Wojny atomowe w Starożytności
Zapewne już sam tytuł tego artykułu Was zaintrygował? Myślicie sobie, że broń nuklearna i czasy odległe od współczesności o wiele tysięcy lat nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego? Jesteście co prawda gotowi przyznać, iż starożytni dysponowali dalece większą wiedzą i możliwościami, niż się twierdziło jeszcze niedawno, w końcu nie da się dłużej zaprzeczać faktom: kilkadziesiąt wieków temu ludzkość dysponowała prądem elektrycznym, znała wszystkie planety układu słonecznego, operowała tak olbrzymi liczbami, że My nie poradzilibyśmy sobie bez Pentium IV... Ale broń atomowa? Nasza duma, nasze największe osiągnięcie, niezastąpiony środek bojowy, któremu nic się nie oprze. Z drugiej strony to nasza największa obawa, ale zawsze i niezależnie od spojrzenia na problem jakim są arsenały nuklearne wielkich mocarstw - to NASZ problem i wynalazek, twierdzenie przeciwne wydaje się tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne... W przygotowywanym cyklu textów postaram się Was przekonać, iż owa nierealna z pozoru teza jest nie tylko możliwa, zamierzam udowodnić, iż taka jest właśnie prawda.
Zanim jednak zaczniemy należy wyjaśnić parę kwestii. Pisząc o „starożytnych” nie mam na myśli ludzi. Owszem, mieli oni niewątpliwie styczność z techniką nuklearną, lecz nie jako jej twórcy, czy nawet użytkownicy. Analiza źródeł mitologicznych prowadzi do jednego tylko wniosku - ludzkość bywała tysiące lat temu ofiarą użycia boni nuklearnej, na szczęście nie była to globalna zagłada [choć i takie głosy pojawiają się wśród badaczy], ale liczba ofiar musiała być ogromna. Zwłaszcza, że wojny z zastosowaniem tej technologii były, jak się zdaje, na początku dziennym. Ludzkość ofiarą, lecz nie w taki sposób, jak tego obawiamy się dzisiaj [samozniszczenie]. Ofiary ludzkie były jedynie ubocznym skutkiem wojen prowadzonych przez bogów, czyli Przybyszów z obcych planet.
Wojny wśród bogów, prowadzone z użyciem ludzkich armii, ale i kosmicznej techniki. Dla każdego, kto choćby liznął dowolnej mitologii [choćby w szkole - helleńskiej] hasło - wojny bogów nie powinno zabrzmieć obco. Ale kosmiczna technika? Tak, jak i zapewne dla Was, tak i dla mnie pierwsza styczność z dawnymi legendami prowadziła [nie mogło być inaczej] do skwitowania lektury jednym, brutalnym słowem - bajka! Ale później, po lekturze kilku paleoastronautycznych książek przyszło olśnienie - opisy są owszem bajkowe, ale wyłącznie dlatego, że dla prymitywnych ludzi obserwujących nieznane sobie urządzenia i moce tak to wyglądało. Dla nas, gdy uważnie wczytamy się w tekst, gdy przedrzemy się przez grubą warstwę przekłamań, jakie siłą rzeczy musiały pojawić się na przestrzeni tych tysięcy lat dzielących nas od twórców mitologii, gdy odsuniemy na bok mistyczne opisy naszych nic-nie-rozumiejących przodków... Dla nas, czytany mit powinien się przeistoczyć w relację z rzeczywistych wydarzeń, bogowie przemienią się w kosmitów, czary w niezwykłą broń, mityczne stwory w pojazdy i roboty. Zaś wśród tych mitów odnajdziemy te, które aktualnie będą nas zajmować - legendy o starożytnych wojnach atomowych.
Zdaję sobie sprawę, jak kruchą [mimo wszystko] podstawą są przekazy z dawnych lat. Gdyby tylko one były podstawą tytułowego twierdzenia, zapewne sam znalazłbym się w gronie pesymistów. Jednak mity to nie wszystko, z pomocą przychodzi nam archeologia i geologia. Oczywista, fakty zbierane przez naukowców zostaną przeze mnie zanalizowane zupełnie inaczej. Właściwie należałoby powiedzieć - zbiorę fakty, które nie znajdują wyjaśnienia w oficjalnych naukowych teoriach. Nie nadam im nowego znaczenia, ale nadam im sens, którego są w naukowych schematach pozbawione. Sens, którego nie mają w oficjalnej nauce, gdzie są przez to pomijane i usuwane w niepamięć. Nieprawdopodobna historia, którą Wam opowiem stanie się przez to nie tylko dobrze uargumentowana, ale zapewni spójność i logiczność tych aspektów naszej przeszłości, z którymi nauka nie potrafi sobie poradzić.
Cykl obejmie łącznie 6 prac, wliczając to niniejszy wstęp. Rozpoczniemy od mitologii, ta bowiem pozwoli nam wyrobić sobie wyobrażenie rzeczywistości, jak miała faktycznie miejsce. Potem zajmie się materialnymi dowodami. Tak więc przeczytacie najpierw zawarte w indyjskiej Mahabharacie opisy wojen atomowych, zapoznacie się z pochodzącymi z Bliskiego Wschodu opisami przypadków użycia broni nuklearnej. Następnie przedstawię Wam ruiny miast zniszczonych w wyniku nuklearnego ataku, przedstawię geologiczne świadectwa prawdziwości tych historii. Wreszcie, nijako dla zwieńczenia całości, zapoznamy się z wiedzą ezoteryczną potwierdzającą moją teorię. Życzę miłego czytania i ośmielam się wyrazić przekonanie, iż po zakończonej lekturze uwierzycie w to, w co ja.
Mahabharata - BHP na wypadek ataku atomowego
Indie. Kraj czterdziestu tysięcy bogów. Nic dziwnego, że w tak licznym gronie dochodziło do konfliktów, bogowie ścierali się ze sobą wykorzystując do tego najnowocześniejszą technikę, najbardziej niszczycielską broń. Korzystając ze swych latających pojazdów zwanych vimanami siali zniszczenie nie tylko w Kosmosie, ale i na Ziemi, czego barwne opisy znajdziemy w starożytnym tekście Srimad Bhagawatam [Bhagawata Purana].
Pośrodku tych konfliktów zawsze znajdował się człowiek. Nie był li tylko przypadkową ofiarą boskich wojen. Często bywało i tak, że siły bogów wzajemnie się równoważyły i o zwycięstwie decydowała ludzka armia. Wierna rozkazom swych boskich dowódców brała udział w „świętej [tylko w ich mniemaniu] wojnie”, szła do bitwy, która mogła się skończyć tylko masakrą. Do bitwy, w której bogowie wytoczyli najcięższe działo - energię atomu.
Opisy wojen bogów są rzeczą powszednią we wszystkich mitologiach świata. Teksty indyjskie wyróżniają się jednak swoją wymownością i wiekiem. Pierwotne wersje niektórych eposów z subkontynentu datuje się na wiele tysięcy lat. Pora, więc przyjrzeć się wybranym fragmentom tych ksiąg i orzec, czy aby na pewno są to tylko wytwory bujnej wyobraźni naszych przodków, czy też mamy tu do czynienia z zapisem wydarzeń rzeczywistych, z reporterską relacją, którą uznajemy za bajkę, dlatego tylko, że nie dopuszczamy do siebie myśli, iż bogowie istnieją naprawdę - jako istoty z krwi i kości.
1. Mahabharata [księga Mausalaparwan]
Wyrzucono pojedynczy pocisk załadowany całą energią wszechświata. Żarzący się słup dymu i płomienia, jasny jak dziesięć tysięcy słońc, wzniósł się w całej swej wspaniałości... Była to nieznana broń, żelazny grom, gigantyczny wysłannik śmierci, który w popiół obrócił wszelki lud Vrishni i Andhaka... Ciała były tak spalone, ze nie dawały się rozpoznać, włosy i paznokcie odpadły, gliniane naczynia rozpadły się bez żadnej widocznej przyczyny, a pióra ptaków stały się białe. W ciągu jednej godziny wszystkie potrawy stały się niejadalne... w ucieczce od owego ognia żołnierze rzucili się do strumieni, aby obmyć swoje ciała i sprzęt...
[ta bron]...odrzuciła tłumy [wojowników] razem z ich rumakami, słoniami, pojazdami naziemnymi i ich bronią, jak gdyby były to suche liście drzewa. Odrzuceni podmuchem...wyglądali pięknie, jak ptaki w locie... odlatujące z drzew...
I jak? Gdyby nie kilka archaicznych sformułowań można by pomyśleć, że mamy tu do czynienia ze współczesną relacją z ataku nuklearnego na maszerującą armię. Z opisu, który należy datować na jakieś 2 do 6 tysięcy lat jasno wynika, iż Amerykanie bombardujący Hiroszimę nie byli pierwsi - już w starożytności ludzkość miała do czynienia z podobnie niszczącymi działaniami.
Co ciekawe, powyższy fragment pozwala wysnuć szczególnie interesujący wniosek. Osoba, spisująca tę relację zdaje się rozumieć istotę zdarzenia, które opisuje, wydaje się znać zasadę działania bomby atomowej. Bo czyż można lepiej określić istotę reakcji jądrowej, niż słowami „cała energia wszechświata”? W końcu, zachodząca w czasie wybuchu reakcja jądrowa polega na rozerwaniu wiązań atomowych, a cóż, jak nie ta energia, trzymająca w kupie wszelką istniejącą materię, może być tak określona?
Dalszy opis jest również jak najbardziej rzeczowy i zgodny z faktycznym biegiem wydarzeń w czasie wybuchu jądrowego. Mamy, więc majestatycznie wznoszący się ku niebu słup ognia, a później dymu - któż z nas nie widział wspaniałych [aczkolwiek tylko wizualnie] zdjęć z prób jądrowych na wojskowych poligonach. Mamy spalone, rozpadające się w oczach ciała i przedmioty - dla lepszego wyobrażenia sobie piekła, jakie wywołał taki atak obejrzycie sobie pamiętną scenę z placu zabaw w Terminatorze 2... W tym też filmie użyto sformułowania „dzieci, jak ze spalonego papieru”. Tu mamy, przy okazji opisu fali uderzeniowej niszczącej wszystko, co stanie jej na drodze równie wymowne określenie: „jak gdyby było to suche liście z drzewa”.
Co do zastosowanej techniki, mowa o „żelaznym gromie”. Czy może to być wskazówka, iż chodzi tu o bombę taką, jaką znamy - zamkniętą w metalowej puszce, a nie jakąś super wymyślną machinę rodem ze Star Treka? Być może, faktem jest natomiast to, iż... wiedziano, co robić. Zdawano sobie sprawę ze skażenia radioaktywnego, z tego, iż żywność w obszarze skażenia nie nadaje się do spożycia. Ba, można przypuszczać, iż istniały wówczas przepisy BHP na wypadek takiego ataku, można sobie nawet wyobrazić apel, na którym tysiące żołnierzy wysłuchuje wykładu na temat sposobów zminimalizowania zagrożenia spowodowanego opadem radioaktywnym: „obmyć swoje ciała i sprzęt”. Potwierdza to kolejny fragment:
Grom opadł i stał się drobnym pyłem. Aby ujść przed tym ogniem, żołnierze rzucili się do rzek, aby obmyć ciała i zbroje.
A propos sprzętu, chciałbym wtrącić tu małą dywagację. Mahabharata mówi nam o „pojazdach naziemnych”, Biblia w księdze Hioba opisuje „krokodyla” i „hipopotama”, które bynajmniej nie są zwykłymi zwierzętami, ale zbudowanymi z metalu machinami wojennymi. Wreszcie w Chinach odnajdujemy następującą charakteryzację machin wojennych: „Ich głowy były z brązu, a czoła z żelaza. Miały ludzkie oblicza, ale ciała zwierząt”. Czy tak mogły wyglądać antyczne pojazdy opancerzone?
Oto inny fragment:
Dwa takie pociski spotkały się w powietrzu. Wówczas ziemia wraz z wszystkimi górami, morzami i drzewami zaczęła dygotać, a wszelkie żywe stworzenia zostały porażone energia tej broni i ogromnie ucierpiały. Niebo stanęło w ogniu, a dziesięć stron horyzontu napełniło się dymem...
Tu mamy coś jeszcze lepszego! Coś na miarę systemu wojen gwiezdnych, jaki planują stworzyć Amerykanie, a jeśli nawet nie, to i tak system obrony przeciw rakietowej w czasach odległych o tysiące lat wstecz jest czymś niezwykłym. Przy okazji poprzedniego cytatu sugerowałem, iż mamy do czynienia z bombą atomową. Tu, z całą pewnością mamy opis rakiety balistycznej i jej zderzenia z kontr-pociskiem wystrzelonym przez drugą stronę. Do eksplozji nuklearnej doszło wysoko w atmosferze, a mimo to skutki, jakie zdarzenie to wywołało budzą respekt. Ognista fala uderzeniowa dotarła do powierzchni zasnuwając niebo dymem i płomieniami. „Wszelkie żywe stworzenia [...] ogromnie ucierpiały” - nawet, jeśli nie zginęły od żaru i płomieni, to wyniszczyła je choroba popromienna...
2. Mahabharata [księga Dronaparwan]
Było tak, jakby wszystkie żywioły zerwały pęta. Słońce kręciło się w kółko. Wypalony ogniem broni świat zataczał się w gorączce. Rozszalałe słonie biegały tam i z powrotem w poszukiwaniu schronienia przed potwornym żarem. Woda stała się gorąca, zwierzęta zginęły, wróg padł jak podcięty kosą, a huk ognia powalił szeregi drzew. Słonie ryczały straszliwie i martwe padały na ziemię, ich ciała ścieliły się na dużym obszarze. Konie i wozy bojowe spłonęły. Tysiące wozów uległy zniszczeniu, a potem nad morzem zaległa martwa cisza. Rozszalały się wiatry i ziemia się rozjaśniła. Ukazał się przejmujący grozą widok. Potworne gorąco zniekształciło martwe ciała, które nie wyglądały jak ciała ludzi. Nigdy wcześniej nie słyszeliśmy o takiej broni i nigdy wcześniej nie widzieliśmy broni równie okrutnej.
Apokalipsa. W obszarze epicentrum wybuchu wszystko uległo zniszczeniu. Im dalej od miejsca eksplozji tym szkody były mniejsze, ale olbrzymia fala ognia i gorąca, jaka zaistniała wyniszczyła sprzęt bojowy, żołnierzy, zwierzęta. Niebo zasnuło się dymem. Obraz końca świata. Jednak dopiero, gdy światło słoneczne rozjaśniło pole bitwy można było ujrzeć prawdziwy koszmar. Tak niszczycielska broń, która przecież zabijała ludzi w obu walczących armiach mogła być użyta jedynie w ostateczności. Nie w celu przechylenia szali zwycięstwa na swoją stronę, ale w akcie desperacji, tak by nikt nie był w stanie wygrać. Nigdy wcześniej taka broń nie była użyta, nasilenie się gwałtowności boskich starć miało wkrótce doprowadzić do powszechnego wprowadzenia broni atomowej na pole bitewne - Ziemię.
Ze wszystkich stron Cukra miotał grom na potrójne miasto. Na jego trzy części ciskał pocisk, który krył w sobie energię Kosmosu. Miasto stanęło w płomieniach. W niebo wystrzelił jaskrawy dym, równy dziesięciu tysiącom słońc. Rozszałały się gwałtowne nawałnice; deszcz lał strumieniami. Rozległy się grzmoty, choć niebo było bezchmurne. Zatrzęsła się ziemia. Podniosły się wody. Rozstąpiły się szczyty gór, nastała ciemność.
Ci, którzy stanęli po niewłaściwej stronie frontu, czyli przeciwko bogu wyposażonemu w arsenał nuklearny, byli skazani na zagładę. Ofiarą niszczycielskich ataków padały już nie tylko walczące armie, ale całe miasta. Zwycięzca ruszył z pola bitwy by zmieść z powierzchni ziemi krainy pozostające pod władzą swego oponenta. Pocisk atomowy uderzył w samo centrum miasta. W ciągu ułamku sekundy wszystko wokół stanęło w ogniu, a w niebo wystrzelił pióropusz dymu. Niewiarygodny blask oślepiał, ale nikt nie pożył na tyle długo by móc martwić się swoją ślepotą...
Siła użytej bomby musiała być naprawdę niezwykła, skoro spowodowała gwałtowne zmiany pogody. Uderzenie rozdzierające podłoże wywołało trzęsienie ziemi. Gwałtowne wyładowania elektryczne napełniały niebo hukiem. Góry, czy to w wyniku samej eksplozji, czy późniejszego trzęsienia ziemi, rozpadały się w proch. Obraz totalnej zagłady przesłoniły w końcu wody powodzi.
3. Mahabharata [księga Wanaparwan]
Miecze, straszliwe oszczepy i maczugi o przerażającym wyglądzie, i posiadające boską moc dziryty, i gromy wielkiej jasności tamże, a także pioruny... latające kule, wzbudzające porywisty wiatr... wydające dźwięk wielkiej chmury... I spadały z powietrza setki meteorów: pękających, ogłuszających, połączonych z porywistym wiatrem, grzmiących, od których włosy stawały dęba.
Ciekawe, jak udawało się bogom utrzymać dyscyplinę w armii bezsilnie czekającej na zagładę, która nadchodziła z nieba? Choć, należy przypuszczać, iż obie strony dysponowały siłami powietrznymi, które ścierały się na walczącymi w polu armiami. Fragment ten daje nam ciekawy obraz walki toczącej się na ziemi pomiędzy uzbrojonymi w zwykłą broń białą ludzkimi wojownikami i eskadrami kulistych, latających pojazdów, które nieustannie bombardowały przeciwnika najwymyślniejszymi środkami bojowymi. Być może z takich właśnie pojazdów w innych bitwach dokonano ataku jądrowego?
4. Mahabharata - bitwa tarakamaja
Tzw. bitwa tarakamaja to jeden z istotniejszych wątków indyjskiego eposu. Opowiada on o wielkiej wojnie, jaka toczyła się pomiędzy bogami światła, a asurami, którą to nazwą w mitologii hinduskiej określa się demony. Walka toczyła się na całej planecie: na lądzie, w morzu i w powietrzu. Na początku pojedynek toczyli: Wirta - przywódca asurów i bóg nieba - Indra. Później nastąpiła eskalacja konfliktu. Na Ziemię przyleciał bóg ognia - Agni w towarzystwie 33 innych bogów zmuszając demony do ucieczki w głąb mórz. Do zwycięstwa było jednak daleko.
Mahabharata przekazuje nam historię Ardżuny i Kryszny, którzy przed czekająca ich walką poprosili Siwę-Paśupati i Durgę, aby Ci udostępnili im „magiczną” broń. I w ten sposób do toczącej się na Ziemi walki włączono broń ostateczną - pociski nuklearne. Z ich to wykorzystaniem Ardżuna potrafił likwidować całe miasta, które „znikały” w białej chmurze powstałej po eksplozji. Mając na uwadze wcześniejsze opisy, nie wątpię, że unicestwienie całych miast leżało w zasięgu boskich możliwości.
Ardżuna uzyskawszy najwspanialszą z możliwych broni wyruszył na rozkaz Indry do walki z demonami, którzy w podmorskich twierdzach zgromadzili 30 milionów żołnierzy! Pan niebios przekazał Ardżunie swój latający pojazd, który mógł również poruszać się pod wodą, a także najlepszego pilota o imieniu Matali. Doszło do zaciekłego starcia, które przybrało postać globalnej katastrofy. Asurowie chcieli sprowadzić na świat potop, ale niszczycielski atak Ardżuny „wysuszył” wodę i unicestwił siły demonów. Tryumfator wkroczył do siedzib pokonanych.
W innym miejscu eposu odnajdujemy jeszcze bardziej „fantastyczną” historię. Ardżuna zaatakował kosmiczne miasto krążące, jak się zdaje na okołoziemskiej orbicie. Kosmiczna stacja została zepchnięta z orbity tak, że omal nie spadła na Ziemię, a następnie została rozerwana na strzępy przez śmiercionośny pocisk odpalony przez Ardżunę. Totalne zwycięstwo.
5. Rygweda
I całe stworzenie drżało przed nim [Parajaną] i jego straszliwą bronią; także niewinny ustępował przed nim, co miał siły byka, kiedy on, Parajana, grzmiąc zabijał złoczyńców.
Nic dziwnego, że nawet nie będący wrogami Parajany ustępowali przed jego gniewem. W końcu broń atomowa nie wybiera, kogo ma zabić. Tak, jak w obecnych czasach, ten, kto ma do dyspozycji broń jądrową stoi na uprzywilejowanej pozycji. Zwłaszcza, gdy siła jego nuklearnego ataku jest naprawdę potężna:
O kapłani, jednym rzutem rozbił sto zamków Cambry...
a zniszczenia napawają grozą:
Pośpiesznie lecą twe wirujące płomienie, postępują ze śmiałą odwagą. Uwolnione z więzów rozlewają się wokół skrzydlate płomienie.
Już wskazywałem na to uwagę, ale warto przedstawić to na kolejnym fragmencie. Otóż znów pojawia nam się ognista fala uderzeniowa towarzysząca eksplozji nuklearnej, ale nie to jest najciekawsze. Jak wiadomo w wyniku reakcji jądrowej zachodzącej w czasie eksplozji dochodzi do rozerwania wiązań atomowych, co powoduje wyzwolenie olbrzymich ilości energii. W powyższym opisie jest mowa o „uwolnieniu z więzów”. Zdaję sobie sprawę, iż taka interpretacja jest śmiała i może okazać się za daleko idącą, ale... Czy aby na pewno jest to tylko metafora? Czy tylko przypadkiem określenie takie pojawia się kilkukrotnie przy okazji relacji z ataku jądrowego? A może jest to nieświadomy przekaz istoty działania tej broni, który przekazany przez bogów został wypaczony przez ludzi? Lektura coraz to nowych mitologii, pełnych technonaśladowczych określeń skłania mnie do coraz śmielszych hipotez, które szybko znajdują oparcie w rzeczowych argumentach.
6. Ramajana
Przyodziany w niebiańskie materie, wstępuje Rama do rydwanu i rzuca się do walki, jakiej ludzkie oczy dotąd nie widziały. Bogowie i śmiertelnicy baczyli na bitwę, w drżeniu spoglądali na atak Ramy w jego niebiańskim bojowym rydwanie. Chmury od śmiertelnych pocisków przyćmiły błyszczące oblicze firmamentu. I nastał mrok nad polem bitwy.
Rama był swego czasu najpotężniejszym bogiem hinduskim. Nic jednak dziwnego, skoro w swym latającym statku bojowym wyposażonym w straszliwą broń był nie do pokonania, decydował o życiu i śmierci całych narodów. Na szczególną uwagę zasługuje określenie „przyodziany w niebiańskie materie”. Podobne określenie znajdziemy w wielu innych mitologiach świata. W Mezopotamii bogini Isztar zanim wyruszyła w podróż latającym pojazdem ubierała się w szatę zwaną „pala”. W Biblii Ezechiel został ubrany w specjalne szaty, zanim pojazd boga przewiózł do na „wysoką górę”. Na całym świecie spotykamy wyobrażenia bogów w dziwnych szatach, hełmach... Dziś mamy na nie specjalne określenie - skafander kosmiczny.
Straszliwe wiatry wstrząsnęły wzgórzami, dolinami i oceanem, słońce pobladło. A skoro bitwa nawet teraz nie chciała ustać, chwycił Rama w gniewie broń Brahmy, naładowaną niebiańskim ogniem. To była skrzydlata broń światła, śmiercionośna niczym piorun zesłany przez niebo. A gdy okrągły łuk przyśpieszył jej lot, broń gromowładna runęła w dół i na wskroś przewierciła metalowe serce Rawany.
Gdy wszelkie inne środki zawodziły bogowie sięgali po broń nuklearną - środek ostateczny. Sądząc po opisie Brahma dysponował taką bronią, którą udostępnił Ramie. Musiała ona mieć olbrzymi zasięg. Jak współczesne rakiety balistyczne dalekiego zasięgu wystrzelone, leciały po paraboli, najpierw unosząc się w do wysokich warstw atmosfery, by potem spaść z nieba „niczym piorun” niosąc śmierć i zniszczenie...
I to tyle, jeśli chodzi o mitologię indyjską. Na pewno wiele jest jeszcze równie ciekawych fragmentów, w końcu eposy hinduskie należą do najdłuższych dzieł spisanych w historii ludzkości. Sądzę jednak, iż to, co przedstawiłem w zupełności wystarcza by Cię drogi czytelniku zaciekawić. W kolejnych częściach cyklu zapoznamy się z innymi mitami wskazującymi na to, iż wojny jądrowe w starożytności były faktem. Przedstawię również dowody materialne na potwierdzenie moich tez. Tychże znajdziemy sporo już w samych Indiach.
