BBY 0033 Maska kłamstw

background image

James Luceno

Janko5

1

Maska kłamstw

Janko5

2

MASKA KŁAMSTW

JAMES LUCENO



Przekład

KATARZYNA LASZKIEWICZ


background image

James Luceno

Janko5

3

Tytuł oryginału

CLOAK OF DECEPTION


Redaktor serii

ZBIGNIEW FONIAK


Redakcja stylistyczna

MAGDALENA STACHOWICZ


Redakcja techniczna

ANDRZEJ WITKOWSKI


Korekta

BARBARA CYWIŃSKA

MAGDALENA KWIATKOWSKA


Ilustracja na okładce

STEVEN D. ANDERSON


Skład

WYDAWNICTWO AMBER


Copyright © 2001 by Lucasfilm, Ltd. & TM.

All rights reserved.


For the Polish edition

Copyright © 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.



ISBN 83-7245-919-3




Maska kłamstw

Janko5

4






























Dla Karen-Ann,

jednej z niewielu osób,

które naprawdę wpłynęły na losy świata

- przynajmniej mojego.



background image

James Luceno

Janko5

5











Dawno, dawno temu, w dalekiej galaktyce...
Po tysiącach pokoleń żyjących w pokoju galaktyczna Republika zaczyna się kru-

szyć. Na Coruscant, w centrum cywilizowanego świata, chciwość i korupcja zżerają
galaktyczny senat, czemu nie są w stanie zapobiec nawet talenty najwyższego kanclerza
Valoruma. Na peryferiach Republiki zaś statki Federacji Handlowej opanowują hiper-
przestrzenne szlaki.

Teraz jednak Federacja Handlowa staje się obiektem ataków ze wszystkich sekto-

rów, narażona na napaści piratów i terrorystów, domagających się położenia kresu jej
tyrańskim praktykom.

Nadszedł czas próby dla wszystkich tych, którzy nie szczędzą wysiłków, by

utrzymać jedność Republiki - przede wszystkim rycerzy Jedi, którzy od niepamiętnych
czasów strzegą pokoju i sprawiedliwości...

Maska kłamstw

Janko5

6

D O R V A L L A

background image

James Luceno

Janko5

7

R O Z D Z I A Ł

1

Skąpany w blasku niezliczonych gwiazd frachtowiec Federacji Handlowej „Stru-

mień Przychodów" unosił się leniwie nad alabastrowym płaszczem atmosfery Dorvalli.

Identyczny jak miriady swoich braci, przypominał talerz, któremu wycięto środek,

pozostawiając dwa masywne ramiona hangarów. W leżącej pomiędzy nimi centrosferze
znajdowały się potężne hiperprzestrzenne reaktory. Wygięte ramiona nie stykały się z
przodu, jakby projektant zapomniał zamknąć ich krąg. W rzeczywistości jednak ta prze-
rwa była zamierzona, bo na końcu każdego z ramion mieściły się olbrzymie szczęki
doków i wyloty hangarów.

Statek Federacji pożerał olbrzymie ilości ładunku, niczym żarłoczna bestia; od

trzech dni jego żerowiskiem była orbita Dorvalli.

Głównym towarem eksportowym tej peryferyjnej planety były rudy lommitu, jed-

nego z najważniejszych składników transpastalowych szyb i kabin gwiezdnych my-
śliwców. Niezgrabne transportowce wynosiły rudę na wysoką orbitę, gdzie towar prze-
noszono na samobieżne barki, transportery i kapsuły towarowe, niektóre wielkie jak
promy orbitalne, każdy ze znakiem Federacji Handlowej - Płomienistą Kulą.

Setki bezzałogowych statków płynęły strumieniem między dorvallańskimi trans-

portowcami a pierścieniem frachtowca, przyciągane potężnymi promieniami ściągają-
cymi w kierunku przerwy pomiędzy ramionami. Tam urządzenia cumownicze doków
wciągały statki przez pole magnetyczne do prostokątnych otworów prowadzących do
ładowni.

Przed atakami piratów lub innych napastników chroniły frachtowiec patrole czte-

rosilnikowych gwiezdnych myśliwców o tępych nosach, pozbawione tarcz, ale za to
wyposażone w szybkostrzelne działa laserowe. Pilotującymi myśliwce robotami stero-
wał centralny komputer umieszczony w sferycznym centrum dowodzenia frachtowca.

Na rufowym wybrzuszeniu centralnej sfery wznosiła się wieża dowodzenia i kon-

troli. Na jej mostku postać w długiej szacie przechadzała się nerwowo od jednego
wklęsłego iluminatora do drugiego. Tafle iluminatorów ukazywały widok odległych
końcówek ramion hangarów i pozornie nieprzerwany strumień kapsuł, połyskujących w
świetle centralnej gwiazdy systemu. Za ramionami frachtowca i strumieniem rudobrą-
zowych kapsuł lśniła białym blaskiem Dorvalla.

Maska kłamstw

Janko5

8

- Status - syknęła postać w długiej szacie.
Neimoidiański nawigator „Strumienia Przychodów" odpowiedział z ogromnego

jak tron fotela stojącego poniżej poziomu rampy spacerowej mostka:

- Ostatnia z kapsuł towarowych wpływa na pokład, komandorze Dofine. - Ryt-

miczny język Neimoidian akcentował pierwsze sylaby przeciąganych śpiewnie słów.

- Doskonale - odparł Dofine. - W takim razie wezwij z powrotem myśliwce.
Nawigator odwrócił się w swoim fotelu twarzą do rampy spacerowej.
- Już teraz, komandorze?
Dofine przerwał niespokojny marsz, by rzucić pełne wątpliwości spojrzenie na

członka swojej załogi. Miesiące spędzone w głębokiej przestrzeni tak pogłębiły wro-
dzoną nieufność komandora, że nie był już pewien zamiarów nawigatora. Czy tamten
kwestionował jego rozkazy w nadziei podniesienia swojej pozycji, czy też może istniał
rozsądny powód, by opóźnić powrót myśliwców? Problem ten naprawdę trapił Dofine-
'a; ryzykował utratę twarzy, gdyby okazało się, że nie miał racji, podając w wątpliwość
intencje podwładnego. Postanowił zaryzykować, udając, że pytanie wynikało z auten-
tycznej troski i nie miało groźnych podtekstów.

- Chcę, by odwołano te myśliwce. Im prędzej opuścimy orbitę Dorvalli, tym lepiej.
Nawigator skinął głową.
- Jak pan sobie życzy, komandorze.
Dofine, dowodzący nieliczną żywą załogą „Strumienia Przychodów", miał dwoje

zaczerwienionych owalnych oczu z przodu głowy, wydatny pysk i opadające rybie usta.
Żyły i tętnice pulsowały tuż pod powierzchnią pomarszczonej, upstrzonej plamami
bladozielonkawej skóry. Niewysoki jak na swoją rasę - najsłabszy z miotu, jak mawia-
no za jego plecami - ukrywał chude członki pod fałdzistą niebieską szatą i płaszczem o
wywatowanych ramionach, bardziej odpowiednim dla duchownego niż dowódcy stat-
ku. Nawet jego tiara - wysoki stożek z czarnej tkaniny - sugerowała bogactwo i wysoki
urząd.

Nawigator ubrany był podobnie, w długą szatę i tiarę, ale jego długi do ziemi

płaszcz był jednolicie czarny i prostszy w kroju. Odczytywał dane z urządzeń nawiga-
cyjnych otaczających jego muszlowaty fotel przy użyciu gogli, a jego usta zasłaniał
płaski, okrągły komunikator.

Pokładowym łącznościowcem „Strumienia Przychodów" był wyłupiastooki Sullu-

stanin o obwisłych szczękach. Operator centralnego komputera pokładowego był Gra-
ninem - trójokim osobnikiem o koźlej twarzy. Zielonoskóry Ishi Tib z wydatnym dzio-
bem pełnił funkcję wicekwestora statku.

Dofine nienawidził obcych jako członków załogi, ale musiał ich znosić ze względu

na pomniejsze koncerny żeglugowe, stowarzyszone z Federacją Handlową: niewielkie
spółki w rodzaju Viraxo Shipping albo potężne stocznie, jak TaggeCo i Hoersch-
Kessel.

Wszystkie inne zadania na mostku wykonywał człekokształtny robot.
Komandor ponownie zaczął przemierzać mostek w tę i z powrotem, gdy nagle

znów odezwał się Sullustanin.

background image

James Luceno

Janko5

9

- Komandorze, Zakłady Wydobywcze Dorvalli informują, że ich należność została

zaniżona o sto tysięcy republikańskich kredytów.

Dofine machnął lekceważąco długimi palcami.
- Powiedz im, żeby sprawdzili swoje rachunki.
Sullustanin przekazał słowa Dofine'a i czekał teraz na odpowiedź.
- Mówią, że to samo powiedział pan ostatnim razem, kiedy tu byliśmy.
Dofine westchnął teatralnie i wskazał na wielki okrągły ekran w tylnej części

mostka.

- Wyświetl ją.
Powiększony wizerunek rudowłosej, piegowatej kobiety rasy ludzkiej ukazał się

na ekranie w tym samym momencie, gdy pojawił się przed nim Dofine.

- Nic mi nie wiadomo, by kwota zapłaty była niepełna - powiedział bez żadnych

wstępów.

Oczy kobiety błysnęły.
- Nie kłam, Dofine. Najpierw dwadzieścia tysięcy, potem pięćdziesiąt, a teraz sto.

Ile będziemy musieli stracić przy następnej okazji, gdy Federacja Handlowa zaszczyci
Dorvallę wizytą?

Dofine rzucił porozumiewawcze spojrzenie na Ishi Tiba, który uśmiechnął się sła-

bo w odpowiedzi.

- Wasza planeta leży na uboczu normalnych szlaków przestrzennych - powiedział

spokojnie w stronę ekranu. - Równie daleko od Rimmiańskiego szlaku handlowego, jak
i od Trasy na Korelię. Ta sytuacja rodzi dodatkowe wydatki. Oczywiście, jeśli jesteście
niezadowoleni, zawsze możecie prowadzić interesy z jakimś innym koncernem.

Kobieta prychnęła.
- Z innym koncernem? Przecież nikogo tu nie dopuszczacie! Dofine rozłożył dłu-

gie ręce.

- Cóż więc znaczy sto tysięcy kredytów więcej czy mniej?
- To wyzysk!
Kwaśna mina, jaką przybrał teraz Dofine, wyjątkowo dobrze pasowała do jego

obwisłej twarzy.

- Proponuję, żeby złożyła pani skargę w Komisji Handlowej na Coruscant.
Kobieta prychnęła i zaczerwieniła się ze złości.
- To jeszcze nie wszystko, Dofine.
Dofine spróbował się uśmiechnąć.
- Ach, znowu się pani myli. - Przerwał transmisję, odwracając się twarzą do Ne-

imoidianina.

- Daj mi znać, gdy zakończymy załadunek.

W głębiach hangarów roboty nadzorowały wyładunek kapsuł towarowych ze stacji

przeładunkowych wysoko nad pokładem. Garbate kapsuły z bulwiastymi nosami, które
nadawały im zadziorny wygląd, wpływały do hangaru unosząc się na repulsorach, a
następnie były rozsyłane w zależności od ładunku i przeznaczenia, wymalowanego
zakodowanymi znakami na kadłubach. Każdy hangar był podzielony na trzy wysokie

Maska kłamstw

Janko5

10

na dwadzieścia pięter strefy, których granice wyznaczały rozsuwane wrota. Zazwyczaj
najpierw ładowano strefę trzecią, najbliższą punktu centralnego. Jednak kapsuły zawie-
rające towary kierowane do portu przeznaczenia innego niż Coruscant lub pozostałe
planety Jądra były kierowane do ładowni w strefie pierwszej lub drugiej niezależnie od
tego, w którym momencie zostały wniesione na pokład.

Po całym hangarze kręciły się automaty strażnicze ze zmodyfikowanymi karabi-

nami bojowymi firmy BlasTech, z których część miała końcówki dezintegrujące. Pod-
czas gdy roboty wykonawcze przypominały puste w środku pniaki z licznymi gałęziami
ramion, jednostki PK o giętkich szyjach, pudełkowate GNK lub płaskostope binarne
podnośniki, wygląd robotów strażniczych zainspirowały najwyraźniej struktury kostne
któregoś z licznych dwunożnych gatunków zamieszkujących galaktykę. Pozbawione
zaokrąglonej głowy i metalowej muskulatury swoich bliskich kuzynów - robotów pro-
tokolarnych - roboty strażnicze miały wąskie czaszki w kształcie przepołowionego
walca, zakończone z przodu procesorem mowy, a od tyłu nasadzone ukośnie na sztyw-
ną, cofniętą szyję. Tym, co odróżniało je od reszty, był jednak plecak z dopalaczem
sygnalizatorów i sterczącą z niego ruchomą anteną.

Większość robotów ochraniających „Strumień Przychodów" była po prostu koń-

cówkami centralnego komputera frachtowca; niektóre z nich jednak zostały obdarzone
szczątkową inteligencją. Czoła i piersi tych dowódców zdobiły żółte odznaki podobne
do wojskowych, nie tyle ze względu na same roboty, co raczej na użytek istot z krwi i
kości, przed którymi odpowiadały.

OLR-4 był jednym z robotów-dowódców.
Ściskając karabin blasterowy w obu dłoniach, zgięty pod kątem w poprzek klatki

piersiowej, robot stał w strefie drugiej hangaru, dokładnie w połowie odległości pomię-
dzy wielkimi grodziami wyznaczającymi granice pomieszczenia. OLR-4 rejestrował
oznaki ożywionej działalności, jaka toczyła się wokół niego - strumienie kapsuł towa-
rowych sunących do strefy trzeciej, hałas innych kapsuł osiadających na pokładzie,
nieprzerwane trzaski i zgrzyty pracujących maszyn - ale robił to tylko częścią świado-
mości. Zadaniem OLR-4, powierzonym mu przez centralny komputer pokładowy, było
wypatrywanie wszelkich odstępstw od normalności: zjawisk nie mieszczących się w
przedziale parametrów zdefiniowanych przez komputer.

Ogłuszający zgrzyt, który towarzyszył unoszeniu się kapsuły towarowej, biorąc

pod uwagę rozmiary statku, mieścił się całkowicie w tym przedziale. Tak samo dźwięki
dobywające się z wnętrza kapsuły, które można było przypisać przesuwającym się we-
wnątrz towarom. Nie dało się jednak powiedzieć tego samego o syku powietrza uwal-
nianego przez zawory bezpieczeństwa ani o metalicznych stukach i zgrzytach, które
poprzedziły powolne unoszenie się nietypowo dużej, okrągłej klapy przedniego włazu.

Długa głowa OLR-4 okręciła się wokół osi, a jego wypukłe sensory optyczne za-

trzymały się na kapsule. Powiększony i wyostrzony obraz transmitowany był do cen-
tralnego komputera, który nieustannie porównywał go z bazą podobnych wizerunków.

Wszelkie odstępstwa od normy były rejestrowane.
W tym samym momencie, gdy fotoreceptory OLR-4 przyglądały się badawczo

unoszonej klapie włazu, dodatkowe roboty strażnicze pospieszyły, by zająć pozycje po

background image

James Luceno

Janko5

11
obu stronach podejrzanej kapsuły. OLR-4 wysunął podobną do buta stopę, przyjmując
postawę bojową, i wycelował w kapsułę swój karabin.

Otwarta klapa powinna była ukazać wnętrze kapsuły, zamiast tego jednak ujawniła

kolejną, szczelnie zamkniętą. OLR-4 zdołał określić skład chemiczny wewnętrznej
klapy, ale jego słabiutki procesor nie potrafił powiązać wyników w żadną logiczną
całość. Było to domeną centralnego komputera, który szybko rozwiązał tę zagadkę -
jednak nie dość szybko.

Zanim OLR-4 zdołał się poruszyć, wewnętrzna klapa wystrzeliła z kapsuły jak ta-

ran, z dostateczną siłą, by posłać dwa roboty strażnicze i trzy robocze na sam środek
hangaru. OLR-4 i trzy pozostałe roboty natychmiast otworzyły ogień w stronę odstrze-
lonej klapy i samej kapsuły, ale blasterowe pociski odbijały się od nich rykoszetem po
całej ładowni.

Dwa roboty wskoczyły na szeroki kadłub kapsuły, chcąc zaatakować urządzenia

od tyłu, ale ich wysiłki na nic się nie zdały. Blasterowe strzały trafiły je wcześniej,
rozrywając na cztery części jednego i prawie całkowicie rozsadzając drugiego. Dopiero
wtedy OLR-4 uświadomił sobie, mimo swojego skromnego procesora, że nieprzyjaciel
znajdował się z tyłu tarana. A sądząc po precyzji strzałów, intruzi byli istotami z krwi i
kości.

Z kapsułą sunącą powoli nad głową, wśród setek robotów wykonujących przydzie-

lone im zadania i nieświadomych wymiany strzałów, OLR-4 rzucił się w bok, ostrzeli-
wując się równą serią, by znaleźć się na korzystniejszej pozycji. Blasterowe strzały
świszczały nad jego głową i ramionami, przelatywały między nogami.

Tuż przed nim dwa z robotów straciły głowy, strącone celnymi strzałami. Trzeci

pozostał nietknięty, ale i tak upadł na pokład, oszołomiony nieustannym, zimnym
ogniem wyładowań elektrycznych.

Wewnętrzne monitory OLR-4 podpowiedziały mu, że jego blaster jest przegrzany

i bliski wyczerpania. Choć niewątpliwie świadom sytuacji, centralny komputer nie
odwołał rozkazów, więc OLR-4 nie przerwał ognia, próbując skryć się za taranem.

Po jego prawej stronie kolejny robot, zestrzelony, spadł z dachu kapsuły, a jego

rozszarpany tors wirował niezgrabnie, opadając na pokład, gdzie zmiażdżyła go osiada-
jąca kapsuła. Inny robot, pozbawiony nogi, podskakiwał nie przerywając ognia, dopóki
nie odstrzelono mu drugiej. Wtedy upadł, tocząc się bezwładnie po pokładzie wśród
iskier strzelających z jego syntezatora mowy.

OLR-4 uskakiwał to w prawo, to w lewo, unikając blasterowych strzałów. Prawie

dotarł już do kapsuły, gdy został trafiony w prawe ramię, a siła wystrzału okręciła go
wokół własnej osi. Zatoczył się, ale zdołał utrzymać się w pionie, dopóki nie trafiono
go w lewe ramię. Wirując, wylądował na plecach, z nogami zaklinowanymi pod kapsu-
łą. Patrząc do góry, zarejestrował kątem oka zbrojny oddział, który wtargnął na pokład
frachtowca: kilkanaście dwunożnych istot żywych, ubranych w mimetyczne kombine-
zony i czarne zbroje, z twarzami ukrytymi za aparatami do recyrkulacji powietrza, za-
opatrzonych w urządzenia do odzyskiwania tlenu, przypominających długie kły.

Fotoreceptory OLR-4 skupiły się na istocie rasy ludzkiej, której długie czarne wło-

sy opadały w lokach na szerokie ramiona. Serwomotory prawej dłoni robota zacisnęły

Maska kłamstw

Janko5

12

się na pręcie spustowym blastera, ale jedyną odpowiedzią przeciążonej broni był żało-
sny syk, po którym blaster odmówił dalszej pracy.

- O-och -jęknął OLR-4.
Długowłosy mężczyzna spojrzał na niego, odwrócił się i wypalił.
Czujniki ciepła OLR-4 przekroczyły przewidzianą dla nich skalę, a przeciążone

systemy zawyły. Zanim stopiły się wszystkie obwody, robot przekazał ostatni obraz do
centralnego komputera, po czym przestał istnieć.

Uspokajający szum urządzeń na mostku „Strumienia Przychodów" przerwał

zgrzytliwy ton dobiegający z matrycy skanera. Sunąc wzdłuż rampy dowodzenia, Daul-
tay Dofine zapytał o powód hałasu robota stojącego przy skanerze.

- Monitory dalekiego zasięgu donoszą o pojawieniu się grupy niewielkich statków

zbliżających się w naszym kierunku z maksymalną prędkością- odpowiedział robot
monotonnym, metalicznym głosem.

- Co? Co powiedziałeś?
Dalszych wyjaśnień udzielił Sullustanin.
- Identyfikatory rozpoznały statki typu CloakShape i jedną kanonierkę klasy Tem-

pest.

Dofine'owi szczęka opadła ze zdumienia.
- To atak?
- Komandorze - odezwał się znów robot - statki nadal się zbliżają.
Dofine machnął gwałtownie w stronę wielkich monitorów.
- Chcę je zobaczyć! - Ruszył w stronę ekranu, gdy nagle usłyszał inny niepokojący

dźwięk, tym razem dochodzący ze stanowiska operatora systemów statku, również
ulokowanego poniżej rampy.

- Centralny komputer informuje o zakłóceniach w strefie pierwszej hangaru, w

prawym ramieniu statku.

Dofine spojrzał na Granina.
- Jaki rodzaj zakłóceń?
- Roboty ostrzeliwują jedną z kapsuł towarowych.
- Bezmyślne maszyny! Jeśli zniszczą ładunek...
- Komandorze, ekran pokazuje już myśliwce - zameldował Sullustanin.
- Może to tylko spięcie - zasugerował Granin.
Dofine popatrywał czerwonymi oczami to na jednego członka załogi, to na dru-

giego, czując rosnący niepokój.

- Gwiezdne myśliwce zmieniają kurs. Formacja rozpada się na dwa oddziały. -

Sullustanin odwrócił się w stronę Dofine'a. - Lecą w szyku charakterystycznym dla
Frontu Mgławicy.

- Front Mgławicy! - Dofine pospieszył w stronę ekranu i wskazał palcem czarny

kształt kanonierki. - Ten statek to...

- „Jastrzębionietoperz" - powiedział szybko Sullustanin. - Statek kapitana Cohla.
- To niemożliwe! - prychnął Dofine. - Nie dalej jak wczoraj widziano go na Mala-

starze.

Żuchwy Sullustanina drżały lekko, gdy wpatrywał się w ekran.

background image

James Luceno

Janko5

13

- Ale to jego statek. A tam, gdzie pojawia się „Jastrzębionietoperz", musi być i

sam Cohl.

- Myśliwce przegrupowują się do ataku - zameldował robot. Dofine zwrócił się w

stronę nawigatora.

- Uruchomić systemy obrony!
- Centralny komputer melduje, że w prawym hangarze nadal trwa strzelanina.

Osiem robotów strażniczych zostało zniszczonych.

- Zniszczonych?
- Systemy obrony mają na celu gwiezdne myśliwce Frontu Mgławicy. Tarcze

ochronne podniesione.

- Myśliwce strzelają!
W prostokątnych iluminatorach eksplodowało nagle jasne światło, a mostek za-

drżał od wstrząsu dość silnego, by przewrócić robota.

- Turbolasery odpowiadają ogniem!
Dofine odwrócił się w stronę iluminatorów w samą porę, by zobaczyć kreski pul-

sującego czerwonego światła z centralnie zamontowanych baterii laserowych.

- Gdzie są najbliższe posiłki?
- W najbliższym systemie słonecznym - powiedział nawigator. -To „Akwizytor".

Jest lepiej uzbrojony niż „Strumień Przychodów".

- Wyślij prośbę o wsparcie!
- Czy to rozsądne, komandorze?
Dofine rozumiał jego zastrzeżenia. Prośba o ratunek zawsze była poniżająca. Ale

Dofine był pewien, że zrekompensuje upokorzenie, jeśli zdoła ocalić ładunek „Stru-
mienia Przychodów".

- Rób, co powiedziałem - polecił nawigatorowi.
- Myśliwce przegrupowują się do ponownego ataku - zameldował Sullustanin.
- Gdzie są nasze myśliwce? Dlaczego nie ruszają do kontrataku?
- Odwołał je pan, komandorze - przypomniał nawigator. Dofine machnął gwał-

townie ręką.

- No to wypuść je, ale już!
- Centralny komputer prosi o zgodę na odcięcie strefy drugiej prawego hangaru.
- Potwierdzam! - zawołał Dofine. - Odetnij ją, szybko!

Maska kłamstw

Janko5

14

R O Z D Z I A Ł

2

Zamaskowana grupa, która wtargnęła na pokład „Strumienia Przychodów", była

prawdziwą zbieraniną, równie zróżnicowaną, jak załogi gwiezdnych myśliwców, które
zapewniały im wsparcie: ludzie i istoty innych ras, płci męskiej lub żeńskiej, krępi i
szczupli. Ubrani w maskujące kombinezony i matowe, czarne zbroje, w butach bojo-
wych z przyssawkami i goglach, wypadli zza tarana, który pozwolił im zaatakować z
zaskoczenia, ostrzeliwując się z najnowocześniejszej broni zaczepnej i zawieszonych
na ramionach zakłócaczy pola.

Garstka robotów, które trzymały się jeszcze na nogach, padła na pokład, oderwane

kończyny pryskały na wszystkie strony.

Mężczyzna, w którego nie trafił OLR-4, odważnie wyszedł na środek hangaru,

sprawdził odczyt na komunikatorze noszonym na nadgarstku, po czym zdjął aparat do
recyrkulacji powietrza i gogle.

W powietrzu pozostał przenikliwy zapach walki - ozonu i stopionego metalu.
- Atmosfera zdatna do oddychania - oznajmił pozostałym członkom grupy. - Ale

poziom tlenu niski, jak na czterech tysiącach metrów. Zdejmijcie maski, ale miejcie je
pod ręką... zwłaszcza wszyscy uzależnieni od t'bac.

Przy wtórze stłumionych śmiechów oddział wykonał polecenie.
Po zdjęciu aparatu twarz mężczyzny nadal przypominała maskę -ciemna skóra, gę-

sta broda i sztywne czarne włosy, a na czole, od skroni do skroni, wytatuowany rząd
małych rombów. Fiołkowe oczy beznamiętnie analizowały uszkodzenia.

W zasięgu wzroku nie było ani jednego robota strażniczego, ale szczątki tych, któ-

re unicestwili, zaśmiecały pokład. Roboty wykonawcze kontynuowały swoje zadania,
niezmordowanie kierując kilka kapsuł do ich miejsc przeznaczenia.

Jeden z ludzi kopnął na bok uszkodzone ramię robota strażniczego.
- Te urządzenia mogą stać się niebezpieczne, jeśli kiedyś nauczą się myśleć jak na-

leży.

- I strzelać jak należy - dodał brodacz.
- Niech pan to powie Rasperowi, kapitanie Cohl - powiedział Boiny, Rodianin. -

To robot go wykończył. - Boiny, zielonoskóry samiec o okrągłych oczach, podrapał się
po gęstych, giętkich, żółtych kolcach porastających ryjek.

background image

James Luceno

Janko5

15

- Miał robot szczęście, i tyle - zauważyła Rodianka.
- To nie znaczy, że macie traktować to tutaj jako ćwiczenia -ostrzegł Cohl, przy-

glądając się każdemu po kolei. - Komputer centralny przyśle tu niedługo dodatkowe
jednostki, a mamy do przejścia prawie kilometr, zanim dotrzemy do mostka.

Intruzi rozejrzeli się po zaokrąglonym hangarze, którego sklepienie ginęło gdzieś

wysoko. Ponad głowami mieli masywne dźwigary i belki, wyciągarki, tunele napraw-
cze i wyciągi - plątanina przewodów w rzadkiej atmosferze.

Kobieta rasy ludzkiej - jedyna w tym gronie - gwizdnęła cicho.
- Na krańce gwiazd, można by tu pomieścić całą armię inwazyjną. Miała skórę

równie ciemną jak Cohl i krótkie brązowe włosy, okalające szczupłą, trójkątną twarz.

- To by oznaczało, że muszą wydać cząstkę swoich zysków, Rei la
- powiedział mężczyzna. - A Neimoidianie robią to tylko wtedy, gdy chcą sobie

kupić nowe szaty.

Boiny wybuchnął piskliwym śmiechem.
- Wyhodujesz sobie niedożywioną neimoidiańską larwę, i tyle! Cohl wskazał bro-

dą na dwóch innych członków załogi.

- Zostańcie przy kapsule. Odezwiemy się, jak opanujemy mostek.
- Odwrócił się w stronę pozostałych. - Zespół pierwszy, weźcie zewnętrzny kory-

tarz. Reszta idzie ze mną.

„Strumień Przychodów" zatrząsł się lekko. W oddali słychać było stłumione eks-

plozje. Cohl nadstawił ucha.

- To pewnie nasze statki.
W hangarze rozdzwoniły się syreny alarmowe. Pracujące roboty przerwały wyko-

nywane czynności, gdy basowy łoskot przetoczył się pod ich stopami.

Rella spojrzała na przeciwległą grodź.
- Odcinają hangar.
Cohl dał znak zespołowi pierwszemu.
- Ruszajcie. Spotkamy się przy turbowindach na sterburcie. Nastawcie kombine-

zony na pulsowanie, to powinno zmylić roboty... i nie szafujcie pociskami ogłuszają-
cymi. I pamiętajcie, żeby kontrolować poziom tlenu.

Zrobił parę kroków, ale zatrzymał się.
- Jeszcze jedno: jak was trafi robot, koszty leczenia w zbiorniku bactą potrącę z

waszej wypłaty.


Daultay Dofine stał sztywno na rampie mostka, patrząc, jak bezlitosne statki Fron-

tu Mgławicy atakują jego okręt.

Zbieranina gwiezdnych myśliwców runęła na „Strumień Przychodów" pełną mocą

rzucając się na potężne ramiona frachtowca i trójsilnikową rufę jak drapieżne ptaki na
ofiarę. Wiele z pilotowanych przez roboty statków zostało anihilowanych, gdy tylko
wyłoniły się zza pola ochronnego „Strumienia Przychodów".

Rozochocone łatwym zwycięstwem, statki wroga przedarły się przez krąg zakrzy-

wionych ramion, ostrzeliwując z bliska wieże dowodzenia w centralnej kuli. Ogień

Maska kłamstw

Janko5

16

dział jonowych kanonierki nadwerężał tarcze ochronne „Strumienia Przychodów".
Gwałtowne rozbłyski światła rozlewały się po iluminatorach mostka.

Jedyne, co mógł zrobić Dofine, to twardo stać na mostku, przeklinając pod nosem

terrorystów.

W zamian za przywilej wyłączności na handel z peryferyjnymi systemami

gwiezdnymi, Federacja Handlowa zobowiązała się wobec galaktycznego senatu na
Coruscant, że zadowoli się potęgą handlową nie próbując budować militarnej, opartej
na sile marynarki wojennej. Jednak im dalej od Jądra zapuszczały się frachtowce Fede-
racji, tym częściej padały ofiarą piratów i terrorystów w rodzaju bojowników z Frontu
Mgławicy, której wielu członków miało porachunki nie tylko z Federacją Handlową ale
i samym rządem na Coruscant.

W rezultacie senat zgodził się, by frachtowce wyposażono w broń obronną w

obawie przed atakami w niepatrolowanych systemach rozrzuconych pomiędzy więk-
szymi szlakami handlowymi i hiperprzestrzennymi. To jednak zmusiło tylko napastni-
ków do modernizacji uzbrojenia, która z kolei wymagała okresowej wymiany sprzętu
obronnego na frachtowcach Federacji Handlowej.

Niepokoje na Środkowych i Odległych Rubieżach - w tak zwanych strefach wol-

nego handlu - stały się od tego czasu chlebem powszednim. A Coruscant była daleko,
nawet przy prędkościach nad-świetlnych, i nie zawsze łatwo było ustalić, kto zawinił i
kto wystrzelił pierwszy. Zanim sprawa trafiała do sądu, jedynymi dowodami były już
tylko oświadczenia stron i rozstrzygnięcie stawało się niemożliwe.

Sprawy Federacji Handlowej mogły się potoczyć inaczej, gdyby nie Neimoidianie,

którzy słynęli ze skąpstwa. Kiedy przyszło im uzbrajać swoje olbrzymie frachtowce,
szukali najtańszych dostawców i uparcie twierdzili, że ich największą troskaj jest
ochrona ładunku.

Wbrew wszelkiemu rozsądkowi Neimoidianie zarządzili, by poczwórne baterie la-

serów zamontować na zewnętrznych ścianach ramion hangarów. Choć umieszczenie
baterii w płaszczyźnie równikowej sprawdzało się przy bocznych atakach, okazało się
całkowicie nieskuteczne w przypadku napaści z góry lub z dołu, gdzie mieściły się
prawie wszystkie najważniejsze systemy statków: generatory promienia ściągającego i
tarcz ochronnych, reaktory hipernapędu i centralny komputer pokładowy.

Federacja Handlowa była więc zmuszona inwestować w silniejsze i lepsze genera-

tory tarcz, grubsze pancerze, a w końcu i w oddziały gwiezdnych myśliwców. Przydzia-
ły myśliwców podlegały jednak regulacjom senatu i frachtowce w rodzaju „Strumienia
Przychodów" często okazywały się bezbronne wobec ataków okrętów pilotowanych
przez doświadczonych napastników.

Świadom tych ograniczeń, Daultay Dofine bezsilnie patrzył, jak statek z ładun-

kiem rudy lommitu wymyka mu się z rąk.

- Tarcze pracują na połowie mocy - zameldował Granin z drugiego końca mostka.

- Ale jesteśmy w niebezpieczeństwie. Jeszcze kilka ataków i tarcze padną.

- Gdzie jest „Akwizytor"? - jęknął Dofine. - Powinni już tu być!
Seria z kanonierki Frontu Mgławicy - osobistej jednostki kapitana Cohla - targnęła

mostkiem. Jak Dofine przekonał się podczas wcześniejszych potyczek, sam rozmiar

background image

James Luceno

Janko5

17
statku nie gwarantował ochrony, nie mówiąc już o zwycięstwie, a trzykilometrowa
średnica frachtowca sprawiała jedynie, że był celem, w który trudno nie trafić.

- Moc tarcz spadła do czterdziestu procent.
- Baterie laserów od pierwszej do szóstej nie odpowiadają - dodał Sullustanin. -

Myśliwce koncentrują ostrzał na generatorze tarcz i reaktorach napędu.

Dofine gniewnie zacisnął usta.
- Wydaj rozkaz głównemu komputerowi, by uaktywnił wszystkie roboty, wszyst-

kie systemy obronne statku i przygotował się do odparcia napastników! - ryknął. - Ka-
pitan Cohl nie postawi nogi na tym mostku. Po moim trupie!


W prawym ramieniu hangarów zespół kapitana Cohla przedarł się z trudem przez

zamykające się grodzie. Wszystkie urządzenia w strefie trzeciej sprzysięgły się, by nie
pozwolić im posunąć się choćby o metr w stronę szybu kompensacji przyspieszenia,
łączącego centrosferę z bocznymi ramionami.

Dźwigi nad ich głowami spuszczały na nich ciężkie haki; wieże wiertnicze prze-

wracały się, zastępując im drogę; podnośniki binarne prześladowały ich jak senny
koszmar, a poziom tlenu skakał w górę i w dół. Nawet roboty wykonawcze przyłączyły
się do walki, ciskając w nich przecinakami łączy i kalibratorami mocy, jakby to były
miotacze ognia i wibroostrza.

- Centralny komputer zwrócił cały statek przeciwko nam! - krzyknął Cohl.
Rella wystrzeliła do ścigającej ich grupy robotów PK uzbrojonych w hydroklucze.
- A czego się spodziewałeś, Cohl? Że podejmą nas jak królów?
Cohl skierował gestem Boiny'ego, Rellę i resztę zespołu w stronę ostatniej grodzi,

która oddzielała ich od turbowind prowadzących do centralnej kuli. Rozrzedzone po-
wietrze wypełniało wycie syren alarmowych. Krzyżujące się promienie blastera, odbi-
jane rykoszetem od ścian, tworzyły pirotechniczne widowisko godne parady w Dniu
Republiki na Coruscant.

Cohl strzelił w biegu; stracił już rachubę, ile robotów wyeliminował i ile ładunków

gazu do blastera zużył. Dwóch członków jego zespołu postrzeliły roboty, ale ani on, ani
reszta nie mogli wiele zrobić, żeby pomóc rannym. Jeśli dopisze szczęście, uda im się
dotrzeć do punktu zbornego, nawet jeśli będą musieli się tam doczołgać.

Ścigana przez trzy binarne podnośniki drużyna przebiegła przez ostatnią gródź i

zaczęła się przebijać do najbliższego rzędu turbowind.

Klapa włazu prowadzącego do tuneli transferowych była zamknięta.
- Boiny! – krzyknął Cohl.
Rodianin schował blaster do kabury i ruszył do przodu. Obejrzał sobie klapę od

góry do dołu, po czym podszedł do panelu sterującego wbudowanego w ścianę obok.
Przygotowując się do złamania kodu, potarł dłonie i strzelił długimi placami zakończo-
nymi przyssawkami. Zanim zdążył dotknąć klawiszy na panelu, Cohl walnął go pięścią
w tył głowy.

- Co to za popisy? - zapytał groźnie. - Po prostu rozwal panel!

Maska kłamstw

Janko5

18

Dofine spacerował nerwowo po rampie, gdy nagle klapa włazu na mostek eksplo-

dowała i wpadła do środka, wyzwalając falę paraliżującego gorąca, która przewróciła
go na pokład.

Szóstka członków drużyny Cohla wpadła do środka w kłębach dymu; mimetyczne

kombinezony pozwalały im zlać się praktycznie nawet z wypolerowanymi ścianami
mostka. Szybko i sprawnie rozbroili Granina i wstrzelili ograniczniki w piersi robotów.
Cohl przywołał gestem jednego ze swoich ludzi do stanowiska łączności.

- Połącz się z „Jastrzębionietoperzem". Powiedz im, że opanowaliśmy mostek.

Niech myśliwce ustawią się w szyku obronnym i przygotują do osłaniania naszego
odwrotu.

Innego ze swoich żołnierzy skierował do stanowiska Granina.
- Rozkaż centralnemu komputerowi, żeby się uspokoił. Niech otworzy wszystkie

grodzie w hangarach.

Mężczyzna kiwnął głową i zeskoczył z rampy.
Wstukał kod do komunikatora na nadgarstku i uniósł go do ust.
- Zespół bazowy, mamy mostek. Przenieście kapsułę do strefy trzeciej i posadźcie

jak najbliżej portalu w wewnętrznej ścianie hangaru.

Cohl wyłączył komunikator. Omiótł wzrokiem zakładników, zatrzymał wzrok na

Dofine’ie i wyjął blaster.

Dofine, z rękami uniesionymi w geście poddania, cofnął się o dwa kroki, widząc,

że Cohl podchodzi do niego.

- Zastrzeliłby pan nieuzbrojoną istotę, kapitanie Cohl?
Cohl przycisnął lufę blastera do klatki piersiowej komandora.
- Zastrzeliłbym nieuzbrojonego Neimoidianina i nadal mógłbym spać spokojnie.
Przyglądał się Dofine'owi przez dłuższą chwilę, po czym schował broń do kabury i

zwrócił się w stronę Rodianina.

- Boiny, bierz się do roboty. Tylko szybko.
Odwrócił się z powrotem.
- Gdzie jest reszta pańskiej załogi, komandorze?
Donnę musiał przełknąć ślinę, zanim był w stanie wydać z siebie głos.
- Wracają promem z Dorvalli. Cohl kiwnął głową.
- Świetnie, to uprości sprawę.
Dźgając Dofine'a palcem wskazującym w klatkę piersiową, szedł za nim wzdłuż

rampy spacerowej, aż doszli do fotela nawigatora. Tam dźgnął go po raz ostatni, strąca-
jąc z kładki prosto w fotel, a sam zeskoczył zanim.

- Musimy porozmawiać o pańskim ładunku, komandorze.
- O ładunku? - zająknął się Dofine. - Lommit, dostawa na Sluis Van.
- Do diabla z rudą- warknął Cohl. - Miałem na myśli aurodium. Dofine starał się

nie wybałuszać zanadto swoich czerwonych oczu, ale kiepsko mu to wychodziło. Jego
membrany powiekowe zadrżały, a potem podniosły się i opadły kilkakrotnie.

- Aurodium?
Cohl nachylił się w jego stronę.
- Masz na pokładzie dwa miliardy w sztabach aurodium.

background image

James Luceno

Janko5

19

Komandor zesztywniał pod wpływem wzroku Cohla.
- Pan... pan się myli, kapitanie. „Strumień Przychodów" przewozi rudę.
Cohl wyprostował się na całą imponującą wysokość.
- Powtórzę to tylko raz: przewozisz sztaby aurodium... łapówki zebrane od świa-

tów Odległych Rubieży, żeby zagwarantować im błogosławieństwo Federacji Handlo-
wej.

Choć przerażony, Dofine nie mógł się powstrzymać od sarkazmu:
- A więc chodzi wam tylko o pieniądze. A ja słyszałem, że osławiony kapitan Cohl

to idealista. Teraz widzę, że to zwykły złodziej.

Cohl niemal się uśmiechnął.
- Nie każdy może być złodziejem licencjonowanym, jak ty i twoja banda.
- Federacja Handlowa nie posługuje się przemocą i mordem, kapitanie.
Cohl złapał Dofine'a za ozdobną szatę i uniósł nad fotel.
- Akurat! - pchnął Dofine'a z powrotem. - Ale tym zajmiemy się kiedy indziej. Te-

raz liczy się tylko aurodium.

- A gdybym odmówił wydania sztab?
Nie spuszczając wzroku z Dofine'a, Cohl wskazał ruchem głowy na swojego ro-

diańskiego towarzysza.

- Ten tam, Boiny, montuje właśnie detonator termiczny w systemie kontroli prze-

pływu paliwa „Strumienia Przychodów'.'. Jak rozumiem, urządzenie zainicjuje eksplo-
zję dostatecznie silną, by zdmuchnąć twój statek za... Boiny?

- Za sześćdziesiąt minut, kapitanie! - odkrzyknął Boiny, unosząc do góry metalo-

wą kulę wielkości śmierdzimelona.

Cohl wyciągnął z kieszeni na nogawce kamuflującego kombinezonu przedmiot,

który przylepił do wnętrza lewej dłoni Dofine'a. Ten spojrzał w dół i zobaczył, że to
timer, który zaczął już odliczać czas. Uniósł wzrok, napotykając twarde spojrzenie
Cohla.

- To co z tymi sztabami? – spytał Cohl. Dofine skinął głową.
- Dobrze, w porządku... jeśli obiecasz, że oszczędzisz statek. Cohl roześmiał się.
- „Strumień Przychodów" to już przeszłość. Ale masz moje słowo, że oszczędzę

twoje życie, jeśli będziesz robił, co ci każę.

Dofine spojrzał zezem.
- W takim razie dożyję twojej egzekucji.
Cohl wzruszył ramionami.
- Nigdy nic nie wiadomo, komandorze. - Wyprostował się i uśmiechnął do Relli.
- A nie mówiłem? Poszło jak z pła...
- Kapitanie! - przerwał człowiek Cohla ze stanowiska łączności. - Z nadprzestrzeni

wyskoczył właśnie statek. Skanery tożsamości pokazują, że to „Akwizytor", frachto-
wiec Federacji.

Rella cmoknęła.
- Co pan mówił, kapitanie?
Spojrzenie, jakim Cohl obrzucił Dofine'a, wyrażało autentyczne zaskoczenie.

Maska kłamstw

Janko5

20

- Może nie jesteś tak tępomózgi, na jakiego wyglądasz. - Wskoczył na rampę spa-

cerową, by wyjrzeć przez iluminatory. Dołączyła do niego Rella. - Zmiana planów -
oznajmił. - „Akwizytor" wypuści na nas gwiezdne myśliwce, gdy tylko znajdziemy się
w ich zasięgu. Przekaż rozkaz na „Jastrzębionietoperza", żeby wciągnęli je w obręb
ramion frachtowca.

Dofine pozwolił sobie na uśmiech zadowolenia.
- Być może będzie pan musiał się obyć bez swego skarbu, kapitanie.
Cohl spojrzał na niego spode łba.
- Nie ruszę się stąd bez niego, komandorze. Pan też nie. - Złapał Dofine'a za nad-

garstek, żeby spojrzeć na timer. - Pięćdziesiąt pięć minut.

- Cohl!- powiedziała Rella znacząco. Popatrzył na nią z ukosa.
- Nie ma aurodium, nie ma zapłaty, kochanie. Zagryzła idealnie wykrojoną dolną

wargę.

- To prawda, ale powinniśmy być żywi, żeby móc ją wydać. Potrząsnął głową.
- Nie mam w kartach śmierci... przynajmniej nie w tym rozdaniu.
W pobliżu mostka myśliwiec Frontu Mgławicy, ścigany promieniami zabójczej

energii, rozpadł się w chmurze szczątków i rozgrzanego do białości gazu.

- „Akwizytor" zaczął ostrzał - zameldował jeden z najemników.
Na twarzy Relli pojawił się niepokój.
Cohl zignorował spojrzenie, które rzuciła w jego stronę. Wyrwał szarpnięciem

Dofine'a z fotela, wciągnął go na rampę i pchnął w kierunku wyważonej klapy włazu na
mostek.

- Mamy mało czasu, komandorze. Nasze okno wylotowe właśnie zaczęło się za-

mykać.

background image

James Luceno

Janko5

21

R O Z D Z I A Ł

3

W chaosie i mroku panującym w prawym ramieniu hangarów ostatnia z kapsuł su-

nących na repulsorach w stronę doku w strefie trzeciej nie przyciągnęła niczyjej uwagi.
Kształtem przypominająca nieco bulwę, była większa od innych kapsuł w strefie trze-
ciej, choć nie tak duża jak ta, którą przechwycił Front Mgławicy, i dużo mniejsza od
niektórych barek przewożących rudę. Co więcej, nic w jej wyglądzie nie sugerowało, że
podobnie jak statek terrorystów, ma na pokładzie żywe istoty.

Przypięci pasami do ustawionych plecami do siebie foteli siedzieli dwaj mężczyź-

ni, których ubiór był całkowitym przeciwieństwem stroju Daultaya Dofine'a. Ich jasne
tuniki i spodnie były luźne i pozbawione ozdób, długie do kolan buty zrobiono ze skóry
nerfa, nie mieli też żadnej biżuterii, tiar ani diademów.

Skromne stroje tylko podkreślały otaczającą ich aurę tajemniczości.
Fałszywa kapsuła towarowa nie miała żadnych iluminatorów, ale kamery ukryte w

poszyciu kadłuba przekazywały do wnętrza obrazy z wnętrza hangaru.

Obserwując bałagan, jaki pozostawiła po sobie drużyna kapitana Cohla, młody

człowiek na przednim siedzeniu zauważył nosowym głosem:

- Kapitan Cohl pozostawił nam łatwy ślad, mistrzu.
- Rzeczywiście, padawanie. Ale ślad, który prowadzi cię do lasu, może nie być

tym, po którym chciałbyś ten las opuścić. Rozciągnij swoje zmysły, Obi-Wanie.

Dosłownie wciśnięty w tylne siedzenie starszy mężczyzna górował nad młodszym

również wzrostem. Szeroką twarz okalała gęsta broda, a bujne, siwiejące włosy, zebra-
ne do tyłu, odsłaniały szlachetne, łagodnie zarysowane brwi. Miał przenikliwe niebie-
skie oczy i wydatny nos, spłaszczony na końcu, jakby złamał go kiedyś tak pechowo,
że nawet kuracja w płynie bacta nie mogła mu pomóc.

Nazywał się Qui-Gon Jinn.
Jego towarzysz siedzący za sterami kapsuły, Obi-Wan Kenobi, miał młodzieńczą,

gładko ogoloną twarz, rozszczepiony na czubku podbródek i wysokie, proste czoło.
Ciemne włosy nosił krótko przycięte, z wyjątkiem pojedynczego, cienkiego warkoczy-
ka, opadającego zza prawego ucha na ramię - symbolu statusu padawana. Słowo to,
używane w zakonie, do którego należeli Qui-Gon i Obi-Wan, oznaczało ucznia lub
protegowanego.

Maska kłamstw

Janko5

22

Zakon ten znany był pod nazwą rycerzy Jedi.
- Mistrzu, czy widzisz jakiś znak na ich statku? - zapytał przez ramię Obi-Wan.
Qui-Gon odwrócił się, by wskazać otwartą kapsułę na lewym dolnym ekranie

umieszczonym ponad głową Obi-Wana.

- To ten. Planują widać wystrzelenie go z portalu w wewnętrznej ścianie pierście-

nia hangaru. Posadź naszą kapsułę w pobliżu, ustawioną włazem w przeciwną stronę.
Tylko zrób to ostrożnie, żeby nie zwracać na nas uwagi. Cohl na pewno wystawi wartę.

- Czy życzysz sobie przejąć stery, mistrzu? - zapytał urażony Obi-Wan.
Qui-Gon uśmiechnął się do siebie.
- Tylko jeśli jesteś zmęczony, padawanie.
Obi-Wan zacisnął usta.
- Oczywiście, że nie jestem zmęczony, mistrzu. - Przez chwilę patrzył na ekran. -

Chyba mam dla nas odpowiednie miejsce.

Jakby kierowana przez roboty nadzorujące ruch w hangarze, kapsuła osiadła na

czterech okrągłych wysięgnikach ładowniczych. Obaj Jedi w milczeniu przyglądali się
obrazom transmitowanym przez kamery. Minęła długa chwila, zanim z kapsuły Cohla
wyszli dwaj mężczyźni w maskach tlenowych i z karabinami rozpraszaczy pola w rę-
kach.

- Miałeś rację, mistrzu -powiedział pojednawczo Obi-Wan. - Cohl staje się coraz

bardziej przewidywalny.

- Miejmy nadzieję, Obi-Wanie.
Jeden z wartowników okrążył kapsułę i wrócił do włazu, przy którym czekał dru-

gi.

- Teraz mamy szansę - powiedział Qui-Gon. - Wiesz, że...
- Wiem, co mam robić, mistrzu. Nie rozumiem tylko, dlaczego. Moglibyśmy

wziąć Cohla z zaskoczenia, tu i teraz.

- Dużo ważniejsze jest zlokalizowanie bazy Frontu Mgławicy, padawanie. Wtedy

przyjdzie czas na rozprawienie się z Cohlem.

Qui-Gon włożył do ust niewielki aparat oddechowy i dotknął przełącznika, który

otwierał okrągłą klapę włazu. Obaj Jedi wyszli do hangaru, skąpanego w czerwonym
świetle lamp alarmowych.

Żaden przedmiot nie ucieleśniał wyobrażenia o rycerzach Jedi bardziej niż wypo-

lerowane metalowe cylindry, które Qui-Gon i Obi-Wan nosili przypięte u pasa pod
płaszczami. Pas zawierał przegródki mieszczące mnóstwo przydatnego ekwipunku,
więc można by łatwo uznać te trzydziestocentymetrowej długości cylindry za swego
rodzaju narzędzia- i rzeczywiście za takie uważali je Jedi. W rzeczywistości była to
jednak broń światła, zarówno w sensie faktycznym, jak i przenośnym, używana przez
Jedi od tysięcy pokoleń w podjętej przez nich dobrowolnie służbie na rzecz Republiki
w roli strażników pokoju i sprawiedliwości.

Skupiający światło kryształ stanowiący serce miecza świetlnego nie był jednak

prawdziwym źródłem potęgi Jedi; tę czerpali z wszechobecnego pola energetycznego,
generowanego przez wszelkie formy życia i spajającego galaktykę, które nazywali Mo-
cą.

background image

James Luceno

Janko5

23

Zakon poświęcił dziesiątki tysięcy lat na studiowanie i kontemplację Mocy, a pro-

duktami ubocznymi tych studiów stały się umiejętności wykraczające poza wszystko,
do czego zdolne były zwykłe istoty: zdolność poruszania obiektów na odległość siłą
woli, wpływania na myśli słabszych umysłowo jednostek, wgląd w przyszłe wydarze-
nia. Przede wszystkim jednak posiedli umiejętność zespolenia swojego umysłu z
wszelkimi formami życia, a przez to zjednoczenia się z samą Mocą.

Poruszając się nadnaturalnie cicho i szybko, Qui-Gon zbliżył się do kapsuły Cohla.

Rękojeść miecza świetlnego ściskał w prawej dłoni i przy każdej nadarzającej się okazji
krył się za innymi kapsułami. Przy panującym w hangarze hałasie wiedział, że nie bę-
dzie łatwo odwrócić uwagę wartowników. Musiał jednak zyskać choć kilka chwil dla
Obi-Wana.

Na wypukłym nosie jednej z kapsuł leżały szczątki górnej części korpusu i wydłu-

żonej głowy robota bojowego. Zerkając w stronę wartowników Cohla, Qui-Gon włą-
czył przycisk aktywatora świetlnego miecza, umieszczony ponad jego żłobkowaną
rękojeścią.

Z rękojeści wystrzelił z sykiem promień zielonej energii, który w zetknięciu z po-

wietrzem zaczął cicho buczeć. Jednym zręcznym gestem Qui-Gon odciął głowę robota
od cienkiej szyi. Jednocześnie wyciągnął lewą rękę dłonią na zewnątrz i pchnięciem
Mocy posłał uszkodzoną głowę w powietrze na drugi koniec hangaru, gdzie z głośnym
brzękiem upadła na pokład, nie dalej niż pięć metrów od miejsca, gdzie stali terroryści.

Obaj wartownicy odwrócili się w stronę, z której dobiegł dźwięk, z bronią gotową

do strzału.

W tej samej chwili Obi-Wan ruszył w stronę kapsuły Cohla tak szybko, że zarys

jego sylwetki zamazał się jak we mgle.


Na środkowym poziomie centrosfery frachtowca Cohl, Rella, Boiny i pozostali

członkowie drużyny Cohla patrzyli z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami na
kasetkę ze sztabkami aurodium, wyciągniętą ze skarbca „Strumienia Przychodów" i
złożoną troskliwie na repulsorowym wózku. Hipnotyzując swoim pięknem, sztabki
pulsowały zmieniającym się bezustannie wewnętrznym światłem, rozszczepianym na
wszystkie kolory tęczy.

Nawet Dofine i jego czterej oficerowie z trudem mogli oderwać oczy od klejno-

tów.

- A niech mnie kule biją! - powiedział Boiny. - Teraz mogę powiedzieć, że widzia-

łem już wszystko.

Jego słowa wyrwały Cohla z zamyślenia; obrócił się w stronę Dofine'a, skutego

kajdankami ogłuszającymi.

- Zasłużył pan na moją wdzięczność, komandorze. Większość Neimoidian nie by-

łaby tak uczynna.

- Posuwa się pan za daleko, kapitanie - naburmuszył się Dofine. Cohl wzruszył

lekceważąco ramionami.

- Powiedz to pan członkom Dyrektoriatu Federacji Handlowej. Ruchem głowy po-

lecił Relli, by wyprowadziła wózek, po czym ujął

Maska kłamstw

Janko5

24

Boiny'ego za ramiona i skierował go w stronę panelu sterującego.
- Połącz się z centralnym komputerem i poleć mu skontrolowanie systemu dopro-

wadzania paliwa. Kiedy komputer odkryje detonator termiczny, wyda polecenie opusz-
czenia statku.

Boiny pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Upewnij się, że wystrzeli za burtę wszystkie kapsuły i barki towarowe - dodał

Cohl.

Dofine spojrzał na niego oczami rozszerzonymi nagłym zrozumieniem.
- A więc lommit też się liczy.
Cohl odwrócił się w jego stronę.
- Bierzesz mnie za kogoś, kogo obchodzi stan stosunków między Federacją Han-

dlową a Frontem Mgławicy.

Dofine wyglądał na zmieszanego.
- Dlaczego więc ratujesz ładunek?
- Ratuję? - Cohl zakrył usta dłonią i roześmiał się, wyraźnie rozbawiony. - Ja po

prostu dbam o to, żeby „Akwizytor" miał do czego strzelać.


Z tą samą niezwykłą zwinnością, z którą dotarł do kapsuły terrorystów, Obi-Wan

powrócił do statku Jedi.

- Wszystko na miejscu, mistrzu - powiedział na tyle głośno, by jego głos przebił

się przez wyjące syreny alarmowe.

Qui-Gon polecił mu gestem, by wszedł do kapsuły. Ale zanim Obi-Wan zrobił

pierwszy krok, wszystkie kapsuły w hangarze zaczęły unosić się i lewitować w kierun-
ku osadzonych w ścianach hangaru portali.

- Co się dzieje?
Qui-Gon rozejrzał się dookoła, lekko zdziwiony.
- Wyrzucają ładunek za burtę.
- To dość dziwne postępowanie jak na terrorystów, mistrzu.
Qui-Gon zmarszczył brwi w zamyśleniu.
- Centralny komputer pokładowy nie pozwoliłby na to, o ile statek nie znalazłby

się w poważnym niebezpieczeństwie.

- Może tak właśnie jest, mistrzu.
Qui-Gon przyznał mu rację.
- Tak czy owak, padawanie, lepiej też się stąd wynośmy. Jeśli Cohl zrealizował

swoją misję, zaraz tu będzie.


Ledwie dotrzymując kroku wózkowi repulsorowemu, na którym leżały sztabki,

drużyna Cohla biegła szerokim korytarzem prawego ramienia hangaru w stronę punktu
zbornego. Załoga mostka „Strumienia Przychodów" z trudem za nimi nadążała, mimo
masek do recyrkulacji powietrza i sporadycznych kuksańców pod żebro lufami Maste-
rów. Wszędzie wokół nich kapsuły i barki transportowe płynęły w stronę portali w
wewnętrznej i zewnętrznej ścianie hangaru.

background image

James Luceno

Janko5

25

Nawet Cohl ciężko sapał, gdy w końcu dotarli do strefy trzeciej i do oczekującej

na nich kapsuły. Tylko jednemu z członków drugiej drużyny -jasnowłosemu Bothani-
nowi - udało się przeżyć i dołączyć do nich, ale Cohl postanowił nie przejmować się w
tej chwili losem pozostałych. Każdy członek załogi wybrany do tej operacji został do-
kładnie poinformowany, na jakie niebezpieczeństwa się naraża.

- Załaduj aurodium! - krzyknął do Boiny'ego przez komunikator maski aparatu do

recyrkulacji powietrza. - Rella, przelicz wszystkich i zagoń na pokład.

Daultay Dofine spojrzał zaniepokojony na timer odliczający czas, nadal przylepio-

ny do wierzchu jego dłoni.

- A co będzie z nami? - zawołał.
Jeden z członków bandy Cohla wskazał zamaszystym gestem dużą kapsułę w po-

bliżu, która jeszcze nie odpłynęła wraz z innymi.

- Wyładujcie towar i upchnijcie się w środku. Dofine zamrugał w przypływie pa-

niki.

- Umrzemy tam!
Mężczyzna roześmiał się szyderczo.
- No właśnie.
Dofine spojrzał na Cohla.
- Dałeś mi słowo...
Cohl przekrzywił głowę, by spojrzeć na wyświetlacz timera, a potem wbił wzrok

w komandora.

- Jeśli się pospieszycie, zdążycie jeszcze do kapsuł ratunkowych.

Maska kłamstw

Janko5

26

R O Z D Z I A Ł

4

Obi-Wan zaczekał, aż kapsuła terrorystów uniesie się do góry, zanim włączył na-

pęd repulsorowy. Oprócz ogromnych portali na końcach ramion hangaru, w każdej
strefie otwarły się chronione polem magnetycznym portale w wewnętrznych ścianach.
Sznury kapsuł i barek towarowych podpływały do otworów, ale szybko zaczęły się
tworzyć zatory, mimo wysiłków sterującego ruchem centralnego komputera.

Obi-Wan zdawał sobie sprawę, że jeśli zbyt późno dotrą do portali, będą musieli

razem z Qui-Gonem wymyślić inny sposób wydostania się z frachtowca. Młody Jedi
był jednak wyjątkowo metodyczny. Przez dłuższą chwilę studiował ruch kapsuł, prze-
widując, gdzie mogą utworzyć się korki, zanim zdecydował się na określony kurs.

Skierowali się ku górze, pod samo sklepienie hangaru, pełne dźwigów i podnośni-

ków, by potem popłynąć w dół pod ostrym kątem ku portalowi strefy trzeciej. Otarłszy
się lekko o trzy kapsuły, Obi-Wan zręcznie uniknął kolizji z dużą barką która szybko
sunęła w stronę wylotu portalu.

Cohl opuścił ramię hangaru dosłownie kilka minut wcześniej, ale sygnalizator,

który umieścił na jego kapsule Obi-Wan, gwarantował, że Jedi będą w stanie rozpoznać
jego kapsułę wśród licznej grupy innych statków.

- Mamy ich, mistrzu - powiedział do Qui-Gona, który obserwował tylne ekrany. -

Lecą prosto ku centralnej kopule. Nie jestem pewien, czy chcą się przemknąć nad nią
czy pod nią, ale zdecydowanie nabierają prędkości.

- Leć za nimi, Obi-Wanie. Ale utrzymuj stałą odległość. Za wcześnie jeszcze, by

się ujawniać.

Z widoczną w oddali białą centrosferą, otoczoną szerokim łukiem ramion hangaru,

wewnętrzna przestrzeń frachtowca przedstawiała sobą niezwykły widok, zwłaszcza
teraz, gdy z portali hangarów wylewały się strumienie statków wszelkich rozmiarów i
kształtów. Niestety, chaotyczne ruchy kapsuł i barek towarowych nie pozostawiały
Obi-Wanowi wiele czasu na podziwianie widoków. Dzielił uwagę pomiędzy jasną pla-
mę kapsuły Cohla na wyświetlaczu ponad głową a ekrany kamer przekazujących do
wnętrza obraz otoczenia kapsuły.

background image

James Luceno

Janko5

27

Większość kapsuł leciała w stronę dolnej części centrosfery, więc nawet niewiel-

kie kolizje powodowały efekt domina. Wiele kapsuł wirowało bezładnie, inne, odbiw-
szy się od nich, leciały kursem kolizyjnym na ramiona hangarów.

Wszystko to zaczęło przypominać Obi-Wanowi jedno z ćwiczeń, jakie wykonywał

w dzieciństwie w ramach nauki w Świątyni Jedi na Coruscant, gdzie zadaniem ucznia
było niewzruszenie skoncentrować się na jednej czynności, podczas gdy aż pięciu na-
uczycieli usiłowało odwrócić jego uwagę.

- Uważaj na naszą rufę, padawanie - ostrzegł go Qui-Gon.
Od dołu leciała ku nim kapsuła, celując prosto w rufę. W obawie, że zostaną wy-

wróceni do góry nogami, Obi-Wan zwiększył moc doprowadzaną do przednich silni-
ków manewrowych w samą porę, by ustabilizować ich lot. Fala uderzeniowa zdmuch-
nęła ich jednak z poprzedniego kursu i nagle zorientowali się, że pędzą w stronę grube-
go dźwigara, łączącego gigantyczną cetrosferę z ramionami hangarów.

Obi-Wan spojrzał na górny ekran, nie zobaczył na nim jednak pulsującej białej

plamy.

- Mistrzu, zgubiłem ich.
- Skoncentruj się na tym, dokąd chcesz lecieć, Obi-Wanie - powiedział spokojnym

głosem Qui-Gon. - Zapomnij o ekranie i pozwól, by poprowadziła cię Moc.

Obi-Wan na chwilę zamknął oczy i zdając się na instynkt, skorygował kurs. Zerk-

nął na ekran i zobaczył kapsułę Cohla daleko przed nimi na sterburcie.

- Widzę ich, mistrzu. Kierują się ku górnej części centrosfery.
- Kapitan Cohl to indywidualista. Zawsze trzyma się z boku. Obi-Wan odpalił sil-

niczki manewrowe, korygując kurs, i wkrótce zobaczył na ekranie mrugającą uspokaja-
jąco plamkę.

Centrosferą wypełniała coraz większą część ekranu przekazującego obraz z kame-

ry umieszczonej na dziobie kapsuły, pokazując piętro za piętrem kwater, mieszczących
niegdyś sale konferencyjne i lokale mieszkalne, zanim Federacja Handlowa zdecydo-
wała się korzystać z automatów jako siły roboczej. Dotarli już niemal do ostatniego
poziomu centrosfery, gdy pojedynczy myśliwiec gwiezdny przeciął jeden z ekranów,
strzelając z podwójnego działka laserowego do niewidocznego dla nich celu.

- To myśliwiec typu CloakShape, należący do Frontu Mgławicy - powiedział Qui-

Gon. W jego głosie słychać było lekkie zaskoczenie.

Krępy, niezbyt efektowny myśliwiec z wygiętymi w dół skrzydłami - CloakShape

- został zaprojektowany do walk w atmosferze. Terroryści jednak zmodyfikowali jego
wyposażenie, montując z tyłu śmigła i napęd hiperprzestrzenny.

- Ale do czego strzelają? - zapytał Obi-Wan. - Piloci Cohla musieli już zlikwido-

wać wszystkie myśliwce „Strumienia Przychodów".

- Podejrzewam, że wkrótce się tego dowiemy, padawanie. Na razie skup się na na-

szym bezpośrednim otoczeniu.

Obi-Wan nastroszył się lekko, słysząc tę łagodną reprymendę, szybko jednak

przekonał się, że jest zasłużona. Miał zwyczaj wybiegania myślą w przód, zamiast kon-
centrować się na bieżącej chwili, co preferował Qui-Gon; rycerze Jedi nazywali to kon-
taktem z żywą Mocą.

Maska kłamstw

Janko5

28

Sporo powyżej łysej korony centrosfery i pudełkowatych skanerów wieńczących

wieże dowodzenia frachtowca kapsuła Cohla nabierała prędkości. W serii śmiałych
manewrów wyłaniała się właśnie z chmury innych jednostek, wśród których kryła się
do tej pory. Groziło im, że pozostaną zbytnio w tyle, więc Obi-Wan zwiększył moc
silników.

W chwili, gdy przelatywali nad zakrzywioną górną powierzchnią centrosfery, Obi-

Wan zdołał nadrobić dystans pomiędzy kapsułami. Przygotowywał się właśnie, by
podążyć za Cohlem w otwartą przestrzeń, gdy inny myśliwiec - tym razem zmodyfiko-
wany Łowca Głów Z-95 -przeciął ich ekrany i eksplodował.

- Bitwa nadal trwa-stwierdził Qui-Gon.
Wyleciawszy ponad ramiona hangarów, dwaj Jedi dostrzegli źródło ognia. Nad

nocną stroną Dorvalli unosił się jak pierścień drugi frachtowiec, ostrzeliwany przez
statki Frontu Mgławicy.

- Posiłki Federacji Handlowej - doszedł do wniosku Obi-Wan.
- Ten frachtowiec może utrudnić sprawę - stwierdził Qui-Gon.
- Ale uda nam się dopaść Cohla tym razem.
- Cohl jest bardzo przebiegły, Obi-Wanie. Na pewno to przewidział. Nie zrobi nic,

jeśli nie ma w zanadrzu planu awaryjnego.

- Ależ mistrzu, bez wsparcia swoich statków...
- Nie nastawiaj się na nic konkretnego - przerwał mu Qui-Gon. -Po prostu utrzy-

muj nas na kursie.

-
Wewnątrz równie ciasnego pomieszczenia w kapsule terrorystów ośmioosobowa

załoga Cohla sprawnie wykonywała przydzielone wcześniej zadania.

- Wewnętrzna i zewnętrzna klapa włazu zahermetyzowana, kapitanie - zameldo-

wał Boiny, siedzący w ciasnym kącie przed wygiętą konsolą instrumentów pokłado-
wych. - Wszystkie systemy w gotowości.

- Przygotuj się na przełączenie napędu z repulsorów na silniki fuzyjne - polecił

Cohl, zapinając pasy.

- Napęd gotowy do przełączenia - zameldowała Rella.
- Mamy łączność - odezwał się inny z członków załogi. - Przełączam się na często-

tliwość priorytetową.

- Przestrzeń czystą kapitanie. Minęliśmy granicę tysiąca metrów od centrosfery.
- Łatwo poszło - powiedział Cohl, wyczuwając pewne napięcie w powietrzu. -

Przyczaimy się do dziesięciu tysięcy, a potem spadamy.

Rella spojrzała na niego z aprobatą.
- Po pierwsze: precyzyjne planowanie. Po drugie: bezbłędne wykonanie...
- I po trzecie: unikaj wykrycia przed, w trakcie i po - zakończył Boiny.
- Kurs jeden-jeden-siedem - powiedział Cohl. - Przyspieszyć do zero pół. Przygo-

tować napęd fuzyjny.

Odchylił się w fotelu i włączył ekran na sterburcie. „Jastrzębio-nietoperz" i pozo-

stałe jednostki wsparcia nadal trzymały „Akwizytora" na dystans. Pomiędzy nimi jed-
nak dwoiły się i troiły myśliwce Federacji, nękane przez pilotów Frontu Mgławicy i

background image

James Luceno

Janko5

29
zmuszone lawirować pomiędzy statkami towarowymi wypluwanymi z hangarów
„Strumienia Przychodów". Musieli po prostu dotrzeć do „Jastrzębionietoperza" i poko-
nać parę parseków, które dzieliły kanonierkę od „Akwizytora".

Rella pochyliła się w jego kierunku i szepnęła:
- Cohl, jeśli to przeżyjemy, wybaczę ci, że w ogóle zgodziłeś się na tę operację.
Cohl już otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, gdy Boiny wszedł mu w słowo.
- Kapitanie, mam tu coś dziwnego. Może to przypadek, ale jedna z kapsuł towa-

rowych leci równo za nami na szóstej.

- Pokaż - powiedział Cohl, zwracając fiołkowe oczy w stronę ekranu.
- To ta plamka w środku. Ta z wydłużonym nosem. Cohl przez chwilę milczał, po

czym powiedział:

- Zmień kurs na jeden-jeden-dziewięć. Rella wykonała polecenie.
Boiny zaśmiał się nerwowo.
- Kapsuła zmienia kurs na jeden-jeden-dziewięć.
- Jakiś zryw grawitacyjny? - zapytał inny z członków załogi, mężczyzna o imieniu

Jalan.

- Zryw grawitacyjny ? - powtórzyła Rella z wyraźną kpiną w głosie. - A co to ta-

kiego, na księżyce Bodgen, ten zryw grawitacyjny?

- To, co sprowadza myśli Jalana z prostego kursu - mruknął Boiny.
- Zamknijcie się wszyscy - powiedział Cohl, drapiąc w zamyśleniu zarośnięty

podbródek. - Czy da się przeskanować tę kapsułę?

- Możemy spróbować.
Cohl wziął głęboki oddech i skrzyżował ramiona na piersi.
- Rozegrajmy to bezpiecznie. Zawracajcie w sam kocioł.

- Mistrzu, skanują nas - zameldował Obi-Wan. - I zmieniają kurs.
- Chcą się ukryć w tej chmarze kapsuł towarowych - powiedział Qui-Gon bardziej

do siebie niż do swego ucznia. - Czas, żeby zaczęli się martwić czym innym, Obi-
Wanie. Uruchom detonator termiczny, gdy tylko oddalą się trochę od frachtowca.


Cohl chwycił się podłokietników ciasnego fotela, gdy statek zawrócił ciasną pętlą

omijając swych sąsiadów, i skierował się w rój kapsuł zapełniających przestrzeń po-
między dwoma frachtowcami Federacji Handlowej.

- Nie możemy tak lecieć za daleko - ostrzegł Boiny, zaciskając przyssawki na koń-

cach palców wokół instrumentów pokładowych.

- Cohl - odezwała się ostro Rella. - Jeśli się stąd zaraz nie wyniesiemy, skończymy

w samym środku walczących myśliwców.

Cohl nie odrywał wzroku od ekranów nad głową.
- Co robi kapsuła?
- Powtarza dokładnie każdy nasz manewr. Jeden z mężczyzn zaklął pod nosem.
- Co tam siedzi w środku?
- Albo kto? - dorzucił drugi.
- Coś jest nie tak - powiedział Cohl, kręcąc głową. - Coś tu śmierdzi jak szczur.

Maska kłamstw

Janko5

30

Boiny spojrzał w jego stronę.
- Nie spotkałem nigdy szczura, który potrafiłby pilotować kapsułę, i to w taki spo-

sób.

Cohl kłapnął dłonią w podłokietniki na znak, że podjął ostateczną decyzję.
- Nie ma co tracić więcej czasu. Włącz napęd fuzyjny.
- Takim cię lubię - powiedziała Rella, wykonując polecenie.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Boiny zerwał się z fotela, machając gwałtownie

rękami w stronę jednego z czujników na konsoli, niezdolny wykrztusić słowa.

- Boiny! - krzyknął Cohl, jakby chciał złamać czar, pod którego wpływem znaj-

dował się Rodianin. - Skończ z tym!

Boiny odwrócił się w jego stronę; oczy miał okrągłe z niedowierzania.
- Kapitanie! Mamy detonator termiczny przylepiony do rdzenia reaktora!
Cohl spojrzał na niego z identycznym niedowierzaniem.
- Ile mamy czasu do wybuchu?
- Pięć minut! Odliczanie już się zaczęło!

background image

James Luceno

Janko5

31

R O Z D Z I A Ł

5

Sterylne powierzchnie, zagłębione stanowiska kontroli i wypukłe ekrany plazmo-

we, lśniące jak akwaria, na mostku „Akwizytora" były identyczne jak na siostrzanym
statku, z jednym wyjątkiem: stanowiska obsadzone były w komplecie ośmioma ofice-
rami pokładowymi, z których wszyscy byli Neimoidianami.

Komandor Nap Lagard spojrzał na przednie iluminatory, ukazujące w oddali

„Strumień Przychodów". Z tej odległości tęponose kapsuły i barki wypływające z han-
garów wyglądały jak plamki lśniące w promieniach słońca systemu, ale zbliżenia uka-
zywały setki wybuchających -na skutek zderzenia lub trafienia laserowym ogniem -
kapsuł, których zawartość, cenna ruda lommitu, zaśmiecała przestrzeń. Przykry widok,
choć Lagard już wcześniej postanowił, że odzyskają tyle ładunku, ile tylko się da - pod
warunkiem, że uda się im przegonić terrorystów.

Ślady działalności Frontu Mgławicy widniały jak pieczęć na całej powierzchni

„Strumienia Przychodów": pęcherze na durastali, dziury w poszyciu, kawałki poskręca-
nych dźwigarów. Niedawno wzmocniona, podwójna tarcza ochronna uniemożliwiła
terrorystom zadanie podobnych ran „Akwizytorowi". Ponadto na pokładzie „Akwizyto-
ra" stacjonowało dwa razy więcej pilotowanych przez roboty myśliwców.

Gdy tylko frachtowiec wyłonił się z nadprzestrzeni, pomknęły ku niemu statki

Frontu Mgławicy. Z pomocą poczwórnego działa laserowego myśliwcom udało się
odeprzeć atak i zmusić terrorystów do powrotu w stronę „Strumienia Przychodów",
gdzie nadal wrzał konflikt. Całe mnóstwo pilotowanych przez roboty myśliwców zni-
kło w ogniu eksplozji, ale straty nie ominęły i terrorystów, którzy stracili dwa statki
typu CloakShape i jednego Łowcę Głów Z-95.

Tylko „Jastrzębionietoperz" - lekka kanonierka wielkości frachtowca, należąca do

najemnika, znanego jako kapitan Cohl - nadal stanowiła zagrożenie dla „Akwizytora",
wystawiając na próbę wytrzymałość nowych tarcz frachtowca pod naporem kolejnych
ataków.

Teraz jednak nawet „Jastrzębionietoperz" musiał się wycofać, mknąc w kierunku

pokrytego czapą lodową bieguna Dorvalli; z mostka „Akwizytora" nadal widać było
błękitny kilwater ogni z dysz wylotowych kanonierki.

Maska kłamstw

Janko5

32

- Wygląda na to, że ich przegoniliśmy - zauważył jeden z podwładnych Lagarda

po neimoidiańsku.

Lagard potwierdził niezobowiązującym chrząknięciem.
- Kapitan Cohl musiał nakazać opuszczenie statku - ciągnął zastępca. - Front

Mgławicy wolał widać wyrzucić nasz lommit za burtę, niż dopuścić, by trafił do od-
biorców na Sluis Van.

Lagard znowu chrząknął.
- Myślą pewnie, że to prawdziwy cios dla Federacji Handlowej. Ale zastanowią się

jeszcze raz, kiedy Dorvalla będzie musiała zapłacić nam odszkodowanie.

Zastępca przytaknął.
- Sądy staną po naszej stronie.
Lagard odwrócił się na chwilę od ekranów.
- Tak. Ale nie możemy pozwolić, by podobne akty terroryzmu znowu się powtó-

rzyły.

- Komandorze - wtrącił oficer łącznościowy - otrzymaliśmy zakodowaną transmi-

sję od komandora Dofine'a.

- Ze „Strumienia Przychodów"?
- Z kapsuły ratunkowej, komandorze.
- Puść wiadomość przez megafony i przygotuj promień ściągający do przechwy-

cenia kapsuły.

Głośniki na mostku ożyły z trzaskiem.
- Wzywam „Akwizytora". Tu komandor Dofine.
Lagard pospieszył na środek rampy.
- Dofine, tu komandor Lagard. Ściągniemy was bezpiecznie na pokład, najszybciej

jak się da.

- Lagard, słuchaj uważnie - odezwał się Dofine. - Skontaktuj się pilnie z wicekró-

lem Gunrayem. Muszę z nim natychmiast porozmawiać.

- Z wicekrólem? Co jest aż tak pilne?
- Ta wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla uszu wicekróla - syknął Dofine.
Świadom, że stracił twarz, Lagard przystąpił do kontrataku.
- A co z kapitanem Cohlem, komandorze Dofine? Czy przejął twój statek?
Krótkie milczenie Dofine'a upewniło Lagarda, że strzał był celny.
- Kapitan Cohl umknął ze statku na pokładzie fałszywej kapsuły towarowej.
Lagard odwrócił się w stronę iluminatorów.
- Czy możesz ją zidentyfikować?
- Zidentyfikować? - prychnął Dofine. - Kapsuła jak każda inna!
- A „Strumień Przychodów"?
- „Strumień Przychodów" za chwilę eksploduje.

W kapsule terrorystów Boiny patrzył z rozpaczą na konsolę instrumentów pokła-

dowych.

- Trzydzieści sekund do detonacji.
- Cohl! - krzyknęła Rella, gdy kapitan nie zareagował. - Zrób coś!

background image

James Luceno

Janko5

33

Cohl spojrzał na nią, zaciskając usta.
- Dobra, odrzucić skorupę.
Terroryści co do jednego odetchnęli z ulgą, podczas gdy Boiny pospiesznie wy-

stukiwał rozkazy na klawiaturze konsoli.

- Ładunki aktywowane - zameldował Rodianin. - Odrzucenie skorupy za dziesięć

sekund.

Cohl prychnął.
- W takich chwilach chciałoby się zobaczyć wyraz twarzy swoich przeciwników.

Qui-Gon i Obi-Wan obserwowali kapsułę Cola na swoich ekranach. Nagle seria

niewielkich eksplozji przecięła wzdłuż równika kadłub garbatej kapsuły, która pękła na
dwoje, ukazując pod spodem smukłą sylwetkę wahadłowca.

Wahadłowiec uruchomił silniki fuzyjne i skoczył do przodu, pozostawiając z tyłu

skorupy, z których dolna po chwili eksplodowała.

- To pewnie nasz detonator termiczny - powiedział Qui-Gon. - A co z sygnalizato-

rem?

- Przylepiony do poszycia wahadłowca i nadal sprawny, mistrzu -zameldował Obi-

Wan, przyglądając się płomieniom eksplodującej skorupy. - Znów udało ci się przewi-
dzieć, co zrobi kapitan Cohl.

- Nie bez twojej pomocy, padawanie. Wiesz, co robić.
Obi-Wan uśmiechnął się, sięgając do instrumentów pokładowych.
- Szkoda, że nie mogę zobaczyć twarzy kapitana Cohla.

Kapitan Cohl otworzył usta ze zdziwienia, gdy ścigająca ich kapsuła rozpadła się

wzdłuż środkowej linii. Wewnątrz ukazał się bezskrzydłowy koreliański Lancet, poma-
lowany jaskrawą czerwienią od czubka wydłużonego dziobu po smukły ogon.

- To barwy Coruscant! - powiedział zaskoczony Boiny. - Departament Sprawie-

dliwości!

- Powtarza każdy nasz manewr - zameldowała Rella, prowadząc statek zygzakami

pomiędzy chmarą kapsuł towarowych i chmur rudy lommitu.

- Dogania nas - uściślił Boiny.
Rella nie mogła się z tym pogodzić.
- Od kiedy to piloci wymiaru sprawiedliwości postępują w ten sposób?
- A kto inny może być za sterami? - zapytał jeden z mężczyzn. -Na pewno nie Ne-

imoidianie.

