Emil nudził się tego wieczoru.
Chodzi! wzdłuż ścian pięciu pokoi, jak kot, ocierał się ramieniem i ustami o szafy i półki.
Czytał w odcinku „Mariannę” czwartą część Monther-lanta, potem zapalał zapałki, jedną za drugą, wpatrywał się w płomień, wąchał eter.
Potem poszedł do pokoju ojca, i patrzył przez mikroskop, przez który ujrzał przed pięciu laty plemniki; własne. Nie miał absolutnie chęci wyjść tego wieczoru, chociaż był księżyc i noc, ciepła jak wata. Chociaż się nudził.
Potem telefonował na wszystkie strony świata i nikogo nie zastał.
Podszedł do okna. Dwie dziewczyny przechadzały się przed jego domem, czekając na kogoś albo nie. „One falują zadkami w sposób może interesujący, ale ja ziewam.” I nie ziewnął, jak na złość.
Potem, jak oparzony, pobiegł do swojego pokoju i zapisał: „Nakłuta na rozkosz, jak motyl na szpilkę.” Ziewnął w końcu.
Wieczór robił się beznadziejny. Potem znów do okna. Szelest, szelest kroków. Nie miał porywu, aby wyjść z domu, aby iść dokądkolwiek. Świadomie gnił, rozkładał się tego wieczoru. Na złość sobie. Czym bardziej wchodził w nastrój, tym głębiej brnął dalej. Jak zwykle.
Wiatr puszysty okręca się dookoła szyi, jak szał. „Wiem, że wielu ludzi umiera w tej chwili, czuję to dokładnie, i to nie pomaga. Gdybym był kobietą, to puszczałbym się bardzo i męczyłbym takich mężczyzn, jak ja. Księżyc «rudy», «jak trup», «jak czółno» jest taki nudny i «wszelkie wiatry» też. Mam to w dupie.”
Podszedł do fortepianu i próbował grać a la Józef Hoffman pierwszy temat z koncertu e-moll: szybko, niesłychanie lekko, z wdziękiem i niesentymentalnie. Nie udało się. Odskoczył od fortepianu. Wydał z siebie dźwięk złego kota: ffff.
Krążył dłuższy czas pomiędzy fortepianem a oknem, jak sęp nad pustynią; nad pustynią, i nie mógł znaleźć żeru.
Poszedł do królikarni ojca, wziął jednego małego za uszy, patrzył w jego czerwone oczy, rzucił go, potem oglądał myszy, ale żadna mu się nie spodobała. Oglądał etykietki na flaszkach, pomyślał, że za pomocą tych środków może ze sobą wszystko zrobić (eukodal, meskalina, johimbina...), i ta myśl nie dała mu zadowolenia. Nie miał porywu do niczego i doszedł do błędnego wniosku, że jest skazany na tę noc. Więc położył się w piżamie (cały czas był w piżamie) i patrzył na sufit, przez który nie widać było gwiazd.
Po pół godzinie podniósł się i szwendał się znów wzdłuż ścian pięciu pokoi, aż doszedł do kuchni.
— Józia tu jest? Przecież Józia ma dziś wychodne.
Józia to była 20-letnia pokojówka, z którą go łączyły prowadzone od czasu do czasu przyjemne rozmówki.
— Tak, ja jestem tu.
203