„Wujek'* tymczasem gapił się na mnie swy mi nieznośnie krótkowzrocznymi ślepiami, w których błyszczały wesołe ogniki jak u sztubaka, po dobrym kawalę spłatanym nauczycielowi.
Byłem już po prostu wściekły!
— Czego się śmiejesz, ty piegowaty rudzielcu?
„Wujek’' podniósł znacząco palec do góry.
— Bardzo ciężkie.
— Co bardzo ciężkie? Szkło?
— Bardzo ciężkie — powtórzył „Wujek”— ledwo je wywindowałem na to twoje cholerne czwarte piętro.
Teraz dopiero spostrzegłem, że po roześmianej i piegowatej twarzy przybyłego ciekły strumyki potu. Bez słowa już poszliśmy do przedpokoju. Wielka paczka tekturowa z napisem „Ostrożnie! Szkło!” świeciła swoją białością. Spróbowałem ją podnieść. Rzeczywiście diabelnie ciężka. Aż mnie dziw brał, skąd u tego chłopaka wzięło się tyle sił. aby ten bagaż wnieść tak wysoko.
— No, co? — dopytywał „Wujek”...
— Rzeczywiście — odmruknąłem — Dziwne jakieś szkło. Nagle myśl szalona jak błyskawica przemknęła mi przez głowę. Boże! To może jest?... Nie — to byłoby zbyt wspaniałe.
Spojrzałem na „Wujka” z takim widocznie jednak wyrazem twarzy, że od razu zorientował się o czym myślę.
Skinął mi z uznaniem głową, a potem z dziecinną jakąś radością począł biegać po pokoju wołając :
— Amunicja, amunicja do „Szmajsera”!
Byłem wzruszony. Rozerwałem sznur krępujący pudło. Magazynki leżały równiutko jeden obok drugiego.
— Mów — skąd? W jaki sposób? Czy miałeś trudności z przewiezieniem?
Zasypany gradem pytań, „Wujek” z całą powagą i świadomy swego czynu rozsiadł się w wielkim fotelu. Zapalił papierosa, zaciągnął się i rozpoczął swoją opowieść.
— Na punkcie pocztowym otrzymałem roz
kaz zameldowania się na Wileńskiej. Na miejscu, co prawda, trochę się krzywiono na mój wygląd zewnętrzny. —• Wiesz, że na siląc:a bardzo nie wyglądam — dodał z p?wnyr,j żalem. W pierwszej chwili byłem tak jak i ty zdezorientowany napisem na paczce. Wiesz, już teraz, że to na pozór głupie pudło okazało się co prawda bardzo mądre, ale też niestety bardzo ciężkie. Wyn osłem je jednak 10-biąc rozpaczliwe wysiłki, aby nie zauważono, że jest tak ciężkie i ulokowałem się wraz z bagażem w tramwaju. Paczkę wpakowałem pod ławkęj w pierwszym wozie, a dla pewności płaszcz tak opuściłem, aby była jak najmniej widoczną. W pewnym momencie do
tramwaju podjechał samochód z żandarmerią, zatrzymali nas i rozpoczęli rewizję, poczynając od drugiego wozu. Wyjść już nie mogłem. Broni przy sobie nie miałem, aby ewentualnie, gdy zajdzie tego potrzeba, sprzedać się drogo. Bo przecie wiesz, jaki czekałby mnie koniec.
Spojrzałem ukradkiem na szczupłą postać „Wujka”. Jego zwykle roześmiane oczy miały teraz jakiś zimny i twardy wyraz. Tak! Wierzyłem mu. Ten szczeniak, bo zaledwie 17-Ietni chłopak, walczyłby do ostatka.
„Wujek” tymczasem zaciągnął się papierosem zupełnie prawie tak jak dorosły i ciągnął dalej.
— Siedziałem wobec tego dalej spokojnie powtarzając sobie stale -- tu spojrzał się na mnie — twoje słowa. — Spokój, opanować się, a wyjście jakieś na pewno się znajdzie.
I ratunek przyszedł. Nie ode mnie był wprawdzie zależny. Przyszedł ze strony najmniej oczekiwanej. Oficer żandarmerii, który kierował rewizją, uznał po zbadaniu tylnego wozu, że wszystko jest w porządku i śpiesząc się widocznie dał znak do odjazdu.
Byłem uratowany. Wiesz przecież, że nie tylko ja, ale i ci, którzy jadąc wraz ze mną w wozie nie domyślali się nawet jakie groziło im niebezpieczeństwo.
Tak, wiedziałem. W takich wypadkach żandarmeria zabierała wszystkich pasażerów pod zarzutem współwiny.
Zaległa cisza.
„Wujek” misternie wypuszczał kłęby dymu i zagubiony w objęciach wielkiego, klubowego fotelu wydawał się być jeszcze ostrożniejszym. Tylko stojąca przed nim paczka z amunicją była dowodem, że największą sili, która zdolna jest przezwyciężyć wszystkie trudności jest poświęcenie.
A więc stało się!.
Warszawę ogarnął szal radości. Wszędzie gorączkowy ruch. Jacyś chłopcy biegnący z bronią w ręku, młode dziewczęta z paczkami, teczkami pełnymi amunicji, środków opatrunkowych. Wszyscy uśmiechnięci i rozradowani zdają się nie widzieć niebezpieczeństwa, które nagle przyjść mogło z sąsiedniego zaułku, z wysokiego dachu. To nic, że ten czy ów pada na twardy bruk warszawskiej ulicy, pisząc długą strugą swej krwi nową historię walki o wolność.
To nic!
Bo przecież nad nimi na balkonach i w oknach, na dachach i słupach, znów łopoczą na wńetrze polskie sztandary. Znowuż, tak jak kiedyś, biało-czerwone plamy drgając na błękicie zdają się urągać dotychczasowej niewoli. Tutaj właśnie, w Warszawie. W tej samej Warszawie, w której Hitler odbierał kiedyś defiladę swej stalowej armii.
Warszawa stroiła się teraz w orły i proporce.
Warszawa cieszyła się teraz jak dziecko, gdy po długiej rozłące zobaczy swą dawno niewidzianą matkę.
Warszawa płakała ze wzruszenia na widok swych dzieci najdroższych, idących znów do walki.
Warszawa pieszczotliwie i z tkliwością przeogromną kryła na swych placach i ulicach pierwsze relikwie poległych za wolność. Dzisiaj nie było tutaj nieznajomych i obcych. I ci, którzy przygotowywali ten dzień, i ci, któ-
9