Zapewne już sam tytuł tego artykułu Was zaintrygował? Myślicie sobie,
że broń nuklearna i czasy odległe od współczesności o wiele tysięcy lat
nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego? Jesteście co prawda gotowi
przyznać, iż starożytni dysponowali dalece większą wiedzą i
możliwościami, niż się twierdziło jeszcze niedawno, w końcu nie da się
dłużej zaprzeczać faktom: kilkadziesiąt wieków temu ludzkość
dysponowała prądem elektrycznym, znała wszystkie planety układu
słonecznego, operowała tak olbrzymi liczbami, że My nie poradzilibyśmy
sobie bez Pentium IV... Ale broń atomowa? Nasza duma, nasze
największe osiągnięcie, niezastąpiony środek bojowy, któremu nic się
nie oprze. Z drugiej strony to nasza największa obawa, ale zawsze i
niezależnie od spojrzenia na problem jakim są arsenały nuklearne
wielkich mocarstw - to NASZ problem i wynalazek, twierdzenie
przeciwne wydaje się tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne... W
przygotowywanym cyklu textów postaram się Was przekonać, iż owa
nierealna z pozoru teza jest nie tylko możliwa, zamierzam udowodnić, iż
taka jest właśnie prawda.
Zanim jednak zaczniemy należy wyjaśnić parę kwestii. Pisząc o
'starożytnych' nie mam na myśli ludzi. Owszem, mieli oni niewątpliwie
styczność z techniką nuklearną, lecz nie jako jej twórcy, czy nawet
użytkownicy. Analiza źródeł mitologicznych prowadzi do jednego tylko
wniosku - ludzkość bywała tysiące lat temu ofiarą użycia boni
nuklearnej, na szczęście nie była to globalna zagłada [choć i takie głosy
pojawiają się wśród badaczy], ale liczba ofiar musiała być ogromna.
Zwłaszcza, że wojny z zastosowaniem tej technologii były, jak się zdaje,
na początku dziennym. Ludzkość ofiarą, lecz nie w taki sposób, jak tego
obawiamy się dzisiaj [samozniszczenie]. Ofiary ludzkie były jedynie
ubocznym skutkiem wojen prowadzonych przez bogów, czyli Przybyszów
z obcych planet.
Wojny wśród bogów, prowadzone z użyciem ludzkich armii, ale i
kosmicznej techniki. Dla każdego, kto choćby liznął dowolnej mitologii
[choćby w szkole - helleńskiej] hasło - wojny bogów nie powinno
zabrzmieć obco. Ale kosmiczna technika? Tak, jak i zapewne dla Was,
tak i dla mnie pierwsza styczność z dawnymi legendami prowadziła [nie
mogło być inaczej] do skwitowania lektury jednym, brutalnym słowem -
bajka! Ale później, po lekturze kilku paleoastronautycznych książek
przyszło olśnienie - opisy są owszem bajkowe, ale wyłącznie dlatego, że
dla prymitywnych ludzi obserwujących nieznane sobie urządzenia i moce
tak to wyglądało. Dla nas, gdy uważnie wczytamy się w tekst, gdy
przedrzemy się przez grubą warstwę przekłamań, jakie siłą rzeczy
musiały pojawić się na przestrzeni tych tysięcy lat dzielących nas od
twórców mitologii, gdy odsuniemy na bok mistyczne opisy naszych nic-
nie-rozumiejących przodków... Dla nas, czytany mit powinien się
przeistoczyć w relację z rzeczywistych wydarzeń, bogowie przemienią
się w kosmitów, czary w niezwykłą broń, mityczne stwory w pojazdy i
roboty. Zaś wśród tych mitów odnajdziemy te, które aktualnie będą nas
zajmować - legendy o starożytnych wojnach atomowych.
Zdaję sobie sprawę, jak kruchą [mimo wszystko] podstawą są przekazy z
dawnych lat. Gdyby tylko one były podstawą tytułowego twierdzenia,
zapewne sam znalazłbym się w gronie pesymistów. Jednak mity to nie
wszystko, z pomocą przychodzi nam archeologia i geologia. Oczywista,
fakty zbierane przez naukowców zostaną przeze mnie zanalizowane
zupełnie inaczej. Właściwie należałoby powiedzieć - zbiorę fakty, które
nie znajdują wyjaśnienia w oficjalnych naukowych teoriach. Nie nadam
im nowego znaczenia, ale nadam im sens, którego są w naukowych
schematach pozbawione. Sens, którego nie mają w oficjalnej nauce,
gdzie są przez to pomijane i usuwane w niepamięć. Nieprawdopodobna
historia, którą Wam opowiem stanie się przez to nie tylko dobrze
uargumentowana, ale zapewni spójność i logiczność tych aspektów
naszej przeszłości, z którymi nauka nie potrafi sobie poradzić.
Cykl obejmie łącznie 6 prac, wliczając to niniejszy wstęp. Rozpoczniemy
od mitologii, ta bowiem pozwoli nam wyrobić sobie wyobrażenie
rzeczywistości, jak miała faktycznie miejsce. Potem zajmie się
materialnymi dowodami. Tak więc przeczytacie najpierw zawarte w
indyjskiej Mahabharacie opisy wojen atomowych, zapoznacie się z
pochodzącymi z Bliskiego Wschodu opisami przypadków użycia broni
nuklearnej. Następnie przedstawię Wam ruiny miast zniszczonych w
wyniku nuklearnego ataku, przedstawię geologiczne świadectwa
prawdziwości tych historii. Wreszcie, nijako dla zwieńczenia całości,
zapoznamy się z wiedzą ezoteryczną potwierdzającą moją teorię. Życzę
miłego czytania i ośmielam się wyrazić przekonanie, iż po zakończonej
lekturze uwierzycie w to, w co ja.
____________________________________
MAHABHARATA
____________________________________
Indie. Kraj czterdziestu tysięcy bogów. Nic dziwnego, że w tak licznym
gronie dochodziło do konfliktów, bogowie ścierali się ze sobą
wykorzystując do tego najnowocześniejszą technikę, najbardziej
niszczycielską broń. Korzystając ze swych latających pojazdów zwanych
vimanami siali zniszczenie nie tylko w Kosmosie, ale i na Ziemi, czego
barwne opisy znajdziemy w starożytnym tekście Srimad Bhagawatam
[Bhagawata Purana].
Pośrodku tych konfliktów zawsze znajdował się człowiek. Nie był li tylko
przypadkową ofiarą boskich wojen. Często bywało i tak, że siły bogów
wzajemnie się równoważyły i o zwycięstwie decydowała ludzka armia.
Wierna rozkazom swych boskich dowódców brała udział w 'świętej [tylko
w ich mniemaniu] wojnie', szła do bitwy, która mogła się skończyć tylko
masakrą. Do bitwy, w której bogowie wytoczyli najcięższe działo -
energię atomu.
Opisy wojen bogów są rzeczą powszednią we wszystkich mitologiach
świata. Teksty indyjskie wyróżniają się jednak swoją wymownością i
wiekiem. Pierwotne wersje niektórych eposów z subkontynentu datuje
się na wiele tysięcy lat. Pora, więc przyjrzeć się wybranym fragmentom
tych ksiąg i orzec, czy aby na pewno są to tylko wytwory bujnej
wyobraźni naszych przodków, czy też mamy tu do czynienia z zapisem
wydarzeń rzeczywistych, z reporterską relacją, którą uznajemy za bajkę,
dlatego tylko, że nie dopuszczamy do siebie myśli, iż bogowie istnieją
naprawdę - jako istoty z krwi i kości.
1. Mahabharata [księga Mausalaparwan]
Wyrzucono pojedynczy pocisk załadowany całą energią wszechświata.
Żarzący się słup dymu i płomienia, jasny jak dziesięć tysięcy słońc,
wzniósł się w całej swej wspaniałości... Była to nieznana broń, żelazny
grom, gigantyczny wysłannik śmierci, który w popiół obrócił wszelki lud
Vrishni i Andhaka... Ciała były tak spalone, ze nie dawały się rozpoznać,
włosy i paznokcie odpadły, gliniane naczynia rozpadły się bez żadnej
widocznej przyczyny, a pióra ptaków stały się białe. W ciągu jednej
godziny wszystkie potrawy stały się niejadalne... w ucieczce od owego
ognia żołnierze rzucili się do strumieni, aby obmyć swoje ciała i sprzęt...
[ta bron]...odrzuciła tłumy [wojowników] razem z ich rumakami, słoniami,
pojazdami naziemnymi i ich bronią, jak gdyby były to suche liście
drzewa. Odrzuceni podmuchem...wyglądali pięknie, jak ptaki w locie...
odlatujące z drzew...