Bliski Wschód - nuklearna zagłada w dolinie Morza Martwego
Mezopotamia, inaczej międzyrzecze to kraina wywodząca swą nazwę z położenia pomiędzy rzekami: Eufrat i Tygrys. Przez wielu ten właśnie region utożsamiany jest z legendarnym Edenem i, kto wie, czy nie ma w tym trochę racji. Wiele bowiem wskazuje na to, iż właśnie rejon Bliskiego Wschodu stał się miejscem narodzin ludzkiej cywilizacji, stworzonej przez bogów-astronautów. W każdym razie kultura Sumeru stała się podstawą nie tylko wszelkich późniejszych cywilizacji tego regionu, ale również [poprzez Grecję, Rzym i Judaizm] wpłynęła pośrednio na naszą chrześcijańską Europę. W tym artykule, trzecim już w cyklu [a drugim merytorycznym], postaram się przedstawić Ci, drogi czytelniku, nie tylko mity i legendy tego regionu wskazujące na użycie w starożytności broni atomowej, ale również zmienić Twój pogląd na całą historię Bliskiego Wchodu, snując fantastyczną na pozór opowieść o wojnach bogów.
Bliski Wschód to tygiel narodów. Stykały się tu najróżniejsze nacje, formy rządów, religie. Wszystkie czerpały co prawda ze wspólnego praźródła, jakim był Sumer, jednak liczne odrębności i modyfikacje dokonywane przez poszczególne kultury utrudniają dokonanie właściwej rekonstrukcji rzeczywistości. Wspaniałe eposy sumeryjskie, które śmiało można porównać z ich odpowiednikami w Indiach, którymi zajmowaliśmy się ostatnio w większości nie dotrwały do naszych czasów. Stąd też najczęściej korzystać musimy z ich przeróbek dokonywanych w czasach późniejszych [głównie w Babilonii i Asyrii]. Obraz jaki ukazują nam poszczególne teksty jest jednak równie frapujący, jak ten z Mahabharaty.
1. Oto kilka fragmentów wartych szczególnej uwagi. Pochodzą z Pieśni nad Pieśniami Gudei, spisanej u schyłku trzeciego tysiąclecia pne.:
Niebiańska broń MITUM, która niczym dziki wicher z wrzaskiem runęła na krainę wrogów, broń SZARUR, orkan bitwy, młot na nieprzyjazny kraj.
Memu władcy dał Mullil potężną broń bogów, która wszystkie wrogie kraje obróci w perzynę, która zniszczy nieprzyjazny kraj.
Mullilu, twój straszliwy blask sprawia, że ryby gotują się w morzu, a ptaki na niebie. Ryby w morzu trwożą się tego...
Że broń SZITA, siedmiogłowa, prowadzona będzie broń EMEGIR, broń MITUM, cała wroga kraina... stanie się jako woda.
Opisy totalnego zniszczenia niesionego przez straszliwą broń bogów są tu równie przerażające, co historie znane nam już z Indii. Warto zwrócić uwagę na ogromne pole rażenia owej broni. W eposach hinduskich była mowa o niszczeniu za jednym zamachem całych armii, całych miast. Pieśń nad Pieśniami przedstawia owo narzędzie zniszczenia, jako jeszcze potężniejsze - tu niszczone są całe krainy! Jest to jak najbardziej realne, należy bowiem pamiętać o tym, iż Sumer był w istocie zbiorowiskiem państw-miast rzadko tworzących większe organizmy państwowe. Zniszczenie miasta było więc jednoznaczne z zagładą całego kraju. Tak właśnie mity sumeryjskie tłumaczą upadek miasta Ur. Biorąc pod uwagę moc takiego pocisku [wydaje się, iż przewyższała ona współczesne głowice termonuklearne], ogromny obszar skażenia powodujący śmierć, bądź wyniszczające napromieniowanie wszystkich żywych istot w okolicy - unicestwienie całej krainy jednym atakiem wydaje się jak najbardziej możliwe.
W tradycji Sumeru miasta były siedzibami bogów. Każdy z nich posiadał jedno, lub kilka miast, a niezależnie od tego sprawował kontrolę nad obszarami położonymi poza granicami Mezopotamii. W sytuacji ciągłych wojen pomiędzy Anuanaki [grupa 4 tysięcy istot boskich, o jakich mówi mitologia Sumeru], które były wynikiem walki o dominację dwóch frakcji: Enkitów skupionych wokół buntownika Marduka i Enlilitów popierających Enlila i Dumuzjego, było oczywiste, iż niszczące uderzenia skupiały się na głównych miastach - stolicach bogów. Biorąc pod uwagę stopień rozwoju cywilizacji Sumeru, dziesiątki tysięcy ludzi musiały ginąć w czasie jednego bombardowania.
Cytowany tekst posługuje się nazwami własnymi dla określenia rodzajów użytych broni. Niedoskonałe tłumaczenia pisma klinowego, dokonywane w nieświadomości faktycznego znaczenia przekładanych historii, nie pozwalają na właściwe tłumaczenie poszczególnych zwrotów. Specjaliści tkwią w określonym schemacie myślowym, pełnym dogmatów nie dopuszczających takich faktów, jak istnienie i przede wszystkim stosowanie broni jądrowej w starożytności. To właśnie powoduje, iż dla takich ludzi dawne teksty są często nieprzetłumaczalne, a nawet jeśli badacze pokusili się o całościowy przekład danej historii, to i tak jest ona pełna błędów, wprowadzanych na siłę określeń zniekształcających rzeczywistość. Techniczne opisy autorów antycznych ksiąg zmieniają się w wyniku pracy tłumaczy w bajkowe opowieści pełne udziwnionych metafor odnoszących się najczęściej do przyrody i pogody. Inna rzecz, że sami autorzy tekstów mogli nie być świadomi tego, czego byli świadkami i posługiwać się metodą opisową w przekazywaniu niezrozumiałych dla nich faktów.
Nie oznacza to jednak, iż nie jesteśmy już w stanie dojrzeć właściwego znaczenia użytych słów. Weźmy chociażby jedno z określeń broni użyte w powyższym fragmencie - EMEGIR. Nie wiem niestety, co znaczy słowo EME, ale wiem za to, jak należy właściwie odczytywać GIR. Zecharia Sitchin, jeden z największych autorytetów w dziedzinie mitologii Sumeru tak oto interpretuje to określenie: ostatni człon rakiety. Robi się ciekawie? No to dodajmy do tego jeszcze określenie „siedmiogłowa”. Co otrzymujemy dokonując alternatywnej interpretacji tekstu, biorąc pod uwagę fakt, iż broń atomowa istniała w tamtych czasach? Rakietę balistyczną z siedmioma głowicami jądrowymi!
2. Pieśń żałobna nad upadkiem miasta Ur, tabliczka gliniana z asyryjskiej biblioteki w Aszur:
Wichura, co obraca kraj w perzynę, ryczy nad ziemią, spada na statki, miasta, niszczy je... [Mullil - przyp. Aut.] poluje na firmamencie niebieskim, zrzuca deszcz ognia przed wichurą... chwycił promieniste światło dnia. W krainie jasnego słońca świeci jak gwiazda wieczorna. Noc, co dawała dotąd radość i ochłodę schwyciła południową burzę... Puchary ludzi pełne są pyłu... Burza ognista, co zniszczyła kraj, położyła się nad miastem śmiertelnym milczeniem, przykryła Ur jak suknem, otuliła je niczym płótnem lnianym. Wichura spada na kraj niczym byk - a lud się skarży. Tego dnia znikło świtało miasta, stało się ruiną... W jego potężnych bramach leżą trupy, na targowiskach ścielą się ciała... Mężowie nie uzbroili się w hełmy, nie przywdziali pasów. Jak gdyby byli w miejscu, gdzie zrodziły ich matki, leżeli we krwi. Ci, którzy trafieni zostali bronią MITUM, nie przywdziali zbroi. Nie pijąc napoju, który oszałamia, zataczali się ludzie... Słabi i silni w ten sam sposób uszli w Ur z życiem. Starcy i staruszki, co nie wyszli ze swych domów ogniem trafieni zostali. Dzieci, co na łonach swych matek spoczywały, uniosło jako ryby... Wszystkie dobra zebrane w kraju uległy zniszczeniu. Na wszystkie skarbce kraju spadł deszcz ognisty... Burza rycząca, co zniszczyła miasto, co zakończyła wszelakie dobro w kraju..., co runęła na kobietę i dziecko, co kazała zniknąć światłu.
Znów napotykamy na typowe dla opisów broni atomowych, sporządzonych czy to w starożytności, czy współcześnie, elementy. Fala uderzeniowa, której niszczycielska siła jest relacjonowana jak niszczycielska wichura. Ściana ognia, jaka pędzi wraz z nią to mitologiczny deszcz ognia. Charakterystyczne jest również jaskrawe światło bijące z miejsca wybuchu, widoczne z ogromnej odległości. Warto zatrzymać się na chwilę przy sformułowaniu - "puchary [...] pełne są pyłu". Porównanie z innymi opisami mitologicznymi, w zestawieniu ze świadomością, iż tego typu relacje są opisami skutków ataku nuklearnego, każe nam przyjąć następującą interpretację: opad radioaktywny. To ten właśnie pył, który zatruwa całą żywność; opada na ludzi wywołując chorobę popromienną; dopełnia totalnej zagłady całej okolicy będącej świadkiem eksplozji.
Podobnie, jak we wszystkich wcześniejszych opisach tak i tu jest mowa o niezliczonej ilości zabitych. Biorąc pod uwagę wielkość ówczesnych miast było to wiele tysięcy istnień. Jak dla nas niewiele, ale tysiące lat temu oznaczało to nie tylko zagładę pojedynczego miasta, ale wyludnienia na długo całej okolicy. Uderzenie było niespodziewane, nagłe, ale przez to nic nie traciło na swojej niszczycielskiej sile. Nikt nie zdołał się przygotować do walki, a zresztą cóż mogła poradzić ludzka armia przeciwko „magicznej sile” wszechpotężnych bogów?
3. Oto obszerny cytat z najsłynniejszego tekstu mezopotamskiego - eposu o Gilgameszu:
Przyjacielu, trzeci sen zobaczyłem i widziany przeze mnie sen cały straszny, w drżenie wprawiający! Niebo krzyczało, ziemia grzmiała, dzień zamarł i nastała ciemność, lśniła błyskawica i promień tryskał, chmury były gęste, śmierć z nich siekła ulewą. Wygasł ogień, pioruny pogasły, z walącej się góry pozostał popiół.
To bardzo ekspresyjny opis, czysto literacki. Taki jest bowiem epos o Gilgameszu, dzieło artystyczne, pod którym wciąż jednak możemy dostrzec echa jego prawdziwej treści. Wspaniałe metafory zawarte w tym fragmencie stosunkowo łatwo jest rozszyfrować i mając na uwadze spostrzeżenia, jakie poczyniłem przy poprzednich fragmentach zapewne sam byś sobie poradził drogi czytelniku. Jednakże dla porządku przedstawię właściwą interpretację tego tekstu. Narrator stał się światkiem eksplozji nuklearnej, która zniszczyła całą górę. Najpierw usłyszał przeciągły grzmot, gdy rakieta balistyczna nadleciała z przestworzy i uderzyła w cel. Wybuch wzniósł w powietrze ogromne ilości pyłów, które zasnuły niebo. Wśród ciemności wyraźnie był jednak widoczny słup ognia, tryskający w górę niczym lśniąca błyskawica. Gęste chmury fali uderzeniowej niosły ze sobą ognistą śmierć. Powoli wszystko zaczęło wygasać, fala uderzeniowa osłabła, ogień wygasł, a oczom przerażonego widza ukazała się kupa gruzu, która jeszcze chwilę wcześniej była górą.
4. Upadek cywilizacji Sumeru
Wspaniała cywilizacja Sumeru wciąż pozostaje jedną z największych tajemnic tego świata. Pojawiła się znikąd niemal sześć tysięcy lat temu i zniknęła wraz z Akadem równie tajemniczo około 2000 roku p.n.e. Bez żadnej ważnej przyczyny wspaniała kultura przepadła w mroku dziejów, a na jej gruzach wyrosły dwa nowe imperia: Babilonia i Asyria. Naukowe tłumaczenia, mające charakter luźnych spekulacji trudno uznać za zadowalające. Czy zatem nigdy się nie dowiemy, co spowodowało upadek najstarszej i jednocześnie najwspanialszej cywilizacji świata starożytnego?
Wbrew pozorom istnieją źródła opisujące zagładę Sumerów. Są one jednak na tyle dziwne, że nauka traktuje je jako zwykłe mity. Prawda jest taka, że dla samych Sumerów to, co się stało było tajemnicą, stąd też ich tak rzeczowe zwykle relacje przybierają bardziej baśniowy charakter. Nie znaczy to jednak, by były wyssane z palca! Wręcz przeciwnie są one sprawozdaniem z faktycznych wydarzeń, których naukowcy, w swej ignorancji nie dopuszczającej innych możliwości, niż tylko ich własne twierdzenia, nie biorą pod uwagę. Jedno ich twierdzenie jest jednak zgodne z prawdą - zagłada Sumerów przyszła nagle.
W 1985 roku Zecharia Sitchin przedstawił po wielu latach badań mezopotamskich mitów wiarygodne i podparte rzeczowymi argumentami wyjaśnienie tej zagadki. Jest to hipoteza na pierwszy rzut oka nieprawdopodobna, ale dla Ciebie, mającego za sobą lekturę pierwszych części cyklu wojen atomowych, powinna być ona alternatywą zasługująca na rozważenie. Otóż Sitchin twierdzi, iż w czasie odpowiadającym gwałtownemu końcowi cywilizacji sumeryjskiej doszło do niewiarygodnie olbrzymiej eksplozji jądrowej na zachód od Mezopotamii, której skutki objęły całe międzyrzecze i w konsekwencji spowodowały upadek Sumeru. Samą katastrofą zajmiemy się później, na razie zastanówmy się, czy rzeczywiście silny opad radioaktywny mógł doprowadzić do zdziesiątkowania Sumerów. Dowodami archeologicznymi zajmiemy się w dalszych częściach cyklu, teraz zaś pora sięgnąć po źródła pisane. A będą to "lamenty" nad zniszczonymi miastami sumeryjskimi:
Na kraj [Sumeru - przyp. Aut.] spadło nieszczęście
nieznane człowiekowi;
jakiego nikt wcześniej nie widział;
jakiemu nikt nie potrafił stawić czoła.
Wielka burza z nieba [...]
burza unicestwiająca ziemię [...]
zły wiatr, jak rwący potok [...]
niszcząca burza, połączona z palącym żarem [...]
w ciągu dnia pozbawiła ziemię blasku słońca,
wieczorem gwiazdy nie świeciły [...].
Ludzie, przerażeni, nie mogli oddychać;
zły wiatr schwycił ich w objęcia,
nie dając im następnego dnia [...].
Usta były wypełnione krwią,
głowy nurzały się we krwi [...].
Twarz zbladła od Złego Wiatru.
Sprawił, że miasta opustoszały,
domy zostały opuszczone,
stajnie zostały opuszczone,
owczarnie stały puste.
Sprawił, że rzekami Sumeru
popłynęła woda, która jest gorzka;
pola uprawne zarosły zielskiem,
rośliny na pastwiskach zwiędły.
Powyższy fragment różni się nieco od tych, już Ci znanych. Zapewne zauważyłeś już, iż brak w tym fragmencie elementów opisujących sam moment wybuchu [grzmot, wstrząsy, światło, słup dymu, ogień itp.], które wskazywałyby na eksplozję nuklearną. Cała relacja dotyczy jedynie skutków wybuchu, a konkretnie jednego z nich - opadu radioaktywnego.
Było to nieszczęście, którego nikt nie mógł zobaczyć. Nie było bowiem samego wybuchu - radioaktywne chmury wichura przywiała z daleka, Sumer stał się ofiarą potężnej eksplozji gdzieś poza swoimi granicami. Siła tego wybuchu musiała być zaiste ogromna, a prawdopodobnie ogrom szkód spotęgowały warunki atmosferyczne - silny wiatr wiejący znad wybrzeży Morza Śródziemnego, gdzie jak się wkrótce przekonamy doszło do wybuchu, który stał się przyczyną zagłady.
Lamenty opisują typowe następstwa choroby popromiennej: wewnętrzne krwotoki, poważne uszkodzenia organów, problemy z oddychaniem, „żar” - pieczenie odczuwane przez chorych. Ludność Mezopotamii została zdziesiątkowana. Ci zaś, którzy przeżyli musieli uchodzić ze swoich domów. Powodem tego była świadomość skażenia terenu, która przez wiele lat musiała powstrzymywać ludzi od ponownego zasiedlenia zatrutych obszarów. Lecz Sumerowie nie zdołali powrócili do swoich wspaniałych miast, by odbudować upadłą cywilizację. Osłabieni przez katastrofę, nieustanne walki z ludami, na tereny których zostali zmuszeni uchodzić, wchłonięci przez inne nacje, przestali faktycznie istnieć. Zaś ich miejsce na arenie dziejów zajęła Babilonia.
Ogrom zniszczeń musiał być zaskoczeniem również dla samych bogów. Albo ci, którzy dokonali ataku nuklearnego przesadzili z użytą siłą, albo warunki pogodowe sprzysięgły się przeciwko nim. Najpewniej jedno i drugie. W każdym razie również bogowie zostali zmuszeni do porzucenia swoich miast, o czym mogą świadczyć następujące fragmenty:
Lament nad Uruk:
Tak więc wszyscy bogowie uciekli z Uruk;
trzymali się z dala od niego;
ukryli się w górach;
uciekli na dalekie równiny.
Fragment ten daje nam ponadto wyobrażenie o dwóch podstawowych kierunkach ucieczki Sumerów, należy bowiem założyć, iż lud podążył za swoimi bogami. Pierwszy kierunek to góry zamykające dolinę Mezopotamii od wschodu, zamieszkałe przez wojownicze plemiona. Drugi kierunek to północne równiny ciągnące się aż po dzisiejszą Turcję - obiekt rywalizacji między takimi imperiami jak: Hatti i Akad. Tam też narodziły się nowe imperia, których powstanie być może należy łączyć z sumeryjskim eksodusem: Asyria i Mittani. Jedno jest pewne - sumeryjska cywilizacja przestała istnieć. Nawet tak potężny bóg, jak Enki został zmuszony do ucieczki wraz ze swą małżonką Ninki:
Lament nad Eridu:
Ninki, wielka pani, latająca jak ptak, opuściła swoje miasto [...]
Ojciec Enki został poza miastem [...]
Los swojego nieszczęsnego miasta opłakał gorzkimi łzami.
Ostatnie lata przyniosły przetłumaczenie wielu podobnych fragmentów, określanych wspólnie jako „lamenty”. Odnalezione teksty dotyczyły czterech kluczowych miast: Uruk, Eridu, Ur i Nippur. Wskazują one, iż te miasta uległy zagładzie w jednym czasie, z jednej konkretnej przyczyny. Nie mógł to być zwykły najazd, jak sugerują archeologowie, w zachowanych tekstach brak bowiem jakiejkolwiek wzmianki o tym, a przecież problem wojny był dobrze znany sumeryjskim kronikarzom. Jeden z czołowych badaczy Thorkild Jacobsen stwierdził, iż Sumer nie uległ najazdowi, lecz "straszliwej katastrofie", która stanowi "całkowitą zagadkę". Nie mogła to być również zaraza, opisy wskazują na to, iż skażenie objęło nie tylko ludzi i zwierzęta, ale i rośliny, a nawet rzeczy. Kronikarze opisują przyczynę zniszczenia, jako niewidzialnego ducha niosącego śmierć. Ci, którzy doświadczyli opadu radioaktywnego i choroby popromiennej nie mogliby znaleźć lepszego określenia.
5. Nuklearny atak na Sodomę i Gomorę
Pozostaje nam zastanowić się, jaka to katastrofa stała się „katem” Sumeru. Zecharia Stichin podaje nam kierunek - na zachód od Mezopotamii. Cóż tam znajdziemy? Ogromne obszary pustynne, a dalej - zachodni kraniec „zielonego półksiężyca” - Palestynę. Skoro skutki katastrofy były tak straszliwe, że dotknęły nawet tak odległy rejon, jak Sumer, wydaje się pewnym, iż jakieś jej ślady odnajdziemy. I tak rzeczywiście jest. Dowodami materialnymi zajmiemy się w następnych częściach cyklu, a na razie przeanalizujmy dowody pisane - biblijną opowieść o Sodomie i Gomorze:
[Rdz. 19,13] Mamy bowiem zamiar zniszczyć to miasto, ponieważ oskarżenie przeciw niemu do Pana tak się wzmogło, że Pan posłał nas, aby je zniszczyć [...].
[Rdz. 19,17] [...] Nie oglądaj się za siebie i nie zatrzymuj się nigdzie w tej okolicy, ale szukaj schronienia w górach, bo inaczej zginiesz!
[Rdz. 19,24] [...] Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia od Pana [z nieba].
[Rdz. 19,25] I tak zniszczył te miasta oraz całą okolicę wraz ze wszystkimi mieszkańcami miast, a także roślinność.
[Rdz. 19,26] Żona Lota, która szła za nim, obejrzała się i stała się słupem soli.
[Rdz. 19,27] Abraham, wstawszy rano, udał się na to miejsce, na którym przedtem stał przed Panem.
[Rdz. 19,28] I gdy spojrzał w stronę Sodomy i Gomory i na cały obszar dokoła, zobaczył unoszący się nad ziemią gęsty dym, jak gdyby z pieca, w którym topią metal.
Historię tę uważa się zwykle za mit i religijny symbol. Zakrawa na ironię, że w czasach, gdy coraz to nowe fakty opisane w Starym Testamencie uzyskują naukowe potwierdzenie, Kościół Katolicki ogłasza publicznie, iż księgi w nim zawarte są jedynie zbiorem, nie mających pokrycia w faktach, przypowieści. Opis biblijny wyraźnie wskazuje, iż zdarzenie to było dokładnie zaplanowanym i przemyślanym aktem boga, zrelacjonowanym przez jego naocznego świadka. Nie tak wygląda mit. Zdarzenie dotknęło nie tylko ludzi, których, jak twierdzi teologia Jahwe chciał ukarać, ale też roślinność i całą okolicę. Nie tak powinna wyglądać boska kara. Było to rzeczywiste wydarzenie, niczym nie różniące się od kilku podobnych przypadków już przeze mnie opisanych. Dowodzi tego zwłaszcza charakterystyczny opis dymu wznoszącego się nad miejscem katastrofy. Opowieść ta jest dla współczesnych mitem, gdyż nie dopuszczamy do siebie myśli, że tysiące lat temu bogowie z krwi i kości mogli rozpętać wojnę atomową. Lektura tego cyklu zmierza do ukazania, iż to, przed czym uciekamy jest rzeczywistym faktem i nie można już dłużej ignorować faktów, jednoznacznie potwierdzających tezę o wojnach atomowych w starożytnym świecie.
A co z przemienieniem się żony Lota w słup soli? Na pierwszy rzut oka nie da się tego w żaden rzeczowy sposób wyjaśnić. Badacze spekulują, iż mogło tu chodzić o wysokie zasolenie Morza Martwego - kobieta uciekając miała wpaść do wody i tam umrzeć, a jej ciało miało się pokryć warstwą soli. Takie tłumaczenie możemy sobie z góry darować. Po pierwsze - gdzie tu słup? Po drugie - przemiana nastąpiła błyskawicznie, a nie w wyniku długotrwałego procesu pokrywania się zwłok solą. Cóż mam zatem do zaproponowania zamiast tej naciąganej hipotezy?
Wszystko staje się nadzwyczaj jasne, gdy tylko wie się, że podobnie jak wiele innych, również ta opowieść biblijna jest kopią wcześniejszej relacji sumeryjskiej. Wiedząc to możemy dokonać porównania obu tekstów i przeanalizować znaczenie poszczególnych określeń. Okazuje się, że termin sól został po prostu źle przetłumaczony! Sumeryjskie słowo NIMUR użyte w oryginale oznacza owszem „sól”, ale jego innym znaczeniem, które wydaje się ze wszech miar właściwsze w tym kontekście jest „dym”! Tak więc żona Lota zamieniła się w słup dymu, czyli inaczej mówiąc wyparowała pod wpływem ogromnego gorąca, jakie wytworzyło się w wyniku reakcji jądrowej! Pamiętam jeszcze, jak wielkie wywarły na mnie wrażenie sceny nakręcone po zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki. Na betonie widniała ciemna plama, komentarz brzmiał zaś - w tym miejscu zginął człowiek - zwyczajnie wyparował, gdy dotarła do niego fala uderzeniowa...
Jak już wspomniałem odkryto kilka starszych relacji niezwykle zbliżonych do tekstu z Księgi Rodzaju, śmiało więc można spekulować o sumeryjskim pochodzeniu tej historii. Zwłaszcza, gdy ma się świadomość, iż niemal wszystkie ważniejsze wydarzenia opisane w pierwszej księdze biblijnej są pochodzenia sumeryjskiego. Najlepszym przykładem jest tu opis potopu i arki Noego, czy cały spektakl stworzenia świata. Poniższy fragment mitu sumeryjskiego opisuje zniszczenie dwóch złych miast:
Pan przynoszący Żar,
który spalił przeciwników,
który uspokoił nieposłuszny kraj,
który zniszczył życie wyznawców Złego Słowa,
który spuścił deszcz kamieni i ognia na przeciwników.
Znajdujemy tu nie tylko potwierdzenie poznanej już opowieści, ale również kilka nowych faktów dopełniających obrazu wydarzeń. Do "dymu" dołączamy deszcz ognia i odłamków uniesionych w powietrze siłą wybuchu. Sam zaś atakujący zostaje określony imieniem "Żar", a jakie to ma konsekwencje przekonamy się już wkrótce. Zgadzają się również cele ataku - ukaranie zbuntowanych ludzi, którzy posłuchali „złego słowa”. Ten fakt okaże się niezwykle istotny w naszych dalszych rozważaniach.
