POTĘPIENIE WOLTERA I FILOZOFII OŚWIECENIA
Hrabia: A tum cię czekał, drogi kawalerze! Przytacza pan Woltera; nie jestem tak surowy, by pozbawiać pana przyjemności przypomnienia mimochodem paru szczęśliwych zwrotów, co wyszły spod tego świetnego pióra, ale pan przytacza go jak autorytet, a to jest u mnie wzbronione.
Kawaler: Ależ drogi przyjacielu, jest pan zbyt zawzięty wobec Franciszka — Marii — Aroueta. Przecież on nie żyje; jakże można żywić tyle zawziętości do zmarłych?
Hrabia: Ale jego dzieła nie umarły: żyją i zabijają: nas. Zdaje mi się, że moja nienawiść jest dość uzasadniona.
Kawaler: I owszem. Ale pozwól pan sobie powiedzieć, że szkoda, żeby to uczucie — choć w zasadzie bardzo słuszne — czyniło nas niesprawiedliwymi wobec tak pięknego geniuszu i zamykało nam oczy na ten wszechstronny talent, który trzeba uznać za świetną własność Francji.
Hrabia: Geniusz to rzeczywiście piękny, panie kawalerze. Lecz i to również prawda, że chwaląc Woltera człowiek musi to czynić z pewną powściągliwością, rzekłbym niemal niechętnie, Tu^graniryny podziw, jąkim otacza go nazbyt wielu ludzi, jest nieomylną oznaką skażonej duszy. Nie miejmy złudzeń: jeżeli ktoś, grzepwcaiae hiSliotękę, poczuje -pociąg do
dzieł z Ferney — Bóg go nie kocha. Często szydzono z władzy kościelitek^ która potępiała książki in odium auctorii, ale naprawdę trudno o rzecz słuszniejszą, jak odmówić zaszczytów geniuszu temu, kio nadużył swych t a -
lentńw. Gdyby to prawo było surowo przestrzegane, ujrzelibyśmy niebawem, jak znikają zatrute książki, ale skoro nie w naszej jest mocy prawo to promulgować, strzeżmy się przynajmniej przed popadaniem w skrajność, znacznie bardziej naganną niż się na ogół sądzi, w bezmiernym wychwalaniu występnych pisarzy, a zwłaszcza tego, o którym mowa. On sam*, nie spostrzegłszy się nawet, wydał na siebie straszny wyrok, powiadając: Umysł zepsuty
nigdy nie _je st wzniósły. Święta prawda; właśnie dlatego Wolter ze swoją setką tomów zawsze był co najwyżej ładny. Wyjątkiem jest tu tragedia, gdzie natura dzieła zmuszała go do wyrażania uczuć szlachetnych, obcych jego charakterowi, ale nawet na scenie, która jest jego triumfem, nie oszuka doświadczonych oczu. W swoich najlepszych sztukach tak przypomina swych dwóch wielkich rywali, jak najzręczniejszy hipokryta świętego. [...]
Czy nie zauważył pan nigdy, że klątwa boża wypisana jest na jego twarzy? Nawet po tylu latach czas jeszcze przekonać się o tym naocznie. Niech pan pójdzie przyjrzeć się jego twarzy w pałacu Ermitaż1: zawsze kiedy na nią patrzę, winszuję sobie, że nie przekazało nam jej dłuto jakiegoś następcy Greków, który umiałby zapewne rozpostrzeć i tutaj jakiś ideał piękna. Tu wszystko jest naturalne. Jest tyle prawdy w tej głowie, jak gdyby to był pośmiertny odlew gipsowy. Spójrzcie na to nikczemne czoło, którego nigdy wstyd nie zarumienił, na te dwa wygasłe kratery, gdzie, zda się, jeszcze kipi lubieiność i nienawiść. Te usta — pewnie źle się wyrażam, ale to nie moja wina — tak straszliwie wyszczerzone od ucha do ucha, te wargi, zaciśnięte okrutną złością, jak sprężyna gotowa odgiąć się, by wyrzucić bluźnierstwo lub sarkazm. Nie mówcie mi o tym człowieku, nie znoszę samej myśli o nim. Ach, ileż zła nam wyrządził! Podobny owemu owadowi, pladze ogrodów, co wybiera dla
13'
Chodzi o słynną rzeźbę Woltera, dłuta Hondona, która znajdowała się w tym właśnie pałacu, w Petersburgu (przyp. wyd.).
195