Cohl wbił wzrok w twarz Relli.
- Jedi? - zapytali jednocześnie.
Cohl zastanowił się, po czym pokręcił głową.
- Co mieliby tu robić Jedi? To nie jest przestrzeń Republiki. Zresztą nikt, napraw-

dę nikt nie wiedział o tej operacji.

Boiny i reszta zgodzili się z nim ochoczo.
- Kapitan ma rację. Nikt nie wiedział o operacji.

Maska kłamstw

Janko5

34

W głosie Rodianina wyczuwało się jednak wyraźną niepewność i nagle Cohl

uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą.

- Nikt, Cohl? - powiedziała powoli Rella. Zmarszczył brwi.
- Nikt spoza Frontu Mgławicy.
- Może Moc im podpowiedziała- mruknął Boiny. Rella spojrzała na ekrany.
- Mimo wszystko nadal jeszcze możemy zdążyć na „Jastrzębionietoperza".
Cohl pochylił się ku panoramicznym iluminatorom.
- Gdzie jest kanonierka?
- Wisi w punkcie zbornym nad biegunem Dorvalli - wyjaśniła Rella Kiedy Cohl

długo nie odpowiadał, dodała: - Polatam trochę w kółko, zanim się namyślisz.

Cohl spojrzał na Boiny'ego.
- Omieć skanem zewnętrzne poszycie wahadłowca.
- Zewnętrzne poszycie? - powtórzył Rodianin z powątpiewaniem.
- Rób, co mówię - powiedział sucho Cohl.
Boiny pochylił się nad konsolą, a po chwili wyprostował się w fotelu.
- Przylepili nam sygnalizator! Cohl zmrużył oczy.
- Chcą nas namierzyć.
- Poprawka, Cohl - powiedziała Rella. - Właśnie nas namierzają. Cohl zignorował

jej uwagę i zwrócił się ponownie do Boiny'ego:

- Ile mamy czasu do eksplozji „Strumienia Przychodów"?
- Siedem minut.
- Możesz obliczyć topologię eksplozji frachtowca? Boiny i Rella wymienili zanie-

pokojone spojrzenia.

- Do pewnego stopnia- powiedział niepewnie Rodianin.
- Więc zrób to. Potem podaj mi najlepsze przybliżenie promienia eksplozji i zasięg

chmury szczątków.

Boiny przełknął ślinę.
- Nawet największe przybliżenie będzie miało dokładność do kilkuset kilometrów,

kapitanie.

Cohl zastanawiał się przez chwilę w milczeniu, po czym spojrzał na Rellę.
- Zawracaj statek. Ostro. Spojrzała na niego.
- Jedno jest pewne: zwariowałeś.
- Słyszałaś, co powiedziałem - warknął Cohl. - Zawracaj w stronę frachtowca.

Gdy tylko kapsuła ratunkowa, przechwycona promieniem ściągającym, znalazła

się wewnątrz hangaru „Akwizytora", Daultay Dofine wygramolił się niezgrabnie z
baryłkowatego pojazdu.

Nawigator i pozostali członkowie załogi poszli w jego ślady.
Komandor Lagard był w pobliżu, by ich powitać.
- To dla mnie zaszczyt uratować tak wybitną osobę - powiedział.
Dofine wygładził szaty i wyprostował przekrzywioną tiarę.
- Tak, niewątpliwie - odpowiedział. - Czy skontaktował się pan z wicekrólem

Gunrayem, jak prosiłem?

background image

James Luceno

Janko5

35

Lagard wskazał na neimoidiański mechanofotel, którym prawdopodobnie sam do-

tarł tu z mostka.

- Wicekról chętnie wysłucha, co ma mu pan do zameldowania. Podobnie jak ja,

komandorze.

Dofine przepchnął się obok Lagarda i podszedł do fotela, który natychmiast ruszył

w stronę centrosfery - niewątpliwie zdalnie sterowany przez Lagarda.

Wyprodukowany przez Dom Rzemiosł Affodies z samej Neimoidii, dziwaczny i

niezwykle kosztowny fotel miał dwie tylne nogi sierpowato wygięte, zakończone poje-
dynczą, uzbrojoną w pazury stopą, i parę drążków sterowniczych również wyposażo-
nych w pazury. Wytrawione laserem wizerunki stylizowanego neimoidiańskiego żuka
królewskiego pokrywały jego metalową powierzchnię. Wyposażone w żyroskopy - dla
utrzymania równowagi - urządzenie o wysokim oparciu było bardziej symbolem statusu
niż praktycznym środkiem transportu, ale Dofine zorientował się, że wcale nie miało
być przeznaczone dla niego.

Na siedzeniu widniała okrągła tarcza hologramu, który wyświetlał miniaturową

sylwetkę samego wicekróla Nate'a Gunraya, przywódcy Wewnętrznego Kręgu Neimo-
idii i członka siedmioosobowego Dyrektoriatu Federacji Handlowej. Międzygwiezdne
zakłócenia powodowały, że obraz przecinały ukośne, świetliste linie szumów transmi-
syjnych.

- Wicekrólu... - Dofine zgiął się w uniżonym ukłonie, zanim pospieszył za szybko

oddalającym się fotelem.

Gunray miał wysuniętą dolną szczękę, a jego gruba dolna warga opadała nisko na

podbródek. Głęboka bruzda dzieliła jego wypukłe czoło na dwa wyraźne płaty. Miał
zdrowy, szaroniebieski odcień skóry; bardzo o nią dbał, poddając się częstym masażom
i stosując dietę z najdelikatniejszych grzybów.

Czerwonopomarańczowe, doskonale uszyte szaty wraz z długą do kolan brązową

kapą spływały z jego wąskich ramion. Na szyi miał pektorał w kształcie łzy, wykonany
z cennego elektrum, a na głowie – trójgraniastą królewską tiarę zakończoną parą zwie-
szających się ogonów.

- Cóż to za pilna wiadomość, komandorze Dofine? - zapytał Gunray.
- Wicekrólu, przypadł mi w udziale smutny obowiązek poinformowania cię, że

„Strumień Przychodów" został zaatakowany i zajęty przez członków Frontu Mgławicy.
Ładunek rudy lommitu dryfuje wyrzucony za burtę, a rodzaj... eee... bomby odlicza
czas do zniszczenia statku.

Uświadamiając sobie, że zapomniał odlepić timer z wierzchu dłoni, Dofine scho-

wał rękę głębiej w luźny rękaw szaty.

- A więc kapitan Cohl znów zaatakował - stwierdził Gunray.
- Tak, wicekrólu. Ale przynoszę znacznie gorsze wieści. - Dofine rozejrzał się do-

okoła w nadziei, że Lagard znajdzie się poza zasięgiem jego głosu, ale ten oczywiście
stał tuż obok. - Kasetka ze sztabkami aurodium - wykrztusił w końcu. - Cohl dowie-
dział się o niej jakimś cudem. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko mu ją oddać.

Spodziewając się reprymendy albo czegoś jeszcze gorszego, Dofine zwiesił wsty-

dliwie głowę, podążając za fotelem. Ale wicekról zaskoczył go.

Maska kłamstw

Janko5

36

- Na szali było życie twojej załogi.
- Właśnie, ekscelencjo.
- W takim razie wyprostuj się, komandorze - powiedział Gunray. - Bo to, co się

dziś wydarzyło, może się okazać dobrodziejstwem dla Federacji Handlowej i błogosła-
wieństwem dla wszystkich Neimoidian.

- Dobrodziejstwem, wicekrólu?
Gunray przytaknął.
- Rozkazuję ci przejąć dowodzenie „Akwizytora". Odwołaj myśliwce i wycofaj

frachtowiec z walki.


- Cohl zawraca w stronę frachtowca - doniósł Obi-Wan znad instrumentów pokła-

dowych myśliwca Departamentu Sprawiedliwości. - Czyżby udało mu się wyprowadzić
w pole komputer frachtowca, tak by wyrzucił ładunek, chociaż statek nie był w niebez-
pieczeństwie?

- Wątpię - powiedział Qui-Gon. Przysunął twarz jak najbliżej transpastalowej ko-

puły. - Wszystkie statki wspomagające Cohla, nawet korweta, oddalają się od „Stru-
mienia Przychodów".

- To prawda, mistrzu. Nawet „Akwizytor" odlatuje.
- A zatem możemy bezpiecznie przyjąć, że frachtowiec czeka zagłada. A jednak

kapitan Cohl pędzi w jego stronę.

- Podobnie jak my, mistrzu - uznał za stosowne dodać Obi-Wan.
- Co on planuje? - zapytał sam siebie Qui-Gon. - Nie jest to ktoś, kto by podejmo-

wał desperackie działania, Obi-Wanie, a już na pewno nie jest samobójcą.

- Prom nie zwalnia ani nie zmienia kursu. Cohl mknie prosto w kierunku prawego

ramienia hangaru.

- Tam, gdzie wszystko się zaczęło.
Zaniepokojony Obi-Wan zmarszczył brwi.
- Mistrzu, jesteśmy okropnie blisko. Jeśli frachtowiec naprawdę czeka zagłada...
- Jestem tego świadom, padawanie. Może kapitan Cohl po prostu chce nas wyba-

dać.

Obi-Wan milczał przez chwilę, zanim się odezwał, nie kryjąc niepokoju.
- Mistrzu?
Qui-Gon patrzył, jak prom kieruje się ostro w dół ku środkowi koła, które opasy-

wał ramionami „Strumień Przychodów". Rozpostarł zmysły i nie spodobało mu się to,
co wyczuł.

- Przerwij pościg, Obi-Wanie - powiedział nagle. - Szybko!
Obi-Wan dał pełną moc silnikom Lanceta i mocno szarpnął ku sobie drążek ste-

rowniczy. Na pełnej prędkości statek zatoczył długą pętlę, oddalając się od frachtowca.

Nagle „Strumień Przychodów" eksplodował. W kabinie Lanceta wyglądało to,

jakby ktoś nagle rozsunął nad kopułą oślepiającą, białą zasłonę. Niewielki statek został
pchnięty do przodu falą uderzeniową eksplozji, która porwała go, rzucając myśliwcem
na wszystkie strony. Zewsząd leciały na nich wielkie kawały stopionej durastali. Lancet

background image

James Luceno

Janko5

37
zatrząsł się tak mocno, że wszystkie systemy po kolei zaczęły wysiadać, tryskając sno-
pami iskier, ekrany zaś przekazywały wyłącznie szumy, zanim i one nie zgasły.

Oglądając się przez ramię, Obi-Wan widział, jak „Strumień Przychodów" rozpada

się na kawałki, jak potężne ramiona hangarów zderzają się ze sobą i odskakują na boki
niczym zerwane z uwięzi półksiężyce. Centrosfera i mostek oderwały się od zniszczo-
nego ramienia kompensatora przyspieszenia i pozostałości po dyszach wylotowych
frachtowca.

W pewnej odległości od nich „Akwizytor" oddalał się w bezpieczny cień nocnej

strony Dorvalli. Korweta Cohla i dwa wspomagające ją gwiezdne myśliwce pomknęły
w przeciwną stronę i skoczyły w nadprzestrzeń.

- Dorvalla albo zyska nowy księżyc, albo padnie ofiarą olbrzymiego meteorytu -

powiedział Obi-Wan, gdy można już było usłyszeć własny głos.

- Obawiam się tej drugiej ewentualności - powiedział Qui-Gon. -Skontaktuj się z

Coruscant. Zawiadom Radę Pojednania, że Dorvalla potrzebuje natychmiastowej po-
mocy.

- Spróbuję, mistrzu. - Obi-Wan zaczął testować przełączniki na konsoli, mając na-

dzieję, że przynajmniej niektóre z systemów łączności przetrwały burzę elektroniczną,
która towarzyszyła eksplozji.

- Czy widać jakieś ślady wahadłowca Cohla? Obi-Wan spojrzał na ekrany.
- Sygnalizator nie daje znaku życia. Qui-Gon nie odpowiedział.
- Mistrzu, wiem, że Cohl nienawidził Federacji Handlowej. Czy to jednak możli-

we, by tak mało dbał o własne życie?

Qui-Gon odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
- Jaka jest szósta i siódma Zasada Postępowania, padawanie? Obi-Wan spróbował

sobie przypomnieć.

- Szósta to: „Rozpoznaj światło i mrok w każdej rzeczy".
- To jest piąta zasada. Obi-Wan zastanowił się ponownie.
- „Zachowaj ostrożność, nawet w najzwyklejszych sprawach".
- Ta jest ósma.
- „Ucz się widzieć wyraźnie".
- Dobrze - powiedział Qui-Gon. - A siódma? Obi-Wan pokręcił głową.
- Przepraszam, mistrzu, ale nie pamiętam.
- „Otwórz oczy na to, co nie jest oczywiste". Obi-Wan zastanawiał się przez chwi-

lę.

- To jeszcze nie koniec.
- Na pewno nie, młody padawanie. Wyczuwam w tym wszystkim raczej jakiś

groźny początek.

Maska kłamstw

Janko5

38

C O R U S C A N T

background image

James Luceno

Janko5

39

R O Z D Z I A Ł

6

Cztery ściany gabinetu Finisa Valoruma, na szczycie najbardziej majestatycznego,

jeśli nie najwyższego, budynku rządowego dzielnicy, wykonane były z płyt transpasta-
lowych, osadzonych pomiędzy kolumnami nośnymi budynku w równe pasy trójkątów.

Planeta-miasto Coruscant - „Błyskotliwa Tarcza", „Klejnot Światów Środka", roj-

ne serce Republiki Galaktycznej - ciągnęło się we wszystkie strony, oszałamiając bo-
gactwem lśniących kopuł, ostrych jak noże iglic i schodzących w dół tarasami budowli,
sięgających nieba. Wyższe budynki przypominały przerośnięte rakiety, które nigdy nie
zdołały się oderwać od lądowiska, albo wysmagane wiatrem stożki dawno wygasłych
wulkanów. Niektóre z kopuł wyglądały jak spłaszczone półkule nasadzone na walcowa-
te podstawy, inne przypominały płytkie, ręcznie wyrabiane ceramiczne misy z nierów-
nymi brzegami.

Szerokie aleje sterowanego magnetycznie ruchu powietrznego sunęły gładko po-

nad miastem - strumienie pojazdów transportowych, aerobusów, taksówek i limuzyn
kursowały pomiędzy wysokimi iglicami i ponad powietrznymi przepaściami jak ławice
egzotycznych rybek. Zamiast jednak żerować, to one karmiły miasto, rozwożąc skarby
galaktyki do tryliona chciwych istot, dla których Coruscant była domem.

Niezależnie od tego, jak często Valorum podziwiał ten widok - to znaczy niemal

codziennie od siedmiu lat, od kiedy pełnił funkcję Najwyższego Kanclerza Republiki -
nadal nie potrafił przyglądać się obojętnie splendorowi Coruscant. Spośród niezliczo-
nych planet ta nie była ani największa, ani najpiękniejsza, ale wyrosła na jedyne w
swoim rodzaju królestwo pionowych kształtów, bardziej typowe dla głębi oceanu niż
dla życia w atmosferze.

Główne biuro kanclerza Valoruma mieściło się na niższych piętrach kopuły senatu

galaktyki, tam jednak był zwykle do tego stopnia zasypywany prośbami, wnioskami i
sprawami, że dla specjalnych gości rezerwował tę podniebną kwaterę.

Stojąc ze złączonymi na plecach białymi dłońmi, patrzył na wschód, choć świt mi-

nął wiele godzin temu. Miał na sobie fioletową portfelowo zakładaną tunikę z wysokim
kołnierzem i dopasowane kolorystycznie spodnie, przepasane szeroką szarfą. Połu-
dniowe słońce, spolaryzowane przez tafle transpastali, zalewało pokój, ale jedyny gość
kanclerza zajął miejsce daleko poza zasięgiem światła.

Maska kłamstw

Janko5

40

- Obawiam się, panie kanclerzu, że stoimy w obliczu ogromnego wyzwania - do-

szedł z cienia głos senatora Palpatine'a. - Szarpana na swoich dalekich obrzeżach i tra-
wiona korupcją w samym sercu Republika stoi wobec groźby rozpadu. Potrzeba nam
porządku, środków, które przywrócą równowagę. Nie należy wykluczać nawet najsu-
rowszych kroków zaradczych.

Choć podobne poglądy stawały się coraz bardziej rozpowszechnione, słowa Pal-

patine'a przeszyły kanclerza jak miecz. Fakt, że zdawał sobie sprawę ze słuszności po-
dobnych racji, sprawiał jedynie, że tym ciężej było mu ich słuchać. Odwrócił się ple-
cami do okien, wrócił do biurka i usiadł ciężko w miękkim krześle.

Podeszły wiek tylko przydawał kanclerzowi dystynkcji; miał krótko ostrzyżone

siwe włosy, worki pod przenikliwymi niebieskimi oczami i ciemne krzaczaste brwi.
Jego poważne rysy i głęboki głos kryły współczującego ducha i błyskotliwy intelekt.
Jednak jako ostatni potomek dynastii politycznej datującej się o tysiąclecia wstecz -
dynastii, która zdaniem wielu osłabła wskutek swej niezwykłej długowieczności - nig-
dy nie zdołał pokonać do końca wrodzonego poczucia wyższości.

- Gdzie popełniliśmy błąd? - zapytał pewnym, choć smutnym głosem. - Jak mogli-

śmy przegapić wszystkie zwiastuny dzisiejszych kłopotów?

Palpatine spojrzał na niego ze zrozumieniem.
- Wina nie leży po naszej stronie, Najwyższy Kanclerzu. Leży w systemach pery-

feryjnych, a zrodziła ją niegodziwość tamtejszych władz, na którą ludność odpowie-
działa oporem. - Starannie modulował głos, pozornie odporny na wszelkie oznaki
gniewu czy zaniepokojenia, choć często pełny znużenia. - Weźmy na przykład ostatnie
wypadki na orbicie Dorvalli.

Valorum przytaknął.
- Departament Sprawiedliwości poprosił mnie o spotkanie dziś po południu; chcą

mi opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach w tym systemie.

- Chyba mogę zaoszczędzić panu kłopotu, kanclerzu. Przynajmniej jeśli chodzi o

to, co usłyszałem na ten temat w senacie.

- Pogłoski czy fakty?
- Po trosze i jedno, i drugie, jak sądzę. Senat jest pełny istot skłonnych interpreto-

wać sprawy według własnego uznania, niezależnie od faktów. - Palpatine przerwał,
jakby zbierał myśli.

W jego dobrotliwej, choć nieco ciastowatej twarzy zwracały uwagę wodniste nie-

bieskie oczy o ciężkich powiekach i wydatny nos. Rude niegdyś, a obecnie przyprószo-
ne siwizną włosy, gęste i sięgające za uszy, nosił zaczesane od czoła, zgodnie z prowin-
cjonalną modą peryferyjnych systemów galaktyki. W stroju również przejawiał gust
swego rodzimego świata: ubierał się w haftowane tuniki z podwójnymi trójkątnymi
kołnierzami i staroświeckie pikowane płaszcze.

Jako senator reprezentujący peryferyjną planetę Naboo wraz z trzydziestoma sze-

ścioma innymi zamieszkanymi światami, Palpatine zaskarbił sobie szacunek uczciwo-
ścią i otwartością miłą sercom wielu z jego kolegów-senatorów. Na licznych spotka-
niach z kanclerzem, zarówno oficjalnych, jak i prywatnych, niejednokrotnie dawał wy-

background image

James Luceno

Janko5

41
raz przekonaniu, że bardziej go interesuje przeprowadzenie tego, co niezbędne, niż
ślepe przestrzeganie zasad i przepisów, paraliżujących prace senatu.

- Jak niewątpliwie powie panu Departament Sprawiedliwości - zaczął w końcu -

najemnicy, którzy napadli i unicestwili statek Federacji Handlowej „Strumień Przycho-
dów", zostali zaangażowani przez terrorystyczny Front Mgławicy. Wydaje się prawdo-
podobne, że udało im się przedostać na pokład przy współudziale robotników w dokach
na Dorvalli. W jaki sposób Front Mgławicy dowiedział się, że frachtowiec przewozi
fortunę w postaci sztabek aurodium, pozostaje jeszcze do ustalenia. Ale jest jasne, że
planowali wykorzystać aurodium dla sfinansowania kolejnych aktów terroru wymie-
rzonych przeciwko Federacji Handlowej, a może nawet przeciw koloniom Republiki na
Odległych Rubieżach.

- Planowali?
- Wszystko wskazuje na to, że kapitan Cohl i jego drużyna stracili życie podczas

eksplozji, która zniszczyła „Strumień Przychodów". Incydent ten będzie miał jednak
mimo wszystko dalekosiężne skutki.

- Doskonale zdaję sobie sprawę przynajmniej z części z nich - powiedział Valorum

z niesmakiem. - Wskutek ciągłych ataków i niepokojów Federacja Handlowa zamierza
domagać się interwencji Republiki, a w razie gdyby im się to nie udało, zgody senatu
na rozbudowę ich kontyngentu robotów bojowych.

Palpatine zacisnął usta i pokiwał głową.
- Muszę przyznać, panie kanclerzu, że moją pierwszą reakcją było, żeby z miejsca

odrzucić podobne żądania. Federacja Handlowa już teraz jest zbyt potężna-zarówno
pod względem ekonomicznym, jak i militarnym. Ostatnio jednak zmieniłem stanowi-
sko.

Valorum przyjrzał mu się z zainteresowaniem.
- Chętnie wysłucham pańskiej opinii.
- W takim razie zacznijmy od tego, że Federacja Handlowa to przedsiębiorcy, nie

wojownicy. Zwłaszcza Neimoidianie są tchórzliwi na każdej arenie innej niż handel.
Dlatego też udzielenie im zgody na powiększenie liczby robotów obronnych... niewiel-
kie powiększenie... niespecjalnie mnie martwi. Co więcej, może nam to przynieść pew-
ne korzyści.

Valorum splótł palce i pochylił się do przodu.
- O jakich korzyściach pan mówi?
Palpatine wziął głęboki oddech.
- W zamian za przychylenie się do ich prośby o interwencję i zwiększenie sił

obronnych senat mógłby zażądać, by wszelki handel z systemami peryferyjnymi został
obłożony podatkiem na rzecz Republiki.

Valorum odchylił się w swoim fotelu, wyraźnie rozczarowany.
- Już to przerabialiśmy, senatorze. Obaj wiemy, że senacka większość nie interesu-

je się zbytnio tym, co dzieje się w zewnętrznych systemach, a jeszcze mniej - w stre-
fach wolnego handlu. Obchodzi ich jednak dobro Federacji Handlowej.

- Tak, bo do kieszeni wielu lśniących jedwabiem senatorskich szat wpadają ła-

pówki Neimoidian.

Maska kłamstw

Janko5

42

Valorum prychnął.
- Pobłażanie swoim zachciankom jest dziś na porządku dziennym.
- Niewątpliwie, panie kanclerzu - powiedział pojednawczo Palpatine. - Ale samo

w sobie nie jest to powodem, by pozwalać na podobne praktyki.

- Oczywiście, że nie - zgodził się z nim Valorum. - Od dwóch kadencji staram się

wyplenić korupcję w senacie i rozplatać sieć regulaminów i przepisów, która nas krępu-
je. Uchwalamy przepisy, by zaraz się przekonać, że nie jesteśmy w stanie wprowadzić
ich w życie. Komisje senackie pienią się jak wirusy, pozbawione jakiegokolwiek przy-
wództwa. Potrzeba ze dwudziestu komisji, żeby uzgodnić wystrój senackich korytarzy!
Federacja Handlowa rozwinęła się, wykorzystując zawiłości biurokracji, które sami
stworzyliśmy. Zażalenia na praktyki Federacji zalegają w sądach, podczas gdy komisje
deliberują nad każdym szczegółem. Nic dziwnego, że Dorvalla i wiele innych światów
wzdłuż Rimmiańskiego szlaku handlowego wspiera terrorystów w rodzaju Frontu
Mgławicy. Ale podatki nic tu nie zmienią. Wręcz przeciwnie, takie posunięcie mogłoby
skłonić Federację Handlową do całkowitego porzucenia peryferyjnych systemów na
rzecz bardziej lukratywnych rynków bliżej Jądra.

- Co pozbawiłoby Coruscant i jej sąsiadów ważnych surowców i artykułów luksu-

sowych eksportowanych przez te systemy - wtrącił Palpatine tonem, który wskazywał,
że jest to znany wszystkim banał. -Niewątpliwie Neimoidianie uznają opodatkowanie
za zdradę, choćby dlatego, że to właśnie Federacja przetarła większość tras hiperprze-
strzennych łączących Jądro z peryferiami. Niezależnie od tego jednak może to stanowić
szansę, na jaką wielu z nas czekało... szansę na ustanowienie kontroli senatu nad tymi
szlakami handlowymi.

Kanclerz zastanawiał się przez chwilę w milczeniu.
- To może być polityczne samobójstwo.
- Och, doskonale zdaję sobie z tego sprawę, panie kanclerzu. Ci, którzy zapropo-

nują opodatkowanie, wystawią się na bezlitosne ataki ze strony Gildii Komercyjnej,
Unii Technologicznej i pozostałych przewoźników, którzy otrzymali licencje na handel
w wolnych strefach. Ale to właściwy krok.

Valorum wolno pokręcił głową, wstał i podszedł do okien.
- Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż przystopowanie Federacji Handlowej.
- W takim razie czas działać - powiedział Palpatine. Valorum wpatrywał się w od-

ległe wieże.

- Czy mogę liczyć na pańskie wsparcie? Palpatine wstał i dołączył do niego.
- Pozwoli pan, że będę w tym względzie szczery. Moja pozycja jako przedstawi-

ciela peryferyjnego sektora stawia mnie w niezręcznej sytuacji. Niech to pana nie zmy-
li, panie kanclerzu, stoję po pańskiej stronie, jeśli chodzi o scentralizowanie kontroli i
podatki. Ale Naboo i inne systemy zewnętrzne będą zmuszone niewątpliwie wziąć na
siebie ciężar opodatkowania, płacąc więcej niż dotychczas za usługi Federacji Handlo-
wej.

- Przerwał na chwilę. - Będę musiał działać z najwyższą ostrożnością.
Valorum tylko pokiwał głową.

background image

James Luceno

Janko5

43

- Jednak - dodał szybko Palpatine - może pan być pewny, że zrobię wszystko co w

mojej mocy, by zdobyć poparcie senatu dla kwestii opodatkowania.

Valorum odwrócił się w stronę Palpatine'a i uśmiechnął lekko.
- Jak zawsze, jestem panu wdzięczny za radę, senatorze. Zwłaszcza teraz, gdy pro-

blemy trapią pana rodzimy system.

Palpatine westchnął ostentacyjnie.
- Na nieszczęście król Veruna wplątał się w skandal. Choć nigdy nie rozmawiałem

z nim w cztery oczy na temat ekspansji wpływów Naboo w Republice, martwię się o
niego, bo jego trudna sytuacja kładzie się cieniem nie tylko na naszą planetę, ale i na
sąsiednie światy.

Kanclerz złączył dłonie za plecami i przeszedł na środek przestronnego pokoju.

Kiedy zwrócił twarz w stronę Palpatine'a, widać było jasno, że wrócił myślami do
spraw o szerszym znaczeniu.

- Czy Federacja Handlowa byłaby skłonna zaakceptować opodatkowanie w za-

mian za poluzowanie ograniczeń obronnych, które na nich nałożyliśmy?

Palpatine złączył długie palce i podparł nimi podbródek.
- Towar, jakikolwiek by nie był, ma zawsze dużą wartość dla Neimoidian. Ciągłe

napady piratów i terrorystów sprawiły, że są w desperacji. Będą protestować przeciwko
opodatkowaniu, ale w końcu się zgodzą. Alternatywą jest podjęcie bezpośredniej akcji
przeciwko grupom, które ich napastują a wiem, że sprzeciwiłby się pan podobnym
działaniom.

Valorum zdecydowanie przytaknął.
- Republika od pokoleń nie miała sił zbrojnych, a ja na pewno nie będę tą osobą

która je przywróci. Coruscant musi pozostać miejscem, gdzie najrozmaitsze grupy mo-
gą się spotkać, by znaleźć pokojowe rozwiązanie ich konfliktów.

Odetchnął głęboko.
- Lepszym rozwiązaniem będzie zezwolenie Federacji Handlowej na podjęcie nie-

zbędnych kroków, by mogli sami bronić się przed terrorystami. W końcu Departament
Sprawiedliwości nie może sugerować, by Jedi zajęli się rozwiązaniem problemów Ne-
imoidian.

- Na pewno nie - powiedział Palpatine. - I Departament, i rycerze Jedi mają waż-

niejsze sprawy niż pilnowanie bezpieczeństwa szlaków handlowych.

- Coś przynajmniej pozostaje niezmienne - zauważył Valorum. -Pomyśleć tylko,

gdzie byśmy się znaleźli, gdyby nie Jedi.

- Trudno to sobie wyobrazić.
Kanclerz przeszedł kilka kroków i położył dłonie na ramionach Palpatine'a.
- Dobry z pana przyjaciel, senatorze. Palpatine odwzajemnił gest.
- Moje interesy to interesy Republiki, panie kanclerzu.

Maska kłamstw

Janko5

44

R O Z D Z I A Ł

7

Pokryta od bieguna do bieguna durabetonem, plastalą i tysiącem innych nieznisz-

czalnych materiałów, Coruscant wydawała się całkowicie odporna na kaprysy czasu
czy rozmaite ataki przyszłych agentów entropii.

Mówiono, że na Coruscant można przeżyć całe życie nie wychodząc z budynku,

który uważa się za swój dom, i że nawet jeśli ktoś poświęciłby całe życie na eksplorację
Coruscant, nie zdołałby objąć nią więcej niż kilka kilometrów kwadratowych -już prę-
dzej zdołałby odwiedzić wszystkie najodleglejsze planety Republiki. Pierwotna po-
wierzchnia planety zatarła się w pamięci tak dawno temu, a odwiedzana była tak rzad-
ko, że stała się tajemnym, mitycznym światem; jego mieszkańcy chełpili się tym, że ich
królestwo nie oglądało światła słonecznego od dwudziestu pięciu tysięcy standardo-
wych lat.

Bliżej nieba, gdzie powietrze nie przestawało krążyć, a olbrzymie lustra rozświe-

tlały dno płytszych kanionów, rządziło bogactwo i przywileje. Tu, całe kilometry ponad
bezświetlną głębią, zamieszkiwali ci, którzy preferowali własną, rozrzedzoną atmosfe-
rę; poruszali się prywatnymi powietrznymi limuzynami; obserwowali, jak płonące
czerwienią słońce chowa się za krzywizną planety; zapuszczali się poniżej poziomu
dwóch kilometrów tylko po to, by przeprowadzić co bardziej podejrzane transakcje
albo odwiedzić gęste od pomników place przed charakterystycznymi gigantycznymi
budowlami, których nie była w stanie najechać, pokonać ani powalić przeciętność.

Jedną z takich budowli była Świątynia Jedi.
Wysoka na kilometr, ścięta piramida, otoczona piątką wysmukłych wież górowała

nad otoczeniem, celowo odizolowana od hałasu nakładających się na siebie pól magne-
tycznych i nie poddająca się żadnym nowym modom. Pod nią rozciągała się przestrzeń
pełna dachów, napowietrznych mostów i skrzyżowań, tworząc oszałamiającą geome-
tryczną mozaikę - kolosalne spirale i koła, krzyże i trójkąty, kwadraty i romby - wielkie
mandale wycelowane w gwiazdy, jakby tymczasowe uzupełnienie tamtejszych konste-
lacji.

Świątynia od pierwszego rzutu oka miała w sobie coś kojącego i wyniosłego zara-

zem. Bo choć stanowiła nieustanne przypomnienie starszego, mniej skomplikowanego

background image

James Luceno

Janko5

45
świata, było w niej coś surowego i niedostępnego, nieosiągalnego dla turystów czy
kogokolwiek innego, kto chciałby ją zwiedzić powodowany czystą ciekawością.

Kształt Świątyni miał ponoć symbolizować drogę młodego padawana ku oświece-

niu - ku zjednoczeniu z Mocą, osiągniętemu dzięki wierności Kodeksom Jedi. Kształt
ten jednak zręcznie ukrywał inny, bardziej praktyczny cel, bo pięć wież- po jednej z
każdej strony świata i jedna w środku - stanowiło maszty dla licznych anten i przekaź-
ników, dzięki którym Jedi dowiadywali się o sytuacji i kryzysach w galaktyce, której
służyli.

W ten sposób równoważyły się kontemplacja i służba społeczna.
Nigdzie w całej świątyni te połączone cele nie były widoczne bardziej niż w

szczytowej sali Rady Pojednawczej.

Podobnie jak sala Wysokiej Rady na szczycie wieży obok, również i ta była okrą-

gła, miała łukowaty sufit i okna dookoła. Jednak, jako pomieszczenie mniej oficjalne,
była pozbawiona kręgu dwunastu krzeseł zajmowanych przez członków Wysokiej Ra-
dy, decydującej o sprawach, które w danej chwili zaprzątały jej uwagę.

Qui-Gon był na Coruscant od trzech standardowych dni, zanim Rada Pojednawcza

wezwała go, by stawił się przed jej obliczem. Przez ten czas zajmował się głównie me-
dytacją, badaniem starożytnych tekstów, przechadzaniem się w półmroku świątynnych
korytarzy lub sesjami treningowymi z użyciem miecza świetlnego z innymi rycerzami
Jedi i padawanami.

Od swoich znajomych w galaktycznym senacie dowiedział się, że Federacja Han-

dlowa poprosiła Republikę o interwencję lub położenie kresu aktom terroru, a także o
zgodę na powiększenie liczby robotów obronnych w obliczu ciągłych niepokojów.
Choć petycje te nie były niczym nowym, Qui-Gon był zdziwiony, dowiedziawszy się o
zarzutach Federacji Handlowej pod adresem kapitana Cohla, który nie tylko unicestwił
„Strumień Przychodów", ale i jakoby odebrał Federacji kasetkę ze sztabami aurodium,
wartymi miliardy kredytów.

Idąc na spotkanie z członkami Rady Pojednawczej, nadal rozmyślał o tej sensacyj-

nej wiadomości, nieświadom, że oni także chcieli omówić wypadki na Dorvalli.

Wiele osób podzielało opinię, że Qui-Gon sam zasiadałby w radzie, gdyby nie je-

go skłonność do naginania reguł i podążania za głosem własnego instynktu - nawet
wówczas, gdy podpowiadał on co innego niż kolektywna mądrość rady. Nie przyspa-
rzało mu to popularności u co bardziej wyniosłych kolegów. W rezultacie traktowali go
nieco protekcjonalnie, uznając jego niechęć do podporządkowania się i przyjęcia miej-
sca w radzie jako jeszcze jedną oznakę niepoprawności.

Rada Pojednawcza składała się z pięciu członków - choć rzadko była to ta sama

piątka. Dziś obecnych było tylko czworo: mistrzowie Jedi Pio Koon, Oppo Rancisis,
Adi Gallia i Yoda.

Qui-Gon odpowiadał na pytania ze środka pokoju, gdzie pozwolono mu usiąść, ale

wolał stać.

- Skąd wiedziałeś, Qui-Gonie, o planach kapitana Cohla co do „Strumienia Przy-

chodów", hę? - zadał pytanie Yoda. Spacerował po wypolerowanych kamiennych pły-
tach podłogi, podpierając się laską.

Maska kłamstw

Janko5

46

- Mam informatora we Froncie Mgławicy - odparł Qui-Gon. Yoda zatrzymał się,

by spojrzeć na niego.

- Informatora, powiadasz?
- To Bithanin - wyjaśnił Qui-Gon. - Skontaktował się ze mną na Malastarze, a

później poinformował mnie, że Cohl planuje zaatakowanie „Strumienia Przychodów"
nad Dorvallą.

Yoda potrząsnął głową w udawanym zaskoczeniu.
- Sensacyjna wiadomość jest to. Jedna z wielu niespodzianek Qui-Gona.
Długowieczny drobniutki Yoda - ktoś w rodzaju patriarchy - miał niemal ludzką

twarz, z wielkimi, rozumnymi oczami, małym nosem i ustami o wąskich wargach. Na
tym jednak kończyły się podobieństwa, skórę miał bowiem zieloną od trójpalczastych
stóp po czubek głowy, a uszy długie i spiczaste, sterczące po bokach pomarszczonej
głowy jak skrzydła.

Był członkiem Wysokiej Rady i trochę efekciarzem - wolał uczyć, używając zaga-

dek i myślowych łamigłówek niż wykładów i odpytywania. Yoda i Qui-Gon znali się
od dawna; to Yoda był tym, który niekiedy czynił Qui-Gonowi wymówki, że koncen-
truje się bardziej na żyjącej Mocy kosztem Mocy jednoczącej. Qui-Gon wyjaśniał mu
wtedy, że po prostu taki już jest. Nawet podczas szkoleń w posługiwaniu się mieczem
świetlnym rzadko kiedy przystępował do pojedynku z jakąś gotową strategią. Improwi-
zował raczej, modyfikując swoją technikę w zależności od potrzeby chwili - nawet
wtedy, gdy ujrzenie spraw w dłuższej perspektywie mogłoby mu pomóc.

- Qui-Gonie - odezwała się Adi Gallia. - Dano nam do zrozumienia, że to Front

Mgławicy zatrudnił kapitana Cohla. W jakim celu twój informator sabotował operację,
którą sam Front Mgławicy usankcjonował?

Była młodą i przystojną kobietą z Korelii, o egzotycznych oczach, długiej, smukłej

szyi i pełnych wargach. Wysoka i ciemnoskóra, nosiła na głowie obcisłą czapeczkę,
spod której zwisało osiem warkoczyków przypominających strączki.

Qui-Gon zwrócił się do niej:
- Ta operacja nie była usankcjonowana. Dlatego udałem się tam z moim padawa-

nem.

Yoda uniósł laskę i wycelował ją w Qui-Gona.
- Wyjaśnić to musisz.
Qui-Gon skrzyżował muskularne ramiona na piersi.
- Front Mgławicy przemawia w imieniu wielu światów Środkowych i Odległych

Rubieży, które nie godzą się na monopolistyczne praktyki i siłową taktykę Federacji
Handlowej. Część z tych planet została skolonizowana przez gatunki, które uciekły ze
światów Jądra przed represjami cywilizacji. Bardzo cenią sobie swą niezależność, a
tymczasem muszą wchodzić w interesy z konsorcjami w rodzaju Federacji. Światy,
które próbowały wysyłać swoje towary przez inne przedsiębiorstwa, padły ofiarą cał-
kowitej blokady handlowej.

- Front Mgławicy może mieć szczytne cele, ale ich metody są bezlitosne - zauwa-

żył Oppo Rancisis, przerywając krótką ciszę.

background image

James Luceno

Janko5

47

Był potomkiem rodziny królewskiej z Thisspias; miał zaczerwienione oczy i drob-

ne usta w dużej głowie, której cała reszta pokryta była gęstymi, białymi włosami, spię-
trzonymi wysoko na czubku czaszki i opadającymi długą brodą z cofniętego podbród-
ka.

- Kontynuuj, Qui-Gonie - polecił Pio Koon spod maski, którą zmuszony był nosić

w środowisku tlenowym. Podobnie jak Rancisis, Koon miał umysł skłonny do analizo-
wania strategii militarnych.

Qui-Gon skłonił głowę i ciągnął dalej:
- Nie będę próbował usprawiedliwiać czynów Frontu Mgławicy, powiem tylko, że

próbowali przekonać Federację Handlową do swoich racji, zanim wstąpili na drogę
terroryzmu. Mogli bez trudu sfinansować swoje operacje, przemycając przyprawę dla
Huttów, ale odmówili wchodzenia w układy z jakimkolwiek gatunkiem, który akceptu-
je niewolnictwo. Nawet gdy w końcu weszli na ścieżkę przemocy, ograniczają swoje
działania do zakłócania transportów Federacji Handlowej albo opóźniania ich statków
na wszelkie możliwe sposoby.

- Unicestwienie frachtowca jest niewątpliwie sposobem na opóźnienie go - powie-

dział Rancisis.

Qui-Gon spojrzał na niego.
- Akcja Cohla to coś nowego.
- Co w takim razie doprowadziło Front Mgławicy do takiej eskalacji przemocy? -

zapytała Gallia.

Qui-Gon wyczuł, że pytanie zostało zadane w równym stopniu w imieniu Rady,

jak i w imieniu Najwyższego Kanclerza Valoruma, z którym Gallię łączyły bliskie
związki.

- Mój informator twierdzi, że w łonie Frontu Mgławicy uformowało się radykalne

skrzydło, i to ci bojownicy wynajęli kapitana Cohla. Bithanin i wielu innych sprzeci-
wiało się zatrudnianiu najemników, ale to radykałowie przejęli władzę w organizacji.

Yoda w zamyśleniu potarł podbródek.
- Sztabki aurodium, o to chodziło im?
Qui-Gon pokręcił głową.
- Szczerze mówiąc, mistrzu, nie jestem pewien, czy mam uwierzyć w zarzuty Fe-

deracji.

- Czy masz powody, by w nie wątpić?
- To kwestia metod. Federacja Handlowa utrzymuje, że jej troską jest zabezpie-

czenie przewożonych ładunków. Dlaczego więc mieliby transportować aurodium na
pokładzie słabo bronionego frachtowca w rodzaju „Strumienia Przychodów", gdy
znacznie ciężej uzbrojony „Akwizytor" był zaledwie o jeden system słoneczny stam-
tąd?

- Rację ma-przyznał Yoda.
- Dla mnie powód jest oczywisty - nie zgodził się z nimi Rancisis. - Federacja

Handlowa niesłusznie założyła, że nikt nie będzie podejrzewał, by „Strumień Przycho-
dów" przewoził takie bogactwo.

Maska kłamstw

Janko5

48

- To kwestia bez poważniejszych konsekwencji - powiedziała Gallia. - Wykorzy-

stanie najemników w rodzaju kapitana Cohla świadczy o rozpoczęciu skoordynowa-
nych działań w celu przeciwstawienia się siłą oddziałom obronnych robotów Federacji
Handlowej, a w konsekwencji wyeliminowania ich wpływów w systemach peryferyj-
nych.

- Na szczęście kapitan Cohl nie stanowi już problemu-zauważył Pio Koon.
Yoda otworzył szerzej oczy.
- Dla Qui-Gona stanowi.
Qui-Gon poczuł na sobie badawcze spojrzenia rady.
- Nie wierzę, że zginął w eksplozji frachtowca - powiedział w końcu.
- Przecież sam tam byłeś! - zauważył Rancisis.
- Na własne oczy widziałeś - powiedział Yoda, mrugając szybko. Qui-Gon zaci-

snął usta.

- Cohl miał zawsze plany na każdą ewentualność. Nie poleciałby prosto w ogień

eksplozji tylko po to, by uniknąć pogoni.

- W takim razie dlaczego nie schwytałeś go, tak jak planowałeś? -zapytał Rancisis.
Qui-Gon w zamyśleniu dotknął palcami ust.
- Jak powiedziała mistrzyni Gallia, Cohl to dopiero początek. Razem z moim pa-

dawanem przymocowaliśmy sygnalizator do statku Cohla, w nadziei, że zaprowadzi
nas do aktualnej bazy Frontu Mgławicy, która może się znajdować na jednym z rim-
miańskich światów, które popierają terrorystów. Po eksplozji sygnalizator przestał dzia-
łać.

Gallia przyglądała mu się przez chwilę.
- Szukałeś Cohla, Qui-Gonie?
- Nie znaleźliśmy z Obi-Wanem żadnego śladu wahadłowca. O ile wiemy, fala

uderzeniowa eksplozji porwała go i wciągnęła w studnię grawitacyjną Dorvalli.

- Czy poinformowałeś Departament Sprawiedliwości o swoich podejrzeniach? -

zapytał Rancisis.

- Najlepiej znane kryjówki Cohla są pod obserwacją- odpowiedziała za Qui-Gona

Gallia.

Koon wstał z krzesła i stanął obok Qui-Gona.
- Kapitan Cohl był może najlepszy w swojej klasie, ale takich jak on jest wielu,

równie bezlitosnych, równie drapieżnych. Front Mgławicy nie będzie miał trudności z
odbudowaniem swoich szeregów.

Rancisis z powagą pokiwał głową.
- Musimy uważnie przyglądać się tej sprawie.
Yoda przeszedł przez pokój, potrząsając brodą w przód i w tył.
- Unikać konfliktu z Frontem Mgławicy musimy. Głosem wielu przemawiają. Na

szwank narażają naszą bezstronność.

- Zgadzam się - powiedział Rancisis. - Nie możemy opowiadać się po tej czy innej

stronie.

background image

James Luceno

Janko5

49

- Ależ musimy! - zaprotestował Qui-Gon. - Nie jestem sojusznikiem Federacji

Handlowej, ale akty terroryzmu Frontu Mgławicy nie ograniczą się do frachtowców.
Niewinne istoty znajdą się w niebezpieczeństwie.

Wszyscy zamilkli, z wyjątkiem Yody.
- Prawdziwym rycerzem Qui-Gon jest - powiedział tonem łagodnej wymówki. -

Zawsze podąża własną drogą.

Maska kłamstw

Janko5

50

R O Z D Z I A Ł

8

Neimoidia- mała wilgotna planeta, nędznie oświetlana przez prastare słońce - była

miejscem unikanym nawet przez Neimoidian. Jej położenie - stosunkowo niedaleko od
samowystarczalnej Korelii i wysoko uprzemysłowionego systemu Kuat - przyniosło jej
więcej szkód niż korzyści, bo raz za razem bractwo światów Jądra pomijało ten mało
interesujący świat na korzyść jego bardziej atrakcyjnych sąsiadów. Społeczeństwo Ne-
imoidian uformowało się więc w poczuciu izolacji.

Wzgardliwe traktowanie ze strony innych światów wyrobiło w tym gatunku prze-

konanie, że postęp jest udziałem tych, którzy sanie tylko zdolni, ale i drapieżni. Dotar-
cie na szczyt łańcucha pokarmowego wymagało wspinania się po ciałach słabszych.
Utrzymanie się na szczycie wymagało wyrwania innym wszelkich zasobów, jakimi
dysponowali, i uniemożliwienia odebrania ich sobie.

Reguły te przywoływano zwykle, by wytłumaczyć, jak i dlaczego Neimoidianie

tak szybko wysunęli się na czoło Federacji Handlowej, której znakiem rozpoznawczym
była bezwzględność.

Najzdolniejsi synowie Neimoidii opuszczali planetę w młodym wieku, preferując

życie wędrownych handlarzy na pokładach statków floty handlowej Federacji. Wskutek
tego Neimoidia była rzadko zaludniona; pozostawali na niej najsłabsi przedstawiciele
gatunku, którzy zajmowali się doglądaniem hodowli świerzbu, upraw grzybni i farm
żuków.

Wicekról Nutę Gunray podzielał swoisty niesmak, jaki jego współbracia, podobni

mu dobrowolni wygnańcy, odczuwali dla swego ojczystego świata. Okoliczności wy-
magały jednak, by spotkał się z członkami Wewnętrznego Kręgu w miejscu, które gwa-
rantowało ochronę przed wścibskimi oczami Coruscant. A pod tym względem Neimo-
idia była najlepszym z możliwych rozwiązań.

Powrót do domu wiązał się i z tym nieodłącznym problemem, że nie sposób było

uciec od wspomnień - tkwiących zwykle gdzieś pod powierzchnią świadomości, na
poziomie komórkowym - z okresu pierwszych siedmiu lat życia, kiedy było się wątłą,
bladą, wijącą się larwą, walczącą z każdą inną podobną larwą o przetrwanie i możli-
wość przepoczwarzenia się w czerwonookiego, beznosego, rybioustego i zdecydowanie
nieufnego dorosłego osobnika.

background image

James Luceno

Janko5

51

Takiego jak Gunray, który okrywał ciało strojami z najdelikatniejszych tkanin, ja-

kie można kupić za kredyty, i który rzadko -jeśli w ogóle - oglądał się za siebie.

Wicekról oddawał się tym refleksjom, podczas gdy jego mechanofotel sunął na

miejsce spotkania przestronnymi korytarzami wyciętymi w skale w taki sposób, by
przypominały tunele lęgowe. Po drodze mijał rzędy robotów protokolarnych czekają-
cych na baczność po obu stronach.

Dotarł w końcu do ciemnej, zatęchłej groty, stanowiącej całkowite przeciwieństwo

lśniących mostków na frachtowcach Federacji Handlowej. Widać w niej było liczne
przykłady egzotycznej flory, walczącej ze wszystkich sił o odzyskanie wilgoci z dusz-
nego powietrza. Sklepione łukowato ściany zdobiły dwa godła pobożności i władzy:
Krąg Ognia i garhai, pancerna ryba symbolizująca posłuszeństwo i oddanie okazywane
oświeconym przywódcom.

Dwaj najważniejsi doradcy Gunraya - namiestnik wicekróla Hath Monchar i radca

prawny Runę Haako -już czekali. Każdy miał na sobie czarną tiarę, stosownie do swej
pozycji: Monchara była trójgraniasta, podobna nieco do tej, którą nosił Gunray, ale
mniejsza; Haako nosił rodzaj skomplikowanego kaptura z dwoma rogami na przedzie i
zaokrąglonym, wysokim tyłem.

Dwaj doradcy wykonali pełne szacunku gesty w kierunku Gunraya, gdy ten zszedł

z mechanofotela.

- Witaj, wicekrólu - powiedział, podchodząc do niego, Haako, zgarbiony i kulawy,

z podkurczonym z boku lewym ramieniem. - Mamy nadzieję, że trudziłeś się nie na
darmo. - Przypominał nieco pająka, z tymi zapadniętymi policzkami, pooraną głęboki-
mi zmarszczkami twarzą, zapuchniętymi oczami i pomarszczonymi fałdami skóry na
podbródku i grubej szyi.

Gunray protekcjonalnie machnął ręką.
- Powiedział, że się pojawi. Mnie to wystarczy.
- Tobie może wystarczy - mruknął pod nosem Monchar. Gunray spojrzał na swego

namiestnika.

- Wszystko potoczyło się, tak jak obiecał. Najemnicy Cohla zaatakowali, a „Stru-

mień Przychodów" został zniszczony.

- I to ma być powód do świętowania? - zapytał Haako, poruszając fałdami aparatu

głosowego. - Twój plan kosztował Federację Handlową frachtowiec klasy pierwszej i
miliardy kredytów w aurodium.

Pulsujące membrany Gunraya pozwalały się domyślać, że jego opanowanie było

jedynie pozą. Zamrugał kilkakrotnie, ale zaraz odzyskał pewność siebie.

- Jeden statek i szkatułka klejnotów. Jeśli nasz dobroczyńca rzeczywiście jest tym,

za kogo się podaje, taka strata jest bez znaczenia.

Haako uniósł bezwładną dłoń.
- Jeśli nim jest, byłby to powód do obaw, a nie zadowolenia. Zresztą skąd mamy

wiedzieć, czy mówi prawdę? Jakie dowody przedstawił, wicekrólu? Kontaktuje się z
tobą niematerialnie, przez hologram. Może być kimkolwiek.

Gunray poruszył wydatną szczęką.

Maska kłamstw

Janko5

52

- Kto byłby na tyle wymóżdżony, żeby wysuwać podobne twierdzenia, nie mogąc

ich udowodnić?

Wziął przenośny holoprojektor i ustawił na stole.
Kiedy Ciemny Lord po raz pierwszy nawiązał z nim kontakt, wydawał się wie-

dzieć wszystko na temat Nute'a Gunraya i jego wspinaczki na najwyższe szczeble wła-
dzy. Na przykład to, jak Gunray zeznawał przed Dyrektoriatem Federacji Handlowej
przeciwko Pulsar Supertanker -wówczas niezależnej spółce wchodzącej w skład kon-
glomeratu-oskarżając ich o „złośliwy brak troski o zyski" i „bezproduktywne darowi-
zny na cele dobroczynne".

W gruncie rzeczy wyglądało na to, że właśnie to zeznanie i podobne deklaracje

gorliwości zwróciły uwagę Dartha Sidiousa.

A jednak Nutę Gunray pozostał wówczas równie sceptyczny, jak obecnie jego do-

radcy, demonstrowanych przez Dartha Sidiousa szerokich wpływów i możliwości. Si-
dious potajemnie nakłonił kilka ważnych planet eksportujących surowce, by przyłączy-
ły się do Federacji Handlowej, zrzekając się jednocześnie prawa do własnej reprezenta-
cji w galaktycznym senacie w zamian za lukratywne oferty handlowe i - o ile to możli-
we - rozwiązanie problemu przemytu i piratów. Za każdym razem Sidious tak aranżo-
wał sprawy, że zasługi za te nabytki przypadały Gunrayowi, tym samym wspierając
jego autorytet i gwarantując wybór na członka dyrektoriatu.

Kwestii, czy Sidious naprawdę zawdzięczał swoje wpływy mocom Sithów, Gun-

ray nie był w stanie rozstrzygnąć, ale też nie za bardzo go to obchodziło, biorąc pod
uwagę, co wiedział o Sitach - starożytnym, może nawet legendarnym zakonie czarnych
magów, niewidzianych w galaktyce od tysiąca lat.

Niektórzy mówili, że Sithowie to ciemna strona Jedi; inni twierdzili, że to Jedi po-

łożyli kres panowaniu Sithów w wojnie, w której stanęły naprzeciw siebie siły światła i
ciemności. Jeszcze inni z kolei utrzymywali, że chciwi władzy Sithowie sami się po-
wybijali. Gunray nie wiedział, która z tych wersji jest prawdziwa i miał nadzieję, że tak
pozostanie.

Spojrzał na projektor; zbliżała się godzina umówionego spotkania.
Nie zdążył skończyć poprzedniej myśli, gdy nad urządzeniem pojawił się wizeru-

nek zakapturzonej głowy i ramion oraz twarzy ukrytej głęboko w cieniu kaptura, spod
którego widać było jedynie pobrużdżony podbródek i wydatne szczęki starego człowie-
ka. Płaszcz spinała pod szyją ozdobna brosza.

Kiedy postać przemówiła, jej głos przypominał przeciągły zgrzyt.
- Widzę, wicekrólu, że zebrałeś swoich podwładnych, jak prosiłem - zaczął Darth

Sidious.

Gunray wiedział, że słowo „podwładni" nie znajdzie uznania u Monchara i Haako.

Choć rozumiał, że niewiele jest w stanie zdziałać, uznał, że warto przynajmniej spró-
bować wyprostować sprawę.

- Moich doradców, lordzie Sidiousie.
Twarz Sidiousa nic nie zdradzała.

background image

James Luceno

Janko5

53

- Doradców... ależ oczywiście. - Przerwał na chwilę, jakby sondował niezmierzoną

odległość, jaka ich dzieliła. - Wyczuwam atmosferę obaw, wicekrólu. Czyżby rezultaty
naszych planów nie przypadły ci do gustu?

- Ależ skąd, w żadnym razie, lordzie Sidiousie - zająknął się Gunray. - Chodzi je-

dynie o to, że utrata frachtowca i sztabek aurodium martwi co poniektórych. - Spojrzał
znacząco na swoich doradców.

- Co poniektórzy pozbawieni są twojej zdolności widzenia spraw w szerszej per-

spektywie, wicekrólu - powiedział Sidious tonem, w którym pobrzmiewała pogarda. -
Być może powinniśmy ponownie zapoznać ich z naszymi zamiarami przysporzenia
Federacji Handlowej sympatii w senacie. To dlatego poinformowałem Front Mgławicy
o transporcie aurodium. Utrata sztabek wesprze naszą sprawę. Wkrótce politycy i biu-
rokraci będą jeść ci z ręki, a wtedy Federacja Handlowa będzie mogła stworzyć armię
robotów, której tak potrzebuje. Firmy takie jak Baktoid, Zakłady Konstrukcyjne Haor
Chall czy Colicoids będą się prześcigać, by zrealizować wasze zamówienia. Gunray
poczuł niepokój.

- Armię, lordzie Sidiousie?
- Bogactwa Odległych Rubieży czekają na tych, którzy mają dość odwagi, by po

nie sięgnąć.

Gunray przełknął ślinę.
- Ależ lordzie Sidiousie, być może nie czas na podejmowanie takich działań...
- Nie czas? To wasze przeznaczenie. Jeśli będziecie mieć wsparcie armii, kto od-

waży się zakwestionować władzę Neimoidii nad szlakami handlowymi?

- Z chęcią powitamy możliwość obrony przed piratami i wywrotowcami - odważył

się odezwać Runę Haako. - Nie chcemy jednak łamać warunków naszego traktatu han-
dlowego z Republiką. Nie wtedy, gdy ceną za armię robotów jest opodatkowanie stref
wolnego handlu.

- A więc słyszałeś o zamiarach kanclerza Valoruma - stwierdził Sidious.
- Tylko tyle, że zamierza starannie rozważyć tę propozycję - powiedział Gunray.
Sidious pokiwał głową.
- Bądź spokojny, wicekrólu. Najwyższy Kanclerz jest naszym najsilniejszym

sprzymierzeńcem w senacie.

- A więc lord Sidious ma wpływy w senacie? - zaryzykował pytanie Haako.
Ale Sidious był zbyt sprytny, by złapać przynętę.
- Dowiesz się, że wielu jest takich, którzy wykonują moje rozkazy - powiedział. -

Rozumieją, podobnie jak wy zrozumiecie, że najlepiej służą sobie, oddając się w służbę
mnie.

Haako i Monchar wymienili ukradkowe spojrzenia.
- Rządzący członkowie Dyrektoriatu Federacji Handlowej raczej nie zaaprobują

wydawania z takim trudem wypracowanych zysków na roboty - powiedział Monchar. -
I tak uważają, że my, Neimoidianie, jesteśmy przesadnie podejrzliwi.

- Jestem świadom opinii waszych partnerów - powiedział chrapliwie Sidious. -

Przyjmij moją radę: głupi przyjaciele sanie lepsi od wrogów.

- Jednak sprzeciwią się takim planom.

Maska kłamstw

Janko5

54

- W takim razie będziemy po prostu musieli znaleźć sposób, by ich przekonać.
- On nie chciał okazać ci niewdzięczności, lordzie Sidiousie -przeprosił Gunray za

swego podwładnego. - Po prostu... po prostu nie wiemy, kim jesteś i ile dasz radę zała-
twić. Możesz być na przykład potężnym Jedi, który chce nas wciągnąć w pułapkę.

- Jedi? - powiedział Sidious. - Nie kpij ze mnie. Przekonacie się jednak, że jestem

pobłażliwym panem. Jeśli chodzi o wasze obawy co do mojej tożsamości... mojego
dziedzictwa, powiedzmy... przemawiać za mnie będą moje czyny.

Neimoidianie wymienili zakłopotane spojrzenia.
- A co z Jedi? - zapytał Haako. - Nie będą stali z boku.
- Jedi zrobią tylko to, na co pozwoli im senat - powiedział Sidious. - Jesteście w

grubym błędzie, jeśli myślicie, że poświęcą swoje posiadłości na Coruscant, występując
przeciw Federacji Handlowej bez aprobaty senatu.

Gunray spojrzał znacząco na swoich doradców, zanim odpowiedział:
- Oddajemy się w twoje ręce, lordzie Sidiousie.
Sidious niemal się uśmiechnął.
- Tak sądziłem, wicekrólu, że dasz się przekonać. Wiem, że nie zawiedziesz mnie

w przyszłości.

Obraz zniknął równie nagle, jak się wcześniej pojawił, pozostawiając trzech Ne-

imoidian łamiących sobie głowy nad charakterem mrocznego przymierza, które właśnie
zawarli.

background image

James Luceno

Janko5

55

R O Z D Z I A Ł

9

Noc na Coruscant była pojęciem abstrakcyjnym. Słońce zachodziło jak zawsze, ale

światła były tak wszechobecne w lesie miejskich wieżowców, że prawdziwa ciemność
zalegała jedynie w najgłębszych kanionach lub przybywała na wezwanie tych miesz-
kańców, którzy mogli sobie pozwolić na zaciemnienie transpastalowych szyb. Widzia-
na z orbity ciemna strona planety jarzyła się jak ozdobny ornament wysadzany biolu-
minescencyjnymi formami życia, jakie można było znaleźć w gablotach kolekcjonerów
sztuki albo w muzeach sztuki ludowej.

Na niebie nigdy nie było widać gwiazd, z wyjątkiem szczytowych pięter najwyż-

szych budynków. Inne gwiazdy rozświetlały jednak coruscańską noc w słynnych kom-
pleksach rozrywkowych - piosenkarze, aktorzy, artyści i politycy. Ci ostatni podlegali
najbardziej ulotnym modom, a ostatnimi czasy lubili pojawiać się w operze za przykła-
dem Najwyższego Kanclerza Valoruma, którego znakomita rodzina słynęła również od
niepamiętnych pokoleń z mecenatu nad sztuką.

W galaktyce, liczącej miliony rozumnych gatunków i tysiąc razy więcej światów,

kultura była zawsze towarem wyjątkowo popularnym. W każdej chwili gdzieś na Co-
ruscant odbywała się taka czy inna premiera. Niewiele zespołów i trup cieszyło się
jednak przywilejem występowania na deskach Opery Coruscant.

Budynek był cudem baroku sprzed czasów Republiki: cały w stiukach i ornamen-

tach, ze staroświecką sceną, wznoszącymi się rzędami foteli i prywatnymi lożami o
zabytkowych zdobieniach. W ramach gestu w stronę obywateli Coruscant zbudowano
nawet labirynt dolnych galerii, gdzie zwykli ludzie mogli oglądać przedstawienie na
hologramowych ekranach i udawać, że mogą zadawać się z osobistościami, które zasia-
dają nad ich głowami.

W programie była opera pod tytułem Krótkie panowanie demonów przyszłości,

dzieło napisane pierwotnie na Korelii, wystawiane jednak przez trupę Bithan, którzy
objeżdżali z nią kolejne planety od dwudziestu standardowych lat.

Bithanie - dwunożny gatunek o okrągłych czaszkach, czarnych oczach pozbawio-

nych powiek i workowatych fałdach skórnych poniżej szczęki - pochodzili z peryferyj-
nej planety Clack'dor VII i znani byli z tego, że odbierają dźwięki w taki sposób, jak
ludzie kolory.

Maska kłamstw

Janko5

56

Biorąc pod uwagę, że to rodzice Finisa Valoruma sponsorowali powstanie Krót-

kiego panowania, trudno się było dziwić, że sam najwyższy kanclerz zaszczycił swą
obecnością przedstawienie po długo oczekiwanym powrocie trupy na Coruscant. Sam
fakt, że będzie na nim obecny, wywindował ceny biletów do niemożliwości, a mimo to
kupić je było równie trudno, jak adegańskie kryształy. W efekcie budynek był tak wy-
pełniony po brzegi luminarzami, jak od dawna się to nie zdarzyło.

Jak zawsze, Valorum przyszedł późno, by mieć pewność, że zajmie miejsce jako

ostatni. Publiczność powstała, wyciągając głowy, by go zobaczyć; oklaski brzmiały bez
przerwy, gdy wkraczał do zabytkowej loży, zarezerwowanej dla członków jego rodziny
od z górą pięciuset lat.

Wyrzekłszy się na tę okazję swojej zwyczajowej eskorty - ubranych w niebieskie

płaszcze i hełmy członków Senackiej Straży - Valorum przybył w towarzystwie asy-
stentki administracyjnej, Sei Tarii, drobnej kobietki o połowę młodszej od niego, o
migdałowych oczach i skórze koloru zboża, w twarzowych ciemnoczerwonych septoje-
dwabiach.

Jak zwykle na Coruscant, publiczność rozplotkowała się, zanim jeszcze Valorum

zdążył usiąść. Ale Najwyższy Kanclerz był uodporniony na plotki, po części ze wzglę-
du na swoje arystokratyczne wychowanie, ale także i dlatego, że niemal każdy z senato-
rów, niezależnie od stanu cywilnego, zwykł był pojawiać się publicznie w towarzystwie
atrakcyjnych samic.

Valorum dostojnie skinął ręką i skłonił głowę w geście cierpliwej łaskawości. Za-

nim usiadł, ukłonił się powtórnie w stronę prywatnej loży dokładnie po przeciwnej
stronie amfiteatru.

Kilkunastu zamożnie wyglądających widzów w loży, którą Valorum wyróżnił

swoim ukłonem, odpowiedziało podobnym gestem i pozostało na nogach, dopóki Sei
Taria nie zajęła miejsca - niemały wyczyn dla właściciela loży, senatora Orna Free Taa,
który w czasie swojej kadencji na Coruscant przytył tak bardzo, że zajmował aż trzy
siedzenia.

Błękitnoskóry Taa, o wydatnych czerwonych wargach i powiekach, miał dużą

owalną twarz i podwójny podbródek rozmiarów worka pokarmowego bantha. Był Twi'-
lekianinem pochodzącym z Rutii; jego grube warkocze główne lekku spoczywały na
otłuszczonej piersi jak śpiące węże. Krzykliwa szata wystarczyłaby na namiot. Wyraź-
nie afiszował się ze swoją konkubiną, Twi'lekianką z Letha, młodzieńczą istotą o wy-
sokich kościach policzkowych i czerwonym ciele spowitym w zwoje połyskliwego
jedwabiu.

Jako członek Komitetu Asygnacyjnego, Taa był w opozycji do kanclerza Valoru-

ma od czasów, gdy jego ojczysta planeta Ryloth, słynąca jako producent przyprawy, nie
zdołała uzyskać statusu planety uprzywilejowanej.

Gośćmi Taa byli senatorowie Toonbuck Toora, Passel Argente, Edcel Bar Gane i

Palpatine, który przybył w towarzystwie dwóch osobistych sekretarzy, Kinmana Doria-
na i Sate'a Pestage'a.

background image

James Luceno

Janko5

57

- Wiecie, dlaczego Valorum tak kocha operę? - zapytał Taa we wspólnym, ledwo

otwierając tłuste wargi. - Bo to jedyne miejsce na Coruscant, gdzie cała publiczność mu
przyklaskuje.

- A przecież robi tu niewiele więcej niż w senacie - zauważyła senator Toora. - Po

prostu przestrzega zasad i udaje zainteresowanie.

Bajecznie bogata, była dwunożną włochatą istotą o szerokich ustach, trzech pod-

bródkach i oczach jak paciorki; na czubku grzebienia sterczącego ze spłaszczonej gło-
wy tkwił mały nos.

- Valorum stracił zęby - zapiał Passel Argente. Ten mężczyzna o ziemistej cerze

był przedstawicielem Sprzymierzenia Przedsiębiorców; nosił czarny turban i fular,
który odsłaniał tylko twarz i zakręcony róg sterczący z czoła. - W momencie gdy po-
trzeba nam energii, wizji, jedności, Valorum proponuje wypróbowane, rutynowe roz-
wiązania. Rozwiązania, które gwarantują zachowanie status quo.

- Ku naszej wielkiej radości - mruknęła pod nosem Toora.
- Ale ten ukłon... - powiedział Taa, kierując się w stronę fotela wykonanego na

specjalne zamówienie, by mógł w nim pomieścić spasione cielsko. - Czemu zawdzię-
czamy ten zaszczyt?

Toora lekceważąco machnęła ręką.
- Według mnie, idiotycznemu zamieszaniu związanemu z wnioskiem Federacji

Handlowej. Valorum potrzebuje wszelkiego poparcia, jakie zdoła zdobyć, by przekonać
nas do uchwalenia opodatkowania stref wolnego handlu.

- W takim razie to jeszcze dziwniejsze, że się nam kłania - zauważył Taa. Zama-

szystym gestem wskazał na inne loże. - O, tam... senator Antilles, Horox Ryyder, Ten-
dau Bendon... wszyscy oni przyklaskują każdemu słowu kanclerza. Każdy z nich bar-
dziej jest wart ukłonu niż my.

Taa uniósł tłustą dłoń w geście pozdrowienia, gdy nagle towarzystwo zdało sobie

sprawę, że są obserwowani.

- W takim razie ukłon musiał być przeznaczony wyłącznie dla senatora Palpatine'a

- zauważyła Toora znacząco.—Z tego co słyszałam, Najwyższy Kanclerz chętnie słu-
cha rad naszego delegata z Naboo.

Taa odwrócił się w stronę Palpatine'a.
- Czy to prawda, senatorze?
Palpatine uśmiechnął się lekko.
- To nie jest tak, jak sobie wyobrażacie, zapewniam was. Najwyższy Kanclerz spo-

tkał się ze mną, by poznać moją opinię na temat tego, jak systemy peryferyjne przyjmą
kwestię opodatkowania. Nie rozmawialiśmy o niczym innym. Zresztą Valorum raczej
nie potrzebuje mojej pomocy, by przepchnąć tę propozycję. Nie jest aż tak nieskutecz-
ny, jak się niektórym wydaje.

- Nonsens - powiedział Taa. - Dojdzie do przepychanki między frakcjami Baila

Antillesa a tymi, którzy pozwalają, by w ich imieniu przemawiał Ainlee Teem. Jak
zawsze, światy Jądra staną po stronie Valoruma, a najbliższe kolonie - przeciw.

Maska kłamstw

Janko5

58

- Myślę, że jeszcze bardziej spolaryzuje senat - powiedział świszczącym głosem

Edcel Bar Gane. Reprezentant planety Roona miał pękatą głowę i wąskie, uniesione w
zewnętrznych kącikach oczy.

Toora słuchała ich uwag, nie komentując. Ponownie spojrzała na Palpatine'a.
- Zaciekawił mnie pan, senatorze. Co dokładnie powiedział pan kanclerzowi w

kwestii wpływu opodatkowania na systemy peryferyjne?

- Włączcie kurtynę akustyczną, a może będę skłonny wam się zwierzyć - powie-

dział Palpatine.

- Och, zrób to, Taa! - zapaliła się Toora. - Uwielbiam intrygować.
Taa przestawił przełącznik w barierce loży, uruchamiając pole, które skutecznie

izolowało pomieszczenie od wszelkich prób podsłuchu. Ale Palpatine odezwał się do-
piero wtedy, gdy Sate Pestage - szczupły mężczyzna o ostrych rysach i przerzedzonych
czarnych włosach -sprawdził, że pole działa.

Działania Pestage'a zrobiły wrażenie na senatorze Argente.
- Czy wszyscy na Naboo są równie ostrożni jak pan, senatorze?
Palpatine wzruszył ramionami.
- Proszę to uznać za wadę osobniczą. Argente pokiwał głową.
- Zapamiętam to sobie.
- Proszę więc nam wszystko powiedzieć - odezwała się Toora. -Czy Najwyższy

Kanclerz obiera niebezpieczny kurs, przeciwstawiając się Federacji Handlowej?

- Niebezpieczeństwo polega na tym, że dostrzega tylko część problemu - zaczął

Palpatine. - Choć pierwszy by temu zaprzeczył, w głębi serca Valorum jest biurokratą,
podobnie jak jego przodkowie. Przedkłada przepisy i zasady nad bezpośrednie działa-
nie. Brakuje mu zdolności właściwej oceny sytuacji. To dynastia Valorum była w dużej
mierze odpowiedzialna za danie wolnej ręki Federacji Handlowej dziesięciolecia temu.
A jak, waszym zdaniem, udało im się zgromadzić tak wielkie dobra? Na pewno nie
faworyzując peryferyjne systemy, tylko wchodząc w lukratywne układy z Klanem Ban-
ków Intergalaktycznych i firmami w rodzaju TaggerCo. Szczególnie ironiczny wy-
dźwięk ma fakt, że ten najnowszy kryzys kręci się wokół Frontu Mgławicy. Ojciec
obecnego kanclerza miał okazję zlikwidować to ugrupowanie, ale nie zrobił tego, upo-
minając ich jedynie, zamiast wyeliminować.

- Zaskakuje mnie pan, senatorze - powiedziała Toora. - Ale na plus, jak sądzę.

Proszę mówić dalej.

Palpatine założył nogę na nogę i wyprostował się w fotelu.
- Najwyższy Kanclerz nie jest w stanie zrozumieć, że przyszłość Republiki zależy

w znacznej mierze od tego, co dzieje się na Środkowych i Odległych Rubieżach. Choć
na Coruscant panoszy się korupcja, prawdziwa korozja zawsze zaczyna się od brzegów,
postępuje od zewnątrz do środka i w końcu pożre i centrum.

Jeśli Valorum nie zrobi czegoś, by powstrzymać tę falę, Coruscant stanie się pew-

nego dnia niewolnicą tych systemów, niezdolną uchwalić żadnych przepisów bez ich
zgody. Jeśli nie załagodzimy sprawy dziś, możemy być zmuszeni podporządkować się
ich władzy centralnej jutro. To one są kluczem do przetrwania Republiki.

Taa wy sapał:

background image

James Luceno

Janko5

59

- Jeśli dobrze rozumiem, chce pan powiedzieć, że Federacja Handlowa jest ogni-

wem łączącym nas z tymi systemami... ambasadorami Coruscant, że tak powiem... i że
w związku z tym nie możemy sobie pozwolić na izolowanie Neimoidian i reszty.

- Źle pan zrozumiał -. powiedział twardo Palpatine. - Federacji Handlowej należy

utrzeć trochę nosa. Valorum ma rację, forsując opodatkowanie, bo Federacja Handlowa
i tak ma już za wiele wpływów w systemach peryferyjnych. Setki systemów zewnętrz-
nych, desperacko dążących do utrzymania wymiany handlowej z systemami Jądra,
przyłączyło się do Federacji, zrzekając się praw do własnego przedstawiciela w senacie.
Na razie Neimoidianie i ich partnerzy nie mają dość głosów, by zablokować opodatko-
wanie. Ale za rok, dwa zdobędą wystarczające poparcie, by blokować senat przy każdej
okazji.

- A więc poprze pan kanclerza - wywnioskowała Toora. - Zagłosuje pan za opo-

datkowaniem.

- Na razie nie - powiedział ostrożnie Palpatine. - Z jego perspektywy opodatkowa-

nie to sposób na ograniczenie wpływów Federacji, a zarazem na wzbogacenie Co-
ruscant. Takie podejście doprowadzi do izolacji nie tylko członków Federacji, ale i
systemów peryferyjnych. Zanim oddam głos w imieniu Naboo, chcę wiedzieć, jak roz-
kładają się głosy. W tej chwili ci, którzy stoją pośrodku, zyskają najwięcej. Ci, którzy
jasno widzą wszystkie strony problemu, są najlepiej przygotowani, by przeprowadzić
Republikę przez ten krytyczny okres przejściowy. Jeśli Valorum zdoła zgromadzić
odpowiednie poparcie bez głosu mojego sektora, tym lepiej. Nie uchylę się jednak
przed obowiązkiem zrobienia tego, co w ostatecznym rozrachunku jest najlepsze dla
wspólnego dobra.

- Tak mówi przyszły lider senackiej frakcji - powiedział Taa, wybuchając śmie-

chem.

Toora przyglądała się Palpatine'owi badawczo.
- Jeszcze parę pytań, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
Palpatine wskazał na scenę.
- Z przyjemnością podyskutuję o tej sprawie bardziej szczegółowo, ale przedsta-

wienie zaraz się zacznie.


Ubrani w bezbarwne tuniki i miękkie buty, studenci Jedi stali naprzeciw siebie w

dwóch rzędach, unosząc w dłoniach dwa tuziny włączonych mieczy świetlnych.

Na znak mistrza miecza dwunastu studentów tworzących pierwszy rząd cofnęło

się jednocześnie o trzy kroki i przyjęło postawę obronną - szeroko rozstawione stopy i
miecze poziomo przed sobą na wysokości pasa.

Każdy z mieczy był zbudowany własnoręcznie przez studenta, który go trzymał, w

taki sposób, by pasował do jego górnej kończyny. Nie znalazłoby się dwóch identycz-
nych, choć wszystkie miały pewne wspólne cechy: porty ładowania, płytki projekcji
ostrza, aktywatory, ogniwa energetyczne z diatum oraz rzadkie i cenne kryształy ade-
gańskie, które emitowały ostrze. Niewiele znano w galaktyce materiałów, których
miecz świetlny nie byłby w stanie przeciąć. W pełni naładowany i w odpowiednich

Maska kłamstw

Janko5

60

rękach, wchodził w durabeton jak w masło lub powoli przepalał durastalowe grodzie
gwiezdnych statków.

Na kolejny sygnał mistrza drugi rząd studentów przyjął postawę atakującą, prze-

kręcając ramiona o ćwierć obrotu, obniżając środek ciężkości przez lekkie ugięcie ko-
lan i unosząc miecz trzymany oburącz, jakby chcieli nim odbić piłkę.

Na ostatni znak instruktora drugi rząd energicznie zaatakował. Studenci w pierw-

szym rzędzie unieśli miecze do obrony i cofali się z taneczną precyzją, pozwalając
przeciwnikom uderzać raz za razem w uniesione ostrza. Gdy broniący cofnęli się do
połowy sali, mistrz nakazał wstrzymać ćwiczenie i zmienić postawę.

Teraz ci, co się przed chwilą bronili, zaatakowali. Świetlne ostrza cięły powietrze,

bucząc cicho; zgrzytały przy zetknięciu z mieczem przeciwnika i wypełniały salę tre-
ningową oślepiającymi błyskami światła. Qui-Gon i Obi-Wan obserwowali ćwiczenia z
galerii widokowej nad wyściełaną materacami podłogą sali, położonej na jednym z
niższych poziomów piramidy Świątyni Jedi. Ćwiczenia trwały od samego rana, ale
tylko na kilku twarzach widać było oznaki zmęczenia.

- Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj - powiedział Obi-Wan. Qui-Gon

uśmiechnął się.

- Dla mnie minęło wiele takich wczoraj, padawanie.
Choć dzieliło ich wiele lat, obaj spędzili młodość w Świątyni, podobnie jak wielu

innych Jedi - czy to studentów, czy padawanów, czy mistrzów. Moc objawiała się we
wczesnym dzieciństwie i większość przyszłych rycerzy przenosiła się do Świątyni,
zanim ukończyła sześć lat - gdy tylko ich zdolności zostały odkryte na Coruscant lub
bardziej odległym świecie przez pełnoprawnego rycerza Jedi, albo gdy przywieźli ich
do Świątyni członkowie rodziny. Choć często stosowano testy, by potwierdzić, czy
kandydat ma zdolności do władania Mocą, nie przesądzały one o dalszych jego losach -
nie było wiadomo, czy on albo ona, człowiek albo obcy, ujmie w dłoń miecz świetlny
w obronie pokoju i sprawiedliwości, czy spędzi życie w służbie Korpusu Rolniczego,
pomagając wyżywić biednych i upośledzonych galaktyki.

- Zawsze martwiłem się podczas ćwiczeń, że nie mam zadatków na padawana, a

co dopiero na rycerza Jedi - dodał Obi-Wan. - Starałem się bardziej niż inni, by ukryć
swoje wątpliwości.

Qui-Gon spojrzał na niego z ukosa.
- Gdybyś starał się jeszcze bardziej, padawanie, na pewno pozostałbyś w Korpusie

Rolnictwa. Dopiero gdy przestałeś się starać tak mocno, odnalazłeś swoją ścieżkę.

- Nie potrafiłem się skoncentrować na chwili obecnej.
- I nadal nie potrafisz.
Dwanaście lat temu Obi-Wan został przydzielony do Korpusu Rolnictwa na plane-

cie Bandomeer i tam właśnie spotkał Qui-Gona, którego poprzedni padawan przeszedł
na ciemną stronę Mocy i porzucił Zakon Jedi. Jednak mimo więzów, które połączyły go
z Qui-Gonem, bywały chwile, gdy nadal zastanawiał się, czy ma predyspozycje, by stać
się rycerzem Jedi.

background image

James Luceno

Janko5

61

- Skąd mam wiedzieć, czy Korpus Rolnictwa nie był mi pisany, mistrzu? Być mo-

że nasze spotkanie na Bandomeer było tym rozwidleniem drogi, którym nie powinie-
nem był podążyć.

Qui-Gon odwrócił się w końcu w jego stronę.
- Jest wiele ścieżek, które można wybrać, Obi-Wanie. Nie każdy z nas ma dość

szczęścia, by odnaleźć własną w swoim sercu... tę, którą postawiła przed nami Moc. Co
czujesz, gdy badasz swoje uczucia względem wyborów, których dokonałeś?

- Czuję, że wybrałem właściwą ścieżkę, mistrzu.
- Zgadzam się. - Qui-Gon klepnął Obi-Wana po ramieniu, uśmiechnął się i odwró-

cił z powrotem, by popatrzeć na studentów. -Mimo to uważam, że świetny byłby z cie-
bie rolnik.