I jak? Gdyby nie kilka archaicznych sformułowań można by pomyśleć, że
mamy tu do czynienia ze współczesną relacją z ataku nuklearnego na
maszerującą armię. Z opisu, który należy datować na jakieś 2 do 6
tysięcy lat jasno wynika, iż Amerykanie bombardujący Hiroszimę nie byli
pierwsi - już w starożytności ludzkość miała do czynienia z podobnie
niszczącymi działaniami.
Co ciekawe, powyższy fragment pozwala wysnuć szczególnie
interesujący wniosek. Osoba, spisująca tę relację zdaje się rozumieć
istotę zdarzenia, które opisuje, wydaje się znać zasadę działania bomby
atomowej. Bo czyż można lepiej określić istotę reakcji jądrowej, niż
słowami 'cała energia wszechświata'? W końcu, zachodząca w czasie
wybuchu reakcja jądrowa polega na rozerwaniu wiązań atomowych, a
cóż, jak nie ta energia, trzymająca w kupie wszelką istniejącą materię,
może być tak określona?
Dalszy opis jest również jak najbardziej rzeczowy i zgodny z faktycznym
biegiem wydarzeń w czasie wybuchu jądrowego. Mamy, więc
majestatycznie wznoszący się ku niebu słup ognia, a później dymu - któż
z nas nie widział wspaniałych [aczkolwiek tylko wizualnie] zdjęć z prób
jądrowych na wojskowych poligonach. Mamy spalone, rozpadające się w
oczach ciała i przedmioty - dla lepszego wyobrażenia sobie piekła, jakie
wywołał taki atak obejrzycie sobie pamiętną scenę z placu zabaw w
Terminatorze 2... W tym też filmie użyto sformułowania 'dzieci, jak ze
spalonego papieru'. Tu mamy, przy okazji opisu fali uderzeniowej
niszczącej wszystko, co stanie jej na drodze równie wymowne
określenie: 'jak gdyby było to suche liście z drzewa'.
Co do zastosowanej techniki, mowa o 'żelaznym gromie'. Czy może to
być wskazówka, iż chodzi tu o bombę taką, jaką znamy - zamkniętą w
metalowej puszce, a nie jakąś super wymyślną machinę rodem ze Star
Treka? Być może, faktem jest natomiast to, iż... wiedziano, co robić.
Zdawano sobie sprawę ze skażenia radioaktywnego, z tego, iż żywność
w obszarze skażenia nie nadaje się do spożycia. Ba, można
przypuszczać, iż istniały wówczas przepisy BHP na wypadek takiego
ataku, można sobie nawet wyobrazić apel, na którym tysiące żołnierzy
wysłuchuje wykładu na temat sposobów zminimalizowania zagrożenia
spowodowanego opadem radioaktywnym: 'obmyć swoje ciała i sprzęt'.
Potwierdza to kolejny fragment:
Grom opadł i stał się drobnym pyłem. Aby ujść przed tym ogniem,
żołnierze rzucili się do rzek, aby obmyć ciała i zbroje.
A propos sprzętu, chciałbym wtrącić tu małą dywagację. Mahabharata
mówi nam o 'pojazdach naziemnych', Biblia w księdze Hioba opisuje
'krokodyla' i 'hipopotama', które bynajmniej nie są zwykłymi zwierzętami,
ale zbudowanymi z metalu machinami wojennymi. Wreszcie w Chinach
odnajdujemy następującą charakteryzację machin wojennych: 'Ich głowy
były z brązu, a czoła z żelaza. Miały ludzkie oblicza, ale ciała zwierząt'.
Czy tak mogły wyglądać antyczne pojazdy opancerzone?
Oto inny fragment:
Dwa takie pociski spotkały się w powietrzu. Wówczas ziemia wraz z
wszystkimi górami, morzami i drzewami zaczęła dygotać, a wszelkie
żywe stworzenia zostały porażone energia tej broni i ogromnie ucierpiały.
Niebo stanęło w ogniu, a dziesięć stron horyzontu napełniło się dymem...
Tu mamy coś jeszcze lepszego! Coś na miarę systemu wojen
gwiezdnych, jaki planują stworzyć Amerykanie, a jeśli nawet nie, to i tak
system obrony przeciw rakietowej w czasach odległych o tysiące lat
wstecz jest czymś niezwykłym. Przy okazji poprzedniego cytatu
sugerowałem, iż mamy do czynienia z bombą atomową. Tu, z całą
pewnością mamy opis rakiety balistycznej i jej zderzenia z kontr-
pociskiem wystrzelonym przez drugą stronę. Do eksplozji nuklearnej
doszło wysoko w atmosferze, a mimo to skutki, jakie zdarzenie to
wywołało budzą respekt. Ognista fala uderzeniowa dotarła do
powierzchni zasnuwając niebo dymem i płomieniami. 'Wszelkie żywe
stworzenia [...] ogromnie ucierpiały' - nawet, jeśli nie zginęły od żaru i
płomieni, to wyniszczyła je choroba popromienna...
2. Mahabharata [księga Dronaparwan]
Było tak, jakby wszystkie żywioły zerwały pęta. Słońce kręciło się w
kółko. Wypalony ogniem broni świat zataczał się w gorączce. Rozszalałe
słonie biegały tam i z powrotem w poszukiwaniu schronienia przed
potwornym żarem. Woda stała się gorąca, zwierzęta zginęły, wróg padł
jak podcięty kosą, a huk ognia powalił szeregi drzew. Słonie ryczały
straszliwie i martwe padały na ziemię, ich ciała ścieliły się na dużym
obszarze. Konie i wozy bojowe spłonęły. Tysiące wozów uległy
zniszczeniu, a potem nad morzem zaległa martwa cisza. Rozszalały się
wiatry i ziemia się rozjaśniła. Ukazał się przejmujący grozą widok.
Potworne gorąco zniekształciło martwe ciała, które nie wyglądały jak
ciała ludzi. Nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o takiej broni i nigdy
wcześniej nie widzieliśmy broni równie okrutnej.
Apokalipsa. W obszarze epicentrum wybuchu wszystko uległo
zniszczeniu. Im dalej od miejsca eksplozji tym szkody były mniejsze, ale
olbrzymia fala ognia i gorąca, jaka zaistniała wyniszczyła sprzęt bojowy,
żołnierzy, zwierzęta. Niebo zasnuło się dymem. Obraz końca świata.
Jednak dopiero, gdy światło słoneczne rozjaśniło pole bitwy można było
ujrzeć prawdziwy koszmar. Tak niszczycielska broń, która przecież
zabijała ludzi w obu walczących armiach mogła być użyta jedynie w
ostateczności. Nie w celu przechylenia szali zwycięstwa na swoją
stronę, ale w akcie desperacji, tak by nikt nie był w stanie wygrać. Nigdy
wcześniej taka broń nie była użyta, nasilenie się gwałtowności boskich
starć miało wkrótce doprowadzić do powszechnego wprowadzenia broni
atomowej na pole bitewne - Ziemię.
Ze wszystkich stron Cukra miotał grom na potrójne miasto. Na jego trzy
części ciskał pocisk, który krył w sobie energię Kosmosu. Miasto
stanęło w płomieniach. W niebo wystrzelił jaskrawy dym, równy
dziesięciu tysiącom słońc. Rozszałały się gwałtowne nawałnice; deszcz
lał strumieniami. Rozległy się grzmoty, choć niebo było bezchmurne.
Zatrzęsła się ziemia. Podniosły się wody. Rozstąpiły się szczyty gór,
nastała ciemność.
Ci, którzy stanęli po niewłaściwej stronie frontu, czyli przeciwko bogu
wyposażonemu w arsenał nuklearny, byli skazani na zagładę. Ofiarą
niszczycielskich ataków padały już nie tylko walczące armie, ale całe
miasta. Zwycięzca ruszył z pola bitwy by zmieść z powierzchni ziemi
krainy pozostające pod władzą swego oponenta. Pocisk atomowy uderzył
w samo centrum miasta. W ciągu ułamku sekundy wszystko wokół
stanęło w ogniu, a w niebo wystrzelił pióropusz dymu. Niewiarygodny
blask oślepiał, ale nikt nie pożył na tyle długo by móc martwić się swoją
ślepotą...
Siła użytej bomby musiała być naprawdę niezwykła, skoro spowodowała
gwałtowne zmiany pogody. Uderzenie rozdzierające podłoże wywołało
trzęsienie ziemi. Gwałtowne wyładowania elektryczne napełniały niebo
hukiem. Góry, czy to w wyniku samej eksplozji, czy późniejszego
trzęsienia ziemi, rozpadały się w proch. Obraz totalnej zagłady
przesłoniły w końcu wody powodzi.
