Jan Miodek
Rozmyślajcie nad mową...
Spis treści
Reguły i mechanizmy
Atrakcyjne innowacje
Chciejstwo i inne pomysły Melchiora Wańkowicza
O ciekawych archaizmach w książce Zbigniewa Herberta
Po lekturze „Ptaśka" Williama Whartona
Vaclav Havel - mistrz słowa i intelektu
Skrzydlate słowa
W językowym kręgu rodziny
W językowym kręgu medycyny
Chrystus - chrzest - chrześcijanin
Domus - dom - tum
Prowincjalny - prowincjonalny
Rzecz o rzeczy
Szczyti zaszczyt
Od Sasa do Łasa
Kuźnia - kuźnica - kuzienny - kuźniczy
Postrzegać i spostrzegać
„Gdzie płyniesz Wisłq, księżycu?"
„Spolegliwość aż do bólu
Zagłębie
Pełny dzień ważnych spraw
Zabezpieczanie ciągle żywe
Pieniążki dla małżonki i dzieciaków
Wszystko się przekłada
Cichy -głośny, wyciszyć-nagłośnić
Słowa czułe, słowa zjadliwe
O odlocie - inaczej
„Walniemy sobie zdjęcie!"
Podaj mi swoje namiary
Ja tu tylko sprzątam
Po wszystkim
O pójściu na całego i wkurzaniu się
O rajcowaniu
Dywagacje i enuncjacje
Modna asertywność..
Wcisk, powściąg, wydziw, przekręt
Rabat, czyli opust
Seks-symbol, kicz-wrażliwość, auto-części
Siła słowotwórczej analogii
Tischnerowska mojość
Semix i Jurexbus
Niszczarka i trzymac
Żeńskie przyrostki w odwrocie
„Przebywał na niepowrocie
„Czy mógłby mnie pan odpoczciwić?"
Kulturalny-kulturowy
Atrakcyjne końcówki
Dlaczego szewc i krawiec, a nie krawc i szewiec?
O tacie
Ty podlecu!
Pastuchy - pastusi - pastuchowie
Antagoniści - antagonisty - antagony
Templariuszy czy templariuszów? Jaroszy czy jaroszów?. Uczniów czy uczni? Tysięczny czy tysiączny?
Tym razem - innym razem
Kategorii -kategoryj
Mnie jest to obojętne - jest mi to obojętne
„Pogłaskała mię po twarzy"
„Album domowe"
Diabła warte, śmiechu warte
Popularny - popularniejszy - najpopularniejszy
Pod dwoma czy pod dwiema postaciami?
Zszedłem - poszedłem - wziąłem.
,Juzem w to był wszedł"
Zdrowaś Mario, łaskiś pełna
O przekonywaniu się i oddziaływaniu
O zmieleniu generała
Wylali i śmiali się
Recenzja - druzgocąca czy druzgocząca?
Ewolucja biernika
„Będą służyć wsparciu najuboższych"
Dlaczego proszę pani przegrywa z proszę panią!
Kimkolwiek by byli - podobny do matki
- nakreślony przez plan
Spłonęły sześćdziesiąt trzy hektary, moich pięć córek
Jak to jest ze spójnikami bowiem i zaś?
Jak to jest z zaimkiem się?
Dużą i małą literą
Maryja i Maria
Na święty Maciej skowronek zapiej
0 słowotwórczej giętkości nazwisk
Jakoktochce, Dobrychłop, Sąsiada, Ksiądz, Dzień
Citko, Mleczko, Lato, Lubaszenko
Pawła Huelle czy Pawła Huellego?
Jak odmieniać nazwiska włoskie?
Jak odmieniać nazwiska francuskie?
Sapieha
Staszic
Sobieskie proszę!
„Tam czarnuszka Mołdawianka winogrona słodkie rwie"
Estetyka i wygoda w gramatyce
Puszcza Niepołomska czy Niepołomicka?
Sucha, Susz - suski
Ciechocinek i Poniec
Piasfci - do Piask - piasecki
0 nazwach miejscowych kulturowych
Typy nazw dzierżawczych
Z Katowic do Cieszyna, Pierśćca i Pszczyny
Mogilno i okolice
Toruń
Damboń i Dębska Kuźnia
Chicago - Don Kichot - Don Juan
Od balwierza do kufajki
Kryzys łaciny - wpływ angielszczyzny
Standard -standardowy
Elastyczność i stabilność
Miniwyktady Leszka Krakowskiego
Umowa na czas nieokreślony
Trudna pisownia cząstki by
Kłopoty z ARCHIMEDESEM
O Greenie w Paksie
Powtarzające się i
Reguły i mechanizmy
Wiele osób twierdzi, że dydaktyczna wartość mych telewizyjnych programów byłaby większa, gdybym ograniczał
się w nich do jednoznacznego wskazywania, która forma językowa jest zgodna z oficjalną normą, a która jest błędem.
Obudowując te ustalenia kilkunastominutowym wywodem, osłabia pan wyrazistość reguł poprawnościowych - sądzą
niektórzy moi rozmówcy.
