złota, wielka, rozczochrana plama, — cała, ogromna, dymno-słoneczna aureola królewskiej grzywy...
— Lew!--szepnęłam zdumiona.
Przepyszny, olbrzymi, rudozłoty łeb poruszył się
w czerwieniach tła, wystąpił w całej okazałości wieczornej tarczy księżycowej, zajął monarsze centrum spowijającej mnie bezprzestrzennej otoczy. I spojrzały na mnie srogie, trójkątne oczy, z nieopisaną mieszaniną świadomej jakoby nieświadomości, stanowczej mocy, płynącej z nie potrzebującego formuł aksjomatu potęgi i z majestatycznego wprost zapoznania wszelkiej rzeczy, która nie jego jest. — Po czym zwrócił się profilem, olśniewająco krocząc potężnymi łapami po wykreślanym przez nich kole, dźwigając nisko nad ziemią swój w łuk wygięty sprężysty ogon i smukląc się płowym zwięzłym kadłubem. Zatoczywszy okrąg, stanął znów naprzeciw mych oczu, lecz już bliżej, opuścił się na ziemię i legł z hieratyczną powagą sfinksa.
W głowie mojej, po wczorajszym rozedrganiu, nie było miejsca na nic innego prócz zachwytu. Więc na ten widok niezwykły uczułam poryw ogromny i zawołałam w uniesieniu:
— Witaj, Królu!
Zdumiały mnie te słowa własne. — — Myśl przeniosła się o kilka miesięcy w tył, do pierwszego trwałego wrażenia, które otworzyło tę moją drogę wyobraźni... — Było to na pierwszym etapie wędrówki, w mieście obmierzłym. — Uciekając od jego grubego zbytku i trywialnej pozy, wpadłam do Zwierzyńca, — i tam, na zakręcie, jakby w oczekiwaniu na mnie, niespodzianie oczy me uderzył — ten sam lew. — Z obszernej klatki, leżąc w całym przepychu kształtów, bosko nieruchomy, wodził za mną twardymi oczyma. — I było w ciszy bezludnej zakąta, w tym niemym spotkaniu, w tym wzroku i w tej pozie coś bardzo dziwnego, — kiedy, objęta dziecinnie szczerym ruchem czci, zdjęłam przed tym majestatem czapkę (owo „złe copcysko”, które gorszyło wszystkich przekupniów ulicznych i wszystkich „szykowych”) i rzekłam głośno:
— Witaj, Królu!
Jak teraz...
I teraz, jak wtedy, został nieruchomy wobec mego pokłonu, tylko mi w twarz patrzył tym srogim, uważnym, wyrazić się nie dającym wzrokiem, — który nie pytał, czym jestem — ale: czego chcę? — nie pytał, czym jest sam, lecz stwierdzał, że jest. — Wzrok bez żadnej ciekawości, nostalgii, intuicji, marzenia by najlżejszego; wzrok, który byłby tępy, gdyby nie owa szczególna twardość decyzji odwiecznej, owa przeszywająca bystrość praktyczna, — i bezwzględna prawość istoty zbyt silnej, by nie gardziła wszelkim kłamstwem. — Jednym słowem — gdyby nie to męstwo! — Męstwo! nic więcej, nic mniej nie było w tych źrenicach bursztynowych; cała potęga całkowitej, nieodwołalnej, nieubłaganie prostej i celowej — absolutnie celowej WOLI!
247