nowomowę. Te polskie swoistości niezbyt jednak do pewnego momentu nowomowę krępowały, gdyż mogła ona nad wolnym słowem publicznym przechodzić do porządku bądź kwalifikować je jako dyskurs wroga. Cenzura i służba bezpieczeństwa dbały o jej pozycję wyłączną, przez lata nie można było tego języka publicznie krytykować.
Ta sytuacja nowomowy zmieniła się radykalnie w roku 1980. Tu nie chodziło już o enklawy wolnego słowa, ale o wtum nieufności wyrażone systemowi, w tym także językowi, który uznał on za swój. Można było, oczywiście, nadal przyjmować założenie wyłączności, zasadniczo jednak kłóciło się ono z faktami. Nowomowa znalazła się w nowym położeniu, bo stanęła wobec słowa niezależnego, przychodzącego nie z daleka, z Zachodu czy z przeszłości, ale kształtującego się hic et nunc, donośnego, dynamicznego, atrakcyjnego. Słowa, które wybuchło nagle i z niezwykłą siłą.
Jak się zdaje, reakcja nowomowy na polską sytuację w pierwszych miesiącach po powstaniu „Solidarności'* świadczy o pewnych istotnych właściwościach tego języka. Kiedy go wówczas obserwowałem, wydawało mi się, że rozpada się on pod naporem wydarzeń i innego typu dyskursów, że zasady, na jakich działał dotychczas, tracą rację bytu. Język ten okazywał przede wszystkim bezradność. Nie można było w nim kontynuować wypróbowanych wzorców, ale też nie przejmowano nowych impulsów napływających z zewnątrz. Przywódcy polityczni i oficjalni dziennikarze wypowiadali się tak, jakby dopiero uczyli się mówić, podstawowe właściwości nowomowy uległy rozchwianiu, a ówczesnemu pierwszemu sekretarzowi partii, Stanisławowi Kani, zdarzało się czasem przemawiać językiem wiejskiego proboszcza. To zamieszanie nie trwało długo, powrót do twardej postawy politycznej równał się powrotowi do nowomowy, a ogłoszenie stanu wojennego sprzyjało pełnej jej restauracji. Bo rzeczywiście odzyskała ona swoje otoczenie naturalne, znowu —jak się zdawało — mogła być językiem jedynym, w pełni podległym władzy, dyktatorskim. Nie osiągnęła jednak takich jak dawniej pozycji, pozostała uczestnikiem, a w jakiejś mierze także instrumentem konfliktu społecznego. I to wydaje się najważniejsze.
Okazało się bowiem, że nowomowa nie jest już w stanie zachować pełnej wyłączności. Radykalnie zmieniła się świadomość społeczna; okazało się, że do Polaków trudno przemawiać w ten sam sposób, w jaki ekipa Husaka mówiła do Czechów po stłumieniu Praskiej Wiosny. Spora część społeczeństwa zdała sobie sprawę, że nowomowa jest językiem w najwyższym stopniu ideologicznie nasyconym i konwencjonalnym; jeśli więc władze chcą z tym społeczeństwem coś załatwić, muszą jakoś swoją mowę przemodelować, bądź przynajmniej udawać, że poddają ją przekształceniom. Dysponenci propagandy nie mogli przyjmować, jeśli choć trochę liczyli się z faktami, źe zwracać się ona będzie do społeczeństwa znormalizowanego, a więc całkowicie pozbawionego głosu. A to nakładało na nowomowę nowe obowiązki: nie przestając być językiem władzy, musiała jakoś reagować na język społeczeństwa. Dramaturgia tej reakcji wydaje się nader interesująca1.
W pierwszych miesiącach stanu wojennego byliśmy świadkami całkowitego odrzucenia dyskursu społeczeństwa, które, jak się wydawało, wróciło do swego tradycyjnego w systemie komunistycznym położenia — wielkiego niemowy. Jednak wraz z łagodnieniem drakońskich rygorów łagodniała mowa władzy i jej niezachwiana, stalinowska niemal pewność siebie. Zaczął się swoisty dramat językowy, w którym nie tylko stawką, ale i narzędziem była właśnie mowa. Dramat ów to walka o symbole i walka na symbole. Nie ogranicza się ona zresztą tylko do języka, obejmuje znaki ikoniczne, zachowania, nawet gesty. W walce tej chodzi komunistom o to zwłaszcza, by rozbroić mowę przeciwnika, a przede wszystkim ten zespół wartości symbolicznych, który znajduje się u jej podstaw. Owa dramatyczna walka o rozbrojenie czy zneutralizowanie symboliki przybiera różne postacie. Niekiedy całkiem prymitywne, np. wówczas, kiedy przeciwstawia się racje władzy błędom opozycji. W roku 1982 w Warszawie pełno było plakatów, na których po jednej stronie wypisane były te wartości, które realizuje władza (ład, spokój, porządek), po drugiej zaś to, co społeczeństwu polskiemu dała „Solidarność” (a z nią cała opozycja): chaos, anarchia, rozkład gospodarki. Takie dychotomiczne przeciwstawienia nie załatwiały jednak sprawy, były najprostszą, wręcz prostacką postacią tej symbolicznej walki. Dysponenci propagandy nie mogli dążyć jedynie do tego, by rozwiązany związek zawodowy kojarzył się z anarchią i pustymi sklepami (choć nadal pragną, by symbolem „Solidarności” uczynić półki sklepowe, na których — tak jak w roku 1981 — nie było niczego poza butelkami z octem; ów nieszczęsny ocet stał się propagandowym lieu commun), musieli jakoś przejmować jego argumenty i jego sposoby mówienia. Podkradanie słów to zjawisko znane nowomowie od początku jej istnienia. Przywłaszczone wyrażenia funkcjonują w jej obrębie nie jako cytaty, nie chodzi tu
0 intertekstualną grę, przeciwnie, słowo przejęte ma się wyzbyć dawnych znaczeń lub — przynajmniej — dawnych konotacji, ma zostać wchłonięte
1 pełnić wyznaczone mu zadania. Po likwidacji „Solidarności” określenia
129
Warto wskazać na jeszcze jeden współczynnik: nowa ekipa, dochodząc do władzy, stara się mówić choć trochę inaczej niż ekipa poprzednia. Tak więc po upadku Gierka w 1980 r. konsekwentnie unikano wylansowanych w jego czasach sloganów. Ta dbałość o różnienie się od poprzedników jest jednym z komponentów sytuacji, w jakiej znajduje się nowomowa. Jest to także niewątpliwie problem dla Gorbaczowa: jak mówić inaczej niż Breżniew?