w tętnicy prądu. Myśl wylana też może być wstrętna — co innego, gdy cichutkb bulgocze w puszce głowy.
Idą: starsza, siwa, przemalowana na czarno, i całkiem młoda zrobiona na srebrno. Julia pyta; — To czemu się one w ogóle nie zamienią? — Julia śpiewa; — Butebake, butebake... Ja nie wiem, co śpiewam.'Samo mi się wymyśla z ust.
Mały chłopiec prowadzi na smyczy dużego doga. Jak to jest, że duży służy małemu? Większość — mniejszości? Pracowici — nicnierobiącym? Pracujemy po to. żeby wypoczywać, czy wypoczywamy po to. żeby pracować? Dog ma toki wyraz twarzy, jakby uważał kaganiec za ozdobę...
— Tato, kup mi takie buciki do stukania, jak ma nasza mamusia.
— A skąd Aniu mam wziąć na to pieniądze?
— Z kieszeni!
— ...A w kieszeni? No. kto mi je daje, kto mi płaci?
Julka;
— Ta pani, co waży!
SPRAWOZDANIE Z PODROŻY NUMER SIEDEM
— Nie umiesz jeść na swoją cześć — śmieje się Jacek. Wstajemy, a za oknami stoją wzgórza. Ganek na cienkich nóżkach, kamienista droga do wsi, kopy na ostrewkach-kręgoslu-pach.
Niebo jest żywe. ma krew i wczesne księżycowe oko. W swetrach, barankach — na niepogodę.
W izbie ściany wałkowane w spiskie kwiatki. Święta Osoba w ramie rozciąga ciało na piersi i uwidacznia serce w wianku z lilii.
Noc. Na wysokim przeciwstoku światła Brzegów. „Ostatnia lampa — pierwsza gwiazda". Jest mi ze sobą tak dobrze żle. Przestwór — nie do objęcia...
Odpiąłem zegarek (czas) i przestrzeń. Leżę. Obraca mi się w głowie film dnia. Widzę tę nową kapliczkę na zakręcie do Rzepisk. Ludzie stawiają Pogu, jakby był człowiekiem, domy i domki. A przecież On mieszka w kosmosie i jest Marsjaninem w latającym talerzu!
O świcie — w pole. Chłopiec gna barany, a ja patrzę, czy gdzie nie rosną słowa. Wszędzie już porozwieszane sieci i anteny babiego lata. Palą się ostrzegawcze kulki głogów. Jeśli teraz co powiem — usłyszy mnie każda radiofonia. Ale od wsi zaraz psy. Szczekaczka. Zagłuszanie.
W obejściu poruszenie. Stary Golias oliwi wiatraczek na kołach do straszenia kartofli. Wystraszone powinny wyskakiwać z ziemi i rozglądać się za koszem. Jacek zgłasza do zbierania swoją społeczność zen. Zen opiera się na plackach i sałatkach, bo w mięsie żyć mają dusze różnych ludzkich wcieleń. — A te wasze buddystki — uściślam. — Przecież kiedy się z nimi kochacie biorą w siebie miliony zwierzątek. Męskie plemniki nie są pestkami czy listkami! Co na to Mahajana?
Gospoda wiejska w Łapszach Wyżnych. Piwopój nie-zawody. Rozgrzany juhas wali pięścią w stół. — Ale my, Polacy. to już takie twarde som, że sie nie domy! — Nie damy się Pershingom, bo była właśnie mowa o Pershingach, nie o żadnych głupstwach. Bronie strategiczne zbłądziły pod strzechy.
Idziemy. A z nieba pomalutku idzie deszcz. Zaciągnęło się na trzy dni. — Ale maras! — kiwa głową góral z wozu. Pola już zaorane. Falują pasami, tarasami. Zawsze wolałem uprawy niż przyrodę w stanie dzikim. — Co ty opowiadasz! — oburza się naturalista Jacek. — Zresztą, wedle chrześcijan nie ma przyrody w stanie dzikim, cala została sztucznie zrobiona, stworzona przez Stwórcę.
Zwalniamy pod górę, i deszcz też zwalnia poważnieje. Spada cięższymi kroplami, rzadziej, jakby po chłopsku spluwał Zagrzmiało. Zmierzcha. Ma się ku jesiennej równonocy.
ZA MIASTEM
Szarpię klamką. Zajęte. Czekam. Szarpię. Zajęte. — Słuchaj pan, to szafa sterująca! — i w śmiech. Korytarzyk elektrycznego. Obyty odwraca głowę. Za szybą pole.
Opiłki światła, pył, który spadł z torów. Drogą w głąb. Krzyż między dwoma pagórkami — krzyżyk między piersiami dziewczyny. Liście, więdnąc, śpiewają.
Strach na wróble przyjaźnie podrywa rękawy. Zobaczvł drugiego stracha. Wiatr. I cisza. Znowu przelot świstu przez badyl. Pod dębami dwa fałszywki. Jak ma dziecko nie kłamać, skoro grzyby kłamią i kameleony kłamią, i owad patyczak łże udając patyk?
Sztuczna wieś. Miastowi i ich domki, góralszczyzna na Mazowszu. Ze też chłopi nie budują sobie sztucznych miasteczek dla odpoczynku sobotnio-niedzielnego przy miastach. Widzę liczne chatki z pomysłem. Na przykład mijają się dwa ostre trójkąty. Nic bardziej niewygodnego, niż zamieszkać w pomyśle. Idee są tęsknotami. Ideologia zamieniona w czyn — zabija.
•
Połowa września, późny świerszcz. I lepki, elektromagnetyczny chrzęst najwyższego napięcia. Przemykam z palcami w uszach. Czego się boję? Że urwie się drut? Boję się... strachu. Napis: „złe psy”. Czy za takim napisem mogą mieszkać
89