Nadwyżki
Strączyński jedzie z kompanami pociągiem wojsowym do Krakowa, gdzie formują się „nadwyżki". Jest świadkiem spustoszenia, jakie czynią wśród ludności cywilnej niemieckie samoloty - bombardują drogi, wsie, miasteczka. Jak przyjdzie do walki, chciałbym pamiętać, że bronię nie tylko niepodległości politycznej, demokracji, wolności słowa, honory, ale i krów, gumien, ciężkich, pachnących nawozem skib ziemi... W Krakowie znowu zamieszanie - dowództwo pojechało samochodami, reszta ma sią zameldować dopiero wieczorem. Narrator cały dzień chodził po mieście. W koszarach ogłoszono stan ostrego pogotowia, zapowiadano zorganizowanie baterii nadwyżek. Nieustannie czekamy na coś. Siedzimy bezczynnie, nie mogąc się nigdzie ruszyć, bo zaraz „coś będzie". Potem robi się gwałt, że już organizują, już przydzielają, już ekwipują... Ustawiamy się, odliczamy, wykonujemy niezliczone „baczność", „spocznij", wreszcie okazuje się, że to jeszcze nie „to". Wreszcie wydają żołnierskie wyposażenie (w całkowitym bałaganie oczywiście).
Dowódcą nadwyżek jest por. Dąbski. Każe Pawłowi wymienić sią na konie (nie dziwota, że narrator go nie lubi, hel). W nocy zarządzono marsz, na placu alarmowym była też jakaś ceremonialna przemowa, ale do zgromadzonych dobiegały tylko pojedyncze słowa. Spodziewano sią, że kierunek manewrów prowadzi w stronę frontu, tymczasem ruszono w kierunku Dębicy. Pod Wawelem szeregi przystanęły. Tam też doświadczyliśmy czegoś w rodzaju pożegnania. Z ciemnych bram pobliskich domów powysuwali się nieśmiało jacyś cywile i snuli się wśród nas, rozdając papierosy i cukierki, bełkocząc niezręczne słowa.
W czasie postoju Paweł dowiedział się, że Kraków oddano w nocy Niemcom bez walki. Wyglądało zatem na to, że wymarsz wojski polskich z miasta był „strategicznym odwrotem". Załoga nieźle się przybiła. Oddział natknął się na dwóch chłopaków z batalionu straży granicznej, mówią, że ich rozbili. Walczyli dzielnie, ale kiedy nadeszły czołgi, uciekli w las. Paweł z ciekawością im się przyglądał - doświadczyli wojny. Tymczasem pochód dłużył się, a już na pewno cały ten marsz pozbawiony był patosu. Z mijanych chat ciągle wysypywali się ludzie opętani gorączką pochodu. Uwagę Pawła przykuła jedna para - kobieta pchała dzicięcy wózek pełen domowych gratów, mężczyzna w mundurze podporucznika piechoty niósł dwuletniego chłopca i czajnik (takie tam połączenie rynsztunku pokoju i wojny). Pochód minął Bochnię, przekroczono granicę rejonu objętego zarazą paniki. Ludzie spokojnie pracowali sobie na polach.
Paweł zauważył, że konie, które ciągnęły działo były źle zaprzężone (pierwsza para w ogóle nie pracowała). Ochrzanił żołnierza
odpowiedzialnego za zaprzęganie, ale okazało się, że człowiek ten ma jakieś zakażenie oczu. Strączyńki szukał sanitariusza. Oczywiście Dębski nie pomógł. W całym pochodzie nie było sanitariusza. Tymczasowi dowódcy nie wzbudzali zaufania, nie potrafili wprowadzić rygoru i zaskarbić sobie szacunku załogi. Następnego dnia Paweł spotkał Dębskiego zupełnie pijanego.
Na kolejnym postoju Strączyński poszedł dożywić sie na własną rękę. Wieś gościła żołnierzy, jak mogła. Paweł dostał michę jajecznicy. Naprzeciwko niego posadzono jakąś postać w bandażach. Była to młoda
2