6. Tło wydarzeń - wojna bogów
Ze względu na brak miejsca [i czasu], a także z obawy przed zanudzeniem czytelników drobiazgowymi wywodami, historię opisaną poniżej przedstawiam w formie skróconej. Zainteresowanych dogłębniejszym zbadaniem opowieści odsyłam do książek Sitchina [zwłaszcza Wojny bogów i ludzi] i Alforda [Bogowie Nowego Tysiąclecia].
Tłem wydarzeń w Sodomie i Gomorze był zaciekły spór bogów dotyczący osoby Marduka - pierworodnego Enki, który z kolei był synem najwyższego boga Anu. Enki bronił praw swego potomka do dziedziczenia, czemu sprzeciwiali się inni bogowie. Należy tu wyjaśnić, iż system dziedziczenia był ściśle określony i oznaczone za pomocą liczb - im wyższa, tym lepsza pozycja określonego boga. Najwyższą pozycję zajmował Anu [60], lecz w zasadzie nie przebywał on na Ziemi. Stąd też na planecie rywalizowali ze sobą jego synowie: Enlil [50] i Enki [40], popierani przez frakcje pomniejszych bogów. Ich synom przypadałaby normalnie pozycja ojców, oczywiście po ich śmierci, ale Marduk wysunął roszczenia do przewodzenia bogom i chciał odsunąć od dziedziczenia po Enlilu jego syna Ninurtę. Żądania Marduka stały się przedmiotem obrad bogów i spotkały się z gwałtownym sprzeciwem Enlilitów, ale nie tylko ich. Brat Marduka, zazdrosny o niego, a dodatkowo spokrewniony z Enlilitami - Nergal [Erra] w gniewie opuścił stół rozmów poprzysięgając zniszczenie Marduka i jego stronników. Opisuje to poemat Erry:
Zniszczę kraje,
zamienię je w pył;
przewrócę miasta,
zamienię je w pustkowie;
spłaszczę góry,
sprawię, że ich zwierzęta zginą;
poruszę morza,
zdziesiątkuję to, co w nich pływa;
unicestwię ludzi,
ich dusze zamienią się w dym;
nikt nie zostanie oszczędzony [...].
W obliczu zaostrzenia konfliktu i otwartych gróźb wojny zaniepokojonym bogom pozostało jedynie zwrócić się o arbitraż do najwyższego Anu. Ten postanowił utrzymać przypisaną prawem linię dziedziczenia i wydał zgodę na zniszczenie Marduka za pomocą siedmiu rakiet atomowych. Atak mieli przeprowadzić: znany nam już Erra [Nergal] - bóg wojny, polowania i zarazy, zwany w mitologii: "niszczącym królem", "gwałtownym", "tym, który spala"; i Iszum [Ninurta] - prawowity następca po Enlilu - najwyższym na Ziemi. Gdy dodam, że określenie Iszum znaczy tyle, co "Żar" jasnym się stanie [w świetle wcześniejszych wywodów] cel ataku - Sodoma i Gomora. To właśnie Nergal, zazdrosny brat był najbardziej zaciekły i chciał unicestwić nie tylko Marduka, ale i jego ewentualnego mściciela - syna o imieniu Nabu. Bogowie przypuszczali, że poszukiwany ukrywa się w rejonie Sodomy i Gomory. Nie wiedzieli jednak, że inny z synów Enkiego - Gibil ostrzegł Marduka przed planowanym atakiem:
Tych siedmioro - przebywają w górach,
mieszkają w jaskini w głębi ziemi.
Z blaskiem wyruszą z tego miejsca,
z Ziemi do Nieba, odziani w strach.
Wymowa tego tekstu nie budzi wątpliwości - siedem rakiet balistycznych wznoszących się w czasie lotu wysoko w atmosferę znajduje się ukrytych w ziemi silosach [w sumeryjskim - KA.GIR, co znaczy "usta rakiety"]. Nergal i Ninurta mają je wykorzystać do ataku; z pierwszym blaskiem słońca rozpocząć się ma dzieło zniszczenia. Marduk oczywiście nie miał zamiaru na to czekać.
7. Zniszczenie Sodomy i Gomory
Atak miał być przeprowadzony na dwa miejsca. Celem ataku nie była li tylko domniemana kryjówka Marduka nad Morzem Martwym, ale obiekt o wiele ważniejszy, którego zniszczenie miał zapewne uniemożliwić Mardukowi ucieczkę - centrum kosmiczne na Synaju, skąd bogowie udawali się do "nieba". Szczegółowe opisanie skomplikowanego systemu nawigacyjnego, jaki bogowie stworzyli na potrzeby swoich podróży wykracza poza ramy tematyczne tegoż artykułu, dlatego ograniczę się do jednego tylko fragmentu potwierdzającego tą tezę:
Z miasta do miasta wyślę posłańca [broń - Przyp. Aut.];
syn, nasienie swego ojca, nie umknie;
jego matka przestanie się śmiać [...].
Nie wejdzie on do miejsca bogów;
wstrząsnę miejscem, z którego Wielcy się wznoszą.
Nie ulega wątpliwości, że określenie posłaniec oznacza broń, najpewniej rakietę balistyczną, co zgadzałoby się z innymi tekstami. Obrazowo mówiąc [a barwne metafory nie były obce kronikarzom sumeryjskim] był to "posłaniec śmierci". Zakładając, że Marduk znajduje się bądź w Sodomie, albo Gomorze, bądź próbuje uciec z kosmodromu, Nergal mógł być rzeczywiście pewny swego. Jak wielka zaślepiała go nienawiść niech świadczy fakt, że postanowił poświęcić tak cenny kosmodrom dla zabicia swego znienawidzonego brata.
Co dziwne, dalsze fragmenty opisują, jak Ninurta próbował uspokoić swojego żądnego mordu sprzymierzeńca. Użył przy tym słów niezwykle podobnych do tych, jakimi Abraham zwracał się do swego boga:
Mężny Erro,
czy zniszczysz prawe nieprawym?
Czy zniszczysz tych, którzy zgrzeszyli przeciwko tobie,
razem z tymi, którzy przeciw tobie nie zgrzeszyli?
Cytat ten potwierdza to, co zaznaczałem już w punkcie 5, a mianowicie, że nie tylko sam opis wydarzeń, zamieszczony w Biblii i mitach Sumeru jest zbieżny; jednakowe są również przesłanki zniszczenia miast. Owe "złe słowo", o którym mówi Pismo to nic innego, jak poparcie buntownika - Marduka przeciwko prawowitemu następcy - Ninurcie. Możliwe jest jednak jeszcze inne rozumienie tego fragmentu. Jak wiemy Marduka już nad Morzem Martwym nie było, czy więc możliwa jest taka sytuacja, iż Ninurta dowiedział się o tym i próbował - bezskutecznie - powstrzymać Nergala od zagłady niewinnych miast? Podkreślenie, że użycie boskiej broni zabijało zarówno winnych, jak i niewinnych jest dodatkowym potwierdzeniem tego, iż nie ma tu mowy o boskiej karze za grzechy - to ślepa nienawiść.
Po ustaleniu planu ataku, sojusznicy przeprowadzili atak. Najpierw Ninurta [Iszum] zaatakował centrum kosmiczne:
Iszum skierował się na Najwyższą Górę;
straszliwa siódemka, niezrównana,
ruszyła za nim.
Bohater przybył na Najwyższą Górę;
wzniósł swoją dłoń -
góra została zmiażdżona.
Później starł
równinę wokół Najwyższej Góry
z jej lasów nie pozostał nawet jeden pień.
A następnie Nergal [Erra] zniszczył dwa miasta w Palestynie:
Później, naśladując Iszuma,
Erra podążył Królewską Drogą.
Zniszczył miasta,
zamienił je w pustkowie.
Sprawił, że w górach zapanował głód,
wyniszczył zwierzęta.
Przeanalizujmy powyższe fragmenty. Ninurta uderzył na centrum kosmiczne. Wynika to z wcześniejszego fragmentu, który precyzował cele ataku, ale można się tego dopatrzyć również w określeniu "najwyższa góra". Po pierwsze słowo "góra" bywa używane w języku sumeryjskim jako synonim rakiety. Po drugie to właśnie na górze na Synaju lądował w huku ognia i dymu biblijny Jahwe. Jest to wyraźna wskazówka, iż to właśnie miejsce było głównym punktem w boskich podróżach. Ową najwyższą górę można również potraktować dosłownie. Według mnie mogłoby tu chodzić jedynie o górę Św. Katarzyny, która do dziś jest ważnym punktem dla wszystkich wielkich religii monoteistycznych. Dowodami materialnymi na potwierdzenie tezy o wybuchu jądrowym na Synaju, a jest ich niemało, zajmiemy się później.
Powyższy, dość skąpy opis zniszczeń, jakie spowodował atak Nergala warto uzupełnić kolejnymi fragmentami mitów Sumeru. Poniższy fragment pochodzi z Tekstów Kedorlaomera:
Ten, który spala ogniem
i ten od złego wiatru,
razem wypełnili swoje zło.
Ci dwaj sprawili, że bogowie uciekli,
sprawili, że uciekli przed żarem.
Sprawili, że to, co się wznosiło do Anu, zwiędło;
oddalili jego oblicze,
sprawili, że jego miejsce opustoszało.
Fragment ten, to pole do popisu w zabiegach interpretacyjnych. Z pierwszych wersów jasno wynika, z kim mamy do czynienia. "Ten, który spala ogniem" to, jak już wspominałem opisowe imię Nergala - boga wojny. Biorąc pod uwagę, iż działał on razem z Ninurtą, osoba kryjąca się w drugiej linijce przestaje być zagadką. Ich atak sprawił, że bogowie zostali zmuszeni do ucieczki. Można spekulować, czy chodziło tu o bogów stanowiących obsługę urządzeń naziemnych w gwiezdnym porcie, czy też należy przyjąć szerszą interpretację i przyjąć, iż chodzi tu o wielki eksodus bogów z Sumeru skażonego opadem radioaktywnym. Liczne "lamenty" nad miastami Sumeru wskazują na prawdziwość drugiej możliwości. Wątpliwości budzi też określenie "to, co się wznosiło do Anu". Anu był bogiem słońca, a więc na pierwszy rzut oka chodzi tu o roślinność. Z drugiej jednak strony Anu był najwyższym bogiem Nieba, a więc startujące z kosmodromu statki kosmiczne wznosiły się do Anu! Na podobnej zasadzie można się zastanawiać, czy "miejsce Anu" to tylko metafora Słońca, które zostało "oddalone" przez chmury dymu i popiołu powstałe po eksplozji, czy też miejsce Anu [boga Niebios] to właśnie kosmodrom - miejsce kontaktu "Ziemi" i "Nieba".
Idąc dalej - siła wybuchu była tak olbrzymia, iż cały obszar, gdzie zlokalizowane były dwa miasta zapadł się pod ziemię i uległ zatopieniu przez wody Morza Martwego. Fakt ten podawany przez poemat Erry zgadza się z opisem biblijnym i pracami archeologów. Opisana w Biblii Dolina Siddim jest przez naukowców utożsamiana właśnie z Morzem Martwym, a konkretnie jego płytszą, południową częścią. Potwierdzają to również źródła greckie i rzymskie. Szczegółowe omówienie materialnych świadectw wydarzeń w dolinie Jordanu już wkrótce, teraz zaś fragment z poematu Erry, o którym mowa:
Przekopał się przez morze,
podzielił jego całość;
sprawił, że to, co w nim żyło,
nawet krokodyle,
zwiędło.
Zwierzęta spalił jak ogniem,
rozwiał ich popioły, aby stały się jak piasek.
Opis skutków ataku jądrowego jest zbieżny z innymi, już nam znanymi i nie wymaga komentarza, zdziwienia mogą jednak budzić krokodyle. Obecnie nie żyją one w Morzu Martwym, w którym zresztą, z racji zasolenia, nic nie żyje. Czy jednak kiedyś gady te zamieszkiwały w tych regionach? Jest to możliwe, a potwierdzenie tego znajdujemy w eposie o Gilgameszu, który był ostrzegany przed tymi wodami z racji żyjących w nim potworów. Akcja eposu dzieje się na 900 lat przed opisywanymi obecnie przeze mnie wydarzeniami, jednak chronologii poświęcony jest następny już punkt artykułu.
8. Chronologia wydarzeń
Powyższa historia jest mocno skróconym opisem wydarzeń. Dla dopełnienia całości należałoby przedstawić dokładniej ówczesną sytuację polityczną Sumeru, sprecyzować przebieg sporów pomiędzy bogami, jak i opisać rolę Abrahama i Lota w tej wojnie. Wszystko to jednak nie dotyka bezpośrednio tematu niniejszego opracowania. Być może poświęcę tym sprawom dodatkowy artykuł, do sprawy Sodomy i Gomory powrócimy jeszcze przy okazji omawiania geologicznych dowodów potwierdzających tezy o wojnach atomowych w świecie starożytnym. Na koniec wpadałoby powiedzieć jeszcze parę słów o chronologii wydarzeń. Mitologia Sumeru wyraźnie łączy wydarzenia w Palestynie i na Synaju z kresem ich cywilizacji, spowodowanym "złym wiatrem", "wielką burzą zesłaną przez Anu", "burzą stworzoną w blasku błyskawic", która "na zachodzie się zrodziła". Synaj, zwany przez Sumerów Równiną Bez Litości jest wyraźnie powoływany, jako mający związek z upadkiem ich cywilizacji: "spośród gór to spadło na kraj, z Równiny Bez Litości przybyło". Kres Sumeru to czasy około 2000 roku p.n.e. Sitchin i Alford na podstawie szczegółowej analizy mitów, nie tylko sumeryjskich, ale również egipskich i hetyckich [Marduk był egipskim Re, a przez pewien czas ukrywał się w Anatolii, o czym świadczą sfinksy na modłę egipską znalezione w miastach Hetytów], jak i Biblii [epoka Abrahama] ustalili wyraźną datę ataku nuklearnego na Sodomę i Gomorę - 2024 rok p.n.e.
Cały świat - zjawisko globalne
W połowie naszego cyklu czas dokonać podsumowania mitologicznej jego części. Przyjrzeliśmy się do tej pory legendom Sumeru i eposom Indii odnajdując w nich przekazy niezbicie świadczące o tym, iż w zamierzchłej przeszłości bogowie toczyli niszczące wojny, między innymi z użyciem broni atomowej. W tej części chciałbym zabrać Cię w podróż dookoła świata. Pokazać, że podobne opisy znajdziemy w niemal wszystkich zakątkach kuli ziemskiej, dowieść, że wojny atomowe były w starożytności zjawiskiem globalnym.
1. Atlantyda, Mu, Kassakara, Ventui, Lenka...
Wszystko to nazwy zaginionych lądów, zatopionych w falach oceanu przez niewyobrażalną katastrofę. Wiele przekazów wiąże ich zagładę z toczonymi przez bogów wojnami na skalę międzykontynentalną. Atlantyda i Kassakara miały się ponoć wzajemnie unicestwić używając szczególnie niszczycielskiej broni. Lenka miała być spustoszona w wyniku wojennej zawieruchy, pewne przekazy mówią, iż padła ofiarą najazdu Atlantydów. Niektórzy badacze wiążą te wydarzenia właśnie z wojnami atomowymi. Jakkolwiek tezy o używaniu broni jądrowej nie są pozbawione podstaw, o tyle hipotezy o zagładzie całych lądów są w moim mniemaniu chybione. Co innego zniszczyć miasto, górę, skazić ogromne obszary lądu i wody, o czym mieliśmy okazję czytać we wcześniej cytowanych źródłach, co innego natomiast zagłada całego kontynentu i pogrążenie go w odmętach oceanu. Według mnie nie mogła to być „zwykła” broń nuklearna i dlatego rozwodzenie się nad zaginionymi lądami zostawiam na czas późniejszy i inne opracowanie.
2. Tradycja germańska - bitwa Azów
Centralnym punktem wątku wojen bogów w mitologii germańskiej jest legenda o tak zwanej bitwie Azów. Co charakterystyczne nie tylko Ziemia, ale również Kosmos był areną tego konfliktu i obiektem rywalizacji. Szczególnie istotna jest scena finałowa tych mitów, która przetrwała w pamięci ludzkiej, jako „zmierzch bogów”, koniec świata:
Zmiarkowaliście ogrom grzechu?... Dlatego Odyn miota włócznię w zastępy. Dlatego padł Bollwerk, zamek Azów, gdzie szukali schronienia, byli bowiem nadzy... Utracili szczęście, prawdziwy blask jasności, zamienili bowiem istotę rzeczy na pozór, utracili Idafel, raj i musieli deptać na polu bitwy jako Wanowie szaleni.
Kultury Bliskiego Wschodu i Indii zachowały swe legendy w źródłach pisanych. Jako centra cywilizacyjne rozwijały się mając bogów za przewodników. W północnej Europie tego nie było. Brak jest wspaniałych osiągnięć, brak wymyślnych dzieł sztuki i wspaniałych eposów. Nie możemy natomiast narzekać na ilość ustnie przekazywanych opowieści. Czas i zacofanie kulturowe ludzi tego regionu wpłynął zdecydowanie niekorzystnie na jakość przekazów. Analizując je w oderwaniu od całokształtu mitologii światowej nie dalibyśmy rady przedstawić konstruktywnych wniosków, mając jednak spore możliwości porównawcze możemy pokusić się o odszyfrowanie nawet tak bajecznych relacji.
Już pierwsze zdanie rzuca nam się w oczy - wszędzie i zawsze jest mowa o karze, boskim wyroku, grzechu, zepsuciu itd. Przy okazji opowieści o Sodomie i Gomorze rozszyfrowaliśmy właściwe znaczenie tego zwrotu. W świecie rządzonym przez bogów, targanym ich ciągłymi wojnami grzechem było poparcie przeciwnika. Miasta nad Morzem Martwym zapłaciły straszliwą cenę za to, iż posłuchały „złego słowa” Marduka. W powyższym fragmencie mamy do czynienia z nieco inną sytuacją - tu zbuntowanymi są Azowie - istoty „wyższe”, nie zaś ludzie. Jednak nie trzeba daleko szukać, by uwiarygodnić tę opowieść. W niezliczonych systemach religijnych sedno sprawy wyraża się w walce dobra ze złem, sił światła i ciemności, wyższych bogów z ich następcami, bogów między sobą. Wystarczy przypomnieć biblijnych „synów bożych” - upadłych aniołów. Schemat wszędzie pozostaje ten sam - Ziemia jest obiektem rywalizacji co najmniej dwóch grup bogów, ludzie zaś, którzy mieli nieszczęście znaleźć się pomiędzy walczącymi bogami ginęli, tak, jak to mieliśmy okazję obserwować śledząc mity przedstawione w poprzednich częściach cyklu.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na takie elementy jak „włócznia” miotana przez Odyna. Podłużny kształt pocisku, olbrzymie zniszczenia wywołane uderzeniem... Mając w pamięci sumeryjskie opisy rakiet balistycznych doskonale pasujących do tego zdawkowego sformułowania - wszystko staje się jaśniejsze. A fakt zniszczenia siedziby Azów, bezpiecznego schronienia, jakim był dla nich zamek Bollwerk? Czy nie przypomina to do złudzenia bitwy tarakamaja z tradycji hinduskiej? Również efekt wojny jest zaskakująco podobny - bogowie zwyciężyli, ale olbrzymim kosztem, ponieśli straty, z których nigdy się już nie podźwignęli, nastąpił zmierzch bogów, kres ich panowania na Ziemi, która odtąd stała się wyłączną domeną pozostawionej sama sobie ludzkości.
3. Edda
Święta księga ludów północy - Edda [inne nazwy: Edda Poetycka, Wieszczba Wölwy, Völsupá] również brzmi bajkowo:
Wije się wąż świata, straszny w swej wściekłości, bije morskie bałwany... Surt idzie z południa z ogniem zniszczenia, boskich wojów miecz jak słońce błyszczy, skały kruszą się; mężowie kroczą śmierci drogą, niebo pęka... W górze wysoko wąż lśniący zieje, smokowi na spotkanie syn Odina idzie, z wściekłością go wali obrońca Midgardu... Słońce ciemnieje, ziemia osuwa się w morze, spadają z nieba jasne gwiazdy, szaleją dymy i ogień, co życie ożywiał, płomieni żar wysoko strzela pod niebo.
W baśniowej otoczce znajdujemy jednak wszystkie elementy wybuchu jądrowego, które tak precyzyjnie opisywali nam sumeryjscy i indyjscy kronikarze: ogień, słup płomieni i dymu, niszcząca fala uderzeniowa, rozbłyski spadających na ziemię świateł, huk i grzmoty [niebo „pęka”, lub „spada”], fale powodziowe wywołane wstrząsami. Wystarczy tylko spojrzeć na tę opowieść i porównać ją z jakże rzeczowymi relacjami innych mitów, by dojść do wniosku, iż również pod tym fragmentem kryje się zawoalowany przekaz o prawdziwej naturze opisywanych zdarzeń.
Hipoteza o bratobójczych wojnach bogów znajduje potwierdzenie również w tym fragmencie, a konkretnie w określeniu „wąż świata”. W koncepcji Dänikenowskiej, tradycyjnie już przyjmuje się, iż smoki, węże i inne mityczne potwory to albo latające pojazdy bogów, albo zaawansowane technicznie machiny wojenne. W wielu wypadkach tak z pewnością jest, natomiast należy pamiętać też o tym, iż w niektórych mitologiach na czoło wybija się pewna cecha charakterystyczna - tendencja do swoistej animizacji bogów. Analizując poszczególne przekazy i opierając się na pracach Sitchina i Alforda jestem skłonny stwierdzić, iż każdy z bogów posiadał coś na kształt herbu, znaku rozpoznawczego, którym było zazwyczaj zwierzę. Również poszczególne ich frakcje występowały pod tego typu „sztandarami”, zwykle wywodzącymi się od znaku rozpoznawczego przywódcy. Według mnie to właśnie spowodowało, iż tyle w starożytnych legendach opisów, w których wyraźnie nie mamy do czynienia ani z potworami, ani pojazdami mechanicznymi, tylko z postaciami bogów opisanymi za pomocą zwierzęcych symboli.
Dowodów wskazujących na prawdziwość tego twierdzenia jest wiele. Tymczasem, chciałem powrócić tylko do jednego ze zwierzęcych wyobrażeń: smoka/węża. W niemal wszystkich systemach mitologicznych Bliskiego Wschodu [ale nie tylko tam], w których pojawiają się te stworzenia, są one ucieleśnienie złych mocy, z którymi bezustannie potykają się przedstawiciele dobra - bogowie i herosi. Oczywiście gdzie indziej [n/p Ameryka Środkowa] sytuacja jest odwrotna i to wąż/smok jest tym „dobrym”. Co z tego wynika?
Zwracałem już uwagę na fakt, iż grzech, zło i wynikająca z tego kara są związane z wojnami bogów. Boskim grzechem był bunt przeciwko starszym/wyższym bogom, ludzkim grzechem - pomoc rebeliantom. Kara zaś nie miała żadnego szczytnego celu, jak to nieraz opowieść twierdzi - była ślepą zemstą, unicestwieniem potencjalnego zagrożenia, pokazem siły mającym zapobiegać podobnym próbom sprzeciwu w przyszłości. Oznacza to, iż nie było dobrych i złych bogów, a raczej byli, tylko że ocena zależała od konkretnej sytuacji. W rejonach podporządkowanych określonej frakcji zawsze druga strona [co oczywiste] była złym wrogiem, którego należy zniszczyć za wszelką cenę. Wracając na chwilę do Sumeru: skupieni wokół Marduka buntownicy - Enkici byli wyobrażani symbolicznie właśnie jako węże!
Jednolitość mitologicznych wyobrażeń pochodzących z najróżniejszych zakątków świata skłania do przyjęcia, iż bogowie występujący w różnych systemach religijnych to Ci sami Przybysze, którzy zawitali na Ziemię. Wyraźnie potwierdzają to również poszczególne przekazy [porównaj cykl Kronika z Akakor]. Podróżowali oni po całej planecie, tocząc swe wojny. Zależnie od tego, kto dany region kontrolował, jedna bądź druga grupa funkcjonowała jako „prawdziwi”, dobrzy bogowie. Analiza porównawcza wskazuje, iż „węże” dominowały w Ameryce, Egipcie, wschodniej Azji. Bliski Wschód zaś i Europa to obszary, gdzie funkcjonowały one jako symbol zła.
Ale, wracając do tematu:
4. Hellada
Mitologia grecka jak mało, która obfituje w niezliczone opisy boskich utarczek. Nie mówię tu o drobnych sporach pomiędzy poszczególnymi bogami olimpijskimi, które były na porządku dziennym, ale o prawdziwie apokaliptycznych starciach, wśród których na pierwsze miejsce wysuwa się walka z Tytanami. Każdy z nas, w mniejszym lub większym stopniu zna mity Grecji i Rzymu, ograniczę się więc do dwóch tylko cytatów z mnogiej ich liczby do wyboru. Pierwszy fragment pochodzi z Iliady Homera, który to epos, choć będący dziełem czysto literackim, w tym fragmencie wyraźnie ukazuje swe mitologiczne korzenie:
Lecą na siebie, w ręku z groźnymi oszczepy.
