i odsłaniałem dziwy z głębi moich oczu, wiedząc, że tam odnaleźć można krwawy wieniec, ten sam, co jego kruche powieki wypełnia, żar tej samej gorączki w głębi moich źrenic, a ona nie jest nigdy u dzieci śmiertelna.
Uciekliśmy i odtąd szliśmy coraz wyżej, do tych ostępów lasu, gdzie można się schować, on, zaciskając usta, szeptał do mnie „prowadź”, bo już wiedział niejasno, że śmierć się przybliża. Tkliwa śmierć, która kropla po kropli upadnie, którą kropla po kropli jego wzrok pochłonie, i na trudniejszych zboczach opierał się o mnie, i niosłem go, i chwile to były ostatnie...
V.
Zapragnął nagle usnąć i umierać we śnie.
„Będę czuwał”, szeptałem, „będę czekał zorzy, jeszcze tędy z podróżnych ktoś przechodzić może, mam nadzieję, nadzieję ubogich”.
Pośpiesznie
listopadowa noc na niedosiężne parła wyżyny ciszy, a jego oddech słabł.
Oddychał prawie we mnie, w cieple mego gardła. Już nie wezwę pomocy, nie chcę ludzkich rad.
„Czemże ja jestem”, pyta, „człowiekiem, lecz i nie człowiekiem nawet, bo ptak już nie zdoła posłyszeć mnie, na takiej nie bywa wyżynie! Choćbym wierzył, że skrzydłem dotknie mego czoła, jakiem szaleństwem było przyjmować nie swoje cierpienia i umierać z urojonych ran!”
Już spał i w życia swego wracał kra] daleki,
i o napo]- prosiły przymknięte powieki:
nic nie mówił, więc mogłem odejść. Został sam.
Zbrodnia? Ku wielkie] rzece schodziłem w spokoju, ]e] białość moje nogi do kolan obmyła, lecz aby znaleźć źródło, z którego wypływa woda czystsza, pod księżyc, do Jasnego zdroju biegłem, po smudze cienia wznosząc się powoli tam, gdzie nad towarzyszem moim ciche stoi światło, i czuwa blask u śmierci bram.
47