Studenci klęczeli teraz w dwóch rzędach, przysiadłszy na piętach. W pokoju pa-

nowała cisza i słychać było jedynie odgłos bosych stóp mistrza szermierki, który prze-
chadzał się pomiędzy rzędami uczniów, przyglądając się uważnie każdemu. Mistrz był
Twi'lekianinem o smukłych warkoczach głównych i muskularnym torsie. Nazywał się
Anoon Bondara, a jego umiejętności szermiercze nie miały sobie równych. Qui-Gon
stawał z nim do pojedynków, gdy tylko nadarzyła się okazja, bo potyczka z mistrzem
Bondara, choćby najkrótsza, uczyła więcej niż dwadzieścia pojedynków z mniej utalen-
towanymi przeciwnikami.

Mistrz miecza zatrzymał się przed studentką o imieniu Darsha Assant, która była

zarazem jego padawanką. Bondara przykucnął, by ich oczy znalazły się na tym samym
poziomie.

- Co myślałaś, gdy atakowałaś?
- Co myślałam, mistrzu?
- Co miałaś w głowie? Jakie były twoje zamiary?
- Po prostu chciałam być tak silna, jak to tylko możliwe.
- Chciałaś wygrać.
- Nie, mistrzu. Chciałam uderzyć w nienaganny sposób. Bondara skrzywił się.
- Wyłącz myślenie. Nie oczekuj zwycięstwa, nie oczekuj porażki. Nie oczekuj ni-

czego.

Obi-Wan spojrzał na Qui-Gona.
- Gdzie ja to już słyszałem?
Qui-Gon uciszył go, nie spuszczając wzroku z mistrza Bondary, który znów zaczął

przechadzać się po sali.

- Miecz świetlny nie jest bronią, którą powalacie wrogów albo rywali - wyjaśniał

Bondara. - To broń, którą wykorzeniacie własną chciwość, gniew, szaleństwo. Ten, kto
stworzył miecz i dzierży go w dłoni, musi żyć tak, by samym sobą ucieleśniać zagładę
wszystkiego, co stoi na drodze pokoju i sprawiedliwości. -Zatrzymał się i popatrzył po
kolei na każdego.

- Rozumiecie?
- Tak, mistrzu - odpowiedzieli jednym głosem.
Bondara głośno klasnął w dłonie.

Maska kłamstw

Janko5

62

- Nie, nie rozumiecie. Musicie nauczyć się trzymać miecz, rozluźniając uścisk na

jego rękojeści. Musicie nauczyć się poruszać tak rytmicznie, aż zaczniecie tworzyć
bezcielesne rytmy. Rozumiecie?

- Tak, mistrzu - odpowiedzieli.
- Nie, nie rozumiecie. - Skrzywił się i usiadł na końcu rzędów. -Opowiem wam hi-

storię. Pewien człowiek, niesłusznie oskarżony o popełnienie zbrodni, był przewożony
pojazdem repulsorowym przez pustynne bezdroża odległej planety do więzienia, poło-
żonego w samym sercu pustyni. Nagle, bez ostrzeżenia, pojazd zepsuł się tuż nad ol-
brzymim lejem w ziemi, który był tak naprawdę wielką i żarłoczną gębą stworzenia
zamieszkującego te pustkowia. Nagła awaria wyrzuciła strażników tego człowieka
prosto w pokrytą śluzem paszczę tej istoty. Mężczyznę również wyrzuciło z pojazdu,
ale w ostatniej chwili zdołał chwycić się płozy. Nie rękami, bo te miał skute kajdanka-
mi na plecach, ale własnymi zębami. Wkrótce w tej samej okolicy pojawiła się karawa-
na podróżników. Zagubieni i głodni, zapytali mężczyznę, czy wie, gdzie znajduje się
najbliższa osada, w której mogliby odnowić wyczerpane zapasy. Mężczyzna był w
rozterce. Wiedział, że nie odpowiadając, skazywał najprawdopodobniej wędrowców na
pewną śmierć wśród piasków pustyni. Ale otwierając usta, by wypowiedzieć choćby
słowo, sam siebie skazywał na pewną śmierć w przewodzie trawiennym piaskowego
potwora.

Bondara przerwał.
- Co w tych okolicznościach powinien zrobić ten człowiek?
Studenci wiedzieli z góry, że nie usłyszą odpowiedzi od Anoona Bondary.
Wstając, mistrz miecza powiedział:
- Wysłucham waszych odpowiedzi jutro.
Studenci zgięli się wpół i nie odrywali czoła od maty, póki mistrz Bondara nie

opuścił sali. Dopiero wtedy wstali. Nie mogli się doczekać, by zacząć wymieniać opinie
o sesji treningowej, żaden jednak nie wspomniał o ewentualnym rozwiązaniu zagadki
opowiedzianej przez nauczyciela.

Qui-Gon poklepał Obi-Wana po ramieniu.
- Chodź, padawanie, jest tu ktoś, z kim chcę porozmawiać.
Obi-Wan zszedł za swoim mistrzem po schodach na miękką podłogę. Kilku in-

nych mistrzów Jedi rozmawiało tam ze swoimi padawana-mi. Obi-Wan znał przelotnie
paru z nich, ale osoby, do której prowadził ich Qui-Gon, nie spotkał nigdy.

Była chyba najbardziej egzotyczną kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Miała sko-

śne, szeroko rozstawione oczy o dużych błękitnych tęczówkach, których kolor podkre-
ślała kreska na górnych powiekach. Nos miała szeroki i płaski, a skórę koloru drewna
owocowego.

- Obi-Wanie, chciałbym, żebyś poznał mistrzynię Luminarę Unduli.
- Mistrzu Jinn - powiedziała kobieta zaskoczona i skłoniła głowę w pełnym sza-

cunku ukłonie.

Qui-Gon również się ukłonił.
- Luminaro, to jest Obi-Wan Kenobi, mój padawan.

background image

James Luceno

Janko5

63

Skłoniła głowę przed Obi-Wanem. Dół jej trójkątnej twarzy zdobiły tatuaże w

kształcie małych rombów, tworzących pionowy pasek od sinawej, pełnej dolnej wargi
do czubka okrągłego podbródka. Podobne tatuaże miała na wierzchu dłoni, na każdej
kostce.

Twarz Qui-Gona spoważniała.
- Luminaro, Obi-Wan i ja spotkaliśmy niedawno kogoś, kto ma podobny tatuaż jak

twój.

- Arwen Cohl - wpadła mu w słowo Luminara, zanim Qui-Gon zdążył powiedzieć

coś więcej. Uśmiechnęła się smutno. - Gdybym dorastała na mojej ojczystej planecie, a
nie w Świątyni, na pewno wysłuchałabym w młodości wielu opowieści o Arwenie
Cohlu.

Spojrzała prosto w zaciekawione oczy Qui-Gona.
- Walczył o wolność, był bohaterem naszego ludu w czasach zmagań z sąsiednią

planetą. To wielki wojownik, pełen poświęcenia. Jednak gdy mój lud wywalczył sobie
wolność, został wkrótce oskarżony o spiskowanie przez tych samych ludzi, u których
boku walczył. To miał być sposób gwarantujący, że Cohl nie zostanie wyniesiony na
najwyższe szczeble władzy, którą chcieli obdarzyć go ludzie. Spędził wiele lat w wię-
zieniu, okrutnie traktowany, w surowych warunkach, ale to zahartowało tylko bardziej
tego mężczyznę, i tak już zahartowanego w walce. Kiedy uciekł z tego okropnego miej-
sca z pomocą swych dawnych towarzyszy, zemścił się na swoich krzywdzicielach i
poprzysiągł, że nic już więcej nie zrobi dla świata, o którego wyzwolenie walczył tak
zażarcie. Został najemnikiem i przechwalał się otwarcie, że nie popełni więcej podob-
nego błędu. Twierdził, że w końcu zrozumiał naturę wszechświata i że zawsze będzie o
krok przed tymi, którzy chcą go pokonać, schwytać albo zagrozić mu w inny sposób.
Qui-Gon wziął głęboki oddech.

- Czy miał jakieś szczególne urazy do Federacji Handlowej?
Luminara pokręciła głową.
- Nie większe niż ktokolwiek inny w moim ojczystym systemie. Federacja Han-

dlowa wprowadziła nas do Republiki, choć stało się to kosztem zasobów naturalnych
mojej planety. Na początku Arwen Cohl przyjmował zlecenia tylko od tych, których
sprawa była jego zdaniem słuszna. Ale z czasem, niewątpliwie z powodu krwi, którą
przelał, stał się niczym więcej jak tylko piratem i zawodowym zabójcą. Choć mówi się
też, że nigdy nie zdradził przyjaciela ani sojusznika.

Przerwała na chwilę, by dodać:
- Żałuję, że historia zapamięta Cohla raczej jako przestępcę niż jako bohatera. By-

ło mi smutno, gdy usłyszałam, że zginął nad Dorvallą.

Gdy Qui-Gon nie odpowiadał, Luminara zapytała:
- Bo zginął, czyż nie?
Qui-Gon wyglądał na zmartwionego.
- Na razie mogę tylko stwierdzić, że zniknął nad Dorvallą.
Luminara przytaknęła niepewnie.
- Niezależnie od tego, czy Cohl jest żywy, czy martwy, sprawa jest teraz w gestii

Departamentu Sprawiedliwości, tak?

Maska kłamstw

Janko5

64

Qui-Gon znowu nie odpowiedział od razu.
- Jedyne, czego jestem pewien, to że los Cohla jest w rękach innych niż moje.

background image

James Luceno

Janko5

65

R O Z D Z I A Ł

10

Zwęglone i poszarpane w wybuchu, który rozerwał frachtowiec, prawe ramię han-

garu „Strumienia Przychodów" wisiało łukiem nad mizerną czapą polarną Dorvalli, tuż
poza zasięgiem cienia planety. Wielka krzywizna durastali wydawała się tkwić tam od
zawsze. Wieczne słońce wlewało się do wnętrza przez główny portal hangaru - tam,
gdzie prawdziwe ramię miałoby dłoń - oświetlając porozrzucane resztki kapsuł i barek
towarowych.

Przyczepiony do wewnętrznego poszycia hangaru niczym muszla, tkwił samotny,

poturbowany wahadłowiec, w jego wnętrzu zaś ośmioro członków jeszcze bardziej
zmaltretowanej załogi.

- Nadal czekam na to obiecane przebaczenie - powiedział Cohl do Relli.
Spojrzała na niego spod oka.
- Wtedy i tylko wtedy, gdy nas stąd wyciągniesz. Nie wcześniej.
Siedzieli w swoich fotelach, podobnie jak pozostali - niektórzy spali, opierając się

na złożonych ramionach albo z głową odrzuconą w tył i otwartymi ustami. Oświetlenie
było słabe, panował mróz, a recyrkulowane powietrze miało wyraźnie metaliczny po-
smak. Nadużywana toaleta cuchnęła. Siedzieli wewnątrz ramienia hangaru od prawie
czterech standardowych dni, żywiąc się tabletkami pokarmowymi i zabijając nudę wy-
padami do wnętrza hangaru w kosmicznych skafandrach. Podczas gdy w wahadłowcu
działała sztuczna grawitacja, wędrówka po hangarze przypominała eksplorację zatopio-
nego wraku. Większość kapsuł towarowych leżała wzdłuż zewnętrznej ściany hangaru,
ale chmury rudy lommitu i splątane kawałki robotów dryfowały wokół jak szczątki
rozbitego wraku na falach. Boiny odkrył nawet ciało jednego Twi'lekianina, który nie
zdążył do punktu zbornego, spalone ogniem laserów do tego stopnia, że z trudem moż-
na je było rozpoznać.

Nie planowali pozostania w ramieniu hangaru po eksplozji. Kiedy jednak ustalili,

że unosi się ono tuż ponad strefą grawitacji Dorvalli, Cohl uznał, że hangar będzie naj-
lepszym miejscem na przeczekanie. „Jastrzębionietoperz" i statki wspomagające Frontu
Mgławicy odleciały, i nawet „Akwizytor" zniknął - co kapitan Cohl uznał za interesują-
ce, bo porzucanie towarów, nawet wyrzuconych za burtę, nie leżało w naturze Neimo-
idian.

Maska kłamstw

Janko5

66

Innym rozwiązaniem byłoby skierowanie się ku powierzchni Dorvalli, do miejsca,

w którym mieli bazę przed rozpoczęciem operacji. Cohl podejrzewał jednak, że mogła
zostać odkryta i teraz jest pod obserwacją. Kiedy Rella i reszta zaproponowali, by za-
miast tego udać się na pobliską Dorvallę IV, Cohl przypomniał im, że w drodze na
Dorvallę były statki ratownicze, a pojedynczy wahadłowiec pełznący przez przestrzeń
na pewno przyciągnąłby ich uwagę.

W rzeczywistości statki ratowników pojawiły się w parę godzin po wybuchu. Od

tego czasu Zakłady Wydobywcze Dorvalli własnymi promami zbierały po drodze do
domu kapsuły towarowe, choć większość lommitu wyleciała w przestrzeń. Oderwaną
centrosferę i drugie ramię hangaru odholowano z przeznaczeniem na złomowanie. Za-
jęcie się ratowników drugim ramieniem było tylko kwestią czasu.

Dla Cohla te długie dni były szczególnie nużące; zwłaszcza w porównaniu z lata-

mi odosobnienia, jakie znosił osadzony w więzieniu pod fałszywymi zarzutami, wysu-
niętymi przez ludzi, którzy walczyli u jego boku i których zaliczał do przyjaciół. A
ponieważ reszta załogi ufała mu bez zastrzeżeń, oni również znosili długie godziny
monotonii bez słowa skargi. Większość z nich i tak miała stoickie podejście do życia, a
i niewygody nie były im obce. Nikt, kto nie miał tych cech, nie zostałby wybrany do tej
operacji.

Tylko Rella nie miała ochoty milczeć. Ale łączyło ją z Cohlem szczególne poro-

zumienie.

- Co tam słychać w kanale komunikacyjnym? - zapytał Cohl Boiny'ego.
- Nic, kapitanie. Ani szumów, ani trzasków.
Rella prychnęła.
- A kogo się spodziewałeś usłyszeć, Cohl? „Jastrzębionietoperz" dawno odleciał.
Cohl spojrzał ponad jej ramieniem na Rodianina.
- Jak systemy?
- W gotowości.
- Wiecie co, - warknęła Rella niecierpliwie - mogę tu siedzieć równie długo jak

wy, ale ta litania doprowadza mnie do kosmicznego obłędu. -Naśladując głos Cohla,
powiedziała: - „Jak systemy?" - a potem Boiny'ego: - „W gotowości". - Potrząsnęła
głową. - Nie moglibyście chociaż raz powiedzieć tego inaczej?

- Mam tu coś, co cię podniesie na duchu, Rella - powiedział Jalan poirytowanym

głosem. - Orbita ramienia pogarsza się.

Wytrzeszczyła oczy w udawanym zdumieniu.
- Jeśli chcesz powiedzieć, że grozi nam, że spadniemy z nieba, to masz rację: je-

stem zachwycona!

Jalan spojrzał na Cohla.
- Nie ma natychmiastowego niebezpieczeństwa, kapitanie, ale powinniśmy chyba

zacząć myśleć o odlocie.

Cohl pokiwał głową.
- Masz rację. Czas się pożegnać z tym miejscem. Dobrze nam się przysłużyło.
Rella spojrzała w sufit.
- Dzięki gwiazdom!

background image

James Luceno

Janko5

67

- A dokąd lecimy, kapitanie? - zapytał Boiny.
- Na dół.
- Kapitanie, mam nadzieję, że nie myśli pan o lądowaniu tym pudłem na Dorvalli -

zaniepokoił się Jalan. - Ekipy ratownicze...

Cohl potrząsnął głową przecząco.
- Wracamy do bazy.
Załoga wymieniła niespokojne spojrzenia.
- Przepraszam, że pytam, kapitanie - odezwał się Jalan - ale czy nie powiedział

pan, że baza jest najprawdopodobniej obserwowana?

- Jestem pewien, że jest obserwowana.
Rella przyglądała mu się przez chwilę.
- Pokopało cię, Cohl? Oglądamy przelatujące obok statki Departamentu Sprawie-

dliwości od czterech dni, że już nie wspomnę o korwetach Korpusu Kosmicznego
Dorvalli. Jeśli chciałeś, żeby nas złapali, po co kazałeś nam siedzieć tyle czasu tutaj? -
Zamaszystym gestem ogarnęła wnętrze kabiny.

Pozostali przyznali jej rację.
- Nawet jeśli uda nam się dotrzeć do bazy w jednym kawałku - ciągnęła Rella - co

potem? Bez statku nadającego się do lotu w przestrzeni utkwimy na mieliźnie.

- Może warto jednak pokusić się o lot na Dorvallę IV, kapitanie - wtrącił Jalan. -

Jeśli nam się uda... No bo przecież we Froncie Mgławicy myślą że zginęliśmy, ale ma-
my tu ze sobą całe to aurodium...

Rella rzuciła kosę spojrzenie na Cohla.
- Czy ty w ogóle słuchasz?
Cohl zacisnął usta.
- A kiedy już Front Mgławicy dowie się, że żyjemy? Nie sądzisz, że poruszą pla-

nety, żeby nas znaleźć?

- Może to bez znaczenia, kapitanie - powiedział ostrożnie Boiny. - Za taką ilość

aurodium możemy sobie kupić nowe życie w Sektorze Korporacyjnym albo gdzie in-
dziej.

Oczy Cohla ściemniały.
- Nic z tego. Wzięliśmy to zlecenie i dokończymy wszystko jak należy. A potem

odbierzemy wypłatę. - Odwrócił się gniewnie w stronę Relli. - Zacznij procedury
przedstartowe. A reszta niech się przygotuje do lotu.


Stateczek przecinał rozświetloną słońcem powłokę chmur Dorvalli rozjarzonym

do czerwoności dziobem, gubiąc kawałki poszycia w rozrzedzonej atmosferze. Człon-
kowie załogi zacisnęli mocniej pasy i w skupieniu zajmowali się swoimi zadaniami, nie
zwracając uwagi na przedmioty odrywające się od tablicy sterowniczej i krążące po
ciasnej kabinie jak pociski.

Rella starała się sprowadzić rozdygotany wahadłowiec w szeroką dolinę w rejonie

równika, zamkniętą dwoma pionowymi urwiskami. Tam, gdzie kiedyś rządziło morze,
a ruchy płyt tektonicznych całkowicie przemodelowały pierwotną rzeźbę terenu, teraz
cały obszar porośnięty był pierwotną puszczą pełną olbrzymich drzew i paproci. Ma-

Maska kłamstw

Janko5

68

sywne, pionowe ściany skał, porośnięte bujną roślinnością wyrastały tu i ówdzie jak
wyspy z poszycia lasu. Z ich szczytów spadały w dół oślepiające bielą wodospady,
tworząc u podnóży skał bulgocące turkusowe jeziora.

Mimo pierwotnego krajobrazu, nie było to miejsce dziewicze. Zakłady Wydobyw-

cze Dorvalli wycięły szerokie drogi prowadzące do co większych skalnych wypiętrzeń
oraz dwa okrągłe lądowiska, dostatecznie duże, by przyjąć orbitalne promy. Skały były
w środku wydrążone i poprzecinane kopalnianymi szybami jak plaster miodu, a gruba
warstwa lommitu pokrywała okoliczną roślinność. Niewątpliwie sztucznego pochodze-
nia były też głębokie kratery wypełnione zanieczyszczonymi wodami kopalnianymi,
które odbijały słońce i niebo jak zamglone lustra.

To stąd, z pomocą kilku pracowników Zakładów Wydobywczych Dorvalli, nieza-

dowolonych z faktu, że ich planeta jest pozbawiona reprezentacji w senacie, Cohl wy-
ruszył z misją opanowania „Strumienia Przychodów". Ale nie wszyscy na Dorvalli
nienawidzili Federacji Handlowej, a bardzo niewielu kochało najemników. Na pewno
nie ci, którzy w Federacji Handlowej -jedynym łączniku z planetami Jądra- widzieli
ocalenie Dorvalli.

Wahadłowiec wychodził właśnie z szaleńczego lotu pionowego w dół, który po-

rządnie wytrząsł im kości, gdy tępodzioby statek minął ich z bakburty tak ostentacyjnie,
by nie mogli go nie zauważyć.

- Kto to był? - zapytała Rella, odruchowo robiąc unik, gdy ryk silników przelatują-

cego statku targnął wahadłowcem.

- Korpus Orbitalny Dorvalli - zameldował Boiny, wpatrując się czarnymi okrą-

głymi oczami w identyfikator tożsamości. - Nadlatują z powrotem.

Cohl odwrócił się w fotelu w stronę iluminatora, by obejrzeć sobie błyskawicznie

zbliżającą się jednostkę. Był to prosty statek wojskowy o nieruchomych skrzydłach,
jednoosobowy, ale za to wyposażony w podwójne działko laserowe.

- Odbieram transmisję, kapitanie - zameldował Boiny. - Każą nam lądować.
- Czy poprosili o identyfikację?
- Nie. Chcą tylko, żebyśmy lądowali. Cohl zmarszczył brwi.
- W takim razie już wiedzą, kim jesteśmy.
- Ten Lancet Departamentu Sprawiedliwości... - powiedziała Rella, odwracając się

w stronę Cohla. - Ktokolwiek nim leciał, pewnie zarejestrował naszą charakterystykę
napędu.

Statek zaryczał nad ich głowami, tym razem jeszcze bliżej.
- Jeszcze raz tak nad nami przelecą, a spuszczą nas na ziemię, kapitanie - ostrzegł

Jalan.

- Trzymaj kurs na bazę - polecił Cohl.
Wojskowy statek zrobił ciasną beczkę i naleciał na nich jeszcze raz, tym razem

ostrzeliwując ich z dziobowych dział laserowych. Wokół zaokrąglonego nosa waha-
dłowca zaświstały czerwone promienie laserowych wystrzałów.

- Ci faceci nie żartują, kapitanie! - powiedział Boiny. Cohl odwrócił się w stronę

Relli.

background image

James Luceno

Janko5

69

- Rozglądaj się za jakimś miejscem do rozbicia wahadłowca. Spojrzała na niego z

niedowierzaniem.

- Masz na myśli lądowanie, tak?
- Mam na myśli to, co powiedziałem - sprostował z naciskiem Cohl. - A do tego

czasu pełny gaz! Doprowadź nas tak blisko bazy, jak się da.

Zagryzła wargi.
- Spodziewam się co najmniej pierścionka z aurodium na zakończenie tej ekscytu-

jącej przejażdżki, Cohl.

- Znowu strzelają!
- Zrób unik - polecił Cohl.
- Nic z tego, kapitanie. Jest bardziej zwrotny od nas.
Lasery atakującego ich statku przeszyły poszarpaną linią ogon wahadłowca. Rów-

nomierny ryk silników zamienił się nagle w przerywane wycie. Poszycie rufy zaczęły
lizać płomienie, a kabinę wypełniły kłęby gęstego dymu.

- Już po nas! - krzyknęła Rella. Ręka Cohla opadła ciężko na jej ramię.
- Wyrównaj lot! Odpalić repulsory i przygotować się na uderzenie! Ciągnąc za so-

bą czarną smugę dymu, wahadłowiec minął jedno z wypiętrzeń skalnych i skosił czubki
drzew, odzierając je z najwyższych gałęzi. Rella zdołała utrzymać statek poziomo jesz-
cze tylko przez chwilę, potem zaczęli pikować w dół. Statek uderzył w pień masywne-
go drzewa i przechylił się na sterburtę, wirując i tnąc jak piła tarczowa górne piętra
lasu.

Ptaki wyleciały ponad korony drzew, śmigając na wszystkie strony. Pasy bezpie-

czeństwa pękły; dwoje członków załogi poleciało jak lalki do przodu i uderzyło o po-
szycie kadłuba. Przewrócony na plecy wahadłowiec runął w kierunku ziemi. Iluminato-
ry zatrzeszczały, pokryły się siatką pęknięć i eksplodowały do środka kabiny.

Lądowanie było twardsze, niż się spodziewali. Stabilizator na ster-burcie przeorał

pokrytą liśćmi ziemię pod ostrym kątem, powodując, że wahadłowiec podskoczył do
góry jak rzucona moneta, a oprzyrządowanie oderwało się od poszycia. Wydawało im
się, że turlają się w nieskończoność, odmierzaną ogłuszającymi trzaskami kolejnych
kolizji. Kadłub zapadł się, obwody eksplodowały, uwalniając szkodliwe płyny i gazy.

Nagle było po wszystkim.
Powietrze wypełniły nowe dźwięki: trzaski stygnącego metalu, syk podziurawio-

nych przewodów, ogłuszający jazgot przerażonych ptaków, stukot spadających gałęzi,
owoców i co tam jeszcze uderzało o poszycie. Kaszel, jęki i sieknięcia...

Grawitacja pozwoliła Cohlowi zorientować się, że statek nadal leży do góry no-

gami. Odpiął pasy bezpieczeństwa i zwalił się na sufit wahadłowca. Rella i Boiny już
tam byli, posiniaczeni i pokrwawieni, ale odzyskali przytomność, zanim jeszcze Cohl
się do nich doczołgał. Otoczył Rellę ramieniem i szybko rozejrzał się dookoła.

Pozostali członkowie załogi albo już byli martwi, albo właśnie umierali. Zadowo-

lony, że Rella ma się stosunkowo dobrze, Cohl otworzył właz na bakburcie. Do wnętrza
wdarło się parne powietrze, ale i ożywczy tlen. Cohl wychylił się na zewnątrz i na-
tychmiast spojrzał na wyświetlacz kompasu w komunikatorze. Odzwyczajony od stan-

Maska kłamstw

Janko5

70

dardowego przyciągania, czuł się, jakby ważył dwukrotnie więcej. Każdy ruch wyma-
gał wysiłku.

- Co z Jalanem? - zapytała słabym głosem Rella. Mężczyzna odpowiedział za sie-

bie:

- Prawie koniec.
Cohl wczołgał się do środka. Jalan tkwił przygnieciony konsolą instrumentów po-

kładowych. Kapitan położył rękę na jego ramieniu.

- Nie możemy cię zabrać ze sobą- powiedział cicho. Jalan kiwnął głową.
- W takim razie pozwólcie mi zabrać ze sobą paru z tamtych. Rella doczołgała się

do Jalana.

- Nie musisz tego robić... - zaczęła.
- Jestem poszukiwany w trzech systemach - przerwał jej. - Jeśli znajdą mnie ży-

wego, postarają się, żebym mocno pożałował, że nie umarłem.

Boiny spojrzał na Cohla, który pokiwał głową.
- Podaj mu kod autodestrukcji. Rella, podziel sztabki na cztery równe części. Dwie

włóż do mojego plecaka, jedną do swojego, a jedną daj Boiny'emu. - Spojrzał na Ro-
dianina. - Bierzemy tylko broń i aurodium. Żadnego prowiantu i wody, bo jeśli nie
dotrzemy do bazy, służby więzienne Dorvalli zatroszczą się o nasz wikt. Jeśli to was
nie dość motywuje, już nie wiem, co wam powiedzieć.

Po kilku chwilach opuścili wahadłowiec.
Cohl zarzucił na ramiona ciężki plecak, spojrzał na kompas i ruszył szybkim kro-

kiem w stronę najbliższego wypiętrzenia. Rella i Boiny starali się jak mogli dotrzymać
mu kroku, wspinając się wśród gęstego poszycia przez pierwszy kwadrans, podczas gdy
statek wojskowy przelatywał nad nimi raz po raz, wypatrując śladów wahadłowca. U
stóp wypiętrzenia, patrząc w dół spod skały lommitu, zauważyli, jak statek zawisa nad
czubkami drzew.

Rella skrzywiła się.
- Znalazł wahadłowiec.
- Ma facet pecha - odparł Cohl.
W tym samym momencie podstawą drzew pod statkiem targnęła potężna eksplo-

zja, której pilot statku wojskowego najwyraźniej zupełnie się nie spodziewał. Próbował
umknąć wirującej kuli ognia, ale było za późno. Silniki wybuchły, a myśliwiec jak
kamień runął na ziemię.

Drugi myśliwiec przeleciał z hukiem nad ich głowami w tym samym momencie,

gdy pierwszy eksplodował. Za nim leciał następny, pikując ostro ku podstawie wypię-
trzenia, gdzie skrył się Cohl i jego towarzysze.

Myśliwiec ostrzelał wypiętrzenie, odrywając od skały lommitu olbrzymie głazy.

Cohl obserwował, jak statek zawraca i tym samym kursem rusza do kolejnego ataku.
Jednocześnie w parnym powietrzu usłyszeli inny, groźniejszy dźwięk. Bez ostrzeżenia
spod podstawy chmur wystrzeliły czerwone promienie energii, trafiając w locie skrzy-
dła myśliwca, który - pozbawiony możliwości manewru - wbił się nosem w skałę i
rozpadł na kawałki.

background image

James Luceno

Janko5

71

- Tym też już nie musimy się przejmować! - zawołał Cohl dostatecznie głośno, by

przekrzyczeć ryk na niebie.

Rella uniosła głowę w samą porę, by dostrzec wielki kształt statku sunącego nad

ich głowami.

- „Jastrzębionietoperz"! - Spojrzała zaskoczona na Cohla. - Wiedziałeś! Wiedzia-

łeś, że tu będzie!

Potrząsnął głową.
- Plan awaryjny przewidywał, że tu przyleci. Ale nie mogłem mieć pewności.
Niemal się uśmiechnęła.
- Może jeszcze ci wybaczę.
- Poczekaj, aż będziemy bezpieczni na pokładzie.
Zerwali się na nogi i pospiesznie ruszyli przez skalne osypisko wokół wypiętrze-

nia. Niedaleko „Jastrzębionietoperz", nadal strzelając na wszystkie strony, opadł powoli
w sam środek błotnistej i brudnej niecki niedaleko nich.

Maska kłamstw

Janko5

72

R O Z D Z I A Ł

11

Tysiące rozumnych gatunków miało na Coruscant swój dom, nawet jeśli był to

tylko wysoki na kilometr, nijaki blok mieszkalny. I niemal każdy z tych gatunków miał
tu swój głos, nawet jeśli był to tylko głos osobnika od dawna skorumpowanego liczny-
mi przyjemnościami, jakie mogła zaoferować Coruscant.

Te wszystkie głosy mogły się wypowiedzieć w galaktycznym senacie, którego bu-

dynek wyrastał jak spłaszczony grzyb w samym sercu dzielnicy rządowej. Otoczony
mniejszymi kopułami i przyporami innych budynków, których szczyty nikły gdzieś
wysoko na niebie, senat stał na skraju obszernego placu dla pieszych. Sam plac zaś,
rozpięty ponad czubkami iglic drapaczy chmur, był ozdobiony trzydziestometrowej
wysokości posągami, wyobrażającymi założycieli Światów Jądra. Stożkowate figury,
aluzyjnie przypominające bezpłciowe postaci ludzkie o wydłużonych członkach, stały
na wysokich durabetonowych cokołach, dzierżąc wąskie ceremonialne berła.

Motyw ten powtarzał się wewnątrz budynku senatu, gdzie publiczne korytarze

otaczające okrągłe westybule zdobiły podobne wrzecionowate obeliski.

Przemierzając zdecydowanym krokiem te korytarze, senator Palpatine nie prze-

stawał się dziwić, że senat nie zamówił jeszcze rzeźb wyobrażających gatunki niehu-
manoidalne. Podczas gdy niektórzy delegaci byli skłonni przypisać brak niehumano-
idalnych przedstawień zwykłemu przeoczeniu, inni traktowali ten fakt jako świadomą
zniewagę. Jeszcze inni uważali, że są sprawy istotniejsze niż wystrój senackich koryta-
rzy. Biorąc jednak pod uwagę rosnącą dominację nieczłekokształtnych gatunków ze
Środkowych i Odległych Rubieży, których delegacje w szybkim tempie zdobywały
przewagę w senacie - ku ukrywanemu niezadowoleniu wielu ludzkich delegatów ze
Światów Jądra - niewątpliwie zanosiło się na zmiany.

Wielopoziomowe przejścia, korytarze, pionowe i poziome turbowindy budynku

tworzyły labirynt nie mniej skomplikowany niż wewnętrzna siatka senackich sojuszy,
sprzymierzeń, grup interesów i koterii. Zwołanie przez Najwyższego Kanclerza Valo-
ruma specjalnej sesji spowodowało, że korytarze były jeszcze bardziej zatłoczone niż
zwykle, ale Palpatine czuł się podniesiony na duchu faktem, że tylu delegatów nadal
potrafiło odłożyć na bok swoje prywatne sprawy, by zająć się kwestiami szerszej wagi.

background image

James Luceno

Janko5

73

Eskortowany przez dwójkę swoich asystentów - Doriana i Pestage'a - uśmiechał

się uprzejmie i przeciskał przez tłum w stronę sali posiedzeń, mijając senackich strażni-
ków w niebieskich mundurach po obu stronach drzwi, aż wszedł do loży Naboo w ol-
brzymim amfiteatrze. Loża -jedna z tysiąca dwudziestu czterech identycznych po-
mieszczeń wznoszących się rzędami wzdłuż ścian sali posiedzeń - była okrągłą rucho-
mą platformą zdolną pomieścić około pół tuzina osób. Taka loża była w istocie wierz-
chołkiem klinowatego wyrostka, które sterczały ze ścian budynku od kopuły po najdal-
sze krawędzie półkuli sali posiedzeń, każda zajęta przez osobną delegację. W lożach
załatwiano większość przyziemnych i nie zawsze legalnych interesów kwitnących w
senacie.

Poprawiając fałdy płaszcza, Palpatine wstąpił na podium przy zewnętrznej krawę-

dzi platformy. Ze względu na wysokie położenie loży Naboo w sali posiedzeń, widok z
niej mógł przyprawić o zawrót głowy. Sala obrad była celowo odcięta od światła sło-
necznego i wątpliwej atmosfery Coruscant, by ograniczyć wpływ, jaki mógłby mieć na
delegatów wieczorny zmierzch - innymi słowy, zachęcić ich, by koncentrowali się na
omawianych sprawach nawet wówczas, gdy sesja przeciągała się do późnej nocy. Coraz
więcej obywateli uważało jednak nienaturalne warunki panujące w sali obrad za symbol
izolacji senatu i jego oderwania od rzeczywistości. Senat postrzegany był jako miejsce,
które istnieje samo dla siebie, miejsce, gdzie debatuje się nad sprawami bez znaczenia,
chyba że chodzi o kwestie dotyczące możliwości nielegalnego wzbogacenia się senac-
kich reprezentantów.

A jednak Palpatine wyczuł w powietrzu wzmożone zainteresowanie. Krążące po

senacie pogłoski sprawiły, że wiedziano, o czym chce dyskutować Valorum, wielu
jednak chciało to usłyszeć na własne uszy i szykowało się do odpowiedzi.

Aby wyrobić sobie zdanie o opiniach senatorów na kwestię opodatkowania szla-

ków handlowych prowadzących do systemów peryferyjnych, Palpatine poświęcił ostat-
nich kilka dni na spotkania z jak największą liczbą senatorów. Delikatnie starał się
wpłynąć na niezdecydowanych, by poparli propozycję kanclerza, tak by Valorum mógł
przeforsować swój pomysł bez wsparcia Naboo i sąsiednich światów. Jednocześnie
Palpatine opracował kilka alternatywnych scenariuszy, by przygotować się na różny
rozwój wypadków.

Zaskoczyło go, jak bardzo sam jest podekscytowany - ożywienie w sali plenarnej

było zaraźliwe. Jednak, podobnie jak w operze, Valorum zwlekał z przybyciem. Kiedy
w końcu się pojawił, atmosfera była gorąca.

Mównica kanclerza Valoruma była wysoką na trzydzieści metrów platformą wyra-

stającą ze środka podłogi jak kwiat na łodydze. Wyniesiony na szczyt łodygi turbowin-
dą, Valorum stał samotnie, w otoczeniu strażnika, urzędnika kancelarii, dziennikarza i
oficjalnego sprawozdawcy, którzy siedzieli poniżej okrągłego dysku loży. Naśladując
dominującą kolorystykę senackich wnętrz, kanclerz miał na sobie płaszcz z brokatu w
kolorze jasnego fioletu, z szerokimi rękawami i ozdobnym pasem.

Palpatine'owi przyszło do głowy, gdy oklaskiwał przybycie kanclerza, że umiej-

scowienie loży Valoruma czyniło z niego w równym stopniu centrum uwagi, co i do-
skonały cel.

Maska kłamstw

Janko5

74

Gdy brawa i okrzyki powitalne zaczęły się stopniowo uspokajać, Valorum uniósł

ręce, prosząc gestem o ciszę. Jego pierwsze słowa wywołały uśmiech na twarzy Palpa-
tine'a.

- Delegaci galaktycznego senatu! Stoimy w obliczu wielu naglących wyzwań. Nę-

kana na swoich odległych obrzeżach morderczymi zamieszkami i przeżarta w samym
sercu przez korupcję, Republika stoi przed groźbą upadku. Niedawne wydarzenia na
Środkowych i Odległych Rubieżach wymagają, byśmy postawili tamę konfliktom,
przywracając spokój i równowagę. Nasza sytuacja jest tak trudna, że nie powinniśmy
wykluczać nawet najbardziej drastycznych środków zaradczych.

Valorum przerwał na chwilę, pozwalając, by jego słowa dobrze zapadły w umysły

delegatów.

- Strefy wolnego handlu stworzono początkowo, by stymulować wymianę han-

dlową pomiędzy światami Jądra a peryferyjnymi systemami Środkowych i Odległych
Rubieży. Uważano wówczas, że wolny i nieskrępowany handel przyniesie korzyści
wszystkim zainteresowanym. Strefy te stały się jednak rajem nie tylko dla przemytni-
ków i piratów, ale także dla karteli handlowych i transportowych, które wykorzystały
wolność, jaką im zapewniliśmy, by zdobyć również potęgę polityczną i militarną.

Szmery poparcia i sprzeciwu podgrzały i tak już gorącą atmosferę sali.
- Federacja Handlowa staje przed nami z wnioskiem, abyśmy zrobili coś, by za-

gwarantować bezpieczeństwo handlu w sektorach peryferyjnych. Mają prawo się tego
domagać, a my jesteśmy zobligowani statutem, by zareagować na ich prośbę. W istocie
jednak to wątpliwe praktyki samej Federacji Handlowej doprowadziły do tego, że stała
się celem ataków złodziei i terrorystów.

Valorum podniósł głos, by przebić się przez gwar setek rozmów prowadzonych w

licznych językach.

- Jednocześnie jednak musimy wziąć na siebie część winy za zaistniałą sytuację,

ponieważ właśnie to ciało zapewniło Federacji Handlowej taką swobodę, i właśnie to
ciało pozostawało długo głuche na to, co dzieje się w systemach peryferyjnych. Nie
możemy pozwolić, by podobne praktyki trwały dalej. Federacja Handlowa stała się
opasłym krwiopijcą, wchłaniającym mniejsze koncerny i odmawiającym prowadzenia
interesów ze światami, które wysyłają towary za pośrednictwem ich zdziesiątkowanych
konkurentów. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że wolne strefy handlowe od dawna
już nie są wolne. A mimo to Federacja Handlowa staje przed nami, by prosić o pomoc
w położeniu kresu nieporządkom, które sama wywołała. Federacja prosi nas o ochronę
- tak jakby ta organizacja mogła sama beztrosko rozlokować siły wojskowe przeciwko
piratom i terrorystom, którzy polują na frachtowce Federacji. Jakby mogła dostarczyć
myśliwce i pancerniki, zamieniając tym samym strefy wolnego handlu w pole bitwy.
Istnieje jednak rozwiązanie tego problemu. Jeśli Federacja Handlowa chce, żebyśmy to
my zagwarantowali bezpieczeństwo handlu w systemach peryferyjnych - które to zada-
nie wymagać będzie działania tak od tej organizacji, jak i od wielu systemów, które
leżą w obrębie stref wolnego handlu - to te systemy planetarne muszą stać się członka-
mi Republiki. Światy, które obecnie reprezentuje w senacie Federacja Handlowa, mu-

background image

James Luceno

Janko5

75
szą zrzec się członkostwa w Federacji i przemówić w tej sali własnym głosem, znów
jako autonomiczne systemy.

Valorum pozwolił, by hałaśliwe reakcje trwały przez dłuższą chwilę, po czym po-

nownie poprosił gestem o ciszę.

- Apelujemy, by światy stref wolnego handlu podjęły szybkie i zdecydowane dzia-

łania. Organizacje terrorystyczne w rodzaju Frontu Mgławicy są głośnym wyrazicielem
cichego niezadowolenia tych planet. Współpracując zgodnie ze sobą, ochotnicze siły
wojskowe i korpusy orbitalne systemów dotkniętych plagą terroryzmu będą w stanie
zdławić zamieszki, zanim przerodzą się one w powszechną rewoltę. Bezpośrednim
skutkiem tych działań będzie zlikwidowanie stref wolnego handlu jako takich. Szlaki
handlowe do tych systemów peryferyjnych, które przyłączą się do Republiki, będą pod-
legały opodatkowaniu tak samo jak szlaki handlowe systemów Jądra, Kolonii czy We-
wnętrznych Rubieży. Apeluję, byście wzięli pod uwagę, że takie działania powinny
mieć miejsce już dawno temu. Bo strefa wolnego handlu przestaje nią być, gdy cały
handel kontrolowany jest przez jeden kartel.

Hałaśliwe okrzyki poparcia i sprzeciwu wypełniły salę, ale reakcje nie były aż tak

mieszane, jak się obawiał Palpatine. Mimo to był rozczarowany. Valorum przedstawił
sprawę opodatkowania, nie wspominając o możliwych konsekwencjach ani o kompro-
misach, na jakie trzeba będzie pójść.

Zanim wniosek zostanie przegłosowany, specjalne grupy interesów - opłacane z

kieszeni Federacji Handlowej lub innego podobnego koncernu - zgłoszą na pewno swój
protest. Następnie wniosek przejdzie do komisji, gdzie dalej osłabi się jego wymowę.
Obrośnie tam przepisami pomocniczymi, których celem będzie uspokojenie protestów
grup interesów i nacisków protestujących. W końcu dojdzie do niekończącej się debaty,
przeciąganej w nadziei na odroczenie głosowania.

Były jednak sposoby, by przeciąć węzeł biurokratycznych zabiegów. Doprowa-

dzony do ostateczności Palpatine rozejrzał się po amfiteatrze, zastanawiając się, kto
wykona pierwszy ruch - dosłownie i w przenośni. Zrobili to Neimoidianie. Odłączyli
swoją lożę od wspornika, na którym spoczywała, i skierowali ją na środek sali obrad.
Odłączone loże przypominały skromniejsze wersje taksówek powietrznych, wypełnia-
jących coruscańskie niebo. Krążyły pogłoski, że niektóre loże poruszają się szybciej niż
inne - nawet na autopilocie - co było kwestią kluczową, bo delegaci często prześcigali
się, chcąc uzyskać prawo głosu od kanclerza Valoruma.

- Udzielam głosu delegatowi Lottowi Dodowi - oznajmił Valorum - reprezentują-

cemu Federację Handlową.

Lott Dod nosił bogate szaty i wysoką, czarną tiarę. Unosząca się w powietrzu ho-

lokamera ruszyła w jego stronę, by przekazać podobiznę płaskiej twarzy Doda na ekra-
ny wbudowane w konsole innych lóż.

- Twierdzimy, że senat nie ma prawa nakładać podatków na peryferyjne strefy

handlu. To nic innego, tylko spisek, mający na celu złamanie naszego konsorcjum. To
Federacja Handlowa otworzyła trasy hiperprzestrzenne do systemów peryferyjnych,
ryzykując życie swoich doświadczonych kapitanów, by wprowadzić te prymitywne
niegdyś planety do Republiki i dostarczyć nowe zasoby światom Jądra. Teraz dowiadu-

Maska kłamstw

Janko5

76

jemy się, że oczekuje się od nas, żebyśmy sami bronili się przed najemnikami i pirata-
mi, którzy strojąc się w piórka bojowników o wolność, chcą się po prostu wzbogacić
naszym kosztem. Stajemy przed wami prosząc o pomoc, a zamiast tego stajemy się
ofiarami pośrednich ataków.

Głośne okrzyki zachęty doszły od lóż przedstawicieli Gildii Komercyjnej i Unii

Technologicznej.

- Jeśli senat nie chce angażować się w walkę z Frontem Mgławicy... bo w gruncie

rzeczy nie jest do tego zdolny - ciągnął Dod. - Musi przynajmniej dać nam to, czego
potrzebujemy, by bronić się sami. W obecnym stanie rzeczy jesteśmy bezbronni w
obliczu znacznie lepszych myśliwców.

Podczas gdy jedni przyklaskiwali, a inni tupali w proteście, Valorum jedynie ski-

nął głową.

- Możemy wyznaczyć komisję, by rozpatrzyła, czy w obecnej sytuacji zwiększenie

waszego potencjału obronnego będzie właściwe - powiedział z powagą.

Kolejna loża oderwała się od zaokrąglonej ściany.
- Udzielam głosu Ainlee Teemowi, delegatowi z Malastaru - powiedział Valorum.
Teem, Granin, miał troje oczu na grubych, blisko osadzonych szypułkach.
- Skoro Federacja Handlowa chce się bronić na własny koszt, nie ma uzasadnienia

dla opodatkowania szlaków handlowych. - Głos Teema był głęboki i dudniący. - Mamy
precedens w postaci Sojuszu Przedsiębiorców. W przeciwnym wypadku będzie wyglą-
dało na to, że Republika nie jest zainteresowana niczym więcej, jak tylko odzieraniem z
zysków tych, którzy mieli odwagę przetrzeć trasy hiperprzestrzenne, z których wszyscy
obecnie korzystają.

Połowa amfiteatru zaczęła bić brawo. W tym samym momencie jednak na środek

sali podpłynęła kolejna platforma.

- Udzielam głosu Bailowi Antillesowi z Alderaanu.
- Najwyższy Kanclerzu - powiedział mężczyzna głosem, w którym wyczuwało się

silne emocje. - senat w żadnym wypadku nie powinien pozwolić Federacji Handlowej
na zwiększenie liczebności ich armii robotów. Jeśli Frontowi Mgławicy udało się za-
grozić bezpieczeństwu pewnych sektorów, Federacja Handlowa powinna unikać tych
miejsc, dopóki zainteresowane sektory nie uporają się z problemem terroryzmu. Udzie-
lając zgody na zwiększenie sił obronnych Federacji Handlowej, naruszymy równowagę
sił na Odległych Rubieżach.

- A co się stanie z planetami w tych zagrożonych sektorach? - zapytał senator Orn

Free Taa z Ryloth. Jego błękitne warkocze główne spoczywały na klapach ekstrawa-
ganckiego płaszcza. - Jak mamy handlować z planetami Jądra? Kto przewiezie nasze
towary?

Wściekłe i szybkie riposty zaczęły padać ze wszystkich stron sali
- od delegacji Wookiech, Sullustan, Bimmów i Bothan. Valorum próbował uciszyć

zebranych, cytując postanowienia regulaminu, ale wielu senatorów miało już dość regu-
laminów i zwyczajnie go zakrzyczano.

- Federacja Handlowa zrekompensuje sobie koszty opodatkowania, podnosząc

stawki za swoje usługi - argumentował delegat Bothan.

background image

James Luceno

Janko5

77

- Systemy peryferyjne będą natomiast musiały wziąć na siebie ciężar podatków.
Palpatine zauważył, na co się zanosi, i szybko wysłał ubranego w czerń Sate'a Pe-

stage'a z odręcznie napisaną notatką do strażnika kanclerskiego, który z kolei przekazał
notatkę Najwyższemu Kanclerzowi. Valorum odebrał wiadomość w tym samym mo-
mencie, gdy bothański delegat zażądał odpowiedzi napytanie, jak zostaną spożytkowa-
ne wpływy z nowych podatków.

Unosząc wzrok znad notatki, kanclerz spojrzał na lożę Naboo, zanim odpowie-

dział:

- Proponuję, by pewien odsetek wpływów podatkowych został przeznaczony na

ulgi i rozwój systemów peryferyjnych.

Głośny aplauz dobiegł z najwyższych lóż, gdzie wielu senatorów wstało, by dobit-

niej wyrazić swoje poparcie dla zgłoszonej propozycji. Z poziomów bliższych podłogi
przyklasnął jej senator Wookiech, Yarua, Tendau Bendn z Ithoru i Horox Ryyder, re-
prezentujący tysiące planet w sektorze Raioballo.

Palpatine odnotował w myśli nazwiska tych, którzy zaprotestowali - w tym Toon-

bucka Toora, Po Nuda, Wata Tambora i innych. Następnie odłączył lożę od ściany i
skierował ją na środek sali, ścigany przez dwie kamery.

- Udzielam głosu senatorowi z królestwa Naboo - powiedział Valorum.
- Najwyższy Kanclerzu - zaczął Palpatine - niech mi będzie wolno stwierdzić, że

choć zasygnalizowano tu wiele istotnych kwestii, problem jest daleki od rozwiązania, i
być może powinien zostać przeanalizowany głębiej na innym forum, kiedy już każdy
będzie miał okazję przemyśleć to, co zostało dziś powiedziane.

Valorum przez chwilę wyglądał na zmieszanego.
- Na jakim forum, senatorze Palpatine?
- Zanim wniosek przejdzie do komisji, proponuję zwołanie szczytu, na którym de-

legaci Federacji Handlowej i stowarzyszonych z nią światów będą mogli spotkać się
otwarcie i zaproponować rozwiązanie tych...„naglących wyzwań", jak je pan nazwał.

Ci sami senatorowie, którzy wcześniej przyklasnęli kanclerzowi, teraz wyrażali

poparcie dla Palpatine'a.

Niepewność i może także złe przeczucia sprawiły, że z twarzy Valoruma odpłynę-

ła krew.

- Czy ma pan propozycję konkretnego miejsca, gdzie mógłby odbyć się taki

szczyt, senatorze? - zapytał.

Palpatine zastanowił się.
- Może... na Eriadu?
Do loży Palpatine'a na środku sali dołączyła inna platforma. Członkowie zasiada-

jącej w niej delegacji-ciemnoskórzy ludzie—nosili luźne szaty i turbany.

- Najwyższy Kanclerzu - odezwał się ich rzecznik. - Eriadu byłaby zaszczycona,

mogąc się stać gospodarzem takiego szczytu.

Senator Troora poparł wniosek i zaproponował przegłosowanie moratorium na

propozycję opodatkowania.

Valorum nie miał innego wyjścia, jak się zgodzić.

Maska kłamstw

Janko5

78

- Spotkam się ze wszystkimi zainteresowanymi stronami, by ustalić datę szczytu -

zapowiedział, gdy ucichł gwar. - Jeśli chodzi o opodatkowanie szlaków handlowych do
systemów peryferyjnych, odraczam przegłosowanie tej kwestii do czasu odbycia szczy-
tu i wyrażenia opinii przez zainteresowanych. Ponadto, aby podkreślić zaangażowanie
senatu sprawą krzewienia pokoju i stabilności, osobiście wezmę udział w tym szczycie.

Wielu obecnych w sali posiedzeń wstało i oklaskami wyraziło swoje poparcie.
Valorum odnalazł wzrokiem Palpatine'a i zatrzymał się na nim przez chwilę. Pal-

patine uśmiechnął się i konspiracyjnie pokiwał głową.

background image

James Luceno

Janko5

79

R O Z D Z I A Ł

12

Prezentując poszarpane rany, których nie miał, kiedy po raz pierwszy pojawił się

nad Dorvallą, ani później, gdy lądował na niej, by zabrać Cohla i resztki jego załogi,
„Jastrzębionietoperz" unosił się w przestrzeni, przycumowany kotwicą grawitacyjną na
orbicie szarej planety pokrytej jałowymi łańcuchami górskimi i lodowato niebieskimi
morzami. Statek eskortowało pięć myśliwców typu CloakShape, szósty zaś przycumo-
wany był do śluzy powietrznej na sterburcie kanonierki. W oddali widniały orbitalne
kopalnie, przypominające grupę asteroid.

Wewnątrz śluzy „Jastrzębionietoperza" Cohl czekał czujnie na przybycie swych

gości. Jego nagie ramiona pokrywały blizny po ostrych jak żyletki paprociach, przez
które musiał się przedzierać na Dorvalli, a ciemnoskóra twarz pokryta maską tatuaży
była cała posiniaczona. Kręcone włosy otaczały jego twarz jak stado wściekłych węży,
dodając surowości rysom, które wielu i tak już uważało za dzikie.

Lampka wskaźnika obok śluzy zamigotała.
- Chcesz, żebym zniknęła? - zapytała Rella, która stała za jego plecami.
Wyglądała jeszcze gorzej niż Cohl. Jej lewe oko zakrywał opatrunek bacta, a lewe

ramię miała w gipsie. Boiny nadal siedział w zbiorniku bacta.

Cohl pokręcił głową, nie spuszczając wzroku ze śluzy.
- Zostań tu, gdzie jesteś. I trzymaj blaster w pogotowiu.
Rella dobyła broń z kabury na prawym biodrze i sprawdziła, czy jest naładowana.
Śluza otworzyła się z sykiem i do korytarza weszły dwie osoby - szczupły męż-

czyzna i gadopodobny humanoid- ubrane bardzo podobnie w kaftany, spodnie z szorst-
kiej tkaniny i buty z cholewami do kolan. Humanoid miał szorstką, pofałdowaną skórę,
która w słońcu mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, i dłonie wielkości bokserskich
rękawic. W płaskiej twarzy widniały liczne otwory nosowe, a z czoła sterczały cztery
niewielkie rogi. W lewej dłoni niósł spory neseser.

- Witamy na Asmeru, kapitanie Cohl - powiedział człowiek we wspólnym. - Cie-

szę się, widząc pana żywego i w stosunkowo dobrym stanie.

Cohl na powitanie tylko skinął głową.
- Witaj, Havac.
Havac wskazał na swego olbrzymiego partnera.

Maska kłamstw

Janko5

80

- Pamiętasz Cindara?
Cohl ponownie skinął głową. Ani on sam, ani skanery „Jastrzębionietoperza" nie

odnotowały śladów broni u dwójki gości.

- Rella - powiedział, przedstawiając gestem swoją towarzyszkę. Havac uśmiechnął

się i kurtuazyjnie podał jej dłoń.

- Jak mógłbym zapomnieć?
- Chodźmy do przodu. Tam możemy porozmawiać - zaproponował Cohl.
Oceniał w myśli idących przed nim gości. Havac nie nazywał się tak naprawdę,

był to raczej jego pseudonim bojowy. Pracował kiedyś jako holodokumentalista, ale w
czasie konfliktu „Naga Hiperprzestrzeń" działał na rzecz praw gatunków nieludzi, a
ostatnich kilka lat poświęcił na dokumentowanie nadużyć, jakich dopuszczała się Fede-
racja Handlowa. Nie był dość twardy, by posługiwać się przemocą, ale bystry i zdra-
dziecki.

Havac i Cindar nie byli typowymi przedstawicielami tysięcy członków Frontu

Mgławicy, czy to rasy ludzkiej, czy obcej. Stanowili jednak dobrą reprezentację rozra-
stającej się frakcji wojskowej. W tej chwili sztab frontu mieścił się na jałowej planecie
pod nim; jego członkowie rekrutowali się ze wszystkich światów wzdłuż Rimmiańskie-
go szlaku handlowego, od Sullustapo Sluis Van, ale tylko starożytne rody rządzące
sektorem Seneksa pozwoliły, by założył bazę na ich terenie.

- Gdzie reszta twojej załogi, kapitanie? - zapytał Havac, oglądając się przez ramię.
Pytanie uderzyło Cohla jak dopiero co przypomniany zły sen. To samo pytanie za-

dał dowódcy „Strumienia Przychodów" parę dni wcześniej, kiedy jego własna załoga
liczyła dwunastu członków.

- Można powiedzieć, że wielu z nich nigdy nie opuści przestrzeni Dorvalli - po-

wiedział w końcu.

Potrwało to chwilę, zanim Havac pojął, co Cohl ma na myśli i współczująco

zmarszczył czoło.

- Przykro mi to słyszeć, kapitanie. Ale myśleliśmy, że straciliśmy i ciebie.
Cohl potrząsnął głową.
- W żadnym wypadku.
- Połowa Rubieży opowiada o tym, co się wydarzyło nad Dorvallą. Naprawdę nie

oczekiwaliśmy, że całkowicie unicestwi pan „Strumień Przychodów".

- Nie lubię tracić czasu, zwłaszcza jak mam do czynienia z Neimoidianami - wyja-

śnił Cohl. - Prędzej poświęcą samych siebie niż swój ładunek. Na szczęście dowódca
„Strumienia Przychodów" był bardziej tchórzliwy niż większość z nich. A jeśli chodzi
o zniszczenie frachtowca, niech pan to uzna za prezent ode mnie.

Cała czwórka weszła do głównej kabiny na dziobie statku i usiadła wokół okrągłe-

go stolika. Cindar położył neseser na środku stołu.

- Mam to przekazać panu, kapitanie - powiedział Havac. - Napędził pan Neimo-

idianom niezłego stracha. Poprosili nawet o pomoc Coruscant.

Cohl wzruszył ramionami.
- Nie zaszkodzi spróbować.
Havac pochylił się do przodu trochę niecierpliwie.

background image

James Luceno

Janko5

81

- Macie aurodium?
Cohl spojrzał na Rellę, która odpięła od paska pilota i wstukała krótki kod. Nie-

wielkie sanie repulsorowe, na których stała zamknięta kasetka, uniosły się znad pokładu
i podpłynęły w stronę stolika. Rella wprowadziła kolejny kod i pokrywa kasetki odsko-
czyła, a sztaby aurodium zalały tęczowym blaskiem kabinę.

Havac i Cindar patrzyli na klejnoty z otwartymi ustami.
- Nie jestem w stanie wyrazić, ile to dla nas znaczy - powiedział Havac.
Ale w oczach jego partnera pojawił się cień podejrzenia.
- Czy wszystkie są tutaj? - zapytał Cindar.
W obojętnym dotąd wzroku Cohla pojawiły się groźne błyski.
- Co sugerujesz?
Humanoid wzruszył ramionami.
- Zastanawiam się tylko, czy aby któraś ze sztabek nie zapodziała się po drodze.
Cohl gwałtownie sięgnął ręką przez stół i złapał Cindara za kaftan, przyciągając

jego twarz do swojej.

- Na tych klejnotach jest krew. Porządni ludzie oddali życie, żebyś mógł je dostać.

- Puścił kaftan Cindara i odepchnął go. - Lepiej dobrzeje spożytkujcie.

- Proszę, przestańcie - powiedział Havac. Cohl zaczerwienił się.
- Nie lubisz przemocy, chyba że na twoje rozkazy, co?
Havac przez chwilę wpatrywał się we własne dłonie, po czym uniósł wzrok.
- Niech pan będzie spokojny, kapitanie, dobrze spożytkujemy to aurodium.
Cindar wygładził przód kaftana, ale poza tym pozostał niewzruszony napaścią

Cohla. Przesunął neseser w jego stronę. Cohl zdjął go ze stołu i postawił obok nogi.

Cindar przyglądał mu się przez chwilę, zanim zapytał:
- Nie interesuje cię, czy są wszystkie?
Cohl spojrzał na niego.
- Wytłumaczę ci to w ten sposób: za każdy kredyt, którego będzie brakowało, wy-

kroję z ciebie kilo mięsa.

- Czyli byłbym głupi, gdyby brakowało - powiedział Cindar, szczerząc zęby w

uśmiechu.

Cohl przytaknął.
- Byłbyś głupi.
Rella wręczyła pilota Havacowi, a Cindar zamknął pokrywę kasetki.
- Co zrobicie z aurodium? - zapytał łagodnie Cohl.
Havac wyglądał na zdziwionego.
- Ależ kapitanie, czyja pana pytałem, na co wyda pan swoją zapłatę?
Cohl uśmiechnął się.
- Jasne. Zrozumiałem.
Rella zwróciła się do Cohla:
- Pewnie podaruje aurodium swojej ulubionej fundacji dobroczynnej.
Havac roześmiał się.
- Niewiele się pani pomyliła.

Maska kłamstw

Janko5

82

- Mam dla ciebie kolejny prezent, Havac - powiedział Cohl. - Mieliśmy na Dorval-

li pewien nieoczekiwany kłopot. Ktoś przedostał się na pokład „Strumienia Przycho-
dów" w ten sam sposób co my. Ukryli statek w kapsule towarowej, zupełnie tak jak my.
Namierzali nas, kiedy opuściliśmy frachtowiec i mało brakowało, a pokrzyżowaliby
nasz plan, który uważałem za całkowicie bezpieczny. Ich statek okazał się Lancetem
Departamentu Sprawiedliwości.

Havac i Cindar wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Departament Sprawiedliwości? - powiedział Havac. - Na Dorvalli, na litość

gwiazd?

Cohl obserwował ich uważnie.
- Szczerze mówiąc, moim zdaniem to byli Jedi.
Havac spojrzał na niego z jeszcze większym niedowierzaniem.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Przeczucie. Chodzi jednak o to, że nikt nie miał wiedzieć o tej operacji.
Zaniepokojony Havac odchylił się na oparcie fotela.
- Tym razem moja kolej, żeby zapytać: co pan sugeruje, kapitanie?
- Kto jeszcze we Froncie Mgławicy wiedział o tej operacji?
Cindar prychnął pogardliwie.
- Zastanów się, Cohl. Po co ktoś z nas miałby sabotować naszą własną operację?
- O to właśnie pytam - powiedział Cohl. - Być może nie wszyscy tam na dole po-

pierają wasze metody... na przykład wynajęcie nas. Ktoś mógł próbować zaszkodzić
wam, a nie mnie.

Havac kiwnął głową.
- Dziękuję, kapitanie. Będę o tym pamiętał. - Przerwał na chwilę i dodał: - Jakie

macie dalsze plany?

- Myśleliśmy o tym, żeby się wycofać z tego całego bałaganu -powiedziała Rella,

biorąc jednocześnie za rękę Cohla. - Może kupimy sobie farmę wilgoci?

Havac uśmiechnął się.
- Już was widzę. Wy dwoje na Tatooine, pomiędzy banthami i dewbackami. To

zupełnie w waszym stylu.

- A skąd ta ciekawość? - zapytał Cohl.
Havac przestał się uśmiechać.
- Szykujemy większą akcję. Coś w sam raz dla was. - Spojrzał na Rellę, a potem

na Cohla. - Zarobilibyście tyle, że moglibyście przejść na emeryturę.

Rella spojrzała na Cohla ostrzegawczo.
- Nie słuchaj go, Cohl. Dajmy zarobić komu innemu. - Przeniosła wzrok na Hava-

ca. - Zresztą nie zamierzamy oszczędzać na emeryturze.

- Chcecie być bogatymi emerytami? - zapytał Cindar. - Kupcie Neimoidianina za

tyle, ile jest wart, i sprzedajcie za tyle, ile uważa, że jest wart.

- Zadanie, które mam na myśli, zapewniłoby wam bardzo dostatnią emeryturę -

kusił Havac.

- Cohl... - mruknęła Rella. - Powiesz tym facetom, żeby się zabierali na swój sta-

tek, czyja mam to zrobić?

background image

James Luceno

Janko5

83

Cohl puścił jej rękę i podrapał się po brodzie.
- Nie zaszkodzi posłuchać, co mają do powiedzenia.
- Owszem, zaszkodzi, Cohl. Owszem, zaszkodzi.
Spojrzał na nią i roześmiał się.
- Rella ma rację - powiedział do Havaca. - Nie jesteśmy zainteresowani.
Havac wstał i wyciągnął dłoń do Cohla.
- Daj nam znać, jeśli zmienisz zdanie.

* * *

Znacznie bliżej Jądra „Akwizytor" powrócił do domu. Posępna Neimoidia wiro-

wała powoli pod frachtowcem w kształcie pierścienia. Podobnie jak w odległym sekto-
rze Seneksa, także i tu trwało spotkanie, na którym omawiano złowrogie plany. Dysku-
sja koncentrowała się na kwestiach broni i strategii, zniszczenia i śmierci. Tyle tylko, że
statki, które dostarczyły do „Akwizytora" gości, nie potrzebowały cumować do śluz
powietrznych. Nie wtedy, gdy ramiona hangarów miały rozmiary pozwalające na ukry-
cie w nich armii inwazyjnej.

W strefie drugiej lewego hangaru, balansując na mechanofotelu kroczącym na

czterech zakończonych pazurami łapach, siedział wicekról Nutę Gunray w purpuro-
wych szatach i trójgraniastej tiarze. Na prawo od Gunraya stał jego doradca prawny
Runę Haako i namiestnik Hath Monchar; na lewo - nowy dowódca „Akwizytora", nie-
wysoki Daultay Dofine, mianowany tuż po klęsce „Strumienie Przychodów" i nadal
zaskoczony swoim niespodziewanym awansem.

W środku hangaru stał olbrzymi, dwuskrzydłowy behemot, przypominający nieco

rodzimy gatunek neimoidiańskich owadów o skrzydłach zupełnie jak z gazy. Dostojnie
wypływając przez szeroko rozwarte szczęki rampy wjazdowej potwora, wyłaniały się z
jego brzucha zastępy opancerzonych szarożółtych pojazdów, które wyglądały trochę
jak atakujące banthy - gniewnie wygięte plecy, ciężki wydech gazów wylotowych,
działa laserowe sterczące jak kły. Za nimi zaś zaczęły wyjeżdżać kierowane przez robo-
ty repulsorowe czołgi z tępo ściętymi dziobami i wieżyczkami artyleryjskimi na szczy-
cie.

Te prototypowe machiny wojenne - gargantuiczny ładownik, monstrualny trans-

portowiec i smukłe czołgi - zostały zaprojektowane i zbudowane przez Zakłady Me-
chaniczne Haor Chall i Przedsiębiorstwo Zbrojeniowe Baktoid, których przedstawiciele
stali wokół Gunraya, promieniejąc dumą.

Zwłaszcza w Haor Chall doskonałość projektu traktowana była niemal jak religij-

ny dogmat.

- Spójrz, wicekrólu! - powiedział owadopodobny przedstawiciel Haor Chall,

wskazując wszystkimi czterema ramionami na najbliższy transportowiec, którego okrą-
gła klapa włazu, przytwierdzona u góry na zawiasach, właśnie się unosiła.

Gunray patrzył zdumiony, jak spod klapy wysuwają się teleskopowe stojaki z za-

wieszonymi na nich setkami robotów, które na jego oczach zaczęły rozkładać się do
pozycji bojowej.

- I jeszcze to, wicekrólu - dodał skrzydlaty przedstawiciel Baktoida.

Maska kłamstw

Janko5

84

Gunray przeniósł wzrok na ładownik w samą porę, by zobaczyć tuzin kotwic po-

wietrznych startujących ku sklepieniu hangaru. Te cienkie jak brzytwa pojazdy z po-
dwójną podpórką dla stóp i działkiem blasterowym również były pilotowane przez
roboty, których odchylone w tył korpusy sprawiały wrażenie, jakby ich właściciele
trzymali się kurczowo poprzecznej kierownicy, walcząc o życie.

Gunray nie był w stanie wypowiedzieć słowa.
Choć nigdy nie widział niczego podobnego, w każdym z prototypów rozpoznał

elementy tych samych maszyn, których Federacja Handlowa od stuleci używała do
transportowania surowców i towarów. W kadłubie dwuskrzydłowego ładownika rozpo-
znał na przykład wąską barkę Federacji do transportu rudy. Ale Haor Chall ustawił
kadłub na szerokiej podstawie i przypiął mu dwoje olbrzymich skrzydeł, chronionych
zapewne przed opadnięciem za pomocą potężnych pól tensorowych.

Mimo animistycznego wyglądu, jaki Baktoid nadał transportowcom, Gunray roz-

poznał w nich repulsorowe kapsuły towarowe Federacji, tyle że w znacznie większej
skali. Jeśli chodzi o składane roboty bojowe i jednoosobowe latające platformy po-
wietrzne, były to po prostu odmiany robotów strażniczych produkowanych dotychczas
przez Baktoid i kotwice powietrzne produkcji Longspur & Alloi, stosowane na Be-
spinie.

Jedno było całkowicie jasne - wszystko, co mu pokazano, służyło nie tyle obronie

w przestrzeni, ile naziemnemu atakowi. Uświadomienie sobie tego faktu poraziło Gun-
raya; to było więcej, niż był w stanie pojąć; więcej, niż chciał pojąć.

- Jak zapewne zauważyłeś, wicekrólu - powiedział przedstawiciel Haor Chall - Fe-

deracja Handlowa posiada już większość komponentów potrzebnych do stworzenia tej
armii. - Wskazał na przedstawiciela Baktoida. - W kooperacji z Baktoidem możemy
przekształcić wasze roboty pracownicze i strażnicze w modele bojowe, wasze barki i
kapsuły towarowe zaś w ładowniki.

- Im więcej jednostek, tym niższe koszty - dodał przedstawiciel Baktoida.
- Zwłaszcza że komponenty statków mogą być składowane w różnych miejscach...

skrzydła, cokoły i kadłuby... można je złożyć w każdej chwili. Możecie umieścić jeden
ładownik w każdym ze stu frachtowców albo sto ładowników w jednym frachtowcu, na
wypadek specjalnych okoliczności. Tak czy owak, nikt, kto znajdzie się na pokładzie
frachtowca z zamiarem inspekcji, nie pojmie, co właśnie ogląda. Jak mówi nasz wspól-
ny przyjaciel, możecie mieć armię, której nikt nie zauważy.

- Nasz wspólny przyjaciel - mruknął Runę Haako na tyle cicho, że usłyszał go tyl-

ko Gunray. - Co nakaże Darth Sidious, staje się faktem.

- Lubimy prowadzić interesy z Neimoidianami - powiedział przedstawiciel Bakto-

ida, występując o krok do przodu - ze względu na entuzjazm i podziw, jakie okazujecie
na widok naszych dzieł. Chcemy więc zaproponować wam jeszcze jeden produkt: my-
śliwce, których nie będą już musiały pilotować roboty, bo sterować nimi będzie cen-
tralny komputer pokładowy frachtowca. Być może warto również, byście skontaktowali
się z firmą Colicoids z Colli IV. Opracowano tam podobno robota, który porusza się,
tocząc się wokół własnej osi. - Insektoid wskazał zamaszystym gestem na wnętrze han-

background image

James Luceno

Janko5

85
garu. - Idealny do pokonywania rozległych przestrzeni wewnątrz waszych frachtow-
ców, no i do obrony przed abordażem.

Gunray usłyszał, jak Dofine głośno przełyka ślinę, ale i tym razem odezwał się

tylko Haako.

- To szaleństwo - powiedział, zniżając głos i kuśtykając bliżej mechanofotela. -

Czy jesteśmy kupcami, czy najeźdźcami?

- Słyszałeś, co mówił Darth Sidious - syknął Gunray. - Ta broń zapewni, że bę-

dziemy mogli pozostać kupcami. Zagwarantuje, że terroryści w rodzaju Frontu Mgła-
wicy albo najemnicy, jak kapitan Cohl, nigdy więcej nie odważą się nas zaatakować.
Zapytaj komandora Dofine^. Sam ci powie.

- Darth Sidious zrobił z nas bojaźliwe sługi - powiedział Haako, mrugając raz za

razem.

- A mamy inne wyjście? Zamiast udzielić nam zgody na zwiększenie sił obron-

nych, senat straszy nas podatkami. Musimy wziąć sprawy we własne ręce, jeśli mamy
chronić nasze towary. A może wolisz, byśmy nadal tracili statek za statkiem wskutek
ataków terrorystów, tak jak stracimy zyski wskutek opodatkowania?

- Ale czy pozostali członkowie dyrektoriatu...
- Na razie nie powinni nic o tym wiedzieć. Wprowadzimy ich w sprawę stopnio-

wo.

- I tylko wówczas, gdy okaże się to konieczne.
- Tak - powiedział Gunray. - Tylko wówczas, gdy okaże się to konieczne.

Maska kłamstw

Janko5

86

R O Z D Z I A Ł

13

Ze swymi niezliczonymi mrocznymi kanionami, tętniącymi pośpiechem ulicami,

ukrytymi zakamarkami i wystającymi parapetami-wielością miejsc, gdzie można się
było schować, pozostając na widoku -Coruscant sprzyjała korupcji. Sama geografia
planety zachęcała do sekretów.

Palpatine był na Coruscant od paru lat, a miał wrażenie, że poznał miasto lepiej niż

którykolwiek z jego rdzennych mieszkańców. Znał je tak, jak drapieżnik w dżungli zna
swoje terytorium. Instynktownie rozumiał jego zmienne nastroje, instynktownie wy-
czuwał ośrodki władzy i strefy niebezpieczeństwa. Czuł się niemal tak, jakby mógł
dojrzeć wrzącą czerń panującą w senacie i promienne światło emanujące z iglic Świą-
tyni Jedi.

Było to wspaniałe miejsce dla kogoś, kto przez długi czas był uczonym, history-

kiem, wielbicielem sztuki i kolekcjonerem rzadkich przedmiotów; dla kogoś, kto pasjo-
nował się badaniem życia we wszelkich jego przejawach.

Często zrzucał swój wykwintny płaszcz, by przywdziać prosty strój kupca lub sa-

motnika. Zarzucał wtedy kaptur na głowę i wędrował wśród bezświetlnych przepaści,
mrocznych ścieżek i zapomnianych placów, tuneli i wąwozów zapuszczonego pół-
światka. Nierozpoznany podróżował na równik, na biegun i w inne odległe miejsca.
Mimo ambicji - co do pozycji własnej, Naboo czy całej Republiki - nie było w nim
ostentacji, i ta pozorna skromność pozwalała mu przejść niezauważonym, wtopić się w
tłum tak, jak potrafi to tylko prawdziwy samotnik - ktoś, kto przez całe lata sam sobie
dotrzymywał towarzystwa.

A jednak inni szukali jego towarzystwa. Może właśnie dlatego, że tak niewiele o

sobie zdradzał. Początkowo zakładał, że wszyscy uważają jego upodobanie do samot-
ności za intrygujące, tak jakby prowadził jakieś tajemnicze drugie życie. Szybko jednak
dowiedział się, że tak naprawdę chcą po prostu mówić o sobie; że szukają nie doradcy,
lecz słuchacza, ufając, że zachowa dla siebie sekrety ich życia tak samo, jak strzegł
własnych.

Tym właśnie kierował się Valorum, który nawiązał bliskie stosunki z Palpatine'em

na początku swojej drugiej czteroletniej kadencji na stanowisku Najwyższego Kancle-
rza.

background image

James Luceno

Janko5

87

Tam, gdzie nie starczało mu charyzmy, nadrabiał szczerością, i to właśnie ta bez-

pośredniość przyczyniła się do jego popularności w senacie. Oto Palpatine, zawsze z
gotowym uśmiechem, stojący ponad korupcją, ponad oszustwem czy dwulicowością,
rodzaj spowiednika, który chętnie wysłucha najbardziej banalnych wyznań czy relacji z
niewłaściwych postępków, nie potępiając - przynajmniej nie na głos. Bo w sercu osą-
dzał wszechświat wedle własnych kryteriów, jasno rozróżniających dobro od zła.

Nie szukał rady u nikogo poza samym sobą.
Ceniony był zwłaszcza przez delegatów reprezentujących planety systemów pery-

feryjnych, głównie dlatego, że niewielka Naboo też do nich należała, leżąc na samym
skraju Środkowych Rubieży, za jedynego ważniejszego sąsiada mając Malastar, za-
mieszkiwany przez Granów i Dugów. Podobnie jak wiele sąsiednich planet, Naboo
była rządzona przez obieralnego monarchę - w dodatku całkowicie nieoświeconego,
jeśli o to chodzi - ale była światem pokoju, niezepsutym, obfitującym w klasyczne za-
bytki, zamieszkanym nie tylko przez ludzi, ale i miejscową rasę, Gunganów.

Podczas gdy większość jego kolegów opuszczała służbę publiczną w powszechnie

przyjętym wieku dwudziestu lat, Palpatine postanowił zostać politykiem, a jego pobyt
na Coruscant dał mu wyjątkowy wgląd w nieszczęścia, które dotykały systemy peryfe-
ryjne.

Po raz pierwszy usłyszał o Froncie Mgławicy, kiedy zaprzyjaźnił się z grupą Bi-

thów, i to właśnie Bith przedstawił go niektórym z dowódców organizacji. Palpatine
zasadniczo nie powinien mieć nic wspólnego z terrorystami, ale założyciele Frontu
Mgławicy nie byli ani fanatykami, ani anarchistami. Wiele zarzutów stawianych Fede-
racji Handlowej i rządowi na Coruscant było w pełni uzasadnionych. Ważniejsze jed-
nak wydawało się to, że tam, gdzie w grę w chodziła Federacja Handlowa, trudno było
zachować bezstronność.

Gdyby Palpatine był jednym z wielu senatorów przyjmujących łapówki od Fede-

racji, łatwo byłoby mu patrzeć w inną stronę, czy -jak mawiał Valorum - pozostawać
głuchym na to, co działo się w systemach peryferyjnych. Jednak jako reprezentant jed-
nego ze światów, który był całkowicie uzależniony od importu żywności i innych towa-
rów przewożonych przez Federację, nie mógł zbagatelizować tego, co widział i słyszał.

W końcu Bith przedstawił go najnowszemu przywódcy Frontu, Havacowi.
Na wcześniejsze spotkania z Havakiem Palpatine wybierał ustronne miejsca na

dolnych poziomach Coruscant, gdzie nie docierało prawo i porządek. Obecny kryzys w
senacie wymagał jednak podjęcia bardziej wyrafinowanych środków ostrożności. Pal-
patine zdecydował się więc na przeznaczony tylko dla ludzi klub na średnich pozio-
mach Coruscant - miejsce, gdzie patrycjusze spotykali się na t’backa, brandy, żeby
pograć w dejarika albo poczytać, i gdzie w związku z tym było się mniej narażonym na
wścibskie oczy niż na dolnych poziomach. Dodatkowym środkiem ostrożności było
podanie Havacowi miejsca spotkania dopiero w ostatniej chwili. Choć był niezłym
taktykiem, Havac nie dałby rady wmanewrować Palpatine'a w sytuację, w której sena-
tor byłby bezbronny.

- Valorum jest zuchwały - powiedział gniewnie Havac, gdy tylko usiedli przy sto-

liku w wykładanym drewnem salonie jadalnym klubu. -Ma czelność ogłaszać szczyt na

Maska kłamstw

Janko5

88

Odległych Rubieżach... nie gdzie indziej, tylko na Eriadu... nie zaprosiwszy do udziału
Frontu Mgławicy.

- W przeciwieństwie do Federacji Handlowej - powiedział Palpatine - Front

Mgławicy nie ma reprezentacji w senacie.

- Tak, ale Front ma wielu przyjaciół na Eriadu, senatorze.
- W takim razie tym lepiej dla was, jak sądzę.
Havac przyszedł sam, podobnie jak Palpatine, choć i Sate Pestage, i Kinman Do-

riana siedzieli w pobliżu. Palpatine od razu założył, że „Havac" to pseudonim, co
wkrótce potwierdził Pestage. Pestage dowiedział się również, że Havac pochodził wła-
śnie z Eriadu, gdzie jego pełne pasji holoreportaże sprawiły, że uchodził wśród garstki
ludzi za wroga Federacji Handlowej, bojownika o prawa dla nieludzi, malkontenta i
idealistę. Z całego serca chciał zmienić galaktykę, ale jego filmy obrazujące niespra-
wiedliwość nie znalazły wielu widzów.

Był dość nowy we Froncie Mgławicy, ale frakcja militarna Frontu wyznaczyła go

do specjalnych zadań. Zrozpaczeni obojętnością senatu i powtarzającymi się nieustan-
nie przypadkami gwałcenia przez

Federację umów handlowych, bojownicy postanowili przejść od utrudniania inte-

resów Federacji Handlowej do otwartego terroryzmu. Havac i nowi radykałowie we
Froncie postanowili uderzyć Federację Handlową tam, gdzie zaboli ją najbardziej -po
wypchanych kieszeniach.

Palpatine zachęcał Havaca do działania, nie popierając jednak użycia przemocy.

Utrzymywał natomiast, że najpewniejszym sposobem wprowadzenia trwałych zmian
będzie przeforsowanie ich w senacie.

- Mamy dość Valoruma - powiedział Havac. - Kiedy sprawa zaczyna dotyczyć Fe-

deracji Handlowej, robi się potulny jak baranek. Jego groźba opodatkowania szlaków
handlowych to czysta retoryka. Czas, żeby ktoś przekonał go, że Front Mgławicy może
być wrogiem groźniejszym niż Federacja Handlowa.