Ryknęła ziemia, nieba zatrzęsły się sklepy...
Czemu bogów do boju przez twą dumę wypychasz?
To zaś obszerny fragment jednego z mitów:
Wśród bogów rozgorzał gwałtowny i gorzki spór. Rzucili się na siebie z tak potężnym hałasem, a odległa ziemia zadrżała, a z nieba dalekiego rozległ się głos niczym trąby. Serce Zeusa radowało się, gdy ujrzał bogów w walce. A ziemia się rozstąpiła ręką Posejdona, bo sprawił, że się zatrzęsła; tak potężny był hałas, jaki się wzniósł, gdy bogowie rzucili się na siebie. A ziemia się zapaliła i spaliła zmarłych i cała była wypalona. I cierpiały męki węgorze i ryby w swych odmętach, a przejrzyste wody zawrzały i zabulgotały.
5. Biblia
Do Pisma Świętego nawiązałem już podczas opowieści o Sodomie i Gomorze [patrz poprzednia część cyklu], obecnie czas na inny fragment, pochodzący z Apokalipsy Św. Jana. Księga ta obfituje we wszelkiego rodzaju kataklizmy, katastrofy, w tym i takie, które wykazują cechy opisów użycia broni atomowej. Zdaję sobie sprawę, iż sięgnięcie do tego akurat źródła może się wydać chybione. Apokalipsa to dla wielu księga prorocza, przepowiadająca koniec świata, inni wysuwają z kolei teorię, w myśl której jest to opowieść o dziejach żony Jezusa, Marii Magdalenie uciekającej z Palestyny do Francji. Niezależnie od rozważań nad znaczeniem Apokalipsy jedno nie ulega wątpliwości - również tu, wiele opisów jest zaczerpniętych z mitologii mezopotamskiej, a więc zawiera pośrednio informacje o rzeczywistych wojnach opisywanych przez sumeryjskich kronikarzy, a nie tylko treść przypisywaną jej przez badaczy i teologów. A więc, cytujmy:
A anioł wziął kadzielnicę i napełnił ją ogniem z ołtarza i rzucił ją na ziemię. I nastąpiły grzmoty donośne i błyskawice, i trzęsienie ziemi. [Obj.8,5]
Przytoczony fragment wygląda na daleką reminiscencję wiedzy o prawdziwej naturze niszczycielskiej broni bogów. W wielu innych mitologiach broń ta była jak tu: wypełniona boską mocą, nieznaną energią, namaszczona w boskich siedzibach. Pamiętając o opisach indyjskich wiemy, iż bogowie stosowali nie tylko rakiety balistyczne, ale również pociski zrzucane bezpośrednio z latających pojazdów. W obu przypadkach skutki były zaś takie same:
I zatrąbił pierwszy. I powstał grad i ogień przemieszane z krwią, i zostały rzucone na ziemię... I spłonęła jedna trzecia ziemi, spłonęła też jedna trzecia drzew, i spłonęła wszystka zielona trawa. [Obj.8,6-7]
Ogień, zniszczenie, huk, grzmoty, apokalipsa, tak w tej relacji, jak i w innych. W Objawieniu Św. Jana bomby rzucają aniołowie. Można się jedynie zastanawiać, czy czasem nie użyto tu określenia aniołowie na opisanie powietrznych machin, jakie wysłał Jahwe dla dokonania zniszczenia. W końcu cheruby z księgi Ezechiela zostały trafnie zidentyfikowane, jako elementy pojazdu latającego. Ale, kontynuujmy lekturę:
I spadła z nieba wielka gwiazda płonąca... a imię tej gwiazdy Piołun... a wielu ludzi pomarło od tych wód, dlatego, że zgorzkniały. [Obj.8,10-11]
Zgorzkniałe wody? Skąd My to znamy? Nie muszę chyba nikomu przypominać, że jednym z zasadniczych skutków wojny jądrowej, tak w rzeczywistości, jak i w opisach mitologicznych jest skażenie wody, bardzo często opisywanej właśnie jako zgorzkniała. W tym kontekście gwiazda Piołun jawi się, jako jaśniejący na nocnym niebie spadający pocisk jądrowy. Można oczywiście spekulować nad bronią chemiczną, ale w kontekście całego opisu należałoby się raczej skłonić do koncepcji „jądrowej”.
I widziałem gwiazdę, która spadła z nieba na ziemię... i otwarła studnię otchłani. I wzbił się ze studni dym... a słońce i powietrze zaćmiły się od dymu ze studni. [Obj.9,1-2]
I wreszcie moment kulminacyjny - opis bezpośredniego uderzenia pocisku nuklearnego w cel... czyż nie idealnie pasujący do analogicznego opisu z eposu o Gilgameszu? Tam, zniszczeniu uległa cała góra, tu siła wybuchu wyrwała krater w ziemi, z którego wzbił się następnie w górę słup dymu i ognia, rozpościerając charakterystyczny „grzyb” nad całą okolicą.
Jak, już wspominałem opisy użycia broni jądrowej należy łączyć z faktem wojen toczonych między bogami. Konflikty te często przedstawiane były pod postacią ścierania się sił dobra i zła. W Biblii, a zwłaszcza w apokryficznej księdze Henocha nie brak opisów „upadku aniołów”, „zrzucenia aniołów” z nieba, „strąceniu upadłych aniołów” na ziemię. Wszystko to nic innego, jak wojny bogów obecne w innych systemach mitologicznych. „Zła” strona takich konfliktów jest czasem przedstawiana pod postacią węży i smoków. O tym również pisałem w poprzedniej części naszej opowieści, a teraz chciałem wspomnieć jedynie, iż także w tradycji chrześcijańskiej ta symbolika została zachowana:
I wybuchła walka na niebie: Michał i aniołowie jego stoczyli bój ze smokiem. I walczył smok i aniołowie jego. Lecz nie przemógł i nie było już dla nich miejsca na niebie... zrzucony został na ziemię, zrzuceni też zostali z nim jego aniołowie. [Obj. 12,7-9]
Warto jeszcze wspomnieć, iż egipska Księga Umarłych opisuje identyczną sytuację - kosmiczną walkę Ra z jego wiarołomnymi dziećmi.
6. Chiny
Nie dysponując niestety bezpośrednią treścią mitów kraju środka mogę poprzestać jedynie na wyliczeniu kilku określeń, które jednoznacznie wskazują na to, iż również ta mitologia niczym nie odbiega od reszty świata, jeśli chodzi o obecność opisów broni jądrowej.
- włócznie gromów = pociski balistyczne
- uderzenia pioruna = eksplozje bomb i rakiet
- kulisty ogień = fala uderzeniowa
- niebiańskie parasole = charakterystyczny „grzyb” po wybuchu atomowym
To tylko mały wycinek naprawdę fascynujących mitów wschodniej Azji, w których odnajdziemy opisy wielu niezwykłych urządzeń technicznych i broni. Szczegółowo problemem tym zajmował się Peter Krassa i do jego książek pozostaje mi odesłać czytelnika.
7. Thai”owie
Jednym ze stale przewijających się motywów jest niewidzialna śmierć nadchodząca po wybuchu, skażenie ludzi, zwierząt, wody - opad radioaktywny. Ciekawie przedstawiają się tu legendy ludu Thai opisujące latającego węża, Thien-sze:
Niebiański wąż zaćmił niebo; a tam, gdzie przeszedł, ludzie z trudem chwytali powietrze. Z jego ciała nieustannie spadał na ziemię biały pył, który powodował nie tylko trudności w oddychaniu, lecz także nieuleczalną wysypkę, która odbierała ludziom siły, aż wreszcie umierali w cierpieniach. Biały pył Thien-sze dławił też wszystkie rośliny i małe zwierzęta.
Przyznaję, że opis ten bardziej przypomina użycie broni chemicznej, takie jaką stosowali n/p Amerykanie w czasie wojny w Wietnamie, jednakże jest to relacja na tyle ciekawa, że mimo wszystko postanowiłem ją zamieścić, zwłaszcza, że podobne historie odnajdziemy gdzie indziej: w Mahabharacie:
Grom opadł i stał się drobnym pyłem. Aby ujść przed tym ogniem, żołnierze rzucili się do rzek, aby obmyć ciała i zbroje.
Oraz w Biblii [również „wysypka”]:
I wyszedł pierwszy, i wylał czaszę swoją na ziemię; i pojawiły się złośliwe i odrażające wrzody na ludziach. [Obj.16,2]
8. Ameryka Środkowa
Aby nie pominąć żadnego kontynentu pora przenieść się do Ameryki. Wśród wielu mitów i legend opisujących kataklizmy, zdecydowana większość jest łączona przez samych autorów z katastrofami naturalnymi, obszernie zajmuję się tym problemem w cyklu Kronika z Akakor. Nie przeinaczając zdania samych twórców tych opowieści wspomnę jedynie o dwóch ciekawych faktach. W mitologii Indian kanadyjskich przetrwały historie opowiadające o straszliwych demonach, które pojawiły się daleko na południu i zniszczyły tamtejsze wielkie miasta. Z Ameryki Środkowej pochodzą natomiast przekazy, w myśl których bogowie spalili ziemię bronią „gorącą, jak słońce”. Wreszcie w Popol Vuh, świętej księdze Majów Quiche odnajdujemy historię, jako żywo przypominającą biblijną opowieść o Sodomie i Gomorze:
...słońce wstało i wzniosło się jak człowiek. I nie można było wytrzymać jego ciepła... Natychmiast przemienili się w kamień.
Stopione miasta - materialne świadectwo
Po wyczerpujących temat, jak mi się przynajmniej zdaje, częściach poświęconych mitologii, czas przedstawić fizycznie istniejące dowody na potwierdzenie wysuwanych tez, czas ukazać materialne świadectwo wojen atomowych w starożytności.
Zaczniemy od zeszklonych fortów w Szkocji. Kwestia ta jest jedną z największych zagadek archeologii. I to zagadek na olbrzymią skalę. Na rozległej przestrzeni szkockiego wybrzeża znajduje się co najmniej 60 pełnych tajemnic fortów. Jako przykład mogę podać kilka najbardziej znanych: Tap o”Noth, Dunnideer, Craig Phadraig (rejon Inverness), Abernathy (rejon Perth), Dun Lagaidh (rejon Ross), Cromatry, Arbka-Unskel, Eilean na Goar i Bute-Dunagoil w cieśninie Bute u wybrzeży wyspy Arran, wreszcie Cauadale na wzgórzu w Agryll na zachodzie kraju. Pochwalę się, że część z tych miejsc udało mi się znaleźć na moich, nie grzeszących szczegółowością, mapach.
Najbardziej okazałym, a przy tym będącym najlepszym przykładem na opisanie tego, o czym będę mówić jest fort Tap o”Noth, zlokalizowany w okolicach wsi Ryhnie w północno-wschodnim regionie Szkocji, w hrabstwie Aberdeenshire. Zamek wznosi się na szczycie mającej 560 metrów wysokości góry o tej samej nazwie. Idąc w jego kierunku mamy z początku wrażenie, iż ściany wykonane są ze zwykłych tłuczonych kamieni, gdy jednak podchodzimy bliżej, wrażenie to mija i ogarnia nas zdumienie: cała powierzchnia murów to jednolita warstwa stopionej skały! Poszczególne kamienie, spoiwa je łączące, wszystko to przestało istnieć, gdy olbrzymia temperatura stopiła je w jednolitą szklaną masę. Gorąco było na tyle wysokie, by stopić skały do postaci płynnej masy - na powierzchni murów wyraźnie widać zacieki stopionego szkliwa.
Istnienie tajemniczych fortów w zaludnionym przecież regionie świata nie mogło być dla nikogo tajemnicą. I rzeczywiście, kwestia ta wzbudzała zainteresowanie ludzi od niepamiętnych czasów, nikt bowiem nie wie, jaka to starożytna cywilizacja, po której nie został żaden inny ślad wzniosła te twierdze. Nikt też nie wie, jaki to kataklizm doprowadził do zagłady jej twórców. Szkocja wzbudziła zainteresowanie archeologów już w XIX wieku. W roku 1880 ukazał się artykuł Edwarda Hamiltona „Zeszklone forty na zachodnim wybrzeżu Szkocji”. Z tego właśnie opracowania zacytuję teraz obszerny fragment:
W miejscu, w którym Loch na Nuagh [nazwa wąskiej zatoki w formie fiordu] zaczyna się zwężać, gdzie przeciwległy brzeg leży w odległości od półtorej do dwóch mil [2,4-3,2 km], znajduje się mały cypel połączony ze stałym lądem pasem piasku i trzcin, który bywał najwidoczniej kiedyś pod wodą w czasie przypływu. Na płaskim szczycie tego cypla znajdują się ruiny zeszklonego fortu, którego właściwa nazwa brzmi Arka-Unskel. Skały, na których się wznosi, to metamorficzny gnejs porośnięty trawą i paprociami. Z trzech stron wznoszą się one niemal pionowo na wysokość 110 stóp [33 m] nad poziom morza. Płytkie zagłębienie dzieli gładką powierzchnię szczytu na dwie części. Na większej z nich, z urwiskami opadającym ku morzu, mieści się główna część fortu, która zajmuje całą płaską powierzchnię. Ma kształt jakby owalu, którego obwód mierzy około 200 stóp [60 m]. Całość jego murów jest zeszklona... Kopaliśmy pod tymi zeszklonymi ścianami i znaleźliśmy tam coś bardzo interesującego, co rzuca światło na sposób, w jaki zastosowano ogień do zeszklenia ścian. Wewnętrzna część górnej, zeszklonej ściany, była na odcinku od jednej do półtorej stopy [0,30-0,45 m] zupełnie nietknięta przez ogień, z wyjątkiem tego, że pewna część płaskich kamieni była lekko zlepiona i że kamienie - wszystkie ze szpatu polnego - były ułożone warstwami, jedna na drugiej. Jest więc oczywiste, że najpierw na podłożu oryginalnej skały zbudowano fundament z bloków skalnych, a następnie ułożono grubą warstwę z luźnych, w większości płaskich kamieni ze szpatu polnego, a także innych skał, jakie były dostępne w sąsiedztwie, po czym zeszklono ją za pomocą dostarczonego z zewnątrz ciepła. Tego rodzaju fundament z luźnych bloków jest również w zeszklonym forcie Dun Mac Snuichan w Loch Etive.
Hamilton opisuje jeszcze jeden zeszklony fort, znacznie większy, usytuowany na wyspie u wejścia do Loch Ailort.
Wyspa ta, o miejscowej nazwie Eilean na Goar, jest najbardziej wysunięta na wschód i ze wszystkich stron opada do morza gnejsowymi urwiskami. Jest to siedlisko i miejsce lęgu wielu gatunków morskich ptaków. Na płaskiej powierzchni wieńczącej jej szczyt wznoszącej się na wysokość 120 stóp [36 m] nad poziom morza znajdują się ruiny zeszklonego fortu w kształcie prostokąta z ciągłą linią wału obronnego w postaci zeszklonej ściany o grubości 5 stóp [1,5 m] łączącej się w południowo-zachodnim krańcu z wielką pionową skałą gnejsową. Długość obwodu przestrzeni zawartej wewnątrz tej ściany wynosi 420 stóp [126 m], zaś szerokość - 70 stóp [21 m]. Wał obronny jest ciągły i ma około 5 stóp [1,5 m] grubości. U wschodniego krańca znajduje się duża część ściany w jej oryginalnym położeniu, zeszklona po obu stronach. Wewnątrz przestrzeni otaczanej przez mur jest głębokie zagłębienie, w którym leży cała masa zeszklonych kawałków ściany, najwidoczniej przemieszczonych z miejsca oryginalnego położenia.
Hamilton zadawał sobie, rzecz jasna, wiele pytań dotyczących fortów, w szczególności zaś, w jaki sposób mogła powstać ich zeszklona powierzchnia. Jedną z najwcześniejszych koncepcji była absurdalna teza, iż twierdze te postawiono na wulkanach lub, że do ich konstrukcji użyto stopionych skał pochodzenia wulkanicznego. Nie muszę chyba dodawać, iż w żadnym z tego typu fortów nie odkryto śladów działalności wulkanicznej, w większości w ogóle nie mamy do czynienia ze skałami wulkanicznymi, wreszcie stopione są nie pojedyncze głazy, a cała powierzchnia murów i ścian tajemniczych budowli. Jest jasnym, iż uległa ona stopieniu już PO ich wzniesieniu.
Teorię tą szybko zastąpiono inną, głoszącą, iż zabieg topienia ścian był sztucznie wywołany i jak najbardziej celowy, a miało chodzić o zwiększenie ich wytrzymałości i trwałości. W tym celu całą twierdzę obkładać miano łatwopalnym materiałem i następnie podpalano. Hipoteza ta byłaby bardzo interesująca, gdyby nie kilka istotnych kwestii. Po pierwsze tego typu zabieg nie wzmacnia w żaden sposób ścian, więcej - wyraźnie je osłabia! Wysoka temperatura, jaka spowodowała zeszklenie była zbyt niska, by procesem tym objąć całość użytych do budowy skał. Wynikiem tego powierzchnia jest stopiona, wnętrze zaś nie. Skutkuje to łatwym kruszeniem i łuszczeniem się skał. Byłoby zrozumiałe, gdyby taki zabieg użyto raz, na próbę, ale wszystkie forty zostały w ten sposób potraktowane, co wyklucza możliwość eksperymentów z utwardzaniem. Idąc dalej - wiele z fortów jest zeszklonych jedynie częściowo, tak jakby gorąco uderzało jedynie z jednego kierunku. Jest to dowodem na to, iż nie mamy tu do czynienia z celowym zabiegiem, mającym wzmocnić całość konstrukcji, po drugie zaś - źródło temperatury, która spowodowała zeszklenie znajdowało się NA ZEWNĄTRZ konstrukcji! Podważa to całkowicie tezę o obłożeniu całej budowli substancjami łatwopalnymi i podpaleniu JEJ samej.
Mimo tych argumentów, w zasadzie wykluczających poważne traktowanie teorii o celowym działaniu człowieka, mającym na celu wzmocnienie zamków, hipoteza ta, w braku innych „logicznych” wyjaśnień była dalej eksploatowana. Odwołano się do jedynych istniejących źródeł pisanych traktujących o architekturze Galów - dzieł Gajusza Juliusza Cezara. Opisuje on konstrukcje zwane murus gallicus, które składały się z dwóch równoległych warstw kamieni, wypełnionych i wzmocnionych od środka gruzem i balami drewnianymi. W wyniku podpalenia takiej konstrukcji mury miały ulec zeszkleniu. Badacze obmyślili ponadto, że do gruzu dodawano substancji zapalających i w ten sposób dokonywano zeszklenia murów. Hipoteza ta, tak jak poprzednia, wydaje się prosta i logiczna jedynie na pierwszy rzut oka. Już samo źródło, na jakim oparli się autorzy hipotezy budzi poważne wątpliwości. Zeszklone forty pochodzą bowiem ze znacznie odleglejszych czasów, niż czasy Celtów. Stały już na długo przed przybyciem tej nacji na wyspy brytyjskie, sami zaś Celtowie otwarcie mówili, iż nie wiedzą, jaka to zaginiona cywilizacja wzniosła te konstrukcje. Być może pewną wiedzą dysponowali Druidzi. Wiele bowiem wskazuje, iż ta kasta kapłanów wywodziła swe korzenie ze znacznie odleglejszych czasów, niż się to powszechnie przyjmuje. Ich zaawansowana wiedza dotyczyła n/p starożytnego Stonehenge, możliwe więc, że i zeszklone forty nie były dla nich tajemnicą. Faktem jest jednak, iż wiedza Druidów za czasów najazdów rzymskich praktycznie zaniknęła, a dodatkowo, jako że była to nauka tajemna - nie było praktycznie możliwości, by Cezar mógł mieć o niej większe pojęcie. Reasumując - już sama podstawa tej teorii jest chybiona, ale idźmy dalej. Podpalenie samego drewnianego szkieletu w żadnym wypadku nie mogło doprowadzić do interesujących nas skutków. Arthur C. Clark cytuje w swym opracowaniu ekspertyzę chemików z Muzeum Historii Naturalnej, którzy bez większych efektów próbowali rozwikłać zagadkę:
Biorąc pod uwagę wysokie temperatury, które należało wytworzyć, oraz to, że około 60 zeszklonych fortów znajduje się na ograniczonym terenie Szkocji, nie wierzymy, aby ten rodzaj konstrukcji był rezultatem przypadkowego pożaru. Musiało wchodzić w grę dokładne planowanie.
A zatem pozostaje nam rozwinięcie wspomnianej już wyżej teorii o świadomym podpaleniu łatwopalnego materiału zgromadzonego pomiędzy warstwami kamieni. Również tę propozycję nietrudno obalić. Sprawa pierwsza - mury fortów są złożone z JEDNEJ warstwy, a do przeprowadzenia powyższego zabiegu potrzebne były dwa rzędy głazów. Myśl o tym, iż jedna warstwa budowana była tylko w celu jej późniejszej rozbiórki jest na tyle bez sensu, że nie warto nawet jej rozważać. Kwestia druga - kamienie byłyby oszklone jedynie ze strony wewnętrznej, tymczasem zawsze jest to strona zewnętrzna, czasami TYLKO ta strona [istnieją fortece spalone z obu, jak i jedynie z zewnętrznej strony]. By osiągnąć efekt trzeba by więc postawić trzy (!) mury, a następnie dwa z nich rozebrać! Daje to w sumie trzykrotnie większe nakłady pracy, a zysk z tego był żaden - pamiętajmy, iż zabiegi te osłabiały (!) ściany tak, że w niektórych miejscach uległy one zapadnięciu. Może więc to nie obrońcy, a oblegający zastosowali ogień, by uszkodzić pozycje obrońców? Również to rozwiązanie niczego nie wyjaśnia. Ustaliliśmy już, że nie wchodziło w grę podpalenie drewnianej konstrukcji, ani realizacja na małą skalę. Owszem, starożytni saperzy posługiwali się ogniem, do „wysadzania” podkopów pod murami, ale w przypadku szkockich zamków nie mamy podkopów, zeszklenie ogarnęło ogromne obszary twierdzy (nie tylko fragmenty murów), zaś uszkodzenia nie były na tyle poważne, by zniszczyć samą konstrukcję. Istniejące uszkodzenia są raczej wynikiem czasu, który kruszył osłabione mury, niż efektem bezpośredniego uszkodzenia w momencie zeszklenia. Wreszcie pozostaje nam najważniejsza kwestia - czy kontrolowany zabieg podpalenia mógł w ogóle zaowocować zeszkleniem?
Udowodnienia takiej możliwości podjął się w latach trzydziestych Gordon Childe z pomocą Wallace”a Thorneycrofta. Przeprowadzone przez nich w 1934 i 1937 roku miały wykazać, iż zeszklenie było możliwe w drodze podpalenia murów. I trzeba przyznać, że faktycznie wykazały, jednakże ilość zastrzeżeń jest tak duża, iż zaakceptowanie teorii Childe”a jest bardzo trudne. W czasie badań Arthura C. Clarka określono typowy skład chemiczny skał pochodzących z 11 wybranych fortów i określono, iż temperatura potrzebna do rozpoczęcia procesu zeszklenia to minimum 1100 oC. Childe znacząco uprościł swoją próbę. Po pierwsze zastosował technikę dwóch murów (pamiętajmy, iż większość fortów to konstrukcje pojedyncze), po drugie do budowy testowej ściany nie użył kamieni, a cegieł (!), po trzecie użył niewyobrażalnej wprost ilości drewna, którego ilość w samej konstrukcji muru była znacznie wyższa, niż przypuszczalna ilość drewna użytego do budowy fortec, po czwarte próbę przeprowadził w czasie wyjątkowo porywistego wiatru - huraganu wiejącego znad Atlantyku. Założenie, iż z budową musiano czekać na sporadycznie pojawiające się potężne wichury jest absurdalne. Testowy mur miał długość 3,6 metra i 1,8 metra szerokości [dwie warstwy kamieni + wewnętrzne wypełnienie] i tyle samo wysokości. Zostawmy na boku fakt, iż jest to śmieszna miniaturka prawdziwej skali fortec, zostawmy na boku fakt, iż forty zbudowano z przypadkowego materiału charakteryzującego się różną podatnością na temperatury. Zajmijmy się podsycaniem ognia. Ilość chrustu użytego dla tego kawałeczka muru, który nie stanowi nawet ułamka procentu faktycznej wielkości przeciętnego fortu to 4 tony! Przy takim zapotrzebowaniu na opał w krótkim czasie cała Szkocja zostałaby całkowicie pozbawiona lasów. A co uzyskał Childe? Częściowe zeszklenie powierzchni, nie docierające do głębszych warstw skał, zero charakterystycznych zacieków świadczących o płynności powierzchniowej warstwy kamienia. Można powiedzieć, iż elementy muru testowego zgrzały się ze sobą, ale nie zespoliły w wyniku stopienia. Porównując efekty jego zabiegów [temperatura ok. 1100 oC] z wyglądem fortów można zaryzykować twierdzenie, iż temperatura, w której uległy one stopniu była dwukrotnie wyższa - poza zasięgiem metod branych pod uwagę. Dodatkowo Childe”a kompromituje uparte twierdzenie, iż to atakujący stosowali tę metodę dla niszczenia murów. Tymczasem wymaga ona dostępu do murów z obu stron, również od strony obrońców!
