Polowanie. 111
Polowanie. 111
po-
słodko, że postanowiłem nie budzić go. Wyciągnąłem tylko z jego kieszeni mapkę, by się zorjentować, gdzie jesteśmy. Prawdopodobnie opuszczaliśmy w tej chwili okrąg Huila i wjeżdżaliśmy do okręgu Bie. Za cztery i pół do pięciu godzin wjedziemy już do Dolnego Cubango i, przeprawiwszy się na drugi brzeg rzeki, koło dziesiątej w nocy powinniśmy dojechać do Cuangaru. Przejechalibyśmy w takim razie dziewięćset kilometrów równo w ciągu doby. Jak na takie drogi i taki samochód, wcale przyzwoicie — myślałem, siadając znów do steru.
Koło drugiej po południu obudził się da Silva i usiadł przy mnie. Gawędziliśmy o tem i o owem, lecz przeważnie o polowaniu, naturalnie. Głód nam dokuczał porządnie, gdyż przez całą drogę nie je-
dliśrny
nic, poza
kanapkami, sporządzonemi przez
żonę gospodarza, i owocami. Lecz szkoda było drogiego czasu, więc wyciągnęliśmy tylko worek z bananami, pomarańczami i ananasami. O, gdyby ananasy były tak samo tanie w Polsce, jak tutaj! Bierze się taki owoc, wielki i dojrzały, rozcina się go nożeip na cztery-części, wygryza soczysty słodki środek, resztę zaś wyrzuca się i sięga po następny.
Murzyni dostali też po ananasie, garści bananów i po kilka pomarańcz. Zjedli to momentalnie, po-czem, za zezwoleniem „patrona”, zanucili jakąś jednostajną i woale nie wesołą pieśń.
Biegły minuty, kwadranse, godziny. Zapadły ciemności. Zmęczony bardzo, oddałem ster da Silvie i położyłem się w pudle. Spać mi się nie chciało, tylko jiragnąłein wyciągnąć się i pozostać na chwilę sam ze swemi myślami. Nie wiem, jak długo tak le-