3. Mahabharata [księga Wanaparwan]
Miecze, straszliwe oszczepy i maczugi o przerażającym wyglądzie, i
posiadające boską moc dziryty, i gromy wielkiej jasności tamże, a także
pioruny... latające kule, wzbudzające porywisty wiatr... wydające dźwięk
wielkiej chmury... I spadały z powietrza setki meteorów: pękających,
ogłuszających, połączonych z porywistym wiatrem, grzmiących, od
których włosy stawały dęba.
Ciekawe, jak udawało się bogom utrzymać dyscyplinę w armii bezsilnie
czekającej na zagładę, która nadchodziła z nieba? Choć, należy
przypuszczać, iż obie strony dysponowały siłami powietrznymi, które
ścierały się na walczącymi w polu armiami. Fragment ten daje nam
ciekawy obraz walki toczącej się na ziemi pomiędzy uzbrojonymi w
zwykłą broń białą ludzkimi wojownikami i eskadrami kulistych,
latających pojazdów, które nieustannie bombardowały przeciwnika
najwymyślniejszymi środkami bojowymi. Być może z takich właśnie
pojazdów w innych bitwach dokonano ataku jądrowego?
4. Mahabharata - bitwa tarakamaja
Tzw. bitwa tarakamaja to jeden z istotniejszych wątków indyjskiego
eposu. Opowiada on o wielkiej wojnie, jaka toczyła się pomiędzy bogami
światła, a asurami, którą to nazwą w mitologii hinduskiej określa się
demony. Walka toczyła się na całej planecie: na lądzie, w morzu i w
powietrzu. Na początku pojedynek toczyli: Wirta - przywódca asurów i
bóg nieba - Indra. Później nastąpiła eskalacja konfliktu. Na Ziemię
przyleciał bóg ognia - Agni w towarzystwie 33 innych bogów zmuszając
demony do ucieczki w głąb mórz. Do zwycięstwa było jednak daleko.
Mahabharata przekazuje nam historię Ardżuny i Kryszny, którzy przed
czekająca ich walką poprosili Siwę-Paśupati i Durgę, aby Ci udostępnili
im 'magiczną' broń. I w ten sposób do toczącej się na Ziemi walki
włączono broń ostateczną - pociski nuklearne. Z ich to wykorzystaniem
Ardżuna potrafił likwidować całe miasta, które 'znikały' w białej chmurze
powstałej po eksplozji. Mając na uwadze wcześniejsze opisy, nie wątpię,
że unicestwienie całych miast leżało w zasięgu boskich możliwości.
Ardżuna uzyskawszy najwspanialszą z możliwych broni wyruszył na
rozkaz Indry do walki z demonami, którzy w podmorskich twierdzach
zgromadzili 30 milionów żołnierzy! Pan niebios przekazał Ardżunie swój
latający pojazd, który mógł również poruszać się pod wodą, a także
najlepszego pilota o imieniu Matali. Doszło do zaciekłego starcia, które
przybrało postać globalnej katastrofy. Asurowie chcieli sprowadzić na
świat potop, ale niszczycielski atak Ardżuny 'wysuszył' wodę i unicestwił
siły demonów. Tryumfator wkroczył do siedzib pokonanych.
W innym miejscu eposu odnajdujemy jeszcze bardziej 'fantastyczną'
historię. Ardżuna zaatakował kosmiczne miasto krążące, jak się zdaje na
okołoziemskiej orbicie. Kosmiczna stacja została zepchnięta z orbity tak,
że omal nie spadła na Ziemię, a następnie została rozerwana na strzępy
przez śmiercionośny pocisk odpalony przez Ardżunę. Totalne
zwycięstwo.
5. Rygweda
I całe stworzenie drżało przed nim [Parajaną] i jego straszliwą bronią;
także niewinny ustępował przed nim, co miał siły byka, kiedy on,
Parajana, grzmiąc zabijał złoczyńców.
Nic dziwnego, że nawet nie będący wrogami Parajany ustępowali przed
jego gniewem. W końcu broń atomowa nie wybiera, kogo ma zabić. Tak,
jak w obecnych czasach, ten, kto ma do dyspozycji broń jądrową stoi na
uprzywilejowanej pozycji. Zwłaszcza, gdy siła jego nuklearnego ataku
jest naprawdę potężna:
O kapłani, jednym rzutem rozbił sto zamków Cambry...
a zniszczenia napawają grozą:
Pośpiesznie lecą twe wirujące płomienie, postępują ze śmiałą odwagą.
Uwolnione z więzów rozlewają się wokół skrzydlate płomienie.
Już wskazywałem na to uwagę, ale warto przedstawić to na kolejnym
fragmencie. Otóż znów pojawia nam się ognista fala uderzeniowa
towarzysząca eksplozji nuklearnej, ale nie to jest najciekawsze. Jak
wiadomo w wyniku reakcji jądrowej zachodzącej w czasie eksplozji
dochodzi do rozerwania wiązań atomowych, co powoduje wyzwolenie
olbrzymich ilości energii. W powyższym opisie jest mowa o 'uwolnieniu z
więzów'. Zdaję sobie sprawę, iż taka interpretacja jest śmiała i może
okazać się za daleko idącą, ale... Czy aby na pewno jest to tylko
metafora? Czy tylko przypadkiem określenie takie pojawia się
kilkukrotnie przy okazji relacji z ataku jądrowego? A może jest to
nieświadomy przekaz istoty działania tej broni, który przekazany przez
bogów został wypaczony przez ludzi? Lektura coraz to nowych mitologii,
pełnych technonaśladowczych określeń skłania mnie do coraz
śmielszych hipotez, które szybko znajdują oparcie w rzeczowych
argumentach.
6. Ramajana
Przyodziany w niebiańskie materie, wstępuje Rama do rydwanu i rzuca
się do walki, jakiej ludzkie oczy dotąd nie widziały. Bogowie i
śmiertelnicy baczyli na bitwę, w drżeniu spoglądali na atak Ramy w jego
niebiańskim bojowym rydwanie. Chmury od śmiertelnych pocisków
przyćmiły błyszczące oblicze firmamentu. I nastał mrok nad polem bitwy.
Rama był swego czasu najpotężniejszym bogiem hinduskim. Nic jednak
dziwnego, skoro w swym latającym statku bojowym wyposażonym w
straszliwą broń był nie do pokonania, decydował o życiu i śmierci całych
narodów. Na szczególną uwagę zasługuje określenie 'przyodziany w
niebiańskie materie'. Podobne określenie znajdziemy w wielu innych
mitologiach świata. W Mezopotamii bogini Isztar zanim wyruszyła w
podróż latającym pojazdem ubierała się w szatę zwaną 'pala'. W Biblii
Ezechiel został ubrany w specjalne szaty, zanim pojazd boga przewiózł
do na 'wysoką górę'. Na całym świecie spotykamy wyobrażenia bogów w
dziwnych szatach, hełmach... Dziś mamy na nie specjalne określenie -
skafander kosmiczny.
Straszliwe wiatry wstrząsnęły wzgórzami, dolinami i oceanem, słońce
pobladło. A skoro bitwa nawet teraz nie chciała ustać, chwycił Rama w
gniewie broń Brahmy, naładowaną niebiańskim ogniem. To była
skrzydlata broń światła, śmiercionośna niczym piorun zesłany przez
niebo. A gdy okrągły łuk przyśpieszył jej lot, broń gromowładna runęła w
dół i na wskroś przewierciła metalowe serce Rawany.
Gdy wszelkie inne środki zawodziły bogowie sięgali po broń nuklearną -
środek ostateczny. Sądząc po opisie Brahma dysponował taką bronią,
którą udostępnił Ramie. Musiała ona mieć olbrzymi zasięg. Jak
współczesne rakiety balistyczne dalekiego zasięgu wystrzelone, leciały
po paraboli, najpierw unosząc się w do wysokich warstw atmosfery, by
potem spaść z nieba 'niczym piorun' niosąc śmierć i zniszczenie...
I to tyle, jeśli chodzi o mitologię indyjską. Na pewno wiele jest jeszcze
równie ciekawych fragmentów, w końcu eposy hinduskie należą do
najdłuższych dzieł spisanych w historii ludzkości. Sądzę jednak, iż to, co
przedstawiłem w zupełności wystarcza by Cię drogi czytelniku
zaciekawić. W kolejnych częściach cyklu zapoznamy się z innymi mitami
wskazującymi na to, iż wojny jądrowe w starożytności były faktem.
Przedstawię również dowody materialne na potwierdzenie moich tez.
Tychże znajdziemy sporo już w samych Indiach.