Wspólnym i chyba najistotniejszym mankamentem wszelkich teorii „ludzkiego działania” jest założenie prymitywnego stanu cywilizacji istniejącej w północnej Szkocji w czasach antycznych. W opracowaniach „wyjaśniających” zagadkę budowy fortów dziwnym milczeniem zbywa się ogrom tego zjawiska. Dla unaocznienia wielkości tych architektonicznych konstrukcji posłużę się kolejnym cytatem z pracy Janet i Colin Bord - „Tajemnicza Brytania”, cytat dotyczy Zamku Maiden:
Zajmuje obszar 120 akrów [48,6 ha] o średniej szerokości 1 500 stóp [450 m] i długości 3000 stóp [900 m]. Wewnętrzny obwód wynosi około 1,5 mili [2,4 km] i obliczono... że wymagałby 250000 ludzi do obrony! To każe wątpić, że ta konstrukcja miała przeznaczenie obronne. Wielką zagadkę dla archeologów stanowiły zawsze liczne i mające charakter labiryntu wschodnie i zachodnie wejścia u każdego z końców obwałowanego terenu. Być może początkowo służyły jako wejścia konduktów ludzi z epoki neolitu. Później, kiedy wojownicy epoki żelaza używali tego miejsca w charakterze fortecy, prawdopodobnie uznali, że są one użyteczne jako środek mylący atakujących, którzy starali się je zdobyć. Fakt, że tak wiele z tych fortów na wzgórzu" posiada dwa wejścia - jedno z północnego wschodu i drugie z południowego zachodu - zawsze sugerował jakieś obrządki związane ze Słońcem.
250000 tysięcy ludzi do obrony! Jasne, jak słońce, że taka liczba kazałaby odrzucić twierdzenie o obronnym charakterze tych budowli, ale czemu w takim razie, wszyscy archeologowie zgodnie mówią o wojskowych fortach i starają się bezskutecznie wykazać, iż mury te były przeznaczone do obrony? Odpowiedź jest równie prosta - innego wytłumaczenia dla przeznaczenia tych budowli nie ma! Bo, po co niby ktoś, olbrzymim nakładem sił i środków miałby „grodzić” w ten sposób teren wielkości Watykanu? Tu wypływa druga kwestia - jak niesamowita musiała być liczba robotników wznoszących te fortyfikacje. Biorąc to pod uwagę liczba ćwierć miliona obrońców nie wydaje się już tak wygórowana. Miałem niedawno okazję czytać, znaleziony w sieci, artykuł o mitologii precesyjnej, którego autor odrzuca wiarygodność jednej z biblijnych historii tylko dlatego, że liczba 600 tysięcy wojowników skupionych w jednej armii jest dla niego nie do przyjęcia. Jeśli kiedyś będzie miał okazję przeczytać ten tekst ciekawe jak zareaguje na ćwierć milionową armię skupioną dla obrony JEDNEGO tylko fortu. Coraz to nowe odkrycia archeologiczne w bezlitosny sposób dostarczają dowodów na prawdziwość i rzetelność mitologii i siłą rzeczy twierdzenia nauki MUSZĄ ewoluować w kierunku wyśmiewanych do niedawna teorii paleoastronautycznych. Nie dzieje się to bez oporów: w szkołach do dziś tłucze się uczniom do głowy, że Sfinx został postawiony w trzecim tysiącleciu pne. Tymczasem w zeszłym tygodniu miałem okazję usłyszeć na Discovery najnowsze OFICJALNE datowanie posągu na 7 tysięcy lat przed naszą erą! Oznacza to nie tylko odrzucenie wymyślonej na siłę tezy, iż rzeźba ta to wyobrażenie Chefrena. Takie datowanie oznacza przesunięcie 3 tysiące lat wstecz początków cywilizacji! Droga do pełnego uznania twierdzeń Dänikena i innych jest jeszcze długa, ale pierwszy krok został już uczyniony.
Wracając do tematu należy postawić zasadnicze pytanie - jaka to olbrzymia armia musiała okupować dziesiątki fortów zlokalizowanych na wybrzeżach Szkocji, nie mogło to być plemię barbarzyńców z czasów neolitu, jak to się przyjmuje, ale wysoko rozwinięta i zorganizowana kultura podporządkowana przy tym prawom wojny. I przed jakim niesłychanym zagrożeniem musiała się chronić? Pierścień umocnień jest zlokalizowany na wybrzeżach, a więc zagrożenie nadchodziło od morza i to ze strony północnej gdzie nic nie ma! Kto mógł dysponować tak olbrzymią flotą, by zagrozić kilkumilionowej populacji wojowników dysponujących silnie rozbudowanym systemem obronnym? Tu docieramy do prawdziwych cieni historii o Atlantydzie, której olbrzymia flotylla wojenna miała siać postrach na zachodnich wybrzeżach Europy. Badacze tych legend teoretyzowali nawet, iż właśnie wyspy brytyjskie stały się areną zaciekłej walki Atlantydów i tajemniczej cywilizacji, która wzniosła system umocnień w Szkocji, ale i zapewne na całych wyspach brytyjskich (analogiczne ruiny znajdujemy bowiem w Irlandii i w Anglii - w hrabstwie Sussex). Zeszklone ruiny wskazują, iż obrońcy przegrali tę walkę, a cywilizacja, która je wzniosła uległa zagładzie.
Czy są to ślady wojen atomowych? Czy też ludzkość sama wynalazła w zamierzchłych czasach niesłychanie potężną broń chemiczną? Oficjalne datowania fortów wskazują na tysięczny rok pne, jako moment ich konstrukcji. Jest jednak oczywiste, iż metoda radioaktywnego węgla 14C jest całkowicie zawodna, jeśli chodzi o datowanie szczątków nieorganicznych. Faktycznie więc, budowle te mogą być znacznie starsze i tak pewnie jest. Jeśli zaakceptować ciężko weryfikowalną hipotezę o najeździe Atlantydów musielibyśmy ustalić datę na jakieś 12 tysięcy lat - w czasach przed potopem. Potwierdzenie dostarcza nam mitologia celtycka, która wspomina o wojnie toczonej w zamierzchłych czasach [na długo przed przybyciem Celtów na wyspy] przez tamtejsze ludy z morskimi demonami. Wkrótce po tej wojnie ogromne obszary lądu miały zostać zalane, co doprowadziło do odcięcia Irlandii i Brytanii od kontynentu. Opowieść ta, jak ulał pasuje do tezy „atlantydzkiej”. Pamiętać też należy o tym, iż Celtowie, którzy przybyli w ten rejon w połowie pierwszego tysiąclecia pne, nie mieli najmniejszego pojęcia o budowniczych fortów. Poza nielicznymi, koloryzowanymi opowieściami o starożytnej apokalipsie nie wiedzieli nic o faktycznych budowniczych, co sugeruje po pierwsze znacznie odleglejszą w czasie datę konstrukcji twierdz, a po drugie gwałtowny koniec ich cywilizacji, która nie tyle upadła, co zginęła gwałtowną śmiercią nie pozostawiając po sobie nic, poza tajemniczymi ruinami.
W odległym regionie północnych Indii, w rejonie Srinagaru na wyżynie Kaszmiru doszukać się możemy ruin o innym charakterze. Nie są to spalone miasta, ale rumowisko będące wynikiem kataklizmu, który dosłownie potłukł monumentalne kamienne budowle w drobny mak. Mówię tu o ruinach Parhaspuru. W centrum tego niegdyś wspaniałego miasta stała piramida - do dziś możemy doszukać się jej tarasowatych fundamentów. Wszędzie dalej jest już tylko kamienna pustynia popękanych, rozbitych i roztrzaskanych kamieni, tak jak gdyby mityczny olbrzym uderzył ogromnym młotem i jednym uderzeniem zrównał z ziemią całą budowlę, całe miasto. Wszędzie pełno jest porozrzucanych na wielkie odległości obrobionych bloków kamiennych, strzaskanych skał będących niegdyś częściami budynków. Wszystkie odłamki pokryte są lśniącą glazurą, jak gdyby poddane były działaniu ogromnej temperatury. Obraz niezmierzonego chaosu zakłócają jedynie ślady ludzkiej grabieży zagarniającej nadające się do wykorzystania odłamki. Nie są to zwykłe ruiny, pozostałości miasta popadłego w ruinę, zniszczonego w czasie najazdu, opuszczonego, spalonego, rozpadłego pod wpływem czasu i erozji. Parhaspur zostało zniszczone jednym gwałtownym uderzeniem, którego niszcząca energia rozchodziła się od miejsca epicentrum wybuchu. Rozbite budowle zostały następnie poddane działaniu niesłychanie wysokich temperatur. Zniszczenie w wyniku jednej eksplozji potwierdza symetryczność zniszczeń - rozchodzących się po okręgu, z podobnej wielkości blokami rzuconymi na podobną odległość. Zniszczenie zakończyło się totalną zagładą miasta, które w okresie swej świetności mogło liczyć kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców.
Podążając na południe od Kaszmiru wkraczamy w doliny. Pomiędzy górami Radżmahal, a Gangesem ponownie natrafiamy na zeszklone formacje, pozostałości gmachów stopionych przez wysokie temperatury, oprócz zeszklonej powierzchni i nadtopionych kształtów charakteryzują się one obecnością specyficznych bąbli - zastygłych baniek powietrza powstałych, gdy dostało się ono pod płynną warstwę roztopionej skały. Oczywiście pozostałości te w żadnym wypadku nie są efektem działalności wulkanicznej, więcej powstały już PO wzniesieniu budowli. Znajdziemy tam także coś więcej - radioaktywne szkielety. Odnalazł je słynny badacz de Camp, podając jednocześnie, iż wartość napromieniowania pięćdziesięciokrotnie przekraczała normę. Potwierdziły to ekspedycje radzieckich archeologów. W okolicy oczywiście brak naturalnego źródła promieniowania.
Na zachodzie Indii znajduje się dolina innej wielkiej rzeki - Indusu. Zlokalizowane w niej miasto Mohendżo Daro było obok Harappy wielkim ośrodkiem handlowym utrzymującym kontakty z Indiami, Sumerem i innymi kulturami Bliskiego Wschodu. Ogromna aglomeracja osiągnęła szczyt swojego rozwoju 5 tysięcy lat temu i... nagle przestała istnieć, niemal z dnia na dzień. Jeden z czołowych badaczy David W. Davenport otwarcie przyznał, iż ruiny miasta wyraźnie wskazują na dawną katastrofę atomową. Nawet konserwatywni archeologowie milkną w obliczu totalnego zniszczenia i przyznają, iż nie mogło do tego dojść stopniowo - mamy tu do czynienia z gwałtowną katastrofą na ogromną skalę. Archeologowie nazywają ten obszar „miejscem śmierci” i jest to ze wszech miar trafne określenie, gdy weźmie się pod uwagę, iż szacowana liczba ofiar ludzkich wyniosła tylko w chwili samej eksplozji najmniej 30 tysięcy! Odnalezione szkielety były w straszliwy sposób zdeformowane, zgniecione, połamane. Wymieszane między sobą kości wyraźnie wskazują na śmierć w wyniku niespodziewanej katastrofy, podobnie jak to możemy obserwować w Pompejach. Pomiary napromieniowania wykazały 20-krotne przekroczenie normalnych wartości.
Wszystko świadczy na rzecz teorii o olbrzymiej katastrofie jako źródle zagłady. Czy był to jednak kataklizm naturalny? Wiele wskazuje, że nie, po pierwsze należy wykluczyć działalność wulkaniczną, która mogłaby by być ewentualnym źródłem promieniowania i śladów wysokiej temperatury, którą określa się w tym przypadku na 2200 oC, warto przy tym zauważyć, iż zgadza się to z proponowanymi przeze mnie wyliczeniami dotyczącymi zeszklonych fortów w Szkocji. Archeolodzy musieli się sporo nagłówkować, zanim doszli do tego, iż dziwne czarne grudy to najzwyklejsze gliniane naczynia... całkowicie stopione. Podobnie, jak w przypadku Kaszmiru, tak i tu epicentrum eksplozji to środek miasta. Im dalej tym zniszczenia są mniejsze.
W zupełnie innym rejonie świata, w stanie Piaui w Brazylii znajduje się miejscowość zwana Sete Cidades (Siedem Miast), gdzie odnajdziemy jeszcze bardziej fascynujące ruiny. Zniszczenia, jakie tu nastąpiły przekraczają wszystko to, z czym dotychczas się spotkaliśmy, skały są tak stopione, pokryte bąblami - pęcherzami, zaciekami płynnej masy na powierzchni, zespolone ze sobą tak ściśle, że ciężko orzec, czy mamy do czynienia z jednolitą skałą, czy warstwami skał stopionych w jedność. Obraz jaki prezentuje nam Siedem Miast najbardziej przypomina efekt działań sił przyrody, ale po pierwsze brak na to dowodów, po drugie nigdzie więcej w okolicy nie spotkamy podobnego widoku, po trzecie - w całym tym chaosie da się odnaleźć pewien porządek. Ruiny układają się w siedem części rozdzielonych szerokimi „arteriami”, od których odbiegają liczne wąskie „dróżki”. Jaka jest prawda dotycząca Sete Cidades, tego się chyba nigdy nie dowiemy. Faktem jest, iż wszystko tu pasuje do naszego schematu, a identyczne [również co do struktury kompleksu!] ruiny odnajdujemy na Wyspach Kanaryjskich i w okolicy miasta Darwin w Australii.
Zeszklonych pozostałości dawnych kompleksów pełno jest również w Andach, choć tu gdzieniegdzie mogą wchodzić w grę wulkany. Jednak przynajmniej jedno miejsce pozostaje poza wszelkimi wątpliwościami, co do nienaturalnego charakteru jego pochodzenia: prastara twierdza Sacsayhuaman w Peru. Ogromne bloki ważące po 100 ton, przykłady najdoskonalszej obróbki kamienia w dziejach ludzkości (Robert Charroux sugeruje obróbkę chemiczną skał), a wszystko to na wysokości 3500-3800 metrów nad poziomem morza. Robi to ogromne wrażenie, ale prawdziwa zagadka czai się nieco wyżej, na rozciągającym się za twierdzą płaskowyżu. Ogromne, kilkunastometrowe skalne bloki, są ogarnięte całkowitym chaosem: połamane, popękane, poprzesuwane ze swych pierwotnych miejsce ułożenia, wręcz wywrócone do góry nogami! Ogromne skalne pozostałości niegdysiejszego kompleksu są rozrzucone na całym terenie jak dziecięce klocki. Nauka nie jest wstanie udzielić odpowiedzi nie tylko na pytanie: co się stało, co strzaskało, zmiażdżyło wszystkie te monumentalne budynki, nauka nie wie nawet, jak je zdołano wykonać... Oczywiście również i tu nie brak śladów wysokich temperatur i stopionych skał. Miejsca największych zniszczeń charakteryzują się podniesionym poziomem napromieniowania.
W rejonie Pacyfiku i wschodniej Azji również nie brak podobnych przykładów. W 1961 roku profesor historii starożytnej uniwersytetu w Pekinie - Czi Pen-Lao dokonał intrygującego odkrycia w Dolinie Kamieni na zachód od miasta Joyang na pogórzu masywu Honan, na południowym brzegu jeziora Tungting. Odnalazł mianowicie częściowo zachowany system podziemnych tuneli, których pierwszy poziom znajdował się na głębokości 32 metrów pod powierzchnią gruntu. Po dokładniejszych badań okazało się, że prowadzą pod powierzchnię jeziora! Tunele i podziemne hale mają stopione ściany, jakby ktoś wypalił je przy użyciu nieznanego urządzenia. Nie jest to oczywiście ślad eksplozji nuklearnej, ale czemu ludzie tak często w dawnych czasach chowali się pod ziemią, a często i pod wodą? Czy czasem nie uciekając od niszczącego powierzchnię zniszczenia i zwłaszcza promieniowania pochodzącego z wybuchów pocisków atomowych? Na marginesie tylko wspomnę, że na ścianie tych tuneli odnajdujemy rysunki naskalne, na których postaci trzymają przedmioty do złudzenia przypominające... współczesne karabiny! Podobne podziemne kompleksy na niewiarygodnie wielką skalę odnajdziemy w całej Ameryce Południowej [patrz Kronika z Akakor], Północnej i Turcji. Ich skala przywodzi na myśl tylko jedne - podziemne miasto pod Pekinem przygotowane specjalnie z myślą o wojnie atomowej...
Budzące największe kontrowersje tunele znajdują się w kalifornijskiej Dolinie Śmierci. Oto cytat z „Tajemnic zaginionych ras” autorstwa Rene Noorbergen”a:
Najliczniejsze zeszklone ruiny w Nowy Świecie [Ameryce] zlokalizowane są w zachodniej części Stanów Zjednoczonych. W roku 1850 amerykański badacz, kapitan lves William Walker, był pierwszym, który ujrzał te ruiny w Dolinie Śmierci [Death Yalley]. Odkrył on miasto o długości około mili [1,6 km] z wciąż widocznymi pasmami ulic i miejscami posadowienia budynków. W jego środku odkrył olbrzymią skałę o wysokości około 20-30 stóp [6-9 m] z resztkami jakiejś ogromnej konstrukcji na szczycie. Południowe strony, zarówno skały, jak i budynku, były stopione i zeszklone. Walker przyjął, że przyczyną tego był wulkan, jednak w tamtej okolicy nie ma wulkanów. Poza tym ciepło pochodzenia tektonicznego nie mogłoby spowodować tego rodzaju upłynnienia powierzchni skały.
Współpracownik kapitana Walkera, który poszedł śladem jego pierwotnych badań, powiedział: Cały region między rzekami Gila i San Juan pokryty jest ruinami. Znajdują się tam ruiny miast, które musiały być znacznych rozmiarów. Są one spalone i częściowo zeszklone, pełne stopionych kamieni i kraterów wyżłobionych przez płomienie wystarczająco gorące, aby spowodować upłynnienie skały lub metalu. Są tam kamienie chodnikowe i domy z olbrzymimi pęknięciami... [które wyglądają tak, jakby] zostały zniszczone gigantycznym ogniowym pługiem.
Istnienie zaginionych ruin w tym regionie wciąż jest nierozstrzygnięte. Jak się zaraz przekonamy mimo istniejących odkryć, badaczom NIE udało się ponownie trafić w to samo miejsce! Przynajmniej taką sytuację opisuje Jim Brandon:
Legendy Pajutów mówią o mieście położonym pod Doliną Śmierci, które nazywają Shin-au-av. Tom Wilson, indiański przewodnik utrzymywał w latach dwudziestych, że jego dziadek ponownie odkrył to miasto, kiedy trafił przypadkowo do długiego na milę [1,6 km] labiryntu jaskiń położonych pod powierzchnią doliny. W końcu dotarł do podziemnego miasta, gdzie spotkał ludzi mówiących niezrozumiałym językiem i noszących ubiory wykonane z piór. Wilson opowiedział tę historię po tym, jak poszukiwacz nazwiskiem White oświadczył, że wpadł do szybu opuszczonej kopalni na przełęczy Wingate i trafił do nieznanego tunelu, który przechodził przez szereg pomieszczeń, w których White znalazł setki odzianych w skóry mumii ludzkiego kształtu. Były tam złote sztabki poukładane w stosy, jak cegły, i upakowane w pojemnikach.
White utrzymywał, że badał te jaskinie trzykrotnie. W jednej z tych wypraw towarzyszyła mu żona, a w następnej jego partner, Fred Thomason. Nikt z nich nie potrafił ich jednak znaleźć, kiedy trzeba było zaprowadzić do nich grupę archeologów, którzy zgodzili się je zbadać.
Nie dysponuję niestety informacjami o ostatnich latach poszukiwań prowadzonych w tym regionie, ale myślę, że przynajmniej w części okażą się one prawdą. Dawno już nauczyłem się traktować z należytym szacunkiem i powagą mity i legendy, a dodatkowym potwierdzeniem są odkryte w kanionie Titus petroglify nieznanego pochodzenia, co do których sami Indianie się nie przyznają, więcej - podchodzą do tych pozostałości dawnej cywilizacji z nabożnym lękiem i strachem. Niektórzy badacze skłonni są przypuścić nawet, iż jest to pozostałość po kulturze, która rozwijała się w Ameryce PRZED pojawieniem się tam przodków późniejszych Indian! O tym jak mało wiemy o rzeczywistych dziejach Ameryki niech świadczą następujące fakty, których zresztą dałoby się doszukać znacznie więcej:
wizerunki dinozaurów, a także ślady dinozaurów i ludzi(?) w jednej warstwie skalnej [patrz - Galeria],
wizerunki słoni w Ameryce Południowej, które nigdy w Ameryce nie żyły, zaś mamuty nigdy w te rejony nie dotarły,
świątynia Chavin de Huantar, będąca dokładnym odbiciem świątyni jerozolimskiej,
negroidalne rysy twarzy w rzeźbach Olomeków [patrz - Galeria],
szkielety ludzi białej rasy liczące sobie wiele tysięcy lat, a odnalezione we wschodniej części USA,
podwodne budowle i piramidy na wyspach Bahama [archipelag Bimini], a także w wodach jezior północnoamerykańskich,
liczne figurki „Chińczyków” w Ameryce Środkowej [patrz - Baian Kara Ula].
Staram się nie przyjmować niczego bez wystarczającej liczby dowodów mogących świadczyć za daną teorią. W tym przypadku jedynie sygnalizuję fakt, iż w podziemnych miastach pod Górami Skalistymi może się kryć wiele niespodzianek. A przy okazji znów pojawiają nam się olbrzymie podziemne kompleksy, wybudowane... no właśnie po co? Po co w odległej przeszłości powstawały tysiące kilometrów podziemnych korytarzy, których sieć oplatała Chiny, Turcje, olbrzymie połacie Ameryki Południowej [n/p Ekwador], zachodniej części USA i zapewne wiele innych miejsc? Wybudowanie tych kompleksów nie byłoby proste nawet dziś, a przecież zostają do rozwiązania takie problemy, jak doprowadzenie światła, powietrza, wody, zabezpieczenie kompleksu przez zniszczeniem... Tylko wyjątkowa potrzeba mogła ludzi pchnąć do podjęcia tego dzieła. Więcej o podziemnych miastach możecie poczytać w cyklu Kronika z Akakor.
W blisko sto lat po odkryciu Walkera świat obiegła elektryzująca wieść - grupa archeologów pod wodzą Howarda Hill”a oświadczyła, iż w jaskiniach Kalifornii zlokalizowała ślady cywilizacji stworzonej przez istoty o wysokości blisko trzech metrów. W podziemnych kompleksie odkryć miano mumie ludzi i zwierząt, narzędzia datowane na 80 tysięcy lat! Obszar ukrytego pod górami miasta to 32 jaskinie na obszarze blisko pół tysiąca kilometrów kwadratowych! Obok szczątków ludzkich znaleziono podobno szkielety dinozaurów i tygrysów szablozębych. Podniesiono oczywiście, że zagładę dinozaurów i pojawienie się wielkich kotów dzieli 10 do 13 milionów lat, ale... ślady istot ludzkich i dinozaurów razem są faktem, który też w żaden sposób nie przystaje do oficjalnej chronologii dziejów. Szczególną uwagę zwraca fakt, iż były to szczątki ściśle uszeregowane i poukładane obok siebie, jak dzisiaj w muzeum, ich wiek mógł być więc faktycznie różny.
Nie wiem, czy odkrycie to rzeczywiście miało miejsce, dziś po ponad 50 latach od tego spektakularnego odkrycia ciężko jest zweryfikować tamte relacje. Faktem jest, że środowisko archeologów potraktowało sprawę z lekceważeniem przemilczając odkrycie, bądź próbując je za wszelką cenę zdyskredytować. Takie działanie czynników oficjalnych wielokrotnie oznaczało już, iż „szaleni” odkrywcy mieli rację [o najsłynniejszej ofierze nauki możecie przeczytać w dziele Tajemnice - Szyb Gatenbrinka]. Zaś chyba największy śmiech wzbudziła relacja o technicznych urządzeniach, które w/d Hilla miały wykorzystywać fale radiowe do gotowania żywności... Kuchenki mikrofalowe 80 tysięcy lat temu? Czysta głupota, prawda? Ale gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż Hill w ogóle nie znał takiego wynalazku [w 1947 roku nikomu się nie śniły mikrofale], cała sprawa wygląda wyjątkowo tajemniczo.
Podkreślam jeszcze raz - powyższa historia jest na tyle słabo udokumentowana, że cieżko wyrokować o jej prawdziwości. Nie odrzucałbym jej jednak tylko z tego powodu. Wracając zaś do głównego wątku moich rozważań, chciałem tytułem zakończenia zasygnalizować jeszcze jedno miejsce, gdzie dowody mogą wskazywać na potwierdzenie tezy o starożytnych wojnach atomowych.
Odkrył je na pacyficznej wysepce Tarawa, Erich von Däniken. To krąg ziemi otoczonej murem z kamieni, w którym NIC nie rośnie i to nie dlatego, że ktoś plewi tu ziemię, bądź też nie nadaje się ona dla roślinności. Nic z tych rzeczy, po prostu nic w tym miejscu nie zdołało się zakorzenić, nic nie zdołało przeżyć. Ludziom również nie wolno wchodzić do zamkniętej strefy. Efekt silnego skażenia radioaktywnego?
