tym dźwięku odzywała ssę moc kroków człowieka, który
wierzył w siebie, w ciężar swego zdrowego, silnego ciała. Szedł tak, dopóki wśród sztywnej trawy nie rzuciła mu
się w oczy jakaś zielona gwiazdka. Ze zdziwieniem nachylił się: to był kiełek żołędzia, już wczepiony w zamarzniętą ziemię. Zauważył, że wokół niego było już wiele takich gwiazdek, były wszędzie, deptał po nich.. Czym prędzej, na palcach, opuścił las.
Jak wtedy, Siewiergin zatrzymał się i nachylił nad pędem safaru Nie wiedzieć dlaczego obejrzenie trawki wydało mu się rzeczą ważniejszą niż cokolwiek innego
Łodyga safaru podobna była do rdzewiejącego drutu, ukośnie wetkniętego w grunt Była bardziej sprężysta od stalowego drutu — wiedział, że nie dałoby się jej zmiażdżyć tak jak żołędzi Ale safar tak samo oczekiwał godziny swego przebudzenia, jak żołądż W tej rozrzedzonej, ubogiej w tlen i ciepło atmosferze także była dlań przygotowana wiosna; nie wegetował — wspaniale żył w środowisku śmiercionośnym dla wszystkiego co ziemskie, jeśli nie było odgrodzone skafandrem łub ścianami szklarni.
Z tym także należało się pogodzie
Niespodziewanie do łodyżki safaru odbiegł drugi, cienki jak igła cień — wschodziła Fobos.
Siewiergin wyprostował się. Otaczała go jaskrawo oświetlona równina. Wąskie, zdwojone cienie zaścielały ją czarnym klinowym pismem. On, osrebrzony księżycami, wznosił się nad ciemnymi hieroglifami jak pomnik.
Mimo wszystko było wokół niego życie Ileż to razy, wpatrując się w silnie zaczerwienione pole mikroskopu, zachwycał się trwałością tego życia. Często szkiełko przedmiotowe przypomifiało pole bitwy — tak gęsto pokrywały je martwe bakterie, zabijane trucizną, ultrafioletem, promieniowaniem. Ani' przebłysku ruchu — tak jak teraz. Ale było to złudzenie. Jeden organizm na milion, nierzadko jeden na miliard ukazywał się cały — dawał początek, nowej, zmutowanej rasie. To niewidzialne, które odróżniało go od wszystkich, święciło triumf
nad okolicznościami i zwojowywało dla życia nową sferę
tam, gdzie — wydawałoby się — nic istniał żaden punkt zaczepienia.
Tak było zawsze. Żaden błąd w przyrodzie nic był błędem. Narodziwszy się w wodzie, ziemskie życie zawładnęło lądem, wzbiło się w powietrze, opuściło w głąb górniczych szybów. Kto wie, może w ciągu setek milionów łat i bez udziału człowieka ciśnienie życia wyrzuciłoby nasiona nowych pędów w Kotsmos, .przeniosło je na nowe planety? EHaczegóżby nie? Ląd był przecież dla mieszkańców morza także zgubną pustynią. Ale fala za falą, zmuszani okolicznościami szli do szturmu, i na tryliony ginących zawsze przypadały jednostki, które zdołały ocalić w nowych środowisku.
To był jedyny wypadek, kiedy ich istnienie się opłacało. Albowiem w zwykłych warunkach ci sami, którzy przeżyli, szybciej od innych skazani byłi na zgubę. Kiedy stado ptaków wpada w krąg zamieci, śmierć nie wybiera ofiar na ślepo. Sprawdzony przez miliony lat ewolucji, standardowy okaz może przetrzymać tę zamieć właśnie dlatego, że w jego doskonaleniu uczestniczyły tysiące zamieci w przeszłości. Ale biada temu, który nie jest standardowy!
On, Siewiergin, był niestandardowy i dlatego to góry pokonały jego, a nie on góry. Technika pozwoliła ludziom prawie unikać strat podczas podążania ku innym światom. Gdyby zawsze była bez zarzutu, ofiar nie byłoby w ogóle. Niestety — pancerz nie był i nie mógł być absolutny...
Nagle zrozumiał, dlaczego spośród wszystkiego, o czym mógł myśleć v; swoich ostatpKh godzinach, myślał właśnie o tym. Nieświadomie, bezwiednie szukał pocieszenia. Rozum nie jest w stanie pogodzić się ani z bezmyślnością życia, ani z bezmyślnością śmierci. Tak już jest zbudowany. Jakby to w czym pomagało.