Palpatine machnął ręką jakby bagatelizował sprawę.
- To prawda, że Najwyższy Kanclerz ma niewiele zrozumienia dla celów Frontu

Mgławicy, ale to nie on jest waszą główną przeszkodą.

Havac wytrzymał spojrzenie Palpatine'a, rzucone spod ciężkich powiek.
- Potrzebujemy silniejszego kanclerza. Kogoś, kto nie był od dziecka bogaczem.
Palpatine ponownie machnął ręką.
- Gdzie indziej szukaj wrogów. Spójrz na członków Dyrektoriatu Federacji Han-

dlowej.

Havac zastanawiał się przez chwilę nad jego słowami.
- Może masz rację. Może musimy spojrzeć w inną stronę. -Uśmiechnął się i ściszył

głos, by dodać: - Zdobyliśmy nowego sojusznika. .. potężnego sojusznika, który zapro-
ponował nam parę możliwych działań.

- Doprawdy?
- To on udostępnił nam dane, których potrzebowaliśmy, by zniszczyć frachtowiec

Federacji nad Dorvallą.

background image

James Luceno

Janko5

89

- Federacja ma tysiące frachtowców - przypomniał Palpatine. -Jeśli uważasz się za

zwycięzcę zniszczywszy jeden z nich, to oszukujesz sam siebie. Musisz dotrzeć do
szefów. Tak jak ja robię w senacie.

- Masz tam w ogóle jakichś przyjaciół?
- Bardzo niewielu. Tymczasem Federacja Handlowa ma poparcie wielu wpływo-

wych delegatów: Toonbucka Toora, Tesseka, Passela, Argente'a... Wzbogacili się na tej
lojalności.

Oburzony Havac potrząsnął głową. .
- To żałosne, że Front musi kupować poparcie w senacie. Równie haniebne jak to,

że zmuszeni jesteśmy zatrudniać najemników.

- Nie ma innego sposobu - powiedział Palpatine z udawanym westchnieniem. -

Sądy są bezużyteczne i uprzedzone. Ale korupcja ma swoje zalety: możesz po prostu
kupić głosy pozbawionych skrupułów delegatów, zamiast przekonywać ich, jak słuszna
jest twoja sprawa.

Havac oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu.
- Mamy fundusze, o które prosiłeś. Palpatine uniósł brwi.
- Tak szybko?
- Nasz dobroczyńca powiedział nam, że „Strumień Przychodów"...
- Lepiej, żebym nie wiedział, skąd je wzięliście - przerwał mu Palpatine.
Havac pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Jest tylko jeden problem. Mamy je w sztabkach aurodium.
- Aurodium? - Palpatine odchylił się w tył, złączywszy palce. -Tak... to nastręcza

pewną trudność. Nie bardzo mogę wręczać sztabki aurodium tym senatorom, na któ-
rych chcemy zrobić wrażenie...

- Zbyt łatwo je wytropić- dodał Havac.
- Właśnie. Musimy wymienić sztabki aurodium na republikańskie datarie, nawet

gdyby to zajęło trochę czasu. - Palpatine milczał chwilę, a w końcu powiedział:

- Proponuję, żeby jeden z moich asystentów pomógł wam otworzyć specjalne kon-

to w banku na jednej z planet peryferyjnych, który nie będzie pytał o pochodzenie szta-
bek. Kiedy złożycie tam aurodium w depozycie, będziecie mogli przelać środki przez
Bank Intergalaktyczny i podjąć je ponownie w formie republikańskich kredytów.

Pomysł wyraźnie przypadł do gustu Havacowi.
- Wiem, że spożytkuje pan te fundusze w najlepszy możliwy sposób.
- Zrobię, co w mojej mocy. Havac uśmiechnął się z podziwem.
- Jest pan głosem zewnętrznych systemów, senatorze.
- Nie jestem głosem zewnętrznych systemów - zaprzeczył Palpatine. -Jeśli nale-

gasz, by przyznać mi jakiś honorowy tytuł, nazwij mnie głosem Republiki. Pamiętaj o
tym, bo jeśli zaczniesz myśleć kategoriami „ systemy zewnętrzne a wewnętrzne", „sek-
tory gwiezdne a rubieże", rozbijemy jedność Republiki. Zamiast równości dla wszyst-
kich, doprowadzimy do anarchii i secesji.

Maska kłamstw

Janko5

90

R O Z D Z I A Ł

14

Stojąc tuż za wschodnią bramą Świątyni Jedi, Qui-Gon zastanawiał się, w którą

stronę się udać. Dzień był ciepły i bezchmurny, tylko na północy burze krążyły nad
szczytami najwyższych budynków, a Qui-Gon nie miał nic do roboty.

Ruszył w stronę słońca, a wspomnienia z młodości wypływały i znikały w jego

umyśle jak zmienne figury w talii sabaka. Widział w nich siebie w Świątyni, jak medy-
tuje, uczy się, trenuje, zyskuje przyjaciół lub ich traci. Przypomniał sobie dzień, kiedy
zakradł się do jednej z iglic i po raz pierwszy zobaczył fantastyczny krajobraz Co-
ruscant, i jak od tamtej chwili marzył, by móc wałęsać się po mieście, przejść je od
góry do dołu. Wyprawa ta bardzo długo pozostała niespełnionym marzeniem aż do
czasu, kiedy miał kilkanaście lat, a i dziś w dużym stopniu daleka była od realizacji.

W tych rzadkich przypadkach, gdy studentom pozwalano wyjść ze Świątyni, poru-

szali się po mieście jak wycieczki turystów i zawsze w towarzystwie takiego czy innego
opiekuna. Wizyty w galaktycznym senacie, sądach, budynkach Rady Miejskiej... Te
pierwsze wycieczki pozwoliły Qui-Gonowi zrozumieć, że Coruscant nie była bajko-
wym miejscem, jakim je sobie początkowo wyobrażał. Klimat planety był w miarę
uregulowany, pierwotna rzeźba terenu została przekształcona i zrównana już dawno
temu, a naturalna roślinność istniała tylko wewnątrz pomieszczeń, gdzie łatwiej było ją
pielęgnować i utrzymywać.

Moc, która istniała we wszystkich formach życia, na Coruscant była w pewien

sposób skoncentrowana. Wyczuwało się ją tutaj jednak w inny sposób niż na planetach,
które zachowały swój naturalny stan, gdzie wzajemne powiązania i związki wszystkich
form życia tworzyły subtelne pływy i rytmy. Podczas gdy na wielu światach Moc sły-
szało się jak delikatny szept, na Coruscant było to wycie - biały zgiełk milionów umy-
słów.

Qui-Gon nie miał do roboty nic poza spacerowaniem. Olbrzymia holomapa w sali

Najwyższej Rady pokazywała setki odległych miejsc, gdzie wystąpiły kłopoty lub kata-
strofy, ale Rada Pojednawcza nie przydzieliła jemu ani Obi-Wanowi żadnej z tych
spraw. Zastanawiał się, czy Yoda i pozostali nie są przypadkiem oburzeni jego wi-
doczną obsesją na punkcie kapitana Cohla.

background image

James Luceno

Janko5

91

W opinii Qui-Gona członkowie Rady zbyt chętnie bagatelizowali osobę Cohla ja-

ko zaledwie jeden z przejawów trudnych czasów, podczas gdy problem był znacznie
głębszy. Z drugiej strony jednak Rada miała skłonność do koncentrowania się na kon-
sekwencjach dzisiejszych wydarzeń, na przyszłości, a nie na tym, co działo się w chwili
obecnej. Zwłaszcza Yoda lubił powtarzać, że przyszłość jest w ciągłym ruchu, a mimo
to i on, i Mace Windu postępowali czasem tak, jakby nie mieli o tym pojęcia.

Czyżby wiedzieli o jakimś wielkim wydarzeniu, nadciągającym zza horyzontu

czasu? - zastanawiał się Qui-Gon. Czyżby on sam miał pozostać na nie ślepy tak długo,
dopóki się nie potknie o nie i nie przewróci? Uznał, że powinien przynajmniej wziąć
pod uwagę możliwość, że mistrzowie Wielkiej Rady wiedzą o czymś, o czym on nie
wie.

Jedno, z czym zgadzał się bez zastrzeżeń, to że Moc jest siłą znacznie bardziej ta-

jemniczą niż się to wydawało któremukolwiek z Jedi.

Nie uszedł nawet kilometra gdy zaskoczyło go nagłe pojawienie się obok Adi Gal-

lii.

- Podążasz w konkretnym celu, Qui-Gonie, czy tylko przechadzasz się w nadziei,

że wpadniesz na coś wartego zainteresowania?

Uśmiechnął się.
- Właśnie wpadłem... na ciebie.
Roześmiała się, mimo karcącego spojrzenia.
Paznokcie Adi były wypolerowane, a ten sam błękitny kosmetyk, którym podkre-

ślała kształt oczu, zdobił siecią żyłek wierzch jej dłoni. Była stałym członkiem Wyso-
kiej Rady od ponad dekady, a mistrzem Jedi od znacznie dłuższego czasu. Jej rodzice
byli dyplomatami z Korelii, ale podobnie jak Qui-Gon wychowywała się w Świątyni.
Adi zawsze była po uszy zaangażowana w sprawy Coruscant i wiedziała pewnie więcej
o planecie niż ktokolwiek inny. W ciągu wielu lat nawiązała bliską przyjaźń z Najwyż-
szym Kanclerzem Valorumem i kilkoma delegatami ze światów Jądra.

- Gdzie jest twój młody uczeń? - zapytała Adi.
- Wyostrza swój umysł.
- A zatem dałeś mu chwilę wytchnienia od swojej kurateli? - zażartowała.
- Sam też potrzebowałem wytchnienia - wyjaśnił Qui-Gon.
Roześmiała się, ale za chwilę spoważniała.
- Mam nowiny, które chyba cię zainteresują. Wygląda na to, że miałeś rację, są-

dząc, że Cohl przeżył eksplozję tamtego frachtowca Federacji Handlowej.

Qui-Gon stanął w samym środku mostu powietrznego, którym właśnie przechodzi-

li. Roboty i piesi stłoczyli się za jego plecami.

- Widziano go gdzieś?
Adi wychyliła się przez barierkę mostu i spojrzała do tyłu w stronę Świątyni.
- Korpus Orbitalny Dorvalli ścigał wahadłowiec, którego opis i charakterystyka

napędu odpowiadały tym, jakie przekazaliście z Obi-Wanem. Wahadłowiec rozbił się i
eksplodował na powierzchni planety, podobno niedaleko od miejsca, w którym Cohl
miał swoją tymczasową bazę.

Qui-Gon przytaknął.

Maska kłamstw

Janko5

92

- Znam te tereny.
- Niewiele pozostało na miejscu katastrofy do zbadania, ale szczątki trzech osób

znalezionych we wraku zostały zidentyfikowane jako towarzysze Cohla. Najciekawsze
jest jednak to, że wahadłowiec ewidentnie próbował dotrzeć na spotkanie z osobistym
statkiem Cohla.

- „Jastrzębionietoperzem".
- „Jastrzębionietoperz" wylądował w pobliżu miejsca katastrofy, a potem wystar-

tował z Dorvalli, ostrzeliwując się ciężko. Zestrzelił po drodze kilka miejscowych my-
śliwców.

- Cohl dotarł na statek - powiedział Qui-Gon.
- Jesteś pewien?
- Tak.
Adi skinęła głową.
- Jeden z pilotów myśliwców zameldował, że dwoje lub troje ludzi Cohla mogło

dostać się na pokład „Jastrzębionietoperza".

- Czy od tego czasu widziano gdzieś statek ponownie?
- Wskoczył w nadprzestrzeń, gdy tylko oderwał się od Dorvalli. Podwojono jednak

obserwatorów przy wszystkich znanych kryjówkach Cohla. Zakładając, że żyje, prędzej
czy później natrafiana niego, a przy odrobinie szczęścia schwytają.

- Adi, czy jest jakaś szansa, żebym razem z Obi-Wanem...
- Cohl nie jest już naszym zmartwieniem - przerwała mu. - Najwyższy Kanclerz

Valorum próbuje zachęcić systemy położone wzdłuż Rimmiańskiego szlaku handlowe-
go, by wzięły na siebie odpowiedzialność za powstrzymanie ataków terrorystycznych w
swych sektorach. Interwencja z naszej strony mogłaby być postrzegana jako pośrednie
poparcie Federacji Handlowej.

Qui-Gon zmarszczył brwi.
- To krótkowzroczny pomysł. Większość tych planet wspiera Front Mgławicy w

mniejszym lub większym stopniu. Rekruci, finansowanie, wywiad. .. Rimmiańskie
światy dostarczają im to wszystko, a nawet więcej.

Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.
- Qui-Gonie, przypuśćmy, że mogłabym zorganizować ci spotkanie z kanclerzem

Valorumem, tak byś mógł osobiście zapoznać go ze swoją opinią...

Qui-Gon kiwnął głową.
- Zgoda.
- W takim razie postanowione. Idę właśnie na spotkanie z nim, a nie będzie lepszej

pory niż teraz.

- Nie ująłbym tego lepiej.

W swoich komnatach pod okrągłą salą plenarną Valorum odchylił się na oparcie

fotela, wzdychając ciężko, i przeciągnął się z rękami nad głową. Zakończył poranne
zajęcia, a teraz musiał stanąć twarzą w twarz z tymi delegatami, którym nie udało się
umówić spotkania i którzy niewątpliwie czekali przed biurem w nadziei na choćby
chwilę jego czasu.

background image

James Luceno

Janko5

93

- Co mam w planach na popołudnie? - zapytał Sei Tarię, gdy weszła do gabinetu

przez wysokie, bogato zdobione drzwi.

Młoda kobieta spojrzała na ekran komunikatora, który nosiła na nadgarstku.
- Ma pan spotkanie z Adi Gallią, potem kolejne spotkanie z Bailem Antillesem i

Horoksem Ryyderem. Następnie spotkanie z przedstawicielami Sojuszu Przedsiębior-
ców i delegacją handlową z Ord Mantell. Potem...

- Wystarczy - przerwał jej Valorum, złączył dłonie i zamknął oczy. Wskazał na

korytarz za drzwiami.

- Jak źle wyglądają sprawy na zewnątrz?
- Równie tłoczno jak zawsze, proszę pana - powiedziała. - Ale obawiam się, że to

nie wszystko.

Valorum wstał i sięgnął po płaszcz.
- W takim razie powiedz mi, co jeszcze.
- Plac jest pełen demonstrantów. Niektórzy nawołują do zerwania stosunków z Fe-

deracją Handlową, inni protestują przeciwko pana stanowisku w kwestii opodatkowa-
nia. Ochrona zaleca, by skorzystał pan z lądowiska na dachu.

- Nie - powiedział stanowczo Valorum. - Można było się tego spodziewać. Nie

czas, żebym unikał krytyki.

Sei uśmiechnęła się z aprobatą.
- Powiedziałam ochronie, że na pewno tak właśnie pan zareaguje. Powiedzieli, że

jeśli nalega pan na wyjście przez plac, potroją straże.

- Bardzo dobrze. - Valorum wzruszył ramionami. - Jesteś gotowa?
Sei podeszła do drzwi.
- Proszę przodem..
Gdy tylko Valorum wszedł do przedpokoju, dwóch wysokich członków Straży Se-

nackiej zajęło miejsca po jego bokach. Mieli na sobie długie ciemnoniebieskie szaty i
rękawice, a także hełmy z podwójną przyłbicą, spod której widać było tylko oczy i usta.
Na prawym ramieniu każdy ze strażników nosił długi, nieporęczny karabin, bardziej dla
ozdoby niż do praktycznego użytku. Zanim Valorum przeszedł do przednich biur, ko-
lejni strażnicy dołączyli do niego, ochraniając go z przodu i z tyłu. Niedaleko publicz-
nych korytarzy dołączyła kolejna dwójka, i jeszcze dwaj w chwili, gdy Valorum poja-
wił się w korytarzu.

Przejście, choć szerokie, wypełniał tłum istot, które musiały stać tuż obok siebie

wzdłuż ścian za naprędce wzniesionymi barierkami.

Strażnicy na przedzie uformowali klin i przeciskali się przez las wyciągniętych

rąk. Niektórym udało się jednak wcisnąć do kieszeni płaszcza kanclerza jakąś wiado-
mość, która najczęściej jednak lądowała zadeptana na podłodze z wypolerowanych
kamiennych płyt.

W korytarzu aż huczało od głosów, z których każdy starał się zainteresować kanc-

lerza własną sprawą:

- Panie kanclerzu, w kwestii negocjacji warunków pokoju...
- Panie kanclerzu, jeśli chodzi o niedawną dewaluację bothańskiego kredytu...

Maska kłamstw

Janko5

94

- Panie kanclerzu, obiecał pan odpowiedzieć na oskarżenia o korupcję wniesione

przeciwko senatorowi Maximowi...

Valorum rozpoznawał niektóre z głosów i wiele twarzy. Przyciśnięty do lewej

ściany stał delegat z Nowego Bornaleksu. Za nim senator Grebleips i jego trio wielko-
okich, miękkostopych delegatów z Brodo Asogi. Na prawo przeciskał się przez tłum,
by zdążyć dotrzeć na czoło tłumu, zanim minie go Valorum, delegat z Malastaru, Aks
Moe.

W miarę jak podchodził coraz bliżej wyjścia na plac, gwar senatorów cichł w po-

równaniu z hałasem okrzyków i haseł skandowanych przez tłum demonstrantów zgro-
madzonych w Alei Założycieli, pod olbrzymimi posągami i zadeptanymi ławkami.

Straż Senacka zwarła szyki, niemal unosząc Valoruma do góry i transportując go

na własnych ramionach.

Dowódca straży odwrócił się w stronę kanclerza:
- Skierujemy się prosto ku północnej platformie ładowniczej, proszę pana. Czeka

tam już pana osobisty wahadłowiec. Nie będziemy się zatrzymywać, by odpowiedzieć
reporterom czy demonstrantom. W przypadku jakichkolwiek nieprzyjaznych działań
odda się pan nam w opiekę i zrobi to, o co poprosimy. Czy ma pan jakieś pytania?

- Nie mam żadnych - odpowiedział Valorum. - Ale spróbujmy przynajmniej wy-

glądać na przyjaźnie usposobionych, kapitanie.

* * *

- Nie wspominałaś, że zapraszasz mnie na mityng polityczny - powiedział Qui-

Gon, kiedy razem z Adi Gallią przybyli na rozległy plac przed budynkiem senatu.

- Nie wiedziałam - odpowiedziała Adi, zaskoczona widokiem.
Tłum istot wszelkich gatunków i ras wypełniał plac od podstawy samego budynku

senatu aż po wylot Alei Założycieli. Z balkonów wychodzących na Aleję widać było
uwieńczone iglicami budynki, których szczyty wystawały ponad powierzchnię placu.

- Gdzie masz się z nim spotkać? - zapytał Qui-Gon, przekrzykując gwar skando-

wanych haseł i ogólny hałas panujący na placu.

- Przed północnym wejściem - szepnęła mu do ucha.
Dostatecznie wysoki, by patrzeć ponad głowami tłumu, Qui-Gon spojrzał w kie-

runku kopuły senatu.

- Nie dostaniemy się do niego, o ile znam Straż Senacką.
- Przynajmniej spróbujmy - powiedziała Adi. - Jeśli się nie uda, znajdziemy go w

prywatnym biurze w Wieży Prezydenckiej.

Qui-Gon wziął Adi za rękę i zaczęli przeciskać się przez tłum. W tej odległości od

budynku trudno było rozróżnić wśród protestujących, kto był zwolennikiem, a kto
przeciwnikiem kanclerza.

Qui-Gon skoncentrował się na uczuciach rezonujących w Mocy.
Pod powierzchnią gniewu i niezgody wyczuł coś jeszcze. Zwykłe wycie Coruscant

przybrało groźny ton. Wyczuwał niebezpieczeństwo -nie ogólne zagrożenie, jakie mo-
gło emanować z tego rodzaju zgromadzenia, ale konkretne i zogniskowane. Zamknął na
chwilę oczy i pozwolił, by prowadziła go Moc.

background image

James Luceno

Janko5

95

Gdy otworzył oczy, zobaczył Bitha stojącego na skraju tłumu. Moc skłoniła Qui-

Gona, by następnie spojrzał w lewo, na dwóch Rodian kryjących się za wysokim coko-
łem jednego z posągów. Bliżej północnej bramy senatu stało dwóch Twi'lekian i
Bothanin.

Qui-Gon uniósł wzrok, by spojrzeć na nieprzerwany sznur pojazdów przemiesz-

czających się ponad północnym krańcem placu. Jego uwagę przyciągnęła zielona tak-
sówka powietrzna - w kształcie dysku i bez dachu, nie różniła się niczym od innych
taksówek wypełniających niebo Coruscant. Jednak fakt, że przemieszczała się poza
wyznaczonymi korytarzami powietrznej nawigacji, powiedział Qui-Gonowi, że jej
kierowca - kolejny Rodianin - znał powietrzne szlaki na tyle dobrze, by otrzymać wolne
prawo jazdy.

W pobliżu taksówki, nieco poniżej, tuż nad krawędzią placu, unosiła się repulso-

rowa platforma, na której spoczywał osobisty wahadłowiec kanclerza Valoruma.

Qui-Gon odwrócił się w stronę Adi.
- Wyczuwam jakieś zakłócenia w Mocy. Przytaknęła.
- Ja również, Qui-Gonie.
Spojrzał w górę na taksówkę powietrzną, a potem przeniósł wzrok na Rodian za

cokołem pomnika.

- Najwyższy Kanclerz jest w niebezpieczeństwie. Musimy się spieszyć.
Odpiąwszy miecze świetlne od pasków, zaczęli przeciskać się przez tłum, a brą-

zowe płaszcze falowały za ich plecami. Dotarli do północnego wyjścia w samą porę, by
zobaczyć, jak formacja strażników wychodzi na plac. Za nimi szedł Valorum i jego
młoda asystentka, w otoczeniu sześciu strażników, którzy prowadzili parę w stronę
platformy cumowniczej.

Qui-Gon spojrzał w górę. Taksówka powietrzna zmieniła kierunek i zawisła nad

placem. W tej samej chwili dwaj Twi’lekianie ruszyli pospiesznie w stronę Valoruma z
rękami schowanymi w rękawach szerokich szat.

Skandujący krzyczeli coraz głośniej.
Nagle z tłumu wystrzeliły laserowe promienie, trafiając dwóch z przednich straż-

ników, którzy upadli na kamienny bruk. Rozległy się krzyki, a ogarnięty paniką tłum
rozpierzchł się na wszystkie strony.

Qui-Gon włączył miecz świetlny i ruszył w stronę Twi'lekian, którzy dobyli broni

i wypalili, ale zielone ostrze miecza Qui-Gona odbiło ich strzały. Kolejne pociski ener-
gii wystrzelił Rodianin, ale Qui-Gon poruszał się szybko i odbił również jego pociski.
Zawirował, unosząc broń, by odparować strzały, starannie kierując je ponad głowami
uciekających demonstrantów.

Moc podpowiedziała mu, że Adi, z włączonym niebieskim ostrzem kierowała się

w stronę kanclerza, nakrytego ciałem jednego ze strażników.

W pobliżu rozległ się stłumiony huk eksplozji, po nim zaś plac wypełniły kłęby

gryzącego białego dymu, który jeszcze bardziej podsycił przerażenie uciekających de-
monstrantów.

Qui-Gon od razu zrozumiał, że eksplozja miała za zadanie tylko odwrócić uwagę.

Prawdziwe niebezpieczeństwo groziło z przeciwnej strony placu, gdzie dwóch kolej-

Maska kłamstw

Janko5

96

nych zamachowców biegło naprzód z niewielkimi Masterami w dłoniach. Kolejny
strażnik upadł; jeden z zamachowców wystrzelił, widząc wyłom w kordonie ciał chro-
niącym kanclerza. Adi odbiła dwa wystrzały, ale trzeci trafił do celu.

Valorum skrzywił się z bólu i zatoczył.
Strażnik ruszył do przodu i strzelił z długiego karabinu, trafiając obu zamachow-

ców.

Qui-Gon usłyszał, że taksówka szybko schodzi w dół, i zauważył, że zwisają z niej

trzy liny. Twi’lekianin i dwaj Rodianie pobiegli w tamtą stronę i chwycili za liny.

Qui-Gon wyjął wyrzutnię liny z kieszonki w pasie i wystrzelił ją w biegu. Hak

wbił się mocno w podwozie taksówki, a lina z monowłókna zaczęła się rozwijać. Qui-
Gon przypiął się do liny, włączył mechanizm zwijarki i wystrzelił w niebo z mieczem
świetlnym w wyciągniętej prawej dłoni.

Mijając dwóch Rodian, odciął ich mieczem od lin; spadli, uderzając o kamienne

płyty placu. Twi’lekianin jednak nadal był ponad nim i Qui-Gon zorientował się, że nie
zdąży go dogonić. Taksówka powietrzna zbliżała się już do północnej krawędzi placu,
kiwając się na boki, wyraźnie w nadziei strącenia Qui-Gona.

Na wysokości najwyższego z posągów Założycieli Qui-Gon puścił linę i zeskoczy-

ł, lądując na ramionach pomnika; stamtąd zszedł na cokół i w końcu na sam dół.

Wycofując się i ostrzeliwując bez ustanku, Rodianin wpadł prosto na dwóch se-

nackich strażników, którzy rzucili go brutalnie na kamienny bruk. Ze względu na zła-
maną nogę Rodianin nie był w stanie uciec.

Qui-Gon obrócił się na pięcie i pospieszył w stronę kanclerza. Pozostali strażnicy

uformowali wokół niego zwarty pierścień i stali z bronią gotową do strzału, wycelowa-
ną na zewnątrz ochronnego kręgu. Adi zauważyła nadchodzącego Qui-Gona i poleciła
strażnikom, by go przepuścili.

Na prawym boku kanclerza widniała spora plama krwi.
- Musimy go zanieść do ośrodka medycznego - powiedziała pospiesznie Adi.
Qui-Gon wsunął prawą rękę pod lewe ramię kanclerza Valoruma i uniósł go na

nogi. Adi podtrzymała rannego z drugiej strony. Nie wyłączając mieczy, zaczęli pro-
wadzić Najwyższego Kanclerza z powrotem w stronę budynku senatu, podczas gdy
strażnicy osłaniali ich odwrót.

background image

James Luceno

Janko5

97

R O Z D Z I A Ł

15

Byli tacy, co twierdzili - zawsze znajdą się osoby skłonne do snucia podobnych

rozważań - że skacząc ze szczytu kopuły senatu, trafiało się prosto do senackiego
ośrodka medycznego, w którym delegaci cieszyli się specjalnymi przywilejami... oczy-
wiście przy założeniu, że wiatry wiejące ponad przepaściami Coruscant zepchną skocz-
ka we właściwym kierunku i że uda mu się uniknąć zderzenia z pojazdami mijającymi
budynek senatu na kolejnych poziomach ruchu powietrznego.

Bezpieczniejszym i bardziej pewnym sposobem dotarcia w nienaruszonym stanie

do ośrodka medycznego galaktycznego senatu była przejażdżka turbowindą spod sali
plenarnej albo podjechanie tam aerowozem - i z tej ostatniej metody skorzystał senator
Palpatine.

Ośrodek medyczny zajmował pięć najwyższych pięter zwykłego budynku, który

wznosił się stromo na środkowych poziomach Coruscant. Liczne prowadzące do niego
wejścia były oznaczone kolorami lub w inny sposób, tak aby przedstawiciele gatunków,
z których niektóre wymagały specjalnej atmosfery i grawitacji, mogli trafić do odpo-
wiedniej sekcji ośrodka. Podobne rozwiązanie zastosowano w lożach sali plenarnej
senatu.

Sate Pestage pilotował aerowóz. Właśnie wprowadzał pojazd na wolne miejsce na

platformie ładowniczej zakotwiczonej przy wejściu przeznaczonym dla ludzi i gatun-
ków blisko z nimi spokrewnionych. Wejście prowadziło do zdecydowanie najbardziej
luksusowo urządzonej poczekalni.

- Nie trać czasu - polecił Palpatine z tylnego siedzenia. - Ale bądź dyskretny.
Pestage przytaknął.
- Załatwione.
Palpatine wyszedł z okrągłego aerowozu, obciągnął przód haftowanego płaszcza i

zniknął w drzwiach. W poczekalni spotkał senatora Orna Free Taa.

- Słyszałem, że pana tu znajdę - powiedział Palpatine.
Korpulentny Twi’lekianin potrząsnął masywną głową z wystudiowanym smut-

kiem.

- Tragiczne wydarzenie. Naprawdę straszne.
Palpatine uniósł brew.

Maska kłamstw

Janko5

98

- Dobra - prychnął Taa. - Prawda jest taka, że Valorum blokował moje prośby o

obniżenie cła na ryli eksportowany z Ryloth. Jeśli moja wizyta w ośrodku medycznym
może pomóc, to niech tam!

- Robimy to, co musimy - powiedział łagodnie Palpatine.
Taa przyglądał mu się przez chwilę.
- Czy mam uwierzyć, że pańska wizyta podyktowana jest autentyczną troską?
- Najwyższy Kanclerz jest głosem Republiki, prawda?
- Chwilowo - powiedział złośliwie Taa.
Gwardziści Straży Senackiej rozstawieni w poczekalni wylegitymowali Palpatine'a

co najmniej sześć razy, zanim wprowadzili go do przedsionka dla gości kanclerza.
Przywitał się tam z delegatem Alderaanu w senacie, Bailem Antillesem - wysokim,
przystojnym mężczyzną o ciemnych włosach- i z równie dystyngowanym senatorem z
Korelii, Comem Fordoksem.

- Słyszeliście, kto jest winien tego zamachu? - zapytał Fordox, gdy Palpatine

usiadł na kanapie naprzeciw niego.

- Tylko tyle, że w sprawę zamieszany jest podobno Front Mgławicy.
- Mamy dowody potwierdzające ich udział - powiedział Antilles. Na twarzy For-

doksa odmalował się gniew i zmieszanie.

- Nie mogę tego zrozumieć.
- Ten akt terroru musi zostać ukarany - zgodził się Antilles.
W geście solidarności z ich uczuciami Palpatine zacisnął usta i potrząsnął głową.
- Okropny znak czasów - powiedział.
Większość przypadłości, przez które senatorowie trafiali do ośrodka medycznego,

wynikała z nadmiernego folgowania sobie w jedzeniu i piciu, obrażeń odniesionych w
grach sportowych, w kolizji taksówki powietrznej albo na skutek pojedynku. Rzadko
kiedy przyjmowano tu delegatów z powodu choroby, a co dopiero - zamachu terrory-
stycznego. Palpatine poczuwał się do odpowiedzialności. Powinien był dostrzec, co się
szykuje, podczas spotkania z Havakiem. Młody bojownik nieraz podkreślał, że Valo-
rum musi zrozumieć, jak niebezpiecznym przeciwnikiem jest Front Mgławicy. Palpati-
ne uważał jednak, że Havac nie ma w sobie dość determinacji, by posunąć się do zama-
chu.

Głupota Havaca czyniła z niego osobnika wyjątkowo groźnego. Czyżby naprawdę

sądził, że Front Mgławicy zyska na zastąpieniu kanclerza Valoruma kimś innym?
Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że Valorum był jedyną nadzieją Frontu na powstrzy-
manie zapędów Federacji Handlowej poprzez opodatkowanie jej i inne posunięcia?
Usiłując zamordować kanclerza, Havac nie tylko dawał Federacji Handlowej argument
na poparcie głoszonej przez nich tezy, że Front Mgławicy stanowi publiczne zagroże-
nie, ale i przydawał wagi żądaniom Neimoidian, by pozwolono im zwiększyć własne
siły obronne.

Trzeba przypomnieć Havacowi, kto jest jego prawdziwym wrogiem.
Chyba że Havac świadomie pozował na głupszego, niż był w istocie, rozmyślał

Palpatine. Nie można przecież wykluczyć, że jego miła, ale niepozorna twarz jest ma-
ską skrywającą przebiegły intelekt.

background image

James Luceno

Janko5

99

Palpatine zastanawiał się nad tym podczas odwiedzin Fordoksa i Antillesa u kanc-

lerza. Nadal myślał o tym, gdy po pewnym czasie do przedpokoju weszła Sei Taria.

Palpatine wstał i ukłonił się.
- Miło panią widzieć, Sei. Jak się pani czuje? Zmusiła się do uśmiechu.
- Teraz już dobrze, senatorze. Ale to było straszne. Palpatine zrobił poważną minę.
- Uczynimy wszystko, co w naszej mocy, by chronić Najwyższego Kanclerza.
- Wiem, że pan to zrobi.
- Jak się czuje kanclerz? Spojrzała na drzwi.
- Oczekuje pana.

Uzbrojeni strażnicy stali po obu stronach drzwi do pokoju kanclerza- pozbawione-

go okien pomieszczenia wypełnionego urządzeniami diagnostycznymi i nadzorowane-
go przez dwunożnego robota medycznego wyposażonego w serwoszczypce i wokabula-
tor przypominający aparat do recyrkulacji powietrza.

Valorum był blady i posępny, ale siedział w łóżku prosto, z prawą ręką od nad-

garstka po bark w miękkim rękawie wypełnionym płynem bacta. Ta przezroczysta,
galaretowata ciecz wytwarzana przez pewien gatunek owadów stymulowała regenera-
cję tkanek i zasklepiała rany, zwykle nie powodując blizn. Palpatine często dochodził
do wniosku, że ta cudowna substancja była równie ważna dla przetrwania Republiki,
jak rycerze Jedi.

- Najwyższy Kanclerzu - powiedział, podchodząc do łóżka. - Przyszedłem, gdy

tylko się dowiedziałem, co się stało.

Valorum machnął ręką bagatelizujące
- Niepotrzebnie się pan fatygował. Jeszcze dziś mnie wypuszczają. - Wskazał Pal-

patine'owi krzesło. -Czy wie pan, co zrobili strażnicy, kiedy mnie tu przywieziono?
Wyrzucili wszystkich pacjentów z poczekalni, a potem opróżnili całe piętro, nie trosz-
cząc się zupełnie o stan chorych.

- To w trosce o pańskie bezpieczeństwo - zapewnił Palpatine. -Wiedząc, że zosta-

nie pan tu przywieziony, jeśli im się nie uda, zamachowcy mogli umieścić drugi zespół
w recepcji szpitala.

- Być może - mruknął Valorum. - Wątpię jednak, by działania tych, którzy mnie

chronią przysporzyły mi nowych zwolenników. - Zmarszczył czoło. -Co więcej, muszę
znosić udawaną troskę delegatów w rodzaju Orna Free Taa.

- Nawet senator Taa rozumie, że Republika pana potrzebuje - powiedział Palpati-

ne.

- Nonsens. Jest wielu, którzy mogliby zająć moje miejsce. Bail Antilles, Ainlee

Teem... czy choćby pan, senatorze.

Palpatine udał zdziwienie.
- Raczej nie, panie kanclerzu.
Valorum uśmiechnął się.
- Nie mogłem nie zauważyć, jak delegaci zareagowali na pańskie wystąpienie

podczas sesji nadzwyczajnej.

- Odległe Rubieże domagają się głosu. Jestem tylko jednym z wielu.

Maska kłamstw

Janko5

100

Valorum pokręcił głową.
- To coś więcej. - Przerwał na chwilę. - Tak czy owak, chcę panu podziękować za

notatkę, którą pański asystent przekazał mi na mównicę. Ale dlaczego nie poinformo-
wał mnie pan wcześniej, że planuje zwołanie szczytu?

Palpatine rozłożył bezradnie ręce.
- To była decyzja chwili. Należało coś zrobić, by propozycja opodatkowania nie

ugrzęzła w komisji, gdzie przepadłaby z kretesem.

- Błyskotliwe posunięcie. - Valorum zamilkł na chwilę. - Departament Sprawie-

dliwości poinformował mnie, że ci zamachowcy należeli do Frontu Mgławicy.

- Też o tym słyszałem. Valorum westchnął.
- Teraz wiem, z czym zmaga się Federacja Handlowa. Palpatine nie odpowiedział.
- Ale czym kierował się Front Mgławicy, atakując mnie? Robię co mogę, by zna-

leźć pokojowe rozwiązanie ich problemów.

- Pańskie wysiłki najwyraźniej im nie wystarczają- powiedział Palpatine.
- Czy są aż tak przekonani, że Antilles albo Teem działaliby inaczej?
Palpatine starannie rozważył, jak sformułować swoją odpowiedź.
- Senator Antilles myśli tylko o Światach Jądra. Niewątpliwie forsowałby politykę

nieinterwencji. Jeśli zaś chodzi o senatora Teema, najprawdopodobniej przystałby na
wszelkie żądania Federacji Handlowej dotyczące dodatkowego uzbrojenia czy licencji
handlowych.

Valorum zastanowił się.
- Być może popełniłem błąd, zakładając, że Front Mgławicy nie powinien brać

udziału w szczycie na Eriadu. Obawiałem się, żeby nie robiło to wrażenia, iż Republika
uznaje ich roszczenia. Co więcej, nie bardzo sobie wyobrażałem, by zasiedli przy jed-
nym stole z Neimoidianami. - W jego oczach pojawiło się zmieszanie. - Ale co spo-
dziewali się osiągnąć, zabijając mnie?

Palpatine przypomniał sobie Havaca, rozwścieczonego, że nie zaproszono go na

szczyt. „Potrzebujemy silniejszego kanclerza", powiedział wtedy.

- Zadawałem sobie to samo pytanie - odparł. - Ale miał pan rację, nie zapraszając

ich do udziału w szczycie. Są niebezpieczni... i nierealistyczni.

Valorum przytaknął.
- Nie możemy ryzykować, że narobią zamieszania na Eriadu. Zbyt wiele od tego

zależy. Systemy peryferyjne muszą mieć okazję do zabrania głosu we własnym imie-
niu, nie obawiając się niechęci ze strony Federacji Handlowej ani odwetu ze strony
Frontu Mgławicy.

Palpatine złączył dłonie w zamyśleniu, przywołując wspomnienia niedawnego

spotkania z Havakiem; przepowiadał w myśli każde słowo, które wówczas padło z jego
ust.

- Być może nadszedł czas, by poprosić Jedi o pomoc - powiedział w końcu.
Valorum przyglądał mu się przez chwilę.
- Tak, niewykluczone, że Jedi będą skłonni interweniować. - Rozchmurzył się nie-

co. - Dwoje z nich pomogło pojmać moich niedoszłych zabójców.

background image

James Luceno

Janko5

101

- Doprawdy?
- Senat musi zatwierdzić interwencję Jedi. Czy byłby pan skłonny zgłosić taki

wniosek?

Palpatine uśmiechnął się.
- Uznam to za wielki zaszczyt, panie kanclerzu.

Zostawiając za plecami platformę ładowniczą szpitala, Sate Pestage przyspieszył i

włączył się do ruchu powietrznego na średnich poziomach, a potem na kolejnych pio-
nowych skrzyżowaniach zaczął wznosić się coraz wyżej, aż dotarł do rzadko uczęsz-
czanych szlaków zarezerwowanych dla limuzyn i luksusowych aerowozów. Tutaj rzad-
ko kiedy można było trafić na taksówkę, jeszcze rzadziej na pojazd dostawczy, bo ci,
którzy zamieszkiwali najwyższe rejony miasta, mieli własne pojazdy, a towary dostar-
czano im na niższe piętra budynków, skąd wynosiły je w górę turbowindy.

Pestage wznosił się do momentu, gdy znalazł się na najwyższej alei powietrznej.

W tej części Coruscant aleja zarezerwowana była dla aerowozów, które lotne skanery
ruchu mogły zweryfikować jako należące do korpusu dyplomatycznego; pojazd senato-
ra Palpatine'a cieszył się takim przywilejem.

Podleciał do platformy ładowniczej luksusowego, wysokiego na kilometr drapacza

chmur i zacumował. Z przedziału bagażowego pojazdu wyjął dwa kosztownie wygląda-
jące bagaże. Większy był kwadratowym neseserem, drugi, kulisty, miał rozmiary melo-
na i pasował do specjalnie zaprojektowanego naramiennego nosidełka.

Pestage wniósł oba bagaże do recepcji na najwyższym piętrze budynku, gdzie

przeskanowano go od stóp do głów, zanim został wpuszczony do turbowindy prowa-
dzącej do szczytowych apartamentów. Nazwisko jego pracodawcy znów otworzyło
wiele drzwi, które inaczej pozostałyby zamknięte. Kilku mieszkańców było na miejscu,
ale nie poświęcili mu uwagi, zakładając, że ktoś, kto dostał się w te rejony budynku,
bez wątpienia ma prawo w nich przebywać.

Podszedł do prywatnej turbowindy apartamentu, którego właścicielem był jeden z

kolegów Palpatine'a w senacie, w tej chwili nieobecny, bo właśnie wczoraj odleciał na
swoją rodzinną planetę.

Przed drzwiami apartamentu Pestage postawił bagaże i wstukał kod na tabliczce w

ścianie. Kiedy skaner poprosił o potwierdzenie obrazu tęczówki, wstukał kolejny kod,
który polecił skanerowi pominąć zwyczajową rutynę i po prostu otworzyć drzwi.

Kod obejścia zadziałał i drzwi wsunęły się w ścianę.
Miękkie światło włączyło się samo, gdy Pestage wszedł do eleganckiego salonu.

Wszędzie dookoła widać było meble i dzieła sztuki, dobrze świadczące o smaku wła-
ściciela. Pestage podszedł prosto do drzwi na taras i wyszedł na zewnątrz.

Z dołu dochodził do niego cichy pomruk sznurów pojazdów, z góry - światła jesz-

cze wyższych budynków. Powietrze było o dziesięć stopni chłodniejsze niż na środko-
wych poziomach i znacznie czystsze. Za sięgającą mu do piersi ścianką zamykającą
taras widział Świątynię Jedi z jednej strony i budynek senatu z drugiej.

Maska kłamstw

Janko5

102

Nie był to jednak widok, który by go zainteresował. Patrzył wyłącznie prosto

przed siebie, na przeciwległą stronę miejskiego kanionu, gdzie w równie wysokim wie-
żowcu znajdował się podobny apartament.

Pestage postawił bagaże na podłodze i otworzył je. Neseser zawierał komputer z

wbudowaną klawiaturą i ekranem. W drugim znajdował się robot podsłuchowy, czarny
i okrągły, z trzema antenami sterczącymi z okrągłego korpusu. Pestage ustawił robota
dokładnie naprzeciw komputera.

Oba urządzenia komunikowały się przez chwilę, wymieniając serię pisków i

świergotów. Następnie robot podsłuchowy uniósł się i poszybował w stronę przeciwle-
głego budynku.

Pestage ustawił komputer w taki sposób, by móc monitorować lot robota podsłu-

chowego, wystukując jednocześnie polecenia na klawiaturze.

Czarna kula dotarła w tym czasie na drugą stronę kanionu i zawisła na wprost jed-

nego z oświetlonych okien apartamentu, transmitując kolorowe obrazy prosto na ekran
komputera, na którym Pestage zobaczył pięć Twi’lekianek wylegujących się na wygod-
nych kanapach. Jedną z nich była czerwonoskóra lethańska konkubina senatora Orna
Free Taa. Inne mogły być również jego faworytami albo po prostu przyjaciółkami Let-
hanki. Oddawały się plotkom i sączyły drinki pod nieobecność opasłego senatora, który
odwiedzał właśnie kanclerza Valoruma w ośrodku medycznym.

Pestage był zadowolony. Kobiety wydawały się tak zatopione w rozrywkach, że

raczej nie powinny przeszkadzać mu w jego sprawach.

Polecił robotowi podsłuchowemu, by przesunął się w stronę nieoświetlonego okna

trzy pokoje dalej i przeszedł na podczerwień. W chwilę później Pestage zobaczył na
ekranie zbliżenie komputerowego terminalu senatora Taa, który - choć wyposażony w
urządzenia do komunikacji z odległymi systemami - nie mógł być obsługiwany zdalnie.

Pestage wstukał kolejne polecenie.
Przysuwając się do szyby, robot uruchomił laser i przepalił małą dziurkę w dźwię-

koszczelnej i kuloodpornej tafli - wystarczająco dużą, by dało się przecisnąć przez nią
teleskopową końcówkę do obsługi komputera, która wysunęła się z jego korpusu. Na
samym jej końcu znajdował się zamek magnetyczny, który robot wsunął w port dostę-
powy terminalu.

Komputer włączył się i poprosił o kod wejściowy, który Pestage posłusznie wstu-

kał. Nowicjusz mógłby zapytać senatora Palpatine'a, jak zdobył kod wejściowy, ale
Pestage nie byłby prawdziwym profesjonalistą, gdyby nie wiedział, kiedy nie zadawać
pytań.

Komputer Taa zaprosił go do środka.
Teraz chodziło jedynie o włamanie się do odpowiednich plików i wprowadzenie

do nich zakodowanych danych dostarczonych przez Palpatine'a. Nie była to jednak
rutynowa infiltracja. Po pierwsze, dane nie mogły pozostawić śladów, a po drugie, mu-
siały zostać wprowadzone w taki sposób, by komputer był przekonany, że to on sam je
odkrył. Następnie należało poinstruować system, by ujawnił dane dopiero w odpowie-
dzi na określone pytania zadawane przez Taa.

background image

James Luceno

Janko5

103

Najważniejsze jednak było to, by Taa sam był przekonany, iż odkrył dane o tak

wielkiej wadze, że powinien wykrzyczeć je z dachu wieżowca.

Maska kłamstw

Janko5

104

R O Z D Z I A Ł

16

W samym środku iglicy Świątyni Jedi, w której mieściła się sala Wysokiej Rady,

znajdowała się olbrzymia holograficzna mapa galaktyki, z wyświetlonymi rejonami
konfliktów i obszarami, w których działali Jedi. Sferyczny wizerunek zmieniał się, w
miarę jak wielościeżkowy zestaw transmisyjny przekazywał nowe dane ze szczytu
wieży, a dysk czytnika umieszczony pod projektorem skupiał i emitował holopromie-
nie, podtrzymując obraz mimo fluktuacji napięcia.

Qui-Gon i Obi-Wan stali na okrągłym chodniku okalającym holomapę, czekając

na wezwanie członków Wysokiej Rady. W pobliżu kilku innych Jedi studiowało mapę
albo wychodziło na jeden z trzech zewnętrznych balkonów medytacyjnych, z których
rozciągał się szeroki widok na panoramę miasta u stóp Świątyni. To z jednego z tych
balkonów, wychodzącego na wschód, Qui-Gon po raz pierwszy oglądał Coruscant.

- Pierwszy raz widzę Coruscant podświetloną- zauważył Obi-Wan, patrząc na sfe-

ryczną mapę, wsparty łokciami o reling wokół chodnika.

Qui-Gon spojrzał na błyskający punkt oznaczający Coruscant, a potem jego wzrok

powędrował w bok do połowy szerokości kuli, gdzie błyszczał drugi punkt.

Dorvalla, pomyślał.
- Coruscant powinna być podświetlona przez cały czas... - zaczął, gdy nagle rozja-

rzył się kolejny punkt, jeszcze bardziej oddalony od środka kuli.

- Eriadu - oznajmił Obi-Wan, odczytując podpis pod punktem. Spojrzał pytająco

na Qui-Gona.

- Miejsce zbliżającego się szczytu handlowego.
- Czyj to był pomysł, mistrzu? - zapytał Obi-Wan.
- Senatora Palpatine'a - odpowiedział głęboki baryton za ich plecami.
Odwrócili się i zobaczyli Jorusa Cbaotha, który się im przyglądał. Cbaoth, jeden

ze starszych mistrzów Jedi rasy ludzkiej, miał twarz o ostrych rysach, siwe włosy rów-
nie długie jak Qui-Gon i trzy razy dłuższą brodę.

- Palpatine reprezentuje Naboo - dodał Cbaoth.
- Planeta w sam raz dla Qui-Gona - dodał kolejny głos z dalszej części chodnika.
Cbaoth przytaknął.

background image

James Luceno

Janko5

105

- Więcej rdzennych gatunków na kilometr, niż normalnie znalazłoby się na stu

światach. - Uśmiechnął się. - Łatwo mi sobie wyobrazić Qui-Gona, który zapomina tam
o całym wszechświecie.

Zanim Qui-Gon i Obi-Wan zdążyli odpowiedzieć, do pomieszczenia weszła Adi

Gallia.

- Jesteśmy gotowi cię przyjąć, Qui-Gonie - oznajmiła.
Qui-Gon i Obi-Wan skrzyżowali ręce na piersiach, chowając dłonie w fałdach rę-

kawów, i weszli za Gallią do turbowindy prowadzącej do sali na szczycie wieży.

- Nie odzywaj się, padawanie - powiedział cicho Qui-Gon, gdy dotarli do okrągłej

sali. - Po prostu słuchaj i ucz się.

Obi-Wan kiwnął głową.
- Dobrze, mistrzu.
Łukowate okna z transpastali pozwalały bez przeszkód widzieć panoramę miasta

we wszystkich kierunkach. Sufit również był łukowato sklepiony, a lśniącą podłogę
pokrywały wzory koncentrycznych kół, ozdobione motywami kwiatowymi.

Zostawiwszy Obi-Wana przy turbowindzie, Qui-Gon wyszedł na środek sali z

dłońmi złączonymi przed sobą.

Na prawo od windy siedziała Depa Billaba, szczupła humanoidalna kobieta z Cha-

lacta, ze znakiem między oczami. Miejsce obok niej zajmował Eeth Koth o twarzy
przypominającej układankę linii i łysej głowie, z której sterczały żółtawe rogi nierów-
nej długości. Następny był długoszyi Quermianin, Yarael Poof, dalej Adi, Oppo Ranci-
sis i Even Pieli, lannikański wojownik z twarzą przeciętą nabrzmiałą blizną. Na lewo od
Piella siedziała Yaddle, żeńska przedstawicielka gatunku Yody; dalej Saesee Tiin z
dwurożnej rasy Iktotchi; za nim Ki-Adi-Mundi, uderzająco wysoki humanoid z Cerei,
potem Mace Windu, potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna z wygoloną czaszką.
Na lewo od Windu, niemal naprzeciwko wejścia do turbowindy, zasiadał Pio Koon.
Mace Windu pochylił się, splótł place i odezwał się do Qui-Gona:

- Spotkaliśmy się właśnie z członkami Departamentu Sprawiedliwości w sprawie

nieudanego zamachu na życie kanclerza Valoruma. Uważamy, że możesz rzucić dodat-
kowe światło na wydarzenia, które rozegrały się w senacie galaktycznym.

Qui-Gon przytaknął.
- Ja również tak sądzę.
Yoda spojrzał na Windu, a następnie przeniósł wzrok na Qui-Gona.
- Jak to się stało, Qui-Gonie, że w budynku senatu znalazłeś się? Zaalarmowany

przez informatora we Froncie Mgławicy, czy tak?

- Ja odpowiem - odezwała się Adi Gallia. - Poprosiłam Qui-Gona, by towarzyszył

mi w drodze do senatu. Chciał porozmawiać osobiście z Najwyższym Kanclerzem.

Windu spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- W jakim celu?
Adi spojrzała przelotnie na Qui-Gona.
- Qui-Gon ma powody wierzyć, że Najwyższy Kanclerz jest w błędzie wierząc, że

planety położone wzdłuż Rimmiańskiego szlaku handlowego rozprawią się z terrory-
stami działającymi w tym sektorze.

Maska kłamstw

Janko5

106

- Naprawdę, Qui-Gonie? - zapytał Ki-Adi-Mundi.
Qui-Gon przytaknął.
- Front Mgławicy otrzymuje większość funduszy właśnie z tych światów.
- Wiele Qui-Gon o sytuacji wie - powiedział Yoda nieco sarkastycznie. - Rację

miał, że kapitan Cohl eksplozję nad Dorvallą przeżył. - Przerwał. - Czy to Cohl za nie-
udaną próbą zamachu stoi?

- Nie, mistrzu - zapewnił Qui-Gon. - Cohl ucieka przed pogonią. Co więcej, nie je-

stem przekonany, że to Front Mgławicy faktycznie chciał skrzywdzić Najwyższego
Kanclerza.

Rysy Yody stwardniały.
- Strzelali do niego. Do ich tajnej bazy w sektorze Seneksa ślady w dokumentach

prowadzą.

- To zbyt proste, mistrzu - powiedział Qui-Gon z uporem. - Ślady były o wiele za-

nadto oczywiste.

- Terrorystami są, nie żołnierzami.
Windu spojrzał najpierw na Yodę, a potem na Qui-Gona.
- Niewątpliwie przemyślałeś tę kwestię. Kontynuuj.
- Zamachowcy celowali w strażników Najwyższego Kanclerza. Uważam, że strzał,

który trafił kanclerza, nie w niego był wycelowany. Ucieczka również wypadła nie-
przekonująco. A ponieważ musieli z góry wiedzieć, że mają niewielkie szanse ucieczki,
po co zabierali ze sobą dokumentację?

- Niepodobne do kapitana Cohla, co, Qui-Gonie? Qui-Gon przytaknął.
- Nie byłby tak nieuważny.
Yoda położył palec wskazujący na ustach.
- Zaplanował to z oddali. Nawiązać kontakt z twoim znajomym Bithem z Frontu

Mgławicy musisz.

Qui-Gon zwrócił się w jego stronę.
- Zrobię to, mistrzu. Jednak po co Front miałby nastawać na życie kanclerza, który

ostatecznie zajął stanowisko przeciwko Federacji Handlowej?

- Sam odpowiedz na to pytanie - powiedział Windu.
Qui-Gon nabrał powietrza i potrząsnął głową.
- Nie jestem pewien. Obawiam się jednak, że Front Mgławicy może planować coś

jeszcze bardziej zdradzieckiego.


„Jastrzębionietoperz" leciał wśród wściekłych rozbłysków czerwonej energii nad

powierzchnią zielonej planety, odznaczającej się parą niewielkich, blisko siebie osa-
dzonych księżyców pooranych kraterami. Ścigały go trzy smukłe statki, od dziobu do
steru w płomiennej coruscańskiej czerwieni, o tępo ściętych dziobach i trzech bębnowa-
tych silnikach podświetlnych, uzbrojone w sprzężone baterie laserów.

Na ciasnym mostku „Jastrzębionietoperza" Boiny wpatrywał się w konsolę identy-

fikatorów tożsamości.

- To koreliańskie krążowniki orbitalne, kapitanie! Szybko skracają dystans. Sza-

cunkowy czas, po którym nas wyprzedzą...

background image

James Luceno

Janko5

107

- Nie chcę wiedzieć - powiedział Cohl z kapitańskiego fotela, gdy eksplozja prze-

chyliła statek na bakburtę. - Przeklęty Departament Sprawiedliwości! Czy naprawdę nie
mają nic lepszego do roboty?

- Najwyraźniej w świecie nie, kapitanie - zareplikował Boiny.
Cohl obrócił się tyłem do przednich iluminatorów, żeby spojrzeć na Rellę siedzącą

za sterami.

- Jak szybko będziemy mogli skoczyć w nadprzestrzeń? Spojrzała na niego gniew-

nie.

- Komputer nawigacyjny nie pali się do współpracy.
Cohl spojrzał na Boiny'ego.
- Zachęć go trochę.
Rodianin, zataczając się, przeszedł przez sterownię i walnął ręką w komputer.
- Podziałało - powiedziała Rella z ulgą. Kolejny strzał zatrząsł statkiem.
- Skieruj całą moc na tylne tarcze - polecił Cohl.
- Już się robi, kapitanie - powiedział Boiny, przypinając się z powrotem do fotela.
Rella odwróciła się lekko w stronę Cohla.
- Wiesz co, nie każdego bawi unikanie śmierci o włos.
Roześmiał się teatralnie.
- I to mówi ktoś, kto uważał, że nie warto uciekać, jeśli ucieczka jest zbyt łatwa?
- To dawna ja. Nowa ja ma zupełnie inne poczucie humoru.
- Więc lepiej zadekuj gdzieś nową siebie, zanim nie skoczymy w nadprzestrzeń.
Ukąszony w ogon „Jastrzębionietoperz" przechylił się na bok.
- Gdzie te współrzędne skoku? - warknął Cohl.
- Już wychodzą - uspokoiła go Rella. - Najwyższy czas spadać z tego sektora,

Cohl. Wszystkie nasze kryjówki są pod obserwacją.

- A gdzie niby mamy się udać?
- Nie dbam o to, nawet gdybyśmy mieli mieszkać u Hurtów. Wiem tyle, że tutaj

zrobiło się trochę za gorąco.

Cohl skrzywił się.
- Nie mów mi, że pracowałabyś dla tych opasłych robali.
- A kto mówi o pracy?
- A co z przejściem na sutą emeryturę?
- Na dziś zadowolę się zwykłym przejściem na emeryturę.
Cohl pokręcił głową.
- Nie tak to sobie zaplanowałem. Zresztą nie podoba mi się pomysł, że ktoś prze-

gania mnie z moich własnych terenów łownych.

- Nawet wtedy, gdy stało się jasne, że to na ciebie polują?
Cohl przyglądał się Relli przez chwilę.
- Ty mówisz poważnie? Naprawdę chcesz się wypisać z tej wycieczki?
Zagryzła wargi i przytaknęła.
- Jeżeli nie odzyskasz rozsądku, Cohl. Jesteśmy na to za starzy. Obiecaliśmy sobie

parę rzeczy i chcę się nimi nacieszyć, póki nie jest za późno.

Zastanowił się, a potem roześmiał.

Maska kłamstw

Janko5

108

- Nie odejdziesz. Wiesz, że zatęsknisz za mną i zaczniesz mnie szukać.
Rella spojrzała na niego smutnym wzrokiem.
- Nadal myślisz o dawnej mnie, Cohl. Spojrzał na Boiny'ego.
- Mam rację czy nie, że będzie mnie szukać? Rodianin uchylił się jak przed cio-

sem.

- Nie mieszaj mnie do tego. Ja jestem od wykonywania rozkazów. Cohl kiwnął

głową wskazując na Rellę.

- To nasza pierwsza kłótnia.
- Mylisz się, Cohl. Ostatnia. - Sięgnęła po drążek. - Skaczemy! Wśród kąsających

go nadal promieni lasera „Jastrzębionietoperz" skoczył do przodu. Gwiazdy rozciągnęły
się w linie i kanonierka znikła.

background image

James Luceno

Janko5

109

R O Z D Z I A Ł

17

W pokoju recepcyjnym swojego biura w galaktycznym senacie Valorum włożył

szatę z vedańskiej tkaniny i przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze o misternie zdobionej
ramie. Prawa ręka była już prawie zdrową a zamiast niewygodnego rękawa z płynem
bacta okrywał ją miękki gips, ukryty pod szerokim rękawem wierzchniego płaszcza.

Po obu stronach drzwi stali gwardziści Senackiej Straży, patrząc przed siebie, ale

Valorum nie zwracał na nich uwagi. Przygotowywał się na przybycie mistrzów Jedi,
Mace'a Windu i Yody.

Dynastia Valorum od dawna miała nadzieję, że któryś z jej potomków okaże się

wrażliwy na Moc, ale jak na razie wyglądało na to, że ród Valorum po prostu nie ma
Mocy we krwi. Ten godny pożałowania brak nie przeszkadzał jednak Finisowi Valo-
rumowi podziwiać Jedi. Jak każdy dobrze urodzony młodzieniec z Coruscant czy Świa-
tów Jądra, spędził niezliczone godziny na wertowaniu rodzinnych kronik, pochłaniając
relacje na temat kontaktów jego przodków z członkami zakonu -nierzadko z rycerzami i
mistrzami, którzy przeszli do legendy. Opowieści te tylko wzmocniły przekonanie,
które żywił od najmłodszych lat, że nawet jeśli nie zostanie Jedi, może przynajmniej
obrać sobie ich za wzór i zachowywać się tak, jakby Moc była jego sojusznikiem, po-
święcając się podtrzymywaniu pokoju i sprawiedliwości.

Ale Republiką którą odziedziczył Valorum, nie dawała mu wielu okazji do krze-

wienia pokoju czy sprawiedliwości. Przeżarty chciwością i korupcją senat stał się na-
rzędziem pogłębiania przepaści między bogatymi a biednymi i zaspokajania ambicji
uprzywilejowanych i wpływowych.

Mimo starań, by pozostać wiernym młodzieńczym ideałom, Valorum otoczony był

senatorami bogacącymi się dzięki łapówkom i zniewolonymi egoizmem. Po co służyć
wspólnemu dobru, jeśli bardziej opłaca się służyć Gildii Komercyjnej, Unii Technolo-
gicznej, Sojuszowi Przedsiębiorców czy Federacji Handlowej?

Czy to z powodów osobistych, czy też w zamian za przywileje handlowe dla swo-

ich rodzinnych planet, ponad połowa senackich delegatów spowiadała się potężnym
korporacjom, które w zamian żądały jedynie poparcia pewnych wniosków, a utrącenia
innych. Niejeden raz Valorum postrzegany był jako słaby, gdy jego propozycje przepa-

Maska kłamstw

Janko5

110

dały w głosowaniu, i ta pozorna słabość sprawiała, że nawet ci, którzy powinni wie-
dzieć lepiej, uważali go za nieskutecznego.

Nieudolność była oczywiście cichym celem samych łapowników. Gdyby słaby

przywódca szybko został wymieniony, a silny zagroził ich interesom, najlepszym roz-
wiązaniem wydawało się popieranie takiego, który po prostu zrezygnował z walki.

Ta smutna pozycja była domeną Valoruma od zbyt wielu lat, aż do niedawna, gdy

senatorowie tacy jak Bail Antilles, Horox Ryyder, Palpatine i kilku innych zaoferowali
swoje wsparcie w zwalczaniu korupcji, a przynajmniej w jej ograniczeniu. Wielu sądzi-
ło, że obecny kryzys związany z Federacją Handlową był polem doświadczalnym dla
tego, co czekało ich w przyszłości. Valorum miał jedynie nadzieję, że ostatnie lata swej
kadencji poświęci pracy na rzecz dobra ogółu, prawdziwej służbie pokoju i sprawiedli-
wości.

Dlatego właśnie należało powstrzymać Front Mgławicy.
Zazwyczaj nie proszono rycerzy Jedi o interwencję w sporach handlowych, ale

zamach na życie kanclerza mniej miał wspólnego z handlem, a więcej - z zachowaniem
prawa i porządku. Ponieważ Jedi odpowiadali przez Najwyższym Kanclerzem i Depar-
tamentem Sprawiedliwości, całkiem na miejscu było teraz zwrócić się do nich po po-
moc, i w tym sensie próba zamachu okazała się niespodziewanym darem od losu.

Valorum nie pamiętał, by kiedykolwiek odmówili pomocy. Czasami jednak kon-

takty z zakonem pozostawiały kanclerzowi wrażenie, że ma do czynienia z potęgą
większą niż władza, którą cieszyły się najrozmaitsze konsorcja handlowe czy sama
Republika.

Licząc dziesięć tysięcy członków, zakon Jedi dysponował taką siłą, że mógłby

rządzić galaktyką, gdyby tego chciał - gdyby poświęcenie Jedi dla sprawy pokoju było
choć odrobinę mniej żarliwe. Choć to rząd Republiki finansował zakon, czasami Valo-
rum miał wrażenie, że ich pomoc będzie wymagać dodatkowych kosztów- że pewnego
dnia zażądają, by za usługi odpłacono im po dziesięciokroć. Nie potrafił jednak wy-
obrazić sobie, czego mogliby zażądać od Republiki albo od niego samego. Chociaż Jedi
działali w rzeczywistym świecie, jednocześnie byli poza nim, żyjąc w Mocy, jakby to
była odrębna rzeczywistość.

Czasami Valorum sądził, że Jedi zachowują się tak, jakby Moc rządziła realnym

światem, a rolą Jedi było takie postępowanie, by na zawsze zachować równowagę po-
między dobrem a złem, światłem a ciemnością- by szala nie przechyliła się w żadną
stronę. Nie pozwalali, by otwarły się drzwi, przez które wleje się mrok, ale też by świa-
tło oślepiło wszystkich blaskiem jakiejś większej prawdy.

Dwa tysiące lat wcześniej Jedi stanęli wobec zagrożenia, jakim dla powszechnego

pokoju stali się lordowie Sithów i ich armie zwolenników ciemnej strony. Utworzony
przez upadłego Jedi, zakon Sithów wierzył, że władza odrzucona to władza roztrwonio-
na. W miejsce sprawiedliwości dla wszystkich chcieli zaprowadzić jednomyślność
autokracji. Uważali, że zamieszanie i konflikty są ważniejsze dla procesu transformacji
niż stopniowe zrozumienie.

Na szczęście ciemną stronę trudno było okiełznać i w końcu Sithowie doprowadzi-

li do własnego upadku.

background image

James Luceno

Janko5

111

Valorum usłyszał, jak strażnicy strzelają obcasami na baczność. Drzwi do pokoju

recepcyjnego otworzyły się i stanęła w nich Sei Taria, a za nią dwóch mistrzów Jedi.
Promieniejący godnością Mace Windu, w płaszczu z kapturem, nieskazitelnie białej
tunice i wysokich do kolan brązowych butach wydawał się wypełniać swoją obecnością
cały pokój. Ale to drobny i tajemniczy Yoda, w znoszonych i mniej starannie uszytych
szatach, zajął całą przestrzeń.

- Mistrzowie Yoda i Windu - powiedział ciepło Valorum. - Dziękuję wam za

przybycie.

Yoda przyglądał mu się przez chwilę, zanim się odezwał:
- Uzdrowiony jesteś.
Valorum dotknął prawego przedramienia pod płaszczem.
- Już prawie wyzdrowiałem. Gdyby zamachowiec był lepszym strzelcem...
Windu i Yoda wymienili znaczące spojrzenia.
- W czym Jedi mogą ci służyć, Najwyższy Kanclerzu? - zapytał Windu.
Valorum wskazał na krzesła.
- Usiądźcie, proszę.
Windu usiadł, wysoki i wyprostowany, ze stopami płasko opartymi o podłogę.

Yoda zastanawiał się, czy usiąść, ale w końcu zdecydował wyjść na środek pokoju,
postukując laską.

- Lepiej myśli mi się, kiedy w ruchu jestem.
Valorum odesłał Sei Tarię i dwóch strażników i usiadł naprzeciwko Windu, skąd

mógł również widzieć Yodę.

- Wiecie, jak sądzę, że zamachowcy zostali zidentyfikowani jako członkowie

Frontu Mgławicy. - Valorum zaczekał na potakujące kiwnięcie głową Windu, zanim
dodał: - Ustaliliśmy, że tych kilku, którzy uciekli, przyleciało z Asmeru, planety na
skraju sektora Seneksa.

Pochylając się nad stołem, który oddzielał go od mistrza Windu, Valorum włączył

holoprojektor. W stożku przezroczystego błękitnego światła ukazała się gwiezdna ma-
pa. Valorum wskazał na gromadę systemów gwiezdnych.

- Senex to sektor autonomiczny, rządzony przez ród zdecydowanie autokratycz-

nych monarchów. Republika respektuje niezależność światów Seneksa i nie ma interesu
w mieszaniu się w sprawy tych planet, zwłaszcza w świetle zgłoszonego niedawno
przeze mnie wniosku, by światy leżące wzdłuż Rimmiańskiego szlaku handlowego
położyły kres terroryzmowi w tym sektorze. Skoro jednak sprawy tych systemów mają
swoje konsekwencje aż na Coruscant, nie możemy bezczynnie stać z boku.

Valorum wyłączył holoprojektor.
- Skontaktowałem się z władcami rodów Vandron i Elegin, rządzącymi Asmeru i

innymi układami w tej części sektora Seneksa. Zaprzeczają, jakoby udzielili schronie-
nia bojownikom Frontu Mgławicy. Utrzymują natomiast, że terroryści odebrali władzę
na Asmeru nielicznej rdzennej populacji, by mieć na planecie bazę operacyjną do ata-
ków na statki kursujące między Rimmiańskim szlakiem handlowym a Trasą na Korelię.
Chcąc uniknąć ataków ze strony Frontu Mgławicy, rody Vandron i Elegin postanowiły
zignorować wydarzenia na Asmeru.

Maska kłamstw

Janko5

112

- Do czasu - wtrącił Windu.
Valorum przytaknął.
- Zgodzili się pomóc nam w próbie zatrzymania Frontu Mgławic na Asmeru do

czasu zakończenia szczytu handlowego na Eriadu.

Yoda zmarszczył czoło.
- Hodowcami niewolników są! Nie lepsi niż ci we Froncie Mgławicy.
Valorum przyznał mu rację, wzdychając smutno.
- To prawda. To właśnie tolerowanie niewolnictwa nie pozwala sektorowi Seneksa

na nawiązanie otwartych stosunków handlowych z Republiką. Możliwość nawiązania
takich stosunków skłoniła ich do udzielenia nam pomocy.

Windu uniósł brwi.
- Jaką pomoc proponują?
- Wsparcie logistyczne. Ze względu na pobliskie studnie grawitacyjne i kopalnie

orbitalne założone przez Front Mgławicy, podejście do Asmeru jest wyjątkowo trudne.
Ród Vandron zaproponował, że przeprowadzi nas na orbitę.

Windu zastanowił się.
- A więc chce pan, byśmy towarzyszyli krążownikom Departamentu Sprawiedli-

wości.

- Tak - powiedział krótko Valorum. - Jeśli się zgodzicie, zgłoszę w senacie wnio-

sek o zatwierdzenie waszego udziału w operacji. Pozwólcie, że to wyjaśnię. Ta operacja
nie ma być pokazem siły ani próbą odwetu za to, co wydarzyło się tutaj. Proponuję
wyekspediowanie dwóch krążowników z trzydziestoma osobami na pokładzie, plus tylu
Jedi, ilu uznacie za stosowne wysłać. Z tego, co wiemy, osoby odpowiedzialne za za-
mach na moje życie należą do frakcji radykalnej. Pozostali mogli w ogóle nie wiedzieć
o spisku. Jednak nie życzę sobie, żeby zakłócili przebieg szczytu na Eriadu. Pragnął-
bym się również dowiedzieć, co chcieli osiągnąć, usiłując mnie zabić. Jeśli ich działa-
nia są odpowiedzią na brak zaproszenia do udziału w szczycie, powinni się dowiedzieć,
że pragnę spotkać się z nimi, muszą jednak najpierw zaprzestać ataków na statki Fede-
racji Handlowej. Jeśli nie są skłonni zawrzeć rozejmu, Federacja Handlowa uzyska
zapewne zgodę na zwiększenie swojego i tak już niemałego arsenału.

Windu spojrzał na Yodę, zanim odpowiedział:
- A jeśli nasze próby przekazania tych informacji ich dowódcom zostaną odtrąco-

ne?

Valorum zmarszczył brwi.
- Wówczas prosiłbym, by Jedi zadbali o to, żeby nikt powiązany z Frontem Mgła-

wicy nie opuścił Asmeru. Mają tam pozostać, zanim nie podejmiemy dalszych decyzji.

Windu potarł podbródek.
- Może się okazać, że wysyła pan swoich funkcjonariuszy w pułapkę.
- Musimy podjąć to ryzyko - powiedział twardo Valorum, ale dodał łagodniejszym

głosem: - Musimy przynajmniej spróbować negocjacji, zanim zdecydujemy się na de-
sperackie środki. - Spojrzał najpierw na Windu, potem na Yodę, a wreszcie jeszcze raz
na jednego i drugiego.

Yoda zatrzymał się, by zerknąć niezbyt przychylnie na kanclerza.

background image

James Luceno

Janko5

113

- Rozwiązania konfliktu chcemy.
Windu splótł palce i pochylił się do przodu.
- Federacja Handlowa nie powinna dostać zgody na zwiększenie uzbrojenia.

Obronna czy zaczepna, broń nie jest sposobem rozwiązywania takich sporów. Takie
działania doprowadzą tylko do eskalacji konfliktu.

- Zgadzam się - przyznał ze smutkiem Valorum. - Chciałbym, żeby sprawa była

tak prosta. Ale Federacja Handlowa ma silne powiązania z politykami Republiki.

- Walkę w tobie wyczuwam - zauważył Yoda. - W tobie samym tkwi konflikt.
Rozgoryczony jego uwagą, Valorum pokręcił głową.
- Te kwestie wymagają wielkiej delikatności i zawierania układów, które budzą we

mnie wstręt.

Windu zacisnął usta w wąską kreskę.
- Rozważymy, jakiej pomocy możemy udzielić na Asmeru.
Valorum był rozczarowany.
- Dziękuję, mistrzu Windu. Prosiłbym również, abyście rozważyli możliwość za-

pewnienia ochrony szczytowi na Eriadu. Obawiam się, że nikt nie jest bezpieczny.

Windu skinął głową, wstał i podszedł do drzwi. Yoda przed wyjściem odwrócił się

w stronę Valoruma.

- Sprawę omówimy i poinformujemy cię o naszej decyzji.

* * *

„Jastrzębionietoperz" i zmodyfikowany CloakShape, połączone pierścieniem cu-

mowniczym ze sztywnym rękawem komunikacyjnym, orbitowały zgodnie ponad ponu-
rą Asmeru.

- Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że wrócisz - mówił Havac do kapitana

Cohla w kajucie dziobowej kanonierki.

Cohl prychnął.
- Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że wrócę. Partner Havaca, Cindar,

ostentacyjnie rozejrzał się po kabinie.

- Gdzie twój pierwszy oficer, kapitanie?
- Odeszła-powiedział Cohl. Havac przyglądał mu się przez chwilę.
- A ty nie odszedłeś razem z nią? Dlaczego?
- Nie twój interes - warknął Cohl.
Cindar nie mógł powstrzymać domyślnego uśmieszku.
- Wróciłeś, bo nie umiałeś się oprzeć kredytom, a ona umiała.
Cohl pokręcił przecząco głową.
- To nie kredyty mnie tu sprowadziły. To życie. - Roześmiał się gorzko. - Jak ktoś

taki jak ja przechodzi na emeryturę? Co ja wiem o prowadzeniu farmy? - Klepnął bla-
ster przypięty do kabury na biodrze. - Na tym się znam. Taki już jestem.

Havac wymienił zadowolone spojrzenia z Cindarem.
- W takim razie tym bardziej się cieszymy, mając cię na pokładzie, kapitanie.
Cohl oparł łokcie na stole.
- Lepiej dla was, żeby ta podróż mi się opłaciła.

Maska kłamstw

Janko5

114

Havac kiwnął głową.
- Być może nie słyszałeś, że Najwyższy Kanclerz zamierza naciskać na wprowa-

dzenie opodatkowania stref wolnego handlu. Jeśli jego propozycja zostanie zatwierdzo-
na przez senat, Federacja Handlowa szybko się zorientuje, że spora część jej zysków
ląduje na Coruscant. I wszystko byłoby dobrze, gdyby Neimoidianie się z tym pogodzi-
li, ale nie zrobią tego. Będą próbowali zrekompensować sobie utracone zyski, podno-
sząc taryfy przewozowe. Przy braku innych przewoźników, systemy peryferyjne będą
zmuszone płacić, ile zażąda federacja. Planety, które nie zechcą grać według nowych
reguł, nie będą obsługiwane, a ich rynki się załamią.

- Koniec z konkurencją- dodał Cindar. - Zaszkodzi to zwłaszcza planetom, którym

desperacko zależy na handlu z Jądrem. Będzie tam mnóstwo kredytów dla każdego, kto
zechce wykorzystać tę sytuację.

Cohl patrzył na obu mężczyzn, uśmiechając się z wyższością.
- A co to wszystko ma wspólnego ze mną? Niewiele mnie obchodzi, co stanie się z

jedną czy drugą stroną.

Havac zmrużył oczy.
- I właśnie twojego braku zainteresowania wymaga to zadanie, bo naszym celem

jest zmiana zasad gry.

Cohl czekał.
- Chcemy, żebyś zebrał zespół tropicieli, czujek i specjalistów od broni - powie-

dział Havac. - Muszą być wysoko wykwalifikowani i równie bezstronni, jak ty. Nie
chcę jednak korzystać z zawodowców. Nie zamierzam ryzykować, że mogą być obser-
wowani albo że staną się pierwszymi podejrzanymi po fakcie.

- Szukasz zamachowców - domyślił się Cohl.
- Nie oczekujemy twojego udziału w samym akcie - powiedział Cindar. - Tylko

zebrania zespołu. Jeśli to ukoi twoje sumienie, pomyśl o zespole jako o dostawie broni.

Cohl wydął wargi.
- Dam ci znać, jeśli moje sumienie będzie potrzebować ukojenia. Kto jest celem?
- Najwyższy Kanclerz Valorum - powiedział spokojnie Havac.
- Chcemy uderzyć podczas szczytu na Eriadu - dodał Cindar. Cohl patrzył na nich

z niedowierzaniem.

- I to jest ta duża robota, którą obiecywaliście? Cindar rozłożył potężne dłonie.
- To ci zapewni emeryturę, kapitanie. Havac pokręcił głową i roześmiał się.
- Kto podsunął ci ten błyskotliwy pomysł, Havac? Havac zesztywniał.
- Udziela nam pomocy potężna, niezależna osoba, która sympatyzuje z naszą

sprawą.

- Ta sama, która powiedziała wam o transporcie aurodium?
- Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie - ostrzegł Cindar. Cohl znów tylko się roze-

śmiał.

- To poufne, tak?
Havac zmarszczył czoło, wyraźnie zmartwiony.
- Uważasz, że to się nie uda? Cohl wzruszył ramionami.
- Każdego można zabić.

background image

James Luceno

Janko5

115

- W takim razie dlaczego się wahasz? Cohl prychnął z pogardą.
- Musicie mnie mieć za szmaciarza. Tylko dlatego, że ścigano mnie wzdłuż i

wszerz Rimmy i całego tego sektora, miałbym się nie dowiedzieć, co piszczy w trawie?
Próbowaliście zabić Valoruma na Coruscant, ale skopaliście sprawę. Teraz zwracacie
się do mnie, zamiast zrobić to od razu na samym początku.

Na twarz Cindara powrócił szyderczy uśmieszek.
- Nie byłeś zainteresowany, pamiętasz? Chodziło ci, zdaje się, po głowie, żeby zo-

stać farmerem wilgoci na Tatooine.

- Poza tym niczego nie skopaliśmy - powiedział Havac. - Myśleliśmy, że jak za-

straszymy Valoruma, to zaprosi Front Mgławicy do udziału w szczycie. Nie pojął alu-
zji, więc zamierzamy dokończyć sprawę na Eriadu.

Cindar uśmiechnął się złowieszczo.
- Zamierzamy sprawić, żeby nikt szybko nie zapomniał tego szczytu.
Cohl podrapał się w brodę.
- Ale po co? Żeby Valorum nie opodatkował stref wolnego handlu? W jaki sposób

to miałoby pomóc Frontowi Mgławicy albo systemom peryferyjnym?

- Myślałem, że nie interesujesz się polityką- przyciął mu Havac.
- Pytam z czystej ciekawości.
- W porządku - zgodził się Havac. - Jeśli nie wprowadzą opodatkowania, planety

peryferyjne nie będą się musiały martwić wyższymi kosztami. A jeśli chodzi o Federa-
cję Handlową, nadal będziemy się nimi zajmować tak, jak dotąd.

Cohl nie wyglądał na przekonanego.
- Narobicie sobie tylko dodatkowych wrogów, Havac... rycerzy Jedi, o ile się znam

na czymkolwiek. Ale, jak sądzę, nie płacicie mi za myślenie.

- Właśnie - stwierdził Cindar. - Pozwól, że my zajmiemy się konsekwencjami.
- Nie ma sprawy - powiedział Cohl. - Porozmawiajmy jednak o Eriadu. Ze wzglę-

du na to, co wyczynialiście na Coruscant, ochrona będzie wyjątkowo szczelna. Nieza-
leżnie od tego, jakie cele wam przyświecały, tylko sobie zaszkodziliście.

- Tym bardziej zależy nam na tym, żeby zgromadzić doskonale wykwalifikowany

zespół - zgodził się Havac.

Cohl położył ręce na stole.
- Będę potrzebował nowego statku. „Jastrzębionietoperz" jest zbyt dobrze znany.
- Zrobione - obiecał Cindar. - Co jeszcze?
Cohl zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że nie uda wam się trzymać Jedi z dala od mojego kursu?
Havac uśmiechnął się.
- Jeśli o to chodzi, kapitanie, to mogę zagwarantować, że Jedi będą zajęci zupełnie

gdzie indziej.