Geologia - kolejne potwierdzenie
To już szósta część mojej opowieści. W poprzednim artykule przedstawiłem pierwszą grupę materialnych świadectw na potwierdzenie tezy o starożytnych wojnach atomowych. Teraz pora na oddanie głosu geologom. Skoro przed tysiącami lat dochodziło do kataklizmów tak potężnych, że z powierzchni ziemi znikały całe miasta, a ogromne krainy pustoszały w wyniku radioaktywnego opadu powinniśmy odnaleźć ślady tych wydarzeń również w postaci odkryć geologicznych. Tak rzeczywiście jest i tym właśnie faktom poświęcony jest poniższy tekst. Zapraszam do lektury.
1. Zaczniemy rzecz jasna od Sodomy i Gomory. Jeśli bowiem tam nastąpiła bitwa atomowa tak potężna, że skończyło się to nie tylko zniszczeniem kilku miast, ale także kresem cywilizacji Sumeru [patrz: 3 część - Bliski Wschód, czyli nuklearny atak na Sodomę i Gomorę] ślady tych wydarzeń powinny być jak najbardziej widoczne. Zaczynamy więc.
Biblia dokładnie lokalizuje Sodomę i Gomorę, jak też i kilku innych miast [Soar, Adma, Seboim; Rdz.14,2] nad Morzem Martwym. Mieścić się one miały w dolinie Siddim, znajdującej się na południowym krańcu Morza Słonego [dziś zwanego Martwym]. O dokładnym umiejscowieniu właśnie na południowym brzegu wiemy dzięki mapie w formie mozaiki, która znajduje się w kościele, w miejscowości Madaba. Datowana jest na V wiek ne, a przedstawia Jerozolimę, Jerycho i wreszcie miasto Soar na południowym krańcu Morza Martwego. Pozostałe zaś miasta, o których wspomniałem, leżały w tym samym regionie. Archeologom udało się, a przynajmniej tak twierdzą zlokalizować ruiny wszystkich pięciu miast. Gomorę utożsamia się z ruinami miasta zwanego Numeira, a Sodomę z Bab edh-Dhra. To, czy jest to słuszne jest bez znaczenia dla naszej historii, dlatego też nie będę opisywał badań źródłosłowu żydowskiego, które doprowadziły lingwistów do wysunięcia takiego właśnie wniosku.
Akwen Morza Słonego jest ze wszech miar niezwykły. Położony w najgłębszej depresji na świecie - 390 metrów poniżej poziomu Morza Śródziemnego ma zadziwiającą głębokość 365 metrów, co daje łącznie 755 metrów poniżej poziomu morza! Równie niezwykły jest skład chemiczny wody wypełniającej dno uskoku tektonicznego, w którym jezioro powstało. Jest ono bodajże najbardziej słonym akwenem wśród wszystkich słonych wód na Ziemi. Choć wydaje się to nieprawdopodobne blisko 1/3 „wody” to substancje stałe, głównie chlorek sodowy, który pewnie lepiej znacie, jako sól kuchenną ;-) Dla porównania woda morska zawiera jedynie 3,3 do 4 % soli. Dzieje się tak dlatego, iż brak jest odpływu - wszystkie nanoszone wodami Jordanu gromadzą się na obszarze 1295 kilometrów kwadratowych, zaś tempo parowania - 6500000 metrów sześciennych dziennie dopełnia reszty. Zaiste niezwykłe jezioro, a kryje ono w sobie jeszcze jedną niespodziankę, jedną z największych zagadek ludzkiej przeszłości - historię „złych miast”, Sodomy i Gomory.
Dla Kościoła Katolickiego Stary Testament, mimo licznych cięć i przeróbek, mimo odrzucenia najbardziej niewygodnych ksiąg [część z nich znajdziecie u nas w dziale Źródła] szybko stał się dość kłopotliwym tekstem, pełnym niezwykłych zdarzeń, niemal baśniowych historii, które dla człowieka epoki nowożytnej były nie do przyjęcia. To zaś w istotny sposób podważało wiarygodność chrześcijaństwa jako religii. Nic więc dziwnego, że Kościół po długim, upartym trwaniu na stanowisku dosłownego odczytywania Pisma uległ w tej walce i oficjalnie przyznał, iż Stary Testament jest li tylko zbiorem opowiastek, ludowych przypowieści nie mających pokrycia w rzeczywistości. Dziwnie wygląda takie stwierdzenie w obliczu słów papieża o pojednaniu z Żydami - „starszymi braćmi w wierze”, dla których to właśnie Stary Testament jest jedyną świętą księgą. Oficjalne stanowisko hierarchów nie zastopowało jednak działań licznych grup naukowców i niezależnych badaczy pragnących dowieść historycznej wartości Biblii. Dziś można powiedzieć z całą pewnością, że swoją misję wykonali, a Watykan stanął w bardzo niezręcznej sytuacji. Biblia stała się nieocenioną pomocą dla przeprowadzenia nowego datowania dynastii egipskich faraonów, takie historie jak exodus z kraju Nilu, wieża Babel, egipskie ciemności, rozstąpienie się wód Morza Czerwonego zyskały uzasadnienie historyczne. Jedną z niezwykłych historii biblijnych, dla których podjęto próbę znalezienia potwierdzenia jest historia zagłady Sodomy i Gomory. Naszą analizę rozpoczniemy od wyjaśnień oficjalnej nauki, by wykazać ich wątpliwą wiarygodność.
Podstawowa teoria opiera się na założeniu, iż biblijne „miasta zepsucia” legły w gruzach w czasie naturalnego kataklizmu, takiego jak trzęsienie ziemi, albo wybuch wulkanu. Czy było to jednak możliwe?
Propagatorem pierwszego z tych rozwiązań był Werner Keller, autor bestsellerowej książki popularnonaukowej: Biblia jako Historia. Zaproponował on rozwiązanie, w myśl którego w wyniku ruchu skorupy ziemskiej w rejonie wielkiego uskoku tektonicznego, jaki przebiega pod Morzem Martwym nastąpiło gwałtowne trzęsienie ziemi, eksplozje, w których wyniku uwolnione zostały naturalne gazy, a siarka, która dostała się do atmosfery, spadła jak deszcz - paląc wszystko. Keller przyjął, iż takie właśnie wydarzenie miało miejsce w epoce Abrahama i Lota, czyli u schyłku trzeciego tysiąclecia pne. Uskok, o którym mowa faktycznie istnieje, rejon ten jest faktycznie miejscem aktywnym sejsmicznie. Keller stara się także wyjaśnić pochodzenie „słupa soli” - miałby to być jeden z licznych w tym rejonie naturalnych stalagmitów solnych. Wszystko pięknie, ale tylko z pozoru. Koncepcja Kellera w konfrontacji z opiniami geologów upadła. Sam jej autor musiał przyznać, iż się pomylił. Zgodnie z najnowszymi badaniami rozpadlina jordańska powstała miliony lat temu [w oligocenie], a nie tysiące, jak do niedawna sądzono, więcej w ciągu ostatnich kilkunastu tysięcy lat rejon ten nie był aktywny sejsmicznie. Co pozostaje z składnie i logicznie brzmiącej koncepcji? Nic. Idźmy jednak dalej.
Za teorią wybuchu wulkanu opowiedział się z kolei profesor geologii na Uniwersytecie Brigham Young - Revell Philips. Podszedł on do sprawy z typową dla naukowca pewnością, że wszystko da się wyjaśnić zgodnie z oficjalnie przyjętymi dogmatami. Przedstawił wspaniały i budzący grozę opis zniszczenia, który każdy głupi stworzyłby widząc ruiny Pompei. Słup soli tłumaczy zaś tym, iż żona Lota uciekając wpadła do wody i utopiła się, a w warunkach Morza Martwego wystarczy kilka tygodni, by ciało pokryło się solą. Philips najpierw jednak ogłosił trafność swojej tezy, a dopiero później zabrał się za zbieranie dowodów materialnych. Nie znalazł ich. Z kolei wyjaśnienie historii żony Lota jest całkowicie sprzeczne z opisem biblijnym.
Kolejną próbę podjęli archeolog z Yale Philip Hammond i geolog Frederick Clapp. Stwierdzili oni, iż duża koncentracja naturalnych gazów, asfaltu, smoły i siarki doprowadziła do ogromnego pożaru, który strawił doszczętnie cały obszar. Za główne potwierdzenie biblijne uznał informację o dymach, jakie obserwował Abraham. Obecnie, nie licząc mało liczącego się poglądu o spaleniu miasta przez samych mieszkańców dla obrony przed zarazą, która to hipoteza nijak się ma do opowieści biblijnej, jest to jedyne stanowisko nauki, które można traktować poważnie. Czy jednak odpowiada ono rzeczywistości? Naukowcy powołują się na fragmenty biblii, które w opisach walk toczonych na tym terenie wspominają o jeziorkach wypełnionych asfaltem. To one właśnie miały ponoć doprowadzić do tragicznego w skutkach pożaru. Jednak teza ta ma jeden poważny mankament - spłonęło miasto, a nie okoliczne pola, a miasto nie mogło być przecież zbudowane na „płynnym asfalcie”. A może nagle, w wyniku wstrząsów tektonicznych otworzyły się podziemne złoża? Ale przecież przed chwilą dowiedzieliśmy się, że w tym rejonie nie było trzęsień ziemi od tysiącleci!
Cóż więc nam pozostaje? Tajemnicza opowieść z Biblii, potwierdzona licznymi innymi źródłami [o części z nich wspominałem w 3 części cyklu], choćby tym fragmentem Historii Żydów rzymskiego historyka Józefa Flawiusza:
...ale żona Lota, odwracając się za siebie, żeby zobaczyć całe miasto, z którego uciekła - choć Bóg zabronił jej to robić - została przemieniona w słup soli: sam go widziałem, bo zachował się do dziś.
Chwileczkę, zachował się do dziś? Flawiusz żył w I wieku ne, dwadzieścia jeden wieków po tych tragicznych wydarzeniach. Jeśli przyjąć naukowe wyjaśnienia dotyczące „słupa soli” [pokrycie ciała warstwą chlorku sodu, lub naturalnie ukształtowane wzniesienie z tego minerału] nie mogło być mowy o ponad dwóch tysiącach lat, zwykła sól rozpuściłaby się po pierwszych deszczach. A jeśli nie była to zwykła sól?
L.M. Lewis w książce Tropy na piaskach czasu utrzymuje, iż miasta nad Morzem Martwym zostały zniszczone bronią atomową. I właśnie sól stanowi dla niego jeden z fundamentalnych dowodów. Słusznie zauważa on, iż zwykła sól szybko rozpuściłaby się nawet w tak suchym [dopiero w dobie współczesnej] klimacie, podczas gdy liczne koncentracje soli na południowych krańca jeziora są wyjątkowo odporne na erozję wodną. Lewis twierdzi, iż jest to typowy objaw powstały na skutek reakcji nuklearnej, w wyniku którego powstaje tzw. „twarda sól”. Podobna reakcja dotyczy popiołów. W przeciwieństwie do popiołu wulkanicznego popiół poatomowy jest bardziej trwały. Po II wojnie światowej w Hiroszimie produkowano z takiego właśnie materiału... pamiątki. Posłuchajmy, jak wyniki swoich badań podsumowuje Lewis:
Zmiany atomowe gleby, na której stała żona Lota, oraz gleby w Hiroszimie są właściwie takie same! Obie gleby poddane zostały gwałtownej atomowej konwersji, która mogła być spowodowana tylko przez nagły proces rozszczepienia jądra atomowego. Jeśli dwa zdarzenia prowadzą do takich samych skutków, oba musiały zajść w takich samych warunkach, trudno więc uniknąć przeświadczenia, że Sodoma uległa zniszczeniu takiemu, jak Hiroszima, a żona Lota została poddana zabójczemu atomowemu odziaływaniu. [określenie „słup soli” jest wynikiem błędu w tłumaczeniu, w rzeczywistości żona Lota dosłownie wyparowała pod wpływem gorąca przy przejściu fali uderzeniowej, stała się „słupem dymu” - szczegóły w trzeciej części cyklu]
Jeszcze jedno potwierdzenie tej teorii przyniosły badawcze odwierty prowadzone przez niemieckich i izraelskich naukowców. Po kilku nieudanych próbach dopiero w 1993 roku udało im się przewiercić pod dno południowej części Morza Martwego. Powód: niespotykana twardość ziemno-solnej skorupy o grubości kilkudziesięciu centymetrów pokrywającej dno jeziora.
Warto zadać teraz następujące pytanie: jeśli rzeczywiście miała miejsce tak ogromna katastrofa, która zniszczyła całą dolinę, kwitnące miasta, żyzne obszary na południowym krańcu Morza
Martwego to powinniśmy znaleźć o wiele wymowniejsze ślady geologiczne, niż tylko poatomowa sól? Takie ślady rzeczywiście istnieją, choć możliwość ich zarejestrowania pojawiła się stosunkowo niedawno. Aby dokładniej przedstawić ten proces trzeba pokrótce opisać budowę akwenu Morza Martwego. Uczynię to za pomocą poniższego szkicu:
Cechą charakterystyczną budowy geologicznej Morza Martwego jest fakt, iż składa się ono z dwóch zupełnie od siebie odmiennych części: głębokiego uskoku na północy [blisko 400 metrów] i płytkiego zalewu na południu [1 do 4,5 metra], które to części oddziela półwysep Lisan [„Język”]. Budowa ta jest niespotykana w jeziorach powstałych w rowach tektonicznych i geologowie zgadzają się, iż południowa część była kiedyś doliną zalaną następnie przez wodę. Cóż jednak spowodowało podniesienie się poziomu wody? Odpowiedź, którą proponuję brzmi następująco: w wyniku eksplozji, jaka miała miejsce w nadbrzeżnej dolinie Siddim nastąpiło obniżenie powierzchni lądu, który znalazł się w wyniku tego poniżej poziomu Morza Martwego i został zalany wodą. Nie jest to li tylko hipoteza. W ciągu ostatnich lat poziom wody opadł o 18 metrów, co odsłoniło dziwne pęknięcia i szczeliny powstałe „jakby w wyniku strzaskania skał”. Czy trzeba czegoś więcej?
Jeśli trzeba to pozwólcie, że wspomnę jeszcze, iż do dzisiejszego dnia wody źródeł w rejonie południowych krańców jeziora wykazują nienaturalnie wysoki poziom radioaktywności, na tyle niebezpieczny by wywoływać bezpłodność o zwierząt i ludzi w przypadku długotrwałego spożywania niezdrowej wody. Inne dowody? Ruiny miast Bab edh-Dhra i Numeria identyfikowanych przez archeologię z Sodomą i Gomorą są pokryte grubą warstwą popiołów, a kamienie wykazują ślady częściowego stopienia. W pobliżu Bab edh-Dhra znaleziono olbrzymią nekropolię liczącą minimum 50 tysięcy ciał! Biorąc pod uwagę fakt, iż zniszczonych zostało pięć miejscowości, a zapewne i pobliskie wioski liczbę zabitych w wyniku kataklizmu sprzed 4 tysięcy lat można oceniać na jakieś 200 tysięcy ofiar! Cały region opustoszał zaś na zawsze. I nic w tym dziwnego ludzie musieli przecież uciekać z regionu skażonego promieniowaniem, a opad radioaktywny zniszczył olbrzymi obszar na wschód od epicentrum i przyczynił się do zagłady cywilizacji Sumeru. O skali wyludnienia niech świadczy poniższy fragment Biblii:
Potem wyszedł Lot z Soaru i zamieszkał w górach, a z nim dwie jego córki. Bał się bowiem mieszkać w Soarze. Zamieszkał więc w jaskini on i jego dwie córki. Wtedy rzekła starsza do młodszej: Ojciec nasz jest stary, a nie ma w tym kraju mężczyzny, który by obcował z nami według zwyczaju całej ziemi. Pójdź, upójmy ojca naszego winem i śpijmy z nim, aby zachować potomstwo z ojca naszego. [Rdz. 19,30-32]
Nie ma w tym kraju mężczyzny? Czy wszyscy zmarli, lub zostali skażeni, co skutkuje bezpłodnością, lub możliwością defektu genetycznego płodu? Zapewne tak, skoro Lot bał się pozostać w okolicach eksplozji i uciekł, najprawdopodobniej do Petry, czyli jakieś 100 kilometrów na północ - dopiero taką odległość uznał za bezpieczną. Ćwierć miliona ofiar tylko jednego ataku bogów. Drugi miał w tym samym czasie miejsce na Synaju.
2. Synaj podobnie, jak rejon Morza Martwego jest miejscem niezwykłym sam w sobie. I tak samo, kryje tajemnicę o wiele większą niż to nauka chce przyznać. Położony na styku dwóch kontynentów, pomiędzy największymi starożytnymi kulturami: Egiptu i Sumeru od niepamiętnych czasów traktowany był, jako centrum świata [patrz: Galeria/Mapa Piri Reisa]. Mało kto wie jednak o innym jeszcze, niż położenie geograficzne powodzie wielkiej wagi, jaką Synaj odgrywał w Starożytności. Powód ten wiąże się oczywiście z bogami, którzy upodobali sobie ten szczególny półwysep, jako... kosmodrom. Nie przez przypadek to właśnie tam przybył Jahwe, by przekazać Izraelitom 10 przykazań. Nie będę przeprowadzał tu analizy tekstów mezopotamskich potwierdzających takie właśnie znacznie tego konkretnego miejsca na Ziemi - zainteresowanych odsyłam do prac Alforda i Sitchina. Wykazanie zaś roli, którą odgrywał Synaj wykracza poza ramy niniejszego opracowania, mającego na celu jedynie zebranie możliwie największej liczby dowodów na poparcie tytułowej tezy.
3. Skoro spalone powierzchnie, poczerniałe skały, zeszkliwione powierzchnie są niezbitym dowodem eksplozji atomowych - nauka nie znalazła żadnego innego wytłumaczenia, a współczesne poligony atomowe pokryte są identycznymi śladami - powinno ich być całkiem sporo, w końcu, jak staram się udowodnić użycie broni jądrowej w czasach starożytnych było na początku dziennym. Jednym z najbardziej spektakularnych takich miejsc jest płaskowyż Saad w południowo-wschodnim Egipcie.
W 1932 geodeta P. Clayton przejeżdżając przez niezamieszkały obszar Wielkiego Morza Piasku natknął się na niezwykłe znalezisko - oto olbrzymi obszar, dziesiątki kilometrów kwadratowych jest pokryty niezwykle przejrzystym żółtozielonym... szkłem. Tysiące kilometrów kwadratowych błyszczą w świetle słonecznym, niezliczona ilość drobnych, kanciastych odłamków, ale i mające po kilkadziesiąt kilogramów bryły. Leżą tu od tysięcy lat, już w grobowców Tutanchamona odnaleziono ozdoby, które zostały wykonane z owego niezwykłego materiału, znanego jako libijskie szkło pustynne. Zagadkowe [nie dla uznających teorię starożytnych wojen atomowych] jest nie tylko pochodzenie owego „morza szkła”, ale zwłaszcza jego skład.
Analiza chemiczna wykazała, iż libijskie szkło pustynne jest niemal idealnie czystym szkłem krzemowym, takim, jakie powstaje przy oddziaływaniu niezwykle wysokich temperatur na piasek. Podobne minerały powstają w czasie uderzeń piorunów. W przypadku Wielkiego Morza Piasku nie ma jednak o tym mowy. Po pierwsze już sama wielkość obszaru pokrytego szkłem wyklucza teorię o uderzeniach piorunów, po drugie brak jest charakterystycznych form w kształcie korzenia [zwanych fulgurytami] - czyli zeszkleń powstałych wzdłuż linii, którą podążała elektryczność w czasie wyładowania. Wreszcie, niektóre bryły pustynnego szkła mają wagę sięgającą 30 kilogramów - za dużo, jak na piorun. Choć sam minerał budujący owo tajemnicze szkło jest czysty, to jednak jego bryły zawierają w sobie liczne skazy: drobne pęcherzyki, białe smugi, atramentowoczarne zwoje. Białe inkluzje zbudowane są z ogniotrwałych minerałów, głównie krystobalitu, czarne natomiast bogate są w iryd. Na tej właśnie podstawie naukowcy zaryzykowali tezę, iż pustynia w tym rejonie była świadkiem uderzenia ogromnego obiektu kosmicznego: komety lub meteorytu, który wyzwoliłby na tyle wysoką temperaturę, by stopić piasek i pozostawić w powstałym szkle owe charakterystyczne skazy. Kolejna logicznie brzmiąca teoria. Kolejna, która nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Nie znaleziono bowiem, ani na ziemi, ani pod jej powierzchnią najmniejszego śladu świadczącego o katastrofie kosmicznej. Badania sejsmograficzne, obserwacje satelitarne, technika mikrofal - wszystkie te supernowoczesne analizy jednoznacznie potwierdziły błędność postawionej tezy. Geologowie dodają wreszcie, że w porównaniu z rejonami, gdzie faktycznie doszło do upadku meteorytu libijskie szkło pustynne jest znacznie czyściejsze, niemal sterylne. Brak ponadto jakichkolwiek drobin żelaza, czy innych szczątków meteorycznych.
Libijskie szkło składa się z 97% krzemu, jakością jest porównywalne jedynie z kamieniami szlachetnymi. Podstawowy obszar na jakim jest zlokalizowane to owal o szerokości 53 kilometrów ze wschodu na zachód i długości 130 kilometrów z północy na południe. Teren ten jest niemal pozbawiony piasku, tak jakby każde, nawet najmniejsze ziarenko zostało „przetopione”. Charakterystyczne jest równomierne rozłożenie szkła i fakt, iż występuje wyłącznie na powierzchni, co wyklucza ewentualne tezy, o jego naturalnym geologicznym pochodzeniu. Egiptolodzy z Kairu twierdzą, iż szkło pochodzi z późnego okresu neolitycznego, albo wczesnego okresu predynastycznego. Faktem jest, że prymitywne ludu pustyni używały go do wyrobu grotów strzał, ale faktem jest, iż był wykorzystywany w charakterze surowca jubilerskiego w znacznie późniejszym okresie.
Wszelkie naukowe wyjaśnienia zawodzą. Drogą naturalnej selekcji pozostaje nam więc teza o wojnach atomowych. Wszystko wskazuje na to, iż jakieś 28 tysięcy lat temu na terenie Egiptu doszło do gigantycznej eksplozji nuklearnej. Znajdziemy wreszcie kilka podobnych śladów. Wiem o spalonych piaskach w Australii, Arabii Saudyjskiej, Mongolii i Chinach. Wszędzie jedynym wyjaśnieniem, którego nie da się uznać za pozbawione podstaw okazuje się być teza o wybuchu jądrowym. Poniższy artykuł pojawił się 16 lutego 1947 roku w Herald Tribune:
Po eksplozji pierwszej bomby atomowej w Nowym Meksyku piasek na pustyni stopił się, zmieniając w zielone szkło. Według magazynu „Free World” ten fakt dał wiele do myślenia pewnym archeologom. Prowadzili oni prace wykopaliskowe w dolinie Eufratu, gdzie natrafili na warstwę kultury rolniczej sprzed 8 tysięcy lat, a następnie na znacznie starszą warstwę kultury pasterskiej oraz jeszcze starszej kultury człowieka jaskiniowego. Ostatnio dotarli oni do kolejnej warstwy (...) stopionego zielonego szkła. Przemyśl to, bracie.
Pozostaje mi powtórzyć ostatnie zdanie powyższego cytatu tym wszystkim, którzy jeszcze nie przekonali się do teorii wojen atomowych.
4. I na koniec zagadka tektytów. W literaturze geologicznej porusza się niemal nieustannie problem tajemniczych szklanych grudek, zwanych jako tektyty. Uważa się powszechnie, iż są one produktem ubocznym upadku meteorytu. Są jednak liczne rejony, gdzie nie ma o tym mowy. Albo brak jest krateru, albo obszar, na jakim rozsiane są tektyty jest tak olbrzymi, iż taka ich geneza jest niedopuszczalna. Poniżej podaję spis takich obszarów z datowaniami okresów, kiedy prawdopodobnie tektyty się pojawiły:
Północnoamerykański pas występowania; 35 milionów lat. Obejmuje on całe południowo-wschodnie wybrzeże USA, od granic Meksyku po Kanadę, a także Kubę.
Rejon Wybrzeża Kości Słoniowej; milion lat. Obejmuje obszar tegoż państwa, a ponadto Liberii i Sierra Leone.
Aoelloul; 4 miliony lat. Zachodnia Afryka.
Mołdawit; 15 milionów lat. Europa środkowo-wschodnia.
Irgiztyt; milion lat. Wschodnie wybrzeża Morza Kaspijskiego.
Australijsko-azjatycki pas występowania; 750 tysięcy lat. To największy na świcie rejon występowania tektytów, obejmujący Tasmanię, południową Australię, półwysep Indochiński, Tajwan, zachodnią część Indonezji.