Mitologia
O wyczerpujących temat, jak mi się przynajmniej zdaje, częściach
poświęconych mitologii, czas przedstawić fizycznie istniejące dowody na
potwierdzenie wysuwanych tez, czas ukazać materialne świadectwo
wojen atomowych w starożytności.
Zaczniemy od zeszklonych fortów w Szkocji. Kwestia ta jest jedną z
największych zagadek archeologii. I to zagadek na olbrzymią skalę. Na
rozległej przestrzeni szkockiego wybrzeża znajduje się co najmniej 60
pełnych tajemnic fortów. Jako przykład mogę podać kilka najbardziej
znanych: Tap o'Noth, Dunnideer, Craig Phadraig (rejon Inverness),
Abernathy (rejon Perth), Dun Lagaidh (rejon Ross), Cromatry, Arbka-
Unskel, Eilean na Goar i Bute-Dunagoil w cieśninie Bute u wybrzeży
wyspy Arran, wreszcie Cauadale na wzgórzu w Agryll na zachodzie kraju.
Pochwalę się, że część z tych miejsc udało mi się znaleźć na moich, nie
grzeszących szczegółowością, mapach.
Najbardziej okazałym, a przy tym będącym najlepszym przykładem na
opisanie tego, o czym będę mówić jest fort Tap o'Noth, zlokalizowany w
okolicach wsi Ryhnie w północno-wschodnim regionie Szkocji, w
hrabstwie Aberdeenshire. Zamek wznosi się na szczycie mającej 560
metrów wysokości góry o tej samej nazwie. Idąc w jego kierunku mamy
z początku wrażenie, iż ściany wykonane są ze zwykłych tłuczonych
kamieni, gdy jednak podchodzimy bliżej, wrażenie to mija i ogarnia nas
zdumienie: cała powierzchnia murów to jednolita warstwa stopionej
skały! Poszczególne kamienie, spoiwa je łączące, wszystko to przestało
istnieć, gdy olbrzymia temperatura stopiła je w jednolitą szklaną masę.
Gorąco było na tyle wysokie, by stopić skały do postaci płynnej masy -
na powierzchni murów wyraźnie widać zacieki stopionego szkliwa.
Istnienie tajemniczych fortów w zaludnionym przecież regionie świata
nie mogło być dla nikogo tajemnicą. I rzeczywiście, kwestia ta
wzbudzała zainteresowanie ludzi od niepamiętnych czasów, nikt bowiem
nie wie, jaka to starożytna cywilizacja, po której nie został żaden inny
ślad wzniosła te twierdze. Nikt też nie wie, jaki to kataklizm doprowadził
do zagłady jej twórców. Szkocja wzbudziła zainteresowanie archeologów
już w XIX wieku. W roku 1880 ukazał się artykuł Edwarda Hamiltona
'Zeszklone forty na zachodnim wybrzeżu Szkocji'. Z tego właśnie
opracowania zacytuję teraz obszerny fragment:
W miejscu, w którym Loch na Nuagh [nazwa wąskiej zatoki w formie
fiordu] zaczyna się zwężać, gdzie przeciwległy brzeg leży w odległości
od półtorej do dwóch mil [2,4-3,2 km], znajduje się mały cypel połączony
ze stałym lądem pasem piasku i trzcin, który bywał najwidoczniej kiedyś
pod wodą w czasie przypływu. Na płaskim szczycie tego cypla znajdują
się ruiny zeszklonego fortu, którego właściwa nazwa brzmi Arka-Unskel.
Skały, na których się wznosi, to metamorficzny gnejs porośnięty trawą i
paprociami. Z trzech stron wznoszą się one niemal pionowo na wysokość
110 stóp [33 m] nad poziom morza. Płytkie zagłębienie dzieli gładką
powierzchnię szczytu na dwie części. Na większej z nich, z urwiskami
opadającym ku morzu, mieści się główna część fortu, która zajmuje całą
płaską powierzchnię. Ma kształt jakby owalu, którego obwód mierzy
około 200 stóp [60 m]. Całość jego murów jest zeszklona... Kopaliśmy
pod tymi zeszklonymi ścianami i znaleźliśmy tam coś bardzo
interesującego, co rzuca światło na sposób, w jaki zastosowano ogień do
zeszklenia ścian. Wewnętrzna część górnej, zeszklonej ściany, była na
odcinku od jednej do półtorej stopy [0,30-0,45 m] zupełnie nietknięta
przez ogień, z wyjątkiem tego, że pewna część płaskich kamieni była
lekko zlepiona i że kamienie - wszystkie ze szpatu polnego - były ułożone
warstwami, jedna na drugiej. Jest więc oczywiste, że najpierw na
podłożu oryginalnej skały zbudowano fundament z bloków skalnych, a
następnie ułożono grubą warstwę z luźnych, w większości płaskich
kamieni ze szpatu polnego, a także innych skał, jakie były dostępne w
sąsiedztwie, po czym zeszklono ją za pomocą dostarczonego z zewnątrz
ciepła. Tego rodzaju fundament z luźnych bloków jest również w
zeszklonym forcie Dun Mac Snuichan w Loch Etive.
Hamilton opisuje jeszcze jeden zeszklony fort, znacznie większy,
usytuowany na wyspie u wejścia do Loch Ailort.
Wyspa ta, o miejscowej nazwie Eilean na Goar, jest najbardziej wy-
sunięta na wschód i ze wszystkich stron opada do morza gnejsowymi
urwiskami. Jest to siedlisko i miejsce lęgu wielu gatunków morskich
ptaków. Na płaskiej powierzchni wieńczącej jej szczyt wznoszącej się na
wysokość 120 stóp [36 m] nad poziom morza znajdują się ruiny
zeszklonego fortu w kształcie prostokąta z ciągłą linią wału obronnego w
postaci zeszklonej ściany o grubości 5 stóp [1,5 m] łączącej się w
południowo-zachodnim krańcu z wielką pionową skałą gnejsową.
Długość obwodu przestrzeni zawartej wewnątrz tej ściany wynosi 420
stóp [126 m], zaś szerokość - 70 stóp [21 m]. Wał obronny jest ciągły i ma
około 5 stóp [1,5 m] grubości. U wschodniego krańca znajduje się duża
część ściany w jej oryginalnym położeniu, zeszklona po obu stronach.
Wewnątrz przestrzeni otaczanej przez mur jest głębokie zagłębienie, w
którym leży cała masa zeszklonych kawałków ściany, najwidoczniej
przemieszczonych z miejsca oryginalnego położenia.
Hamilton zadawał sobie, rzecz jasna, wiele pytań dotyczących fortów, w
szczególności zaś, w jaki sposób mogła powstać ich zeszklona
powierzchnia. Jedną z najwcześniejszych koncepcji była absurdalna
teza, iż twierdze te postawiono na wulkanach lub, że do ich konstrukcji
użyto stopionych skał pochodzenia wulkanicznego. Nie muszę chyba
dodawać, iż w żadnym z tego typu fortów nie odkryto śladów
działalności wulkanicznej, w większości w ogóle nie mamy do czynienia
ze skałami wulkanicznymi, wreszcie stopione są nie pojedyncze głazy, a
cała powierzchnia murów i ścian tajemniczych budowli. Jest jasnym, iż
uległa ona stopieniu już PO ich wzniesieniu.
Teorię tą szybko zastąpiono inną, głoszącą, iż zabieg topienia ścian był
sztucznie wywołany i jak najbardziej celowy, a miało chodzić o
zwiększenie ich wytrzymałości i trwałości. W tym celu całą twierdzę
obkładać miano łatwopalnym materiałem i następnie podpalano.
Hipoteza ta byłaby bardzo interesująca, gdyby nie kilka istotnych
kwestii. Po pierwsze tego typu zabieg nie wzmacnia w żaden sposób
ścian, więcej - wyraźnie je osłabia! Wysoka temperatura, jaka
spowodowała zeszklenie była zbyt niska, by procesem tym objąć całość
użytych do budowy skał. Wynikiem tego powierzchnia jest stopiona,
wnętrze zaś nie. Skutkuje to łatwym kruszeniem i łuszczeniem się skał.
Byłoby zrozumiałe, gdyby taki zabieg użyto raz, na próbę, ale wszystkie
forty zostały w ten sposób potraktowane, co wyklucza możliwość
eksperymentów z utwardzaniem. Idąc dalej - wiele z fortów jest
zeszklonych jedynie częściowo, tak jakby gorąco uderzało jedynie z
jednego kierunku. Jest to dowodem na to, iż nie mamy tu do czynienia z
celowym zabiegiem, mającym wzmocnić całość konstrukcji, po drugie
zaś - źródło temperatury, która spowodowała zeszklenie znajdowało się
NA ZEWNĄTRZ konstrukcji! Podważa to całkowicie tezę o obłożeniu całej
budowli substancjami łatwopalnymi i podpaleniu JEJ samej.
