konkursowego itd. A przy tym ilość polskich słuchaczy w Gdańsku zmniejsza się podobno co rok.
Parę takich zdań wystarczyło do ostatecznego rozchwiania wszelkich podejrzeń. Po chwili siedziałem przy ich stoliku, opowiedziałem parę historyjek polskich, parę anegdot. Za chwilę też usłyszałem głośno na całą salę wypowiedziane zdanie o niebywałej bezczelności Polaków, którzy wciskają się wszędzie. Mamy dosyć tych szpiegów (Spion und Spioninen). Szczęściem nie doszło do niczego więcej. Chwilę później wyszliśmy na ulicę, gdzie ów starszy pan gwałtem przestrzegał, by jednak mniej głośno mówić po polsku. Odprowadziłem ich do tramwaju, ale zostałem zaproszony na kolację i zgodziłem się iść ciągle w myśli, że się wiele dowiem z rzeczy takich, o których mi nie powie nikt w Komisariacie Rzeczypospolitej.
Gdy wracałem do domu, było już po północy. W domu tym przesiedziałem pełne 4 godziny. To, co usłyszałem, było opowieścią, jakiej nie spodziewałem się usłyszeć po 6-ciu dniach wytężonej pracy reportażowej.
Już w mieszkaniu zaczęły się powoli rozwiązywać języki. Coraz dyskretniej począłem ciągnąć za język mych gospodarzy, pytać o położenie Polaków w Gdańsku. Gospodarze moi byli to rodowici Gdańszczanie, siedzący jednak z daleka od wszelkich władz polskich, do których w ciągu ostatnich lat przylgnęło wiele rozczarowań... Jedne za drugą padały opowieści. Ojciec mówił głosem monotonnym, zmęczonym, głosem, który już nie potrafi brzmieć oburzeniem czy skargą. W tym
52
głosie był tylko czasami głęboki ludzki żal. Czasem jakiś szczegół bardziej porywczo dorzucała matka.
Ryła to jednak litania, jeden różaniec rzeczy czasem drobnych, rzeczy czasem małych, a czasem wprost strasznych, zbierających się w olbrzymią krzywdę, jaka jest tu monetą obiegową Polaków. Już przy końcu kolacji zadzwonił ktoś. Obejrzano się cokolwiek trwożnie. Nie mówię: z przerażeniem, ale głos dzwonka w Krakowie, w Poznaniu, w Warszawie wywołuje wszędzie wrażenie jakiegoś zaciekawienia. Tu był niepokój.
Do pokoju wszedł pan w wieku może lat 50. Później znowu zadźwięczał dzwonek i weszła jakaś pani z córką, potem znowu jakiś pan, potem jakichś dwóch studentów, witanych z widocznym zadowoleniem przez pannę domu, potem znowu jacyś panowie. Widocznie jest tu zwyczaj składania wizyt wieczorem, zwłaszcza w sobotę. Mój gospodarz mnie przedstawił: „Pan jest z Krakowa i właśnie mu mówiłem, jak my tu żyjemy w Gdańsku”.
I każdy z kolei począł wydobywać fakty, daty, nazwiska. Te fakty, te daty i nazwiska były tu wszystkim znane. Mówcę poprawiano, przypominano mu zapomniane szczegóły. Tak samo zapewne, gdy w starej Grecji pieśniarz recytował „Iliadę”, poprawiano go, jeśli się w czym pomylił. Bohaterska epopea Hellady była bowiem znaną wszystkim Hellenom, męczeńska kronika gdańska była znana wszystkim obecnym.
Każdy po kolei mówił, bardzo krótko, samymi faktami, streszczając się. Jak gdyby wiedział, że nie trzeba zabierać dużo czasu, jak człowiek, który do opowiadania ma jeszcze wiele, bardzo wie-
53