Maska kłamstw

Janko5

116

S Y S T E M Y P E R Y F E R Y J N E

background image

James Luceno

Janko5

117

R O Z D Z I A Ł

18

Wypływając z cienia małego księżyca w słoneczne światło, dwa krążowniki dy-

plomatyczne zbliżały się do ciemnobrązowej tarczy Asmeru. Z przodu i po bokach
karmazynowego koreliańskiego statku leciała eskorta ciemnych myśliwców Tikiar,
przypominających drapieżne ptaki z zakrzywionymi dziobami i pazurami. Nieco z tyłu,
nadal w cieniu księżyca, trzymały się dwa olbrzymie pancerniki z dziobami w kształcie
kłów i eleganckimi płetwami steru, najeżone bronią i oznaczone królewskim godłem
rodu Vandron.

Odległa o lata świetlne, wyhaftowana na usianym gwiazdami tle widniała olbrzy-

mia spirala światła, blaknącego w kierunku środka najczarniejszej czerni.

Qui-Gon obserwował zwariowane niebo ze sterowni sunącego krążownika. Obok

niego stał Obi-Wan, wychylając się pomiędzy przednimi siedzeniami, by mieć lepszy
widok. Pilotka i pierwszy oficer mieli na sobie dopasowane niebieskie mundury Depar-
tamentu Sprawiedliwości.

- Wchodzimy na pole kopalniane - odezwała się kobieta, jednocześnie korygując

ustawienia instrumentów pokładowych.

Porozrzucane w przestrzeni błyszczące cylindry przyciągnęły wzrok Qui-Gona.
- Mógłbym je wziąć za asteroidy - powiedział pierwszy oficer. Obi-Wan pochylił

się nad nim.

- Nie wszystko jest tym, czym się wydaje. Qui-Gon spojrzał na niego z dezaproba-

tą.

- Pamiętaj o tym, kiedy znajdziemy się na powierzchni, padawanie - przypomniał

cicho.

Obi-Wan przełknął ripostę, która cisnęła mu się na usta, i przytaknął.
- Dobrze, mistrzu.
Pierwszy oficer wywołał powiększony obraz kopalni.
- Są zaminowane - powiedział przez ramię do Qui-Gona. - Detonację mogą praw-

dopodobnie wywołać statki strażnicze terrorystów albo ktoś na dole.

Podczas gdy Qui-Gon rozważał to, co usłyszał, z głośników sterowni rozległ się

kobiecy głos:

- „Wybitny", tu „Ekliptyka". Nasza eskorta radzi, byśmy unieśli tarcze i jak naj-

szybciej lecieli wyznaczonym kursem. Skanery dalekiego zasięgu pokazują trzy statki

Maska kłamstw

Janko5

118

bojowe na przeciwległym krańcu pola kopalnianego. Jesteśmy prawie pewni, że zdają
sobie sprawę z naszej obecności.

Qui-Gon dotknął ramienia Obi-Wana.
- Czas, byśmy dołączyli do pozostałych w kapsule salonowej.
Wyszli z ciasnej sterowni i skierowali się ku rufie wąskim korytarzem, przecho-

dzącym prosto przez stanowisko nawigacji, łączności i mesę dla załogi. Korytarz koń-
czył się u wejścia do turbowindy, którą zjechali na dolny pokład. Tam weszli przez
przedsionek do obszernej kapsuły salonowej.

Stożkowate kapsuły, wciśnięte pod ścięty dziób krążownika i moduł przednich

sensorów, były wymienne i umożliwiały utrzymanie innej atmosfery w każdym stożku.
W sytuacji kryzysowej można je było po prostu wystrzelić z pokładu jako kapsuły ra-
tunkowe. Ta, w której się znaleźli, miała iluminatory na sterburcie i bakburcie oraz
duży okrągły stół z holoprojektorem na środku.

- Dotarliśmy do kopalni - powiedział Qui-Gon.
- Rzeczywiście - zgodził się rycerz Jedi Ki-Adi-Mundi, wyjrzawszy przez ilumina-

tor na sterburcie. Miał gęstą siwą brodę i sumiaste wąsy, pasujące do krzaczastych
brwi.

- Niepokoi się twój padawan, Qui-Gonie - zauważyła Yaddle siedząca za stołem. -

Kopalnie to, czy inna troska?

Qui-Gon niemal się uśmiechnął.
- Zawsze tak wygląda. Zwykle ma złe przeczucia. Gdyby naprawdę był zaniepoko-

jony, para buchałaby mu uszami.

- Tak - potwierdziła Yaddle. - Jak go szkolisz, obserwowałam. Parę widziałam.
- Nie niepokoję się, mistrzu - powiedział łagodnie Obi-Wan. -Staram się jednak

wybiegać myślą do przodu. - Zaczekał, by Qui-Gon pouczył go, że powinien koncen-
trować się na żywej Mocy, ale przynajmniej raz mistrz oszczędził mu nauki.

- Słusznie czynisz, próbując przewidzieć wypadki - odezwała się Yaddle. - Lekko

traktuj sprawy dużej wagi, a zdecydowanie -te o nieistotnych konsekwencjach. Trudno
jest stanąć wobec kryzysu i rozwiązać go łagodnie, jeśli nie masz w sobie zdecydowa-
nia, bo niepewność podważy twe starania. Kiedy nadchodzi czas, wybieganie myślą w
przód pozwala ci traktować sprawy lekko.

Przeniosła wzrok na Qui-Gona.
- Zgadzasz się ze mną, Qui-Gonie? Skłonił głowę.
- Jak powiedziałaś, mistrzyni.
Saesee Tiin, siedzący naprzeciwko Yaddle, uniósł wzrok i uśmiechnął się, jakby

odczytywał myśli Qui-Gona. Obok niego siedziała równie niewielka wzrostem jak
Yaddle, Vergere z rasy Fosh i dawny uczeń Tracji, Cho Leem, który opuścił zakon Jedi
kilka lat wcześniej. Szczupły tułów Vergere pokrywały krótkie różnokolorowe pióra.
Jej lekko wklęsła twarz miała dwoje skośnych oczu, szerokie usta, delikatne bokobro-
dy, oklapłe długie uszy i dwa czułki. Poruszała się na dwóch przegubowych nogach o
płaskich stopach.

Obok Vergere stała Depa Billaba w ciemnym kapturze na głowie.
W głośnikach kapsuły zatrzeszczał głos pilotki „Wybitnego":

background image

James Luceno

Janko5

119

- Mistrzu Tiin, otrzymałam transmisję od naszej eskorty.
Qui-Gon podszedł bliżej do stołu. Wkrótce ponad holoprojektorem ukazała się

sylwetka mężczyzny o arystokratycznych rysach i postawie.

- Szacowni członkowie zakonu Jedi! - zaczął mężczyzna. - W imieniu lorda Cru-

eya i lady Theala z rodu Vandron mam zaszczyt powitać was w sektorze Seneksa.
Przepraszamy za krętą trasę, jaką musieliście podążać, i za wszelkie inne środki ostroż-
ności, do zastosowania których zmusiły nas okoliczności. Siły przypływów i broń orbi-
talna to niezwykle niebezpieczna mieszanka.

Uśmiechnął się.
- Mimo wszystko wierzymy, że nie będziecie oceniać sektora Seneksa po tym, co

zobaczycie na Asmeru. Na planecie tej wyrosły kiedyś wielkie miasta i piękne pałace,
które jednak padły ofiarą zmian klimatycznych. Obecna populacja planety składa się z
niewolników Ossanu, stworzonych na vandrońskiej planecie Karfedion, ale zesłanych
tutaj ze względu na taki czy inny defekt. Wyhodowani do prac rolniczych, niewolnicy
ci zdołali ułożyć sobie tutaj życie, ale nie sądzimy, by powitali was szczególnie ciepło.
Podobne powitanie zgotowaliby zapewne członkom Frontu Mgławicy, gdyby tamci nie
dysponowali najnowocześniejszą bronią.

- Po prostu urocze - powiedział Depa na tyle cicho, by usłyszeli go tylko jego to-

warzysze.

- Żałujemy, że tym razem nie możemy wam bardziej pomóc - dodał mężczyzna. -

Może gdy obecny kryzys zostanie rozwiązany, rody sektora Seneksa i Republika będą
mogły się spotkać, by omówić interesujące nas sprawy ku obopólnej korzyści.

Miniaturowa postać znikła, pozostawiając siedmioro Jedi pełnych obaw i złych

przeczuć.

- A nie dotarliśmy nawet do połowy pola kopalnianego - odezwała się Yaddle.
Głośniki zatrzeszczały ponownie.
- Mamy transmisję z dołu, z Asmeru - oznajmiła pilotka. - Statki strażnicze Frontu

Mgławicy nie stanowią bezpośredniego zagrożenia, ale myśliwce rodu Vendron się
rozproszyły, by znaleźć się z dala od ewentualnej akcji.

Przez lewy iluminator Qui-Gon zobaczył, jak smukłe myśliwce Tikiar z gracją od-

dalają się od „Wybitnego". Kiedy znów spojrzał na stół, w stożku światła emitowanym
przez holoprojektor stał humanoid o grubej szarawej skórze i wykrzywionych nieprzy-
jemnie ustach. Miał zapadniętą, wielką twarz i ogoloną czaszkę, z której czubka opadał
na ramiona cienki warkoczyk. Qui-Gon sądził, że oto ma okazję po raz pierwszy ujrzeć
jednego z wygnanych na Asmeru niewolników, ale przekonał się, że się myli, gdy hu-
manoid przemówił:

- Wzywam krążowniki Republiki! Podajcie swoją tożsamość albo zostaniecie

ostrzelani!

Saesee Tiin usiadł naprzeciwko holokamery i odpowiedział w imieniu Jedi, odrzu-

cając kaptur, by można było zobaczyć jego drobną, świetlistą twarz i skierowane ku
dołowi rogi.

- Jesteśmy członkami misji dyplomatycznej przysłanej przez Coruscant.
- To nie jest przestrzeń Republiki, Jedi. Nie macie tu żadnej władzy.

Maska kłamstw

Janko5

120

- To prawda - odpowiedział Tiin spokojnie. - Ale nakłoniliśmy władców tego sek-

tora, by byli naszymi przewodnikami do Asmeru, chcemy bowiem rozpocząć negocja-
cje z Frontem Mgławicy.

Humanoid wyszczerzył zęby.
- Zarzuty Frontu Mgławicy dotyczą Federacji Handlowej, a nie Coruscant. Roz-

wiążemy tę sprawę własnymi sposobami. Poza tym dokładnie wiemy, jak wygląda-
ją„negocjacje" z Jedi.

Tiin pochylił się w stronę holokamery, mrużąc i tak już wąskie oczy.
- W takim razie pozwól, że wyjaśnię ci przyczynę naszego zaangażowania w tę

sprawę. Coruscant zarzuca Frontowi Mgławicy próbę zamachu na życie jednego z dy-
gnitarzy Republiki.

Humanoid zamrugał w ostentacyjnym zaskoczeniu.
- Nie rozumiem cię, Jedi. Czyje życie było zagrożone?
- Życie Najwyższego Kanclerza Valoruma.
Na grubokościstej twarzy humanoida pojawił się wyraz troski.
- Twoi przewodnicy cię oszukali. Jak mówiłem, nie działamy przeciw Republice.
- Siady kilku zamachowców prowadzą na Asmeru - powiedział Tiin.
- Być może, ale my nic nie wiemy o ich działaniach. Tiin wyłożył swoją prośbę:
- Proponuję, by ktoś z dowództwa odwiedził nas na pokładzie. Humanoid prych-

nął.

- Chyba ci próżnia przewróciła w głowie.
- W takim razie czy pozwolisz, byśmy wylądowali i porozmawiali z wami na po-

wierzchni?

- A mamy jakiś wybór?
- Nie, raczej nie.
- Tak właśnie myślałem - powiedział humanoid. - Ilu was tam jest, Jedi?
- Siedmioro.
- A ilu macie funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości?
- Około dwudziestu.
Humanoid odwrócił się, by porozmawiać z kimś, kogo nie było widać w stożku

holoprojektora.

- W geście dobrej woli zostawcie jeden z krążowników na orbicie, a wraz z nim

większość sił Departamentu - odpowiedział w końcu. -Dwa z naszych CloakShape'ów
sprowadzą krążownik na powierzchnię.

Tiin spojrzał na Yaddle, potem na Billabę. Obie skinęły głowami. Odwrócił się z

powrotem w stronę holokamery.

- Przyślijcie eskortę.
- Czy ktokolwiek tutaj czuje się zadowolony z takiego rozwiązania? - zapytała

Vergere, podczas gdy krążownik schodził w dół przez cienką warstwę chmur, przez
które widać było pomarszczoną powierzchnię Asmeru. Gdy nikt nie odpowiedział na
pytanie delikatnej, upierzonej Jedi, pokręciła z dezaprobatą swą nieproporcjonalnie
dużą głową. - Tego się właśnie obawiałam.

background image

James Luceno

Janko5

121

Qui-Gon spojrzał znacząco na Obi-Wana. Obaj wyszli z kapsuły i wrócili do ste-

rowni, skąd widać już było rzeźbę terenu: skute lodem wierzchołki łańcuchów górskich,
jałowe wyżyny, strome i schodzące nierównymi tarasami wzgórza, bladozielone upra-
wy, wspinające się znad brzegów rwących czarnych rzek.

- Co powinniśmy zrobić, jeśli pojawią się kłopoty, mistrzu? - zapytał cicho Obi-

Wan.

Qui-Gon odpowiedział, nie odwracając wzroku od iluminatorów:
- Gdy złapie cię burza, próbujesz pozostać suchy, biegnąc pod dach. Ale i tak

przemokniesz.

- Lepiej od początku liczyć się z możliwością, że się zmoknie -stwierdził Obi-

Wan.

Qui-Gon przytaknął.
Na horyzoncie pojawiły się ruiny starożytnego miasta - monolityczne pomniki,

prostokątne place i schodkowe piramidy, odcinające się na tle nieba niczym łańcuch
wzgórz. Tuż pod sobą widzieli geometryczne kształty i animistyczne symbole wycięte
w wiecznie spragnionej wilgoci ziemi. Miasto otaczał niewysoki mur cyklopowych
głazów, spiętrzonych zygzakowato.

Ruiny otaczał labirynt prymitywnych zabudowań, wzniesionych z błota i suszonej

w słońcu gliny. Widzieli poruszające się po brudnych drogach sylwetki, niektóre na
kołowych wózkach, inne poganiające stada jucznych zwierząt o długiej sierści, równie
wielkich jak banthy. Na północy wielkie jezioro, upstrzone skalistymi wysepkami, roz-
ciągało się aż po horyzont, jak kropla płynnego agatu.

- Widzę lądowisko - zameldowała pilotka.
Wskazała Qui-Gonowi duży plac pomiędzy ruinami, szeroki jak ramię hangaru

frachtowca Federacji Handlowej, ale dwukrotnie dłuższy. Otoczony ze wszystkich czte-
rech stron niskimi piramidami, plac był tak wielki, że pomieściłby całą flotyllę krążow-
ników.

- „Wybitny", tu „Ekliptyka". - Ten sam kobiecy głos rozległ się ponownie w gło-

śnikach sterowni; słychać w nim było zdenerwowanie. - Nasze skanery wykryły pięć
niezidentyfikowanych statków wyłaniających się zza ciemnej strony Asmeru. Tikiary i
pancerniki rodu Vandron opuszczają orbitę.

Qui-Gon spojrzał ostro na pilotkę.
- To pułapką pani kapitan. Proszę nakazać „Ekliptyce" ucieczkę.
- Wzywam „Ekliptykę"... - zaczęła pilotką gdy nagle z głośników sterowni rozległ

się szum zakłóceń. Po nim ponownie usłyszeli kobiecy głos, mocno zaniepokojony.

- Wzywam „Wybitnego'"! Odpalają miny! Nie możemy manewrować! Zbliżają się

niezidentyfikowane statki... cztery myśliwce i kanonierka klasy Tempest!

Obi-Wan spojrzał zaskoczony na Qui-Gona.
- „Jastrzębionietoperz"?
- Wkrótce się przekonamy.
Z głośników przez dłuższą chwilę dochodziło tylko niezrozumiałe skrzeczenie. W

tym samym momencie „Wybitny" zaczął się gwałtownie trząść.

- Przyciągają nas - stwierdziła zdumiona pilotka.

Maska kłamstw

Janko5

122

Razem z pierwszym oficerem zaczęli zmagania z instrumentami pokładowymi.

Qui-Gon przycisnął twarz do chłodnej transpastali iluminatora. W nachylonej płasz-
czyźnie jednej z piramid pojawił się prostokątny otwór, a w nim wiele mówiąca instala-
cja generatora promienia ściągającego.

- To generator komercyjny - powiedział Qui-Gon. - Damy radę się wyrwać?
- Możemy spróbować - zgodziła się pilotka.
- Możemy też przy okazji spalić napęd podświetlny - uznał za stosowne dodać

Obi-Wan.

Pierwszy oficer włączył kanał stacji łączności.
- Wyślijcie impuls alarmowy na Coruscant, informujący o naszej sytuacji.
Pod nimi płaski dach rozległego budynku rozsuwał się jak zasłona. W otworze zo-

baczyli lufę artyleryjską.

- Działo jonowe - powiedziała kapitan przez zaciśnięte zęby. Qui-Gon nachylił się

nad nią.

- Najwyraźniej oczekiwali naszej wizyty, pani kapitan.
Pilotka gwałtownie obróciła się w fotelu w stronę tablicy kontrolnej kapsuł ratun-

kowych.

- Mistrzu, proszę powiedzieć swoim towarzyszom, by wyszli z kapsuły salonowej.

Być może jest sposób na uniknięcie tej sytuacji.

Qui-Gon wyjrzał przez iluminator. Jeden z myśliwców typu CloakShape zmienił

kurs, kierując się przed dziób krążownika. Lądowisko czekało dokładnie na wprost
nich, odległe zaledwie o kilka kilometrów.

- Zawsze są sposoby, pani kapitan. Ale nie takie, o jakich pani myśli.
- Proszę zrobić, co mówiłam - warknęła.
Qui-Gon zawahał się, ale pochylił się nad mikrofonem interkomu.
- Mistrzu Tiin, natychmiast opuśćcie kapsułę.
- Dlaczego, Qui-Gonie?
- Nie ma czasu na wyjaśnienia. Spieszcie się.
Pilotka poczekała na potwierdzenie, że kapsuła jest pusta. Wówczas odpaliła ła-

dunki oddzielaczy. Dziób krążownika otworzył się, gdy klamry magnetyczne pod ste-
rownią puściły, a kapsuła wystrzeliła z kadłuba krążownika.

Niemal zupełnie odporna na promień ściągający ze względu na niewielkie rozmia-

ry, kapsuła wystrzeliła przed dziób lecącego coraz wolniej krążownika, napędzana wła-
snymi silnikami, sterowanymi jednak przez pilotkę z pokładu „Wybitnego".

Pilot myśliwca typu CloakShape nie mógł wiedzieć, co go trafiło.
Silnie uderzony w ogon przez kapsułę, myśliwiec skoczył do przodu, po czym

przechylił się gwałtownie na jeden bok. Pilot próbował wyprostować lot, ale silnik
repulsorowy odmówił posłuszeństwa i pilot stracił kontrolę nad statkiem. Strzelając
kłębami białego dymu i strumieniami lepkiej cieczy, myśliwiec stanął dęba na prawym
stabilizatorze, wpadł w korkociąg i runął w dół na centralny plac miasta.

Pilotka pochyliła się ku szybom, by śledzić upadek myśliwca. Zacisnęła prawą

dłoń w pięść.

- Trzymaj cel... - szeptała błagalnie w stronę myśliwca. - Trzymaj cel...

background image

James Luceno

Janko5

123

CloakShape uderzył dziobem w nachyloną ścianę piramidy, w której mieścił się

generator promienia ściągającego, i rozpadł się na kawałki. Trafiony bokiem generator
przez chwilę się trzymał, ale zaraz po wewnętrznej powierzchni tarczy ochronnej za-
częły przebiegać iskry.

- Tego było nam potrzeba! - powiedziała pani kapitan.
Włączyła potrójne silniki na pełną moc i krążownik zaczął szybko się wznosić, ale

nagle zatrzymał się, tylko po to, by po chwili wrócić na swój poprzedni, bezwładny
kurs.

- Uszkodziła pani generator, pani kapitan - powiedział Qui-Gon. - Ale nie znisz-

czyła.

Pilotka nie przerwała prób wyrwania się z uścisku promienia ściągającego, ale

udało jej się jedynie wprowadzić statek w dygot. Nadal trzymany promieniem ściągają-
cym, „Wybitny" przechylił się gwałtownie na sterburtę, przelatując nad placem w stro-
nę północnej piramidy. Qui-Gon był pewien, że uderzą dziobem w budowlę, ale w
ostatniej chwili krążownik poderwał się do góry. Ogon statku zawadził jednak o stożek
piramidy, pozbawiając się środkowego i prawego silnika.

W tym samym momencie działo jonowe otworzyło ogień.
Ładunki energii z samopowtarzalnych luf wyszukiwały kolejne wrażliwe miejsca

na brzuchu statku. Trafienia odbijały się od tarcz, rozgałęziając się jak błyskawice i
spowijając statek pajęczyną pulsującego błękitnego światła.

Wszystkie systemy pokładowe padły.
Przez chwilę na pokładzie zapanowała cisza, zanim część systemów obudziła się

do życia. Krążownik zaczął schodzić lotem ślizgowym w dół, utrzymywany w powie-
trzu przez jedyny ocalały silnik.

Pod nimi, odbijając słoneczne światło, rozciągała się czarna tafla jeziora.
- A ja myślałem, że to była przenośnia, kiedy mówiłeś o zmoknięciu, mistrzu -

powiedział Obi-Wan, rozglądając się za czymś, czego mógłby się przytrzymać.

Maska kłamstw

Janko5

124

R O Z D Z I A Ł

19

„Wybitny" musnął powierzchnię jeziora, zanurzył się w nim brzuchem i zaczął

płynąć w stronę środka. Na wprost krążownika rosła w oczach jedna ze skalistych wy-
sepek, dopóki statek nie wytracił pędu i nie zatrzymał się w kipieli. Przechylił się na
uszkodzony bok i zaczął powoli tonąć.

Siedmioro Jedi i kilku funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości zebrało się

obok śluzy przy pierścieniu cumowniczym na ster-burcie. Otworzyli klapę włazu, we-
pchnęli ją do zimnej wody i zaczęli płynąć ku najbliższej wyspie, która wznosiła się
bezładną zbieraniną wysmaganych wiatrem i wypłukanych przez wodę głazów na wy-
sokość ponad stu metrów.

Qui-Gon dotarł do brzegu pierwszy i wydźwignął się z wody na suchy ląd, zapie-

rając się stopami o wąski pasek kamienistej plaży. Fale wywołane zatonięciem krążow-
nika rozbijały się wokół jego kostek. Wycisnął wodę z długich włosów i brody, a po-
tem, zdjąwszy buty i przemoczoną tunikę, włożył płaszcz, który płynąc, trzymał nad
głową. Odpiął miecz świetlny, włączył go i kilkakrotnie ciął powietrze przed sobą.
Zadowolony, że broń nie została uszkodzona, wyłączył ją i przypiął z powrotem do
szerokiego, skórzanego pasa.

Wziął głęboki oddech, ale nie zdołał napełnić płuc tlenem. Znajdowali się na

znacznej wysokości i powietrze było rozrzedzone; niebo, niczym odwrócona misa naj-
czystszego błękitu, wspierało się na białym lodzie szczytów górskich na horyzoncie.
Olbrzymia czerwona tarcza słońca Asmeru wisiała nisko na zachodzie. Temperatura
szybko spadała i na pewno należało oczekiwać mrozu po zapadnięciu zmroku.

Na południu niebo przecinały plamki statków schodzących w dół w studni grawi-

tacyjnej planety. Kierowały się niewątpliwie ku lądowisku. Qui-Gon zastanawiał się
przez krótką chwilę, który z nich to „Jastrzębionietoperz".

Odwrócił się plecami do jeziora i pozwolił wzrokowi wędrować po martwej skale.

Bardziej przypominała wytwór raje niż natury, niczym piramida z ruinami starożytnych
budowli na szczycie.

Na prawo i lewo od Qui-Gona kolejne osoby wydostawały się na brzeg, przygięte

pod ciężarem przemoczonych szat i butów. Za przykładem Qui-Gona Obi-Wan wysko-
czył z wody, lądując na szczycie mniejszych głazów. Vergere unosiła się na po-

background image

James Luceno

Janko5

125
wierzchni jak wodny ptak i dopiero kiedy dotarła na skraj kamienistej plaży, odbiła się
mocno od dna nogami i wyskoczyła na brzeg. Saesee Tiin rozcinał wodę szerokimi
dłońmi jak płetwami. Yaddle płynęła na potężnych ramionach Ki-Adi-Mundi, obejmu-
jąc krótkimi nóżkami jego wydłużoną głowę z kokiem złotobrązowych włosów przyle-
pionych do zielonej czaszki. Niedaleko od nich Depa Billaba wydostała się na brzeg z
gracją, jakby wychodziła z ciepłej kąpieli. Trzysta metrów od brzegu nadal było widać
ponad linią wody kadłub „Wybitnego", wokół którego kipiały, pękając głośno, wielkie
bąble powietrza.

Wszyscy byli nieco oszołomieni. Pilotka krążownika odniosła największe obraże-

nia: miała złamane ramię. Wyraźnie cierpiąc, doczołgała się do Qui-Gona; wysiłek
wyczerpał ją tak, że ledwo mogła złapać oddech.

- Myślałam, że uda nam się wyrwać - powiedziała przepraszającym głosem.
- Nie potępiaj na razie swych działań - odparł Qui-Gon. - Nic nie dzieje się przy-

padkiem.

Pilotka pokiwała głową i spojrzała na Saesee Tiina.
- Czy to ród Vandron nas zdradził?
Itkotchianin skrzyżował ręce na szerokiej piersi.
- To bez znaczenia dla naszej obecnej sytuacji. - Spojrzał na Yaddle. - Pytanie

brzmi: co teraz?

- Niezwłocznej odpowiedzi pytanie to wymaga - powiedziała maleńka Jedi - bo

wkrótce towarzystwo mieć będziemy.

Qui-Gon spojrzał w stronę, w którą patrzyła. Od południowego brzegu leciało ku

nim kilka statków.

Obi-Wan sięgnął ręką do pasa, by odpiąć miecz świetlny, ale Qui-Gon powstrzy-

mał go jednym spojrzeniem.

- Na to zawsze będzie czas. Na razie musimy ocenić, na czym stoimy.
Obi-Wan rozejrzał się dookoła.
- Na wyspie, w środku jeziora, otoczeni przez wrogów, mistrzu.
- Czy to nie ty powiedziałeś, że nie wszystko jest tym, na co wygląda?
Obi-Wan zmarszczył czoło.
- Uważam się za upomnianego.
Qui-Gon dotknął łagodnie jego ramienia i wskazał podbródkiem na pozostałych.
- Nie ma sensu stać na widoku, gdzie jesteśmy łatwym celem.
Sięgnąwszy po Moc, rycerze, podtrzymując w środku funkcjonariuszy Departa-

mentu Sprawiedliwości, odbili się od gruntu i unieśli na wyższe głazy. Z góry mogli
lepiej zobaczyć zbliżające się barki. Napędzane repulsorowymi silnikami, statki miały
tak samo makabrycznie wymyślne kształty, jak jednostki rodu Vandron. Niektóre miały
zwierzęce dzioby i ożebrowanie jak walenie, inne misternie uniesione rufy z wyżłobio-
nymi na nich wykrzywionymi pyskami. Wszystkie były uzbrojone w sprzężone baterie
dział laserowych.

Flotylla przypominających bestie barek zawisła w pobliżu wyspy, celując z broni

w brzeg. Załogi ich były mieszane - ludzie, Weequayowie, Rodianie, Bithowie, Sullu-

Maska kłamstw

Janko5

126

stanie i wiele innych ras - i ubrane w ciężkie zbroje, rękawice i hełmy okrywające usta i
nos.

Stojący na dziobie najbliższej z barek wysoki mężczyzna odwinął kolorową szarfę,

która zasłaniała dolną część jego twarzy, i przyłożył złożone dłonie do ust.

- Nie wiem, na ile was to obchodzi, Jedi, ale planowaliśmy zgotować wam znacz-

nie cieplejsze i niewątpliwie nie tak mokre przyjęcie.

Saesee Tiin, Ki-Adi-Mundi i Qui-Gon pokazali się przeciwnikom.
- Równie ciepłe jak to, którym powitaliście drugi krążownik? -krzyknął Tiin. Męż-

czyzna podprowadził barkę na wprost Tiina.

- Próbując uciekać, wasz krążownik zawadził o urządzenia kopalni i uległ znisz-

czeniu. Nie mieliśmy zamiaru do niego strzelać.

- A jakie zamiary macie wobec nas? - zapytał Ki-Adi-Mundi.
- Po pierwsze, chcemy wyrazić nasze rozczarowanie faktem, że Jedi przeciwsta-

wiają się wolnemu handlowi w systemach peryferyjnych, opowiadając się po stronie
Federacji Handlowej.

- Nie opowiadamy się po niczyjej stronie - powiedział szorstko Tiin. - Naszym je-

dynym celem jest rozwiązanie tego kryzysu, zanim przerodzi się w otwartą wojnę. Taki
również był cel Najwyższego Kanclerza Valoruma, który absolutnie nie jest waszym
wrogiem w tej sprawie.

- Nie mieliśmy nic wspólnego z próbą zamachu na jego życie! - krzyknął ktoś z

innej łódki.

Rzecznik terrorystów obrócił się gniewnie w stronę, z której doszły te słowa, ale

szybko odzyskał opanowanie.

- Skoro Valorum nie jest naszym wrogiem, dlaczego Front Mgławicy został wy-

kluczony z udziału w szczycie na Eriadu?

- Jeśli zgodzicie się spotkać z Najwyższym Kanclerzem, sam wyjaśni wam powo-

dy.

Mężczyzna potrząsnął głową.
- To nie wystarczy. Konferencja pozwoli zjednoczyć się Federacji Handlowej i

Gildii Komercyjnej przeciwko nam. Żądamy, by Valorum odwołał szczyt.

- Więc o to w tym wszystkim chodzi? - zapytał Qui-Gon, zataczając ręką szeroki

krąg. - Zamierzacie zatrzymać nas jako zakładników, by przedstawić swoje żądania?

Mężczyzna rozłożył ręce w ciężkich rękawicach.
- Jeśli tego nie zrobimy, jakie mamy szanse, że Valorum nas wysłucha, Jedi?
Odpowiedział mu Tiin.
- A gdyby Najwyższy Kanclerz odmówił spełnienia waszych żądań?
- Wówczas krew tych z was, którzy tu zginą, splami ręce kanclerza - powiedział

mężczyzna po dłuższej chwili. I dodał, zanim którykolwiek z Jedi zdążył mu odpowie-
dzieć: - Wszyscy zdajemy sobie sprawę z waszych umiejętności. Nie jesteśmy jeszcze
aż tak zdesperowani, by próbować wziąć was siłą. Wiemy, że jesteście w stanie przeżyć
na tej gołej skale tak długo, jak zechcecie, nawet bez wody i żywności. Potrafimy się z
tym pogodzić. W tej chwili liczy się tylko fakt, że tu utknęliście. Mamy jednak nadzie-

background image

James Luceno

Janko5

127
ję, że odzyskacie rozsądek i zgodzicie się, byśmy was uwięzili w warunkach bardziej
podobnych do tych, do których jesteście przyzwyczajeni.


Noc mijała powoli. Rozgrzewając się ciepłem Mocy, Jedi stłoczyli się na kamien-

nej podłodze zrujnowanej świątyni na szczycie wyspy, wziąwszy między siebie funk-
cjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości. Świecili sobie prętami jarzeniowymi, gdy
zaszła taka potrzeba, a tabletki odżywcze musiały wystarczyć za posiłek. Nie mieli
jednak wody - nie mogli pić wody z jeziora ze względu na jej wysokie zasolenie.

Vergere podkurczyła pod siebie nogi i siedziała jak na grzędzie. Yaddle otuliła się

delikatną szatą i bez trudu zapadła w trans. Qui-Gon, Obi-Wan, Depa Billaba, Ki-Adi-
Mundi i Saesee Tiin na zmianę obejmowali wartę.

Choć wyspa była pozbawiona życia, emanowała silną Mocą płynącą z ulotnej

obecności istot, które niegdyś ją stworzyły.

Poprzez trapezowate okna w ścianach świątyni świt rzucił długie czerwone cienie

na podłogę sali. Gdy wszyscy się obudzili, Yaddle i Depa Billaba przeszły do rzeczy.

- Do tej pory Coruscant musiała dowiedzieć się o naszym położeniu - powiedziała

Billaba. - Jestem pewna, że Najwyższy Kanclerz Valorum nie będzie odwlekał szczytu
na Eriadu. Może jednak wyśle dodatkowe siły Departamentu Sprawiedliwości na
Asmeru.

- Konflikt wówczas murowany - powiedziała Yaddle. - „Ekliptyka" już stracona,

najpewniej z całą załogą. Na dalsze ofiary zanosi się. Jest lepszy sposób rozwiązania tej
sytuacji.

Nie był to pierwszy raz w ciągu czterystu siedemdziesięciu sześciu lat życia ma-

leńkiej Jedi, gdy została uwięziona. Według legendy, została mistrzynią po spędzeniu
ponad stu lat w podziemnym więzieniu na Koba.

- Front Mgławicy nie może liczyć na uzyskanie czegokolwiek, przetrzymując nas

tutaj - powiedział podejrzliwie Qui-Gon. - Przecież muszą wiedzieć, że zdołaliśmy się
skontaktować z Coruscant, zanim statek się rozbił.

- Może nie myślą w ten sposób - zasugerował Ki-Adi-Mundi. -Może taka strategia

nie przyszła im do głowy.

Qui-Gon spojrzał na niego.
- Ależ tak. Widziałem, jak ją stosują.
- Wyjaśni ci to kapitan Cohl, jeśli w końcu staniesz z nim twarzą w twarz - powie-

działa Yaddle. - Tymczasem zdecydować musimy, czy walczyć, czy ustąpić.

Vergere zastrzygła oklapłymi uszami. Spojrzała znacząco na Qui-Gona i przenio-

sła wzrok na pozbawione drzwi wejście do sąsiedniej sali świątyni. Qui-Gon nasłuchi-
wał przez chwilę, po czym razem z Ki-Adi-Mundi wstali i cicho przemknęli się w stro-
nę przejścia, stając po obu stronach otworu.

Yaddle, Depa i Vergere zaczęły rozmawiać, jak gdyby nigdy nic. Nagle Qui-Gon i

Ki-Adi-Mundi sięgnęli za próg i wyszarpnęli stamtąd humanoidalną istotę, która wy-
glądała - albo wyglądał -jakby wyrosła z samej ziemi. Gruba skóra istoty, której płci nie
dało się zidentyfikować, była wyraźnie odporna na wiatr, śnieg czy wysokoenergetycz-
ne promieniowanie. Czworo dłoni i nagie stopy przypominały łopaty, a plecy były jak-

Maska kłamstw

Janko5

128

by stworzone do przenoszenia ciężkich ładunków. Oczy, niewątpliwie przystosowane
do widzenia w ciemności, stanowiły jedyny wyraźny rys w pozbawionej uszu i nosa
twarzy, z ustami ledwie przystosowanymi do mowy.

Unieruchomiona w mocnym uścisku Jedi, istota zaczęła mamrotać coś nerwowo w

nieznanym języku.

Depa wstała.
- Mówi narzeczem kupców stosowanym w sektorze Seneksa - powiedziała.
Yaddle pokiwała głową.
- Jeden z tych rzekomo nieudanych bioinżynieryjnych niewolników musi to być.
Niewolnik nie przestawał mówić z wzrokiem wbitym w twarz Depy. Słuchała, a

kiedy zamilkł, uśmiechnęła się i dotknęła łagodnie jego ramienia.

- Wygląda na to, że pojawiła się alternatywa, której nie braliśmy pod uwagę - po-

wiedziała całej reszcie. - Ta istota proponuje nam pomoc w ucieczce.

Qui-Gon zapytał, patrząc na niewolnika:
- Którędy?
Depa przetłumaczyła odpowiedź.
- Tą samą drogą, którą on tu dotarł.
Niewolnik wskazał na sąsiednie pomieszczenie. Qui-Gon i Obi-Wan włączyli dwa

pręty jarzeniowe i schyleni weszli do sali. W przeciwległej ścianie zobaczyli kamienne
drzwi, na wpół uchylone.

- Zbadałeś miejsce to nocą, tak? - zapytała Yaddle.
- Tak, mistrzyni - odpowiedział Obi-Wan. Potrząsnęła głową z dezaprobatą.
- Niedbały jesteś.
Niewolnik powiedział coś do Depy.
- Mówi, że świątynia i miasto są połączone podziemnymi tunelami. Niektóre pro-

wadzą do budowli otaczających główny plac, czyli obecne lądowisko. Wygląda na to,
że plac jest słabo chroniony i niewolnik uważa, że powinniśmy bez trudu porwać za-
parkowane tam myśliwce.

Yaddle zmrużyła oczy.
- Zapewne to właśnie uczynić mamy - powiedziała. - Mniej pewne jest, czy szanse

mamy odlecieć z Asmeru.

Tiin kiwnął głową zdecydowanie.
- Odłożymy decyzję do czasu, gdy ta możliwość znajdzie się w naszym zasięgu.

Ruszyli gęsiego przez ukryte drzwi do ciemnego i wilgotnego korytarza. U pod-

stawy stromych schodów, którymi zeszli, czekało jeszcze dwóch niewolników, iden-
tycznych jak pierwszy. Pochodnie, które mieli w ręku, kopciły czarnym gryzącym dy-
mem.

Szeroki tunel u stóp schodów zbudowany był z kamiennych bloków, wyciętych

tak precyzyjnie, że nie potrzebowały zaprawy; niektóre wykuto w idealne łuki, by two-
rzyły sklepienie. Ruchy terenu uszkodziły starożytne dzieło - woda z jeziora przesącza-
ła się przez niegdyś nieprzepuszczalne połączenia i zbierała w kałużach na podłodze. W
niektórych miejscach ściany były całkowicie pokryte skrystalizowaną solą.

background image

James Luceno

Janko5

129

Depa nie przestawała rozmawiać z niewolnikiem, schodząc po schodach poniżej

poziomu jeziora.

- Kiedy Front Mgławicy po raz pierwszy przybył na Asmeru, poprosili niewolni-

ków o schronienie i niczego od nich nie żądali - wyjaśniła pozostałym. - Ale ci, którzy
pojawili się potem... nazwał ich „żołnierzami"... zmusili niewolników, by oddali im
swoje domy i dostarczali żywności. Żołnierze są równie okrutni, jak lordowie Seneksa i
często ścierają się z mniej skłonnymi do przemocy założycielami Frontu o to, jak prze-
prowadzić różne sprawy. Na szczęście w tej chwili zostało niewielu żołnierzy.

- Niewielu? - powtórzył Qui-Gon, zwracając się do Obi-Wana. -To dziwne.
- Dlaczego, mistrzu?
- Gdzie są, gdy my jesteśmy tutaj?
Tunel zaczął wspinać się pod górę, a ze ścian przestała kapać woda, wskazując, że

dotarli do stałego lądu. Mniejsze tunele odchodziły od głównego we wszystkich kie-
runkach; najwyraźniej w czasach starożytnych korytarzy tych regularnie używano do
przemieszczania się po mieście. Do ścian przymocowane były prymitywne lampy, a
kamienne krawędzie ścian na skrzyżowaniach aż lśniły, wypolerowane dotykiem nie-
zliczonych dłoni.

- Zbliżamy się do lądowiska - oznajmiła cicho Depa.
Centralny tunel przeszedł w prostokątną grotę, z prowadzącymi w górę schodami

pośrodku każdej ze ścian. Depa wskazała Najbliższe z nich.

- Te zaprowadzą nas do północnej piramidy. Myśliwce są zaparkowane w pobliżu

budowli, w której znajduje się generator promienia ściągającego.

- To spory kawałek drogi - zauważył Qui-Gon.
Depa przytaknęła.
- Większość strażników znajduje się w piramidzie z generatorem. Na pewno napo-

tkamy opór.

Niewolnik poprowadził ich w górę schodów przez szereg niewielkich pomieszczeń

aż do masywnego portalu, wychodzącego na plac. Zobaczyli kilka myśliwców CloakS-
hape, a obok nich „Jastrzębionietoperza", stojącego na trzech przyporach ładowniczych.

Niedaleko od miejsca, w którym się znajdowali, kilku strażników gawędziło we

wspólnym.

Qui-Gon i Obi-Wan wyprowadzili wszystkich z wyjątkiem niewolników na plac,

prawie cały ukryty w głębokim porannym cieniu. Nie pokonali nawet połowy drogi do
myśliwców, gdy usłyszeli głos:

- Cieszę się, że w końcu postanowiliście do nas dołączyć.
Siedem mieczy świetlnych rozjarzyło się w jednej chwili, gdy Jedi utworzyli

ochronny krąg, przyjmując pozycję obronną. W środku kręgu przykucnęli funkcjona-
riusze Departamentu Sprawiedliwości z gotowymi do strzału miotaczami.

Mężczyzna, który przemówił do nich z pokładu poduszkowca, wyszedł na balkon

pałacowej budowli zamykającej plac z krótszego boku. W tej samej chwili wokół placu
pojawili się żołnierze Frontu Mgławicy, uzbrojeni w najróżniejsze rodzaje broni. Za
terrorystami zebrała się widownia zaciekawionych, ale czujnych niewolników.

- Znów zostaliśmy zdradzeni - powiedział Ki-Adi-Mundi.

Maska kłamstw

Janko5

130

Depa spojrzała w kierunku wejścia do piramidy. Dwóch uzbrojonych terrorystów

wypchnęło na plac trzęsących się ze strachu trzech niewolników.

- Tylko przez to, że łatwo było przewidzieć nasz ruch - powiedziała.
- Mistrzu, kto tu jest naszym wrogiem? - zapytał cicho Obi-Wan.
Qui-Gon potrząsnął głową.
- Zadaję sobie to pytanie od czasu wypadków nad Dorvallą, padawanie. Jest w tym

wszystkim coś, o czym nie wiemy.

Rzecznik terrorystów wyszedł z pałacu na plac, gdzie dołączył do niego drugi - Bi-

thanin.

Obi-Wan spojrzał szybko na Qui-Gona.
- Mistrzu, czy to nie jest...
- Cicho, padawanie - przerwał mu Qui-Gon.
Mężczyzna i Bithanin zatrzymali się w pewnej odległości od groźnego kręgu

uformowanego przez Jedi.

- Mamy dwie możliwości - zaczął. - Możemy oczywiście walczyć. W końcu wy-

szlibyście pewnie z walki zwycięsko. Ale kilku z was mogłoby tego nie dożyć, a ci,
którzy by przeżyli, musieliby wcześniej zabić nas wszystkich. Albo... - przerwał na
chwilę -.. .możemy wszyscy opuścić broń.

Qui-Gon spojrzał na Yaddle i Tiina, którzy zdecydowanie kiwnęli głowami i wy-

łączyli miecze. Na znak rzecznika terroryści zaczęli chować miotacze do kabury. Qui-
Gon i pozostali Jedi poszli w ich ślady, wyłączając miecze, ale trzymali na nich ręce w
gotowości.

- Jestem zachwycony, że tak szybko doszliśmy do porozumienia - powiedział

mężczyzna tonem, w którym dało się słyszeć autentyczną ulgę.

Qui-Gon zlustrował stojących przednim terrorystów.
- Gdzie jest kapitan Cohl? - zapytał po chwili. Pytanie zaskoczyło mężczyznę.
- Ach, oczywiście - zgadł. - Rozpoznał pan jego statek.
- Gdzie on jest? - powtórzył pytanie Qui-Gon. Mężczyzna pokręcił głową.
- Z przykrością muszę pana poinformować, że kapitana Cohla nie ma już z nami.

Słyszałem, że przeszedł na emeryturę. Ale wracając do rzeczy... czy mogę uznać, że
zawarliśmy rozejm?

- Chwilowo tak - zgodził się ostrożnie Tiin.
- Na początek mam jeszcze coś do załatwienia - powiedział terrorysta, odwracając

się w stronę żołnierzy pilnujących trójki niewolników.

Bez ostrzeżenia rozległy się strzały z miotacza i niewolnicy padli na ziemię. Depa

wyłamała się z kręgu i podbiegła do nich. Uklękła obok niewolnika, który wyprowadził
ich z piramidy. Dotknąwszy jego szyi, spojrzała na Yaddle i pokręciła głową ze smut-
kiem.

- Oto, co dzieje się ze zdrajcami! - krzyknął mężczyzna w stronę niewolników ze-

branych wokół placu.

Qui-Gon wymienił szybkie spojrzenia z Yaddle i Tiinem. Siedem mieczy świetl-

nych zapłonęło ponownie.

- Zrywamy rozejm-oznajmił Tiin.

background image

James Luceno

Janko5

131

R O Z D Z I A Ł

20

Hologram ukazywał dyplomatyczny krążownik, który próbował manewrować

przez pole przypominających asteroidy kopalni. Zahaczał to o jedną, to o drugą, rozpa-
dając się przy każdym zderzeniu aż wreszcie zniknął w nagłym rozbłysku ognistej eks-
plozji.

- To była „Ekliptyka" - wyjaśnił Valorum senatorom Bailowi Antillesowi, Horok-

sowi Ryyderowi i Palpatine'owi. Znajdowali się w jego biurze w budynku rządu Repu-
bliki. - Obrazy zostały przekazane na Coruscant z „Famulusa", jednego ze statków rodu
Vandron, który powiódł misję do sektora Seneksa. Przypuszczamy, że zginęło wszyst-
kich dwudziestu funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości, którzy byli na pokła-
dzie „Ekliptyki".

Valorum wyłączył holoprojektor i usiadł na miękkim krześle.
- Czy mamy dalsze wiadomości z „Wybitnego"?
Valorum pokręcił głową.
- Wiemy tylko tyle, że osoby, które znajdowały się na jego pokładzie.. . siedmioro

Jedi i pięciu naszych funkcjonariuszy... przeżyły katastrofę. W tej chwili pewnie zostali
już pojmani.

- Czy mamy jakieś dowody sugerujące, że ród Vandron był w to zamieszany? -

zapytał senator Ryyder.

Był wyjątkowo wysoki, nawet jak na Anksa, a jego długa kudłata głowa wyrastała

jak górski szczyt z wygiętej szyi. Jego skórę pokrywały nieregularne żółtozielone pla-
my, a palce przypominały wydłużone wrzeciona. Lubował się w jaskrawoczerwonych
szatach z wysokim okrągłym kołnierzem.

- Żadnych dowodów - powiedział Valorum. - Lord Crueya utrzymuje, że dowódcy

ich statków już wcześniej otrzymali rozkaz, by nie dać się wciągnąć w potyczkę, nieza-
leżnie od tego, co by się działo.

- Nie przyjmuję takiego wyjaśnienia, przynajmniej na razie - powiedział Antilles.
Valorum westchnął.
- Ja też nie jestem pewien, co o tym myśleć. Mistrz Yoda nie mylił się co do wład-

ców Seneksa. Nie są lepsi niż terroryści Frontu Mgławicy.

- Czy Front wystosował jakieś żądania? - zapytał łagodnie Palpatine.

Maska kłamstw

Janko5

132

- Jeszcze nie. Ale chyba możemy się domyślać, czego zażądają: rozwiązania Fede-

racji Handlowej albo gwarancji, że Republika obniży taryfy dla systemów peryferyj-
nych. Nie zgodzę się na takie żądania, ale nawet jeśli nie podejmiemy innych kroków,
uważam, że należy odłożyć szczyt do czasu rozwiązania kryzysu.

- Z całym szacunkiem, pozwolę sobie się z panem nie zgodzić -powiedział Palpa-

tine. -Jestem pewien, że Front Mgławicy właśnie tego od nas oczekuje.

Valorum zmarszczył czoło.
- Mogą przetrzymywać tych, którzy przeżyli, jako zakładników, senatorze. A ja

odpowiadam za wysłanie ich tam.

- To kolejny powód, by przyjąć twarde stanowisko. - Palpatine rozejrzał się po po-

koju. -Najwyższy Kanclerzu, jeśli mogę tak powiedzieć, nadszedł czas, by pokazać, jak
daleko sięga władza Republiki, zapewniając tym samym aprobatę senatu dla opodatko-
wania szlaków handlowych. Co więcej, jeśli wyeliminujemy Front Mgławicy, Federa-
cja Handlowa będzie bardziej skłonna zaakceptować nowe podatki.

Valorum spojrzał na niego zasępiony.
- Czy muszę panu przypominać, senatorze, że sektor Seneksa nie znajduje się w

obrębie przestrzeni Republiki? Wysłanie dodatkowych sił na Asmeru stanowiłoby na-
ruszenie niezależności Seneksa. Senat nigdy nie zatwierdzi takiej akcji.

Palpatine pozostał spokojny.
- Ponownie muszę się z panem nie zgodzić. Senat zaakceptuje akcję, bo w grę

wchodzą interesy Republiki. - Popatrzył na Antillesa i Ryydera. - Jeśli założymy na
chwilę, że Jedi zawiedli w swej misji dyplomatycznej, Front Mgławicy ma wolną rękę,
by zakłócić przebieg szczytu na Eriadu, rozszerzając tym samym zasięg obecnego kon-
fliktu nie tylko na Federację Handlową, ale także na Gildię Komercyjną i Sojusz Przed-
siębiorców. Panie kanclerzu, sam pan powiedział, że bezpieczeństwo szczytu jest spra-
wą najważniejszą. To był główny powód, dla którego wysłał pan Jedi na Asmeru.

- Tak - przyznał Valorum. - Ma pan rację.
- A co z rodami Seneksa? - zapytał Ryyder Palpatine'a.
- Poprą każdą naszą akcję w zamian za odwołanie restrykcji, jakie nałożyliśmy na

ich handel z Republiką.

Valorum zastanawiał się przez chwilę nad słowami Palpatine'a, ale pokręcił głową.
- Nawet jeśli zdołamy przekonać senat, by zaakceptował proponowane przez pana

działania, pokaz siły na Asmeru może skłonić Front Mgławicy do zabicia zakładników.

Palpatine uśmiechnął się wyrozumiale.
- Panie kanclerzu, zakładnikami są Jedi.
- Nawet Jedi można zabić - wtrącił Antilles.
- W takim razie może powinniśmy pozostawić decyzję co do dalszych kroków

Wysokiej Radzie Jedi.

Valorum potarł opuchnięte powieki.
- Zgadzam się. Przedstawię im tę sprawę osobiście.

* * *

background image

James Luceno

Janko5

133

Rozrzedzone powietrze nad wyżyną świszczało od laserowych strzałów i buczało

od mieczy świetlnych, rozcinane energią sztucznego światła.

Qui-Gon, Obi-Wan i Ki-Adi-Mundi stali oparci o siebie plecami, parując miecza-

mi laserowe strzały, którymi terroryści zasypywali plac. Klingi ich mieczy - zielona,
niebieska i fioletowa - poruszały się szybciej, niż oko było w stanie dostrzec, rozbły-
skując jak nowe za każdym razem, gdy posyłali kolejny strzał, by odbił się rykoszetem
od starożytnych kamiennych murów lub nachylonych ścian piramidy.

W innym miejscu placu Vergere, stojąca wysoko na teleskopowych nogach, kie-

rowała atakiem na schody sąsiedniej budowli, ze szmaragdowym ostrzem uniesionym
nad pierzastą głową. Za nią długimi krokami biegło dwóch funkcjonariuszy Departa-
mentu Sprawiedliwości, ostrzeliwując się z miotaczy.

Niedaleko od nich Saesee Tiin prowadził drugą parę funkcjonariuszy do ataku na

pół tuzina terrorystów wciśniętych w wąską alejkę pomiędzy dwiema piramidami; jego
miecz poruszał się tak szybko, że przypominał kobaltową mgłę, gdy Jedi odbijał blaste-
rowe strzały i wytrącał miotacze z rąk przeciwników.

Yaddle i Depa zostały przy rannej pilotce krążownika w pobliżu wejścia do pół-

nocnej piramidy. Ostrzeliwane burzą ognia ze szczytu bunkra, w którym znajdowało się
działo jonowe, wirowały, kręcąc młynki mieczami i odbijając strzały, jakby brały
udział w zwariowanym turnieju sportowym.

Większość niewolników rozpierzchła się, gdy rozległy się pierwsze strzały, po

brutalnej egzekucji swoich towarzyszy, którzy pomogli Jedi w ucieczce. Kilku z nich
terroryści wykorzystali jednak jako żywe tarcze.

Qui-Gon, Obi-Wan i Ki-Adi-Mundi zaczęli przebijać się w głąb placu, kierując się

w stronę myśliwców, by odciąć terrorystom drogę i do nich, i do kanonierki.

Qui-Gon ruszył z determinacją, na wpół świadom buczenia swego miecza i cha-

otycznego ostrzału z miotaczy. Jego umysł reagował na każde poruszenie przeciwni-
ków; wirował w prawo, w lewo i w każdą inną stronę, z której nadlatywały strzały. Nie
pozostawał ani na moment w jednym miejscu, koncentrując się tylko na tym, co miał
przed sobą, a chwila za chwilą odpływały w przeszłość jak kilwater płynącego statku.

Trwał skupiony i niezauważalny, niewidoczny w swej obojętności, nie zatrzymu-

jąc się arii na chwilę, by obserwować sytuację, nie poświęcając ani jednej myśli temu,
co innego mógłby zrobić.

Zranieni odbitymi pociskami terroryści padali na ziemię wzdłuż jego szlaku, choć

z żadnym nie starł się jeszcze bezpośrednio; nie wyglądało zresztą, by miało to kiedy-
kolwiek nastąpić. Terroryści zaczęli już bowiem odwrót w kierunku myśliwców.

- Jeśli wystartują, będziemy mieć ręce pełne roboty - stwierdził Obi-Wan podczas

chwilowej przerwy w ostrzale.

I wtedy nowy dźwięk poruszył zimnym powietrzem. Zza ostrej krawędzi połu-

dniowej piramidy wypłynęły dwie repulsorowe barki, które wcześniej Jedi spotkali nad
jeziorem.

Strzały z ich baterii laserowych omiotły plac, zwęglając trafione kamienie. Qui-

Gon i Obi-Wan jednocześnie odskoczyli, szukając osłony, podczas gdy Ki-Adi-Mundi
odparował strumień ognia, który obrócił nim dookoła.

Maska kłamstw

Janko5

134

Barki zawróciły, by ponownie zaatakować, ostrzeliwując się wściekle.
Chwilowa przewaga wroga zmusiła trójkę Jedi do odwrotu. Qui-Gon zobaczył, że

zespoły Vergere i Tiina również zostały zepchnięte w dół schodów i dalej na plac. Ver-
gere. która pierwsza dotarła na plac, gestem nakazała funkcjonariuszom Departamentu
Sprawiedliwości natychmiast szukać schronienia pod ścianami północnej piramidy, ale
tylko jednemu z mężczyzn udało się tam dotrzeć. Drugi został zastrzelony z pobliskiej
wieży.

Dwaj funkcjonariusze walczący u boku Tiina byli ranni. Iktotchi chwycił jednego

pod pachę lewą ręką, nie przestając odbijać strzałów mieczem świetlnym zaciśniętym w
prawej dłoni. Drugi funkcjonariusz czmychnął do tyłu, osłaniając ich odwrót pod
ogniem z kanonierki.

Poruszając się jak cienie, Qui-Gon i Obi-Wan podbiegli na pomoc Tiinowi; wiro-

wali i podskakiwali, by uniknąć strzałów.

Kanonierki zdążyły już zawrócić i nadlatywały, by po raz kolejny ostrzelać plac.

Na znak Qui-Gona, razem z Obi-Wanem wyskoczyli na dziesięć metrów w górę z unie-
sionymi mieczami, odcinając repulsorowy silnik pierwszego ze statków.

Deszcz iskier posypał się na nich z góry, gdy lądowali na ziemi i przeturlali się,

szukając osłony. Nad ich głowami pozbawiony kontroli statek wbił się w najwyższe
piętro pałacu i eksplodował na tysiące rozgrzanych do białości strzępów, strącając na
plac lawinę kamieni.

Tiin i funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości zdołali skryć się w wejściu

do piramidy, zanim runęła kamienna lawina. Qui-Gon i Obi-Wan poszli w ich ślady,
uciekając przed ogniem powtarzalnych laserów z drugiej kanonierki, ostrzeliwującej
ozdobione reliefami kolumny i kamienne nadproże portalu.

Yaddle i pozostali rycerze Jedi tłoczyli się w głębi korytarza.
Rozpłaszczony o ścianę Qui-Gon wyjrzał na plac.
- Musimy dotrzeć do tych myśliwców.
- Jeśli musimy, to dotrzemy - zdecydował Tiin.
Obi-Wan spojrzał na Qui-Gona i skinął głową, włączając swój miecz. Z uniesio-

nymi mieczami świetlnymi wypadli z powrotem na plac.


Komnata Wysokiej Rady wydawała się pusta bez trójki mistrzów, którzy wraz z

Vergere, Qui-Gonem i jego padawanem polecieli na Asmeru. Teraz to Yoda stał na
środku wykładanej mozaiką podłogi, chodząc w tę i z powrotem, podczas gdy Mace
Windu i pozostali członkowie Rady zastanawiali się, co należy zrobić.

- Mimo braku wiadomości z „Wybitnego" nie możemy zakładać, że starek uległ

zniszczeniu, a ci. którzy znajdowali się na jego pokładzie, zginęli - powiedział Windu. -
Wszystko, co mogę wyczuć w tej sprawie, podpowiada mi, że Yaddle i pozostali żyją.

- Ona żyje - powiedział Yoda. - Reszta też. Ale wielkie niebezpieczeństwo im gro-

zi.

- To by potwierdzało, że Front Mgławicy faktycznie ma w ręku dwunastu zakład-

ników - powiedziała Adi Gallia. - Żądają odwołania szczytu na Eriadu.

- Valorum nie może zgodzić się na ich żądania - ostrzegł Oppo Rancisis.

background image

James Luceno

Janko5

135

- I nie ma takiego zamiaru - zapewnił wszystkich Windu. - Zdaje sobie sprawę, że

w ten sposób zmniejszyłby szanse przeforsowania propozycji opodatkowania.

- Front Mgławicy nie jest tu problemem - powiedział Yarael Poof. - W tym mo-

mencie chodzi o Federację Handlową.

Yoda odwrócił się w stronę mistrza.
- Tylko wygląda na mniej ważny Front Mgławicy. Kierują tym jednak. Oni kierują

tym wszystkim. - Przeszedł jeszcze parę kroków i powiedział: - Jak figurami na planszy
hologry sterują nami.

- W takim razie musimy zakończyć tę grę - powiedział z przekonaniem Even Pieli.
Windu przytaknął.
- Zapewniłem Najwyższego Kanclerza, że nie ma potrzeby, by osobiście przepra-

szać za to, co się stało. Zgodziliśmy się interweniować w tej sprawie. W związku z tym
jest to tak samo nasz obowiązek, jak i jego.

- Zbyt płytko rozważyliśmy tę sprawę - powiedział zamyślony Yoda. - Ukryte siły

tu działają. - Spojrzał na Windu. - Niejasna to sprawa. Mącą ją motywy, które trudno
dostrzec.

Windu splótł dłonie i oparł łokcie na kolanach.
- Senat obiecał Najwyższemu Kanclerzowi wszelkie uprawnienia, jakich będzie

potrzebował, by rozwiązać ten kryzys. Nie możemy jednak pozostawić decyzji jemu.

Yoda pokiwał głową.
- Na szczycie koncentruje się jego uwaga.
- Departament Sprawiedliwości także uzyskał rozszerzone kompetencje - ciągnął

Windu. - Są za wysłaniem dodatkowych sił z Eriadu, odległej o skok od Asmeru i sek-
tora Seneksa.

- Ale przecież Departament ma ochraniać kanclerza Valoruma i delegatów - po-

wiedziała Gallia.

- Są przekonani, że mają dość personelu, by poradzić sobie w obu miejscach.
- Czy mamy jakiekolwiek gwarancje, że rody sektora Seneksa będą się trzymały z

dala od tej sprawy? - zapytał Poof.

- Możemy im zaproponować układ - powiedział Pieli. - Od dawna chcieli nawią-

zać stosunki handlowe z Republiką ale byli izolowani ze względu na ciągłe pogwałce-
nia Praw Istot Rozumnych. Jeśli zgodzimy się być arbitrami w kwestii ich porozumie-
nia z Republiką, jestem pewien, że zgodzą się przeoczyć naruszenie ich przestrzeni w
związku z sytuacją na Asmeru.

Yoda patrzył w podłogę, kręcąc głową.
- Coraz głębsza, mroczniejsza i bardziej zagmatwana ta sprawa się staje. - Spojrzał

na Windu. - Ilu Jedi na Eriadu jest?

- Dwudziestu.
- Wyślijmy dziesięciu na Asmeru z funkcjonariuszami Departamentu Sprawiedli-

wości, by pomogli mistrzowi Tiinowi i pozostałym -powiedział Yoda zatroskanym
głosem. - Jedi spłacają długi, gdy przychodzi termin płatności.

Windu pokiwał głową z powagą.
- Niech Moc będzie z nimi - powiedziała Gallia w imieniu wszystkich.

Maska kłamstw

Janko5

136

R O Z D Z I A Ł

21

Qui-Gon, Obi-Wan, Tiin i Ki-Adi-Mundi wypadli z wejścia do piramidy, atakując

terrorystów, którzy zepchnęli ich wcześniej w głąb budowli. Pokonawszy jedną czwartą
drogi od przeciwległej strony placu, Jedi uformowali klin. Klingi ich pracowitych mie-
czy odbijały strzały laserowe nadlatujące znad ich głów i ze wszystkich innych stron.
Za barierą energii tworzoną przez miecze świetlne szły Yaddle i Depa. Vergere i dwóch
funkcjonariuszy bronili tyłów formacji.

Na samym czubku klina Qui-Gon posuwał się powoli w głąb pola walki, wirując i

przykucając. Jego zielony miecz buczał, odbijając kolejne strzały. Ranni terroryści
spadali ze schodów, balkonów i dachów, żaden z nich jednak nie uciekł.

„Będziecie musieli zabić nas wszystkich", powiedział przywódca terrorystów.
Niespodziewanie ogień laserowy zaczął słabnąć. Qui-Gon wykorzystał tę chwilę,

by rozejrzeć się dookoła i zdał sobie nagle sprawę, że terroryści zaczęli strzelać w stro-
nę barykad otaczających plac.

Z przeciągłym, przeraźliwym okrzykiem wojennym setki niewolników zaatakowa-

ły plac z uliczek pomiędzy piramidami. Nie mieli nic, czego mogliby użyć jako tarcz, a
za broń służyły im kamienne topory i noże, dzidy zrobione z drewnianych rączek na-
rzędzi i wszelkich innych przedmiotów, które udało im się naostrzyć i nasadzić na
sztorc.

Strzały blasterowe powalały wielu, ale mimo to posuwali się naprzód, zdecydowa-

ni pozbyć się pozaziemców, którzy pozbawili ich tej odrobiny wolności i godności, jaką
się cieszyli.

Qui-Gon zrozumiał, że powstanie musiało być przygotowywane od dłuższego cza-

su. Determinacja mogła jednak nie wystarczyć w starciu z blasterami.

Razem z Obi-Wanem ponowili natarcie z Vergere u boku; podskoczyli wysoko i

wylądowali, tnąc mieczami świetlnymi. Uwięzieni pomiędzy zbuntowanymi niewolni-
kami a Jedi, terroryści uformowali dwa szeregi, po jednym na każdy front.

Kolejna niespodzianka kazała Qui-Gonowi przystanąć. Niektórzy z terrorystów

padali trafieni ogniem z miotacza, a przecież wydało mu się nieprawdopodobne, by
niewolnicy zdołali tak przebudować blastery, że pasowały do ich pozbawionych palców
dłoni.

background image

James Luceno

Janko5

137

Wtem zobaczył, skąd pochodzi ogień.
Nadbiegając długimi skokami, pojawił się drugi oddział terrorystów, prowadzo-

nych do walki przez Bithanina, który był informatorem Qui-Gona.

Wydarzenia dnia doprowadziły do rozłamu Frontu Mgławicy na dwie frakcje: bo-

jowników odpowiedzialnych za atak na kanclerza Valorum i umiarkowanych, którzy
ograniczali się do pokojowych form protestu przeciwko działaniom Federacji Handlo-
wej.

Bojownicy najwyraźniej nie spodziewali się powstania ze strony własnych towa-

rzyszy. W jednej chwili walka o to, kto dotrze pierwszy do myśliwców, stała się jeszcze
bardziej desperacka.

Jeden z myśliwców już unosił się na repulsorach. Uświadomiwszy sobie, co się

dzieje na dole, pilot wyprowadził statek z hangaru półobrotem i uruchomił dziobowe
działo. Każdy rozbłysk surowej energii dziesiątkował przeciwników. Kamienne bryły
odrywały się od otaczających plac budynków, a ściany błyskawic, świszcząc jak szrap-
nele, powalały każdego, kto nie zdołał uciec promieniom śmiercionośnej energii.

Qui-Gon zrozumiał, że ten jeden myśliwiec może zadecydować o losach bitwy -

nie tylko przeciwko sprzymierzeniu niewolników i umiarkowanych, ale również prze-
ciwko Jedi.

W tej samej chwili myśliwiec zaczął krążyć nad tą stroną placu, na której znajdo-

wali się Jedi. W zasięgu ich wzroku pojawiły się lasery zamontowane na końcówkach
skrzydeł, gotowe do strzału, gdy nagle, bez ostrzeżenia, statek eksplodował. Odłamki
jego trójkątnych skrzydeł uderzyły o generator promienia ściągającego, a kadłub my-
śliwca stanął w płomieniach i runął na plac.

Qui-Gon spojrzał w górę z miejsca, gdzie wcześniej przywarł całym ciałem do

ziemi. Na lądowisko spadał deszcz rozgrzanych do białości odłamków, z których kilka
mniejszych wypaliło mu dziury w płaszczu.

Szukał wzrokiem śladów broni, która zestrzeliła myśliwiec, i dopiero po chwili

zdał sobie sprawę, że decydujący strzał nie mógł paść z żadnego miejsca na powierzch-
ni planety.

Musiał zostać oddany z nieba.
Karmazynowo-biały statek przeleciał nad jego głową tak nisko, że Qui-Gonowi

zaszczekały zęby.

- To Lancet Departamentu Sprawiedliwości - powiedział Obi-Wan, gdy prze-

brzmiał grzmot przelatującego myśliwca.

Widząc białe żyłki na błękicie nieba, Qui-Gon zrozumiał, że następne statki scho-

dzą w dół studni grawitacyjnej planety. Odwrócił się i zobaczył Depę i dwóch funkcjo-
nariuszy, z których jeden mówił coś do komunikatora na nadgarstku. Wyczuwając na
sobie wzrok Qui-Gona, funkcjonariusz spojrzał w górę i uniósł lewą dłoń w geście
triumfu.

Qui-Gon spojrzał w niebo. Od południa zbliżał się koreliański krążownik.
Widok nadlatujących myśliwców nie powstrzymał jednak terrorystów od próby

dotarcia do CloakShape'ów. Trzy kolejne myśliwce uniosły się nad placem. Zamiast
jednak tracić czas na ostrzeliwanie niewolników, statki pomknęły na wschód, ścigane

Maska kłamstw

Janko5

138

przez dwa Lancety. Czwarty CloakShape z warkotem obudził się do życia i wznosząc
się ostro do góry, zdołał zestrzelić nadlatującego Lanceta.

Na lewo od Qui-Gona nie przestawało strzelać działo jonowe. Trafiony bezpo-

średnim strzałem, kolejny Lancet przewrócił się na plecy i zaczął cicho spadać na spa-
loną ziemię. Niedługo potem zza południowej piramidy zobaczyli strzelające w górę
płomienie eksplozji.

Działo kontynuowało ostrzał nieba, ale sprzymierzeni niewolnicy i umiarkowani

przypuścili właśnie atak na budowlę, w której było zamontowane. Dwunastu wojowni-
ków padło, ale reszta trzymała się dalej, ciskając detonatorami termicznymi zza głazów,
za którymi się schronili.

W chwilę później budowla stanęła w płomieniach i zapadła się w głąb.
Z powodu zamieszania na placu krążownik nie mógł wylądować. Zawisł więc na

poziomie szczytów piramid i otworzył spodnie klapy, z których około dwudziestu po-
staci zaczęło zsuwać się w dół na linach z monowłókna. Połowa uzbrojona była w mio-
tacze, a reszta w miecze świetlne.

Zaciekła bitwa trwała jeszcze kilka minut. W końcu jednak otoczeni terroryści za-

częli rzucać broń na ziemię i padać na kolana. Inni, schwytani przez niewolników,
wchodzili właśnie na plac z rękami uniesionymi do góry.

Tiin, Depa Billaba i kilku Jedi, którzy przylecieli krążownikiem, wędrowali po po-

lu bitwy, zbierając broń i doglądając rannych. Qui-Gon zobaczył Yaddle; stała u wej-
ścia do północnej piramidy i kręciła głową ze smutkiem.

Razem z Obi-Wanem zaczęli szukać Bithanina. Wkrótce Qui-Gon zobaczył, że

Obi-Wan przywołuje go gestem z południowego rogu placu.

Qui-Gon przypiął miecz do pasa i ruszył biegiem. Zanim jeszcze dotarł do celu,

wiedział, że stało się coś złego.

Bithanin leżał zwinięty w kłębek na boku, przyciskając długie palce do sczerniałe-

go otworu w środkowej części tułowia. Qui-Gon przyklęknął obok niego.

- Próbowałem skontaktować się z tobą na Coruscant- zaczął mówić czarnooki ob-

cy słabym głosem. - Ale po tym, co stało się na Dorvalli, Havac i inni zaczęli podej-
rzewać, że jest wśród nich informator.

- Havac? - powtórzył Qui-Gon. - Czy to ten, który zamordował niewolników?
Bithanin pokręcił wielką głową.
- On jest zaledwie porucznikiem. Havac to dowódca, ale nie ma go tutaj. Wielu

bojowników odleciało. - Przerwał, by nabrać w płuca powietrza. -Zniweczyli wszystko,
co próbowaliśmy osiągnąć. Zrobili z tego wojnę z Federacją Handlową, a teraz i z Re-
publiką.

- To już koniec - powiedział Qui-Gon. - Pokonaliście ich. Oszczędzaj siły, przyja-

cielu.

Bithanin zacisnął dłoń na ramieniu Qui-Gona.
- To jeszcze nie koniec. Planują coś straszliwego.
- Gdzie? – zapytał Obi-Wan. - Kiedy?
Bithanin odwrócił się lekko w jego stronę.

background image

James Luceno

Janko5

139

- Nie wiem. Plan był trzymany w tajemnicy. Ale wiem, że bierze w tym udział ka-

pitan Cohl...

Nie dokończył. Qui-Gon poczuł na sobie wzrok Obi-Wana. Światło w oczach Bi-

thanina zgasło.

- Nie żyje, mistrzu - powiedział Obi-Wan.
- Jedi - odezwał się ktoś za plecami Qui-Gona. Był to humanoid rasy Nikto, o pła-

skiej, rogatej twarzy. -Nie chcę przeszkadzać, ale twój przyjaciel był i moim przyjacie-
lem.

Qui-Gon wstał.
- Co wiesz o tej akcji, szykowanej przez człowieka o imieniu Havac i kapitana

Cohla?

- Wiem, że ma coś wspólnego z planetą Karfedion.
- Karfedion? - powtórzył Obi-Wan, patrząc z najwyższą dezaprobatą na Niktiani-

na.

- To rodzinna planeta rodu Vandron - powiedział Qui-Gon. - W samym sercu sek-

tora Seneksa. - Odwrócił się w stronę humanoida. - Jak się nazywasz?

- Cindar.
- Wiesz, jak wygląda ten Havac?
- Wiem.
Qui-Gon zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział:
- Pójdziesz z nami.
Zaprowadził go do Tiina, Yaddle i pozostałych Jedi, zgromadzonych na placu.
- Nie ma czasu na uporanie się z tym wszystkim - powiedział Tiin, pokazując za-

maszystym gestem zniszczenia wokół. - Wysoka Rada i Departament Sprawiedliwości
poleciły nam opuścić sektor Seneksa jak najszybciej.

- Musimy się zatrzymać po drodze - przerwał mu Qui-Gon. - Na Karfedionie.
Tiin spojrzał na niego, czekając na wyjaśnienia.
- Cohl organizuje kolejną akcję. - Qui-Gon wskazał na Cindara. - On nam pomoże

odnaleźć jego ślad.

Tiin i Yaddle wymienili spojrzenia.
- Cohl nie pracuje już dla Frontu Mgławicy - powiedział Tiin.
- Ta akcja była trzymana w ścisłej tajemnicy. Stoi za tym ktoś o imieniu Havac.

Musimy udać się na Karfedion.

- To niemożliwe, Qui-Gonie - powiedziała Yaddle, kręcąc głową. - Opuścić Senex

musimy.

Qui-Gon wzruszył ramionami.
- W takim razie udam się tam sam z moim padawanem.
Obi-Wan ze zdumienia otworzył usta.
- Nie na żadnym z naszych statków - powiedział Tiin z nutką wyzwania w głosie.
Qui-Gon rozejrzał się dookoła.
- W takim razie wezmę „Jastrzębionietoperza".
- Sprawę osobistą z tego robisz - powiedziała Yaddle. - Bezpośrednim poleceniom

Wysokiej Rady się sprzeciwiasz.

Maska kłamstw

Janko5

140

Qui-Gon nie dał się wciągnąć w dyskusję.
- Odpowiadam przed Mocą mistrzowie. Yaddle przyglądała mu się przez chwilę.
- Ale jaki jest cel tego wszystkiego? Jaki jest cel?

Holotransparent połyskujący wśród kłębów dymu t'baca głosił: „Pijany Mynock

wita Łupaczy Czaszek z Karfedionu". Łupacze Czaszek, słynna karfediońska drużyna
graczy w łup-piłkę, była znana w całym Se-neksie z bezczelnego lekceważenia reguł
gry i pogardy dla życia przeciwników. Wrzaskliwa dwunastka lokalnych bohaterów
zebrała się w kącie „Pijanego Mynocka", przepijając z butelek sfermentowanego napo-
ju do siebie i każdego, kto im się napatoczył po drodze. Z każdą minutą bardziej pijani,
wyraźnie szukali okazji do bijatyki.

O kilka stolików dalej Cohl i Boiny siedzieli w towarzystwie potężnego mężczy-

zny, który sam mógłby należeć do Łupaczy Czaszek -gdyby był o kilka centymetrów
niższy i wyglądał o połowę mniej groźnie.

Niebrzydka kobieta wyhodowana na jednej z karfediońskich farm niewolników

postawiła wysoką szklankę jasnożółtej cieczy przed gościem Cohla; mężczyzna wychy-
lił znany ze swojej mocy trunek jednym haustem.

- Dzięki, kapitanie - powiedział z wdzięcznością w głosie, ocierając usta wierz-

chem dłoni. - Nieczęsto mam okazję popróbować autentycznego trunku.

Cohl zlustrował Lope'a, jak przedstawił się im mężczyzna, z przeciwległej strony

stołu, za którym siedzieli. Ten typ bez wątpienia wyszedłby cało z każdej bijatyki; jed-
nak operacja na Eriadu wymagała nie tyle brutalnej siły, co kombinacji specyficznych
umiejętności i inteligencji. Oczywiście nawet w najlepiej przygotowanych akcjach
zdarzały się sytuacje nieprzewidziane, gdy o wyniku decydowała w ostatecznym rozra-
chunku siła mięśni, ale Cohl nadal nie był przekonany, że Lope poradziłby sobie choć-
by i z taką ewentualnością.

- Co jest twoją specjalnością? - zapytał po chwili.
Lope oparł łokcie na stole.
- Wibroostrze, pałka ogłuszająca, pika nerwowa. Ale umiem też posługiwać się

miotaczem. Pracowałem z Blastechem, Mer-Sonnem, Czerkasem...

- Ale wolisz pracę na bliski dystans?
Lope wzruszył ramionami.
- Jeśli już do tego dojdzie, to chyba tak. A dlaczego pan pyta? Co to za robota, ka-

pitanie?

Cohl pokręcił głową.
- Nie mogę ci powiedzieć, zanim nie zdecyduję, że wchodzisz do drużyny.
Lope kiwnął głową.
- Rozumiem. I zapewniam pana, kapitanie, że chętnie się do pana zaciągnę. Nie

ma lepszych od pana.

Cohl zignorował pochlebstwo.
- Gdzie do tej pory pracowałeś?

background image

James Luceno

Janko5

141

- Na ogół wzdłuż handlowej Trasy na Korelię. Miałem swój udział w Konflikcie

Starkiańskim. Nada! siedziałbym w Jądrze, gdyby nie to, że wyznaczyli tam cenę za
moją głowę za kawałek mokrej roboty, który odwaliłem na Sakorii.

- Jeszcze gdzieś jesteś poszukiwany?
- Tylko tam, kapitanie.
Cohl uznał, że referencje faceta brzmią dość zachęcająco. Lope był typowym wy-

rzutkiem, latającym od systemu do systemu, ale nie zawodowcem.

- Masz coś przeciwko pracy z przedstawicielami obcych ras, Lope?
Lope spojrzał przelotnie na Boiny'ego.
- Nie mam nic przeciwko Rodianom. A co, są jeszcze jacyś w drużynie?
- Jeden Gotal.
Lope potarł wystającą szczękę.
- Gotal? Hmm.. .Nie mam nic przeciwko Gotalom.
Przy wejściu do kantyny wybuchło nagłe zamieszanie i czterech wysokich męż-

czyzn o złowrogim wyglądzie wkroczyło do baru. Cohl myślał, że to pewnie członko-
wie Łupaczy Czaszek albo jednej z drużyn ich rywali, dopóki najpotężniejszy z męż-
czyzn nie wspiął się na kontuar i nie strzelił w sufit.

- Lope, wiem, że gdzieś tu jesteś! - krzyknął, otrzepując się z płatów tynku i kurzu,

które zaczęły spadać wokół niego. Jednocześnie rozglądał się po stolikach. - Gdzie
jesteś, ty zdradziecki śmieciu?

Cohl przeniósł wzrok z mężczyzny w barze na Lope'a.
- Znajomy?
- Już niedługo - powiedział Lope, wstał i zamachał ręką. - Jestem tutaj, Pezzle.
Pezzle spojrzał spod zmrużonych powiek w stronę Lope'a, zeskoczył z baru i za-

czął przepychać się przez tłum z blasterem w ręku. Jego oddział ruszył w ślady szefa.

- Jesteś nikczemnym oszustem - powiedział, gdy dotarł do ich stolika. - Myślałeś,

że uda ci się odejść, nie płacąc nam za robotę?

Cohl obserwował, jak Lope jednym rzutem oka ocenia wszystko naraz: uniesioną

broń Pezzle'a, pozycję pozostałych trzech mężczyzn i odległość ich dłoni od kolb mio-
taczy.

- Nie zarobiliście na swoją działkę - powiedział w końcu beznamiętnie. - Zajęliście

się tylko jednym z nich, a ja musiałem po was sprzątać.

Cohl i Boiny zaczęli wstawać, ale Lope położył dłoń na ramieniu Cohla.
- Niech pan zostanie, kapitanie. To potrwa tylko chwilę. Niech pan to uzna za test

kwalifikacyjny.

- W porządku - powiedział Cohl, siadając z powrotem.
Goście przy sąsiednich stolikach nie mieli w sobie tyle wiary co Cohl. Przewraca-

jąc krzesła i każdą inną przeszkodę jaka stanęła im na drodze, starali się zejść z linii
ognia.

Pocąc się obficie, Pezzle przełknął ślinę i odzyskał głos.
- Zapłacisz nam teraz - powiedział i splunął, wykrzywiając grube wargi.
Cohl nie zauważył, w którym momencie Lope sięgnął po blaster.

Maska kłamstw

Janko5

142

Zobaczył tylko zamazany obraz prawej ręki Lope'a, usłyszał huk kilku wystrzałów

i w jednej chwili Pezzle i jego trio leżeli, dymiąc, na podłodze.

Nie opuszczając miotacza, Lope spojrzał wyczekująco na Cohla.
- Nadasz się - powiedział Cohl, kiwając głową.

