ta wywija Wayne Dorman, który również niedawno zasilił grupę. Jedynym starszym stażem muzykiem jest basista Jeff Williams, szarpiący cztery struny od 2007 roku. Skład jak widać przez ostatnie lata drastycznie się zmienił. Czy wyszło to Onslaught na dobre? Warto się przekonać. Ucieszył mnie czas płyty. Niecałe czterdzieści minut. To taki wynik przypominające stare, dobre czasy dla thrash metalu. Trochę odetchnąłem, bo jednak nie zawsze przekopywanie się przez godzinny (a nawet dłuższy) materiał tego gatunku w domowym zaciszu jest przyjemne. Thrash metal to też ma być solidny strzał w twarz - szybki i konkretny. Zbędne rozwlekanie nie jest wskazane. No chyba, że mamy do czynienia z progresywnym, połamanym i absorbującym nie tylko nogi (mosh pit) ale i umysł. Onslaught na całe szczęście nie przypomina Voivod czy Heathen. Ich muzyka bliższa jest takiemu Exodus, chociaż i tutaj podobieństwo jest tylko i wyłącznie w pokładach agresji. Kompozycyjnie Brytyjczycy atakują słuchacza prościej. Od samego początku odpalają wszystko to, co mają najlepsze. Bez jakiegoś czajenia się, badania gruntu. Po krótkim intro. niejako wprowadzającym w klimat "Generation Antichrist", dostajemy pierwsze uderzenie. Jeśli nie trzymamy gardy (czytaj: nie jesteśmy wprawieni w tego typu płytach) to gwarantuje, że do połowy materiału będziemy leżeć na deskach i błagać o ręcznik. Jest szybko. Mocno, gęsto i strasznie agresywnie. Świeży skład to i świeża krew'. Pulsuje ona w żyłach zespołu tłocząc riffy przypominające szat-kowanie kapusty przez sprawnego kucharza. Prędkie kostkowanie strun i sekcja rytmiczna wylewająca wiadra gorącej smoły. Album jest niczym rozpędzona ciężarówka taranująca wszystko na swojej drodze. Uderzył mnie "Generation Antichrist" swoją bezpośredniością. Słychać w nim korzenie grupy ale i now'oezesność, która na szczęście nie bierze nad wszystkim góry. Ten krążek, wydany w 2020 roku spokojnie mógłby pojawić się w połowie lat 80. Muzycznie nie ma tutaj silenia się na wymuszony ukłon w' stronę starych fanów'. Mam wrażenie, ze Onslaught nikogo nie bierze pod włos. Starają się zrobić jak najlepsze wrażenie robiąc to, co umieją. Nie pchają się w rewiry, które zarezerwowane są dla innych. Jasna i klarowna sytuacja bije od "Generation Antichrist". W sumie nie doszukałem się w tym czterdziestominutowym krążku jakichś drastycznych minusów'. Jak dla mnie może momentami ten album jest zbyt agresywny. Chociaż kwestia wprawy - to ja pewnie odwykiem w ostatnich miesiącach od typowego thrashowego mięsa a z Onslaught jest wszystko w najlepszym porządku. Fakt, to nie jest muzyka dla każdego, nawet dla tych, którzy słuchając thrashu mają na myśli Megadeth czy Testament. Tu mamy do czynienia z zupełnie inną kategorią wagową. Tu trzeba zostawić finezję a przygotować się na walkę. Ta płyta jest trochę jak szkolenie dla elitarnych komandosów - chętnych jest wielu a kończy tylko garstka. (5)
Adam Widełka
PALE DIYINE
i
Pale Divtne - Conseąuence Of Thne
2020 Graz OtI Sur Musie
Ten amerykański zespół nie jest jakąś szczególnie znaną marką wśród ludzi kojarzących metal wyłącznie ze sztandarowymi formacjami jx>-kroju Metalliki czy Iron Maiden. ale ci zorientowani w podziemnej scenie Pale Divine kojarzą i szanują. Jest za co, bowiem formacja z Pensylwanii przez blisko ćwierć wieku istnienia wydała sześć trzymających poziom albumów, radując uszy maniaków klasyki doom/ heavy metalem najwyższych lotów. "Consequence Of Time" również trzyma poziom - ba. można tu nawet mówić o nowej jakości i otwarciu kolejnego rozdziału w historii formacji, płycie zdecydowanie lepszej od poprzedniej "Pale Divine". Zespół też musiał czuć. że stworzył coś dobrego, bo nie zwlekał z premierą, szybko podsuwając fanom kolejny album. To niby wciąż ten sam, stary, dobry doom metal, ale jednak przefiltrowany przez tradycyjny heavy ("Shadow’s Own", dynamiczny "No Escape"), NWOB HM (trwając)' ponad 10 minut utwór tytułowy), hard rocka ("Saints Of Fire" z wokalnymi harmoniami i lżejszym brzmieniem) czy nawet progresywnego rocka w ujęciu hard ("Broken Martyr"), jeszcze ciekawszy i szlachetniejszy. No i ta doomow'a surowizna "Ty-rants & Pawns" czy "Phantasnuigo-ria" - nie mam pytań. Fajnym patentem było też podzielenie partii wokalnych pomiędzy Grega Die-nera i nowego w składzie, chociaż znanego z Beelzefuzz, Dane Ort-ta, co dodało tylko rozmachu, i tak już bardzo udanej, całości. (5)
