tern przydzielania studentów do poszczególnych pracowni, a oznaczało to tyle, że każdego roku zmieniali się prowadzący zajęcia profesorowie. Z perspektywy widzę, że było to dobre rozwiązanie, jako że praca pod kierunkiem jednego wykładowcy może prowadzić do zasklepienia, a nawet do zmanierowania. Szczególnie wiele nauczyłem się wtedy od prof. Leona Dol-życkiego.
- Jaki wpływ na tok i organizację studiów miały ówczesne uwarunkowania polityczne?
- Odwilż odczuliśmy już w 1955 r. Wcześniej jednak zajęcia z historii sztuki kończono na neokla-sycyzmie, a np. impresjonizm taktowano jako produkt rozkładającego się Zachodu i kapitalizmu. A jeśli chodzi o organizację studiów... no cóż, niech egzemplifikacją będzie taka oto historyjka, która na twarzach dzisiejszych studentów może wzbudzić uśmiech. Każdego dnia starosta roku musiał o godz. 8.00 zanosić do dziekanatu listę obecności podpisaną przez wszystkich uczestników zajęć. Gdy ktoś się spóźniał, wówczas zwlekał z oddaniem tej listy najdalej do upływu kwadransa. Często jednak zdarzało się, że jeszcze kwadrans nie minął, a już przybiegała sekretarka z pretensjami, że jeszcze lista nie dotarła. Podobnie jak dyscyplinę pracy rozumiano także dyscyplinę studiów. I jeszcze może jeden przykład, tym razem natury nomenklaturowej -to, co nazywa się powszechnie grafiką „użytkową", wtedy nazywano „propagandową”, bo w istocie podporządkowana ona była służeniu propagandzie socrealistycznej. Ale, jak już wspomniałem, od 1955 r. wiele się zmieniło, październik następnego roku ugruntował te zmiany.
- Ukończył Pan studia w 1958 r. i podjął pracę w szkolnictwie podstawowym. Czy ta decyzja nie została podjęta kosztem sztuki?
- Absolutnie nie! Powiem nawet, że pracując w szkole miałem trochę więcej wolnego czasu na własną działalność, niż w sytuacji gdybym został tzw. plastykiem zakładowym i musiał wykonywać wizytówki na dyrektorskie drzwi, zapewniać oprawę świąt państwowych itp., a oprócz tego tkwić osiem godzin w kopalni czy fabryce. Szybko zresztą zdałem sobie sprawę z tego, że dydaktyka jest moją drugą pasją. Oprócz tego projektowałem wtedy okładki dla wydawnictw śląskich i coraz bardziej koncentrowałem się na linorytach. Zaczynałem też wtedy malować. Niekiedy przedmiotem moich prac malarskich czyniłem śląską architekturę. Miała ona swój interesujący charakter - były to np. obiekty kopalniane, jak: cechownie, łaźnie, lampiarnie czy budynki administracyjne z czasów jeszcze XIX-wiecz-nych, ceglane, nieotynkowane, nie były to proste pudła, lecz miały liczne aranżacje na fasadach, krótko mówiąc... miały swój styl. W 1966 r. przeniosłem się do Krakowa, najpierw do Studiów Nauczycielskich, a potem do Wyższej Szkoły Pedagogicznej.
- W 1978 r. został Pan kierownikiem Zakładu Wychowania Plastycznego.
- Tak, ale już rok wcześniej byłem współprowa-dzącym prace organizacyjne dla uruchomienia tego kierunku. Wespół ze mną działał mgr Marian Kopf.
- Jakie było zainteresowanie studentów tym kierunkiem?
- Od samego początku bardzo duże. Pierwsza rekrutacja zgromadziła ok. setkę chętnych na niewiele ponad dwadzieścia miejsc.
- A iv jaki sposób rekrutowana była kadra dydaktyczna?
- Wspomagała nas Akademia Sztuk Pięknych. Zajęcia z grafiki prowadził Zbigniew Jeżo, bardzo miły człowiek i pedagog z prawdziwego zdarzenia. Z Akademii dochodzili też rzeźbiarz Wojciech Firek, ceniony artysta i nauczyciel, oraz Stanisław Batruch. Zatrudniliśmy również kilka osób będących absolwentami ASP. Osobiście opowiadałem się za takimi, którzy mieli jakikolwiek wcześniejszy kontakt ze szkołą. Z takich właśnie m.in. powodów zostali zatrudnieni Krystyna Feliksik i Lucjan Orzech. Niedługo po uru-
Konspekt nr 1/2006 (25)