Kosmoport Karfedionu stanowił zlepek doków cumowniczych, warsztatów na-

prawczych i kantyn jeszcze bardziej podejrzanych niż „Pijany Mynock". Powitawszy
skinieniem głowy kilku członków zespołu technicznego doku cumowniczego numer
331, Cohl, Boiny i Lope zaczęli podchodzić do sfatygowanego frachtowca, dostarczo-
nego im przez Front Mgławicy.

- Co się stało z „ Jastrzębionietoperzem", kapitanie? - zapytał Lope, patrząc nie-

pewnie na statek.

- Był zbyt dobrze znany tam, gdzie się udajemy - odparł Cohl.
Przedstawił Lope'a dwóm mężczyznom, stojącym u stóp trapu frachtowca.
- Kapitanie - powiedział jeden chrapliwym głosem - w przedziale dziobowym cze-

ka na pana jakaś dama.

- Kto to taki? - zapytał Cohl.
- Nie chciała powiedzieć.
Cohl i Boiny wymienili spojrzenia.
- Może to ta łowczyni nagród, która nas szuka - zasugerował Rodianin.
- Mam inny pomysł - powiedział Cohl, nie rozwodząc się dalej nad tematem.
- Nie myślisz chyba...
- A kto inny? Nie wiem tylko, jak mnie tu znalazła.
- Może przylepiła ci lokalizator do jakiejś części ciała? - zapytał Boiny.
Zostawili Lope'a, by zapoznał się z resztą drużyny, i weszli na trap.
- A nie mówiłem, że za mną zatęskni? - rzucił przez ramię Cohl, wchodząc do ka-

biny na dziobie.

Rella siedziała w fotelu Cohla, skrzyżowawszy długie nogi.
- Miałeś rację. Cohl - powiedziała. - Nie mogłam cię zostawić... ale nie z tych po-

wodów, o które mnie podejrzewasz. -Jej strój, składający się z tuniki, spodni i pelerynki
z kapturem, był wykonany ze srebrzystej, metalicznej tkaniny, która połyskiwała przy
każdym ruchu.

- Sądząc po twoim wyglądzie, powiedziałbym, że zbytnio nadszarpnęłaś swój fun-

dusz emerytalny i potrzebujesz kredytów.

Spojrzała na niego spod oka.
- Czy możemy tu bezpiecznie rozmawiać?
Cohl dał znak Boiny'emu, który uruchomił system bezpieczeństwa kabiny.
- Słyszałam pogłoski, że kompletujesz nową drużynę - powiedziała Rella, kiedy

Cohl usiadł.

Wzruszył ramionami.
- A co innego miałem robić, kiedy mnie rzuciłaś?
Nawet się nie uśmiechnęła.

background image

James Luceno

Janko5

143

- Z tego co słyszałam, szukasz tropicieli i drugorzędnych likwidatorów, takich jak

ten osiłek, którego przyprowadziłeś.

- Trudna praca wymaga trudnego personelu.
Rella spojrzała mu głęboko w oczy.
- W co ty się wpakowałeś, Cohl? Bądź ze mną szczery... ze względu na dawne

czasy.

Cohl namyślił się i odpowiedział:
- Chodzi o likwidację.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Kto jest celem?
- Valorum, na Eriadu.
Rella skurczyła się w sobie, jakby właśnie spełniły się jej najgorsze obawy.
- Nie dasz rady, Cohl. Roześmiał się krótko.
- Zobaczymy.
- Posłuchaj... - zaczęła.
- Co, masz jakieś skrupuły? Nowy nabytek, jak te fatałaszki? Nowa ty?
- Skrupuły? Nie obrażaj mnie, Cohl.
- Więc o co ci chodzi? Czym Valorum różni się od innych?
Pokręciła głową.
- Nie chodzi o to, że to Valorum. Chodzi mi o ciebie, o twoją reputację. Nawet nie

starając się zbytnio, dowiedziałam się, że byłeś na Belsavis, Malastarze, Clak'dori
Yetoom. Myślisz, że innym będzie trudniej cię namierzyć? I nie chodzi mi o oprysz-
ków, którzy chcą się do ciebie zaciągnąć. Mówię o Departamencie Sprawiedliwości
albo nawet o Jedi.

- Doceniam ostrzeżenie, Rella, ale to teraz i tak nie ma znaczenia. Mam już

wszystkich, których potrzebuję. Chyba że i ty chcesz się zaciągnąć.

Wytrzymała jego wzrok.
- Chcę. Zamrugał zaskoczony.
- Nie, nie żartuję, Cohl - powiedziała.
W jednej chwili Cohl spoważniał, pochylił się i wziął ją za rękę.
- Słuchaj, mała, doceniam to, że mnie odszukałaś, ale lepiej, żebyś się nie angażo-

wała w tę operację.

Spojrzała na niego spod zmrużonych powiek.
- Teraz to ja nie rozumiem. Przed chwilą zachowywałeś się tak, jakbyś miał w no-

sie całą galaktykę.

- Przechwałki, Rella, nic ponadto.
- Czyli żałujesz, że przyjąłeś to zlecenie?
- Może po prostu mój wiek daje mi się we znaki, ale chyba powinienem był się

wycofać, gdy miałem taką okazję. W końcu chyba nie tak trudno jest prowadzić farmę
wilgoci, co? To nawet może być zabawne...

Rella uśmiechnęła się szeroko.
- Oczywiście, że będzie zabawnie, Cohl. Po prostu daj sobie spokój z tą sprawą.

Możesz się wycofać w każdej chwili.

Maska kłamstw

Janko5

144

Pokręcił głową.
- Dałem słowo. Muszę doprowadzić to do końca.
Przyglądała mu się przez chwilę, wreszcie westchnęła ciężko.
- Tym bardziej nie mogę cię teraz zostawić. Jeśli sam nie potrafisz się o siebie za-

troszczyć, muszę to zrobić za ciebie.

background image

James Luceno

Janko5

145

R O Z D Z I A Ł

22

Eriadu - szara jak łupek planeta poszarpanych lądów i nielicznych mórz - od daw-

na pretendowała do miana Coruscant Odległych Rubieży. Do roli tej predestynowało
Eriadu korzystne położenie w samym sercu sektora Seswenna, na skrzyżowaniu Rim-
miańskiego szlaku handlowego i Hydiańskiej drogi. Jednak gdy na Coruscant fabryki i
odlewnie lokowano tylko na wyznaczonych obszarach, na Eriadu przemysł wziął we
władanie całą powierzchnię, zanieczyszczając powietrze, grunty i wody nieprzerwanym
strumieniem toksycznych odpadów i produktów ubocznych. Co gorsza, choć w porów-
naniu z sąsiadami planeta była zamożna, jej władze bardziej interesowały się zapew-
nieniem nieskrępowanego wzrostu gospodarczego niż inwestycjami w recylkulatory
powietrza, oczyszczalnie ścieków i utylizację odpadów, dzięki którym na Coruscant
dawało się żyć.

Główne miasto planety leżało na południowej półkuli. Tętniący życiem kosmoport

rozrósł się wokół ujścia dużej rzeki i rozciągał niemal sto kilometrów na zachód, w głąb
lądu, wzdłuż zatoki w kształcie palca, stopniowo pokrywając wzgórza, porośnięte nie-
gdyś lasami, które wyrastały nad brzegami rzeki.

Z tylnego siedzenia chronionej polem siłowym repulsorowej limuzyny, która z

wielką prędkością mijała demonstrujące tłumy zgromadzone na obrzeżach eriaduań-
skiego kosmoportu, Valorum doszedł do wniosku, że miasto musiało być kiedyś nie-
zwykle malownicze.

Dziś był to posępny labirynt zdobionych kafelkami kopuł, wąskich uliczek, wy-

niosłych łuków i wież oraz targowisk pod gołym niebem, pełnych handlarzy w turba-
nach, skrywających twarze kobiet, brodatych mężczyzn ćmiących fajki wodne i sze-
ścionogich zwierząt jucznych obładowanych towarami, które z trudem znajdowały
drogę pomiędzy rdzewiejącymi śmigaczami i przestarzałymi saniami repulsorowymi.

Valorum nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Eriadu wygląda jak zapuszczone i pod-

upadłe przedmieście Theed, stolicy Naboo.

Zgiełk głosów i pojazdów był tak intensywny, że niemal przebijał się przez przy-

dymione, dźwiękoszczelne szyby limuzyny, chociaż wiele ulic zamknięto dla ruchu z
okazji jego przejazdu. Ruch skierowano objazdami, a roboty strażnicze i agenci ochro-
ny byli rozstawieni niemal na każdym skrzyżowaniu. Mieszkańcom pozwolono obser-

Maska kłamstw

Janko5

146

wować przejazd z wąskich chodników, ale każdy, kogo przyłapano by na wyglądaniu z
okien budynków na wyższych piętrach, ryzykował, że zostanie postrzelony przez snaj-
perów z Departamentu Sprawiedliwości, którzy zajęli pozycje na dachach budynków i
eskortowali śmigaczami kawalkadę pojazdów delegacji coruscańskiej.

Valorum dowiedział się, że wcześniej z kosmoportu wysłano kilka podobnych fał-

szywych konwojów, a trasa jego przejazdu została zmieniona w ostatniej chwili, by
uniknąć ewentualnych ataków.

Ochraniający go funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości, Straży Senackiej

i roboty strażnicze używały, określając jego osobę, hasła „towar". Po tym, jak połowę
wspierających sił rycerzy Jedi wysłano na Asmeru, szefowie ochrony zażądali, by Va-
lorum zgodził się na czasowe wszczepienie lokalizatora, tak by w każdej chwili wie-
dzieli, gdzie się znajduje.

Na ironię zakrawał fakt, że to on znalazł się w centrum uwagi, podczas gdy w sa-

mej idei zorganizowania szczytu chodziło o to, by skoncentrować siana bolączkach
światów Odległych Rubieży. Mimo wszystko jednak był zadowolony, że dał się prze-
konać senatorowi Palpatine'owi, by nie odwoływać szczytu, niezależnie od tego, co
działo się w sektorze Seneksa.

Ironią było również i to, że rodzina Valorum również miała swój udział w zanie-

czyszczeniu atmosfery Eriadu, którą czasami wręcz doprowadzali do wrzenia, gdy ol-
brzymie kule płomieni buchały z wysokich kominów ich fabryk na przedmieściach
miasta.

Na rodzinny interes składał się koncern zajmujący się budową statków kosmicz-

nych i przewozami, zlokalizowany na orbicie i w kilku naziemnych fabrykach. Pod
względem wielkości produkcji nie mógł się równać z potentatami w rodzaju TaggeCo i
podobnych potężnych korporacji, a ich działalność transportowa nie dorównywała na-
wet Duro Shipping, nie wspominając nawet o Federacji Handlowej. Jednak spółka co
roku przynosiła zyski, po części zapewne dzięki temu, że kojarzono ją z jego nazwi-
skiem.

Krewni kanclerza zaproponowali, by zatrzymał się w jednej z ich dostojnych rezy-

dencji, ale i tym razem poszedł za radą senatora Palpatine'a, który zasugerował, by
zamieszkał w domu jego znajomego, namiestnika gubernatora sektora.

Namiestnik gubernatora nazywał się Wilhuff Tarkin, a jego rezydencja wychodziła

podobno na sztucznie zabarwione na niebiesko wody zatoki.


Tarkin miał opinię mężczyzny ambitnego, oddanego wielkim ideom i ambitnym

zamierzeniom, i pod tym względem jego rezydencja nie rozczarowywała.

Równie wielka jak posiadłość zamożnych eriaduańskich kuzynów Valoruma. re-

zydencja została wzniesiona w mieszaninie stylów, z przewagą coruscańskiej klasyki i
średniorubieżańskiego dekoratyku, który przejawiał się w wielkich, nakrytych kopuła-
mi pomieszczeniach, spiralnych kolumnach i kamiennych podłogach wypolerowanych
tak, że przypominały lustro wody. Było jednak coś bezosobowego w tych wielkich,
wysokich pokojach i dostojnych kolumnadach. Tak jakby kosztowne umeblowanie i
oprawne w ramy dzieła sztuki prezentowano tylko na pokaz, podczas gdy znacznie

background image

James Luceno

Janko5

147
bliższe sercu właściciela byłyby antyseptyczne, surowe wnętrza kosmicznego frach-
towca.

Valorum został wprowadzony do rezydencji przez eskortujący go krąg Straży Se-

nackiej. Podobna eskorta towarzyszyła Sei Tarii i kilkunastu pozostałym członkom
delegacji Coruscant. Pochód zamykała Adi Gallia i troje innych Jedi, którzy przystali
na prośbę Valoruma, by jak najmniej rzucać się w oczy.

Wewnątrz strażnicy pozwolili Valorumowi na odrobinę oddechu, ale tylko dzięki

temu, że wcześniej każdy gość i każdy z robotów pełniących rolę służących został do-
kładnie przeskanowany. Cały dom, od podłogi po dach, został przetrząśnięty przez siły
ochrony, która zajęła część posiadłości, by urządzić w niej sztab dowództwa taktyczne-
go i kontroli. Snajperzy usadowili się wśród gałęzi drzew i na parapetach na zewnątrz
okien, a kanonierki patrolowały przybrzeżne wody.

Seswenna Hall, gdzie miał się odbyć szczyt, swoją efektowną sylwetką i bogatą

dekoracją dawał świadectwo priorytetom, którymi kierowali się przywódcy Eriadu.
Pokryta mozaiką olbrzymia kopuła wieńczyła czubek najwyższego wzgórza w mieście,
strzelając w górę na ponad dwieście metrów.

Valorum spodziewał się ceremonialnego powitania, ale nie był przygotowany na

tak liczne zgromadzenie. Zapowiedziano go i z Sei Tarią u boku wprowadzono do sali
balowej wypełnionej dygnitarzami, reprezentującymi światy Środkowych i Odległych
Rubieży. Przybyli z Sullusta, Malastaru, Ryloth i Bespinu; mało który darzył Valoruma
wielkim afektem, ale nie mogli się doczekać, by usłyszeć, co ma im do powiedzenia w
kwestii opodatkowania stref wolnego handlu.

- Najwyższy Kanclerzu - powiedział mężczyzna, dzięki któremu szczyt stał się

rzeczywistością. - To prawdziwy zaszczyt powitać pana na Eriadu.

Namiestnik gubernatora Tarkin był żylastym mężczyzną o intensywnie niebieskich

oczach i pozbawionej wyrazu twarzy. Miał wysokie, kościste czoło, a naciągnięta skóra
ukazywała kształt najmniejszej kosteczki jego twarzy. Krótko obcięte czarne włosy,
przerzedzone już na skroniach, zaczesywał do góry. Stał wyprostowany jak oficer,
emanując aurą arystokratycznego chłodu.

Valorum przypomniał sobie, że słyszał, iż Tarkin faktycznie był wojskowym, za

czasów gdy Eriadu wchodziła w skład tak zwanego wówczas Regionu Pozaświatów.

- Czy senator Palpatine przybył z panem? - zapytał Tarkin.
- Zatrzymały go na Coruscant jakieś interesy, które wymagały jego obecności -

odpowiedział Valorum. - Jestem jednak pewien, że delegacja Naboo dotrze na otwarcie
szczytu.

Tarkin zlustrował kanclerza wzrokiem od stóp do głów, wcale się z tym nie kryjąc,

jeszcze zanim weszli do sali balowej. Tłum delegatów rozstąpił się przed nimi.

- Rzadko się zdarza, by ktoś zaangażowany w politykę całej Republiki opuścił Co-

ruscant - ciągnął Tarkin. - To trochę jak więzienie, nie sądzi pan? Jeśli obowiązki kie-
dykolwiek będą wymagały ode mnie zamknięcia się w jednym miejscu, mam nadzieję,
że będzie to przynajmniej miejsce dostatecznie przestronne. - Rozłożył ręce, zataczając
nimi szeroki krąg.

Valorum zmusił się do uśmiechu.

Maska kłamstw

Janko5

148

- Podróż była krótka i przyjemna.
- Tak, ale opuszczenie Coruscant i przyjazd tutaj... To dla pana chyba coś zupełnie

niezwykłego.

- To coś zupełnie koniecznego - sprostował Valorum.
Tarkin uniósł brew i zwrócił się lekko w jego stronę.
- Koniecznego? Być może, ale i bezprecedensowego. I moim zdaniem wiele mó-

wiącego o pańskiej determinacji, by uczynić to, co najlepsze i najsłuszniejsze dla sys-
temów peryferyjnych. - Zniżył głos, by dodać: - Mam nadzieję, że nie był pan niepoko-
jony przez zamieszki.

Valorum zmarszczył czoło.
- Nie widziałem żadnych zamieszek. Była oczywiście grupa demonstrantów w po-

bliżu kosmoportu, ale...

- Ach, tak, oczywiście. Nie mógł pan widzieć zamieszek, bo pański konwój w

ostatniej chwili puszczono inną trasą.

Valorum nie był pewien, jak na to odpowiedzieć.
- Niech mi będzie wolno wyznać, panie kanclerzu, jak bardzo zaniepokoiła nas

wiadomość o niedawnej próbie zamachu na pańskie życie. No cóż, wszyscy mamy
swoje lokalne problemy, jak sądzę. Ryloth ma swoich przemytników, król Veruna z
Naboo swoich krytyków, a Eriadu- Federację Handlową i perspektywę opodatkowania
szlaków handlowych.

Valorum zauważył niezbyt przychylne spojrzenia, jakimi powitali go niektórzy z

gości Tarkina.

- Wygląda na to, że wiadomość o zamachu nie przysporzyła mi sympatii wśród

zgromadzonych tu gości.

Tarkin lekceważąco machnął ręką.
- Nasze obawy w kwestii opodatkowania dotyczą możliwości wzrostu korupcji, co

zawsze grozi, gdy powstaje kolejna warstwa biurokracji między rządzącymi a rządzo-
nymi. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy separatystami albo że zachęcamy do otwartej
rebelii. Podobnie jak na innych światach Rimmy, na Eriadu również trafiają się po-
plecznicy Frontu Mgławicy, aleja do nich nie należę, jak również nikt z administracji
gubernatora. Na niebezpieczeństwo powstania należy odpowiedzieć silną, scentralizo-
waną władzą. Trzeba wyczuć właściwy moment i wtedy uderzyć.

Tarkin okrasił swoją przemowę ironicznym śmiechem.
- Proszę wybaczyć skromnemu namiestnikowi gubernatora jego gadaninę, Naj-

wyższy Kanclerzu. Zdaję sobie sprawę, że odpowiadanie przemocą na przemoc nie leży
w zwyczaju Republiki.

- Do niedawna i ja bym tak myślała - odezwał się w pobliżu lekko prowokacyjny i

protekcjonalny zarazem, subtelny, kobiecy głos. Jego właścicielka była damą w każ-
dym calu, od końca trenu bezcennej szaty po oszałamiający klejnotami diadem.

Tarkin uśmiechnął się lekko i podał ramię krępej kobiecie, którą przedstawił kanc-

lerzowi:

- Najwyższy Kanclerzu, mam przyjemność przedstawić panu lady Thealę Vandron

z sektora Seneksa.

background image

James Luceno

Janko5

149

Zaskoczony Valorum zaczerwienił się i skłonił głowę w kurtuazyjnym powitaniu.
- Witam, lady Vandron - powiedział beznamiętnym głosem.
- Być może zainteresuje pana wiadomość, że problem zakładników na Asmeru zo-

stał, jeśli można tak to określić, rozwiązany.

- Asmeru? - powtórzył Tarkin. - A co to takiego?
Valorum szybko odzyskał opanowanie.
- Republika wysłała misję pokojową składającą się z Jedi i funkcjonariuszy Depar-

tamentu Sprawiedliwości, by opanować sytuację, jaka wynikła tam w związku z obec-
nością bojowników Frontu Mgławicy.

Tarkin spojrzał na niego z ukosa.
- Opanować sytuację czy bojowników?
- Cokolwiek okaże się konieczne.
Twarz Tarkina rozjaśniło nagłe zrozumienie.
- To dlatego kilku funkcjonariuszy i Jedi odwołano z Eriadu. No cóż, wygląda na

to, panie kanclerzu, że nasze poglądy nie są tak bardzo przeciwstawne, jakby się wy-
dawało.

- Próba zamachu skłoniła Najwyższego Kanclerza do podjęcia bezpośredniej akcji

w przestrzeni nie należącej do Republiki - powiedziała lady Vandron, zerkając na Tar-
kina. - Zasłużył na pochwałę, że jest skłonny wyprawić się tak daleko od domu w tych
trudnych czasach.

Valorum przyjął dwuznaczny komplement z wrodzoną rezerwą.
- Szanowna pani, i pan, panie namiestniku Tarkin... zapewniam was, możecie być

całkowicie spokojni, że Coruscant jest w dobrych rękach.


Choć Valorum nie cieszył się powszechnym poparciem na Coruscant, jego nie-

obecność dało się odczuć, zwłaszcza w dzielnicy rządowej, gdzie intrygi wisiały w
powietrzu.

Członkowie galaktycznego senatu hojnie udzielili sobie urlopu na czas trwania

szczytu handlowego. Tylko kilku wyjątkowo pracowitych pojawiło się w budynku se-
natu, żeby korzystając z okazji, nadrobić zaległości w pracy.

Jednym z nich był Bail Antilles.
Poranek upłynął mu na opracowywaniu propozycji, która pomogłaby rozładować

napięcie między jego rodzinną planetą Alderaan a sąsiadującym z nią światem Delaya.
Kiedy wychodził na lunch, planował jedynie wychylenie wysokiej szklanki gizerskiego
piwa w swojej ulubionej restauracji w pobliżu Sądów Galaktycznych. Doścignęła go
jednak polityka w osobie senatora Orna Free Taa, który wpadł na niego w jednym z
publicznych korytarzy senatu.

Korpulentny, błękitnoskóry Twi'lekianin poruszał się na poduszkowych saniach.
- Czy mogę do pana na chwilę dołączyć, senatorze Antilles? - zapytał.
Antilles zaprosił go gestem.
- O co chodzi? - zapytał, wyraźnie poirytowany.
- Przejdę od razu do rzeczy: natrafiłem na pewne niezwykle interesujące dane.

Chciałem przekazać je senatorowi Palpatine'owi, ale zasugerował, że to pan, jako prze-

Maska kłamstw

Janko5

150

wodniczący Komitetu Etyki Senackiej, będzie najwłaściwszą osobą, by zapoznać się z
tą sprawą.

Antilles miał ochotę zaprotestować, ale tylko westchnął z rezygnacją.
- Proszę mówić, senatorze.
Grube warkocze główne Taa zatrzęsły się z podniecenia.
- Jak pan wie, zostałem niedawno oddelegowany do Komisji Przydziałów. Zają-

łem się tam szukaniem precedensów i innych aspektów prawnych dotyczących zapro-
ponowanego przez Najwyższego Kanclerza opodatkowania stref wolnego handlu. Jest
oczywiste, że wszystkich skutków i konsekwencji opodatkowania nie jesteśmy w stanie
przewidzieć, ale mamy nadzieję, że uda nam się nie dopuścić do korupcji, jeśli rozwa-
żymy różne prawdopodobne scenariusze rozwoju sytuacji po przegłosowaniu opodat-
kowania przez senat.

- W to nie wątpię - mruknął Antilles.
Taa nie przejął się jego sarkazmem.
- Najwyższy Kanclerz wyraził życzenie, by pewien odsetek dochodów zebranych

dzięki opodatkowaniu szlaków handlowych... które w zamierzeniu ma ograniczyć
wpływy Federacji Handlowej... został przeznaczony na programy pomocowe dla świa-
tów Środkowych i Odległych Rubieży, które mogą ucierpieć na skutek wprowadzenia
opodatkowania. Tu jednak pojawia się pewien dylemat. Jeśli wniosek zostanie przegło-
sowany i Federacja Handlowa będzie zmuszona zrezygnować z wyłącznej obsługi
pewnych tras handlowych, zyska na tym wiele mniejszych koncernów przewozowych,
nie tylko dzięki temu, że rynek stanie się bardziej konkurencyjny, ale również dzięki
funduszom przeznaczonym na rozwój systemów peryferyjnych.

Antilles spojrzał na senatora, wyraźnie nie rozumiejąc, do czego on zmierza.
- Nie bardzo rozumiem, gdzie tu pan widzi jakikolwiek dylemat.
- W takim razie proszę pozwolić, że zilustruję mój wywód przykładem. Komitet

Przydziałów przeszukał bazy danych pod kątem tych korporacji Odległych Rubieży,
które mogą zyskać na wprowadzeniu opodatkowania, a następnie porównał wyniki z
danymi Komisji Własnościowej, której również jestem członkiem. Skompilowana w
ten sposób lista tysięcy przedsiębiorstw zawiera jeden ciekawy przypadek: koncern
przewozowy z Eriadu, który otrzymał niedawno dość niespodziewany i, powiedział-
bym, bardzo znaczny zastrzyk kapitału.

- To mnie nie dziwi - oznajmił Antilles. - Inwestorzy, którzy zwęszyli, co się świę-

ci, robią to samo co wasza komisja, tyle że oni szukają korzystnych możliwości finan-
sowych.

- Właśnie - powiedział Taa. - Inwestorzy spekulują. W tym wypadku jednak nasz

dylemat polega na tym, że właścicielami tego koncernu są krewni Najwyższego Kanc-
lerza Valoruma z Eriadu.

Antilles zatrzymał się gwałtownie, odwracając twarz w stronę sani Twi'lekianina.
Taa uniósł dłonie w obronnym geście.
- Proszę pozwolić mi wyjaśnić sprawę do końca. Absolutnie nie zamierzam suge-

rować, że w zachowaniu Najwyższego Kanclerza było coś niewłaściwego. Jestem prze-
konany, że zdaje sobie sprawę, iż na mocy artykułu 435 punkt 1759 ustawy o kodeksie

background image

James Luceno

Janko5

151
etyki senackiej osoby mające dostęp do nowych projektów legislacyjnych i kontraktów
budowlanych nie mogą czerpać zysków z uzyskanej w ten sposób wiedzy, czy to po-
przez inwestycje, czy w jakikolwiek inny sposób.

Antilles zmrużył oczy.
- Ale jednak coś pan sugeruje przez sam fakt, że nie zamierza pan nic sugerować.
Taa pokręcił głową.
- Po prostu zastanawia mnie fakt, że Najwyższy Kanclerz nie poinformował senatu

o tym potencjalnym konflikcie interesów. Jestem pewien, że dylemat zniknie, gdy uda
nam się wyjaśnić pochodzenie zainwestowanego kapitału i upewnimy się, że inwestor
nie jest w żaden sposób powiązany z Najwyższym Kanclerzem.

- Ustalił pan już coś w tej kwestii? - zapytał Antilles.
- I tu mamy kolejną ciekawostkę - powiedział Taa. - Im głębiej się wgryzam w tę

sprawę, tym więcej śladów się urywa. Wygląda to niemal tak, jakby ktoś świadomie
starał się uniemożliwić ustalenie, skąd i od kogo pochodziły zainwestowane środki.
Moje niepowodzenia może wyjaśnić fakt, że nie mam uprawnień, by zapoznać się z
odpowiednimi plikami zawierającymi dane finansowe. Dostęp do tych danych mogłaby
mieć jedynie osoba wysoko postawiona. Na przykład ktoś taki jak pan.

Antilles spojrzał na senatora.
- Domyślam się, że zgromadził pan wspomniane dane, senatorze. Taa powstrzymał

uśmiech.

- Tak się składa, że mam ze sobą kopię. Wręczył Antillesowi holocron z danymi.

Antilles wziął holocron.

- Zobaczę, czego zdołam się dowiedzieć.

Maska kłamstw

Janko5

152

R O Z D Z I A Ł

23

Zarekwirowany „Jastrzębionietoperz" mknął w kierunku Karfedionu - pokrytego

zielonymi plamami półkola, widocznego w przednich iluminatorach kanonierki. W
ciasnej sterowni Qui-Gon siedział za sterami. Ubrany w poncho, szalik i buty pożyczo-
ne na Asmeru, wyglądał w każdym calu jak członek Frontu Mgławicy.

Obi-Wan stał za fotelem pierwszego oficera i właśnie zdejmował swój brązowy

płaszcz.

- Połóż swoje ubranie tutaj - powiedział Qui-Gon, wskazując na pusty fotel nawi-

gatora. - Razem z mieczem świetlnym.

Obi-Wan zamarł.
- Moim mieczem?
- Chcemy być pewni, że po wylądowaniu wezmą nas za tych, za których się poda-

jemy.

Obi-Wan ociągał się przez chwilę, ale w końcu niepewnie kiwnął głową i odpiął

od pasa cylinder miecza. Odłożył broń i usiadł z powrotem w fotelu pierwszego oficera.

- Mistrzu, czy na Asmeru postąpiliśmy właściwie? - zapytał, przerywając przedłu-

żającą się ciszę. - Czy można było uniknąć przemocy, tak jak chciała mistrzyni Yaddle?

- Czy można uniknąć tego, czego cel określa Moc? Obi-Wan zamilkł na następną

dłuższą chwilę.

- Czy rozmyślanie o ciemnej stronie jest niebezpieczne?
- Ja staram się patrzeć w stronę światła, padawanie. Ale odpowiadając na twoje

pytanie: myśl a działanie to dwie różne rzeczy.

- Ale skąd możemy wiedzieć, czy nasze myśli nie zabarwiają tego, co robimy?

Ścieżka jest czasem taka wąska.

Qui-Gon przełączył „Jastrzębionietoperza" na autopilota i odwrócił się w stronę

ucznia.

- Powiedzieć ci, jak wytłumaczył mi to Yoda, kiedy byłem nawet młodszy niż ty

teraz?

- Tak, mistrzu.
Qui-Gon spojrzał na iluminator i zaczął:

background image

James Luceno

Janko5

153

- Na odległej planecie Generis rośnie wyjątkowo ciemny, gęsty i niemal całkowi-

cie nieprzenikniony las drzew sallap. Od wielu pokoleń trzeba było nadkładać drogi,
omijając las, by dotrzeć do przepięknego, głębokiego jeziora po drugiej stronie. Pewien
lord Sithów postanowił przeciąć szlak prosto przez las, by skrócić drogę do jeziora. Jak
sobie zapewne wyobrażasz, niewielu z tych, którzy postanowili wypróbować obie trasy,
przeżyło, by o tym opowiedzieć. Wszyscy jednak zgadzali się, że choć droga przez las
jest krótsza, w rzeczywistości nie prowadzi do jeziora. Natomiast droga wzdłuż lasu,
choć długa i trudną nie tylko dociera do celu, jakim jest jezioro, ale jest celem samym
w sobie.

Nie patrząc na Obi-Wana, Qui-Gon zapytał:
- Czy na Asmeru zapuściłeś się w ten ciemny las, czy pozostałeś na drodze świa-

tła, z Mocą jako towarzyszem i sojusznikiem?

- Nie myślałem o tym, dokąd zmierzam; starałem się tylko podążać tam, gdzie

prowadziła mnie Moc.

- W takim razie masz odpowiedź. Obi-Wan zwrócił twarz w stronę gwiazd.
- Sithowie byli przed Yodą, prawda, mistrzu? Na twarzy Qui-Gona pojawił się

cień uśmiechu.

- Nic nie było przed Yodą, padawanie.
Obi-Wan odwrócił się i rozejrzał po dziobowym przedziale kanonierki.
- Mistrzu, jeśli chodzi o tego Cindara...
- Cóż, ja też mu nie ufam.
- W takim razie po co lecimy na Karfedion?
- Skądś musimy zacząć, padawanie. W swoim czasie nawet kłamstwa Cindara

zdradzą jego prawdziwe intencje.

- Ale zdążymy przeszkodzić kapitanowi Cohlowi w tym, co zlecił mu Havac?
- Tego nie jestem w stanie przewidzieć, padawanie.
W tej samej chwili wszedł do sterowni Cindar i zauważył złożone na fotelu szaty i

miecze świetlne Jedi.

- Nie będziecie się bez nich czuli jak nadzy?
Obi-Wan odwrócił się od tablicy kontrolnej, by na niego spojrzeć.
- Chcemy być pewni, że wezmą nas za tych, za których się podajemy.
- Nieźle to sobie zaplanowaliście - powiedział Niktianin. - Tym bardziej że ja sam

nigdy nie byłem na Karfedionie i nie mam pojęcia, skąd zacząć szukać Cohla czy
Havaca.

Qui-Gon spojrzał na niego.
- Nie martw się o to. Początek już mamy za sobą, jak sądzę.

Kiedy kanonierka przycumowała w doku, Qui-Gon, Obi-Wan i Cindar zeszli po

rampie i ruszyli zasięgnąć języka w co bardziej zakazanych spelunkach otaczających
kosmoport. Nie uszli nawet dwudziestu metrów, gdy dwóch techników zastąpiło im
drogę tuż przy wyjściu na ulicę.

- To „Jastrzębionietoperz", zgadza się? - zapytał wyższy Qui-Gona. Qui-Gon spoj-

rzał mężczyźnie prosto w oczy.

Maska kłamstw

Janko5

154

- A kto pyta?
- Bez obrazy, kapitanie - powiedział drugi, unosząc poplamione smarami ręce w

uspokajającym geście. - Chcieliśmy tylko panu powiedzieć, że się pan spóźnił.

Obi-Wan chciał coś powiedzieć, ale się zreflektował.
- Spóźniliśmy się?
- Odleciał parę godzin temu - odpowiedział wysoki - z całą załogą na pokładzie,

zdezelowanym koreliańskim frachtowcem.

- A, tamtym - bąknął Qui-Gon.
Niższy technik spojrzał na niego konspiracyjnie.
- Wy też bierzecie udział w tej aferze na Eriadu?
- A jak myślisz? - zapytał Qui-Gon retorycznie.
Technicy wymienili znaczące spojrzenia.
- A nie potrzebuje pan przypadkiem dodatkowych dwóch par rąk, kapitanie? - za-

pytał wyższy.

Qui-Gon zlustrował ich od stóp do głów.
- Nie potrzebujemy techników. Na czym jeszcze się znacie?
- Na tym samym, co tamci, którzy odlecieli z Cohlem, kapitanie -odparł wyższy,

nabierając pewności siebie. - Broń ciężka i lekka, walka wręcz, materiały wybuchowe...
niech pan tylko wymieni, co pana interesuje.

- Małe wojny i rewolucje - dodał drugi. Qui-Gon kiwnął głową.
- Szepnę słówko kapitanowi Cohlowi.
Wyższy technik szturchnął towarzysza, wyraźnie zadowolony.
- Bardzo dziękujemy, kapitanie.
- Może nam pan powiedzieć, co się kroi? - zapytał drugi. - Żebyśmy wiedzieli, jak

się przygotować?

Qui-Gon zdecydowanie pokręcił głową. Wyższy mężczyzna zmarszczył czoło.
- Rozumiemy. Po prostu słyszeliśmy, że chodzi o likwidację.
Qui-Gon nie odpowiedział; jego twarz pozostała niewzruszona.
- No to będzie pan wiedział, gdzie nas znaleźć, kapitanie - powiedział niższy.
Qui-Gon pozwolił, by odeszli parę kroków i zawołał za nimi:
- A między nami mówiąc, był z nim Havac?
Pytanie wyraźnie ich zaskoczyło.
- Nie znam nikogo takiego, panie kapitanie - powiedział niższy. - Był tylko Cohl,

jego rodiański pomagier i ci, których tu zatrudnił.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
- No i ta kobieta. Qui-Gon uniósł brew.
- Ach, więc ona też była.
Wyższy technik roześmiał się krótko.
- Gdyby wzrok mógł zabijać... ech! kapitanie...
Qui-Gon nawet nie spojrzał na Obi-Wana, zanim para techników nie wyszła z do-

ku. Tym razem jednak kolejny ruch należał do Cindara.

- Szczęściarz z ciebie - powiedział humanoid, trzymając miotacz w taki sposób, że

miał ich obu w polu rażenia.

background image

James Luceno

Janko5

155

- Nie powiedziałbym - odparł Qui-Gon.
- Nie miałeś tego usłyszeć - ciągnął Cindar. -Nie wiedziałem, że Cohl rzeczywi-

ście był na Karfedionie.

- A zatem chodziło tylko o to, żeby nas zatrzymać z dala od Eriadu.
Cindar skrzywił się pogardliwie.
- I wygląda na to, że to koniec waszej podróży, Jedi. Co za pech, że zostawiliście

miecze świetlne na pokładzie.

Qui-Gon rozłożył ręce.
- Chcieliśmy, żebyś poczuł się na tyle pewnie, by dobyć blaster i zdekonspirować

się.

- Co takiego?
Obi-Wan pstryknął dyskretnie palcami w kierunku statku, gdzie rozległ się głośny

brzęk. Cindar złapał przynętę i odwrócił się gwałtownie w tamtą stronę. Kiedy spojrzał
z powrotem na Jedi, już ich nie było tam, gdzie wcześniej stali.

Zauważywszy Obi-Wana o dziesięć metrów na prawo, Cindar wcisnął spust, ale

Qui-Gon przywołał Moc, by pchnąć trzymającą miotacz rękę i strzał poszedł w niebo.
W tym samym momencie Obi-Wan przeskoczył nad głową Cindara i wylądował tuż za
nim.

Cindar obrócił się na pięcie, gotów do strzału.
Obi-Wan zamaszystym kopniakiem wytrącił mu broń z ręki. Przykucnął, zakręcił

się w kółko i wyprowadził kolejnego kopniaka, trafiając w kolano Cindara.

Krępy humanoid przewrócił się na bok, ale szybko zerwał się na nogi i skoczył do

przodu, atakując serią ciosów i kopniaków, które Obi-Wan blokował uniesionym przed-
ramieniem i kolanem.

Zdenerwowany Cindar zarzucił ramiona na szyję Obi-Wana, stojąc twarzą do nie-

go, ale po chwili obejmował tylko powietrze, bo szczupły Jedi wyśliznął się z uścisku.
Straciwszy równowagę, Cindar potknął się i wpadł na jedną z przypór cumowniczych
„Jastrzębionietoperza".

Obi-Wan podskoczył i wylądował.
Cindar zaatakował. Miał w zanadrzu pewien plan.
Przewidując, że Obi-Wan znów skoczy, zastopował nagle i zamachnął się nogą.

Trafiony w klatkę piersiową Obi-Wan poleciał w tył. przewracając się na bok i lądując
prosto na obu stopach, twarzą do Cindara. Humanoid natarł ponownie. Obi-Wan wyko-
nał szybkie salto do tyłu, trafiając Cindara nogami prosto w szczękę.

Cindar zatoczył się do tylu i wpadł na tę samą przyporę cumowniczą. Unikając

ciosów Jedi serią zwodów i skrętów, przykucnął, by nagle złapać Obi-Wana za prawą
kostkę, nie zdążył jednak, bo ten kolejnym saltem odskoczył do tyłu.

Chwila przerwy w walce wystarczyła Cindarowi - z kabury na kostce wyciągnął

zapasowy miotacz.

Pierwszy strzał trafił Obi-Wana w prawą nogę. Młody Jedi upadł na kolano. Qui-

Gon pojawił się nagle nie wiadomo skąd i odciągnął go z toru następnego trafienia.
Pakiety skoncentrowanej energii rozszalały się po doku, tańcząc na ścianach i suficie.

Maska kłamstw

Janko5

156

Cindar celował w Jedi, ale poruszali się zbyt szybko, żeby mógł ich trafić. Jego

kolejne strzały odbiły się od podbrzusza „Jastrzębionietoperza" i wbiły w podłogę.

I nagle ogień ustał.
Cindar stał na wprost Qui-Gona i Obi-Wana z rozbieganym wzrokiem i wyrazem

zaskoczenia na twarzy. Kiedy padł na twarz, zobaczyli osmaloną dziurę po laserowym
strzale, który odbił się od podłogi i trafił go prosto w plecy.

Qui-Gon podszedł do ciała i sprawdził, czy Cindar daje znaki życia.
- Powiedział nam już wszystko, co mógł.
Obi-Wan podniósł się z podłogi, pomagając sobie zdrową nogą.
- Dokąd teraz, mistrzu? - zapytał.
Qui-Gon wskazał głową na „Jastrzębionietoperza".
- Za kapitanem Cohlem. Na Eriadu.

- Karfedion? - zapytał zaskoczony Yoda. - Kolejna wyprawa, tak?
Saesee Tiin spojrzał na Yaddle, zanim odpowiedział:
- To ta sama wyprawa, która absorbowała go przez ostatnich kilka miesięcy.
Yoda dotknął warg palcem wskazującym, zamknął oczy i potrząsnął głową z nie-

zadowoleniem.

- Znowu ten kapitan Cohl.
Jedenastu z dwunastu członków Rady Jedi zebrało się w swojej wysokiej wieży,

gdzie za oknami słońce zachodziło za horyzont w feerii złocistych barw. Krzesło Adi
Gallii było puste.

- To nie w stylu Qui-Gona, przeciwstawiać się wyraźnym poleceniom Rady i Naj-

wyższego Kanclerza - powiedział Pio Koon.

Yoda otworzył oczy i uniósł laskę.
- Nieprawda. Właśnie w jego stylu to jest. Zawsze do przodu, tam gdzie prowadzi

go Żywa Moc. Przyszłość nagnie się do działań Qui-Gona... tak on myśli. - Znów po-
kręcił głową.

- Jedyne realne niebezpieczeństwo polega na tym, że może pogłębić rozziew mię-

dzy Republiką a sektorem Seneksa- powiedział Oppo Rancisis. - Obawiam się, że wy-
darzenia na Asmeru i tak już postawiły Najwyższego Kanclerza w niezręcznej sytuacji.

- To decydujący moment - dodał Even Peill. - Vandron i inne rody arystokratyczne

sektora Senex mogą podać Asmeru jako przykład lekceważenia samorządnych sekto-
rów przez Republikę. Cel, jaki postawił sobie Valorum... zwiększenie zaufania do Re-
publiki wśród światów peryferyjnych... może zostać zaprzepaszczony.

Mace Windu już otwierał usta, by coś powiedzieć, gdy drzwi do turbowindy roz-

sunęły się i stanął w nich Ki-Adi-Mundi.

- Przepraszam, że przeszkadzam, mistrzu Windu - powiedział Cereańczyk - ale

otrzymałem pilną wiadomość od Qui-Gon Jinna.

- Jaka to wiadomość? - zapytał Windu.
- Razem z Obi-Wanem udają się na Eriadu na pokładzie „Jastrzębionietoperza".
Yoda wytrzeszczył oczy w udawanym zdumieniu.
- W kapitana Cohla Qui-Gon zamienił się!

background image

James Luceno

Janko5

157

R O Z D Z I A Ł

24

Jako port handlowy, Eriadu przywykła do tego, że jej zanieczyszczone niebo prze-

cinały setki statków. Szczyt handlowy sprawił jednak, że ruch powietrzny, zarówno na
orbicie, jak i w atmosferze planety, pobił wszelkie rekordy.

Wśród tysięcy statków czekających na kotwicy nad dzienną stroną planety był

zdezelowany koreliański frachtowiec, który w tej chwili stał się obiektem zaintereso-
wania uzbrojonego po zęby statku oznaczonego emblematem władz celnych i imigra-
cyjnych Eriadu. Między statkiem celników a frachtowcem poruszała się jednoskrzy-
dłowa jednostka, dwukrotnie większa niż standardowy gwiezdny myśliwiec.

Rella i Boiny patrzyli, jak stateczek mija jeden z iluminatorów frachtowca na ster-

burcie. Ubrani w wysokie do kolan buty, spodnie, bluzy, kamizelki i miękkie czapki z
wąskim daszkiem wyglądali jak weterani przestrzeni.

- Załatwimy to po kolei - powiedziała Rella. - To nie tylko kwestia szkolenia, że

celnicy są nieprzyjemni. Oni się tacy rodzą. - Spojrzała na Boiny'ego. - Mam jeszcze
coś powtórzyć?

- Nie. Pójdę za tobą.
Przeszli do śluzy na sterburcie, czekając, aż się otworzy. W chwilę później na po-

kład weszło troje ludzi w jaskrawych mundurach i niesympatyczny dziki gad na czte-
rech łapach, w elektronicznej obroży na szyi. Zwierzę strzeliło rozdwojonym językiem,
liżąc powietrze.

Szefem celników okazała się białoskóra kobieta, szczupła i niemal równie wysoka

jak Rella. Jasne włosy miała ściągnięte do tyłu i splecione w długi warkocz.

- Weźcie Czaka na rufę i stamtąd idźcie do przodu - poleciła swym towarzyszom. -

Nie popędzajcie go. Oznaczcie każdy przedmiot, który zwróci jego uwagę. Zbadamy je
później.

Dwaj celnicy i niuchacz skierowali się na tył statku. Zwierzchniczka patrzyła, jak

wychodzą a następnie przeszła za Rellą i Boinym do sterowni frachtowca.

- Proszę pokazać manifest przewozowy - poleciła, wyciągając prawą rękę w stronę

Relli.

Rella wyjęła datakartę z kieszonki na piersi i położyła na dłoni kobiety. Celniczka

włożyła kartę do przenośnego czytnika i zaczęła studiować niewielki ekran urządzenia.

Maska kłamstw

Janko5

158

Z rufy dobiegło ich nagle głośne warczenie.
Celniczka obejrzała się przez ramię.
- Wasz niuchacz musiał zwęszyć nasz kambuz - powiedział wesoło Boiny.
Poważna twarz naczelniczki nie zmieniła wyrazu.
- Nie rozumiem tego - powiedziała po chwili, stukając w ekran końcem palca.

Spojrzała podejrzliwie na Rellę. - Co dokładnie pani przywozi, pani kapitan?

Rella wycelowała w nią miotacz.
- Kłopoty.
Oczy kobiety rozszerzyły się ze zdumienia. Hałas za plecami zmusił ją, by się

obejrzała. Na widok jej zaskoczonej twarzy dwóch potężnie zbudowanych ludzi i jeden
Gotal wyszczerzyło zęby w uśmiechu.

- Tamci dwaj są na rufie - powiedział Lope. -Zwierzak nie żyje.
- Dobra robota - pochwaliła Rella, zręcznie rozbrajając celniczkę.
Przyciskając broń do jej żeber, poprowadziła ją ku konsoli łączności.
- Chcę, żebyś wywołała swój statek - wytłumaczyła po drodze. - Powiedz temu,

kto tam teraz dowodzi, że odkryłaś kontrabandę i chcesz, żeby przysłali tu jak najszyb-
ciej całą załogę inspekcyjną.

Kobieta próbowała się odwrócić twarzą do Relli, ale ta tylko zacisnęła uchwyt i

pchnęła ją na fotel przy stanowisku łączności.

- Do roboty - warknęła.
Po chwili wahania zrezygnowana kobieta zgodziła się i wywołała swój statek.
- Całą załogę? - zapytał jej rozmówca z niedowierzaniem. - Aż tak źle?
- Aż tak źle - potwierdziła celniczka, nachylając się nad mikrofonem.
Rella przerwała połączenie i cofnęła się o krok, przyglądając się kobiecie.
- Potrzebny mi twój mundur. Celniczka spojrzała na nią.
- Mój mundur?
Rella poklepała ją po ramieniu.
- Grzeczna dziewczynka. - Odwróciła się w stronę Boiny'ego i pozostałych. - Zaj-

mijcie pozycję przy śluzie i bądźcie gotowi powitać gości.

Najemnicy odbezpieczyli miotacze i wybiegli ze sterowni.

Niecały kwadrans później przebrana w mundur służby celnej Rella weszła na mo-

stek jednostki celnej i omiotła wzrokiem instrumenty pokładowe. Podopieczna Bo-
iny'ego - celniczka - weszła za nią w kajdankach ogłuszających i ubraniu Relli.

Boiny popchnął kobietę na fotel pierwszego oficera i przycisnął zakończony przy-

ssawką palec do miniodbiornika, który miał w prawym uchu.

- Lope pyta, co ma zrobić z inspektorami - powiedział do Relli.
- Powiedz, żeby ich zamknął w ładowni rufowej frachtowca - odpowiedziała, nie

odrywając wzroku od przyrządów.

Usiadła w fotelu pilota i dopasowała go do swojego wzrostu. Brudna tarcza Eriadu

wypełniała przedni iluminator. Rella włączyła stację łączności i odwróciła się do cel-
niczki.

background image

James Luceno

Janko5

159

- Nadaj wiadomość, że wysyłasz ładunek skonfiskowanych dóbr w dół studni. Po-

wiedz, że chcesz, żeby ładunek został natychmiast przetransportowany do budynku
odprawy celnej i poddany inspekcji... i żeby podstawili dla ciebie sanie repulsorowe.

Celniczka prychnęła.
- To wbrew procedurze. Nie zrobią tego.
Rella uśmiechnęła się.
- Dzięki za ostrzeżenie. Tym razem jednak zrobią co trzeba, bo ci na dole to też

członkowie mojego zespołu. - Dała kobiecie chwilę na przetrawienie tej informacji. -
Przyglądaj mi się spode łba, ile chcesz, ale w końcu i tak zrobisz, co ci każę.

Celniczka pochyliła się nad mikrofonem, najwyraźniej mając nadzieję, że Rella się

myli. Jednak po wysłuchaniu jej wiadomości głos po drugiej stronie odpowiedział:

- Sanie będą na panią czekać.
Celniczka spojrzała wzburzona na Rellę.
- Myślisz, że nikt nie wie, że weszliśmy na pokład waszego statku?
- Zdaję sobie z tego sprawę, że wiedzą- odparła Rella. - Ale nie będziemy czekać

do wieczora, żeby zrobić to, po co tu przylecieliśmy.

Zapięła pasy bezpieczeństwa kobiety w taki sposób, że ta prawie nie była w stanie

się poruszyć. Następnie wzięła od Boiny'ego kawałek taśmy samoprzylepnej, którą
zalepiła celniczce usta.

- Przez chwilę musisz siedzieć cicho - powiedziała, pochylając się, by jej oczy

znalazły się na poziomie wzroku celniczki. - To nie potrwa długo.

Razem z Boinym przeszła do niewielkiej kabiny na rufie jednostki. Cohl i jego na-

jemnicy już tam byli, wciśnięci pomiędzy pół tuzina dwumetrowych cylindrów zała-
dunkowych, które przenieśli z frachtowca. Wszyscy nosili maski recyrkulacyjne i kom-
binezony kosmiczne z kuloodpornymi kamizelkami pod spodem.

- Czy to konieczne? - spytał Cohla jeden z mężczyzn, wskazując na stojące pio-

nowo rury.

- Pewnie wolałbyś przedrzeć się przez celników pod osłoną ognia?
- Nie, kapitanie - odparł mężczyzna ponuro. - Po prostu nie lubię ciasnych prze-

strzeni.

Cohl roześmiał się niewesoło.
- Radzę ci się przyzwyczaić. Zaczynają się schody.
Mężczyzna niechętnie otworzył wąską klapę tuby i wcisnął się do środka.
- Jak w trumnie!
- W takim razie ciesz się, że jesteś żywy - skwitował Cohl, zamykając klapę od

zewnątrz.

Pozostali zaczęli włazić do rur równie niechętnie.
- Ty też, Cohl - powiedziała Rella.
- Żałuję, że nie mogę do pana dołączyć, kapitanie - uśmiechnął się Boiny.
Cohl skrzywił się.
- Masz szczęście, że wśród inspektorów był Rodianin, inaczej wcisnąłbym cię ra-

zem z Lopem. - Odwrócił się w stronę Relli. - Naprawdę nie wiem, jak byśmy sobie z
tym poradzili bez ciebie.

Maska kłamstw

Janko5

160

Spojrzała na niego koso.
- Daruj sobie, Cohl. Chcę tylko wydostać nas stąd całych i zdrowych. Wszedł do

pojemnika.

- Naprawdę, nie zasługuję na ciebie.
- Pierwszy raz nie kłamiesz. Ale taka już jestem. - Sięgnęła do tuby, by poprawić

kołnierz skafandra Cohla. - Lepiej, żebyś się nie przeziębił.

Cohl wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Zaplombowała tubę załadowczą i spojrzała na Boiny'ego.
- Przygotuj statek do opuszczenia orbity.

Zgodnie z obietnicą sześć par sani repulsorowych czekało na jednostkę celną gdy

wylądowali w kosmoporcie Eriadu.

Spętana tylko kajdankami ogłuszającymi celniczka pierwsza wysiadła ze statku.

Rzuciła okiem na humanoida i obcego, którzy obsługiwali sanie, i zachłysnęła się wła-
snym oddechem.

- Kim jesteście? – zapytała z mieszaniną zaskoczenia i niesmaku.
- Lepiej, żebyś tego nie wiedziała - mruknęła Rella, która znalazła się tuż za nią.
Kiwnęła na Boiny'ego, który przyłożył małą strzykawkę do karku celniczki i

wstrzyknął jej niewielką porcję przezroczystego płynu. Kobieta w jednej chwili opadła
bezwładnie, podtrzymywana przez Boiny'ego.

- Schowaj ją w jednym z pustych cylindrów ładunkowych-poleciła Rella. - Dla

pewności zabierzemy ją ze sobą.

Wskoczyła na jedne z sań repulsorowych.
- Musimy się spieszyć - ostrzegła terrorystów z naziemnego kontyngentu Havaca.

-Nie trzeba będzie długo czekać, by znaleźli i przeszukali frachtowiec.

Podjechała saniami do włazu na rufie jednostki celnej, którą ktoś już wcześniej

otworzył. Wskoczyła więc do ładowni i zastukała o matową powierzchnię kontenera, w
którym schowany był Cohl.

- Już niedługo-powiedziała cicho.
Kiedy wyładowali przypominające trumny pojemniki, flotylla sań repulsorowych

ruszyła przez durabeton lądowiska ku magazynowi celnemu, gdzie kolejna grupa terro-
rystów Havaca pilnowała rozsuwanych drzwi.

Wszędzie dookoła startowały i lądowały statki. Bliżej terminali kosmoportu pasa-

żerowie wysiadali z wahadłowców, które przeniosły ich z transportowców zakotwiczo-
nych na orbicie. Wszędzie pełno było robotów protokolarnych i transportowych, a także
agentów ochrony, oczekujących na dyplomatów i dygnitarzy przechodzących przez
odprawę. Stłoczone przy barierze ogłuszającej wokół kosmoportu grupy demonstran-
tów głośno wyrażały swoje niezadowolenie, machając transparentami i skandując hasła.

Sanie repulsorowe wpłynęły rzędem do magazynu, a brama natychmiast zasunęła

się za nimi. Operatorzy sań zaczęli odplombowywać cylindry, które otwierały się z
głośnym sykiem wyrównywanego ciśnienia.

background image

James Luceno

Janko5

161

Cohl wygramolił się ze swojego cylindra, zerwał maskę recyrkulatora i zeskoczył

na pokrytą kurzem podłogę, rozglądając się wokół wyczekująco. W magazynie śmier-
działo gazami wylotowymi statków kosmicznych i węglowodorami.

- Punktualnie jak zawsze, kapitanie - powitał go Havac, który wyłonił się wraz ze

swym oddziałem zza palisady poustawianych jeden na drugim kontenerów. Ubrany w
kolorowy turban i szal, zza których widać było tylko oczy, przywódca Frontu Mgławi-
cy ruszył w kierunku nieruchomych teraz sań repulsorowych. Stanął jak wryty, gdy
zobaczył Rellę.

- Myślałem, że się wycofałaś.
- Miałam zanik pamięci - powiedziała. - Ale szybko dochodzę do siebie.
Havac obejrzał zgromadzonych najemników i odwrócił się do Cohla.
- Będą wykonywać rozkazy?
- Jeśli będziesz ich regularnie karmił - zapewnił Cohl.
- Co mamy zrobić z tą lalą? - zapytał Lope, wskazując na nadal nieprzytomną cel-

niczkę.

- Zostaw ją tutaj - odpowiedział mu Havac. - Zajmiemy się nią -Odwrócił się z

powrotem w stronę Cohla. - Kapitanie, proszę za mną. Omówimy pański udział w tej
operacji.

- W porządku-odparł Cohl.
Havac spojrzał na Lope'a i pozostałych najemników.
- Reszta z was niech tu zaczeka. Jak wrócę, zrobimy odprawę.

Maska kłamstw

Janko5

162

R O Z D Z I A Ł

25

W zastrzeżonej strefie kosmoportu Adi Gallia wyszła na spotkanie Qui-Gona i

Obi-Wana, gdy wysiadali z ostronosego wahadłowca, którym dostali się na powierzch-
nię planety.

- Ulubiony Jedi Wysokiej Rady - powiedziała Adi, gdy Qui-Gon podszedł bliżej, z

brodą i płaszczem rozwichrzonymi przez wiatr. - Spodziewałam się podświadomie, że
razem ze swoim wiernym padawanem wylądujecie, ostrzeliwując się, kanonierką kapi-
tana Cohla.

- Zostawiliśmy „Jastrzębionietoperza" na orbicie - odparł Qui-Gon bez śladu we-

sołości w głosie. - Jak wygląda sytuacja tutaj?

- Mistrz Tiin, Ki-Adi-Mundi, Vergere i paru innych są w drodze z Coruscant.
Qui-Gon oparł ręce na biodrach.
- Poprosiłaś ochronę o przeszukanie koreliańskich frachtowców?
Adi spojrzała na niego nieszczęśliwym wzrokiem.
- Wiesz, ile koreliańskich frachtowców krąży w tej chwili po orbicie? Jeśli nie po-

dasz im numerów rejestracyjnych albo charakterystyki napędu, małe mamy szanse, że
uda im się coś znaleźć. W obecnej sytuacji przeszukanie każdego z tych statków zaję-
łoby celnikom i ochroniarzom tydzień.

- A co z kapitanem Cohlem?
Adi pokręciła głową tak gwałtownie, że woal umocowany do ciasnego czepka za-

krył na chwilę jej urodziwe rysy.

- Nikt, kto odpowiadałby opisowi Cohla, nie przechodził przez odprawę po wylą-

dowaniu na Eriadu.

- Może przylecieliśmy pierwsi, mistrzu? - zasugerował Obi-Wan. - „Jastrzębionie-

toperz" to chyba najszybszy statek, jakim leciałem.

Adi czekała na odpowiedź Qui-Gona, który pokręcił przecząco głową.
- Cohl gdzieś tu jest. Wyczuwam jego obecność.
Troje Jedi rozejrzało się dookoła, rozciągając swoje czucie w Mocy.
- Wyczuwam tyle zakłóceń, że nie mogę się na niczym skoncentrować - powie-

działa Adi po dłuższej chwili.

W spojrzeniu Qui-Gona pojawiła się determinacja.

background image

James Luceno

Janko5

163

- Musimy przekonać Najwyższego Kanclerza, by pozwolił nam zająć miejsce

Straży Senackiej u jego boku. To nasza jedyna nadzieja.


Havac prowadził ich długim korytarzem. Pod jedną ścianą leżało kilkunastu zwią-

zanych i zakneblowanych celników, z oczami przesłoniętymi opaskami, którzy mimo
knebli próbowali wydawać z siebie stłumione jęki gniewu, gdy Cohl, Rella i Boiny
przechodzili obok nich. Havac doprowadził ich w końcu do pomieszczenia, w którym
mieściła się niewielka siłownia magazynu.

Otworzył drzwi i gestem zaprosił wszystkich do środka. Migające nad głową urzą-

dzenia oświetlały hałaśliwy generator i rzędy nierozpakowanych skrzyń. W pomiesz-
czeniu cuchnęło smarami i płynnym paliwem.

Zachowanie Havaca zmieniło się w jednej chwili, gdy tylko zamknął za sobą

drzwi. Odwinął pas tkaniny, który zakrywał mu twarz, i rzucił go na podłogę.

Cohl przyglądał mu się z ciekawością.
- Coś się zrobił taki nerwowy, Havac?
- To przez ciebie - odparł rozzłoszczony Havac. - Omal nie zepsułeś wszystkiego.
Cohl wymienił szybkie spojrzenia ze swoimi towarzyszami i zapytał:
- Co ty pleciesz?
Havac z trudem się opanował.
- Jedi dowiedzieli się, że kompletujesz grupę zamachowców i że planujesz coś na

Eriadu. Gdzie nie popatrzysz w HoloNecie, tam widać twoje zdjęcie!

- Znowu Jedi. - Cohl zmrużył oczy, patrząc na Havaca. - Myślałem, że ty i Cindar

odciągniecie ich uwagę.

- I zrobiliśmy, co do nas należało. Zwabiliśmy Jedi na Asmeru, udało nam się na-

wet ściągnąć tam część tych, którzy przylecieli na Eriadu. Ale ty! Ty zostawiłeś za sobą
taki ślad, że nawet amator by cię wytropił, a teraz przez ciebie Cindar zginął.

- Wybacz, że się nie rozpłaczę - powiedział beznamiętnie Cohl.
Havac zignorował jego uwagę i zaczął chodzić w tę i z powrotem.
- Musiałem zmodyfikować cały plan. Gdyby nie pomoc naszego doradcy...
- Wyluzuj się, Havac - przerwał mu Cohl. - Bo dostaniesz zawału.
Havac stanął za plecami Relli i wycelował palec w Cohla.
- Będę musiał wykorzystać tych, których dostarczyłeś, dla odciągnięcia uwagi.
Cohl skrzywił się zjadliwie.
- Nie mogę na to pozwolić, Havac. Nie po to ich tu przywiozłem, żeby się dali

powystrzelać jak kaczki. Ufają mi.

- Pociesz się, że umrą bogaci, Cohl. Zresztą nie obchodzi mnie, na co możesz po-

zwolić, a na co nie. Nie będziesz mi się tu wtrącał.

Cohl roześmiał się.
- A jak zamierzasz mnie powstrzymać? - Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
- Ani kroku dalej!
Havac chwycił nagle miotacz Relli. Spróbowała się odwrócić, ale nie zdążyła.

Havac chwycił ją lewą ręką za szyję i przycisnął blaster do jej skroni.

Maska kłamstw

Janko5

164

Cohl zatrzymał się gwałtownie i zaczął powoli odwracać w jego stronę. Boiny był

w mniej więcej tej samej odległości od Havaca co on, ale żaden z nich nie zaryzykował
ruchu.

- Nie masz dość ikry do takiej roboty, Havac - powiedział Cohl spokojnym gło-

sem. - Odłóż blaster i puść ją.

Havac tylko zacisnął uścisk na szyi Relli. Chwyciła obiema rękami jego przedra-

mię.

- Sam powiedziałeś, kapitanie... każdego można zabić. Zrobię to, jeśli spróbujesz

wyjść. Przysięgam, że to zrobię.

Cohl spojrzał na Boiny'ego, zanim odpowiedział:
- Havac, zastanów się. Nie jesteś głupi, zgadza się? To nas wynająłeś do mokrej

roboty.

Twarz Havaca była czerwona od gniewu i paniki; trząsł się cały.
- Nie doceniasz mnie. Nigdy mnie nie doceniałeś.
- Dobra - zgodził się Cohl. - Może masz rację. Ale to nie oznacza...
- Przykro mi, że tak musi być - przerwał mu Havac. - Ale jeśli chodzi o zabezpie-

czenie interesów Odległych Rubieży, ludzie tacy jak ty czy Rella przestają się dla mnie
liczyć. Zresztą nasz doradca woli, żebyśmy pozostawili jak najmniej śladów.

Drzwi się otworzyły i dwóch towarzyszy Havaca wpadło do środka z miotaczami

gotowymi do strzału.

Cohl dostrzegł gorycz w pięknych ciemnych oczach Relli.
- Och, Cohll - powiedziała smutnym, cichym głosem.
Nagle Havac odwrócił blaster i strzelił.
Strzał minął Rellę i trafił w pierś Cohla. Drugi strzał poszedł w ścianę za jego ple-

cami i odbił się rykoszetem w głąb pomieszczenia. Skręcając całe ciało, Cohl rzucił się
na dwóch mężczyzn przy drzwiach, powalając obydwu naraz.

W tej samej chwili Rella zgięła prawą nogę, trafiając Havaca w krocze. Zatoczył

się do tyłu, z trudem łapiąc oddech, ale nie puścił miotacza. Boiny rzucił się w stronę
Relli, by ją pchnąć na podłogę, ale Havac zaczął strzelać wściekle, trafiając Rellę w
szyję, a Boiny'ego w skroń.

Walcząc z mężczyznami, których przewrócił, Cohl usłyszał strzały i zobaczył, jak

Rella pada bezwładnie na ziemię. Wściekłość dodała mu sił. Wyrywał blaster z dłoni
jednego z mężczyzn i zabił go strzałem prosto w twarz. Drugi mężczyzna przeturlał się
i wstał; przykucnięty, posłał serię w stronę Cohla. Cohl poczuł nagle piekący ból w
udzie, brzuchu i na czole. Poleciał plecami na ścianę i powoli osunął się na podłogę,
wypuszczając z ręki blaster.

W drugim końcu pomieszczenia Boiny jęknął i przewrócił na plecy. Z rany w

głowie zaczęła się sączyć krew.

Spod półprzymkniętych powiek Cohl patrzył na Rellę. Pojedyncza łza zakręciła się

w kąciku jej oka i spłynęła po policzku. Cohl wyciągnął rękę w jej stronę, ale nie zdołał
utrzymać jej pionowo; opadła na bok jak martwy kloc.

- Havac - powiedział Cohl słabym głosem, zanim głowa opadła mu na pierś.

background image

James Luceno

Janko5

165

Roztrzęsiony Havac puścił blaster Relli, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że

go trzymał. Spojrzał rozszerzonymi oczami na swojego towarzysza.

- Czy... czy ona nie żyje?
Trzymając broń w pogotowiu, mężczyzna podszedł najpierw do Relli, potem do

Boiny'ego i na końcu do Cohla.

- Tak, a tych dwóch wkrótce do niej dołączy. Co mamy z nimi zrobić?
Havac głośno przełknął ślinę.
- Władze poszukują kapitana Cohla - wyjąkał. - Może powinniśmy im pozwolić,

by go znaleźli.

- A reszta? Ci, których Cohl przywiózł ze sobą?
Havac zastanawiał się krótko. Podniósł szarfę, którą upuścił na podłogę, i zaczął

okręcać ją wokół dolnej części twarzy.

- Wiedzą o mnie tylko tyle, że nazywam się Havac - powiedział, ruszając w stronę

drzwi.


Umundurowany oddział eriaduańskiej straży eskortował Qui-Gona, Obi-Wana i

Adi Gallię do silnie strzeżonych drzwi tymczasowej kwatery Najwyższego Kanclerza
Valoruma w majestatycznym domu namiestnika gubernatora, Tarkina.

Sei Taria wprowadziła ich dalej.
- Nie miałem okazji osobiście podziękować wam za akcję pod budynkiem senatu -

powiedział Valorum do Qui-Gona. - Gdyby nie wy i mistrzyni Gallia, pewnie nie stał-
bym tu dzisiaj.

Qui-Gon skłonił głowę w geście podziękowania i szacunku.
- Moc była z panem tego dnia, panie kanclerzu. Nie jesteśmy jednak przekonani,

czy zagrożenie zostało wyeliminowane. Mamy powody wierzyć, że atak na placu został
pomyślany po to, by zwabić siły policyjne Republiki do sektora Seneksa, odciągając
tym samym naszą uwagę od podobnego planu, który Front Mgławicy ma nadzieję zre-
alizować na Eriadu.

Valorum zmarszczył krzaczaste brwi,
- Atak na mnie w tym miejscu podkopałby wątłe poparcie, jakim cieszy się dziś

Front na Odległych Rubieżach.

- Front Mgławicy nie więcej wiary pokłada w Republice niż w koalicji światów

peryferyjnych - odpowiedział Qui-Gon spokojnie, ale zdecydowanie. - Atakując pana
tutaj, Front może liczyć na to, że Republika straci wszelkie zainteresowanie strefami
wolnego handlu, kładąc tym samym podwaliny dla ruchów separatystycznych na Odle-
głych Rubieżach. -Zacisnął usta. - Wiem, że to wbrew wszelkiemu rozsądkowi, panie
kanclerzu, ale wygląda na to, że Front Mgławicy przestał kierować się rozsądkiem.

Valorum odszedł parę kroków od Qui-Gona, a potem odwrócił się raptownie.
- W takim razie do mnie należy przekonanie delegatów z sektorów peryferyjnych,

by poluzowali jarzmo, które nałożyły na nie Federacja Handlowa i Front Mgławicy.

- Najwyższy Kanclerzu - wtrąciła Adi - czy zgodzi się pan przynajmniej rozważyć

możliwość przełożenia pańskiej mowy otwierającej szczyt do czasu, gdy zdołamy usta-

Maska kłamstw

Janko5

166

lić, co planuje Front Mgławicy? Istnieje możliwość, że zamachowcy zdołali spenetro-
wać tutejsze środki bezpieczeństwa.

Valorum potrząsnął głową.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć. Na tym etapie wszelkie odejście od ustalonego po-

rządku zostałoby poczytane za słabość albo wahanie. - Spojrzał na trójkę Jedi. - Przykro
mi. Zdaję sobie sprawę, że działacie w moim najlepszym interesie, ale dla dobra Repu-
bliki nie mogę pozwolić, byście mieszali się w tę sprawę.

Adi skłoniła głowę.
- Uszanujemy pańskie życzenie, Najwyższy Kanclerzu.
Jedi odwrócili się i wyszli z sali.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, Qui-Gon powiedział:
- Musimy natychmiast udać się do budynku, w którym ma się odbyć szczyt i zoba-

czyć, czy nie zdołamy tam się czegoś dowiedzieć.

background image

James Luceno

Janko5

167

R O Z D Z I A Ł

26

- Jeśli zamach na Valoruma nie sprawił, że uwaga całego szczytu skupiła się na

kanclerzu, to sprawa Asmeru na pewno tak - powiedział do Palpatine'a senator Bor
Gracus ze Sluis Van. Posuwali się powoli w tłumie pozostałych delegatów w kierunku
skanerów służb granicznych kosmoportu Eriadu.

Delegaci rasy ludzkiej i obcych ras stali w kolejce, ubrani w stroje i nakrycia gło-

wy z najprzedniejszych tkanin - nie wyłączając Palpatine'a i jego tymczasowego towa-
rzysza, noszących podobne bogato zdobione płaszcze o szerokich rękawach i wysokich
podwójnych kołnierzach.

Sate Pestage i Kinman Doriana, też w czarnych płaszczach, trzymali się tuż za ple-

cami Palpatine'a.

- Słyszałem pewne plotki... wielu delegatów ze światów Jądra i Wewnętrznych

Rubieży uważa, że działania Najwyższego Kanclerza na Asmeru były zuchwałą próbą
przypodobania się Federacji Handlowej.

Gracus był tęgim mężczyzną o wyłupiastych oczach i kartoflowa-tym nosie. Dumą

jego ojczystego świata była niewielka, ale kwitnąca stocznia. Podobnie jak inne planety
na Rimmiańskim szlaku handlowym i w jego pobliżu, Sluis Van uważała, że sprawa
przyszłego importu jest rozstrzygnięta.

- Plotki są wtedy cenne, gdy są trafne - odpowiedział po chwili Palpatine. - Naj-

wyższy Kanclerz Valorum nie popiera nieuczciwych praktyk handlowych.

- Nieuczciwych, tak? Nie słyszałem, żeby pan wiwatował, gdy Valorum wygłosił

swoją mowę, wychwalając korzyści, jakie przyniesie opodatkowanie stref wolnego
handlu.

- To nie oznacza, że tak nie uważam - powiedział Palpatine opanowanym głosem.

- Jednak, podobnie jak pana, moja pozycja zmusza mnie do wygłaszania opinii tych,
których reprezentuję, a Naboo jest na razie niezdecydowana.

Gracus spojrzał na niego spod oka.
- Chciał pan powiedzieć, że król Veruna jest niezdecydowany.
- Jego kłopoty dopiero się zaczęły, co do tego nie mam wątpliwości. Nasz regent

jest zbyt mocno zamieszany w skandal, by zastanawiać się nad sprawami o znaczeniu
wykraczającym poza problemy Naboo. Zapomina, że większość naszego importu inwe-

Maska kłamstw

Janko5

168

stycyjnego, a także części artykułów spożywczych, zależy od Federacji Handlowej.
Naboo ryzykuje równie wiele, jeśli nie więcej, niż inne światy peryferyjne, przeciwsta-
wiając się Federacji. Musiałem długo przekonywać króla, że moja obecność na szczycie
jest niezwykle ważna.

- Jest pan ogromnie rozważny, senatorze - powiedział Gracus głosem, w którym

łagodne zniecierpliwienie walczyło o lepsze z podziwem. - Odpowiada pan na moje
pytanie, nie odpowiadając na nie. Popiera pan Valoruma, a jednak go pan nie popiera. -
Kiedy stało się oczywiste, że Palpatine nie zamierza odpowiedzieć, Gracus dodał: - Jak
rozumiem, rozmawiał pan z Najwyższym Kanclerzem w kwestii wysłania zbrojnego
oddziału na Asmeru.

- Delegacji dyplomatycznej - poprawił go Palpatine.
- Jak byśmy tego nie nazwali, nie może pan zmienić wszystkiego, co tam zaszło. I

nie może pan zaprzeczyć, że wygląda to raczej na misję siłową niż pokojową.

Palpatine machnął lekceważąco ręką.
- Informacje na temat tego, co tam zaszło, są w najlepszym wypadku skąpe. Co

więcej, zapomina pan, że próbując zabić Najwyższego Kanclerza, Front Mgławicy
zadarł z samą Republiką.

- Tak przynajmniej twierdzi Valorum - mruknął Gracus.
- Delegacja została zaatakowana i zareagowała w sposób stosowny do sytuacji -

wyjaśnił Palpatine.

Gracus prychnął pogardliwie.
- Też mi usprawiedliwienie! Valorum wykorzystał ten incydent, by uprzedzić atak.

Uniemożliwiając Frontowi Mgławicy zakłócenie szczytu, nakłania jednocześnie Fede-
rację Handlową do zaakceptowania opodatkowania. Podejrzewam też, że miał i inne
powody. Wszyscy spodziewali się, że rody Seneksa zaprotestują przeciwko pogwałce-
niu ich terytorium, ale jak dotąd siedzą cicho. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało,
że Valorum dogadał się z rodem Vandron. W zamian za brak protestów w sprawie
Asmeru senat - a przynajmniej Valorum - mógłby przymknąć oko na powtarzające się
przypadki naruszania Praw Istot Rozumnych przez ród Vandron i uchylić ograniczenia
uniemożliwiające Seneksowi handel ze światami Republiki.

- Czy chodzi o niewolnictwo, czy o przemyt przyprawy. Światy Jądra niezbyt się

interesują niesprawiedliwościami na Odległych Rubieżach - powiedział Palpatine zmę-
czonym głosem. - Niezależnie od pogwałceń, planety Republiki chętnie handlowałyby
z Seneksem, gdyby Senex miał coś wartościowego do zaproponowania. Gdyby tak nie
było, Federacja Handlowa rozpadłaby się dawno temu. Jednak w rzeczywistości Ne-
imoidianie i reszta stali się niezastąpieni jako dostawcy dla światów Jądra.

Gracus wygląda! na podenerwowanego.
- Cóż - prychnął - na światach Odległych Rubieży jednak wrze. Nawet ci, którzy

nie popierają otwarcie Frontu Mgławicy, potępiają samowolną interwencję Republiki
na Asmeru.

Palpatine uśmiechnął się dwuznacznie.
- Jestem pewien, że Najwyższy Kanclerz rozwieje wszystkie obawy w swojej

przemowie do delegatów.

background image

James Luceno

Janko5

169

- Nie możemy się doczekać, co ma nam do powiedzenia- powiedział z przekąsem

Gracus. - Wiadomo, że kiedy jedną ręką chce ukarać Federację Handlową opodatkowa-
niem, drugą głaszcze ją, eliminując jej najpoważniejszego przeciwnika.

Palpatine nie tracił dobrego humoru.
- Czasem trzeba reagować natychmiast. Najbardziej drobiazgowe plany nie po-

zwalają przewidzieć wszystkiego. - Patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. - Świat
wokół nas nieustannie się zmienia, senatorze. W jednej chwili jesteśmy po stronie świa-
tła, by za chwilę znaleźć się w mroku. Sami musimy szukać dróg wyjścia. Gdyby moż-
na naprawdę przewidzieć przyszłość... gdyby ktoś został obdarzony tak niezwykłą mo-
cą... wówczas, być może, można by nagiąć przyszłość w tę czy inną stronę. Na razie
jednak idziemy przed siebie, potykając się, po omacku, jak ślepcy szukając prawdy.

Gracus prychnął.
- Może powinien pan rozważyć swoją kandydaturę na stanowisko kanclerza, sena-

torze.

Palpatine pokręcił głową.
- Zadowala mnie odgrywanie mojej własnej roli za kulisami.
- Do czasu, jak przypuszczam - mruknął Gracus, gdy Palpatine wyprzedził go w

kolejce.


Czerwone oczy Nate'a Gunraya wędrowały po rzędach delegatów oczekujących w

kolejce do prymitywnych eriaduańskich urządzeń skanujących. Jego wzrok spoczął na
dwóch senatorach rasy ludzkiej -jeden był okrągły i plebejski, drugi wyprostowany i
wyrafinowany - zatopionych w ożywionej wymianie zdań. Spojrzał w dół ze swego
mechanofotela na senatora Lotta Doda.

- Kim jest ten człowiek w granatowym płaszczu... tam, co rozmawia z tym drugim,

tęgim?

Dod podążył wzrokiem za palcem wskazującym wicekróla.
- To senator Palpatine z Naboo.
- Nasz przyjaciel?
Dod pokręcił głową z powątpiewaniem.
- Robi wrażenie zwolennika umiarkowanego kursu, wicekrólu. Słyszałem jednak,

że namawiał kanclerza Valoruma do wysłania sił policyjnych do sektora Seneksa.

- A zatem potencjalny przyjaciel - powiedział Gunray.
- Wkrótce przekonamy się, kto zajmuje jaką pozycję.
Za nimi, przykucnięty na durabetonie, stał wahadłowiec, którym przylecieli na

powierzchnię - statek o organicznym wyglądzie, na czterech wielostawowych, uzbrojo-
nych w pazury łapach ładowniczych, z dwoma przypominającymi oczy otworami wen-
tylacyjnymi i generatorem tarczy, który wyrastał z tylnej części płaskiego kadłuba jak
uniesiony ogon.

Gunray i Dod mieli na sobie ceremonialne szaty, płaszcze i tiary -karmazynowy

kaszmir dla wicekróla, głęboki fiolet dla senatora. Z przodu, z tyłu i po obu bokach
maszerowały roboty strażnicze z karabinami blasterowymi przewieszonymi przez ra-
mię. Roboty były odpowiedzią Neimoidian na zaoferowane im przez Eriadu środki

Maska kłamstw

Janko5

170

bezpieczeństwa. Ponadto Dyrektoriat Federacji Handlowej nalegał na zainstalowanie
małego generatora tarczy w przydzielonej im części sali, w której miał odbywać się
szczyt.

Jeden rzut oka na demonstrantów oblepiających mur wokół kosmoportu przekonał

Gunraya, że członkowie dyrektoriatu wykazali się godną pochwały przezornością, mi-
mo śmieszności, na jaką narazili się w opinii kolegów z galaktycznego senatu.

Pozostała szóstka członków dyrektoriatu, eskortowana przez eriaduańskich agen-

tów ochrony, prowadziła orszak Federacji Handlowej w stronę terminalu. Na samym
przedzie szli czterej dyrektorzy rasy ludzkiej - dwaj z Kuat, jeden z Balmorry i jeden z
Filve. Za nimi podążali dyrektorzy z Granu i Sullusta, ubrani w kosztowne tuniki i na-
krycia głowy, znacznie jednak mniej ekstrawaganckie niż stroje Gunraya i Doda.

- Czy możemy uznać aferę na Asmeru za znak, że Valorum potajemnie nam sprzy-

ja? - zapytał Sullustanin Granina.

- Nie, o ile Valorum nie zaskoczy nas wszystkich, wycofując się z propozycji opo-

datkowania - odparł Granin.

- Moi doradcy prawni zapewniają mnie, że Republika nie ma prawa nakładać po-

datków na strefy wolnego handlu - odezwał się Gunray we wspólnym ze swego dostoj-
nie kroczącego postumentu.

Jeden z Kuatian obejrzał się przez ramię na Neimoidianina i roześmiał się głośno.
- Republika zrobi, co będzie chciała, wicekrólu. Jesteś głupcem, jeśli wierzysz, że

jest inaczej. Valorum nie przestał być naszym przeciwnikiem.

