Jest coś niesamowitego w przywiązaniu kaukaskich górali do ich rodzinnej ziemi. Nawet jeśli są zmuszeni do opuszczenia wsi, w której się urodzili, przez całe życie będą podtrzymywać z nią kontakt. Będą jeździć na groby swoich przodków, dbać o dom, w którym nikt już nie mieszka, wpajać dzieciom, skąd pochodzą, i wydawać córki wyłącznie za ludzi ze swojego aułu.
Gdy Czeczeni w 1957 roku wracali z Kazachstanu po trzynastu latach zesłania, wykopywali ciała swoich zmarłych i nielegalnie przewozili je na rodowe cmentarze. Również dziś, choć w Europie żyje już kilkadziesiąt tysięcy czeczeńskich emigrantów, groby czeczeńskie można policzyć na palcach jednej ręki. Wydają krocie na transport zwłok do Czeczenii i łapówki dla rosyjskiej milicji. Za żadne skarby nie chcą jednak chować swoich zmarłych w „cudzej ziemi”.
Fanatyczne wręcz przywiązanie do ziemi to chyba jedna z najbardziej charakterystycznych cech Kaukazu. Słowianin nie ma problemu ze zmianą miejsca zamieszkania. Z łezką w oku wspomina co prawda rodzinny dom i ojczyste strony, na sentymentach jednak zwykle się kończy. Kaukazczyk jest natomiast niemalże organicznie związany z miejscem swego urodzenia, nie jest to bowiem wyłącznie miejsce. To wszystko, co składa się na jego „ja”. Przodkowie, język, krewni, tradycje, adaty, poczucie przynależności do określonej wspólnoty i kręgu kulturowego. Dla Czeczena w większym stopniu będzie to tejp, w którym najważniejsze są związki krwi, dla Dagestańczyka - dżamaat, czyli ludzie mieszkający na określonym terytorium. Niekoniecznie krewni. Bez dżamaatu, bez tejpu, klanu, rodziny Kaukazczyk nie będzie sobą. Będzie banitą, nikim. Dlatego tak kurczowo trzyma się ziemi.
+
Cały auł wie już o przybyciu inostranców. Przed siedzibą wiejskiej administracji czeka na nas „delegacja”: jedyny we wsi milicjant, który przywdział na tę okazję galowy mundur, i szef administracji. Zaczyna się ekskursja. Brniemy przez wąskie, pełne błota i śmieci uliczki aułu. Wypolerowane buty szefa administracji szybko tracą blask. Napotykane po drodze osiołki ustępują miejsca.
Nagrobki na cmentarzu muzułmańskim
Godekan. Centralne miejsce każdej dagestańskiej wsi. Całymi dniami przesiadują tam staruszkowie, którzy nie mają nic innego do roboty. Nie przywitać się z nimi i nie zamienić paru grzecznościowych słów, byłoby grubiaństwem. Tym bardziej, że tindiński dżamaat to w żadnym wypadku nie klub seniora. O nie! To właśnie ci dziadkowie w papachach i przetartych portkach mają tu najwięcej do powiedzenia. To oni zakazali alkoholu i hucznych wesel, a w swoim czasie rozważali nawet wprowadzenie zakazu palenia. Jeśli ktoś popełni jakieś wykroczenie, zachowa się nieodpowiednio, niczym niegrzeczny uczniak musi stanąć przed dżamaatem. Staruszkowie godzą też zwaśnione rody, pośredniczą w rozmowach. Żadna ważna decyzja dotycząca aułu nie może zapaść bez ich
117