Jak widać to znacznie odleglejsze czasy, niż te, z którymi mieliśmy dotychczas do czynienia, ale ich satysfakcjonujące i całościowe wytłumaczenie drogą naukową dotąd nie nastąpiło. Możliwe są, jeśli nie liczyć energii jądrowej trzy wytłumaczenia. Pierwsza z nich zakłada istnienie jakiegoś, do dziś nie odkrytego naturalnego procesu, który błyskawicznie przekształca glebę i skały w jednorodne, pozbawione domieszek wody i powietrza szkło i wyrzuca je na wysokość tysięcy kilometrów w górę, gdzie płynna masa ochładza się i opada na powierzchnię ziemi w postaci tektytów. To czysta hipoteza, chyba żeby za ów naturalny proces uznać eksplozję nuklearną. Druga odwołuje się do wulkanów, trzęsień ziemi, czyli pochodzenia tektytów z głębin Ziemi. Związku tego nie udało się jednak ustalić. Wreszcie pozostaje pomysł o księżycowym pochodzeniu tajemniczych minerałów. Konkretnie ma to być materiał wyrzucany przez księżycowe wulkany z tak olbrzymią siłą, że wydostaje się on z pola grawitacyjnego naszego satelity i opada na Ziemię. To, że tektyty w niczym nie przypominają skał księżycowych pomysłodawca tej teorii John O”Keefe tłumaczy „ziemskim” pochodzeniem satelity, który powstać miał poprzez oderwanie fragmentu Ziemi w drodze niewyobrażalnie straszliwej kosmicznej katastrofy. We wnętrzu Księżyca miały według O”Keefe”a pozostać minerały typowo ziemskie. Jednak teza, że stosunkowo niedawno [750 000 - 1000 000 lat temu] na Księżycu miałyby mieć miejsce aktywność wulkaniczna jest dla astronomów niedopuszczalna. Zagadka pozostaje nierozwiązana.
Pisma ezoteryczne - ukoronowanie przeprowadzanego dowodu
Słowo wstępne
W ten sposób dotarliśmy do przedostatniej części naszej epopei. Po wprowadzeniu 3 kolejne artykuły poświęciłem mitologii, dwa następne odkryciom archeologicznym i geologicznym. Teraz przyszedł czas na dowody, które można określić słowem kontrowersyjne, dla niektórych [być może nawet większości] mogą one wręcz nie być żadnymi dowodami. Chodzi o ezoteryczne przekazy mówiące o Atlantydzie i innych zaginionych cywilizacjach, które toczyć miały ze sobą straszliwe wojny. Wiele wskazuje na to, iż była to wojny atomowe...
Imperium Ramy kontra Atlantyda
W części drugiej cyklu opisywałem szeroko fragmenty Mahabharaty, w której pojawiają się opisy niszczycielskich broni, ogromnych zniszczeń, wielkich wojen. Opisy te zinterpretowałem jako pozostałe w ludzkiej pamięci [która nie umiała właściwie zinterpretować pradawnych przekazów] ślady konfliktów prowadzonych przez podległe bogom i ich potomkom wielkie imperia. W tym wspaniałym hinduskim eposie, tak jak i w Ramayanie mowa jest o państwie znanym jako Imperium Ramy, które to - zgodnie z tradycją ezoteryczną i teoriami niektórych badaczy - istniało równolegle wraz z innymi podobnymi boskimi dominiami. Była więc i Atlantyda w bliżej nie zidentyfikowanym miejscu pomiędzy Afryką a Ameryką. Była tzw. kultura Ozyrysów w rejonie Morza Śródziemnego. Możliwe też, że i inne państwa kontrolowane przez bogów istniały w tym czasie. Wymienić można choćby Kassakarę [która to nazwa odnosi się do zaginionego lądu na Pacyfiku], jak i tereny Międzyrzecza, gdzie w miastach-państwach panowali sumeryjscy bogowie - Annuanaki.
Imperia te istniały i zniknęły w odległej przeszłości, zanim jeszcze rozwinęły się czysto ludzkie cywilizacje, jakimi dziś zajmuje się archeologia. Nieodmiennie zagładę Atlantydy łączy się z wielkim kataklizmem, w wyniku którego cały obszar tego państwa został zatopiony. Katastrofa miała najpewniej wymiar globalny, gdyż w wyniku podobnego potopu zniszczona została Kassakara, a także kultura ozyrejska, gdy w wyniku nagłe podniesienia się poziomu wód w oceanach basen Morza Śródziemnego zaczął wypełniać się wodą. Badania geologiczne dają nam pewne pojęcie o dacie tego zdarzenia. Pojawiają się daty pomiędzy 9 a 12 tysięcy lat pne. Wśród wspomnianych cywilizacji jedynie Imperium Ramy oparło się zagładzie i, zgodnie z naukami tradycji ezoterycznej istniało jeszcze blisko tysiąc lat, bezpieczne na wyżynie Dekanu. Nie będziemy się jednak zajmować ową wielką katastrofą, nie ulega bowiem wątpliwości, iż czegoś takiego, jak zatopienie całych lądów, użycie broni jądrowej spowodować nie mogło. Interesować nas będzie natomiast to, o czym w przekazach medialnych i tradycji ezoterycznej odnajdziemy sporo: wielka wojna pomiędzy Atlantydą i Imperium Ramy, a także zadziwiająca [nawet patrząc ze współczesnego poziomu technicznego] technika wojenna, jaka została użyta.
Najsłynniejszym z zaginionych lądów jest niewątpliwie Atlantyda. Z opisów platońskich, zapisów wywodzących się z czasów przeddynastycznego Egiptu, jak i tekstów powstałych w trakcie dziesiątków hipnotycznych transów Edgara Cayce”go - „śpiącego jasnowidza” wyłania nam się obraz patriarchalnej kultury o zdecydowanie technologicznym wymiarze. Jest to świat rządzony przez naukę i technikę, wyprany z wartości duchowych i mistycyzmu. To między innymi doprowadzić miało do upadku tej cywilizacji w wyniku „boskiej interwencji”. Odpowiada temu tradycja hinduistyczna, wedle której oponentem Atlantydy było Imperium Ramy, będące zupełnym przeciwieństwem stechnicyzowanego świata Wielkiej Wyspy. I te właśnie różnice miały doprowadzić do konfliktu pomiędzy zaborczą Atlantydą, dążącą do dominacji na Ziemi, a pacyfistycznym indyjskim imperium. Jak bardzo te powody odpowiadają rzeczywistości - ciężko powiedzieć. Poruszamy się w końcu na bardzo niepewnym gruncie. Nie tyle ze względu na małą wiarygodność źródeł, ten zarzut nie może bowiem dotyczyć [według mnie] eposów hinduskich, ale z uwagi na fakt, iż eposy te, jako relacje jednej ze stron konfliktu z natury rzeczy muszą być tendencyjnym zapisem wydarzeń. Na pewnego nie można postawić Imperium Ramy w opozycji do techniki, w tym technologii militarnych, Atlantydy. W końcu i bogowie hinduistyczni użyli zaawansowanych broni, które zapewniły im zwycięstwo. Ostrożnie należy patrzeć też na owo „pacyfistyczne” nastawienie kultury doliny Indusu, w końcu i ona nie cofała się przed bezwzględnym stosowaniem najbardziej niszczycielskich rodzajów broni.
Pomińmy jednak powody wojny, historia uczy nas bowiem, iż powód do wojny znajdzie się zawsze, jeśli tylko ktoś do niej dąży. Poprzestańmy na tym, iż doszło do konfliktu na skale globalną: Imperium Ramy starło się z Atlantydami. Bardzo prawdopodobnej jest, iż w konflikcie brały udział i inne siły. Pamiętajmy, iż wraz z Atlantydą zniszczona została kultura Ozyrysów, być może z tym właśnie konfliktem wiązać należy zagładę zagadkowej cywilizacji z rejonu pustyni Gobi. Pamiętajmy wreszcie o przekazach Indian amerykańskich, które wspominają o innym przeciwniku Atlantydy: Kassakarze, która również uległa zagładzie w wyniku Wielkiej Wojny.
Warto być może wrócić w tym momencie do mitologicznej części naszego cyklu, zgodnie bowiem z ezoteryczną nauką i koncepcją, przedstawiane przeze mnie fragmenty hinduskich eposów tyczą się właśnie wojny pomiędzy Indiami i Atlantydami, w której to wojnie bogowie sięgnęli po wszelkie dostępne im środki. Nie będę przypominał tu przedstawionych już opisów użycia broni atomowej i ich skutków, a wspomnę jedynie o kilku innych maszynach do zabijania, jakie opisuje Mahabharata i Drona Parva: wielkie ogniste kule, która zdolne były zniszczyć całe miasta. Być może również to należy łączyć z użyciem rakiet balistycznych? W końcu w fala uderzeniowa postała po wybuchu atomowym przypomina rozszerzającą się ognistą kulę. Same zaś rakiety określone zostały jako latające włócznie, a o użyciu w ich przypadku głowic z materiałem radioaktywnym nich świadczą zarówno skutki samego uderzenia [niszczył w całości „umocnione fortami miasta”], jak i późniejszej choroby popromiennej, co opisywałem w artykule o Mahabharacie [druga część cyklu]. Wreszcie, użyto w czasie konfliktu broni noszącej miano „Spojrzenia Kapilii”, które w jednym momencie spaliło na popiół armię pięćdziesięciu tysięcy ludzi! Trudno sobie wyobrazić, by coś innego niż tylko energia atomu była wstanie dokonać podobnego spustoszenia.
By lepiej zrozumieć ten tekst, myślę że warto w skrócie powiedzieć czym było Imperium Ramy. Wszyscy bowiem mamy mniejsze lub większe pojęcie o Atlantydzie, ale nie każdy mógł się spotkać z informacjami dotyczącymi jej przeciwnika w Wielkiej Wojnie.
Imperium Ramy założone zostało przez lud Nagów, który przybył do Indii z terenów dzisiejszej Birmy, a który - wedle badacza Jamesa Churchuwarda - przybył na kontynent azjatycki z „ziemi ojczystej na wschodzie”, Lemurii. Podobnie, jak w przypadku Atlantydy kluczową rolę odgrywała stolica, którą w przypadku Nagów było miasto Dekkan [utożsamiane z obecnym Nagpur]. Państwo szybko poszerzyło sfery swych wpływów obejmując całe północne Indie, wraz dolinami Gangesu i Indusu.
Poszczególne rejony Imperium miały swoje własne stolice - miasta, w których rezydowali „Mistrzowie” [„Wielce Nauczyciele”], których archeologia ochrzciła mianem królów-kapłanów, gdy znaleziono kilka posągów tych ludzi. Wszystko wskazuje bowiem na to, iż - podobnie, jak to miało miejsce w innych przypadkach cywilizacji założonych przez bogów - samych Przybyszów z gwiazd było niewielu, a kluczową rolę w administracji odkrywali ludzie. Byli oni albo specjalnie szkoleni we wszelkich dziedzinach wiedzy [tak legendy Indian Hopi dotyczące pierwotnego Imperium Majów], albo byli wręcz potomkami bogów i ludzi - półbogami [od których z kolei roi się w mitologiach Bliskiego Wschodu]. Przekazy indyjskie pozwalają wysnuć przypuszczenia, iż w przypadku królów-kapłanów mamy do czynienia z ludźmi charakteryzującymi się zdolnościami paranormalnymi, która wydawać się musiały niezwykłe dla zwykłych ludzi. Jednak na temat tego, czy ich pochodzenie było naturalne [dzieci bogów], czy też sztucznie rozbudzone, możemy jedynie snuć przypuszczenia.
W rezultacie, choć mamy do dyspozycji jedynie szczątki informacji, otrzymujemy obraz nie tak wcale odległy od wyglądu struktury społeczno-politycznej Atlantydów. Być może więc powodów Wielkiej Wojny szukać należy w materii, która w wielu mitologiach stała się zaczątkiem konfliktu między bogami. A chodzi mi o podejście do ludzi, czy ich rolą jest być sługami boskich władców, czy też należy poprzestać jedynie na przyspieszeniu ich rozwoju cywilizacyjnego, bez przejmowania władzy. Chyba najsłynniejszym mitologicznym odbiciem tego konfliktu jest historia Prometeusza. Są to jednak tylko moje wolne rozmyślania, stąd też, poprzestanę na koncepcji prezentowanej przez Towarzystwo Lemuryjskie [konflikt na linii technika - duchowość], przy czym z dużą ostrożnością podchodziłbym do wszelkich rozważań na temat doktrynalnych przyczyn konfliktu pomiędzy obiema cywilizacjami. Za pewne założenie uznajmy jedynie to, iż u szczytu rozkwitu obu kultur doszło między nimi do konfliktu, a agresorem była Atlantyda.
Według nauk Towarzystwa Lemuryjskiego społeczeństwo zamieszkujące Mu [Lemurię, która poprzedzała inne cywilizacje] podzielić się miało na dwie zwalczające się frakcje. Jedna grupa kłaść miała nacisk na rozwój techniki i sprawy materialne, druga dążyła do rozwoju zdolności mentalnych, parapsychicznych i zwracała uwagę przede wszystkim na kwestie ducha. Postępujący rozłam objąć miał w końcu same elity lemuryjskie, co doprowadziło w ostateczności do kresu wspólnej cywilizacji. Zwolennicy pierwszej koncepcji osiedlili się na Wyspie Posejdona [Atlantyda], ich oponenci, zgodnie z tym, co pisałem kilka akapitów wcześniej, dotarli ostatecznie do północnych Indii.
Separacja odmiennych społeczności nie przyniosła jednak zażegnania konfliktu. Materialiści atlantydzcy i cała ich zorientowana technologicznie cywilizacja parła do wojny. Uznając się za „Panów Świata” dążyli do podporządkowania sobie całej Ziemi, a na ich drodze siłą rzeczy stanąć musiała inna wielka kultura - Indie. Atlantydzi wysłali armię.
Towarzystwo Lemuryskie przedstawia następnie opis pierwszego starcia pomiędzy wrogimi armiami. Zaznaczam, iż opis ten nie ma oparcia w eposach hinduskich. Dopiero późniejsze losy wojny według obu źródeł toczą się analogicznie. Zajmiemy się więc najpierw szczegółowym opisem pierwszej bitwy, a co do dalszych losów wojny przedstawię je jedynie skrótowo, po szczegółowe opisy odsyłając do wcześniejszych części cyklu.
Do pierwszego starcia doszło wkrótce po lądowaniu armii atlantydzkiej na ziemiach Imperium Ramy. Co ciekawe armia najeźdźców przybyć miała na pokładach powietrznych statków określanych jako vailixiamy, która zapewne są odpowiednikami szeroko opisywanych w eposach indyjskich viman - pojazdów latających hinduskich bogów. Po lądowaniu, czy raczej desancie, ustawiona w szyku armia stanęła u bram jednego z miast. Jej dowódca skierował żądanie natychmiastowej kapitulacji. Król-kapłan wystosował następującą odpowiedź:
My, mieszkańcy Indii, nie szukamy zwady z wami, Atlantami. Prosimy jedynie, aby wolno nam było żyć w sposób, jaki nam odpowiada.
Rzecz jasna dla wojowniczo nastawionych Atlantów taka odpowiedź oznaczać mogła tylko jedno - dowód słabości przeciwnika i obietnicę szybkiego zwycięstwa. Było to tym pewniejsze dla najeźdźców, że przeciwnicy znani byli z niechęci do techniki i pacyfistycznego usposobienia. Dowódca armii wystosował kolejne ultimatum:
Nie zniszczymy waszego kraju potężną bronią będącą w naszym posiadaniu, pod warunkiem że zapłacicie odpowiedni okup i podporządkujecie się władzom Atlantydy.
I odpowiedź:
My, mieszkańcy Indii, nie wierzymy w wojny i spory. Naszym ideałem jest pokój. Nie jest również naszym zamiarem zniszczenie ciebie, panie, lub twoich żołnierzy, którzy są jedynie wykonawcami rozkazów. Jeśli jednak będziesz trwał, panie, przy swoim zamiarze zaatakowania nas z chęci dokonania podboju, nie pozostawisz nam innej możliwości poza zniszczeniem ciebie, panie, i wszystkich twoich zastępów. Odejdźcie i zostawcie nas w spokoju.
Atlanci nie uwierzyli. O świcie arogancko nastawiona armia rozpoczęła marsz na mury miasta. Krół-kapłan udał się na najwyższy punkt umocnień, wzniósł ku niebu ramiona i sprawił, że wódz i jego zastępcy padli trupem. Armia, pozbawiona przywództwa poddała się panice, wróciła do swych vailixi i odleciała.
Zastanawiać się można ile w tym opisie prawdy, a ile pacyfistycznych marzeń ludzi zafascynowanych kulturą Wschodu. Zastanawiać się można, jakiej to techniki mentalnej użył król-kapłan. A może uciekł się do pomocy bogów? Faktem jest, iż gnani chęcią zemsty, Atlantydzi wrócili i zaatakowali Imperium Ramy najbardziej niszczycielską, bo atomową bronią. I tu tradycja ezoteryczna znajduje już potwierdzenie w mitologii, w tekstach Mahabharaty, Drona Parvy, Ramayany. Ponieważ teksty te były już szeroko omawiane pozwolę sobie tylko na jeden, szczególny cytat gwoli przypomnienia:
Wyrzucono pojedynczy pocisk załadowany całą energią wszechświata. Żarzący się słup dymu i płomienia, jasny jak dziesięć tysięcy słońc, wzniósł się w całej swej wspaniałości... Była to nieznana broń, żelazny grom, gigantyczny wysłannik śmierci, który w popiół obrócił wszelki lud Vrishni i Andhaka... Ciała były tak spalone, że nie dawały się rozpoznać, włosy i paznokcie odpadły, gliniane naczynia rozpadły się bez żadnej widocznej przyczyny, a pióra ptaków stały się białe. W ciągu jednej godziny wszystkie potrawy stały się niejadalne... w ucieczce od owego ognia żołnierze rzucili się do strumieni, aby obmyć swoje ciała i sprzęt...
Sceptycy stwierdzić mogą, że również eposy indyjskie nie są źródłem wiarygodnym. Tych odsyłam do piątej i szóstej części cyklu. Tam znajdą opisy zrównanych z ziemią miast: Parshapur i Mohendżo Daro, co do zniszczenia których ciężko znaleźć wytłumaczenie inne niż atak bronią jądrową. Lokalizacja tych ruin [Kaszmir i dolina Indusu] odpowiada zaś zachodnim obszarom Imperium Ramy. Czterysta kilometrów na północny-wschód od Bombaju mamy z kolei kolejny dowód - olbrzymi krater Lonar. Jest to okrągła niecka o wieku 50 tysięcy lat, średnicy 2154 metrów, ciśnienia w czasie wstrząsu osiągnęło 600 000 atmosfer, a olbrzymie temperatury topiły skały. Nie znaleziono przy tym niczego, co świadczyłoby, iż krater powstał w wyniku uderzenia meteorytu. Jest to przy tym jedyny istniejący krater w bazalcie. Pat Frank, amerykański ekspert w dziedzinie programów kosmicznych między innymi na tej podstawie sformułował teorię głoszącą, iż tego typu kratery mogą być [także braku jakiegokolwiek innego wyjaśnienia] śladami potężnych eksplozji nuklearnych. Niedawno, w rejonie pomiędzy Gangesem i górami Rajmahal odkryto kolejne tego typu „poatomowe” miasto.
I tak dochodzimy do punktu, w którym przekazy ezoteryczne zgadzają się z istniejącymi tekstami źródłowymi, eposami i mitologiami. Zaś archeologia i geologia chcąc, czy nie chcąc przynoszą nam kolejne dowody niezwykłej hipotezy o wojnach atomowych toczonych w starożytnych czasach. Na koniec przedstawię jeszcze pokrótce, jak według nauki ezoterycznej zakończyła się Wielka Wojna.
Atlanci, nauczeni doświadczeniem nie próbowali więcej gróźb i targów, ale bezlitośnie zasypywali kolejne miasta i armie indyjskie bombami atomowymi zrzucanymi z ich statków powietrznych, a także rakietami balistycznymi. Olbrzymie połacie Kaszmiru, doliny Indusu i centralnych Indii zostały całkowicie spustoszone. Po każdym ataku znikało miasto, jego mieszkańcy, nawet jeśli przeżyli sam wybuch zapadali na chorobę popromienną, a okoliczne pola nie nadawały się do uprawy. Atlanci stosowali taktykę spalonej ziemi nie pozostawiając po sobie niczego. Nawet bogowie hinduscy byli bezradni wobec zmasowanego natarcia ich konkurentów. Jednak stało się coś, co odwróciło bieg wojny i najpewniej losy świata [bo kto wiem, jak potoczyłyby się dalsze dzieje Ziemi, gdyby Atlantydzi opanowali całą planetę?]. Atlantydzi, uznając wojnę z Indiami za wygraną, rozpoczęli kolejny konflikt! Używając broni emitującej poprzez środek Ziemi tzw. „fale skalarne” zaatakowali cywilizację z pustyni Gobi. Jednak ta najbardziej niszczycielska ze wszystkim technologii stworzonych przez Atlantów okazał się być bronią obusieczną. W wyniku tego ataku nastąpił potężny kataklizm, który zmiótł z powierzchni ziemi nie tylko cel, ale i atakującego. A uratowane w ten sposób Imperium Ramy przetrwało, choć nigdy już się nie wróciło do dawnej świetności. Koniec.
Kilka słów podsumowania
Muszę przyznać, że wahałem się włączając powyższy tekst o cyklu o wojnach atomowych. Przygotowując bowiem to wyjątkowe opracowanie stałem na gruncie możliwie największej [co przy takiej skali czasowej jest niezwykle trudne] obiektywności i rzetelności, tymczasem teraz przytaczam historię rodem z filmów S-F. Ale doszedłem do wniosku, iż nawet najbardziej wątpliwa przesłanka, może nabrać w całokształcie istniejących śladów wagi dowodu.
PS - Edgar Cayce o technice Atlantydów
Dla uzupełnienia powyższego artykułu pozwolę sobie przedstawić dodatkowo kilka cytatów z zapisów sesji najsławniejszego jasnowidza świata - Edgara Cayce”go, który wiele miejsca poświęcił właśnie Atlantydzie. Więcej z zapisków Cayce”go znajdzie w Źródłach Czasu Bogów.
(...) w Atlantydzie w okresie wielkiego rozwoju komunikacji, dróg i sposobów poruszania się ludzi po kraju, środków transportu, jak to dziś nazywamy, samolotów, statków powietrznych, gdyż mogły one szybować nie tylko w powietrzu, ale także w innych ośrodkach (...)
Mamy więc statki powietrzne Atlantydów - vailixiamy.
(...) w Atlantydzie, kiedy ludzie byli w stanie zrozumieć prawa natury (...)
A jaka jest podstawa istnienia całej materii? Siły wewnątrzatomowe. Ich przezwyciężenie jest kluczem do wykorzystania energii jądrowej, czy to w celach pokojowych, czy militarnych.
(...) tajemnice związane z „ciemną stroną życia”, czyli, jak to wtedy określano, energią powszechną (...)
Mając na uwadze poprzedni akapit - cóż innego można określić mianem „energii powszechnej”, jeśli nie energię atomową, która jest zawarta w każdym atomie budującym świat?
(...) w Atlantydzie w czasie tych ludzi, którzy osiągnęli znajomość praw mechaniki i zastosowania „ciemnej Strony życia” do zniszczeń (...)
Użycie energii atomu do niszczenia = broń jądrowa!
Suplement 1 - Alternatywy
Ostatnią część cyklu poświęcam już nie przedstawianiu kolejnych dowodów, faktów, odkryć, znalezisk i tekstów źródłowych, a czemuś zgoła innemu - omówieniu konkurencyjnych, wobec teorii wojen atomowych, hipotez. Jakkolwiek bowiem liczba i waga dowodów świadczących na korzyść prezentowanej przeze mnie wersji jest znacząca, to jednak cały czas poruszamy się na granicy faktów i domysłów, a wiele [mam tu na myśli zwłaszcza kwestie mitologii] zależy od interpretacji posiadanych informacji. Stąd też uznałem, iż zasadnym będzie poświęcenie końcowego artykułu z serii krótkiemu omówieniu głosów tych badaczy, którzy sceptycznie podchodzą do kwestii bogów astronautów, bądź też akceptując to założenie przedstawiają odmienny przebieg zdarzeń z przeszłości. Alternatywne rozwiązania można więc podzielić na dwie odrębne grupy. Pierwsza to poglądy archeologów i naukowców ściśle trzymających się ustalonych profesorskich dogmatów. Oni szukają rozwiązania zagadkowych znalezisk bądź to w działaniu czynników naturalnych, bądź w prostej technice dostępnej dawnym ludziom. Druga grupa rozwiązań to głosy niezależnych badaczy, którzy uważają, iż działali tu Obcy, ale w użyciu była broń daleko bardziej zaawansowana niż nuklearne rakiety i bomby. Zgodnie z tym podziałem ułożona jest treść niniejszego artykułu.