Mimo tych argumentów, w zasadzie wykluczających poważne
traktowanie teorii o celowym działaniu człowieka, mającym na celu
wzmocnienie zamków, hipoteza ta, w braku innych 'logicznych'
wyjaśnień była dalej eksploatowana. Odwołano się do jedynych
istniejących źródeł pisanych traktujących o architekturze Galów - dzieł
Gajusza Juliusza Cezara. Opisuje on konstrukcje zwane murus gallicus,
które składały się z dwóch równoległych warstw kamieni, wypełnionych i
wzmocnionych od środka gruzem i balami drewnianymi. W wyniku
podpalenia takiej konstrukcji mury miały ulec zeszkleniu. Badacze
obmyślili ponadto, że do gruzu dodawano substancji zapalających i w ten
sposób dokonywano zeszklenia murów. Hipoteza ta, tak jak poprzednia,
wydaje się prosta i logiczna jedynie na pierwszy rzut oka. Już samo
źródło, na jakim oparli się autorzy hipotezy budzi poważne wątpliwości.
Zeszklone forty pochodzą bowiem ze znacznie odleglejszych czasów, niż
czasy Celtów. Stały już na długo przed przybyciem tej nacji na wyspy
brytyjskie, sami zaś Celtowie otwarcie mówili, iż nie wiedzą, jaka to
zaginiona cywilizacja wzniosła te konstrukcje. Być może pewną wiedzą
dysponowali Druidzi. Wiele bowiem wskazuje, iż ta kasta kapłanów
wywodziła swe korzenie ze znacznie odleglejszych czasów, niż się to
powszechnie przyjmuje. Ich zaawansowana wiedza dotyczyła n/p
starożytnego Stonehenge, możliwe więc, że i zeszklone forty nie były dla
nich tajemnicą. Faktem jest jednak, iż wiedza Druidów za czasów
najazdów rzymskich praktycznie zaniknęła, a dodatkowo, jako że była to
nauka tajemna - nie było praktycznie możliwości, by Cezar mógł mieć o
niej większe pojęcie. Reasumując - już sama podstawa tej teorii jest
chybiona, ale idźmy dalej. Podpalenie samego drewnianego szkieletu w
żadnym wypadku nie mogło doprowadzić do interesujących nas skutków.
Arthur C. Clark cytuje w swym opracowaniu ekspertyzę chemików z
Muzeum Historii Naturalnej, którzy bez większych efektów próbowali
rozwikłać zagadkę:
Biorąc pod uwagę wysokie temperatury, które należało wytworzyć, oraz
to, że około 60 zeszklonych fortów znajduje się na ograniczonym terenie
Szkocji, nie wierzymy, aby ten rodzaj konstrukcji był rezultatem
przypadkowego pożaru. Musiało wchodzić w grę dokładne planowanie.
A zatem pozostaje nam rozwinięcie wspomnianej już wyżej teorii o
świadomym podpaleniu łatwopalnego materiału zgromadzonego
pomiędzy warstwami kamieni. Również tę propozycję nietrudno obalić.
Sprawa pierwsza - mury fortów są złożone z JEDNEJ warstwy, a do
przeprowadzenia powyższego zabiegu potrzebne były dwa rzędy głazów.
Myśl o tym, iż jedna warstwa budowana była tylko w celu jej późniejszej
rozbiórki jest na tyle bez sensu, że nie warto nawet jej rozważać.
Kwestia druga - kamienie byłyby oszklone jedynie ze strony
wewnętrznej, tymczasem zawsze jest to strona zewnętrzna, czasami
TYLKO ta strona [istnieją fortece spalone z obu, jak i jedynie z
zewnętrznej strony]. By osiągnąć efekt trzeba by więc postawić trzy (!)
mury, a następnie dwa z nich rozebrać! Daje to w sumie trzykrotnie
większe nakłady pracy, a zysk z tego był żaden - pamiętajmy, iż zabiegi
te osłabiały (!) ściany tak, że w niektórych miejscach uległy one
zapadnięciu. Może więc to nie obrońcy, a oblegający zastosowali ogień,
by uszkodzić pozycje obrońców? Również to rozwiązanie niczego nie
wyjaśnia. Ustaliliśmy już, że nie wchodziło w grę podpalenie drewnianej
konstrukcji, ani realizacja na małą skalę. Owszem, starożytni saperzy
posługiwali się ogniem, do 'wysadzania' podkopów pod murami, ale w
przypadku szkockich zamków nie mamy podkopów, zeszklenie ogarnęło
ogromne obszary twierdzy (nie tylko fragmenty murów), zaś uszkodzenia
nie były na tyle poważne, by zniszczyć samą konstrukcję. Istniejące
uszkodzenia są raczej wynikiem czasu, który kruszył osłabione mury, niż
efektem bezpośredniego uszkodzenia w momencie zeszklenia. Wreszcie
pozostaje nam najważniejsza kwestia - czy kontrolowany zabieg
podpalenia mógł w ogóle zaowocować zeszkleniem?
Udowodnienia takiej możliwości podjął się w latach trzydziestych Gordon
Childe z pomocą Wallace'a Thorneycrofta. Przeprowadzone przez nich w
1934 i 1937 roku miały wykazać, iż zeszklenie było możliwe w drodze
podpalenia murów. I trzeba przyznać, że faktycznie wykazały, jednakże
ilość zastrzeżeń jest tak duża, iż zaakceptowanie teorii Childe'a jest
bardzo trudne. W czasie badań Arthura C. Clarka określono typowy skład
chemiczny skał pochodzących z 11 wybranych fortów i określono, iż
temperatura potrzebna do rozpoczęcia procesu zeszklenia to minimum
1100 oC. Childe znacząco uprościł swoją próbę. Po pierwsze zastosował
technikę dwóch murów (pamiętajmy, iż większość fortów to konstrukcje
pojedyncze), po drugie do budowy testowej ściany nie użył kamieni, a
cegieł (!), po trzecie użył niewyobrażalnej wprost ilości drewna, którego
ilość w samej konstrukcji muru była znacznie wyższa, niż przypuszczalna
ilość drewna użytego do budowy fortec, po czwarte próbę przeprowadził
w czasie wyjątkowo porywistego wiatru - huraganu wiejącego znad
Atlantyku. Założenie, iż z budową musiano czekać na sporadycznie
pojawiające się potężne wichury jest absurdalne. Testowy mur miał
długość 3,6 metra i 1,8 metra szerokości [dwie warstwy kamieni +
wewnętrzne wypełnienie] i tyle samo wysokości. Zostawmy na boku
fakt, iż jest to śmieszna miniaturka prawdziwej skali fortec, zostawmy
na boku fakt, iż forty zbudowano z przypadkowego materiału
charakteryzującego się różną podatnością na temperatury. Zajmijmy się
podsycaniem ognia. Ilość chrustu użytego dla tego kawałeczka muru,
który nie stanowi nawet ułamka procentu faktycznej wielkości
przeciętnego fortu to 4 tony! Przy takim zapotrzebowaniu na opał w
krótkim czasie cała Szkocja zostałaby całkowicie pozbawiona lasów. A
co uzyskał Childe? Częściowe zeszklenie powierzchni, nie docierające do
głębszych warstw skał, zero charakterystycznych zacieków
świadczących o płynności powierzchniowej warstwy kamienia. Można
powiedzieć, iż elementy muru testowego zgrzały się ze sobą, ale nie
zespoliły w wyniku stopienia. Porównując efekty jego zabiegów
[temperatura ok. 1100 oC] z wyglądem fortów można zaryzykować
twierdzenie, iż temperatura, w której uległy one stopniu była dwukrotnie
wyższa - poza zasięgiem metod branych pod uwagę. Dodatkowo Childe'a
kompromituje uparte twierdzenie, iż to atakujący stosowali tę metodę
dla niszczenia murów. Tymczasem wymaga ona dostępu do murów z obu
stron, również od strony obrońców!
