rakteryzujący każdego mieszkańca zajmowaną przezeń przestrzenią. Popularna literatura, podejmująca problem identyfikacji, odzwierciedla to właśnie porównanie. Trzeba podjąć poważne badania, które miałyby na celu wykrycie i zaspokojenie potrzeb Amerykanów pochodzenia łacińskiego i Murzynów, a także wielu innych grup etnicznych, i to w ten sposób, by zajmowane przez nich przestrzenie nie tylko pozostawały w zgodzie z ich wymaganiami, lecz by nadto wzmacniały pozytywne elementy ich kultur, dając im poczucie siły i wzmacniając identyfikację etniczną.
Po trzecie, musimy ratować wielkie wolne przestrzenie. Pod tym względem Londyn, Paryż i Sztokholm są wzorami, które — właściwie zastosowane — mogą się okazać nieocenione dla urbanistów w Stanach Zjednoczonych. Grozi nam narastające zniszczenie otwartych przestrzeni. Jeśli tendencji tej nie da się powstrzymać, skutki w skali całego kraju mogą być bardzo poważne, a nawet katastrofalne. Rozwiązanie problemu wolnej przestrzeni i potrzeby kontaktów z przyrodą komplikuje poważnie rosnący wskaźnik przestępczości i napadów popełnianych w „bagnach” miejskich. Parki i plaże są z dnia na dzień coraz bardziej niebezpieczne. Wzmaga to jeszcze bardziej poczucie zatłoczenia w mieszkańcach miast, próbujących wydostać się na otwartą przestrzeń. Podstawową naszą potrzebą jest więc stworzenie obszarów odpoczynku, zielonych pasów i wydzielenie znacznej ilości wolnych, nieużytkowych terenów. Jeśli potrzeby tej nie będziemy umieli zaspokoić, przyszłe pokolenia staną na progu katastrofy.
Po czwarte, powinniśmy zachowywać i konserwować dawne budynki nadające się jeszcze do użytku i otaczające je zabudowania, chroniąc je przed „bombą” urbanistycznej odnowy. Nie wszystko, co nowe, musi być dobre i nie wszystko, co stare, musi być złe. Jest wiele miejsc w naszych miastach — czasem kilka domów, czasem całe dzielnice — które warto zachować. Dają nam one poczucie związku z przeszłością i wzbogacają pejzaż miejski.
W tym krótkim omówieniu nie zdążyłem nic opowiedzieć o olbrzymich przedsięwzięciach, znanych pod nazwą London Plan, podjętych przez sir Patricka Abercrombie i Mr J. H. Foreshawa w roku 1943. Budując swoje „nowe miasta” Anglicy wyraźnie udowodnili, że nie boją się planowania. Zachowując obszary otwartego pejzażu wiejskiego (zielone pasy), oddzielającego większe centra urbanistyczne, ochronili przyszłe pokolenia przed znalezieniem się w takich miejskich olbrzymach, jakie często spotykamy w Stanach Zjednoczonych, gdzie kilka miast łączy się ze sobą w jedną całość. Popełniano w tych planach trochę błędów, ale mimo to z brytyjskich doświadczeń mogłyby się wiele nauczyć nasze rady miejskie, o ile zechcą odważnie i w sposób zorganizowany je zastosować. Muszę jednak podkreślić, że użycie angielskich planów jako wzoru jest raczej kwestią podjęcia określonego typu działania niż prostego naśladownictwa. Plany angielskie nie dają się przenieść bez modyfikacji do Ameryki. Żyjemy w bardzo odmiennej kulturze.
Nie ma planów doskonałych, a jednak są one konieczne, jeżeli nie chcemy żyć w kompletnym chaosie. Ponieważ planiści nie znają wszystkich więzi składających się na strukturę środowiska i nie potrafią o wszystkim pomyśleć, pominą bez wątpienia pewne ważne sprawy. Aby zredukować poważne dla ludzi skutki błędów planowania, jest więc konieczne stworzenie stałych programów badań naukowych, wyposażonych we właściwych specjalistów i w poważne środki finansowe. Badania takie nie są większym luksusem niż instrumenty pomiarowe w kabinie pilota.