1. Koncepcje dogmatyków
a.) Uderzenie meteorytu
Ta kwestia pojawiała się już w poprzednich częściach cyklu, dlatego pozwolę sobie przedstawić tą koncepcję możliwie skrótowo. Uderzeniem meteorytu można tłumaczyć jedynie kilka ze śladów, co do których snuję przypuszczenia o użyciu energii jądrowej. Rzecz jasna upadek sporego kawałka skały mógł doprowadzić do chaotycznego zniszczenia kamiennych budowli, to nie ulega wątpliwości, podobnie jak to, iż w czasie takiego zderzenia wytwarzana jest wysoka temperatura zdolna stopić skały. Można nawet snuć przypuszczenia, iż podwyższony stopień radioaktywności obecny w niektórych rejonach wykopalisk może mieć coś wspólnego z ewentualną obecnością radioaktywnych pierwiastków w meteorycie. Pozostaje jednak kilka poważnych „ale”. Po pierwsze i najistotniejsze należy podkreślić, iż uderzenie meteorytu pozostawia po sobie krater, a w przypadku gdy zniszczeniu ulega całe olbrzymie - jak na tamte czasy - miasto [Mohendżo Daro to przynajmniej 30 tysięcy zabitych mieszkańców] dziura w ziemi musiałaby być zaiste olbrzymia. Tymczasem niczego takiego w zdecydowanej większości przypadków się nie znajduje - żadnych śladów krateru, materii meteorytowej, niczego co mogłoby świadczyć na korzyść twierdzenia o upadku z nieba kawałka skały. Można wręcz twierdzić, iż nie ma w ogóle takiego przypadku, bo znaleziska dotyczące dziwnych kraterów [jak opisywany w poprzedniej części krater z Lonar] to osobna kategoria zdarzeń. Choć już w tym momencie można wykluczyć meteoryt jako uniwersalne wyjaśnienie zagadek stanowiących podstawę wysuwanej przeze mnie teorii zastanówmy się jeszcze przez chwilę nad niedoskonałością naukowego rozwiązania.
Liczba spalonych i zniszczonych miast, zagadkowych kraterów, obszarów występowania tektytów, czy stopionego piasku i skał jest olbrzymia, zaś w zasadzie wszystkie te znaleziska [poza tektytami i niektórymi innymi przypadkami] umiejscawiać możemy na nie tak w końcu długim odcinku kilkunastu/kilkudziesięciu tysięcy ostatnich lat. To zaś oznacza, - przy przyjęciu omawianej koncepcji - iż Ziemia była wówczas zasypywana deszczem wielkich [w końcu zniszczone są naprawdę spore obszary] meteorytów, na co nie ma żadnego dowodu. Bo niby czemu wtedy, a dziś już nie? Trzeba też pamiętać o tym, iż do Ziemi większe odłamki kosmicznych skał docierają wyjątkowo rzadko, gdyż mało który meteoryt zdoła się przedrzeć w stanie nienaruszonym przez gęstą ziemską atmosferę. Jedynym wyjaśnieniem byłaby tu znacznie mniejsza gęstość atmosfery w tamtym okresie, a to kolejne niczym nie uzasadnione twierdzenie.
Jakie płyną wnioski z analizy naukowej koncepcji meteorytów? Po pierwsze - brak jest jakichkolwiek dowodów na jej poparcia, a nie jest to kwestia tego, że dowody mogły nie przetrwać, a sama teoria jest prawdziwa choć nie do udowodnienia. W tym przypadku - jeśli zdarzenie rzeczywiście miało miejsce - dowody musiały pozostać. Skoro ich nie ma, teoria jest fałszywa. I dotyczy to nie tylko zniszczonych miast, spalonych powierzchni, ale i zagadkowych kraterów, co do których można dowieść [wskazując na brak typowych śladów uderzenie meteorytu w postaci pozostałości materii meteorytowej], że nie są one wynikiem uderzenia meteorytu, a innej wielkiej eksplozji. Na koniec zaznaczyć należy, iż do niektórych znalezisk teoria ta nie pasuje zupełnie, tak iż nie trzeba nawet badać, czy są dowody świadczące na jej rzecz. W przypadku jedynie stopionych, a nie rozbitych formacji skalnych czy miast [jak n/p omawiana już Sete Cidades w Ameryce Południowej] w ogóle nie może być mowy o meteorycie, który spowodowałby zniszczenia zupełnie innego typu. Ocena ogólna - teoria zupełnie chybiona, dzieło archeologów, którzy - zamknięci w wąskim przedziale swojego wykształcenie zawodowego - nie mają pojęcia o meteorytach.
b) Wybuch wulkanu i trzęsienia ziemi
Koncepcje te zwykle są łączone dlatego tak też je omówię. Trzęsienia ziemi mogą bowiem faktycznie powodować ruinę całych miast, ale na pewno nie prowadzą do topienia skał - tu pomysł ten wspomaga się twierdzeniem o wybuchach wulkanów. Już na wstępie można z całą pewnością stwierdzić, iż realność tego wyjaśnienia można badać jedynie w części przypadków, bowiem często zupełnie nie nadaje się ono do wykorzystania. Chodzi tu o te ślady i znaleziska, które leżą poza terenami aktywności wulkanicznej [a tą, zwłaszcza jeśli chodzi o nieodległe w końcu czasy, łatwo zlokalizować], jak i o te które znajdują się poza obszarami występowania trzęsień ziemi. Założenie zaś, iż obszary te mogą się szybko zmieniać i tysiące lat temu leżały one zupełnie gdzie indziej jest podważeniem całego dorobku geologów firmujących oficjalną teorię ruchów płyt kontynentalnych. Stojąc więc na stanowisku spójności oficjalnych doktryn naukowych takiej rozbieżności dopuścić nie można. Co jednak z tymi śladami, które leżą w strefach sejsmicznie aktywnych?
Trzęsienia ziemi mogą spowodować zawalanie się budynków, niszczenie całych miast. Ale w przypadkach takich jak Parszaspur, Mohendżo Daro, Sacsayhuaman i innych mamy do czynienia z niezwykle charakterystycznymi śladami wskazującymi jednoznacznie na to, iż budowle nie rozsypały się, jak by to miało miejsce w przypadku, nawet silnych, wstrząsów gruntu, ale zostały rozbite pod wpływem uderzenia w nie jakiejś siły, energii pochodzącej z zewnątrz, a nie z wnętrza Ziemi. To raz. Dwa - trzęsienie nie skutkuje wysoką radioaktywnością okolicy, nie prowadzi do takiej zagłady ludzkości jak to miało miejsce w Mohendżo Daro [ludzie zginęli błyskawicznie, w czasie swoich codziennych zajęć!]. Wreszcie trzęsienia nie topią budynków, skał, piasku...
Tu nauka sięga po wulkany, które wytwarzają wysokie temperatury zdolne topić skały, mogą wynosić na powierzchnię radioaktywne pierwiastki, mogą spowodować nagłą śmierć całego miasta [Pompeje]. Jest jednak, analogicznie jak w koncepcji meteorytu, jedno „ale”, które przekreśla realność analizowanego pomysłu - brak jest jakichkolwiek śladów wskazujących na udział wulkanu w powstaniu interesujących nas znalezisk. Erupcja oznacza popioły, lawę - tego zaś brak zupełnie, zaś znalezisk, w pobliżu których odnaleźć można stożki wulkaniczne wskazujące na aktywność w czasach powstania śladów danej katastrofy, jest naprawdę niewiele. Ocena końcowa - teoria nie nadaje się do wykorzystania.
c) Celowe podpalanie kamiennych konstrukcji
Od razy zaznaczyć trzeba, iż tyczy się to tylko wąskiej grupy znalezisk - stopionych miast. Technikę takich zabiegów omawiam w piątej części cyklu pt. „Stopione miasta” i tam też odsyłam czytelnika. Moje wywody również wskazują na to, iż koncepcja ta jest całkowicie nietrafna.
d) Grecki ogień
Być może znasz czytelniku to określenie. Najprościej zdefiniować grecki ogień jako chemiczną mieszankę łatwo palnych substancji, których stosowanie w technice wojennej datować można na co najmniej V wiek pne. Z tego to okresu pochodzi traktat wojskowego taktyka Aineiasa - „Obrona ufortyfikowanych pozycji”. Oto drobny cytat z tegoż dzieła:
A sam ogień, który ma być niemożliwy do ugaszenia, należy przygotować w sposób następujący. Smołę, siarkę, pakuły, granulowane żywice i sosnowe trociny w woreczkach masz zapalić, jeśli chcesz spalić coś nieprzyjacielowi.
Genezą owego rozwiązania, samą techniką stosowaną do produkcji tejże broni zajmuje się w swej książce „Starożytni inżynierowie” L. Sprague de Camp. Przedstawię w skrócie jego wywody:
Otóż w pewnym momencie historii ludzie zdać sobie mieli sprawę z faktu, iż ropa naftowa, sącząca się prosto z ziemi w wielu roponośnych rejonach na Bliskim Wschodzie, stanowi doskonałą bazę dla łatwopalnych mieszanek. Co więcej, jako że wytwarzana w ten sposób mieszanka zapalająca ma ciekłą konsystencję można ją było zastosować w olbrzymich strzykawkach, które dawniej wykorzystywano do gaszenia pożarów. Drogą eksperymentów do ropy naftowej zaczęto dodawać inne substancje, takie jak siarka, oliwa, bitum, sól, niegaszone wapno. Niektóre faktycznie wzmagały ogień, siarka wytwarzała ponadto olbrzymi smród, zaś sól nie dawała niczego poza jasnym płomieniem, ale być może właśnie dlatego starożytni mylnie sądzili, iż dodana do ognia powoduje wzrost temperatury, czego oznaką jest właśnie jasny płomień. Różnego rodzaju mieszanki układano w beczkach, które katapultami przerzucano w stronę nieprzyjaciela, a następnie łucznicy podpalali substancję wyciekającą z rozbitych pojemników za pomocą płonących strzał.
Największy użytek z greckiego ognia zrobili Bizantyjczycy w swych wojnach z Arabami. Tajemnicę greckiego ognia poznać oni mieli od Kallinikosa - architekta z Heliopolis [Baalbek], który uciekając przed rosnącą potęgą arabską schronił się w Bizancjum i zdradził ów sekret Konstantynowi IV. Była to wersja szczególnie ciekawa, dzięki bowiem odpowiedniej mieszance chemikaliów zapalała się w zetknięciu z wodą - doskonale nadawała się więc do walka morskich. Bizantyjczycy zaopatrzyli dzioby swoich okrętów w odpowiedniej wielkości „sikawki” i dzięki tajemnej formule greckiego ognia przerwali morskie blokady Konstantynopola w latach 674-676 i 715-718, a także wyprawy z Wielkiego Księstwa Kijowskiego w latach 941 i 1043. Skuteczność nowej broni była naprawdę imponująca. W 716 roku spalono w czasie jednej wielkiej bitwy 800 arabskich okrętów! Tajemnicy składu owej samozapalającej się w zetknięciu z wodą substancji nigdy nie ujawniono, oto jak komentuje ten fakt de Camp:
Zastosowanie odpowiednich środków ostrożności pozwoliło bizantyjskim cesarzom utrzymać skład substancji zwanej „mokrym ogniem” lub „dzikim ogniem” w tajemnicy tak skutecznie, że jej formuła nigdy nie stała się powszechnie znana. Kiedy pytano ich o nią, opowiadali bajeczkę o aniele, który ujawnił ją Konstantynowi I. Pozostaje nam więc jedynie zgadywać, czym była ta substancja. Według pewnej kontrowersyjnej teorii „mokry ogień” składał się z ropy naftowej z dodatkiem fosforanu wapnia, który można otrzymać z wapna, kości i moczu. Być może Kallinikos wytworzył tę substancję w trakcie swoich eksperymentów alchemicznych.
Historia greckiego ognia zaiste brzmi fantastycznie, pełna jest tajemnic i zagadek, które potrafią zafascynować człowieka. Nic więc dziwnego, iż tak łatwo jest wykorzystać tę tajemnicę do pozornego wyjaśnienia tajemnicy nas interesującej. Jest to jednak tylko mydlenia oczu i odwracanie uwagi w inną stronę. Doświadczenia wskazują bowiem na to, iż grecki ogień w żadnym razie nie wytwarzał na tyle wysokiej temperatury by topić skały, nie mówiąc już o rozbijaniu w proch całych miast i wywoływaniu silnego promieniowania radioaktywnego. Ocena końcowa - ciekawe, ale niczego nie wyjaśnia.
2. Koncepcje paranaukowe
Sztandarowymi dowodami teorii wojen atomowych są zeszklone cegły, skały i piasek. Przyjąłem w tym opracowaniu, iż to olbrzymie energie powstające przy okazji wybuchów termojądrowych są tego przyczyną. Niezależny badacz przeszłości Robin Collyns podaje w swej pracy [Starożytni astronauci - czyżby odwrócenie czasu?] cztery inne technologie, które mogły wywołać podobne skutki: miotacze plazmy, palniki termojądrowe, dziury wywoływane w warstwie ozonowej i manipulacje klimatyczne. Myślę, że pierwsze dwa z tych określeń mogą brzmieć tajemniczo - śpieszę więc z wyjaśnieniami.
Miotacze plazmy zdawać się mogą pojęciem rodem z filmów S-F, ale wbrew pozorom jest to technologia dostępna człowiekowi od pewnego czasu. Collyns wydał swą książkę w 1976 roku i już wtedy pisał:
Eksperymentalne miotacze plazmy są już skonstruowane i przeznaczone do zastosowań pokojowych. Ukraińscy naukowcy z Instytutu Mechaniki Geotechnicznej wytopili eksperymentalnie tunele w kopalni rudy żelaza, używając plazmotronu, czyli palnika gazowej plazmy, który daje temperaturę 6 tysięcy stopni.
Plazmą w takim plazmotronie jest naelektryzowany gaz. Wedle interpretacji Childressa - innego znanego badacza przeszłości właśnie takie gazy opisywane są w Vymaanika-Shaastra, starożytnej indyjskiej księdze opisujące viamny - powietrzne statki bogów i ich wyposażenie bojowe. Inne fragmenty tej księgi opisywać mają jak ciekła rtęć ulega naelektryzowaniu zmieniając się w plazmę.
Cytowany przeze mnie ustęp mówi o zastosowaniach pokojowych, nic jednak nie stoi na przeszkodzie wykorzystaniu tej technologii w działaniach wojennych, na przykład do niszczenia umocnień. Tam gdzie nie poradzi sobie największa klasyczna bomba, tam miotacz plazmowy wypali głęboki tunel prosto do podziemnych kryjówek. Otrzymywana temperatura [a to tylko prototyp, teoretyczne możliwości są znacznie wyższe] jest najzupełniej wystarczająca do topienia skał, cegieł i piasku. Osobiście uważam, iż jest bardzo prawdopodobne, iż ta właśnie lub podobna technologia mogła mieć w niektórych przypadkach zastosowanie. Mam tu na myśli zwłaszcza wypalone podziemne tunele w Chinach i Ameryce Północnej, o których wspominam w części piątej: Stopione miasta, gdzie sugeruję też, iż te podziemne kompleksy wykorzystywano następnie jako schrony przeciw-atomowe. Faktem jest jednak, iż technologia ta daje jedynie ograniczone pole działania - ściśle nakierowany strumień energii, nadaje się więc do wypalania tuneli, ale nie do topienia całych miast, sporych powierzchni gruntu i skał. Nie druzgocze również kamiennych budowli, jak to miało miejsce w wielu analizowanych przeze mnie przypadkach. Wreszcie nie wiąże się ze wzrostem stopnia radioaktywności otoczenia. Powyższe uwagi krytyczne odnoszą się również do innego urządzenia: palnika termojądrowego, o którym poniżej [znów za Collynsem]:
To jeszcze jeden z możliwych środków prowadzenia wojen przez kosmitów lub starożytne, techniczne zaawansowane cywilizacje ziemskie. Może słoneczne lustra starożytności były w rzeczywistości palnikami termojądrowymi? Palnik termojądrowy jest zasadniczo dalszym rozwinięciem miotacza plazmy. W 1970 roku dr Bernard J. Eastlund i dr William C. Cough zaprezentowali w Nowym Jorku na aerokosmicznej konferencji naukowej teoretyczne podstawy budowy palnika termojądrowego. Podstawowym zadaniem jest wytworzenie niezwykle wysokiej temperatury, rzędu co najmniej pięćdziesięciu milionów stopni Celsjusza, którą można by kontrolować i zamknąć na ograniczonej przestrzeni. W ten sposób uwolniona energia może być zastosowana do wielu zadań o charakterze pokojowym, jako że nie ma tu żadnych radioaktywnych odpadów, które skażają środowisko, oraz nie są wytwarzane żadne wysoce niebezpieczne pierwiastki radioaktywne, takie jak pluton, który jest najbardziej zabójczą substancją znaną człowiekowi. Synteza termojądrowa zachodzi w sposób naturalny wewnątrz gwiazd i sztucznie podczas eksplozji stworzonej przez człowieka bomby wodorowej.
Można tu zastosować syntezę jąder deuteru [ciężki izotop wodoru, który łatwo wydzielić z morskiej wody] z innym jądrem deuteru lub trytu [kolejny izotop wodoru], albo helu. Palnik termojądrowy to rozpylacz zjonizowanej plazmy, która zamienia w parę wszystko, na co zostanie skierowana jego dysza wylotowa, jeśli... zastosuje się go w celu niszczenia. W zastosowaniu pokojowym może on z kolei służyć do odzyskiwania z metalowego złomu podstawowych pierwiastków.
Naukowcy z Uniwersytetu Teksaskiego ogłosili w roku 1974, że opracowali pierwszy eksperymentalny palnik termojądrowy i że dał on na wyjściu niesamowitą temperaturę 93 milionów stopni Celsjusza. Jest to pięć razy więcej od poprzednio uzyskanej temperatury gazu w zamkniętej przestrzeni i dwa razy więcej od minimum koniecznego do zainicjowania reakcji syntezy termojądrowej, jednak utrzymano ją przez zaledwie 1/50 000 000 sekundy zamiast przez jedną sekundę, jak to jest wymagane.
Czytając ostatnie zdanie pamiętajmy jednak o tym, iż wszystko to dane sprzed blisko trzydziestu lat. Ile w tym czasie zdołano osiągnąć w zamkniętych wojskowych laboratoriach, czego nie ujawniono opinii publicznej?
Dr Bernard Eastlund opatentował owo urządzenie, które podobno [podaję za Childressem] jest wykorzystywane w programie badawczym HAARP [High-frequency Active Auroral Reasearch Program], który ma mieć coś wspólnego z zabiegami kontrolowania pogody - kolejnym, podawanym przez Collynsa, sposobem prowadzenie starożytnych wojen. Co do tych innych metod Collyns pisze:
Sowieccy uczeni przedstawili i zaproponowali na forum ONZ układ o zakazie stosowania nowych sposobów prowadzenie wojen, takich jak tworzenie dziur lub „okien” w warstwie ozonowej w celu bombardowania określonych obszarów Ziemi promieniowaniem ultrafioletowym, co może doprowadzić do unicestwienia wszelkich form życia i obrócenia powierzchni lądu w jałową pustynię.
Inne pomysły omawiane na tym spotkaniu dotyczyły stosowania „infradźwięków” do niszczenia statków przez tworzenie akustycznych pól na morzu i ciskanie wielkich bloków skalnych do morza przy pomocy tanich ładunków atomowych. Będące wynikiem tego fale pływowe mogą niszczyć przybrzeżne strefy określonych krajów. Innym sposobem wytwarzania fal pływowych może być detonowanie atomowych ładunków na zamarzniętych biegunach. Kontrolowane powodzie, huragany, trzęsienia ziemi i susze wywoływane w określonych rejonach i miastach, to kolejne możliwości.
W końcu, co zresztą nie jest niczym nowym w sztuce wojennej, rozwijane są obecnie bronie spopielające w postaci „chemicznych kul ognia”, które będą wydzielać energię termiczną podobną do tej, jaką wytwarza bomba atomowa.
Czytając pierwszy akapit powyższego cytatu przypomniały mi się niedawno odkryte wielkie cywilizacje z pustyni Gobi i Turkmenistanu. Dla archeologów zagadką jest w jaki sposób powstały i rozwinęły się w tak jałowych terenach [jest to zaprzeczenie naukowemu dogmatowi „cywilizacji wielkich rzek”]. Być może wcale nie rozwinęły się na pustyni...
Z kolei ostatni akapit każe wspomnieć „Spojrzenie Kapilii” opisywane w indyjskich eposach, które w jednej sekundzie spaliło na popiół pięćdziesięciotysięczną armię. Być może w podobny sposób zniszczone zostały Sete Cidades w Ameryce Południowej i bliźniacze do Siedmiu Miast Moon City w Australii. Oba te kompleksy zostały jedynie doszczętnie stopione, a nie zdruzgotane, jak to miało miejsce w innych przypadkach. Wskazuje to właśnie na użycie broni termalnej, chemicznej, a nie atomowej.
Reasumując, naukowe koncepcje nie wyjaśniają niczego, natomiast śmiałe pomysły niezależnych badaczy wskazują, iż jakkolwiek broń atomowa z całą pewnością była w powszechnym użytku to i znajduje się miejsce na snucie rozważań na temat bardziej jeszcze zaawansowanych technologii, które były w użytku w czasie wojen atomowych w starożytności.
PS
Jako, że jest to ostatni artykuł z cyklu wojen atomowych pozwolę sobie wyrazić nadzieję, iż zdołałem Cię drogi Czytelniku przekonać do moich racji, a przynajmniej, że zwróciłem twą uwagę na fakt, jak wiele jeszcze jest tajemnic naszej przeszłości, z którymi konwencjonalna nauka sobie nie radzi. Zostawiam Cię teraz czytelniku, byś jeszcze raz się nad wszystkim zastanowił, a na drogę polecam słowa Roberta Oppenheimera, twórcy bomby wodorowej. Zapytany, czy próba w Alamogordo była pierwszym w historii wybuchem atomowym, odparł:
Jeśli chodzi o historię nowożytną, na pewno tak.
Następnie, cytując Bhagawadgitę, uzupełnił:
Stałem się Śiwą, niszczycielem światów.
Post Scriptum - informacje uzupełniające
Jak można się tego było spodziewać zaczynam docierać do nowych świadectw potwierdzających teorię wojen atomowych w Starożytności. Nie chcąc jednakże wprowadzać zamieszania zaopatrując poprzednie części cyklu w suplementy [problem rozdzielenia, jakie dane mają trafić do konkretnych artykułów] postanowiłem stworzyć coś na kształt listowego PS - dziewiątą (sic!) część w całości poświęconą nowym faktom, informacjom, znaleziskom i świadectwom wojen atomowych w Starożytności.
1. Upadek ludzkości
Walter-Jorg Langbein w swej książce Bogowie-astronauci wiąże użycie przez Obcych broni jądrowej z upadkiem ludzkości. Broń atomowa miała w tym ujęciu służyć albo do dania ludzkości nauczki, albo wręcz jej wytępienia w części lub całości. W moim odczuciu może to być reminiscencja wydarzeń z bardzo odległej przeszłości, gdy przedstawiciele pozaziemskiej cywilizacji niezadowoleni ze swych dotychczasowych prób genetycznego przyspieszenie ewolucji małp, zniszczyli nieudaną „partię” ludzi. Ów upadek ludzkości Langbein wiąże z takimi zjawiskami, opisywanymi w mitach i legendach, jak transwestytyzm [Grecja], zoofilia [Bliski Wschód], wielomężostwo, jak trzeba by opisać za pomocą neologizmu hinduskie praktyki, gdzie pięciu lub dziesięciu braci poślubia jedną kobietę [Mahabharata]. Każdy zaś zna chyba opowieść o zepsuciu moralnym i rozpuście w Sodomie i Gomorze, za co spotkała te miasta zagłada. Inny obraz takiej zemsty bogów za nieprzestrzeganie nadanych ludziom praw odnajdziemy w Mahabharacie:
Jadawowie nie troszczyli się o swą przyszłość. Zaczęli wieść życie lekkomyślne, stracili szacunek dla rodziców i żyli w grzechu. Kobiety były wyuzdane, mężczyźni oszukiwali się wzajemnie. Wtedy Wasudewa uznał, że nadszedł czas Jadawów zniszczyć. Jeszcze w wieczór zniszczenia trwały orgie.
Potem nastąpić miała straszna noc, której nikt nie przeżył. Przypuszczać możemy, iż był to kataklizm podobny do opisywanego w Biblii.
Czy rzeczywiście takie były przyczyny użycia broni atomowej? Z pewnością zasadniczym powodem były wojny pomiędzy bogami-astronautami, w czasie których ludzkość stawała się przypadkową ofiarą. Nie ulega jednak wątpliwości, że niektóre z legend wiążą zniszczenia z zepsuciem moralnym ludzkości. Pozostaje jednak otwartym pytanie, czy faktycznie taki był powód, czy też zabobonni ludzie tak sobie tłumaczyli zagładę, jaka spotkała ich przypadkowo - gdy wielcy bogowie niszczyli swoje tereny i swoich poddanych w krwawych sporach o władzę.
2. Rakiety balistyczne
W siódmej księdze Mahabharaty odnalazłem wielce wymowny opis rakiety, jak sądzę balistycznej - określona bowiem została jako broń:
Broń strzelała wysoko w powietrze, a z jej wnętrza wydobywały się płomienie.
Wystarczy jedynie słowo „strzelała” zinterpretować jako wznosiła się [a nie jest to naciągane tłumaczenie, np: „płomienie strzelały wysoko w niebo”] i mamy zupełnie współczesny opis starty rakiety.
Bibliografia:
1. Allan Alford - Bogowie Nowego Tysiąclecia
2. Zecharia Sitchin [całokształt twórczości]
3. Erich von Däniken [całokształt twórczości]
4. Hans -Werner Sachmann - Wojna światowa w zamierzchłej przeszłości?
5. David Hatcher Childress - Geniusz Techniki Bogów; Wimany i inne statki powietrzne hinduskich bogów
6. Walter-Jorg Langbein - Bogowie astronauci