Wspólnym i chyba najistotniejszym mankamentem wszelkich teorii
'ludzkiego działania' jest założenie prymitywnego stanu cywilizacji
istniejącej w północnej Szkocji w czasach antycznych. W opracowaniach
'wyjaśniających' zagadkę budowy fortów dziwnym milczeniem zbywa się
ogrom tego zjawiska. Dla unaocznienia wielkości tych
architektonicznych konstrukcji posłużę się kolejnym cytatem z pracy
Janet i Colin Bord - 'Tajemnicza Brytania', cytat dotyczy Zamku Maiden:
Zajmuje obszar 120 akrów [48,6 ha] o średniej szerokości 1 500 stóp
[450 m] i długości 3000 stóp [900 m]. Wewnętrzny obwód wynosi około
1,5 mili [2,4 km] i obliczono... że wymagałby 250000 ludzi do obrony! To
każe wątpić, że ta konstrukcja miała przeznaczenie obronne. Wielką
zagadkę dla archeologów stanowiły zawsze liczne i mające charakter
labiryntu wschodnie i zachodnie wejścia u każdego z końców
obwałowanego terenu. Być może początkowo służyły jako wejścia
konduktów ludzi z epoki neolitu. Później, kiedy wojownicy epoki żelaza
używali tego miejsca w charakterze fortecy, prawdopodobnie uznali, że
są one użyteczne jako środek mylący atakujących, którzy starali się je
zdobyć. Fakt, że tak wiele z tych fortów na wzgórzu" posiada dwa
wejścia - jedno z północnego wschodu i drugie z południowego zachodu -
zawsze sugerował jakieś obrządki związane ze Słońcem.
250000 tysięcy ludzi do obrony! Jasne, jak słońce, że taka liczba
kazałaby odrzucić twierdzenie o obronnym charakterze tych budowli, ale
czemu w takim razie, wszyscy archeologowie zgodnie mówią o
wojskowych fortach i starają się bezskutecznie wykazać, iż mury te były
przeznaczone do obrony? Odpowiedź jest równie prosta - innego
wytłumaczenia dla przeznaczenia tych budowli nie ma! Bo, po co niby
ktoś, olbrzymim nakładem sił i środków miałby 'grodzić' w ten sposób
teren wielkości Watykanu? Tu wypływa druga kwestia - jak niesamowita
musiała być liczba robotników wznoszących te fortyfikacje. Biorąc to
pod uwagę liczba ćwierć miliona obrońców nie wydaje się już tak
wygórowana. Miałem niedawno okazję czytać, znaleziony w sieci, artykuł
o mitologii precesyjnej, którego autor odrzuca wiarygodność jednej z
biblijnych historii tylko dlatego, że liczba 600 tysięcy wojowników
skupionych w jednej armii jest dla niego nie do przyjęcia. Jeśli kiedyś
będzie miał okazję przeczytać ten tekst ciekawe jak zareaguje na ćwierć
milionową armię skupioną dla obrony JEDNEGO tylko fortu. Coraz to
nowe odkrycia archeologiczne w bezlitosny sposób dostarczają
dowodów na prawdziwość i rzetelność mitologii i siłą rzeczy twierdzenia
nauki MUSZĄ ewoluować w kierunku wyśmiewanych do niedawna teorii
paleoastronautycznych. Nie dzieje się to bez oporów: w szkołach do dziś
tłucze się uczniom do głowy, że Sfinx został postawiony w trzecim
tysiącleciu pne. Tymczasem w zeszłym tygodniu miałem okazję usłyszeć
na Discovery najnowsze OFICJALNE datowanie posągu na 7 tysięcy lat
przed naszą erą! Oznacza to nie tylko odrzucenie wymyślonej na siłę
tezy, iż rzeźba ta to wyobrażenie Chefrena. Takie datowanie oznacza
przesunięcie 3 tysiące lat wstecz początków cywilizacji! Droga do
pełnego uznania twierdzeń Dänikena i innych jest jeszcze długa, ale
pierwszy krok został już uczyniony.
Wracając do tematu należy postawić zasadnicze pytanie - jaka to
olbrzymia armia musiała okupować dziesiątki fortów zlokalizowanych na
wybrzeżach Szkocji, nie mogło to być plemię barbarzyńców z czasów
neolitu, jak to się przyjmuje, ale wysoko rozwinięta i zorganizowana
kultura podporządkowana przy tym prawom wojny. I przed jakim
niesłychanym zagrożeniem musiała się chronić? Pierścień umocnień jest
zlokalizowany na wybrzeżach, a więc zagrożenie nadchodziło od morza i
to ze strony północnej gdzie nic nie ma! Kto mógł dysponować tak
olbrzymią flotą, by zagrozić kilkumilionowej populacji wojowników
dysponujących silnie rozbudowanym systemem obronnym? Tu docieramy
do prawdziwych cieni historii o Atlantydzie, której olbrzymia flotylla
wojenna miała siać postrach na zachodnich wybrzeżach Europy. Badacze
tych legend teoretyzowali nawet, iż właśnie wyspy brytyjskie stały się
areną zaciekłej walki Atlantydów i tajemniczej cywilizacji, która
wzniosła system umocnień w Szkocji, ale i zapewne na całych wyspach
brytyjskich (analogiczne ruiny znajdujemy bowiem w Irlandii i w Anglii -
w hrabstwie Sussex). Zeszklone ruiny wskazują, iż obrońcy przegrali tę
walkę, a cywilizacja, która je wzniosła uległa zagładzie.
Czy są to ślady wojen atomowych? Czy też ludzkość sama wynalazła w
zamierzchłych czasach niesłychanie potężną broń chemiczną? Oficjalne
datowania fortów wskazują na tysięczny rok pne, jako moment ich
konstrukcji. Jest jednak oczywiste, iż metoda radioaktywnego węgla
14C jest całkowicie zawodna, jeśli chodzi o datowanie szczątków
nieorganicznych. Faktycznie więc, budowle te mogą być znacznie
starsze i tak pewnie jest. Jeśli zaakceptować ciężko weryfikowalną
hipotezę o najeździe Atlantydów musielibyśmy ustalić datę na jakieś 12
tysięcy lat - w czasach przed potopem. Potwierdzenie dostarcza nam
mitologia celtycka, która wspomina o wojnie toczonej w zamierzchłych
czasach [na długo przed przybyciem Celtów na wyspy] przez tamtejsze
ludy z morskimi demonami. Wkrótce po tej wojnie ogromne obszary lądu
miały zostać zalane, co doprowadziło do odcięcia Irlandii i Brytanii od
kontynentu. Opowieść ta, jak ulał pasuje do tezy 'atlantydzkiej'.
Pamiętać też należy o tym, iż Celtowie, którzy przybyli w ten rejon w
połowie pierwszego tysiąclecia pne, nie mieli najmniejszego pojęcia o
budowniczych fortów. Poza nielicznymi, koloryzowanymi opowieściami o
starożytnej apokalipsie nie wiedzieli nic o faktycznych budowniczych, co
sugeruje po pierwsze znacznie odleglejszą w czasie datę konstrukcji
twierdz, a po drugie gwałtowny koniec ich cywilizacji, która nie tyle
upadła, co zginęła gwałtowną śmiercią nie pozostawiając po sobie nic,
poza tajemniczymi ruinami.
W odległym regionie północnych Indii, w rejonie Srinagaru na wyżynie
Kaszmiru doszukać się możemy ruin o innym charakterze. Nie są to
spalone miasta, ale rumowisko będące wynikiem kataklizmu, który
dosłownie potłukł monumentalne kamienne budowle w drobny mak.
Mówię tu o ruinach Parhaspuru. W centrum tego niegdyś wspaniałego
miasta stała piramida - do dziś możemy doszukać się jej tarasowatych
fundamentów. Wszędzie dalej jest już tylko kamienna pustynia
popękanych, rozbitych i roztrzaskanych kamieni, tak jak gdyby mityczny
olbrzym uderzył ogromnym młotem i jednym uderzeniem zrównał z ziemią
całą budowlę, całe miasto. Wszędzie pełno jest porozrzucanych na
wielkie odległości obrobionych bloków kamiennych, strzaskanych skał
będących niegdyś częściami budynków. Wszystkie odłamki pokryte są
lśniącą glazurą, jak gdyby poddane były działaniu ogromnej temperatury.
Obraz niezmierzonego chaosu zakłócają jedynie ślady ludzkiej grabieży
zagarniającej nadające się do wykorzystania odłamki. Nie są to zwykłe
ruiny, pozostałości miasta popadłego w ruinę, zniszczonego w czasie
najazdu, opuszczonego, spalonego, rozpadłego pod wpływem czasu i
erozji. Parhaspur zostało zniszczone jednym gwałtownym uderzeniem,
którego niszcząca energia rozchodziła się od miejsca epicentrum
wybuchu. Rozbite budowle zostały następnie poddane działaniu
niesłychanie wysokich temperatur. Zniszczenie w wyniku jednej eksplozji
potwierdza symetryczność zniszczeń - rozchodzących się po okręgu, z
podobnej wielkości blokami rzuconymi na podobną odległość.
Zniszczenie zakończyło się totalną zagładą miasta, które w okresie swej
świetności mogło liczyć kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców.
