DZIENNIK INTYMNY MEGO N.N.
I
z gałęzi wisi psująca się ryba. Potężne kości ze strzępami mięsa. Cl, co mają być kucharzami tę psującą się rybę ciskają do kotła. Ksiądz K. woła, że to jest ryba zepsuta. Oni: właśnie dobrze, tak powinno być!
Wychodzi z kuchni. Napotyka dwóch bijących się. Jeden ma wyraźną przewagę i maltretuje towarzysza. Chwyta go za ramię i pyta — co czynisz?! Tamten odpowiada, że bije, tak sobie, bez powodu, gdyż jest na to na wieki skazany. Potem zjawia się bardzo smutny diabeł z ogromnymi uszami, idzie nie wprost, ale boczkiem i nagle, całym ciężarem rzuca się mu na szyję. I wtedy Wielkouche-mu z rękawa wysuwa się bilecik: „Ostatnie pouczenia matki, których nie usłuchałem”. Diabeł w przypływie złości poczyna wyrywać kępkami włosy i rwać swe ogromne uszy... (Był jeszcze dalszy ciąg spotkań, ale tych dalszych nie zapamiętałem).
Ksiądz K. budzi się. Zapala światło. Jest trzy minuty po 24,00 Cały jest zlany potem. Do rana nie może zasnąć. Rankiem spowiada się u owego księdza o historycznym nazwisku. Drugą noc też nie śpi. Dopiero na trzecią — zasypia kamiennym snem.
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że ksiądz K. jest człowiekiem wyjątkowo pogodnym, zrównoważonym, z chłopskiego, trzeźwego środowiska. Ktoś może uznać te sny za sny „zawodowe”, sny przemęczonego spowiednika. Być może. Ale też nie ulega wątpliwości, że ten wieczny Przedrzeźniacz, Smutny i Rozdzierany nie mógł lepiej obnażyć całej swej klęski i rozpaczy...
MÓJ N. N.,
— mój rówieśnik, człowiek o tym samym losie „repatrianta”, który stracił ziemię, mit, rodzinę i długie lata wałęsał się po wielkich miastach, otóż mój N.N. z okazji przeprowadzki przejrzał listy, które otrzymywał przed laty od swych, sztubackich wówczas, sympatii.
Oto co uświadomił sobie: „Zrozumiałem teraz słowa L., która widziała mnie w 46 roku, zawszonego, zestrachanego i dzikiego, mówiła ona, że dziwi się jak potrafiłem wygrzebać się z takiego prymitywu. Jakiego prymitywu? — myślałem słuchając jej słów i mając w pamięci siebie z owym niepogodzeniem i tym przenikliwym czuciem, czy też samoświadomością (teraz już wiem — świadomością mieszańca, czy też człowieka, który wyszedł ze strefy mieszanych kultur i języków) — jakiego prymitywu? I oto teraz śledząc owe listy i swoje niby-dzienniki z początku lat pięćdziesiątych przyznaję L. rację. Rzeczywiście nie oddzie-dziczyłem, nie zdążyłem odziedziczyć żadnej kultury umysłowej, dyscypliny duchowej i kultury uczuć. Do tego doszły skłon-
1131