Gunray przełknął w milczeniu poniżenie. Ciekawe, pomyślał, co Kuatianin powie-

działby na zapewnienie ze strony Dartha Sidiousa, że Valorum jest najsilniejszym
sprzymierzeńcem Federacji Handlowej w senacie? Czy wówczas też byłby taki szybki,
by szydzić i drwić?

Gunray mocno w to wątpił.
Arogancki Kuatianin i pozostali nie mieli pojęcia o sekretnym przymierzu, które

Gunray zawarł z lordem Sithów. Traktowali kolejne zakupy coraz nowocześniej szych
robotów bojowych przez Neimoidian jako stratę pieniędzy, świadczącą o ich coraz
silniejszej manii prześladowczej. Rzadko kiedy jednak sprzeciwiali się tym wydatkom,
bo broń pozwalała zwiększyć bezpieczeństwo transportów. Nie wiedzieli również o
planie Sidiousa, by zwiększyć zasięg Federacji Handlowej poza systemy peryferyjne,
aż na zewnętrzny pierścień Odległych Rubieży galaktyki.

A mimo to Gunray był niespokojny.
Lord Sithów skontaktował się z nim tylko raz od czasu zaaranżowanego przezeń

spotkania z handlarzami broni z koncernów Baktoid i HaorChall. Kontakt był krótki i
jednostronny, a Sidious podkreślał w nim wagę uczestnictwa Gunraya w szczycie han-
dlowym i zapewniał, jak zwykle, że wszystko toczy się zgodnie z planem.

- Sposobem na pokonanie kanclerza Valoruma- powiedział drugi Kuatianin -jest

przekonanie naszych członków, że nic nie zyskują, występując z Federacji i wystawia-
jąc własną reprezentację w senacie.

- Nawet jeśli oznaczałoby to przyznanie im lukratywnych przywilejów handlo-

wych - dodał Sullustanin.

background image

James Luceno

Janko5

171

- Ale nasze zyski!... - wpadł mu w słowo Gunray, który mimo najszczerszych chę-

ci nie zdołał się opanować.

- To systemy peryferyjne muszą przejąć ciężar podatków nałożonych przez Repu-

blikę - powiedział członek dyrektoriatu z Balmorry. -To jedyne rozwiązanie.

- A jeśli podatki okażą się zbyt wygórowane, by systemy peryferyjne były w stanie

się z nich wywiązać? - zapytał Granin. - Stracimy nasz udział w rynku. To nam może
poważnie zaszkodzić.

Tym razem Gunray zdołał się opanować.
„To jedna wielka szarada - powiedział mu Sidious. - Opodatkowanie jest tylko

drobną przeszkodą na naszej drodze do większej chwały. Pozwól swoim kolegom z
dyrektoriatu mówić i robić, co uznają za stosowne. Powstrzymaj się jednak od wtrąca-
nia własnych odpowiedzi -zwłaszcza w czasie szczytu".

Nasza droga, pomyślał Gunray.
Ale czy Darth Sidious okaże się prawdziwym partnerem? Czy Neimoidianie nie

skończą jako jego poddani? Jak długo lord Sithów zadowoli się jedynie potęgą ekono-
miczną? I co stanie się z wicekrólem Natem Gunrayem, gdy Darth Sidious znajdzie
sobie cel znacznie bardziej godny jego mrocznej wiedzy?

Już teraz namiestnik wicekróla Hath Monchar i głównodowodzący Dofine, każdy

z osobna, dali wyraz swemu niezadowoleniu z faktu zawarcia przymierza, nie zdając
sobie sprawy, że zostało ono Gunrayowi nie tyle zaoferowane, co narzucone.

Lord Sithów obiecał Gunrayowi skontaktować się z nim jeszcze raz przed rozpo-

częciem szczytu. Być może, pomyślał z nadzieją wicekról, wtedy dowie się wszystkie-
go.

Maska kłamstw

Janko5

172

R O Z D Z I A Ł

27

Havac i jego oddział wrócili do głównego pomieszczenia magazynu celnego, gdzie

było słychać odległy ryk startujących statków. Piątka najemników zebranych przez
Cohla siedziała na płozach sań repulsorowych, którymi przyjechali do magazynu.

Widząc chwiejny krok Havaca, Lope zorientował się, że stało się coś nieoczeki-

wanego. Zeskoczył z płozy i spojrzał w głąb korytarza prowadzącego na tyły budynku.

- Gdzie kapitan Cohl? - zapytał.
Havac zmrużył oczy widoczne ponad szarfą zakrywającą mu twarz i odwrócił się

w jego stronę.

- Cohl wyszedł tylnym wejściem. Przesyła wam pozdrowienia. -Zanim ktokolwiek

inny zdążył zadać dalsze pytania, zwrócił się do Lope^:

- Jaki rodzaj broni preferujesz?
Lope spojrzał jeszcze raz w głąb korytarza i wrócił do sań.
- Noże. Dowolnej długości.
Havac zwrócił się do drugiego mężczyzny.
- A ty? - zapytał pewniejszym tonem.
- Karabin snajperski. Przeniósł wzrok na Gotala.
- Nie jestem strzelcem. Jestem zwiadowcą.
Havac przyglądał się przez chwilę pozostałej dwójce - mężczyźnie wyglądającemu

na brutala i równie twardej kobiecie.

- Nie mam żadnych preferencji - mruknął mężczyzna.
- Ani ja - dodała kobieta. Havac wyjął przenośny holoprojektor z kieszeni i ustawił

go na szczycie metalowej skrzyni towarowej. Wszyscy zebrali się wokół widocznego w
stożku holoświatła wizerunku budynku z epoki klasycznej, o dachu w kształcie kopuły.
- Tutaj odbędzie się szczyt - powiedział Havac, a obraz zaczął się ; obracać, ukazując
wysokie, smukłe wieże na każdym z rogów i cztery główne wejścia. - Główna sala jest
okrągła, zaprojektowana podobnie jak galaktyczny senat, ale w znacznie mniejszej skali
i bez ruchomych I lóż.

Havac wywołał panoramiczny obraz wnętrza.
- Zgodnie z przesadnym przekonaniem o własnej wartości, delegacja Eriadu wy-

brała dla siebie miejsce w samym środku sali. Delegacja Coruscant zajmie rzędy sie-

background image

James Luceno

Janko5

173
dzeń po wschodniej stronie... o, tutaj... a członkowie Dyrektoriatu Federacji Handlowej
po zachodniej. Delegacje reprezentujące Światy Jądra, Wewnętrzne Rubieże i systemy
peryferyjne zajmą resztę sali. W przypadku zagrożenia Federacja Handlowa może uru-
chomić pole siłowe. Delegacja Valoruma zrezygnowała jednak z tarcz w geście dobrej
woli.

Snajper przyglądał się obrazowi przez chwilę.
- Valorum będzie trudnym celem... nawet z najwyższych rzędów " sali.
- Będziesz ponad nimi - wyjaśnił Havac. - Górna część sali to prawdziwy labirynt

kładek i przypór dla techników i konserwatorów,

I a także loże dla prasy i mediów.
- Mielibyśmy większą szansę trafienia VaIoruma, zanim wejdzie do budynku -

odezwał się Lope.

- Być może - zgodził się Havac. - Ale nasz plan zasadza się na założeniu, że prze-

nikniemy do środka i tam załatwimy robotę.

- Cztery wejścia - powiedział snajper. - Którym wejdzie Valorum?
Havac pokręcił głową.
- Tego nie wiemy. Trasa jego przejazdu będzie trzymana w tajemnicy do ostatniej

chwili, a nie mamy nikogo w jego pobliżu, by udostępnił nam te dane. Dlatego potrze-
bujemy na zewnątrz tropiciela.

Havac wyświetlił kolejny obraz, pokazujący starsze dzielnice miasta, gdzie szczy-

ty niezliczonych budynków mieszały się z okrągłymi kopułami i eleganckimi wieżow-
cami.

- Ochrona Eriadu stara się zagwarantować, że dachy będą puste, ale mają za mało

repulsorowych pojazdów, by zapewnić stały nadzór, zwłaszcza na obszarach takich jak
ten, gdzie dachy łączą się ze sobą. Zamiast tego regularnie omiatają miasto z powietrza,
koncentrując się na budynkach przylegających do gmachu, w którym odbędzie się
szczyt. Havac wskazał na jedną z kopuł.

- Stąd jest niezły widok na cztery bulwary prowadzące do osobnych wejść do bu-

dynku. Tropiciele - wskazał na Lope'a, Gotala i kobietę – będą mieć dość czasu pomię-
dzy policyjnymi nalotami, by zająć tam pozycje. Dostęp do dachu mamy z naszej tutej-
szej kryjówki. Tam się również spotkamy po wszystkim albo na wypadek wystąpienia
nieprzewidzianych okoliczności. Kawalkadę poduszkowców wiozącą Valoruma łatwo
będzie zauważyć. Gdy tylko ustalimy trasę ich przejazdu, przekażę tę informację pozo-
stałym.

- A ty gdzie będziesz? - zapytał Lope. Havac odwrócił się do niego.
- Strzelcy będą już wówczas w środku, na kładkach ponad salą.
- To pierwsze miejsce, które przeczesze ochrona - warknął snajper. - Chcę mieć z

tego coś ekstra, jeśli mam się tak wystawiać.

Havac potrząsnął głową.
- Dostaniesz tyle samo co inni. Wszyscy mamy ważne zadania.
- Havac ma rację - powiedział Lope. - Jeśli nie podoba cisie rola strzelca, zajmę

twoje miejsce, a ty weź się za obserwację na dachu. I tak nie lubię pracy na wysoko-
ściach.

Maska kłamstw

Janko5

174

Snajper spojrzał na Lope'a.
- Nie powiedziałem, że tego nie zrobię. Pytam tylko, jak niby mam się dostać na te

kładki.

Havac dał znak jednemu z obcych ze swojej drużyny. Niktianin umieścił sporą wa-

lizkę na tej samej skrzyni, na której stał holoprojektor. Kiedy ją otworzył, Havac wyjął
z walizki kamizelkę i podał ją snajperowi.

- Dzięki tej kamizelce uznają cię za jednego z ochroniarzy - wyjaśnił. -Niezbędne

dokumenty dostaniesz później. Chodzi o to, że znajdziesz się w sali, zanim pojawi się
tam którykolwiek z delegatów. Kiedy się dowiemy, którym wejściem przybędzie Valo-
rum, będziesz mógł zająć taką pozycję, jaką uznasz za najlepszą.

Snajper zwinął kamizelkę i wsunął pod pachę.
- Kiedy mam strzelić?
- Cały szczyt zacznie się trzema długimi fanfarami odegranymi na trąbkach - cią-

gnął Havac. - Zaplanuj wszystko tak, by strzelić na początku trzeciej.

- Valorum będzie już wtedy na swoim miejscu?
Havac przytaknął i wywołał z powrotem obraz wnętrza sali.
- Tak. Ale pierwszy strzał ma trafić tutaj.
Snajper spojrzał na wskazywany przez Havaca punkt na podłodze i przeniósł zdu-

miony wzrok na terrorystę.

- Nie chwytam. Kto tam będzie?
- Nikt.
- Nikt - powtórzył snajper i zaczął kręcić głową. - Nie wiem, o co w tym wszyst-

kim chodzi, aleja muszę dbać o swoją reputację. Kiedy najmuję się do strzelania, nie
pudłuję.

Havac warknął spod szarfy:
- Dobra, w takim razie wybierz sobie jakiś cel. Zrań kogoś. Lope wystąpił do

przodu.

- Myślałem, że naszym celem jest Valorum.
Havac potwierdził skinieniem głowy i spojrzał wszystkim w twarze.
- Ale nie chcę, żebyście to wy go zastrzelili.
Podczas gdy Lope wymieniał zdziwione spojrzenia z pozostałymi, Havac wyłączył

holoprojektor i odstawił go na bok. Jednocześnie dwóch Bithan zaczęło otwierać meta-
lową skrzynię, na której przedtem stało urządzenie. Wyciągnęli z niej plątaninę meta-
lowych członków z długą, cylindryczną głową.

- Poznajcie najważniejszego członka naszego zespołu - powiedział Havac. - Skon-

struowany specjalnie dla nas przez tę samą firmę, która dostarcza Federacji Handlowej
ich roboty strażnicze.

Wyjmując z kieszeni niewielkiego pilota, wpisał kod, a robot bojowy rozłożył się i

stanął na baczność, z rękami wzdłuż boków i karabinem blasterowym na plecach. Nik-
tianin oderwał sworzeń ogranicznika od pokrywy tułowia niemal dwumetrowego robo-
ta i odszedł na bok. Ogranicznik uderzył o podłogę i poturlał się pod najbliższe repulso-
rowe sanie.

Havac wstukał inny kod.

background image

James Luceno

Janko5

175

W jednej chwili robot sięgnął przez ramię po karabin blasterowy. Równie szybko

zareagowali najemnicy, przyjmując pozycje obronne i dobywając własnej broni.

- Spokój! - polecił Havac głośno, pomagając sobie gestem.
Znów wstukał sekwencję znaków na pilocie. Kiedy robot odwiesił broń na plecy,

Havac zaczął obchodzić go dookoła.

- Jest zupełnie nieszkodliwy - zapewnił wszystkich - chyba że polecę mu co inne-

go.

Gotal był jedynym, który nie schował broni.
- Nie będę pracował z robotem - powiedział gniewnie. - Ich pole energetyczne

przeciąża moje zmysły.

- Nie będziesz musiał z nim pracować - zapewnił Havac. - On też będzie wewnątrz

sali.

Lope i strzelec wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- A kto go wprowadzi? - zapytał Lope.
- Federacja Handlowa.
Snajper z trudem usiłował domknąć szczękę.
- Chcesz powiedzieć, że to ten robot odwali zadanie strzelca? Havac przytaknął.
- W takim razie po co ja mam strzelać w podłogę?
- Bo twój strzał uruchomi łańcuch zdarzeń, który pozwoli naszemu koledze wyko-

nać otrzymane rozkazy. - Havac popatrzył na robota. - Ten robot nie musi być sterowa-
ny przez centralny komputer. Ale musi postrzegać zagrożenie, zanim przejdzie w tryb
działania.

Lope zaczął kręcić głową.
- Chcesz, żeby wyglądało, jakby to Federacja Handlowa zabiła Valoruma?
Pozostali najemnicy wpatrywali się w Havaca.
- Co ci w tym nie pasuje?
- Kapitan Cohl powiedział nam, że to będzie prosta robota - zaprotestował snajper.

-Nie mówił nic o Federacji Handlowej.

- Kapitan Cohl nie wiedział o wszystkich szczegółach planu - odpowiedział chłod-

no Havac. -Nie mogliśmy ryzykować przecieku.

Lope roześmiał się krótko.
- Myślę, że możemy to zrozumieć, Havac. Ale jeśli wyda się, że pomogliśmy wro-

bić Federację Handlową...

- Mają dłuższe ręce niż Republika, Havac - podjął snajper. - Napuszczana nas każ-

dego łowcę nagród od Coruscant po Tatooine. I nie wiem jak inni, aleja nie mam za-
miaru spędzić reszty życia zadekowany w jakiejś dziurze.

Havac rzucił im kamienne spojrzenie.
- Wyjaśnijmy sobie jedno. Żeby zrealizować ten plan, musimy przechytrzyć

ochronę Eriadu, chłopców z Departamentu Sprawiedliwości i rycerzy Jedi. Jasne, nie-
wykluczone, że będziecie się musieli wykupić u paru łowców nagród, kiedy skończy-
my. Ale sądząc po waszej reputacji, jesteście w stanie to zrobić. Jeśli któryś z was uwa-
ża, że nie da rady, to lepiej, żeby powiedział nam o tym teraz.

Maska kłamstw

Janko5

176

Lope spojrzał na snajpera, na Gotala, a potem na ludzi i obcych z drużyny Havaca

i z powrotem na snajpera.

- Wszystko jasne? - zapytał Havac, przerywając długą chwilę ciszy.
Lope przytaknął.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, Havac. Gdzie ty będziesz w tym czasie?
- Tam, gdzie będę miał was wszystkich na oku - powiedział, i na tym stanęło.

Znad wykładanej mozaiką podłogi sali, w której odbywał się szczyt, Qui-Gon

spojrzał w górę na rzędy foteli, na ozdobne wykusze łukowatych okien, na loże dla
prasy i mediów, na kładki techniczne. Jego wzrok zatoczył pełen krąg, rejestrując grupy
robotów badających kilka setek monitorów wizyjnych umieszczonych na sali, zespoły
Departamentu Sprawiedliwości i miejscowej ochrony, przesuwające się wzdłuż rzędów
z wielkimi zwierzętami trzymanymi na smyczach. Niuchacze wąchały, smakowały i
badały stęchłe powietrze.

W części sali przeznaczonej dla delegacji Coruscant mistrzowie Tiin i Ki-Adi-

Mundi przemykali się pomiędzy fotelami, szukając miejsc o najmniejszych zakłóce-
niach Mocy. W innej części sali to samo robiły Adi Gallia i Vergere; zmysłami wy-
ostrzonymi Mocą próbowały odkryć choćby najdrobniejszą wskazówkę na temat tego,
co zaplanowali Havac i zamachowcy Cohla.

Ze swoimi czterema wejściami i licznymi oknami, sala była prawdziwym koszma-

rem dla ochroniarza. Co gorsza, władze Eriadu ogłosiły, że szczyt będzie otwarty nie
tylko dla delegatów, ale i dla reporterów HoloNetu, najrozmaitszych dygnitarzy i grup
zasłużonych, muzyków, przedstawicieli przedsiębiorstw i niemal każdej innej osoby
dysponującej najmniejszą choćby cząstką władzy i wpływów. Oczekiwano przybycia
tylu różnych ras - każda w orszaku asystentów, tłumaczy i ochroniarzy - że prawie nie-
możliwe było ustalenie, kto jest upoważniony do przebywania w sali, a kto nie.

Qui-Gon zaczął drugie okrążenie. Delegacja Eriadu przyznała sobie miejsce w

środku sali, na najniższym poziomie; kanclerza Valoruma ulokowała po swojej lewej
stronie, Dyrektoriat Federacji Handlowej zaś - po prawej. Gildia Komercyjna i Unia
Technologiczna miały zająć miejsca pomiędzy nimi, rozdzielone przez delegacje Jądra i
systemów peryferyjnych.

Wzrok Qui-Gona przyciągnęły ponownie napowietrzne kładki i pomosty; na wielu

z nich zainstalowano urządzenia dźwiękowe i oświetlenie.

Snajperzy mogą tam zająć dowolną wybraną pozycję, pomyślał. Zamachowcy

gardzący własnym życiem mogliby spowodować niewyobrażalne szkody.

- Wyczuwasz coś, mistrzu? - zapytał Obi-Wan zza jego pleców.
- Tylko tyle, że walczymy z niewidzialnym, Obi-Wanie. Za każdym razem, gdy

jesteśmy blisko zidentyfikowania przeciwnika, okazuje się kimś innym i znika.

- A więc to nie kapitan Cohl?
Qui-Gon pokręcił głową.
- Wyczuwam w tym rękę innego organizatora, kogoś, kto manipuluje Cohlem

równie łatwo jak nami.

- Ale nie ten Havac.

background image

James Luceno

Janko5

177

Qui-Gon rozważył tę możliwość.
- Ten ktoś nosi imię, którego nie znam, padawanie. Być może tajemnica tkwi je-

dynie w tym, że nie jestem w stanie widzieć dalej niż obecną chwilę. A co ty czujesz?

Obi-Wan spoważniał.
- Czuję, że rozwiązanie jest bliskie, mistrzu. Qui-Gon klepnął go po ramieniu.
- To pokrzepiające, Obi-Wanie.
Adi Gallia i Vergere zeszły niżej spomiędzy rzędów foteli, by z nimi porozma-

wiać.

- Ochrona zapewniła nas, że skanery przy wejściach są w stanie wykryć materiały

wybuchowe i broń, niezależnie od ich rodzaju-powiedziała Adi. - Strażnicy staną na
najniższym poziomie sali i będą patrolować przejścia między rzędami. Jednostki ochro-
ny i roboty zajmą się nieustanną obserwacją dachów.

- To może powstrzymać Cohla przed zaatakowaniem tutaj - zauważył Qui-Gon. -

Ale jeśli postanowi zacząć jeszcze na zewnątrz?

- Trasa przejazdu Najwyższego Kanclerza zostanie ustalona przez komputer w

ostatniej chwili.

- Wolałbym, żeby wylądował aerowozem na dachu.
Adi pokręciła przecząco głową.
- Niestety, Qui-Gonie. Nalegał, że przyjedzie pojazdem naziemnym. Musimy za-

ufać tym samym środkom bezpieczeństwa, które podjęto podczas jego przejazdu z ko-
smoportu do rezydencji gubernatora Tarkina.

- Qui-Gonie! - zawołał nagle mistrz Tiin.
Qui-Gon odwrócił się i zobaczył, że Tiin razem z Ki-Adi-Mundi idą w jego stronę.
- Znaleziono frachtowiec kapitana Cohla- powiedział Tiin. - Koreliański frachto-

wiec. W kabinie byli związani celnicy.

Qui-Gon i Obi-Wan wymienili szybkie spojrzenia.
- Skąd wiedzą, że to ten sam, którym przyleciał tu Cohl?
- Dane z komputera nawigacyjnego wskazują, że przybył na Eriadu z przestrzeni

Karfedionu - wyjaśnił Ki-Adi-Mundi.

- Cohl musiał więc wylądować na powierzchni statkiem służb celnych - stwierdził

Qui-Gon.

Tiin przytaknął, zatrzymując się przed Qui-Gonem.
- Jednostkę służb celnych znaleziono w kosmoporcie.
- Powinniśmy sami ją obejrzeć - powiedział Obi-Wan, ruszając z miejsca. Nagle

zatrzymał się.

- Ale co ich skłoniło do przeszukania frachtowca?
Tiin wyglądał, jakby się spodziewał tego pytania; na twarzy Qui-Gona pojawił się

ten sam wyraz czujnego zaniepokojenia.

- Przeciek od anonimowego informatora.

Maska kłamstw

Janko5

178

R O Z D Z I A Ł

28

Cohl zamrugał i otworzył oczy. Zobaczył nad sobą rozmazany obraz zakrwawio-

nej twarzy Boiny'ego. Było mu niedobrze. Wiedział, że powinien czuć ból, ale nie był
w pełni świadom własnego ciała. Pewnie Boiny nafaszerował go środkami przeciwbó-
lowymi. Cohl poczuł w ustach smak krwi i coś jeszcze - kwaśny posmak płynu bacta.

Obraz twarzy Boiny'ego zaczął nabierać ostrości. Strzał z miotacza wypalił głębo-

ką bruzdę na lewym boku zielonoskórej czaszki Rodianina. Na powierzchni rany lśnił
świeży opatrunek bacta, ale Cohl wątpił, by cudowna substancja mogła tym razem na-
prawdę pomóc.

Nagle przypomniał sobie, co się stało. Spróbował wstać.
- Chwileczkę, kapitanie - powiedział Boiny, słabym i schrypniętym głosem. - Po-

trzebuje pan chwili odpoczynku.

Cohl zignorował go. Poderwał się do pionu tylko po to, by upaść twarzą w dół na

twardą podłogę. Poczuł, że pęka mu chrząstka w nosie, a krew zaczyna spływać stru-
myczkiem po wąsach i górnej wardze.

Zaczął się czołgać w stronę nieruchomego ciała Relli - nieruchomego i zimnego

pod dotykiem jego palców, gdy pogładził japo twarzy wyciągniętą ręką.

Boiny znalazł się nagle tuż obok niego.
- Ona nie żyje, kapitanie - powiedział z bólem. - Kiedy się ocknąłem, było już za

późno.

Cohl podczołgał się ostatni metr, który dzielił go od Relli. Otoczył ramieniem jej

ciało, przycisnął do piersi i zapłakał.

- I po co wracałaś? - powiedział cicho, nie powstrzymując łez.
W końcu przeturlał się na plecy i spojrzał na Boiny'ego.
- Trzeba było pozwolić mi umrzeć.
Boiny najwyraźniej przewidział jego reakcję.
- Gdyby rzeczywiście był pan umierający, może bym to zrobił. - Złapał za bok po-

szarpanej koszuli Cohla, spod której ukazała się gruba kamizelka kuloodporna. - Kami-
zelka pochłonęła większość strzałów, ale ma pan obrażenia wewnętrzne. - Spojrzał na
podziurawione lewe udo Cohla, po czym pochylił się, by zbadać jego czoło. - Opatrzy-
łem jak się dało pozostałe rany.

background image

James Luceno

Janko5

179

Cohl dotknął głowy. Wystrzał z miotacza Relli spalił wszystkie włosy po prawej

stronie czaszki, pozostawiając ranę równie głęboką i poszarpaną jak rana Boiny'ego.

- Gdzie znalazłeś...
- W szafie koło drzwi był awaryjny pakiet medyczny. Plastry bacta są już parę

miesięcy po terminie ważności, ale może wystarczą nam na pewien czas.

Cohl otarł nos wierzchem dłoni i nabrał powietrza w płuca.
- A twoja głowa...
- Kości są pęknięte, a skóra spalona. Zaserwowałem sobie solidną porcję tych

środków przeciwbólowych, które podałem i panu. Prawie przedawkowałem, ale przy-
najmniej widzę teraz tylko jednego kapitana Cohla

Cohl zdołał podźwignąć się do pozycji siedzącej. Rozejrzał się po pomieszczeniu i

zobaczył mężczyznę, którego zabił, leżącego twarzą do góry dokładnie w tym samym
miejscu, gdzie trafiła go kula. Poza tym było pusto. Przeniósł wzrok na Boiny'ego.

- Dlaczego nas nie wykończyli?
- Nie spodziewali się takiego rozwoju sytuacji. Havac pewnie spanikował.
Cohl zastanawiał się przez chwilę.
- Nie. Wiedział, że tropią nas Jedi. Chciał, żeby nas znaleziono. - Przerwał na

chwilę, zanim dodał: - Ale chyba nie jest aż tak głupi, żeby wierzyć, że nic nie powiem
o tej jego operacji, powodowany jakimś chorym poczuciem honoru.

- Może liczył na to, że nie zdradzi pan Lope'a i pozostałych.
Cohl powoli pokiwał głową.
- I tu mnie wyczuł. Ale i tak pożałuje, że mnie nie zabił, kiedy miał okazję. - Z wi-

docznym wysiłkiem uniósł się, przyklękając na zdrowym kolanie. - Czy któryś z nich
jest jeszcze w budynku?

- Tylko celnicy w korytarzu. Magazyn jest pusty.
Cohl wyciągnął rękę do Rodianina.
- Pomóż mi wstać.
Skrzywił się, gdy Boiny podźwignął go do pionu. Ostrożnie postawił lewą nogę i

poczuł się okropnie słabo.

- Będę potrzebował kuli.
- Coś się znajdzie - powiedział Boiny.
Cohl balansował na zdrowej nodze. Pomyślał, że serce mu pęknie, jeśli spojrzy

jeszcze raz na Rellę, ale mimo to zmusił się, by popatrzeć w dół.

- Niektórzy rodzą się po to, by ich zdradzono - szepnął. - Nie wynagrodzę ci tego,

Rella. Ale wykorzystam wszystko, co mi pozostało, by cię pomścić.


Opierając się na kuli, którą Boiny zmajstrował z metalowej rurki i okręconego

szmatą uchwytu z plastali, Cohl wyszedł za Rodianinem na korytarz. Związani celnicy,
z opaskami na oczach, pewnie się nawet nie zorientowali, gdy minęli ich chyłkiem, idąc
w stronę wejścia do magazynu. Celniczka, której Rella zabrała mundur, leżała nieprzy-
tomna, nadal ogłuszona po zastrzyku, który wpakował w nią Boiny jeszcze na pokła-
dzie statku.

Maska kłamstw

Janko5

180

W pomieszczeniu na przedzie budynku słychać było odgłosy lądowań i startów,

chociaż rozsuwane drzwi były zamknięte. Sanie repulsorowe nadal unosiły się metr
ponad zakurzoną podłogą, a wszystko inne wyglądało mniej więcej tak samo, jak to
sobie zapamiętał Cohl.

Boiny rozglądał się chwilę po magazynie, a potem przeszedł na środek pomiesz-

czenia i zatrzymał się dwa metry od pierwszych sań.

- Była tu skrzynia towarowa.
Cohl przyglądał się śladom na zakurzonej podłodze.
- Zbyt duża na skrzynię z bronią.
Rozglądając się dookoła, jednocześnie zauważyli przenośny holo-projektor. Spo-

czywał na wysuniętej przyporze cumowniczej jednych z sań. Boiny dotarł do urządze-
nia pierwszy, ustawił na saniach i włączył. Cohl pokuśtykał w jego stronę, podczas gdy
holoprojektor zaczął wyświetlać obrazy zapisane w pamięci.

- To sala, w której ma się odbyć szczyt - powiedział, widząc trójwymiarowy wize-

runek majestatycznego budynku nakrytego kopułą na szczycie wzgórza.

Boiny pozwolił, by hologram ponownie odtworzył sekwencję obrazów, zatrzymu-

jąc urządzenie na obrazie pokrytego lasem wzgórza i czterech szerokich alei prowadzą-
cych do budynku.

- To widok z dachów, który oglądaliśmy wcześniej - stwierdził, puszczając odtwa-

rzanie do tyłu. - Havac chce pewnie zaatakować kanclerza, zanim ten wejdzie do bu-
dynku.

Cohl podrapał nędzne resztki swojej brody i przez chwilę się namyślał. Wskazał

na urządzenie.

- Nie sądzę, żeby zapomniał holoprojektora. Chciał, żeby ktoś go znalazł... tak jak

chciał, żeby nas znaleźli.

Wtem Boiny nachylił się i sięgnął pod jedne z sań.
- Mam tu coś, czego chyba nie mieliśmy znaleźć - powiedział, prostując się.
Cohl zmrużył oczy, wpatrując się w gruby metalowy cylinder, który pokazał mu

Boiny.

- Sworzeń ogranicznika?
- Bardzo nietypowy. - Boiny uniósł sworzeń tak, by znalazł się na poziomie ich

oczu. - Podobny do tych, które wstrzeliliśmy robotom strażniczym na „Strumieniu
Przychodów", tylko nieco zmodyfikowany dla nowszej jednostki. Może robota bojo-
wego?

- A więc Havac ma robota- powiedział Cohl bardziej do siebie niż do Rodianina. -

Czy to robot był w tej skrzyni? Znalazłeś inne bolce?

Boiny przyglądał mu się sceptycznie.
- Front Mgławicy miałby zatrudniać roboty? To niemożliwe. - Obejrzał jeszcze raz

sworzeń. - Jedno jest pewne, kapitanie. To zostało wydłubane z robota. Widzę ślady
jakiegoś narzędzia.

Cohl wziął od niego sworzeń i zacisnął w dłoni.
- Ostrzegłem Havaca, że ktoś we Froncie musiał poinformować Departament

Sprawiedliwości o naszych planach ataku na frachtowiec. Tym razem podjął dodatkowe

background image

James Luceno

Janko5

181
środki ostrożności. - Cohl spojrzał na Boiny'ego. - Havac powiedział, że Front zwabił
Jedi na Asmeru. To by mogło oznaczać, że zamach na Valoruma na Coruscant mógł
być tylko przykrywką, która miała odciągnąć uwagę od Eriadu.

- Słusznie - powiedział Boiny niepewnie.
Cohl spojrzał na holoprojektor.
- Havac zostawia nas i holoprojektor, żeby władze mogły nas odnaleźć.. . -

Uśmiechnął się złowrogo. - Nie wiem, jak Havac zamierza to zrobić, Boiny, ale chyba
wiem, co zamierza zrobić.

- To znaczy? - zapytał zdezorientowany Boiny.
Cohl schował sworzeń ogranicznika w kieszeni na piersi i zaczął kuśtykać w stro-

nę korytarza.

Boiny ruszył za nim, pokazując na holoprojektor.
- Czy nie powinniśmy przynajmniej wykasować tych obrazów?
Cohl pokręcił głową.
- Zostaw go na widoku, dokładnie tak, jak zrobił to Havac. Jedynym sposobem, by

go dopaść, jest spowodowanie, że cała reszta będzie ścigać własny ogon.

Przed wejściem do pałacowej rezydencji namiestnika gubernatora Valoruma, Sei

Taria i pozostali członkowie delegacji Eriadu czekali na przybycie kawalkady repulso-
rowych pojazdów. Modne tuniki i brokatowe płaszcze znów były w powszechnym
użyciu; jedynie ochroniarze, niemal równie liczni jak dyplomaci, ubrani byli inaczej.

- Mam nadzieję, że pański pobyt tutaj był przyjemny - powiedział Tarkin do kanc-

lerza.

- Bardzo przyjemny - zapewnił Valorum. - Proszę pozwolić mi odwdzięczyć się

panu podobną grzecznością, gdyby kiedykolwiek odwiedził pan Coruscant.

Tarkin uśmiechnął się samymi ustami.
- Mam nadzieję, panie kanclerzu, że Coruscant stanie się kiedyś moim drugim

domem. A właściwie całe Jądro, od Coruscant po Alderaan.

- Jestem pewien, że tak się stanie.
Kapitan Gwardii Senackiej podszedł do nich z arkuszem duraplastu w dłoni. Za-

miast zwykłego ceremonialnego karabinu przez plecy miał przewieszoną najnowocze-
śniejszą rusznicę blasterową.

- Mamy już trasę przejazdu, panie kanclerzu.
- Czy mogę spojrzeć? - zapytał Tarkin. Gwardzista spojrzał na Valoruma pytająco.
- Pokaż mu arkusz.
Tarkin przez chwilę przyglądał się trasie.
- Trochę kręta... chyba niepotrzebnie. Ale nie powinniśmy mieć problemu z punk-

tualnym dotarciem na szczyt. - Spojrzał w dół na długi podjazd prowadzący do rezy-
dencji. - Gubernator powinien się zjawić za moment. Wtedy ruszymy.

Miał dodać coś jeszcze, gdy w zasięgu ich wzroku pojawił się śmigacz i zbliżał się

szybko w stronę miejsca, gdzie stał Valorum.

- A to kto znowu? - zapytał Tarkin, gdy dwuosobowy pojazd zatrzymał się przed

rezydencją.

Maska kłamstw

Janko5

182

Adi Gallia i Saesee Tiin, bez charakterystycznych płaszczy Jedi, wysiedli i pode-

szli prosto do kanclerza. Pierwszy odezwał się Tiin.

- Najwyższy Kanclerzu, pojawił się pewien problem. Otrzymaliśmy potwierdzoną

wiadomość, że zamachowcy zdołali pokonać środki ostrożności podjęte przez straż
Eriadu. Qui-Gon Jinn i kilku innych Jedi udało się do kosmoportu w nadziei, że uda im
się ich pojmać.

- Zagrożenie jest realne, Najwyższy Kanclerzu-dodała żarliwie Adi.
Valorum zmarszczył czoło.
- Chcę, by ich znaleziono - powiedział w końcu. - Nie pozwolę, żeby szczyt został

przerwany.

Tiin i Adi przytaknęli.
- Czy zgodzi się pan teraz, byśmy towarzyszyli panu na trasie przejazdu? - zapytał

Tiin.

- Nie - powiedział krótko Valorum. - Musimy zachować pozory.
Adi spojrzała na niego twardo.
- Czy w takim razie zgodzi się pan przynajmniej na włączenie pola siłowego pań-

skiego pojazdu?

- Zdecydowanie nalegam - wtrącił się Tarkin. - Władze Eriadu mają obowiązek

zapewnienia panu bezpieczeństwa.

Z widoczną niechęcią Valorum kiwnął głową.
- Ale tylko do momentu, gdy dotrzemy do budynku.
Z twarzą zaczerwienioną w nagłym przypływie gniewu Tarkin odwrócił się w

stronę grupy eriaduańskiej straży, stojącej za jego plecami.

- Dopilnować, żeby ulice były przejezdne! Aresztować każdego, kogo uznacie za

podejrzanego! Nie przejmować się formalnościami! Podejmijcie wszelkie kroki, jakie
uznacie za stosowne.


Agenci sił bezpieczeństwa Eriadu byli już na miejscu, gdy Qui-Gon, Obi-Wan,

Vergere i Ki-Adi-Mundi dotarli do magazynu celnego.

Jeden z agentów stał ze skanerem wycelowanym w kilka par sań repulsorowych

zaparkowanych tuż przy wejściu. Na saniach leżało kilkanaście długich i wąskich cy-
lindrów towarowych. Przez ich otwarte klapy widać było, że są puste. W głębi magazy-
nu przesłuchiwano kilkoro wyraźnie rozwścieczonych celników.

Umundurowany dowódca agentów służby bezpieczeństwa wyszedł ze słabo

oświetlonego korytarza. Za jego plecami szły dwie dwunożne, owadopodobne istoty o
zielonych łuskach i chitynowych pancerzach, dużych czarnych oczach, krótkich, ścię-
tych pyskach i bezzębnych otworach gębowych.

Qui-Gon zauważył, że na ich widok Obi-Wanowi aż opadła szczęka.
- To Verpini - wyjaśnił. - Organy wewnętrzne pozwalają im porozumiewać się za

pomocą fal radiowych. Verpini potrafią jednak też mówić wspólnym, posługując się
urządzeniem tłumaczącym. Mają niezwykle wyczulone zmysły, dzięki czemu doskona-
le się sprawdzają przy zabezpieczaniu miejsca przestępstwa.

- Verpini - powtórzył Obi-Wan, kręcąc głową z niedowierzaniem.

background image

James Luceno

Janko5

183

Na widok czworga Jedi dowódca podszedł do nich, podczas gdy para obcych za-

częła badać zasnutą kurzem podłogę.

Qui-Gon przedstawił siebie i towarzyszy.
- Mamy dwa ludzkie trupy w pomieszczeniu na tyłach magazynu - powiedział do-

wódca, zerkając na Vergere takim samym wzrokiem, jakim Obi-Wan patrzył na verpiń-
skich tropicieli. - Mężczyzna i kobieta; oboje zginęli od postrzału z miotacza z niewiel-
kiej odległości, jednak z dwóch różnych egzemplarzy broni. Zwęglenia na podłodze i
ścianach wskazują na to, że walka była prowadzona na pełny ogień. Ślady krwi świad-
czą, że przynajmniej jeden z walczących był Rodianinem. Z pakietu medycznego zginę-
ły plastry bacta, skóra syntetyczna i kto wie co jeszcze. Czekamy na wyniki analizy
odcisków palców i dłoni.

- Partner kapitana Cohla jest Rodianinem - powiedział Qui-Gon.
Dowódca zanotował informację w notesie elektronicznym i wskazał na grupę cel-

ników.

- Zostali ujęci z zaskoczenia przez co najmniej ośmiu doskonale uzbrojonych na-

pastników, w większości ludzi, ale byli wśród nich co najmniej czterej Niktianie i para
Bithan. Natychmiast ich skrępowano, zawiązano oczy i położono w korytarzu, w
związku z czym nie mogą udzielić zbyt wielu dodatkowych informacji. Kobieta dowo-
dziła statkiem służb celnych porwanym przez terrorystów. Zidentyfikowała zwłoki w
tylnym pomieszczeniu jako kapitana koreliańskiego frachtowca, na którego pokład
weszła, by dokonać kontroli. Jest nadal trochę oszołomiona od zastrzyku usypiającego,
ale mówi, że widziała również Rodianina i wydaje jej się, że przypomina sobie także
Gotala i kilku mężczyzn rasy ludzkiej. Wygląda na to, że wszyscy opuścili magazyn
przez tylne wrota, które wychodzą na drogę dla obsługi kosmoportu. Zakładamy, że
poruszają się śmigaczami lub aerowozami.

Dowódca przeszedł na środek magazynu i zatoczył ręką szerokie koło.
- Wszystko wygląda tu tak, jak zastaliśmy, z wyjątkiem tego małego urządzenia,

które znaleźliśmy pod jednymi z sań.

Qui-Gon i pozostali Jedi spojrzeli w kierunku, który wskazywał palec dowódcy, i

zobaczyli przenośny holoprojektor umieszczony na skrzyni towarowej.

- Cokolwiek by nie powiedzieć o Cohlu, na pewno nie jest niedbały - powiedział

Qui-Gon.

- My też sądzimy, że zostawili to wszystko celowo. Z drugiej strony, nawet zawo-

dowcy popełniają błędy.

Dowódca podszedł do holoprojektora. Miał już uruchomić urządzenie, gdy pod-

szedł do niego jeden z asystentów.

- Dowódco, Verpin mówi, że znajduje tu ślady co najmniej kilkunastu osób, z któ-

rych część przybyła w tych cylindrach towarowych.

W pewnym momencie większość z nich zebrała się wokół czegoś, najprawdopo-

dobniej skrzyni towarowej... o, tutaj... może po to, żeby obejrzeć zdjęcia z holoprojek-
tora. Był wśród nich Gotal, który również przybył tu w jednym z cylindrów. Znaleźli
jego sierść wewnątrz przedostatniego z cylindrów, a także na podłodze i to w dużych
ilościach.

Maska kłamstw

Janko5

184

- Bójka? - zapytał dowódca.
- To możliwe, proszę pana. Gotale mają tendencję do gubienia sierści, gdy coś je

zaskoczy lub zaatakuje.

- Co mogło go przestraszyć?
- Trudno powiedzieć. Dowódca uniósł wzrok znad notesu.
- Coś jeszcze?
- Ślady prowadzące w dół korytarza i z powrotem. Jedne niewątpliwie należą do

Rodianina. Krew w pomieszczeniu na tyłach tłumaczy, dlaczego poruszał się tak nie-
pewnie, wracając. Osobnik, który mu towarzyszył, też nie był w najlepszym stanie,
sądząc z faktu, że lewą cześć ciała podpierał kulą zaimprowizowaną z kawałka rury.
Ślady stóp tych rannych wskazują, że chodzili po całym pomieszczeniu. Rodianin pod-
niósł coś spod jednych z sań, ale nie jesteśmy pewni, co to było... chyba że holoprojek-
tor. Dowody wskazują, że tych dwoje wyszło przez tylne wrota, podobnie jak reszta, ale
szli pieszo aż do budki transportu miejskiego za rogiem.

Dowódca skończył robić notatki i spojrzał na Qui-Gona.
- Czy to wszystko coś panu mówi?
- Kapitan Cohl, Rodianin i ta kobieta musieli zostać zaatakowani w tylnym po-

mieszczeniu.

- Zaatakowani? Przez Havaca? Qui-Gon przytaknął.
- Więc Havac myślał, że wszyscy troje nie żyją?
- Nie, spodziewał się, że znajdziemy kapitana Cohla i Rodianina żywych.
- Po co miałby tak ryzykować? - zapytał dowódca. Qui-Gon spojrzał na niego.
- Bo chciał, żebyśmy zgubili właściwy trop. Zamyślony strażnik podrapał się po

głowie. Obi-Wan przesunął holoprojektor w jego stronę.

- Zobaczmy, co tu mamy.

background image

James Luceno

Janko5

185

R O Z D Z I A Ł

29

Lope wyjrzał przez wąskie drzwi prowadzące na dach kryjówki Frontu Mgławicy

w południowej części miasta. Niewielka jednostka sił bezpieczeństwa przeleciała nad
dachem z południa na północ, kierując się w stronę miejsca, gdzie miał odbyć się
szczyt.

- Jak w zegarku - powiedział do piątki terrorystów, ludzi i obcych, przykucniętych

na schodach poniżej. - Mamy dziesięć minut.

Gotal przecisnął się obok niego i wyskoczył na dach, poruszając wygiętymi roga-

mi, którymi badał zamglone powietrze.

Pięć metrów od drzwi machnął ręką na Lope'a i zniknął za pierwszą z licznych ko-

puł, które musieli minąć, by dotrzeć na miejsce, skąd będą mieli dobry widok na budy-
nek, w którym odbywał się szczyt.

Lope i pozostali wyszli za nim i obeszli tę samą kopułę, za którą zniknął Gotal.

Lope miał na biodrze wibroostrze schowane w pochwie, a na nadgarstku miniaturową
rakietnicę. Pozostali uzbrojeni byli zarówno w broń do walki wręcz, jak i miotacze.

Za pierwszą kopułą rozciągała się przed nimi płaszczyzna połączonych ze sobą

dachów, urozmaiconych okrągłymi pagórkami kopuł i stromymi szczytami kalenic,
przeciętą wąwozami i uskokami. Ośmiokątne wieże, wąskie iglice i anteny wyrastały
ponad powierzchnią dachów jak pojedyncze drzewa.

Kopuły miały najprzeróżniejsze kształty. Niektóre przypominały pokrywki od

garnków, inne miały kształt półokrągłych krypt, jeszcze inne, butelkowate, pokrywały
ceramiczne płytki. Niekiedy kopuła była małym domkiem o miniaturowych oknach.

Gotal prowadził; szybko złapali równy rytm, czy to przeciskając się krętymi me-

andrami, czy to pokonując niebezpieczne występy, czy przeskakując z dachu na dach.
Skafandry mimetyczne pozwalały im wtopić się w tło - szare dachówki, czerwonawe
cegły i pokryte czarnymi zaciekami kwaśnych deszczów kopuły.

Wspięli się na stromy dach i zeskoczywszy do niecki, którą utworzyły cztery

schodzące się w tym miejscu kopuły, wychylili się zza krawędzi masywnej półkuli,
skąd jak na dłoni mogli zobaczyć interesujący ich budynek. Na wschód od niego roz-
ciągały się wysokie wzgórza, spowite gęstym smogiem. Daleko na północy szeroka
rzeka rozlewała się w wąską zatokę w miejscu, gdzie uchodziła do morza.

Maska kłamstw

Janko5

186

Długa połać równego dachu ciągnęła się aż po ostatnią kopułę, gdzie schodziły się

dwie ulice, by utworzyć szeroki bulwar prowadzący do budynku, w którym miał się
odbyć szczyt.

Byli w połowie drogi, gdy z dołu dobiegły do nich odgłosy zamieszania. Pokonu-

jąc lęk wysokości, Lope podczołgał się do krawędzi dachu i spojrzał w dół zza niewy-
sokiego murku biegnącego wokół. Oddziały do rozpędzania zamieszek zmieniały wła-
śnie organizację ruchu i rozganiały gapiów, którzy zebrali się, by zobaczyć najwyższe-
go dygnitarza galaktyki.

W budynku po drugiej stronie ulicy mieszkańcy zaciągnęli zasłony lub pozamykali

okiennice. Z wolno krążących po ulicy śmigaczy w kilku językach powtarzano komu-
nikat grożący najsurowszymi konsekwencjami każdemu, kto zostanie złapany na dachu
lub w strefie zastrzeżonej w pobliżu wejść do budynku.

Lope zobaczył, że od południa zbliża się kawalkada pojazdów poduszkowych, i

zamachał na ludzi Havaca, by dołączyli do niego przy murku. Konwój dziesięciu repul-
sorowych limuzyn eskortowało tyle samo policjantów na grawimotorach pościgowych.

Jeden z ludzi Havaca wpatrywał się przez elektrolornetkę w piąty z kolei pojazd

konwoju.

- Valorum - powiedział ściszonym głosem. - Gubernator Eriadu i jego namiestnik

jadą z nim.

Lope poprosił go o elektrolornetkę.
- Twój szef powinien był pójść po rozum do głowy i pozwolić nam zastrzelić go

tutaj. - Poklepał się po rakietnicy przymocowanej do nadgarstka. - Jeden strzał z tej
zabawki i byłoby po wszystkim.

Towarzysz Havaca odebrał mu lornetkę.
- W tej chwili Havac jest i twoim szefem. Zresztą pojazd Valoruma jest chroniony

polem energetycznym. A teraz łap się za komunikator i daj znać naszym ludziom w
budynku, że cel będzie wchodził południową bramą,

Lope odczołgał się do miejsca, gdzie czekali pozostali, i wyjął z kieszeni mały

komunikator.

- Valorum przejeżdża tuż pod nami - wyjaśnił.
Włączył komunikator i wstukał numer, który dał mu Havac, ale w odpowiedzi

usłyszał tylko szum zakłóceń.

- Musisz stanąć nad tymi antenami - powiedział Gotal. - Spróbuj się wspiąć na

szczyt tej wysokiej kopuły.

Lope przytaknął. Podbiegł skulony do kopuły i zaczął się wspinać. Był tuż pod

ozdobnym wierzchołkiem, gdy usłyszał za sobą odgłos silnika.

Zsunął się po ścianie kopuły i dołączył do pozostałych.
- Poduszkowiec patrolowy zbliża się w naszą stronę.
Kobieta, którą zatrudnił Cohl, spojrzała na czasomierz na nadgarstku.
- Za szybko na kolejną rundę.
Przygięło ich do ziemi, gdy trójka poduszkowców przeleciała tuż nad ich głowami.

Odleciały niedaleko, by zaraz zawrócić w kolejnym podejściu.

- Zauważyli nas - powiedział Gotal. Lope uzbroił rakietnicę.

background image

James Luceno

Janko5

187

- Mamy na to radę.
Unosząc prawe ramię, wbił wzrok w pojazd lecący na przedzie.

Z tylnego siedzenia śmigacza cała stolica Eriadu wyglądała jednakowo. Tak przy-

najmniej wydawało się Qui-Gonowi po ponad godzinie krążenia nad miastem w poszu-
kiwaniu miejsca skąd wykonano zdjęcia zarejestrowane w holoprojektorze.

Przecięte na pół powolną mulistą rzeką miasto stanowiło bezładną mieszaninę ko-

puł, wewnętrznych dziedzińców i strzelistych wież. Pocięte było wąskimi ulicami i
zaledwie kilkoma szerszymi bulwarami. Budynki wznoszono jeden nad drugim w naj-
dziwaczniejszy sposób - tu wyrastała przybudówka, tam dodatkowe piętro - na całej
przestrzeni od zatoki, aż po zbocza gór po drugiej stronie miasta.

Trudno się było dziwić, że nikomu z oficerów służby bezpieczeństwa nie udało się

jak dotąd odnaleźć tych dachów, które zobaczyli w holoprojektorze Havaca. Krótki
przegląd dwuwymiarowych map tylko utrudnił sprawę, więc kopie obrazów zareje-
strowanych w holoprojektorze skopiowano do komputerów nawigacyjnych trzech śmi-
gaczy, w nadziei że po kilku przelotach ponad dachami komputer zdoła dopasować
obraz do rzeczywistego ukształtowania terenu. Jak dotąd jednak przeloty w okolicach
wschodniego i północnego wejścia do budynku szczytu nie przyniosły rezultatów.

Qui-Gon nadal był przekonany, że Havac chciał, żeby holoprojektor został odnale-

ziony, ale nie wykluczał całkowicie możliwości, że terrorysta zostawił urządzenie w
magazynie celnym przez zwykłe przeoczenie.

Trójka śmigaczy znajdowała się w tej chwili o jakieś dwa kilometry na południe

od budynku szczytu. Qui-Gon i Obi-Wan jechali jako pasażerowie w pierwszym pojeź-
dzie, Ki-Adi-Mundi i Vergere - w drugim, a dwaj funkcjonariusze Departamentu Spra-
wiedliwości - w trzecim.

Spoglądając w dół przez prawą burtę śmigacza Qui-Gon zauważył jakiś ruch na

dachu pod nimi. Kiedy jednak osłonił oczy dłonią i spojrzał ponownie, zauważył tylko
coś, co wyglądało jak drganie rozgrzanego powietrza u podstawy wąskiej ceglanej wie-
ży.

Rozciągnął zmysły poprzez Moc.
W tej samej chwili komputer pokładowy śledzący rzeźbę terenu zaczął świergotać,

wskazując tym samym, że dopasował okolicę do zadanego wizerunku. Na ekranie
komputera wyświetlił się obraz z holo-projektora nałożony na widok rozciągający się z
dachu pod nimi. Obróciwszy się w fotelu, Qui-Gon zobaczył, że Ki-Adi-Mundi daje im
ręką znak, potwierdzając, że komputer drugiego śmigacza również zidentyfikował
miejsce.

Oficer eriaduańskiej straży przechylił śmigacz na bok i zaczął zataczać nim koło,

by wrócić pętlą w to samo miejsce, gdy nagle włączył się wykrywacz zagrożeń, dodając
swój sygnał do nieprzerwanego ćwierkania komputera pokładowego.

- Ktoś wycelował w nas pocisk samonaprowadzający! - zawołał zaskoczony pilot.
Obi-Wan wychylił się za burtę i pokazał palcem na dach.
- Tam, mistrzu!

Maska kłamstw

Janko5

188

Qui-Gon zauważył kątem oka niewielki pocisk i w tej samej chwili uświadomił

sobie, że musiał zostać wystrzelony spod wieży, dokładnie z tego samego miejsca, w
którym chwilę wcześniej zauważył ruch.

Pilot zanurkował gwałtownie śmigaczem, gotów do następnego manewru, gdyby

pocisk nadal leciał w ich kierunku; miniaturowa rakieta podążała jednak nadal pierwot-
nym kursem. Mijając o włos rufę pojazdu, wybuchła wysoko nad ich głowami, obrzu-
cając deszczem odłamków śmigacz, który zawrócił, szukając źródła ognia.

- Rejestruję ruch pod nami - zameldował pilot, spoglądając w kierunku jednego ze

skanerów. - Naliczyłem sześć postaci.

Obi-Wan uniósł się w fotelu.
- Nikogo nie widzę!
- Kombinezony mimetyczne - powiedział Qui-Gon. Odwrócił się w stronę pilota. -

Znajdź jakieś miejsce do lądowania.

Qui-Gon pozwolił oczom błądzić po kopułowatych dachach. Zauważył, jak zza

wąskiego przesmyku między dwiema kopułami wyłaniają się na chwilę trzy ludzkie
sylwetki, by za moment wtopić się w tło pokrytego kafelkami dachu.

Pilot podprowadził śmigacz ku szczytowi baryłkowatego dachu i posadził pojazd.

Laserowe strzały zaczęły tańczyć wokół kadłuba i bezładnie odbijać się rykoszetem od
sklepienia. Z włączonymi mieczami świetlnymi Qui-Gon i Obi-Wan wyskoczyli za
burtę. Wylądowawszy na dachu, odbili się saltem i zeskoczyli na płaski dach poniżej.
Niedaleko nich Ki-Adi-Mundi, Vergere i dwaj republikańscy funkcjonariusze również
zeskoczyli i zaczęli biec w ich kierunku.

Poruszając się tak szybko, że ledwie widać było ich sylwetki, Qui-Gon i Obi-Wan

pobiegli ku krańcowi płaskiej powierzchni, skręcili pomiędzy kopułami i przeskoczyli
na drugi brzeg szerokiej rozpadliny bez chwili wahania. Potem przesadzili przestrzeń
ponad wewnętrznym dziedzińcem, nie zważając na blasterowy ostrzał, i kontynuowali
pogoń, nie wypadłszy z rytmu.

Terroryści wciągali ich coraz głębiej pomiędzy sinusoidalne kształty kopuł. Qui-

Gon ścigał widoczną w ruchu parę, okrążając ich łukiem, aż wysforował się naprzód. Z
uniesionym mieczem świetlnym przystanął, czekając, aż wybiegną wprost na niego.

Zielone ostrze jego miecza syczało i buczało, tnąc powietrze i odbijając kilkana-

ście laserowych strzałów - a w końcu także ciśnięty w jego stronę miotacz. Wyczuwa-
jąc, że para terrorystów zmienia trasę ucieczki, Qui-Gon przewrócił ich jednym silnym
pchnięciem Mocy. Dwaj funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości nadbiegli w
samą porę, by przygwoździć terrorystów, zanim ich kombinezony mimetyczne miały
czas, by ponownie się naenergetyzować.

Wyczuwając za sobą ruch, Qui-Gon odwrócił się, nie dość szybko jednak. Metro-

we wibroostrze zaciśnięte w dłoni napastnika, którego niemal nie sposób było dostrzec,
przecięło prawy bok płaszcza Qui-Gona, mijając o włos żebra. Jedi obrócił się wokół
osi, tnąc mieczem na ukos i rozcinając wibroostrze na pół.

Terrorysta czmychnął na środek dachu, gdzie ceglana ściana niewielkiej przybu-

dówki pozwalała mu lepiej się zakamuflować, i dobył blaster. Jedi rzucił się do przodu,
unikając laserowych promieni, by wziąć się za bary z mężczyzną podobnej postury.

background image

James Luceno

Janko5

189

Strzały z miotacza ze świstem minęły prawe ucho Qui-Gona, który rzucił swoim

przeciwnikiem o dach. Dwa kolejne strzały osmaliły mu włosy. Skoczył w prawo i
przeturlał się pod osłonę. Sięgając po Moc, poruszył obluzowaną płytkę na szczycie
dachu przybudówki. Uchwyt puścił i płytka spadła, wirując w powietrzu. Trafiła terro-
rystę w skroń, powalając go w jednej chwili.

Qui-Gon skoczył do przodu, chwytając w garść fałdy mimetycznego kombinezonu

i odrywając je od bezwładnego ciała mężczyzny. Obwody kombinezonu pękły, tkanina
puściła, i w końcu napastnik stał się widoczny.

Jedi uznał, że mężczyzna pozostanie nieprzytomny dostatecznie długo, by zajęli

się nim funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości. Na lewo zauważył Vergere,
przeskakującą z kopuły na kopułę z taką wprawą jakby miała na plecach silniczki rakie-
towe. Biegnąc za nią, zauważył, że Vergere i Ki-Adi-Mundi doganiają Gotala, którego
mimetyczny kombinezon nie był w stanie ukryć śladów gubionej sierści.

Qui-Gon rozejrzał się dookoła szukając wzrokiem Obi-Wana. Dostrzegł go pod

wysoką kopułą, na murku zamykającym wewnętrzny dziedziniec. Skierował się w jego
stronę, gdy nagle zauważył zamazany kształt zsuwający się po stromej krzywiźnie ko-
puły. Kształt wpadł na Obi-Wana, który stracił równowagę i spadł z murku poza kra-
wędź przybudówki. Qui-Gon rzucił się do przodu z mieczem na poziomie biodra, by w
ostatniej chwili wycelować ostrze w miejsce, gdzie, jak sądził, wyląduje terrorysta.

Rozległ się pełen bólu krzyk, prawa ręka, nagle widoczna, poszybowała ponad da-

chem i spadła w dół na ulicę. Uszkodzony kombinezon mimetyczny wyłączył się, uka-
zując krzyczącą kobietę, która upadła na kolana, ściskając lewą dłonią kikut odciętego
ramienia.

Qui-Gon podbiegł do murku; miał nadzieję, że Obi-Wan zdołał miękko wylądo-

wać. Zobaczył jednak śmigacz unoszący się znad dziedzińca, z Obi-Wanem ściskają-
cym jedną ręką tylny stabilizator pojazdu.


Śmigacz delikatnie opuścił Obi-Wana na dach obok Qui-Gona. Niedaleko od nich

Ki-Adi-Mundi, Vergere, dwóch funkcjonariuszy Departamentu Sprawiedliwości i paru
eriaduańskich strażników krępowało sześciu terrorystów, których zdołali schwytać. Nie
było wśród nich ani Havaca, ani kapitana Cohla.

- Niezły z ciebie kaskader, padawanie - powiedział Qui-Gon.
- Chyba wolałbyś, mistrzu, żebym trzymał się burty zębami. Qui-Gon spojrzał na

niego zaskoczony.

- To ta zagadka, którą mistrz Bondara zadał swoim studentom w dniu, w którym

rozmawialiśmy z Luminarą- wyjaśnił Obi-Wan. -O mężczyźnie trzymającym się zęba-
mi pojazdu nad zdradziecką paszczą.

- Teraz sobie przypominam - powiedział Qui-Gon w nagłym przypływie zaintere-

sowania.

Obi-Wan odetchnął głęboko.
- Po długich rozmyślaniach uznałem, że pojazd oznacza Moc, a paszcza wyobraża

niebezpieczeństwa, które czekają na tego, kto zejdzie z jej ścieżki.

- A ci zagubieni wędrowcy, którzy proszą o pomoc?

Maska kłamstw

Janko5

190

- No cóż, z jednej strony podróżnicy, nawet jeśli zgubili drogę, powinni wiedzieć,

że nie na wiele się zda pytanie o drogę człowieka, który wisi nad paszczą potwora,
trzymając się czegoś zębami. Ale najważniejsze jest to, że podróżnicy tylko odwracają
jego uwagę, więc powinien ich zignorować, jeśli ma pozostać na ścieżce Mocy.

- Tylko odwracaj ą uwagę - mruknął Qui-Gon.
Wrócił myślami do próby zamachu na życie kanclerza i dowodów, które odkryli w

magazynie celnym. Klepnął Obi-Wana po ramieniu.

- Pomogłeś mi uchwycić sens czegoś, co od dawna mi umykało. -Spojrzał na

szóstkę terrorystów. - Nie na wiele tu się przydamy. Pospiesz się, padawanie. Plan
Havaca jest nadal aktualny.

- Dokąd idziemy?
- Tam, gdzie od początku mieliśmy dotrzeć.

background image

James Luceno

Janko5

191

R O Z D Z I A Ł

30

Przy południowym wejściu do budynku, w którym odbywał się szczyt, panował

chaos i zamieszanie, trwały przepychanki tłumu gapiów i służby bezpieczeństwa. Re-
porterzy medialni przeciskali się przez ciżbę, by znaleźć dogodne miejsce dla swoich
holokamer i nagrywarek. Kordon zbrojnych policjantów starał się powstrzymać napie-
rający tłum, by pozostawić miejsce dla przejeżdżających pojazdów - od najprymityw-
niejszych po najbardziej luksusowe limuzyny - przywożących delegatów pod ganek
skrywający wejście do budynku. Funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości krą-
żyli w tłumie, starając się nie przyciągać uwagi, co było trudne, zważywszy na fakt, że
w uszach mieli najnowocześniejsze słuchawkofony, a na nadgarstkach - skomplikowa-
ne komunikatory. Rycerze Jedi, w charakterystycznych brunatnych płaszczach i z przy-
piętymi do pasa mieczami świetlnymi, nawet nie próbowali przejść niezauważeni.

- Nie wiem, jak nam się uda wejść do środka - powiedział Boiny do Cohla; stali w

pierwszym rzędzie gapiów. - Nawet jeśli zdołamy dostać się do drzwi, nie damy rady
pokonać bramek ze skanerami na broń.

Mieli na sobie luźne szaty, sandały i turbany, pod którymi ukryli rany na głowach.

Cohl znalazł nawet prawdziwą kulę z lekkiego stopu aluminium, ale był znacznie bar-
dziej osłabiony niż wtedy, gdy pospiesznie opuszczali magazyn celny. Przy życiu trzy-
mały ich plastry bacta i regularne zastrzyki środków uśmierzających ból.

Cohl spojrzał w górę na budynek. Oprócz strażników przy wejściu, na wieżach

wieńczących każdy z rogów umieszczono snajperów z ostrą bronią.

- Przyjrzyjmy się innym wejściom - powiedział cichym, urywanym głosem. Za-

częli przeciskać się zygzakiem przez tłum. Zachodnie i północne wejścia były równie
oblegane, przy wschodnim jednak tłoczyło się znacznie mniej gapiów, a i ochrona była
tam mniej liczna.

Przy wejściu czekała na wpuszczenie do środka cała rzesza asystentów admini-

stracyjnych i tłumaczy, robotów protokolarnych, zespół trębaczy i doboszy w wysokich
hełmach i krzykliwych mundurach, a także mieszana grupa istot różnych gatunków,
reprezentująca między innymi Ligę Praw Istot Rozumnych i Stowarzyszenie Światów
Wolnego Handlu.

Maska kłamstw

Janko5

192

Kawałek dalej około setki osób trzymało dumnie kolorowy transparent, z którego

wynikało, że są weteranami Starkiańskiego Konfliktu Hiperprzestrzennego. Krótki, lecz
niezwykle krwawy konflikt zakłócił spokój dwanaście lat temu, a toczył się głównie na
światach, gdzie płyn bacta był rzadko stosowany lub bardzo kosztowny. Wielu wetera-
nów, zarówno ludzi, jak i istot innych ras, z dumą prezentowało więc paskudne blizny,
okropnie zniekształcone fałdy pomarszczonej skóry albo kikuty kończyn i ogonów.
Niektórzy, częściowo sparaliżowani w wyniku ognia z rozpraszacza lub detonacji elek-
tromagnetycznych, poruszali się na repulsorowych wózkach lub noszach.

To właśnie ta grupa przyciągnęła uwagę Cohla.
- Chyba mamy sposób, by dostać się do środka - odezwał się do Boiny'ego.

* * *

W samym środku fragmentu amfiteatru, oddzielającego delegację Coruscant od

Dyrektoriatu Federacji Handlowej, w sekcji przeznaczonej dla delegatów systemu Na-
boo, siedział senator Palpatine w towarzystwie Sate'a Pestage'a, Kinmana Doriana i
paru innych osób.

Palpatine patrzył w lewo, gdzie siedmiu członków dyrektoriatu zajmowało właśnie

miejsca. W środku zasiadła czwórka ludzi, po bokach mając Sullustanina, Granina i
Neimoidianina; otaczał ich oddział robotów strażniczych uzbrojonych w karabiny bla-
sterowe przewieszone przez pudełkowate plecy.

Palpatine był tak zatopiony w myślach, że nie zauważył, jak zbliża się do niego

senator Orn Free Taa, chociaż rutiański Twi’lekianin podjechał na repulsorowym fote-
lu, eskortowany przez licznych asystentów i pomocników.

- Imponujący pokaz - odezwał się Taa do Palpatine'a, rozglądając się po sali, a je-

go fotel opadł na podłogę. - Delegaci z Sullusta, Clak'dor, z sektora Seneksa, Malastaru,
Falleen, Bothawui... widzę tu nawet przedstawiciela Huttów! - Taa przerwał, podążając
za wzrokiem Palpatine'a, który patrzył na delegację Federacji Handlowej. -Ach... a oto i
obiekty powszechnej fascynacji.

- Niewątpliwie - odparł Palpatine nieobecnym głosem.
- Jakież to typowe dla dyrektoriatu, zabrać ze sobą roboty! Chociaż przypuszczam,

że to niewielka różnica, czy wybierze się rycerzy Jedi, czy roboty. Słyszałem jednak, że
dyrektoriat nalegał też na zamontowanie projektora tarczy.

- Tak, również o tym słyszałem.
Taa przyglądał się Palpatine'owi przez dłuższą chwilę.
- Senatorze, pozwolę sobie zauważyć, że wygląda pan na zaniepokojonego.
Palpatine odwrócił się w końcu w swoim fotelu w stronę Taa.
- Tak, istotnie... otrzymałem właśnie pewne dość niepokojące informacje z mojej

rodzinnej planety. Wygląda na to, że król Veruna abdykował.

Grube warkocze główne senatora Taa zadrgały.
- To... to... sam nie wiem, senatorze, czy to dobra wiadomość, czy zła, czy mam

panu gratulować, czy współczuć. Ale czy to zmienia w jakikolwiek sposób pańską po-
zycję? Czy istnieje groźba, że zostanie pan odwołany?

background image

James Luceno

Janko5

193

- To się dopiero okaże - powiedział Palpatine. - Do czasu elekcji na Naboo będzie

rządzić regent.

- Kto kandyduje do tronu?
- To również nie jest jeszcze jasne.
- Czy mogę zapytać, na kogo pan liczy?
Palpatine wzruszył ramionami.
- Na kogoś, kto zechce otworzyć Naboo na resztę galaktyki. Na kogoś, że tak po-

wiem, mniej konserwatywnego niż król Veruna.

Oczy Taa zabłysły.
- A może... na kogoś, kogo łatwiej będzie przekonać do swoich racji?
Zanim Palpatine zdążył odpowiedzieć, w sali dało się wyczuć poruszenie. Głowy

wszystkich obecnych obracały się w kierunku południowego wejścia. Wkrótce w
drzwiach pojawił się Najwyższy Kanclerz Valorum i reszta delegacji coruscańskiej.
Rozległy się kurtuazyjne raczej niż prawdziwie entuzjastyczne oklaski.

- Przybył - powiedział Taa, gdy Valorum podchodził do swoje miejsca. - A kto to

jest ten mężczyzna obok? Poznaję gubernatora Eriadu, ale kim jest chudy człowiek
obok niego, który wygląda, jakby był zagłodzony?

- To namiestnik gubernatora, Tarkin - odpowiedział Palpatine, nie przestając kla-

skać na powitanie delegacji.

- Aha... Tarkin. Trochę staroświecki gość, jak słyszałem. Bardzo bojowy i autory-

tarny.

- Władza może zmienić najsłabszego biurokratę w dzikiego kota manka.
- Właśnie, właśnie! To mi przypomina, senatorze... - dodał konspiracyjnym tonem.

-Czy pamięta pan informacje, którą przekazałem jakiś czas temu, na temat udziałów
rodziny Valorum w tutejszej spółce?

- Jak przez mgłę. To jakaś firma przewozowa, tak?
Taa przytaknął.
- Jak pan wie, wiele mniejszych koncernów tylko czeka, by przejść do pierwszej

ligi, jeśli propozycja Valoruma w sprawie opodatkowania zostanie przeforsowana. In-
westorzy ze światów Jądra, w rodzaju Ralltiir czy Kuat, aż się palą, by je dokapitalizo-
wać.

- A co to ma wspólnego z firmą rodziny Valorum? - zapytał łagodnie Palpatine.
- Otóż okazuje się, że rzeczona firma przewozowa otrzymała niedawno poważny

zastrzyk kapitału, a Najwyższy Kanclerz nie poinformował o tym odpowiednich orga-
nów w senacie. Oczywiście zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle wiedział o tym, że
ktoś tak poważnie zainwestował w jego rodzinną firmę, i kim jest ten inwestor.

- To niepodobne do kanclerza Valoruma, by ukrywać tego rodzaju informacje.
- Początkowo też tak uważałem. Zakładałem, że jeśli uda się ustalić, że te środki

pochodziły od kapitału spekulacyjnego, niepowiązanego bezpośrednio z samym Valo-
rumem, wówczas, mimo wszelkich pozorów, można będzie uznać, że nie doszło do
naruszenia regulaminu czy zasad etyki senackiej. Próbując jednak ustalić, kim jest ten
tajemniczy inwestor, natrafiałem na same przeszkody, martwe tropy i dwuznaczne śla-
dy. Jak sam pan zasugerował, postanowiłem zwrócić się z tą sprawą do senatora Antil-

Maska kłamstw

Janko5

194

lesa, który ma dostęp do takich rodzajów informacji, których mnie samemu odmówio-
no.

- Czy senator Antilles zdołał coś ustalić?
Taa zniżył głos jeszcze bardziej.
- To, co mam panu do powiedzenia, nie może się wprawdzie równać z wiadomo-

ścią o abdykacji króla Veruny, ale udało mi się dowiedzieć, że Antilles zdołał dotrzeć
do źródła tych kapitałów. Początkowo sądził, że będzie to jakiś fundusz wysokiego
ryzyka, ale okazało się, że środki pochodzą z wysoce podejrzanego konta bankowego,
założonego najprawdopodobniej w celu transferowania nielegalnie pozyskanych fundu-
szy do obszarów szczególnego zainteresowania.

- Mówiąc o „obszarach szczególnego zainteresowania" ma pan na myśli, jak są-

dzę, tych senatorów, którzy otrzymują wsparcie finansowe od rozmaitych organizacji,
legalnych i nie tylko.

- Właśnie.
- Ale nie dowiedział się pan jeszcze, skąd pochodziły te fundusze?
- Wydaje nam się, że jesteśmy już na tropie, ale im bliżej wyjaśnienia się znajdu-

jemy, tym bardziej kłopotliwe stają się potencjalne konsekwencje tej sprawy dla kanc-
lerza Valoruma.

- Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan dokładnie mnie informować.
Taa uśmiechnął się.
- Niczego nie ogłosimy, nie zasięgnąwszy wcześniej pańskiej opinii.
Palpatine i Taa odwrócili się, by popatrzeć, jak Valorum pozdrawia zgromadzo-

nych, którzy zareagowali kolejną rundą oklasków.

- Na tę chwilę Najwyższy Kanclerz czekał tak długo - powiedział Palpatine. -Nie

psujmy jej plotkami.

Taa wyglądał na rozgoryczonego.
- Proszę przyjąć moje przeprosiny, senatorze. Nie miałem zamiaru zakłócać tej

doniosłej chwili. - Spojrzał w lewo. - Pozostawiam to Federacji Handlowej.


Wicekról Nate Gunray czuł się, jakby oczy wszystkich skierowane były na niego,

niezależnie od faktu, że to Valorum skupiał na sobie nie-podzielną uwagę zebranych.
Gunray patrzył natomiast wyłącznie na robota bojowego, którego mu dostarczono tuż
przedtem, jak członkowie dyrektoriatu opuścili swe tymczasowe kwatery, by udać się
na szczyt.

Nie do odróżnienia od innych robotów stanowiących ochronę dyrektoriatu - z wy-

jątkiem kilku żółtych oznaczeń - nowy nabytek stał na prawo od Gunraya, na samym
skraju mównicy Federacji Handlowej. Gunray ledwie miał czas rozgościć się w swojej
kwaterze na Eriadu, gdy Lord Sithów, wierny swemu słowu, pojawił się przed nim w
postaci holograficznego obrazu z projektora, który sam przekazał wicekrólowi kilka
miesięcy temu. Tym razem jednak wizerunek był tak wyraźny, pozbawiony jakichkol-
wiek zakłóceń czy szumów, że Gunray zaczął się zastanawiać, czy Sidious nie znajdo-
wał się aby na Eriadu albo na jednej z sąsiednich planet, zamiast ukrywać się w tajem-
niczej kryjówce, skąd roztaczał swą mroczną magię.

background image

James Luceno

Janko5

195

„Złożą ci wizytę nieznajomi, którzy przekażą w twoje ręce robota -poinformował

go Sidious. - Robota bojowego. Nie pytaj ich o nic, ani o ich tożsamość, ani o robota.
Polecisz robotowi po prostu dołączyć do pozostałych, które sprowadziłeś na Eriadu.
Robot będzie reagował na twoje rozkazy".

Gunray aż się palił do pytań, powstrzymał się jednak, gdy do jego kwatery przyby-

li nieznajomi z wielką skrzynią, w której schowany był robot. Nie poinformował Lotta
Doda o otrzymanych instrukcjach nawet wtedy, gdy senator -jako jedyny z całej dele-
gacji - przypadkiem zauważył, że mógłby przysiąc, iż przywieźli na Eriadu tylko dwa-
naście robotów.

List przewozowy pozwoliłby szybko wyjaśnić tę kwestię, rzecz jasna, ale ponie-

waż statek Federacji Handlowej miał status dyplomatyczny, istniało niewielkie praw-
dopodobieństwo, że służby celne zaprotestują, gdy delegacja powróci do kosmoportu z
jednym robotem więcej.

Drugie z poleceń lorda Sithów nie przestawało dręczyć Gunraya i to ono było

przyczyną jego obecnego niepokoju. Myślał o nim nawet teraz, gdy zespół muzyczny
zaczął przygotowywać się na scenie do odegrania fanfar inaugurujących szczyt.

Za kilka minut sprawa się rozstrzygnie.
Gunray zanotował w pamięci, gdzie siedzi Lott Dod.
Dyskretnie otarł z twarzy pot i spróbował się uspokoić. Nie przestawał jednak w

milczeniu odliczać minut.

Maska kłamstw

Janko5

196

R O Z D Z I A Ł

31

Z wyściełanego fotela wózka repulsorowego, który Boiny pomógł mu zarekwiro-

wać jednemu z weteranów Starkiańskiego Konfliktu Hiperprzestrzennego, Cohl spoj-
rzał na drugi koniec sali, gdzie zasiadła delegacja Federacji Handlowej, a naprzeciwko -
kanclerz Valorum i jego coruscańska świta. Wzrok miał zamglony, pole widzenia-
ograniczone do wąskiego tunelu, a całe ciało obolałe, mimo zastrzyków, które coraz
częściej aplikował mu Boiny.

Rodianin stał za nim jako pielęgniarz, nie odrywając od oczu małej elektrolornetki,

przez którą przyglądał się trzynastu robotom Federacji Handlowej.

- Tylko jednemu brakuje ogranicznika- powiedział prosto do ucha Cohla. - To ten

z żółtymi oznaczeniami na głowie i korpusie. Na prawo od Neimoidianina, na samym
skraju mównicy.

Cohl przyłożył do oczu elektrolornetkę.
- Widzę go - powiedział słabym głosem. Potem zaczął badać olbrzymią salę przez

lornetkę. - Gdzieś tu musi być Havac, z pilotem w dłoni.

Boiny rozejrzał się dookoła.
- Możliwe, że robot został zaprogramowany w taki sposób, by zareagować na

określone wydarzenie albo w określonym momencie. Ale nawet jeśli Havac ma pilota,
niewykluczone, że nie musi mieć robota w zasięgu wzroku. Może być gdziekolwiek,
nawet na zewnątrz sali.

Cohl pokręcił głową.
- Havac jest typem, który musi widzieć, co się dzieje. On to zaplanował. To jego

pokaz.

Wzrok Boiny'ego wędrował wzdłuż rzędów krzeseł.
- Na pewno nie ma go w sekcji dla delegatów, f wątpię, żeby grał na trąbce...
Cohl odwrócił się gwałtownie w stronę Rodianina.
- Kim był Havac, zanim nawrócił się na terroryzm, Boiny? Zanim przyłączył się

do Frontu Mgławicy?

Boiny zaczął się zastanawiać.
- Robił holofilmy, zdaje się?
- Właśnie. Dokumentalne. Był reporterem.

background image

James Luceno

Janko5

197

Jednocześnie unieśli głowy, spoglądając w stronę lóż dla prasy i mediów.

Zakończywszy pościg po dachach, Qui-Gon i Obi-Wan dołączyli do Saesee Tiina i

Adi Gallii w sali szczytu, tuż przy północnym wejściu. Valorum siedział na prawo od
nich i nieco powyżej, Dyrektoriat Federacji Handlowej - na lewo. Na wprost nich zaj-
mowali właśnie miejsca członkowie delegacji Eriadu, na podeście wzniesionym w sa-
mym środku sali. Poniżej zespół trębaczy i doboszy stroił instrumenty.

W powietrzu wyczuwało się podniecenie.
- Ta szóstka, którą złapaliśmy, utrzymuje, że nigdy nie słyszała o Cohlu ani o

Havacu - powiedział Qui-Gon do pozostałych Jedi. - I że nic nie wiedzą o planowanym
zamachu.

- Co w takim razie robili na dachu, uzbrojeni i niebezpieczni, ostrzeliwując się z

rakietnicy?

- Twierdzą że należą do złodziejskiej szajki, która chciała wykorzystać zamiesza-

nie spowodowane szczytem, by obrabować bank sektora Seswenna.

- Czy powiedziałeś im o zdjęciu z dachu, które znalazłeś w holo-projektorze?
- Nie było po co. Może i liczyli na to, że uda im się zaatakować konwój Wielkiego

Kanclerza z dachu, ale moim zdaniem mieli tylko odwrócić naszą uwagę. To właśnie
Havac i Cohl robią od samego początku, począwszy od incydentu w galaktycznym
senacie. Nawet jeśli choć jeden z nich przyzna się, że został wynajęty przez Cohla,
mogą nadal utrzymywać, że planowali jedynie napad. Nie mieli przy sobie żadnych
dokumentów, więc nawet nie wiemy, kim są i skąd pochodzą. Eriaduańska straż po-
równuje ich podobizny i zdjęcia siatkówki, ale zakładając, że Cohl pozbierał ich z odle-
głych planet, mogą minąć tygodnie, zanim kogoś zidentyfikują.

- W takim razie nie pozostał nam już żaden trop - powiedziała Adi.
- Reszta zamachowców Havaca musi być gdzieś w budynku.
- Przy wejściu nic się nie wydarzyło - zauważył Tiin. - Nikogo nie aresztowano.
- To nic nie znaczy - powiedział Qui-Gon. - Dla zawodowców takich jak Havac

czy Cohl, ten budynek jest równie nieszczelny jak bramka na finały wyścigów ściga-
czy. Bez trudu dostali się do środka.

Tiin zacisnął usta.
- Jedyne, co możemy zrobić, to przygotować się do obrony Najwyższego Kancle-

rza.

Qui-Gon spojrzał w stronę kanclerza Valoruma.
- A pozwoli nam podejść bliżej?
- Nie - powiedziała Adi. - Wydał wyraźne rozkazy, że nie chce, by cokolwiek za-

kłóciło przebieg szczytu. I nie życzy sobie nas u swego boku. Chce, żeby Jedi byli po-
strzegani jako bezstronni w tym sporze.