Podążając na południe od Kaszmiru wkraczamy w doliny. Pomiędzy
górami Radżmahal, a Gangesem ponownie natrafiamy na zeszklone
formacje, pozostałości gmachów stopionych przez wysokie temperatury,
oprócz zeszklonej powierzchni i nadtopionych kształtów charakteryzują
się one obecnością specyficznych bąbli - zastygłych baniek powietrza
powstałych, gdy dostało się ono pod płynną warstwę roztopionej skały.
Oczywiście pozostałości te w żadnym wypadku nie są efektem
działalności wulkanicznej, więcej powstały już PO wzniesieniu budowli.
Znajdziemy tam także coś więcej - radioaktywne szkielety. Odnalazł je
słynny badacz de Camp, podając jednocześnie, iż wartość
napromieniowania pięćdziesięciokrotnie przekraczała normę.
Potwierdziły to ekspedycje radzieckich archeologów. W okolicy
oczywiście brak naturalnego źródła promieniowania.
Na zachodzie Indii znajduje się dolina innej wielkiej rzeki - Indusu.
Zlokalizowane w niej miasto Mohendżo Daro było obok Harappy wielkim
ośrodkiem handlowym utrzymującym kontakty z Indiami, Sumerem i
innymi kulturami Bliskiego Wschodu. Ogromna aglomeracja osiągnęła
szczyt swojego rozwoju 5 tysięcy lat temu i... nagle przestała istnieć,
niemal z dnia na dzień. Jeden z czołowych badaczy David W. Davenport
otwarcie przyznał, iż ruiny miasta wyraźnie wskazują na dawną
katastrofę atomową. Nawet konserwatywni archeologowie milkną w
obliczu totalnego zniszczenia i przyznają, iż nie mogło do tego dojść
stopniowo - mamy tu do czynienia z gwałtowną katastrofą na ogromną
skalę. Archeologowie nazywają ten obszar 'miejscem śmierci' i jest to ze
wszech miar trafne określenie, gdy weźmie się pod uwagę, iż szacowana
liczba ofiar ludzkich wyniosła tylko w chwili samej eksplozji najmniej 30
tysięcy! Odnalezione szkielety były w straszliwy sposób zdeformowane,
zgniecione, połamane. Wymieszane między sobą kości wyraźnie
wskazują na śmierć w wyniku niespodziewanej katastrofy, podobnie jak
to możemy obserwować w Pompejach. Pomiary napromieniowania
wykazały 20-krotne przekroczenie normalnych wartości.
Wszystko świadczy na rzecz teorii o olbrzymiej katastrofie jako źródle
zagłady. Czy był to jednak kataklizm naturalny? Wiele wskazuje, że nie,
po pierwsze należy wykluczyć działalność wulkaniczną, która mogłaby
by być ewentualnym źródłem promieniowania i śladów wysokiej
temperatury, którą określa się w tym przypadku na 2200 oC, warto przy
tym zauważyć, iż zgadza się to z proponowanymi przeze mnie
wyliczeniami dotyczącymi zeszklonych fortów w Szkocji. Archeolodzy
musieli się sporo nagłówkować, zanim doszli do tego, iż dziwne czarne
grudy to najzwyklejsze gliniane naczynia... całkowicie stopione.
Podobnie, jak w przypadku Kaszmiru, tak i tu epicentrum eksplozji to
środek miasta. Im dalej tym zniszczenia są mniejsze.
W zupełnie innym rejonie świata, w stanie Piaui w Brazylii znajduje się
miejscowość zwana Sete Cidades (Siedem Miast), gdzie odnajdziemy
jeszcze bardziej fascynujące ruiny. Zniszczenia, jakie tu nastąpiły
przekraczają wszystko to, z czym dotychczas się spotkaliśmy, skały są
tak stopione, pokryte bąblami - pęcherzami, zaciekami płynnej masy na
powierzchni, zespolone ze sobą tak ściśle, że ciężko orzec, czy mamy do
czynienia z jednolitą skałą, czy warstwami skał stopionych w jedność.
Obraz jaki prezentuje nam Siedem Miast najbardziej przypomina efekt
działań sił przyrody, ale po pierwsze brak na to dowodów, po drugie
nigdzie więcej w okolicy nie spotkamy podobnego widoku, po trzecie - w
całym tym chaosie da się odnaleźć pewien porządek. Ruiny układają się
w siedem części rozdzielonych szerokimi 'arteriami', od których
odbiegają liczne wąskie 'dróżki'. Jaka jest prawda dotycząca Sete
Cidades, tego się chyba nigdy nie dowiemy. Faktem jest, iż wszystko tu
pasuje do naszego schematu, a identyczne [również co do struktury
kompleksu!] ruiny odnajdujemy na Wyspach Kanaryjskich i w okolicy
miasta Darwin w Australii.
Zeszklonych pozostałości dawnych kompleksów pełno jest również w
Andach, choć tu gdzieniegdzie mogą wchodzić w grę wulkany. Jednak
przynajmniej jedno miejsce pozostaje poza wszelkimi wątpliwościami, co
do nienaturalnego charakteru jego pochodzenia: prastara twierdza
Sacsayhuaman w Peru. Ogromne bloki ważące po 100 ton, przykłady
najdoskonalszej obróbki kamienia w dziejach ludzkości (Robert Charroux
sugeruje obróbkę chemiczną skał), a wszystko to na wysokości 3500-
3800 metrów nad poziomem morza. Robi to ogromne wrażenie, ale
prawdziwa zagadka czai się nieco wyżej, na rozciągającym się za
twierdzą płaskowyżu. Ogromne, kilkunastometrowe skalne bloki, są
ogarnięte całkowitym chaosem: połamane, popękane, poprzesuwane ze
swych pierwotnych miejsce ułożenia, wręcz wywrócone do góry nogami!
Ogromne skalne pozostałości niegdysiejszego kompleksu są rozrzucone
na całym terenie jak dziecięce klocki. Nauka nie jest wstanie udzielić
odpowiedzi nie tylko na pytanie: co się stało, co strzaskało, zmiażdżyło
wszystkie te monumentalne budynki, nauka nie wie nawet, jak je zdołano
wykonać... Oczywiście również i tu nie brak śladów wysokich temperatur
i stopionych skał. Miejsca największych zniszczeń charakteryzują się
podniesionym poziomem napromieniowania.
W rejonie Pacyfiku i wschodniej Azji również nie brak podobnych
przykładów. W 1961 roku profesor historii starożytnej uniwersytetu w
Pekinie - Czi Pen-Lao dokonał intrygującego odkrycia w Dolinie Kamieni
na zachód od miasta Joyang na pogórzu masywu Honan, na południowym
brzegu jeziora Tungting. Odnalazł mianowicie częściowo zachowany
system podziemnych tuneli, których pierwszy poziom znajdował się na
głębokości 32 metrów pod powierzchnią gruntu. Po dokładniejszych
badań okazało się, że prowadzą pod powierzchnię jeziora! Tunele i
podziemne hale mają stopione ściany, jakby ktoś wypalił je przy użyciu
nieznanego urządzenia. Nie jest to oczywiście ślad eksplozji nuklearnej,
ale czemu ludzie tak często w dawnych czasach chowali się pod ziemią,
a często i pod wodą? Czy czasem nie uciekając od niszczącego
powierzchnię zniszczenia i zwłaszcza promieniowania pochodzącego z
wybuchów pocisków atomowych? Na marginesie tylko wspomnę, że na
ścianie tych tuneli odnajdujemy rysunki naskalne, na których postaci
trzymają przedmioty do złudzenia przypominające... współczesne
karabiny! Podobne podziemne kompleksy na niewiarygodnie wielką skalę
odnajdziemy w całej Ameryce Południowej [patrz Kronika z Akakor],
Północnej i Turcji. Ich skala przywodzi na myśl tylko jedne - podziemne
miasto pod Pekinem przygotowane specjalnie z myślą o wojnie
atomowej...
Budzące największe kontrowersje tunele znajdują się w kalifornijskiej
Dolinie Śmierci. Oto cytat z 'Tajemnic zaginionych ras' autorstwa Rene
Noorbergen'a:
Najliczniejsze zeszklone ruiny w Nowy Świecie [Ameryce] zlokalizowane
są w zachodniej części Stanów Zjednoczonych. W roku 1850
amerykański badacz, kapitan lves William Walker, był pierwszym, który
ujrzał te ruiny w Dolinie Śmierci [Death Yalley]. Odkrył on miasto o
długości około mili [1,6 km] z wciąż widocznymi pasmami ulic i
miejscami posadowienia budynków. W jego środku odkrył olbrzymią
skałę o wysokości około 20-30 stóp [6-9 m] z resztkami jakiejś ogromnej
konstrukcji na szczycie. Południowe strony, zarówno skały, jak i budynku,
były stopione i zeszklone. Walker przyjął, że przyczyną tego był wulkan,
jednak w tamtej okolicy nie ma wulkanów. Poza tym ciepło pochodzenia
tektonicznego nie mogłoby spowodować tego rodzaju upłynnienia
powierzchni skały.
