Musiał być singlem, skoro sam się zajmował swoją bielizną. Amerykanin koło trzydziestki, w garniturze, poważny i wyprostowany; Ingę dopatrywała się w nim podobieństwa do Roberta Redforda.
Wyczaiła, o jakiej porze schodzi do laundry i nigdy nie omieszkała pójść tam także. W życiu nie widziałam kobiety, która by tak się stroiła, żeby zrobić pranie.
- W końcu mnie zauważy - mówiła.
Starała się wychodzić wtedy, kiedy i on wychodził. W windzie ostentacyjnie naciskała przycisk szesnaście, żeby wiedział, na którym piętrze może ją znaleźć. On, z roztargnioną miną, naciskał numer trzydzieści dwa.
- Podwójna szesnastka; to musi być znak - wzdychała.
Akurat, myślałam.
Ten idiota jej nie dostrzegał. A mnie pieniące się w maszynie pranie wydawało się tysiąc razy od niego ciekawsze. Nie byłam jednak w stanie przekonać Ingę do mojego punktu widzenia.
- Na pewno nosi okulary do czytania - szeptała. - Ma nieduży znak na nosie.
- Faceci w okularach są beznadziejni.
- Ja to uwielbiam.
Przeprowadziłam dochodzenie i odkryłam, że pan jej myśli nazywa się Clayton Newlin.
Rozweselona pobiegłam powiedzieć o tym Ingę, przekonana, że to ją uleczy.
- Nie możesz się kochać w człowieku, który ma na imię Clayton.
Ingę wyciągnęła się na łóżku i omdlewającym głosem powtarzała:
- Clayton Newlin... Clayton Newlin... Clayton... Ingę Newlin... Clayton Newlin...
Nagle jej przypadek wydał mi się beznadziejny.
I cóż z tego, że była takim niewysłowionym bóstwem, skoro zakochała się w Claytonie Newlinie. Cóż o nim wiedziała? Że sam sobie robi pranie, że do czytania używa okularów... I to miałoby wystarczyć? Ach, te kobiety!