Wojciech Chamryk Pandemie - Deaf Nitę
2018 Drłensc
Album jest obarczony nieciekawym wydarzeniem, a mianowicie śmiercią założyciela bandu. Sebastiana "Sharpa" Wikarego. Niejako EPka "Deaf Nitę" jest hołdem złożonym temu muzykowi przez resztę kapeli. Sama muzyka odwo
łuje się do speed/thrashu prosto z lat osiemdziesiątych zeszłego wieku i to w dość udany sposób. Takie zderzenie inspiracji Toxik, Agent Steel a nawet wczesnej Metaliki czy Anthrax. Oczywiście do tego grona można doliczyć jeszcze innych kandydatów, bowiem ogólnie muzyka Pandemie to taki swoisty wehikuł czasu. Niemniej jasno chodzi o to aby było bardzo w miarę melodyjnie, szybko, rasowo i oldschoolowo. Poza tym każda kompozycja jest na dobrym poziomie, dzięki czemu EPkę można słuchać na okrągło. Całkiem niezła jest też produkcja i brzmienia instrumentów'. choć na szczególną uwagę zasługuje bardzo dobre i pełne brzmienie basu. Reszta instrumentów' trzyma również wysoki poziom i standardy. Nie można pominąć też wrzaskliwego i charakterystycznego wokalu Gniewko "Mary" Jelskiego. "Deaf Nitę" udanie prezentuje muzyków i kapelę, bardzo dobrze zapowiada ewentualną dalszą karierę Pandemie. Tylko czy po takim ciosie formacja jest w stanie się podnieść? A sądząc po ostatnim utworze z EPki, bardziej złożonym "War-path" na dużym debiucie może być jeszcze bardziej interesująco. (4)
Piramidę - Unwanted
2019 Scłl-Rdcascd
Piramidę rozpoczęło swoją działalność w 2012 roku w Tarnobrzegu. Jedyną płytę, właśnie omawianą "Unwanted". wydali w roku 2019. Krążek zawiera dziesięć utworów plus intro. Natomiast muzyka na nim zawarta, swoje korzenie ma gdzieś na "Czarnym Albumie" Metalliki. ale z większą dawką hard rocka i heavy metalu. Generalnie muzycy starają się aby była ona dynamiczna i energiczna ale wpadająca w ucho, wrięc z dużym nastawieniem na melodie. Być może. z tego powodu na "Unwanted" królują proste patenty i bezpośredniość. Nie znacz)' to, że muzycy nie starają się urozmaicić swojego grania, wręcz przeciwnie. Dlatego w' każdym z utworów odnajdziemy również interesującą różnorodność. Zróżnicowanie mamy także w' wokalu, przeważnie jest to ciepły, melodyjny a zarazem rockowy głos Sary Trubiłowicz. Niemniej Sara potrafi również ryknąć prawie growiem (np. Speed"), czasami mam wrażenie, że w ryczeniu wspomaga ją też któryś z chłopaków (np."Different Me"), niestety w tym temacie pewności nie mam. Znakomicie wypadają gitar)', zarówno partie rytmiczne i te solowe. W tej kwestii panowie Mateusz Dedel i Adrian Gwoździo-wski imponują pomysłowością i talentem, z łatwością nadają swoim instrumentom mocy i zadziomości ale także melodyjność. Na tle gitar sekcja rytmiczna wypada wręcz zawodowa, grają to co powinni i nic więcej. Może przez przekorę ale czasami chciałbym aby basista albo perkusista wyłamał się i zabłysnął jakąś zagrywką. Te prawie pięćdziesiąt minut z "Umvanted" mija dość szybko i w- miarę miło. Niestety ogólnie płycie brakuje elementów', które utkwiły by w słuchaczach na dłużej. Niema ani takiej wyraźnej przebojowej melodii, ani charakterystycznego tylko dla tego zespołu pazura. Do tego produkcja płyty jest dość dobra, instrumenty brzmią soczyście i klarownie ale do standardu obowiązującego na świecie jeszcze brakuje. Piramidę to kolejna polska formacja z potencjałem, ale żeby zabłysnąć jeszcze sporo muszą popracować. Niemniej trzymam za nich kciuki, bowiem im więcej takich kapel na polskiej scenie oldscholo-wego heavy metalu, tym większe prawdopodobieństwo, że trafią się tam te najlepszego formatu. (3,5)
Pottgod - Fam os
2020 Wacken Foundation
Uskrzydlone, zwieńczone koroną logo z gitarami - może być obcia-chowo, pomyślałem. Sama okładka jest już jednak ciekawsza, bo to fragment XVII-wiecznego obrazu "Wenus i Wulkan" Bartholomeu-sa Sprangera, a i muzycznie Pott-god radzą sobie całkiem nieźle. Brzmią na tym MCD tak, jakby Pro-Pain postanowił grać bardziej alternatywnie i zdecydowanie lżej, i chciaż nigdy nie przepadłem za nowoczesnym rockiem z niemieckimi tekstami, co na stare lata tym bardziej już się pewnie nie zmieni, ale "Famos" trzyma poziom. Kompozycje są dopracowane i jak na tę stylistykę całkiem urozmaicone, zwłaszcza mroczny "Kein kreis” i mający w sobie delikatny posmak The Cure ”Friss den
198
RECENZJE