Współpracownik kapitana Walkera, który poszedł śladem jego
pierwotnych badań, powiedział: Cały region między rzekami Gila i San
Juan pokryty jest ruinami. Znajdują się tam ruiny miast, które musiały
być znacznych rozmiarów. Są one spalone i częściowo zeszklone, pełne
stopionych kamieni i kraterów wyżłobionych przez płomienie
wystarczająco gorące, aby spowodować upłynnienie skały lub metalu. Są
tam kamienie chodnikowe i domy z olbrzymimi pęknięciami... [które
wyglądają tak, jakby] zostały zniszczone gigantycznym ogniowym
pługiem.
Istnienie zaginionych ruin w tym regionie wciąż jest nierozstrzygnięte.
Jak się zaraz przekonamy mimo istniejących odkryć, badaczom NIE
udało się ponownie trafić w to samo miejsce! Przynajmniej taką sytuację
opisuje Jim Brandon:
Legendy Pajutów mówią o mieście położonym pod Doliną Śmierci, które
nazywają Shin-au-av. Tom Wilson, indiański przewodnik utrzymywał w
latach dwudziestych, że jego dziadek ponownie odkrył to miasto, kiedy
trafił przypadkowo do długiego na milę [1,6 km] labiryntu jaskiń
położonych pod powierzchnią doliny. W końcu dotarł do podziemnego
miasta, gdzie spotkał ludzi mówiących niezrozumiałym językiem i
noszących ubiory wykonane z piór. Wilson opowiedział tę historię po tym,
jak poszukiwacz nazwiskiem White oświadczył, że wpadł do szybu
opuszczonej kopalni na przełęczy Wingate i trafił do nieznanego tunelu,
który przechodził przez szereg pomieszczeń, w których White znalazł
setki odzianych w skóry mumii ludzkiego kształtu. Były tam złote sztabki
poukładane w stosy, jak cegły, i upakowane w pojemnikach.
White utrzymywał, że badał te jaskinie trzykrotnie. W jednej z tych
wypraw towarzyszyła mu żona, a w następnej jego partner, Fred
Thomason. Nikt z nich nie potrafił ich jednak znaleźć, kiedy trzeba było
zaprowadzić do nich grupę archeologów, którzy zgodzili się je zbadać.
Nie dysponuję niestety informacjami o ostatnich latach poszukiwań
prowadzonych w tym regionie, ale myślę, że przynajmniej w części okażą
się one prawdą. Dawno już nauczyłem się traktować z należytym
szacunkiem i powagą mity i legendy, a dodatkowym potwierdzeniem są
odkryte w kanionie Titus petroglify nieznanego pochodzenia, co do
których sami Indianie się nie przyznają, więcej - podchodzą do tych
pozostałości dawnej cywilizacji z nabożnym lękiem i strachem. Niektórzy
badacze skłonni są przypuścić nawet, iż jest to pozostałość po kulturze,
która rozwijała się w Ameryce PRZED pojawieniem się tam przodków
późniejszych Indian! O tym jak mało wiemy o rzeczywistych dziejach
Ameryki niech świadczą następujące fakty, których zresztą dałoby się
doszukać znacznie więcej:
* wizerunki dinozaurów, a także ślady dinozaurów i ludzi(?) w jednej
warstwie skalnej [patrz - Galeria],
* wizerunki słoni w Ameryce Południowej, które nigdy w Ameryce nie
żyły, zaś mamuty nigdy w te rejony nie dotarły,
* świątynia Chavin de Huantar, będąca dokładnym odbiciem świątyni
jerozolimskiej,
* negroidalne rysy twarzy w rzeźbach Olomeków [patrz - Galeria],
* szkielety ludzi białej rasy liczące sobie wiele tysięcy lat, a odnalezione
we wschodniej części USA,
* podwodne budowle i piramidy na wyspach Bahama [archipelag Bimini],
a także w wodach jezior północnoamerykańskich,
* liczne figurki 'Chińczyków' w Ameryce Środkowej [patrz - Baian Kara
Ula].
Staram się nie przyjmować niczego bez wystarczającej liczby dowodów
mogących świadczyć za daną teorią. W tym przypadku jedynie
sygnalizuję fakt, iż w podziemnych miastach pod Górami Skalistymi
może się kryć wiele niespodzianek. A przy okazji znów pojawiają nam się
olbrzymie podziemne kompleksy, wybudowane... no właśnie po co? Po co
w odległej przeszłości powstawały tysiące kilometrów podziemnych
korytarzy, których sieć oplatała Chiny, Turcje, olbrzymie połacie Ameryki
Południowej [n/p Ekwador], zachodniej części USA i zapewne wiele
innych miejsc? Wybudowanie tych kompleksów nie byłoby proste nawet
dziś, a przecież zostają do rozwiązania takie problemy, jak
doprowadzenie światła, powietrza, wody, zabezpieczenie kompleksu
przez zniszczeniem... Tylko wyjątkowa potrzeba mogła ludzi pchnąć do
podjęcia tego dzieła. Więcej o podziemnych miastach możecie poczytać
w cyklu Kronika z Akakor.
W blisko sto lat po odkryciu Walkera świat obiegła elektryzująca wieść -
grupa archeologów pod wodzą Howarda Hill'a oświadczyła, iż w
jaskiniach Kalifornii zlokalizowała ślady cywilizacji stworzonej przez
istoty o wysokości blisko trzech metrów. W podziemnych kompleksie
odkryć miano mumie ludzi i zwierząt, narzędzia datowane na 80 tysięcy
lat! Obszar ukrytego pod górami miasta to 32 jaskinie na obszarze blisko
pół tysiąca kilometrów kwadratowych! Obok szczątków ludzkich
znaleziono podobno szkielety dinozaurów i tygrysów szablozębych.
Podniesiono oczywiście, że zagładę dinozaurów i pojawienie się wielkich
kotów dzieli 10 do 13 milionów lat, ale... ślady istot ludzkich i
dinozaurów razem są faktem, który też w żaden sposób nie przystaje do
oficjalnej chronologii dziejów. Szczególną uwagę zwraca fakt, iż były to
szczątki ściśle uszeregowane i poukładane obok siebie, jak dzisiaj w
muzeum, ich wiek mógł być więc faktycznie różny.
Nie wiem, czy odkrycie to rzeczywiście miało miejsce, dziś po ponad 50
latach od tego spektakularnego odkrycia ciężko jest zweryfikować
tamte relacje. Faktem jest, że środowisko archeologów potraktowało
sprawę z lekceważeniem przemilczając odkrycie, bądź próbując je za
wszelką cenę zdyskredytować. Takie działanie czynników oficjalnych
wielokrotnie oznaczało już, iż 'szaleni' odkrywcy mieli rację [o
najsłynniejszej ofierze nauki możecie przeczytać w dziele Tajemnice -
Szyb Gatenbrinka]. Zaś chyba największy śmiech wzbudziła relacja o
technicznych urządzeniach, które w/d Hilla miały wykorzystywać fale
radiowe do gotowania żywności... Kuchenki mikrofalowe 80 tysięcy lat
temu? Czysta głupota, prawda? Ale gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż Hill
w ogóle nie znał takiego wynalazku [w 1947 roku nikomu się nie śniły
mikrofale], cała sprawa wygląda wyjątkowo tajemniczo.
Podkreślam jeszcze raz - powyższa historia jest na tyle słabo
udokumentowana, że cieżko wyrokować o jej prawdziwości. Nie
odrzucałbym jej jednak tylko z tego powodu. Wracając zaś do głównego
wątku moich rozważań, chciałem tytułem zakończenia zasygnalizować
jeszcze jedno miejsce, gdzie dowody mogą wskazywać na potwierdzenie
tezy o starożytnych wojnach atomowych.
Odkrył je na pacyficznej wysepce Tarawa, Erich von Däniken. To krąg
ziemi otoczonej murem z kamieni, w którym NIC nie rośnie i to nie
dlatego, że ktoś plewi tu ziemię, bądź też nie nadaje się ona dla
roślinności. Nic z tych rzeczy, po prostu nic w tym miejscu nie zdołało się
zakorzenić, nic nie zdołało przeżyć. Ludziom również nie wolno wchodzić
do zamkniętej strefy. Efekt silnego skażenia radioaktywnego?