- Cóż, nie możemy stać tutaj, czekając, aż ktoś go zaatakuje - warknął Tiin. - Po-

winniśmy rozdzielić się i rozejrzeć po sali; musimy znaleźć źródło kłopotów, zanim
kłopoty znajdą Valoruma.

Maska kłamstw

Janko5

198

Obi-Wan, który przysłuchiwał się tylko rozmowie, zauważył w oczach Qui-Gona

znajomy błysk. Wyglądał tak, jakby wpatrywał się w jakąś niewidzialną osobę, której
obecność wyczuł poprzez żywą Moc.

- O co chodzi, mistrzu? - zapytał cicho.
- Wyczułem go, padawanie.
- Havaca?
- Cohla.

Ciasna, zapuszczona loża medialna przydzielona reporterom niezależnego eriadu-

ańskiego dziennika HoloDaily mieściła kilka prostych krzeseł, konsolę kontrolną pod
kilkoma zakurzonymi, płaskimi ekranami i holotablicami i duże jednoszybowe okno
wychodzące na salę, w której odbywał się szczyt.

Havac stał obok okna i spoglądał na sadowiący się tłum, montując jednocześnie na

stojaku holokamerę. Za plecami miał dwóch swoich towarzyszy, uzbrojonych w blaste-
ry, przemycone do budynku kilka tygodni wcześniej. Jeden z nich miał na nadgarstku
komunikator.

Skierowawszy holokamerę na sekcję foteli zajmowanych przez Federację Han-

dlową Havac przymocował do niej skaner. Następnie wycelował urządzenie przypomi-
nające mikrofon kierunkowy w stronę trębaczy pośrodku sali.

- Czy tropiciele się odezwali? - zapytał przez ramię.
- Nie - odparł mężczyzna z komunikatorem. - A Valorum jest tu od ponad dziesię-

ciu minut. Jak myślisz, co się stało?

- Najprawdopodobniej zostali odkryci.
- Skąd ten pomysł?
Havac odwrócił się w stronę mężczyzn.
- Bo zawiadomiłem władze o frachtowcu Cohla i zostawiłem holoprojektor, który

na pewno znaleźli. - Czekał, aż się uśmiechną ze zrozumieniem, ale nie doczekawszy
się, dodał: - To był jedyny sposób, by zająć czymś władze, podczas gdy my zajmiemy
się naszym zadaniem.

- W takim razie musieli również znaleźć Cohla, a przynajmniej jego zwłoki - po-

wiedział mężczyzna z komunikatorem.

Drugi przyglądał się im z powątpiewaniem.
- Przypuśćmy, że, jak twierdzisz, tropiciele zostali pojmani i postanowili pójść na

ugodę, wyjawiając wszystko, co wiedzą... za kredyty albo za samo uwolnienie.

Havac wzruszył ramionami demonstracyjnie.
- Znają mnie jako Havaca, a żaden Havac nie dostał przepustki od służb bezpie-

czeństwa na wejście do tego budynku. Przelewów kredytów dla ludzi Cohla też nie
będzie można powiązać z nami. Nasza kryjówka zostanie opróżniona, zanim doprowa-
dzą tam władze. Odlecimy z Eriadu, zanim ktokolwiek zdoła zebrać do kupy wszystkie
kawałki tej układanki.

Jeśli Havac spodziewał się, że uspokoi towarzyszy, to srodze się zawiódł. Przyglą-

dali mu się jeszcze bardziej sceptycznie niż przedtem.

- Czy snajper jest na miejscu?- zapytał Havac niecierpliwie.

background image

James Luceno

Janko5

199

- Jest na pomoście; czeka, aż zaczną grać.
- Co mamy z nim zrobić po wszystkim? - zapytał mężczyzna z komunikatorem.
Havac zastanowił się przez chwilę.
- To wyrzutek społeczeństwa z fałszywą przepustką i blasterem, z którego właśnie

wystrzelił w stronę delegatów. Zostaniesz bohaterem, jeśli go zastrzelisz... a przynajm-
niej postaraj się, żeby spadł z pomostu.

- Żadnych tropów?
- Jak najmniej.

Cohl znów podpierał się na aluminiowej kuli, ale teraz do przodu szaty miał też

przyczepioną niewielką flagę, która pozwalała domyślać się w nim weterana konfliktu
starkiańskiego. Kuśtykając, wyszedł z turbowindy, która wyniosła go razem z Boinym
na główny poziom pieszy budynku. Mogli stąd dostać się do korytarza prowadzącego
do lóż medialnych i pomieszczeń straży na wyższych poziomach.

Szli właśnie w stronę wind, gdy za plecami usłyszeli głos.
- Kapitanie Cohl!
Cohl nie zatrzymał się, dopóki nieznajomy nie powtórzył jego nazwiska. Dopiero

wtedy odwrócił się z rezygnacją. Dziesięć metrów za nim stał wysoki, długowłosy i
brodaty Jedi z włączonym zielonym mieczem świetlnym.

- To chyba nie nasz dzień - mruknął Boiny.
Cohl usłyszał charakterystyczny trzask i szum drugiego miecza i obejrzał się przez

ramię. Drugi Jedi był gładko ogolonym, młodym mężczyzną z cienkim warkoczykiem
padawana.

- Nie mogliśmy się doczekać spotkania z panem od czasów Dorvalli - powiedział

starszy z Jedi.

Cohl i Boiny wymienili zaskoczone spojrzenia.
- To wy byliście w tym Lancecie - odgadł Cohl.
- Nieźle nas pan przegonił, kapitanie. Cohl prychnął i pokręcił głową.
- No cóż, w końcu nas znaleźliście. I możecie odłożyć na bok te jarzeniówki. Nie

jesteśmy uzbrojeni.

Qui-Gon skierował czubek miecza w stronę podłogi i podszedł do Cohla i Boin-

y'ego.

- Gratuluję panu przeżycia eksplozji „Strumienia Przychodów".
Cohl oparł się mocniej na kuli.
- Niewiele mi z tego przyszło, Jedi. Mój partner i ja jesteśmy podziurawieni kula-

mi jak sito.

Qui-Gon i Obi-Wan zbadali ich poprzez Moc. Zorientowali się, że mężczyzna nie

kłamie. I on, i Rodianin byli poważnie ranni.

- A tak na marginesie, skąd wiedzieliście o operacji nad Dorvallą?
- Od członka Frontu Mgławicy - odparł Qui-Gon. - Nie żyje.
- A zatem rzeczywiście mieli donosiciela. W takim razie Havac miał rację, że tę

misję trzymał w takiej tajemnicy.

- Chętnie poznamy również i Havaca - powiedział Obi-Wan.

Maska kłamstw

Janko5

200

Cohl spojrzał na padawana.
- Lepiej postarajcie się zniszczyć robota, którego Havac wprowadził na salę.
- Robota? - zapytali jednym głosem Jedi.
- Bojowego - wyjaśnił Cohl. - Jest tam, z resztą robotów dyrektoriatu. Domyślamy

się, że Havac planuje posłużyć się robotem, by zabić kanclerza Valoruma.

- To niemożliwe - powiedział Qui-Gon. - Roboty bojowe nie mogą działać samo-

dzielnie, niekontrolowane przez centralny komputer.

- Robot Havaca to jeden z nowych, ulepszonych modeli firmy Baktoid - powie-

dział Boiny. - Dowódca Wolnomyśliciel. Trzeba tylko zlecić mu zadanie, komendą
głosową albo zdalnym sygnałem, a będzie gotów porwać za sobą wszystkie roboty
dookoła.

Obi-Wan przyglądał mu się z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że zamiast jednego zamachowca mamy ich dwanaście?
- Trzynaście, jeśli chodzi o ścisłość - odparł Boiny.
- Mimo wszystko robot nie jest w stanie sam zainicjować takiej akcji - upierał się

Qui-Gon.

- I tu właśnie zaczyna się rola Havaca. Ma pilota. Qui-Gon podszedł bliżej do

Cohla.

- Gdzie on jest?
- Mam pewien pomysł.
- Powiedz mi, co wiesz, a ja zajmę się dalej tą sprawą. Obi-Wan odprowadzi ciebie

i twojego partnera do szpitala. I dobrze was przypilnuje.

Cohl pokręcił głową.
- Jeśli chcesz dostać Havaca, Jedi, idziemy razem albo wcale. - Wskazał głową na

Boiny'ego. - Zresztą tylko my możemy go zidentyfikować.

Qui-Gon nie zastanawiał się ani chwili. Spojrzał na Obi-Wana.
- Padawanie, odszukaj mistrza Tiina i pozostałych. Szybko.
- Ale, mistrzu...
- Idź, padawanie. Natychmiast.
Obi-Wan zacisnął usta, ale skinął głową i obrócił się na pięcie. Qui-Gon patrzył,

jak jego uczeń biegnie w kierunku sali; wyłączył miecz i objął ramieniem drżące ciało
Cohla.

- Niech się pan o mnie oprze, kapitanie.

background image

James Luceno

Janko5

201

R O Z D Z I A Ł

32

Podczas gdy dziesięciu doboszy podawało rytm, dwa razy tyle rogów uniosło się

w górę i zaczęło odgrywać pierwszą z trzech długich fanfar. W tym samym momencie
Obi-Wan dotarł do Tiina i pozostałych Jedi.

- To roboty! - zaczął zadyszany.
Tiin kazał mu zwolnić i powtórzyć jeszcze raz wszystko, czego wraz z Qui-Gonem

dowiedzieli się od Cohla. Dopiero wtedy zwrócił się do Adi, Ki-Adi-Mundi, Vergere i
pozostałych.

- Zajmijcie pozycje jak najbliżej kanclerza Valoruma - polecił Adi i Vergere. -

Obi-Wan i Ki niech się ustawią w pobliżu mównicy Federacji Handlowej. Bądźcie
rozluźnieni, ale czujni.

- Mistrzu Tiin, czy myślisz, że Federacja Handlowa podejrzewa, kogo mają w

swoich szeregach?

- Nie sądzę. Są agresywni tylko jeśli chodzi o handel. Jeśli jednak ten Havac zdo-

łał wprowadzić robota pomiędzy inne, musiał to zrobić tak, by członkowie dyrektoriatu
nie dowiedzieli się o tym.

- Czy powinniśmy rozkazać ich delegacji, by wyprowadzili roboty, mistrzu?
Odpowiedział mu Ki-Adi-Mundi:
- Ktokolwiek obserwuje sytuację, pewnie od razu uaktywniłby roboty. Jeśli tak się

stanie, mogłoby to sprawiać wrażenie, że stanowimy zagrożenie i skłoniłoby roboty do
zareagowania ogniem. Gdybyśmy mieli czas, moglibyśmy spróbować wysłać kogoś do
frachtowca Federacji Handlowej, by wyłączył centralny komputer kontrolujący roboty.

- Czy walczyłeś już kiedyś z takimi robotami, mistrzu Tiin?
- Słyszałem tylko, że nie są zbyt precyzyjne, padawanie.
Obi-Wan zmarszczył czoło.
- Jeśli wszystkich trzynaście zacznie strzelać, brak precyzji może nie mieć znacze-

nia.


Nie przebiegli nawet jednej czwartej korytarza prowadzącego do stanowisk dla

mediów, gdy Boiny wyśledził Havaca przez małe okienko z transpastali osadzone wy-
soko w drzwiach.

Maska kłamstw

Janko5

202

Puszczając Cohla, by stanął o własnych siłach, Qui-Gon przycisnął plecy do ścia-

ny korytarza.

- Ilu ich tam jest? - zapytał Rodianina.
- Havac i może jeszcze dwóch ludzi; siedzą na prawo od wejścia. Qui-Gon wska-

zał mu głową dźwignię otwierającą drzwi.

- Spróbuj otworzyć.
Boiny ostrożnie położył dłoń na dźwigni.
- Zamknięte. - Spojrzał na klawiaturę w ścianie. - Mógłbym pewnie obejść kod...
- Znam szybszy sposób - przerwał mu Qui-Gon.
Włączywszy miecz świetlny, wbił rozpaloną klingę w mechanizm zamka. Metal

rozjarzył się do czerwoności i zaczął się topić, napełniając powietrze gryzącym smro-
dem. Drzwi, skrzypiąc, rozsunęły się i schowały w ścianie.

Havac i jego dwaj towarzysze zdążyli już poderwać się na nogi i dobyć broni.

Deszcz laserowych strzałów odbił się od klingi Qui-Gona, który trzymał miecz uniesio-
ny do góry i precyzyjnymi ruchami parował kolejne strzały. Odbite rykoszetem ładunki
wypełniły całe pomieszczenie, trafiając dwóch ludzi Havaca, którzy upadli na podłogę.

Osłupiały i przerażony Havac wypuścił broń z ręki. Qui-Gon przywołał ją Mocą,

złapał i wsadził za szeroki pas, który nosił pod płaszczem.

Havac opadł na krzesło przy tablicy kontrolnej, unosząc drżące ze strachu ręce nad

głowę.

Boiny i Cohl weszli za Qui-Gonem do pomieszczenia.
Cohl rozejrzał się dookoła i spojrzał na Qui-Gona.
- Cieszę się, że nigdy nie musiałem z wami walczyć.
- Cohl! - wykrztusił Havac z bezbrzeżnym zdumieniem. Cohl zmrużył oczy.
- Następnym razem będziesz wiedział, czego się po mnie spodziewać. Amator z

ciebie.

- Gdzie jest pilot do zdalnego sterowania robotem bojowym? - zapytał Qui-Gon

Havaca.

Havac spojrzał na niego z miną niewiniątka.
- Jaki pilot? Nie wiem, o czym mówisz.
Qui-Gon pochylił się nad nim.
- Wprowadziłeś swojego robota między te, które towarzyszą członkom Dyrekto-

riatu Federacji Handlowej. - Złapał Havaca za ubranie i podniósł z krzesła, przyciskając
do szyby loży prasowej. - Gdzie jest pilot?

Havac bezskutecznie próbował odciągnąć rękę Qui-Gona.
- Dosyć! Puść mnie, to ci powiem! Qui-Gon opuścił go z powrotem na krzesło.
- Nasz strzelec go ma - wypluł z siebie Havac.
- Wiem, kogo ma na myśli - powiedział Cohl. – Mają tu snajpera. Qui-Gon spoj-

rzał ponownie na Havaca.

- Gdzie on jest?
- Na kładkach pod sufitem - wymamrotał Havac, odwracając wzrok. Qui-Gon

spojrzał na Cohla, podejmując decyzję.

background image

James Luceno

Janko5

203

- Czy czujesz się wystarczająco dobrze, żeby popilnować tych trzech, podczas gdy

ja z twoim partnerem odszukamy strzelca?

Cohl usiadł na jednym z krzeseł.
- Dam sobie radę.
Qui-Gon wręczył mu miotacz Havaca. Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie i

wskazał na dwóch rannych mężczyzn.

- Przyślę tu robota medycznego.
- Nie ma pośpiechu - zapewnił.
Gdy Qui-Gon i Boiny zniknęli za drzwiami, Cohl spojrzał złowrogo na Havaca.
Trębacze przerwali na chwilę, po czym zaczęli drugą fanfarę.
Muzycy kończyli właśnie ostatnią zwrotkę, gdy do mównicy Federacji Handlowej

podszedł posłaniec i zapytał o wicekróla Gunraya. Szef delegacji, Kuatianin, skierował
posłańca w dalszy koniec wygiętego stołu, za którym siedzieli członkowie dyrektoriatu.

Gunray przyglądał się podchodzącemu posłańcowi z widoczną obawą
- Przepraszam, że przeszkadzam, wicekrólu - powiedział posłaniec we wspólnym,

dostatecznie głośno, by Gunray mógł go usłyszeć mimo fanfar trębaczy - ale wygląda
na to, że pojawił się problem z pańskim wahadłowcem. Kontrola Portu Kosmicznego
Eriadu musi z panem natychmiast porozmawiać.

Twarz Gunraya wydłużyła się, gdy wysunął do przodu wydatną szczękę.
- Czy to nie może poczekać do zamknięcia szczytu?
Posłaniec pokręcił głową.
- Bardzo mi przykro, wicekrólu, ale chodzi o bezpieczeństwo. Zapewniam, że cała

sprawa zajmie panu tylko chwilę.

Przewodniczący delegacji, który obserwował wymianę zdań między Gunrayem i

posłańcem, zwrócił się do wicekróla:

- Proszę iść załatwić tę sprawę. Może będzie pan miał szczęście i nie będzie mu-

siał wysłuchiwać wystąpienia Najwyższego Kanclerza.

Lott Dod wstał, gdy Gunray zaczął się zbierać do wyjścia.
- Czy mam pozostać tutaj pod pańską nieobecność, wicekrólu?
Gunray zastanowił się i pokręcił głową.
- Chodź ze mną. Lepiej się znasz na procedurach i zawiłościach prawnych niż ja.

Pospieszmy się jednak, senatorze... nie chcę opuścić ani chwili więcej niż to absolutnie
niezbędne.

Maska kłamstw

Janko5

204

R O Z D Z I A Ł

33

Sto metrów nad podłogą sali, w której odbywał się szczyt, Qui-Gon i Boiny biegli

plątaniną kładek, portali i łączników rozciągających się pod sklepieniem budynku od
jednej ściany do drugiej. Marszowe dźwięki trąbek odbijały się od wypukłych ścian,
nakładając się i wygasając. Przez olbrzymi witrażowy świetlik w kopule wlewało się
kolorowe światło słońca.

Podwieszone do sufitu lub wsparte na wysięgnikach sterczących ze ścian kładki

miały ażurową podłogę i cylindryczne poręcze; były dość wąskie, najwyżej na szero-
kość człowieka przeciętnych rozmiarów. W regularnych odstępach, a zwłaszcza w
miejscach skrzyżowania dwóch kładek, znajdowały się balkony umożliwiające konser-
wację głośników i oświetlenia.

Liczba miejsc, w których mógł się ukryć samotny strzelec, uzbrojony w pilota lub

miotacz, była praktycznie nieograniczona.

Qui-Gon i Boiny nie zaszli daleko, gdy spotkali pierwszego z agentów ochrony.

Ochroniarz uniósł broń, gdy zobaczył, że nadchodzą i zapytał, kim są i po co tu przy-
szli. Qui-Gon wyjaśnił mu to zwięźle, jednocześnie badając agenta za pośrednictwem
Mocy, by sprawdzić, czy rzeczywiście ma podstawy, by zachowywać się władczo.

Zaniepokojony rewelacjami Qui-Gona agent włączył komunikator i poinformował

znajdujących się w pobliżu towarzyszy, by powtórnie sprawdzili dokumenty każdej
osoby, którą spotkają na kładkach, upewniając się, czy mają identyfikatory techników
lub agentów. Jednocześnie nakazał odcięcie wszystkich wyjść na zewnętrzny korytarz,
prowadzący do lóż dla mediów.

W ciągu kilku chwil do Qui-Gona, Boiny'ego i agenta dołączyli dodatkowi pra-

cownicy ochrony. Podzieliwszy się na trzy grupy, ruszyli przeczesywać kładki.

Qui-Gon i Boiny skierowali się od zewnętrznego korytarza w stronę środka sali.

Tuż pod nimi stały dwa szeregi trębaczy i doboszy.

Dotarli do skrzyżowania i rozdzielili się.
Rozciągając czucie, Qui-Gon ruszył ostrożnie w stronę następnego balkonu.
Zobaczył agenta ochrony z karabinem blasterowym w rękach.
- Dostałem wiadomość przez komunikator - powiedział. - Na następnym balkonie

jest dwóch techników. Proponuję zacząć od nich.

background image

James Luceno

Janko5

205

Agent cofnął się, by przepuścić Qui-Gona. Jedi pobiegł do przodu, poczuł jednak,

że Moc każe mu zawrócić. Zaczął się odwracać. Ktoś krzyknął:

- Jedi!
Qui-Gon obrócił się i zobaczył Boiny'ego, jak biegnie pędem w jego stronę. Agent

ochrony znalazł się pomiędzy nimi, nadal trzymając na ukos przez pierś karabin blaste-
rowy.

Boiny wskazał na agenta.
- To właśnie jest... Agent spojrzał na Qui-Gona.
- On jest ze mną- zaczął mówić Qui-Gon.
Agent przykucnął i wystrzelił, trafiając Boiny'ego prosto w pierś. Rodianin prze-

wrócił się do tyłu na kładkę. Dopiero wtedy agent odwrócił się w stronę Qui-Gona, nie
przerywając ognia.

Qui-Gon włączył miecz świetlny. Laserowe strzały nadlatywały jednak z taką

prędkością i precyzją że trudno mu było odbić wszystkie. Dwa przedarły się przez jego
obronę, trafiając w lewe ramię i prawą nogę.

Qui-Gon się zatoczył.
Przyciągnięci odgłosem strzałów trzej agenci nadbiegli z tej samej strony, z której

przyszedł Boiny. Strzelec Havaca wyciągnął drugi, krótki miotacz z kabury pod pachą i
wystrzelił do agentów, raniąc dwóch.

Qui-Gon zmienił kąt nachylenia miecza, by móc odbijać strzały na boki, a nie z

powrotem w stronę strzelca, bo bał się, że mógłby trafić w agentów, którzy zdążyli
odpowiedzieć ogniem, nie przejmując się zbytnio trudnym położeniem, w jakim znalazł
się Qui-Gon.

Strzelec był oszałamiająco szybki; uchylał się przed strzałami od jednej strony

kładki do drugiej, a ukryta zbroja pochłaniała te nieliczne strzały, które zdołały go tra-
fić.

Qui-Gon skoczył do przodu. Tnąc poziomo mieczem, odciął dwa pionowe wspor-

niki podtrzymujące kładkę.

Następnie skierował miecz w dół, by odrąbać dolne przypory platformy.
Obie części rozciętej kładki przechyliły się gwałtownie, a Qui-Gon i strzelec

Havaca zaczęli spadać w stronę coraz szerszej przerwy pomiędzy zwisającymi końcami
platformy.

Z gardła strzelca wyrwał się przeraźliwy krzyk. Mężczyzna zsuwał się po kratow-

nicy kładki, strzelając z obu miotaczy do Qui-Gona.

* * *

Chwilę krótkiej ciszy pomiędzy drugą a trzecią i ostatnią powitalną fanfarą zakłó-

cił gwar podniesionych, spanikowanych głosów.

Valorum siedzący sztywno w samym środku mównicy delegacji Coruscant nie był

pewien, skąd dochodzą krzyki, zanim Sei Taria nie zakryła dłonią ust, palcem drugiej
wskazując na sufit.

Maska kłamstw

Janko5

206

W labiryncie kładek pod świetlikiem kopuły ze świstem krzyżowały się promienie

laserowych wystrzałów. W kolorowym blasku odcinało się zielone ostrze miecza
świetlnego. Deszcz iskier opadał na muzyków jak konfetti.

Sei krzyknęła.
Mistrzowie Jedi Adi Gallia i Vergere skoczyły do przodu z włączonymi mieczami

świetlnymi.

W tej samej chwili od jednej z kładek oderwała się postać i runęła w dół.

Z mównicy Federacji Handlowej po drugiej stronie sali przewodniczący dyrekto-

riatu patrzył osłupiały na strzelaninę wśród kładek i dźwigarów podwieszonych pod
sklepieniem. Jednocześnie na dole zobaczył kilku Jedi i funkcjonariuszy Departamentu
Sprawiedliwości, jak szybko, choć ukradkiem, ruszają w stronę mównicy dyrektoriatu.

Kuatianin spoglądał to w sufit, to na podłogę sali. Czy szczyt został zorganizowa-

ny tylko po to, by wciągnąć dyrektoriat w pułapkę?- pytał sam siebie. Czy Republika
odważy się zaatakować ich w miejscu publicznym?

Roboty bojowe momentalnie przeszły z postawy na baczność do pozycji bojowej,

uginając dolne kończyny w stawach kolanowych, z jedną nogą w wykroku i zakrzy-
wionymi ramionami. Były zaprogramowane w taki sposób, by reagować na polecenia
każdego z członków dyrektoriatu - a w każdym razie przekazywać ich polecenia do
centralnego komputera kontrolnego na pokładzie statku Federacji Handlowej - ale naj-
lepiej radzili sobie z nimi Neimoidianie.

Przewodniczący rozejrzał się, szukając wzrokiem Nute'a Gunraya i uświadomił

sobie, że wicekról jeszcze nie wrócił. Nie wiedząc, co robić w tej sytuacji, odwrócił się
do jednego z asystentów.

- Włączyć pole siłowe! - rozkazał.

Dźwięki wystrzałów i okrzyki strachu z dolnej części sali dochodziły również do

loży prasowej, którą załatwił sobie Havac. Siedząc na krześle z bronią wycelowaną w
Havaca, Cohl usłyszał, jak holokamera włącza się z cichym trzaskiem, i zauważył, że
Havac zerka w jej stronę.

- Czy mam rację, zakładając, że zamierzasz mnie zabić? - zapytał Havac. - W koń-

cu w tym jesteś najlepszy, co?

- Nieźle sobie radzisz jak na żółtodzioba, Havac. Havac prychnął pogardliwie.
- Jestem gotów oddać życie za sprawę, kapitanie.
- Może i jesteś - odparł Cohl. - Ale nie dam ci tej satysfakcji. Zginiesz wyłącznie

za to, że zabiłeś Rellę. A twoja sprawa i tak jest przegrana.

Havac ponownie zerknął na holokamerę.
- Tak sądzisz?
Cohl wskazał na transpastalowe okno.
- Słyszysz te blastery? Jedi znaleźli twojego strzelca, tego, który kontroluje robota.

Valorum jest bezpieczny. Nigdy zresztą nie miałem zbyt wysokiego mniemania o tej
akcji, widząc, że podobnie jak wy, Valorum dąży do rozwiązania Federacji Handlowej.

Havac roześmiał się.

background image

James Luceno

Janko5

207

- Nic nie zrozumiałeś, Cohl. Rzeczywiście jesteś już za stary do tej zabawy. Dla-

czego myślisz, że naszym celem jest Valorum?

Uśmiech na twarzy Cohla nagle stężał.
Krzywiąc się z bólu, wstał z krzesła i dokuśtykał do okna. Strzelanina spowodo-

wała, że w sali zapanował kompletny chaos. Członkowie Dyrektoriatu Federacji Han-
dlowej stali za wygiętym łukowato stołem w otoczeniu swych robotów bojowych, bez-
piecznie odgrodzeni tarczą pola siłowego. Po jednej stronie sali grupa Jedi i funkcjona-
riuszy Departamentu Sprawiedliwości zbliżała się do mównicy Federacji Handlowej.
Cohl odwrócił się w stronę Havaca z płonącymi oczami.

- Chodzi wam o federację!
Havac nie mógł powstrzymać triumfalnego uśmiechu.
- Potrzebowaliśmy tylko, żeby uruchomili pole siłowe. - Wskazał na urządzenia

wycelowane ku dołowi sali. - Skaner odebrał sygnał o aktywacji. Holokamera zajmie
się resztą.

- To holokamera jest pilotem - powiedział Cohl jak w transie.
Rzucił się w stronę kamery, w pół drogi trafiając na Havaca. Wpadli na siebie i

upadli na podłogę, nie puszczając jeden drugiego. Przeturlali się, walcząc o przewagę i
próbując wyrwać sobie nawzajem miotacz.

Cohl zamachnął się i wbił łokieć w twarz Havaca. Mężczyzna przeturlał się na

bok, a Cohl wykorzystał siłę rozpędu przeciwnika, by wtoczyć się na niego i przy-
gwoździć kolanami do podłogi.

Havac zaczął się wiercić, ale nie puścił blastera; wcisnął spust, posyłając kulę w

brzuch Cohla. Cohl poczuł, że siła wystrzału odrzuca go do tyłu, ale skoczył ponownie
na Havaca, całym swoim ciężarem napierając na broń i kierując lufę w stronę piersi
przeciwnika.

Zebrał resztki sił, wcisnął spust i wystrzelił ostatni nabój.

Wisząc na jednym ręku pod kołyszącą się kładką, Qui-Gon spojrzał w dół na salę.

Trębacze przerwali fanfarę w pół nuty, porzucili trąbki i rozpierzchli się, szukając
ochrony. Delegaci zerwali się z krzeseł i zaczęli uciekać, dosłownie depcząc innym po
głowach, byle tylko znaleźć się z dala od strzelaniny.

Valorum stał, szczelnie otoczony kręgiem utworzonym przez Gwardię Senacką i

rycerzy Jedi.

Saesee Tiin, Ki-Adi-Mundi i Obi-Wan zajęli pozycje na wprost mównicy Federa-

cji Handlowej; unieśli miecze świetlne, gotowe do odparcia strzałów robotów bojo-
wych.

Członkowie dyrektoriatu uruchomili jednak ochronne pole siłowe, co oznaczało,

że ze strony ich mównicy w głąb sali nie przedrze się żaden strzał.

Trzynaście robotów sięgnęło prawymi kończynami po laserowe rusznice, które

miało na plecach.

Funkcjonariusze Departamentu Sprawiedliwości zaczęli strzelać w stronę pola si-

łowego, które po prostu wchłonęło ich strzały.

I wtedy roboty, wszystkie naraz, wykonały półobrót.

Maska kłamstw

Janko5

208

Widać było, że członkowie dyrektoriatu mówią coś do robotów, coraz bardziej

nerwowo, aż w końcu zaczynają wycofywać się od wygiętego stołu.

Roboty wystrzeliły.
Rycerze Jedi i republikańscy funkcjonariusze patrzyli bezradnie, jak strzały roz-

rywają na kawałki stół i krzesła, trafiając w końcu w ciała członków dyrektoriatu,
wstrząsając nimi i ciskając na boki mównicy.

Ostrzał zakończył się równie gwałtownie, jak się rozpoczął.
Przez chwilę roboty czekały, aż rusznice wystygną, a następnie zawiesiły je z po-

wrotem na plecach i odwróciły się twarzami w stronę sali.

Oszołomiony tym, co zobaczył, Qui-Gon wspiął się na chybotliwą kładkę i usiadł

ciężko, patrząc przed siebie w przestrzeń.

background image

James Luceno

Janko5

209

W E W N Ę T R Z N Y K R Ą G

Maska kłamstw

Janko5

210

R O Z D Z I A Ł

34

Front Mgławicy został właściwie rozwiązany - wyjaśniła Qui-Gonowi funkcjona-

riuszka Departamentu Sprawiedliwości. - Tych kilku, których udało nam się wytropić,
zaprzecza, jakoby wiedzieli cokolwiek o akcji Havaca na Eriadu. Niektórzy wręcz nig-
dy go nie spotkali i twierdzą, że tego nazwiska używali rutynowo wszyscy członkowie
radykalnej frakcji Frontu. Zresztą operacja na Eriadu została zaplanowana w najgłęb-
szej tajemnicy, jako że bojownicy byli przekonani, że mają w swych szeregach infor-
matora.

- Informatorem był jeden z umiarkowanych - uzupełnił Qui-Gon. - To dzięki nie-

mu dowiedziałem się o planach napadu Cohla na frachtowiec Federacji Handlowej w
pobliżu Dorvalli, a na Asmeru - o tajnej operacji zleconej Cohlowi przez Havaca.

Funkcjonariuszka - szczupła, ciemnowłosa kobieta o eleganckich manierach - za-

notowała uwagi Qui-Gona w notesie komputerowym. Byli tylko we dwoje w małym
kubiku na olbrzymiej sali w centrali Departamentu Sprawiedliwości na Coruscant. Od
zamachu upłynął prawie cały standardowy miesiąc.

Deaktywacja tarczy ochronnej, którą członkowie Dyrektoriatu Federacji Handlo-

wej opuścili - nieświadomie stając się sprawcami własnej zguby - wymagała pracy
całego zespołu techników, uzbrojonych w rozpraszacze pola. Dwaj Neimoidianie, któ-
rzy przeżyli masakrę-wicekról Nutę Gunray i senator Lott Dod - nie protestowali, gdy
te same rozpraszacze zostały użyte w celu podporządkowania i wymuszenia posłuszeń-
stwa na trzynastu robotach. Przywileje dyplomatyczne umożliwiły Neimoidianom odlot
z Eriadu bez konieczności składania jakichkolwiek wyjaśnień.

Najwyższy Kanclerz Valorum nakazał Departamentowi Sprawiedliwości natych-

miastowe rozpoczęcie śledztwa, ale wkrótce okazało się, że Tarkin, namiestnik guber-
natora, pokrzyżował im szyki. Tarkin przekonywał, że skoro Eriadu nie zdołała zapew-
nić bezpieczeństwa szczytu, sprawa powinna być prowadzona przez miejscowych de-
tektywów. Zachodziła obawa, że Tarkin, obawiając się odwetu Federacji Handlowej,
będzie próbował zrzucić winę na inne osoby. Zamiast tego jednak po prostu uniemoż-
liwił śledztwo, pozwalając, by dowody i naoczni świadkowie zniknęli. Całkowicie
zlekceważeni funkcjonariusze, których Valorum poprosił o pozostanie na Eriadu, w
końcu zwinęli manatki i wrócili na Coruscant.

background image

James Luceno

Janko5

211

Qui-Gon starał się śledzić na bieżąco rozwój wypadków, ale naczelnik wydziału

dochodzeniowego, który miał być łącznikiem z ekipą na Eriadu, dopiero co powrócił na
Coruscant.

- Havac okazał się z pochodzenia Eriaduaninem - ciągnęła funkcjonariuszka. -

Naprawdę nazywał się Eru Matalis i był korespondentem medialnym i holoreporterem,
a do Federacji Handlowej miał zadawnione urazy. W pewnym momencie został przy-
wódcą komórki Frontu Mgławicy na Eriadu i awansował dalej, aż wysunął się na czoło
organizacji. Rewizja w kryjówce Frontu w stolicy Eriadu ujawniła, że Front miał kon-
takty we wszystkich instytucjach rządowych i w policji, i jego członkowie najprawdo-
podobniej wiedzieli wszystko o środkach ochrony podjętych z okazji szczytu. Havac, to
znaczy Matalis, ewidentnie wykorzystał swoje kontakty, by uzyskać przepustki, identy-
fikatory, mundury ochroniarzy i inne dokumenty dla zamachowców wynajętych przez
Cohla, a może nawet zdołał ukryć broń w sali balowej jeszcze przez rozpoczęciem
szczytu.

- Operacja musiała zostać zaplanowana tuż po ogłoszeniu, że szczyt się odbędzie -

powiedział Qui-Gon. - Albo wkrótce po ataku na Najwyższego Kanclerza, tu na Co-
ruscant. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek zdołali się dowiedzieć, czy tamten zamach był
prawdziwy, czy tylko miał odwrócić naszą uwagę od przygotowań do operacji na Eria-
du.

- Chyba że Cohl albo Havac przemówią do nas zza grobu - powiedziała funkcjona-

riuszka.

- A co z tymi zamachowcami, których udało się złapać?
- Wszyscy przetrzymywani twierdzą, że celem był Valorum... nawet ci dwaj, któ-

rych odkrył pan z Havakiem w loży prasowej. Według ich historyjki, Havac chciał
zorganizować atak w taki sposób, by wyglądało, że roboty Federacji Handlowej zabiły
kanclerza Valoruma na rozkaz dyrektoriatu. Miało to doprowadzić do rozwiązania Fe-
deracji Handlowej, co było jednym z głównych celów Frontu. Rozważaliśmy możli-
wość, że roboty miały awarię oprogramowania i że atak na członków dyrektoriatu był
pomyłką. Ale Baktoid dostarczył nam solidnych dowodów, że coś takiego nie mogło
mieć miejsca.

- Czy Baktoid mógł pomagać Havacowi?
- Stanowczo zaprzeczają, by mieli w tym jakikolwiek udział. Ich inżynierowie

pomogli nam nawet zbadać tego robota bojowego, tak zwanego dowódcę, co pozwoliło
stwierdzić, że zawierał mechanizm, dzięki któremu mógł być sterowany niezależnie od
centralnego komputera, ale tylko przez krótki okres. Holokamera Havaca zainicjowała
działania robota, a dwanaście pozostałych robotów po prostu wykonywało rozkazy
dowódcy. Gdy tylko centralny komputer zorientował się, co się dzieje w sali, w której
odbywał się szczyt, wyłączył je wszystkie.

Qui-Gon zastanawiał się przez chwilę.
- Ktoś musiał pomóc Havacowi dostarczyć robota Federacji Handlowej.
- Jak najbardziej - przytaknęła funkcjonariuszka. - Jednak przywileje dyploma-

tyczne nie pozwoliły nam dowiedzieć się wszystkiego, co chcieliśmy. Na przykład z akt
kosmoportu Eriadu wynika, że dyrektoriat przywiózł ze sobą tylko dwanaście robotów.

Maska kłamstw

Janko5

212

A zatem trzynasty, robot-morderca, musiał trafić w ich ręce już na powierzchni planety.
Gunray, nowy wicekról zarządzający całej Federacji Handlowej, utrzymuje, oczywiście
poprzez swoich prawników, że któryś z członków dyrektoriatu musiał otrzymać albo
wprowadzić do sali robota. Senator Lott Dod twierdzi, że kiedy zwrócił uwagę wice-
króla na trzynastego robota, ten wydawał się równie zaskoczony, jak sam Dod.

- A co z wiadomością, którą Gunray i Dod otrzymali w sali tuż przed rozpoczę-

ciem szczytu?

- Była prawdziwa... na tyle, na ile udało nam się to ustalić. W jednym z silników

neimoidiańskiego wahadłowca miał miejsce wyciek plazmy. Wyciek został wykryty
przez skanery kosmoportu i ktoś z tamtejszej obsługi skontaktował się z ochroną szczy-
tu. Problem polega na tym, że nie udało nam się ustalić tożsamości tej osoby. Wicekról
Gunray utrzymuje, że komunikator, który wręczył mu posłaniec, był wyłączony, gdy go
otrzymał. Posłaniec to potwierdza. W chwili, gdy Gunray i Dod wracali na swoje miej-
sca, zamach był w toku i ochrona zatrzymała ich przez wejściem do sali.

Funkcjonariuszka pokręciła głową z niezadowoleniem.
- Wszystkie tropy kończą się na osobie Havaca.
Qui-Gon skrzyżował ręce na piersiach i kiwnął głową, choć niezbyt przekonująco.
- Na to wygląda.

- Cieszę się, że znów pana widzę, senatorze Palpatine - powiedziała prześliczna

postać widoczna w polu holoprojektora. -Z niecierpliwością czekam na dzień, w którym
spotkamy się znów osobiście.

- Ja również, wasza wysokość - powiedział Palpatine, kłaniając się z szacunkiem.
Postać siedziała na tronie z okrągłym oparciem, na tle wysokiego, łukowatego

okna i z potężnymi kolumnami z surowego kamienia po obu stronach. Jej niski głos był
równie opanowany jak postawa; słowa dobiegały z umalowanych ust niemal bez into-
nacji. Szczupła, o ślicznej, kobiecej twarzy, wyglądała wyjątkowo dostojnie jak na tak
młodą osobę. Widać było, że traktuje swe obowiązki z najwyższą powagą.

Urodziła się jako Padme Neberrie, odtąd jednak miała być znana jako królowa

Amidala, nowa elekcyjna władczyni planety Naboo.

Palpatine odbierał transmisję w swoim apartamencie, w przypominającym górską

grań wieżowcu na ulicy Republiki 500, w jednej z najstarszych i najbardziej reprezen-
tacyjnych dzielnic miasta. Ściany i podłoga pokoju były czerwone jak tron Amidali, a
cenne dzieła sztuki zajmowały każdą wnękę i każdy kąt.

Wyobraził sobie własną podobiznę unoszącą się nad kompozytowym holoprojek-

torem w komnacie rady w pałacu w Theed na Naboo.

- Senatorze, pragnę poinformować pana o czymś, co dopiero teraz zostało mi

ujawnione. Król Veruna nie żyje.

- Nie żyje, Wasza Wysokość? - Palpatine zmarszczył czoło, udając zaniepokoje-

nie. - Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie pokazywał się publicznie od czasu abdyka-
cji. Z tego, co wiedziałem, był w dobrym zdrowiu.

background image

James Luceno

Janko5

213

- Był w dobrym zdrowiu, senatorze - powiedziała Amidala swoim monotonnym

głosem. - Jego śmierć uznano za „przypadkową", ale jej okoliczności są bardzo tajem-
nicze.

Choć zaledwie czternastoletnia, nie była najmłodszą monarchinią wybraną na tron,

jednak niewątpliwie jedną z najbardziej konwencjonalnych, zarówno w stroju, jak i
zachowaniu.

Od stóp do głów okrywała ją czerwona szata, szeroka w ramionach, z mankietami

obszytymi futrem potolli. Wąski gors sukni haftowany był bezcenną nicią. Jej twarz,
pomalowana na biało, wychylała się z szerokiego kołnierza, który nie tylko okalał jej
delikatne rysy, ale przechodził w skomplikowane, wysadzane klejnotami nakrycie gło-
wy o fałdach spływających na plecy królowej. Paznokcie również miała pomalowane
na biało, a na każdym policzku widniała stylizowana kropka. Tradycyjna „blizna pa-
mięci" dzieliła na pół jej dolną wargę, pomalowaną również na biało, w przeciwień-
stwie do górnej. Wokół królowej stało pięć dworek w purpurowych szatach z kaptura-
mi.

- Pragnę zapoznać pana z naszym nowym dowódcą gwardii, senatorze - powie-

działa Amidala, wskazując na kogoś, kto znajdował się poza polem widzenia. - Kapitan
Panaka.

Gładko wygolony mężczyzna o jasnobrązowej skórze wszedł w obręb holopola.

Wyglądał na pozbawionego poczucia humoru. Miał na sobie skórzaną kurtkę i pasującą
do niej czapkę, odpowiednią dla swej szarży. Panaka objął dowództwo gwardii niedaw-
no, ale nie był nowy na dworze, służył bowiem przez pewien czas pod rozkazami swe-
go poprzednika, kapitana Magnety.

- Ze względu na podejrzane okoliczności śmierci króla Veruna - powiedziała Ami-

dala - kapitan Panaka uważa, że należy wzmocnić środki bezpieczeństwa w stosunku do
nas wszystkich, nie wyłączając pana, senatorze.

Palpatine wyglądał na zaskoczonego, a nawet lekko rozbawionego tym pomysłem.
- Na Coruscant to raczej zbyteczne, wasza wysokość. Jedyne niebezpieczeństwo,

jakie mi tu grozi, to konieczność spoufalania się z innymi senatorami i uodpornienia się
na chciwość, która trawi galaktyczny senat.

Królowa ponownie pojawiła siew holopolu.
- A niedawny zatarg pomiędzy Federacją Handlową a terrorystami Frontu Mgła-

wicy, senatorze?

Palpatine pokręcił głową z dezaprobatą.
- Ten przykry incydent pokazał jedynie, jak nieskuteczna stała się Republika jako

mediator w tego typu konfliktach. Zbyt wielu w senacie stawia swe własne potrzeby
ponad potrzebami Republiki.

- Jakie losy czekają zgłoszoną przez kanclerza Valoruma propozycję opodatkowa-

nia stref wolnego handlu?

- Jestem przekonany, że Najwyższy Kanclerz będzie forsował tę propozycję.
- Jak pan zagłosuje, senatorze, jeśli dojdzie do głosowania?
- Jak Wasza Wysokość życzy sobie, bym głosował?
Amidala zastanawiała się przez chwilę.

Maska kłamstw

Janko5

214

- Odpowiadam przez ludem Naboo. Życzyłabym sobie bardzo nawiązać dobre sto-

sunki z kanclerzem Valorumem, ale Naboo nie może dać się wciągnąć w spory pomię-
dzy Federacją Handlową a Republiką. Zaakceptuję pańską decyzję w tej sprawie, sena-
torze.

Palpatine skłonił głowę.
- W takim razie rozważę tę sprawę starannie i zagłosuję zgodnie z tym, co w osta-

tecznym rozrachunku będzie najlepsze dla Naboo i dla Republiki.


Valorum stał przy wysokich oknach, spoglądając na panoramę miasta.
- Ostatnim razem, kiedy się tu spotkaliśmy, rozmawialiśmy o prośbie Federacji

Handlowej o ochronę przed terrorystami - powiedział. - I przez tych kilka miesięcy
sytuacja tylko się zaogniła. Kiedy zastanawiam się nad rozwojem wypadków, które
doprowadziły nas w to mroczne miejsce, czuję się zagubiony. Gdyby ktoś kilka miesię-
cy temu próbował mnie przekonać, że zmierzamy w takim kierunku, zlekceważyłbym
ostrzeżenie, uważając taki scenariusz za całkowicie niemożliwy.

Senator Palpatine nie odpowiedział. Czekał, aż Valorum odwróci się w jego stro-

nę.

- Ze względu na to, co stało się w czasie szczytu, odroczyłem wniesienie na forum

senatu sprawy opodatkowania. Jednak zarówno ci, którzy popierają propozycję, jak i jej
przeciwnicy naciskają na mnie, by rozwiązać tę sprawę raz na zawsze.

Valorum odwrócił się twarzą do Palpatine'a.
- Pan, chyba bardziej niż ktokolwiek inny, wyczuwa nastroje senatu. Czy zamach

przysporzył Federacji Handlowej tylu sympatyków, że nie zdołamy zebrać odpowied-
niego poparcia dla opodatkowania?

- Wręcz przeciwnie - odpowiedział Palpatine. - To, co stało się na Eriadu, tylko

umocniło powszechne przekonanie, że wkraczamy w czasy przemocy, a konflikt mię-
dzy Federacją Handlową a Frontem Mgławicy może być zwiastunem dalszych tragedii.
Co więcej, zważywszy na fakt, że u steru Federacji stoją teraz zorientowani wyłącznie
na zyski Neimoidianie, można się spodziewać narastania napięcia w systemach peryfe-
ryjnych. Pański plan skierowania części przychodów podatkowych do światów Odle-
głych Rubieży jest godzien pochwały i powinien być jak najszybciej wdrożony. Wiele
planet i walczących o przetrwanie koncernów zyska na tym posunięciu. Konkurencja
rynkowa ograniczy w końcu zapędy Federacji Handlowej w sposób samoistny, bez
potrzeby interwencji ze strony Republiki innej niż opodatkowanie.

Valorum pokiwał głową.
- A co z wnioskiem Federacji Handlowej o zwiększenie ich kontyngentu obronne-

go? Niezależnie od wyeliminowania zagrożenia ze strony Frontu Mgławicy Neimoidia-
nie będą chcieli uzyskać nasze pozwolenie na zwiększenie liczebności ich sił obron-
nych.

- To prawda - powiedział powoli Palpatine. - W geście dobrej woli powinniśmy

przynajmniej rozważyć możliwość udzielenia Federacji zgody na podjęcie wszelkich
kroków, jakie uważają za stosowne dla ochrony swej floty. Rozpad Frontu Mgławicy

background image

James Luceno

Janko5

215
nie wyklucza możliwości wystąpienia dalszych aktów terroru ze strony grup, które
powstaną w ich miejsce.

Valorum spojrzał Palpatine'owi prosto w oczy.
- Czy będziemy mieć głos Naboo?
Palpatine westchnął.
- Niestety, królowa Amidala nie jest gotowa udzielić poparcia kwestii opodatko-

wania, ponieważ Naboo jest w dużym stopniu uzależniona od Federacji Handlowej,
jeśli chodzi o import wielu podstawowych dóbr. Jest młoda i nie ma doświadczenia w
podobnych sprawach, ale chętnie się uczy. - Wbił wzrok w twarz kanclerza. - Ja jednak
będę nadal robił wszystko, co w mojej mocy, by zakulisowo wspierać tę inicjatywę.
Jestem przekonany, że uda nam się zebrać dość głosów.

Valorum uśmiechnął się z wdzięcznością.
- W zamian za wsparcie, jaki mi okazałeś, przyjacielu, przyjmij w zamian zapew-

nienie, że gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, udzielę Naboo wszelkiej możliwej
pomocy.

- Dziękuję, panie kanclerzu. Trzymam pana za słowo.

Maska kłamstw

Janko5

216

R O Z D Z I A Ł

35

Publiczne korytarze galaktycznego senatu zapełniał tłum korespondentów Holo-

Netu, sympatyków i co bardziej obywatelsko nastawionych mieszkańców Coruscant.

Odmłodniały Valorum szedł powoli głównym korytarzem, eskortowany przez

Gwardię Senacką, wymieniając dystyngowane ukłony z senatorami i ignorując pytania
zadawane przez reporterów.

- Najwyższy Kanclerzu, czy kiedykolwiek choć przez moment wątpił pan, że pro-

pozycja opodatkowania zostanie ratyfikowana? - zapytał twi'lekiański korespondent.

Sei Taria odpowiedziała za niego.
- Inicjatywa od początku wzbudzała kontrowersje. Ale wszyscy zaangażowani

wierzyli, że propozycja przejdzie, jeśli wszystkie strony będą miały okazję się wypo-
wiedzieć.

Atrakcyjna kobieta przepchnęła się do pierwszego rzędu reporterów.
- Biorąc pod uwagę to, co stało się podczas szczytu handlowego, czy nadal uważa

pan, że wszystkie strony miały okazję się wypowiedzieć?

I znów interweniowała Sei Taria.
- Choć ta tragedia zmusiła nas do skrócenia szczytu, wiele osiągnęliśmy na Eriadu.

Ci, którzy nie mieli okazji wypowiedzieć się podczas szczytu, mogli wielokrotnie wy-
razić swoje opinie tutaj, podczas dyskusji w senacie.

- Dyskusji czy sporów, panie kanclerzu?
Valorum bagatelizująco machnął ręką.
- Czy nie uważa pan, że opodatkowanie to cios dla praw systemów peryferyjnych?
- Systemy peryferyjne z pewnością skorzystają na tej sytuacji -odpowiedziała Ta-

ria. - Ale wszystkie światy odniosą korzyści dzięki tej historycznej decyzji. W przeci-
wieństwie do tego, co głoszą różni ambitni politykierzy, przegłosowanie tej ustawy
jasno dowodzi, że senat nie jest aż tak niesprawny i apatyczny, by nie mógł podjąć
działań dla wspólnego dobra.

Kolejny korespondent przepchnął się do przodu.
- Czy ten moment jest dla pana ukoronowaniem kariery?
Taria uniosła ręce.

background image

James Luceno

Janko5

217

- Jeszcze dzisiaj biuro Najwyższego Kanclerza wyda oświadczenie w tej sprawie.

Do tego momentu nie będziemy odpowiadać na dalsze pytania.

Reporterzy zaszemrali, ale w końcu umilkli i rozstąpili się, przepuszczając kancle-

rza oraz otaczających go doradców i gwardzistów w stronę turbowindy prowadzącej do
jego prywatnych apartamentów.

Znalazłszy się tam, zdjął płaszcz, usiadł ciężko w fotelu i głośno odetchnął.
- Dziękuję za interwencję - powiedział do Sei Tarii, gdy zostali sami w gabinecie.
Uśmiechnęła się i usiadła naprzeciwko.
- Powinniśmy jak najszybciej wydać oświadczenie. Czy zechce pan napisać coś te-

raz?

Valorum zmarszczył brwi, wstał i przeszedł na środek pokoju, złączywszy dłonie

za plecami. Taria uruchomiła funkcję nagrywania w komunikatorze na nadgarstku.

- Od zbyt dawna senat grzązł w bagnie procedur i regulaminów - zaczął dyktować

Valorum. - Dziś jednak udało nam się przezwyciężyć biurokratyczny bezwład, odkłada-
jąc na bok małostkowe sprzeczki i własne interesy, by połączyć swe siły i uderzyć w
imieniu całej Republiki. W tej sposób potwierdziliśmy nasz mandat i odnaleźliśmy
właściwą drogę. Poczytuję sobie za zaszczyt możliwość przedstawienia tej historycznej
propozycji. Zwycięstwo byłoby jednak niemożliwe bez niezmordowanych wysiłków
kilku dobrych i uczciwych delegatów. Powstrzymam się od wchodzenia w szczegóły
techniczne dotyczące przebiegu głosowania. Pragnę jednak powiedzieć, że wiele za-
wdzięczamy senatorom takim jak...

Valorum przerwał, słysząc dzwonek do drzwi do gabinetu. Kiedy Sei Taria otwo-

rzyła, dwóch senackich gwardzistów wprowadziło do pokoju senatora z Alderaanu,
Baila Antillesa. W prawej dłoni przewodniczący Komisji Etyki Senackiej trzymał dura-
kartkę sprawiającą wrażenie dokumentu prawniczego.

- Najwyższy Kanclerzu, jest mi niezmiernie przykro, że przynoszę złe wieści w

dniu, w którym powinniśmy świętować - powiedział Antilles, wręczając dokument
kanclerzowi. - Ten dokument to oficjalne wezwanie do stawienia się w Sądzie Najwyż-
szym w celu ustosunkowania się do zarzutów korupcji i nielegalnego wzbogacenia.

Valorum zamrugał osłupiały. Po prostu nie mógł pojąć tego, co właśnie usłyszał.

To musiała być jakaś pomyłka albo żart w bardzo złym stylu. Serce zaczęło mu walić w
piersi i nagle zaczęło mu brakować powietrza. Spojrzał na durakartkę, którą mu wrę-
czono, a potem na Antillesa.

- Domagam się wyjaśnienia, o co w tym wszystkim chodzi.
Antilles zacisnął usta.
- Jeszcze raz przepraszam, panie kanclerzu. Niestety, w tej chwili nie wolno mi

powiedzieć nic więcej o tej sprawie.

Maska kłamstw

Janko5

218

R O Z D Z I A Ł

36

Valorum - w otoczeniu nie Gwardii Senackiej, lecz prawników -stawił się w Są-

dzie Najwyższym niemal dwa tygodnie później. W tym czasie jego prawnicy zdołali
ustalić, że podstawą stawianych mu zarzutów jest inwestycja dokonana w firmie Valo-
rum Shipping na Eriadu.

Poza tym Valorum nie wiedział nic.
Sąd Najwyższy zebrał się na zamkniętym posiedzeniu w budynku Sądów Galak-

tycznych - olbrzymiej budowli ozdobionej ostrymi łukami, wysokimi iglicami i kolek-
cją wyrafinowanych rzeźb, mieszczącej się na tak zwanej Równinie Coruscant, nieda-
leko od Świątyni Jedi.

Valorum i jego adwokaci usiedli przy długim stole naprzeciw dwunastu członków

rady sędziowskiej w długich szatach. Bail Antilles i inni członkowie Komisji Etyki
Senackiej siedzieli prostopadle do nich.

Sędzia główny zwrócił się do Valoruma.
- Panie kanclerzu, jesteśmy wdzięczni, że zdecydował się pan stawić przed nami,

choć nie otrzymał pan oficjalnego wezwania.

- Dano nam do zrozumienia, że dzisiejsze przesłuchanie ma charakter nieoficjalny

- powiedział w imieniu Valoruma jeden z adwokatów.

- Słusznie pan zakłada.
Sędzia spojrzał na Antillesa, który wstał i przemówił ze swego miejsca za stołem

komisji.

- Wysoki Sądzie, Najwyższy Kanclerzu - zaczął. - Zaledwie dwa tygodnie temu

senat zebrał się na specjalnym posiedzeniu, by przegłosować wniosek zgłoszony przez
Najwyższego Kanclerza obłożenia podatkiem wszystkich dostaw towarów i innej dzia-
łalności handlowej na obszarach zwanych wcześniej jako strefy wolnego handlu syste-
mów peryferyjnych. Poprawka do pierwotnej propozycji przewidywała, że pewien od-
setek przychodów podatkowych osiągniętych w ten sposób przez Republikę zostanie
przeznaczony na rozwój opieki społecznej i postępu technologicznego w systemach
peryferyjnych. Wiele przedsiębiorstw działających w tych systemach zaczęło już teraz
zbierać owoce tej poprawki w postaci inwestycji kapitałowych ze strony inwestorów
pochodzących z planet Jądra. Jednym z takich przedsiębiorstw jest spółka Valorum

background image

James Luceno

Janko5

219
Shipping and Transport z Eriadu, która otrzymała niedawno zastrzyk kapitału, wyjąt-
kowo duży jak na spółkę, która przez ostatnich kilka standardowych lat wykazała mi-
nimalne zyski. Adwokat Valoruma przerwał przemowę.

- Z całym szacunkiem, senatorze Antilles, do zeszłego tygodnia kanclerz Valorum

nic nie wiedział o zwiększeniu kapitału Valorum Shipping. Niezależnie od tego pra-
gniemy podkreślić, że chociaż firma ma w nazwie nazwisko Valorum, a sam kanclerz
zasiada w jej radzie nadzorczej, to nie bierze on udziału w bieżącej działalność przed-
siębiorstwa ani nie jest zaangażowany w każdą pojedynczą operację gospodarczą tej
firmy. Przede wszystkim jednak, Wysoki Sądzie, od kiedy to fakt, że spółka generuje
zyski, stanowi pogwałcenie prawa? W przypadku Valorum Shipping uważam, że chęć
inwestowania w przedsiębiorstwa, których udziałowcami są prominentne osoby pu-
bliczne, świadczy tylko o zdrowym rozsądku inwestorów. Nie jest przecież tak, że
Najwyższy Kanclerz sam starał się znaleźć inwestorów dla tej spółki. Co więcej, zgod-
nie z przepisami Najwyższy Kanclerz ujawnił informacje na temat całego swego mająt-
ku, a jego deklaracje podatkowe są bez zarzutu.

Dwunastu sędziów spojrzało na Antillesa, który nadal stał ze zmarszczonym czo-

łem, czekając, aż adwokat skończy.

- Jeśli wolno mi kontynuować... Komisja Etyki Senackiej nie zgłasza żadnych

uwag do oświadczeń złożonych przez adwokata Najwyższego Kanclerza. W rzeczywi-
stości, gdy po raz pierwszy poinformowano mnie o tej sprawie, działaliśmy, wychodząc
z założenia, że nie miało miejsca żadne naruszenie regulaminu. Jednak...

Antilles pozwolił, by słowo to wisiało w powietrzu przez dłuższą chwilę, zanim

zaczął mówić dalej.

- Późniejsze dochodzenie wykazało, że środki zainwestowane w spółkę Valorum

Shipping nie pochodziły od żadnego z inwestorów instytucjonalnych, czy to konsor-
cjum, czy funduszu inwestycyjnego. Środki te zostały natomiast podjęte z anonimowe-
go konta i przeniesione na Eriadu przez coruscański bank o wątpliwej reputacji. Z pre-
medytacją użyłem tu słowa „przeniesione", Wysoki Sądzie, ponieważ środki te zostały
wniesione w formie aktywów trwałych.

Adwokaci Valoruma spojrzeli na siebie zaskoczeni.
- Jakiego rodzaju?
- Sztabek aurodium.
Krew odpłynęła z twarzy kanclerza, a w pokoju zawrzało. Valorum naradzał się

przez chwilę ze swoimi prawnikami. Po chwili jego rzecznik odpowiedział:

- Wysoki Sądzie, przyznajemy, że ta inwestycja zaczyna wyglądać, że tak powiem,

cokolwiek podejrzanie. Jednak senator Antilles nie wskazał jeszcze, w jaki sposób ta
sprawa w ogóle łączy się z osobą Najwyższego Kanclerza.

Sądząc po wyrazie twarzy Antillesa, senator na to właśnie czekał. Spojrzał na

kanclerza, by zadać mu ostateczny cios.

- Tym, co najbardziej zainteresowało... i zaniepokoiło... Komisję Etyki Senackiej,

jest fakt, że wartość aurodium, a nawet liczba sztabek, dokładnie odpowiadają ilości i

Maska kłamstw

Janko5

220

wartości aurodium, którego kradzież zgłosiła Federacja Handlowa po ataku na ich sta-
tek „Strumień Przychodów", który miał miejsce nad Dorvallą kilka miesięcy temu.

Stłumione rozmowy rozbrzmiały w całej sali, podczas gdy Antilles wyszedł zza

stołu i zbliżył się do ławy sędziowskiej.

- Wysoki Sądzie, nie jest moją intencją formułowanie oskarżeń. Komisja pragnie

jedynie upewnić się, czy Najwyższy Kanclerz nie miał żadnego ukrytego celu w forso-
waniu opodatkowania, na przykład wzbogacenia przedsiębiorstwa, którego jest współ-
właścicielem. Komisja pragnie również upewnić się, czy sztabki aurodium, o których
mówiliśmy, rzeczywiście zniknęły z pokładu „Strumienia Przychodów", a nie po prostu
zostały przeniesione do kasy Valorum Shipping, by przypieczętować potajemny układ
pomiędzy Najwyższym Kanclerzem a Federacją Handlową.


Senator Palpatine był jednym z co najmniej setki senatorów zaproszonych do luk-

susowego apartamentu Orna Free Taa na przyjęcie składające się z wykwintnych prze-
kąsek i ekstrawaganckich napojów. Mimo pozorów spotkania czysto towarzyskiego,
obecni na nim goście wyczuwali, że ma ono raczej charakter tajnego spotkania konspi-
ratorów, i podczas gdy osoby postronne sądziły, że świętowano tu zwycięstwo Valoru-
ma w senacie, faktycznym powodem radości dla zgromadzonych była niedawna nieko-
rzystna odmiana losu, jaka go spotkała.

Na największym z licznych tarasów apartamentu błękitnoskóry twi’lekiański go-

spodarz stał przed audytorium zgromadzonych wokół niego senatorów, którzy chłonęli
każde jego słowo.

- Oczywiście wiedzieliśmy o zarzucanych mu nieprawidłowościach. Trzeba było

jednak opóźnić wybuch skandalu do czasu ratyfikacji opodatkowania, do którego nie
doszłoby, gdyby pozycja Valoruma została przedwcześnie osłabiona.

Taa potrząsnął głową i grubymi lekku.
- Natomiast czekając z ogłoszeniem zarzutów i wspierając Valoruma, doprowadzi-

liśmy do tego, że sytuacja, która w normalnych okolicznościach zostałaby uznana za
zwykłą korupcję, urosła nagle do rozmiarów przestępczego spisku zagrażającego sta-
bilności Republiki.

- Ale czy w tych zarzutach jest choć cień prawdy? - zapytał quarreński senator

Tikkes, poruszając czułkami w oczekiwaniu na odpowiedź.

Taa wzruszył tłustymi ramionami.
- Jest aurodium, i są pozory spisku. Co jeszcze się liczy?
- Jeśli to prawda, to Valorum jest zagrożeniem dla dobra ogółu -zauważył Mot Not

Rab.

Tikkes potwierdził entuzjastycznie.
- Lepiej pozbądźmy się go, zanim nastaną gorsze dni.
Pozostali pokiwali potakująco głowami, komentując propozycję między sobą.
- Cierpliwości, cierpliwości - apelował łagodnym głosem Taa. - Słuszne czy nie,

zarzuty bardzo podkopały pozycję Valoruma. Musimy tylko pozbyć się tych senatorów,
którzy w przeszłości podtrzymywali go na duchu, umożliwiając mu utrzymywanie się

background image

James Luceno

Janko5

221
na powierzchni mimo podejmowanych przez nas prób zatopienia go. Zresztą niewyklu-
czone, że utrzymanie go na stanowisku może okazać się korzystne.

- W jaki sposób? - zapytał senator z Rodii.
- Jeśli jego wpływy jeszcze się skurczą, a Departament Sprawiedliwości utraci

część swoich uprawnień, trzeba będzie wyznaczyć komisje senackie, by wydawały
opinie i decyzje, które normalnie podejmowałby kanclerz. Wzrośnie znaczenie sądów,
ale procesy będą ciągnęły się dłużej niż kiedykolwiek. I za to wszystko będziemy mogli
winić kanclerza Valoruma.

- Chyba że dojdzie do wyboru silnego wicekanclerza - uznał za stosowne dodać

Rodianin.

- Nie możemy do tego dopuścić - powiedział zdecydowanie Taa. - W roli wice-

kanclerza potrzebujemy doświadczonego biurokraty. -Pochylił się w stronę kręgu kon-
spiratorów. - Senator Palpatine zasugerował, że najlepiej zrobimy, wybierając na to
stanowisko Chagrianina, Masa Ameddę.

- Ale Amedda jest podobno przychylny Federacji Handlowej! -zaprotestował z

niedowierzaniem Tikkes.

- Tym lepiej, tym lepiej - rozpromienił się Taa. - Najważniejsze jest jednak to, że

im bardziej fanatycznie będzie się trzymał regulaminu, tym bardziej utrudni kanclerzo-
wi podjęcie jakichkolwiek działań.

- Ale do jakiego końca mają doprowadzić te działania? - zapytał Mot Not Rab.
- Jak to? Do końca Valoruma - odparł Taa. - A kiedy nadejdzie pora, wybierzemy

przywódcę, który ma w żyłach ogień.

- Bail Antilles już zaczął kampanię - poinformował Rodianin.
- Podobnie jak Ainlee Teem z Malastaru - dodał Tikkes.
Taa zauważył Palpatine'a stojącego w drzwiach na taras, zatopionego w rozmowie

z senatorami z Fondoru i Eriadu.

- Proponuję, żebyśmy rozważyli kandydaturę Palpatine'a - powiedział, dyskretnie

wskazując w jego stronę.

Tikkes i pozostali spojrzeli na wysokiego senatora z Naboo.
- Palpatine nigdy nie zgodzi się kandydować - powiedział Quarreńczyk. - Uważa,

że jego miejsce jest za kulisami, a nie w świetle reflektorów.

Taa zmrużył oczy.
- W takim razie musimy go przekonać. Pomyślcie, ile by to oznaczało dla syste-

mów peryferyjnych, gdyby Najwyższym Kanclerzem został ktoś spoza Światów Jądra.
W końcu mielibyśmy równość dla wszystkich ras. Jeśli ktokolwiek jest w stanie przy-
wrócić porządek, to tylko on. Ma w sobie odpowiednią kombinację altruizmu i nie na-
rzucającej się siły. I nie dajcie się zwieść... w tych szerokich rękawach kryje się silna
dłoń. Zależy mu na jedności Republiki i zrobi wszystko, by doprowadzić do przestrze-
gania prawa.

Tikkes nie krył wątpliwości.
- W takim razie nie będziemy w stanie sterować nim, tak jak to robiliśmy w przy-

padku Valoruma.

Maska kłamstw

Janko5

222

- I tu dochodzimy do sedna - powiedział Taa. - Nie będziemy musieli, bo on myśli

tak jak my.

background image

James Luceno

Janko5

223

R O Z D Z I A Ł

37

Odkąd się poznali, Adi Galia nigdy nie widziała kanclerza Valoruma tak przygnę-

bionego. Czasami miewał humory, niekiedy wymagał od siebie zbyt wiele, ale oskarże-
nia o korupcję wtrąciły go w otchłań depresji, z której nie mógł się wydobyć. W ciągu
miesiąca, jaki upłynął od ich ostatniego spotkania, postarzał się tak, jakby minął cały
rok.

- Aurodium było ostatnim ciosem, jaki Front Mgławicy wymierzył mi w plecy -

mówił do niej. - Terroryści byli zdecydowani zlikwidować mnie tak samo jak członków
Dyrektoriatu Federacji Handlowej. To jedyne wytłumaczenie. A wiesz, dlaczego moi
krewni na Eriadu nie powiedzieli mi nic o aurodium? Bo poczuli się urażeni, że wola-
łem skorzystać z gościnności namiestnika gubernatora Tarkina, z którym, jak się okazu-
je, nie byli w najlepszych stosunkach. A ja po prostu chciałem zrobić grzeczność sena-
torowi Palpatine'owi, który teraz czuje się winny, że wyświadczył mi w ten sposób
niedźwiedzią przysługę.

Adi chciała odpowiedzieć, ale Valorum nie dał jej szansy.
- Chociaż nie przestaję zadawać sobie pytania, czy niektórzy senatorzy nie byli

rzeczywiście zamieszani w tę paskudną awanturę. Ci, którzy pragną pozbawić mnie nie
tylko władzy, ale i honoru.

Adi przyszła odwiedzić go w jego biurze w senacie, który stał się siedliskiem plo-

tek i insynuacji. Nastrój w senacie uległ radykalnej zmianie i Valorum winił za to sie-
bie.

- To tylko kwestia czasu, by został pan oczyszczony z zarzutów - próbowała go

pocieszyć Adi.

Pokręcił głową.
- Niewielu jest zainteresowanych oczyszczeniem mnie z zarzutów. A najmniej

media. A ponieważ ten terrorysta Havac nie żyje, nikt nie może potwierdzić z całą
pewnością, że Federacja Handlowa nie próbowała kupić mojej przychylności.

- Gdyby tak było, po co miałby pan forsować propozycję opodatkowania szlaków

handlowych? Samo opodatkowanie dowodzi pańskiej uczciwości.

Słaby uśmiech kanclerza zadawał kłam jego poczuciu, że sytuacja jest beznadziej-

na.

Maska kłamstw

Janko5

224

- Moi krytycy i na to mają gotową odpowiedź. Dla zrekompensowania podatków,

przychody, które powinny otrzymać systemy peryferyjne, trafią ostatecznie do głębo-
kich kieszeni Neimoidian.

- To tylko poszlaki - powiedziała Adi. - Zostaną oddalone.
Valorum prawie jej nie słuchał.
- Nie obchodzi mnie, co mówią o mnie osobiście. W tej chwili jednak wszystko,

co udało mi się osiągnąć w senacie, stoi pod znakiem zapytania. Mam odpowiadać
przed Masem Ameddą, który jest takim fanatykiem regulaminu, że uniemożliwi prze-
głosowanie jakiegokolwiek projektu. Pojawi się za to coraz więcej komisji i komitetów,
a wraz nimi coraz więcej okazji do prywaty i przekupstwa.

Valorum zamilkł na dłuższą chwilę, kręcąc głową.
- Mord na Eriadu, a teraz ten skandal, będą mieć daleko idące konsekwencje. Już

teraz dano mi do zrozumienia, że Jedi mają się nie mieszać w dysputy handlowe, chyba
że za wyraźną zgodą senatu. Najgorsze jest jednak to, że źle przysłużyłem się Republi-
ce. Obywatele bez trudu odczytują sygnały, jakie wysyła im szef państwa, nawet jeśli
jest to tylko nieskuteczny figurant. Zastanawiałem się nad powodami, dla których ko-
rupcja tak się rozpleniła, i zauważyłem, że sam nie jestem bez winy. Czy dla wygody
nie zapomniałem o wszystkich tych układach, które zawarłem z istotami niegodnymi?
Czy dla wygody nie zapomniałem, że ja też jestem skorumpowany?

Oparł łokcie o stół i przycisnął palce do skroni, wbijając wzrok w blat.
- Miałem wczoraj w nocy okropny sen, który wydał mi się zarówno trafnym odbi-

ciem mojej obecnej sytuacji, jak i wizją przyszłości. W tym śnie otaczały mnie jakieś
mgliste siły, jakieś nieznane upiory. Coś szukało mnie, wyciągając rękę z ciemności, by
złapać mnie i zgnieść.

- Straszne, ale to tylko sen - pocieszyła go Adi. - To nie była wizja przyszłości.
Spoglądając na Adi, Valorum zdobył się jeszcze raz na słaby uśmiech.
- Gdybym tylko miał więcej popleczników, takich jak ty czy senator Palpatine.
- Lepiej mieć kilku wiernych popleczników niż wielu fałszywych przyjaciół - za-

pewniła Adi. - Może to cię pocieszy.


W wieży Wysokiej Rady w Świątyni Jedi jedenastu mistrzów wysłuchało relacji

Adi ze spotkania z Valorumem. Jak zwykle, Yoda nie mógł usiedzieć na miejscu i
przechadzał się w tę i z powrotem ze swoją nieodłączną laską. Ze względu na udział w
omawianych wydarzeniach, Qui-Gon i Obi-Wan również byli obecni na naradzie.

- Najwyższy Kanclerz w jednym ma rację - powiedział Mace Windu. - Aurodium

mogło pochodzić tylko od Havaca. Cohl dostarczył mu skradzione sztabki, a ten założył
anonimowe konto i zadbał o to, by aurodium zostało zainwestowane w spółce Valorum
Shipping.

- Ale po co? - zapytał Yarael Poof.
- Sugerując zmowę, Havac chciał zaszkodzić i Najwyższemu Kanclerzowi, i Fede-

racji Handlowej.

- Ale udało mu się to tylko w przypadku Valoruma - powiedziała Depa Billaba. -

Neimoidianie opłacają się większości senatorów i skandal nawet nie dotknął Federacji.

background image

James Luceno

Janko5

225

- Rzeczywiście - zgodził się Oppo Rancisis.
- Zbyt mało uwagi sprawie tej poświęciliśmy - powiedział Yoda. - Wszyscy.
Yaddle zwróciła twarz w stronę Qui-Gona i Obi-Wana, którzy stali na zewnątrz

kręgu mistrzów.

- Wy dwaj... lecicie to tu, to tam; ścigacie ślady... Gdybyście zatrzymali się choćby

na chwilę, by wsłuchać się w jednoczącą Moc, może zobaczylibyście, co ma nastąpić.

- Zrobiłem to, co musiałem, mistrzowie - powiedział Qui-Gon bez śladu skruchy w

głosie.

Yoda westchnął głośno.
- Nie winimy cię, Qui-Gonie. Ale do rozpaczy doprowadzasz nas czasem.
Qui-Gon skłonił głowę w głębokim ukłonie.
- Ten skandal to robota nie tylko Frontu Mgławicy - powiedziała Adi. - Najwyższy

Kanclerz ma też innych wrogów, ukrytych wrogów, którzy nie przestają przeciw niemu
spiskować. Stale próbują wmanewrować go w sytuację, w której popełni poważny błąd,
by móc odwołać go ze stanowiska lub zmusić do rezygnacji.

- I zastąpić kimś w rodzaju Baila Antillesa albo Ainlee Teema - mruknął Saesee

Tiin.

Windu pokiwał głową.
- Kanclerz był zbyt ufny.
- Zbyt naiwny - dodał szorstko Even Pieli.
Yoda, który dotąd spacerował po sali, nagle przystanął.
- Pomóc mu musimy. W tajemnicy, jeśli trzeba.
- Musimy odczytać wolę Mocy w tej sprawie - powiedział Windu. - Musimy otwo-

rzyć się na sposoby powstrzymania zdradzieckiego wiru wydarzeń, w który wciągana
jest Republika. Może uda nam się pomóc kanclerzowi wyczuć, co w trawie piszczy,
zanim jego wrogowie wykorzystają to przeciw niemu.

- Moc podpowiada, że nadchodzą niebezpieczne czasy - powiedziała Adi. - Jakby

obudziła się jakaś mroczna siła, by pochłonąć całą galaktykę.

Yaddle przerwała długie milczenie.
- Równowaga się chwieje.
Yoda zwrócił wzrok w jej stronę.
- Chwieje się, tak. Ale czy to równowaga między czasem niepokoju a spokoju, czy

między czasem złym a jeszcze gorszym?

Windu złączył palce na poziomie twarzy.
- I czyja nieznana ręka popycha szale wagi?

Maska kłamstw

Janko5

226

R O Z D Z I A Ł

38

Darth Sidious odwiedził Nute'a Gunraya i jego doradców za pośrednictwem holo-

graficznej transmisji na pokładzie „Saak'ak'a", frachtowca Federacji, zwanego we
wspólnym „Paskarzem".

- Gratuluję awansu, wicekrólu - powiedział ochrypłym głosem Darth Sidious, w

taki sposób, że pogarda zabrzmiała jak komplement.

- Dziękuję ci, mój panie - odpowiedział pospiesznie Gunray. -Nie mieliśmy poję-

cia, kiedy mówiłeś o przekonywaniu naszych konkurentów w dyrektoriacie, że posu-
niesz się do...

- Że posunę się do czego, wicekrólu? Wyobrażaliście sobie może, że zadziałam z

większą subtelnością, tak? Ale teraz nikt ci nie stanie na drodze, by wystawić własną
armię i skierować przyszłość Federacji Handlowej na nowe tory.

Hath Monchar, Runę Haako i komandor Daultay Dofine spojrzeli na Gunraya z

obawą.

- Nie chciałem cię obrazić, panie - zająknął się.
Sidious milczał przez chwilę. Gdyby tylko zdołali spojrzeć mu w oczy, może do-

wiedzieliby się, o czym rozmyślał.

- Wkrótce podejmę kroki w celu wyeliminowania innych waszych konkurentów -

podjął po chwili. - Ale to was nie dotyczy. Powinniście raczej poświęcić całą swoją
uwagę rozpoznaniu możliwości waszych nowych zabawek: robotów bojowych,
gwiezdnych myśliwców i ładowników. Czy Baktoid i Haor Chall realizują zamówienia
terminowo?

- Tak, mój panie - powiedział Gunray. - Choć kazali sobie za to słono zapłacić.
- Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości gadaniną o kredytach, wicekrólu -

ostrzegł go Sidious. - Gra toczy się o coś więcej niż wasz rachunek zysków i strat.

Gunray z trudem opanował drżenie.
- Czego od nas żądasz, panie?
- Przetestujemy twoją nową armię.
Gunray i Hath Monchar wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- Przetestujemy?
Sidious wpatrywał się w niego przez nieprzyjemnie długą chwilę.

background image

James Luceno

Janko5

227

- Jak przypuszczam, nie jesteście specjalnie zadowoleni z faktu, że senat opodat-

kował szlaki handlowe - powiedział w końcu.

Gunray przytaknął.
- Senat nie miał prawa tego zrobić.
- Oczywiście, że nie. A czy jest lepszy sposób, by zademonstrować niezadowole-

nie, niż wprowadzając blokadę handlową?

- Na przykład Eriadu - podpowiedział szybko Gunray - ze względu na to, co się

tam wydarzyło...

- Eriadu odpowiedziałaby zbrojnie, wicekrólu. Nie chcemy wojny. Chodzi nam je-

dynie o embargo.

- W takim razie jaką planetę mamy wybrać? - zapytał Monchar.
- Proponuję uderzyć w rodzinną planetę tego senatora, który najbardziej przyczynił

się do uchwalenia opodatkowania: Naboo.

- Naboo? - powtórzył Haako, kompletnie zaskoczony.
Sidious przytaknął.
- Senator Palpatine jest mistrzem w ukrywaniu swego prawdziwego oblicza. Na-

wet nie domyślacie się, jak wiele szkód wam wyrządził.

- Ale czy taka blokada będzie legalna? - zapytał Gunray. - Valorum nie będzie na

to patrzył spokojnie.

- Mam w zanadrzu niespodziankę dla naszego słabowitego kanclerza - zapewnił

ich Sidious. - Co więcej, skandal, w jaki wplątał się Najwyższy Kanclerz, kazał wielu
senatorom przemyśleć ich stanowisko w kwestii opodatkowania. Niewielu sprzeciwi się
blokadzie handlowej planety tak odległej od Jądra.

Monchar wystąpił naprzód.
- A rycerze Jedi?
- Ich możliwości mieszania się w tę sprawę zostały już mocno ograniczone.
- Ale jeśli to zrobią, panie? - indagował Gunray.
- Odpowiemy, nie bawiąc się w subtelności.
Gunray ukłonił się głęboko.
- Po raz kolejny oddajemy się w twe ręce, panie.
Sidious uśmiechnął się blado.
- Już raz ci mówiłem, wicekrólu: najlepiej przysłużysz się sobie, oddając się w

służbę mnie.

Maska kłamstw

Janko5

228

O A U T O R Z E

James Luceno zajmował się stolarką, podróżowaniem i pisaniem scenariuszy, ale

najlepiej znany jest jako współautor serii Rohotech, którą napisał wspólnie z przyjacie-
lem, Brianem Daleyem, a także z adaptacji do formy powieściowej filmów The Shadow
i Maska Zorro. Mieszka w Annapolis, w stanie Maryland, ale często można go spotkać
w gorących, wilgotnych miejscach za południową granicą Stanów Zjednoczonych.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BBY 0033 Darth Maul Łowca z mroku
023 BBY 0033 Darth Maul Sabotażysta
Gwiezdne Wojny 021 Maska kłamstw
013 James Luceno Maska kłamstw
maska krtaniowa 3
Kłamstwa Rostowskiego
Koalicja brnie w kłamstwo smoleńskie Nasz Dziennik
IMG 0033
rola maski w funkcjonowaniu osobowości społecznej, pedagogika, maska
Klamstwa klamstwa, Konspekty zajęć
maska OP-1M pakiety 18.04.2007 r, wojskowe, Chemiczne
maska OP-1M pakiety 18.04.2007 r, wojskowe, Chemiczne
BBY 3954 Old Republic Revan
Kłamstwo Enki
BBY 1000 Darth Bane Droga Zagłady
GMO Nasiona klamstwa, czyli lgarstw

więcej podobnych podstron