czyż nie widzicie, że to nie chleba i nie pracy wam dzisiaj potrzeba i nie żadnych sztandarów, tylko czegoś więcej. Lud musi sobie stworzyć wielką rzecz, zerwać z tym wszystkim, co mu jego wrogowie narzucali przez wieki. Oto nadchodzi nasz koniec i koniec ich wszystkich i oto musicie być przygotowani na rzeczy, które czujecie, że idą.
Więc szukacie rady i ratunku, i jakiegoś nowego ustroju, i jakichś nowych praw, albo bronicie starych. Ale wszyscy wiecie dobrze, że jest to chwytanie się tonących, chwytanie się odłamów okrętu, które zatoną razem z wami. Nie ma, nie ma, nie ma ratunku. Musicie wejść w siebie i wejrzeć w siebie i stać się sobą, bo oto przyszedł czas zatracenia i czas gniewu, bo oto przyszedł czas końca”.
W tej chwali wszczął się jakiś rumor. Do mówcy podskoczył, o dziwo, jakiś mały wylękniony żydek z czarnymi niespokojnie biegającymi oczyma. Ten był na pewno wariat. Żyd zwrócił się do mówcy i rzekł: „a dlaczego nie mówisz, że my, żydzi, jesteśmy tu prześladowani, a dlaczego nie mówisz, że nieszczęścia, w jakieście przeklęty naród wprowadzili, jest to kara Jehowy za to, coście mnie zrobili?”.
Zrazu wystąpienie żydka przyjęto śmiechem I (musiał on tu być znaną postacią); później na słowa o „przeklętym narodzie” poczęto go turbować, wszczął się rozruch i nadeszli policjanci. W tej chwili doszedłem do wniosku, że dowiem się nareszcie, co zacz jest ów mówca. Komunistę na pewno zaaresztują, wariata również. Otóż policja zasalutowała grzecznie memu mówcy, który zaczął mówić dalej, natomiast wzięła pod ręce żyda i wywlokła go z tłumu. Widziałem później,
■‘mym®
jak bijąc go, gdy się opierał, gumowymi pałkami po ramieniu, odprowadzała go zapewne do komisariatu.
W tym czasie zdołałem zagadnąć kogoś z tłumu. Dowiedziałem się, że ów mówca jest to kaznodzieja anabaptysta.
Widziałem w Gdańsku wiele rzeczy, które dla wielu względów trudno opisać. To jednak było wrażenie najbardziej przejmujące. W tym mówieniu o końcu świata, który nie jest jakąś daleką wizją apokalipsy, ale staje się rzeczywistością, w tej mieszaninie pojęć religijnych i komunizują-cych niekiedy, rewolucyjnych i sekciarskich było już coś niezwykłego. Ale nie to uderzało najsilniej. Co było naprawdę niesamowite, to zasłuchanie tłumu. Przekupki i straganiarze, bezrobotni i urzędnicy pocztowi, inteligenci w schludnych ubraniach, młody człowiek z partnerką od tenisa — wszyscy słuchali tych słów tak, jak słucha się tylko rzeczy, których się jest pewnym, że nastąpią. W Polsce taki sam kaznodzieja byłby z lekka wyśmiewany przez urwisów. Człowiek, który podszedłby zaciekawiony zbiegowiskiem, odszedłby po chwili z lekceważącym uśmiechem i zawodem, że spodziewał się jakiejś ulicznej hecy z wymyślaniem od prowadzenia się rodziców i z „happy endem” w komisariacie. „To jakiś kiepski wariat”, powiedziano by w Polsce. Trzeba widzieć, jak słuchali Niemcy...
Po chwili odszedłem z pośpiechem. W tym zasłuchaniu było coś, co udzielało mi się samemu przerażeniem, psychozą. Przypomniał mi się wówczas ustęp z „Ogniem i mieczem”. Jest tam taka chwila, gdy jowialny pan Zagłoba, uciekając z kniaziówną, przebrany za ukraińskiego dida lir-
Sorujowo... 49