Odpowiadam niezmiennie, że suche informacje o poprawności i niepoprawności poszczególnych form podaje
słownik. Można w nim przeczytać na przykład, że biernik liczby pojedynczej zaimka wskazującego ta ma postać tę, że
zgodne z normą jest brzmienie sweter, a nie swetr, ze w dopełniaczu liczby mnogiej rzeczownika pomarańcza można
się posłużyć bądź formą pomarańcz, bądź pomarańczy, że w języku potocznym nie razi połączenie Maria Cuńe-
Skłodowska, choć nazwisko Curie - jako odmężowskie - powinno być umieszczone na drugim miejscu.
W radiowym czy telewizyjnym programie o języku, w gazetowej rubryce poprawnościowej powinniśmy zawsze
wskazać mechanizm, który doprowadził do powstania danego dylematu gramatycznego. To odkrywanie jest szerzeniem
wiedzy wyraźnej o języku, uprawianiem językoznawstwa ogólnego, opisującego funkcjonowanie języka,
formułującego prawdy uniwersalne, czyli obowiązujące we wszystkich językach świata.
Biernikowy dylemat -widzę tę czy t q dziewczynę?- jest doskonałą ilustracją prawdy o tym, że formy najczęściej
używane zmieniają się najwolniej. Gdyby frekwencja naszego zaimka była taka jak form moja, twoja, nasza, wasza,
tamta, wszyscy używalibyśmy postaci tą i miałaby ona na pewno status normy. Wszak wszystkie zaimki rodzaju
żeńskiego zamieniły pierwotną końcówkę biernika -ę (moje, twoje, nasze, wasze, tamte) na -q (moją, twoją, naszą,
waszq, tamtą}. Dokonał się ten proces pod wpływem deklinacji przymiotnikowej, która zawsze w bierniku miała
końcówkę -ą (wizę miłą, ładną, wesołą, zgrabną dziewczynę). Od tego momentu w dziejach naszego języka Polak widzi
swoją miłą dziewczynę i nie, jak jeszcze dwieście lat temu, swoje miłą dziewczynę) i jest > sytuacja korzystniejsza, bo
dwa wyrazy pełniące identyczną funkię składniową (określeń rzeczownika) mają taką samą końców-?-<?•
Skoro to takie wygodne, czemu zaimek ta uparcie się trzyma starej postaci tę, obowiązującej w tekstach oficjalnych?
Odpowiedzieliśmy już na to: bo jest formą bardzo często używaną (wskazywanie to w ogóle jedna z najczęstszych
czynności życiowych).
A czemu tak wielu rodaków posługuje się mianownikiem swetr, nie zgodnym z normą brzmieniem sweter? Na pewno
jest to także :ucieczka przed gwarową postacią typu wiater: skoro w języku literackim obowiązuje wiatr, to pewnie i
swetr jest lepszy - rozumują niektórzy.
Głównym sprawcą popularności mianownikowego swetr jest jednak wewnętrzno językowy mechanizm,
ujednolicający postacie narów odmienianych przez przypadki wyrazów. Ponieważ nasz iczownik ma w odmianie
najczęściej postać tematyczną swetr-vetra, swetr-owi, swetr-em), ludzie przenoszą ją do mianownika tego samego
powodu pierwotne mianowniki ociec, szwiec, sjem zo-iy zamienione na ojciec, szewc, sejm; tematy fleksyjne ojc;
szewc;
m; występujące w przypadkach zależnych, przeszły do mianownika, bo były częstsze niż wyizolowane postacie
pierwszego przypadka).
Kiedy zaś wskazuję równorzędność form dopełniacza liczby mnogiej pomarańczy/pomarańczy, powinienem zwrócić
uwagę na szość pierwszej postaci. Oto wszystkie języki świata zmierzają maksymalnego zróżnicowania
poszczególnych kategorii gramatycznych. Sprzyja ono jasności, jednoznaczności porozumiewania
Gdy powiem: nie zjadłem pomarańcz, wiadomo, że nie zjadłem <u owoców. Forma pomarańczy to również dopełniacz
liczby pojedynczej. Konstrukcja nie zjadłem pomarańczy nie przynosi zatem przejrzystej treściowo informacji, czy
mówię o jednej pomarańczy, czy o kilku.
A czemu tak popularna jest kolejność Curie-Skłodowska - swoiście nielogiczna? Można do tego połączenia
dołączyć i takie przykłady, jak Boy-Żeleński, Bór-Komorowski czy Grot-Rowecki (tu też właściwe nazwisko nie jest
na miejscu pierwszym!). Wydaje się, że mamy w tych wypadkach do czynienia z mechanizmem, który na początku XX
stulecia - na materiale z wielu języków świata - odkrył niemiecki filolog Behaghel. Oto w stałych zbitkach wyrazowych
zawsze na miejscu pierwszym stoi człon krótszy: ład i porządek, lelum polelum, plus minus (po polsku - co znamienne
- mniej więcej, a nie więcej mniej!). Pat i Patachon, czuj czuj czuwaj, hip hip hura, esy-floresy itp. Więc i naturalniej
brzmi Curie-Skłodowska, choć Curie to nazwisko odmężowskie, które powinno następować po panieńskim
Skłodowska (dodajmy, że prawo Behaghla jest tu dodatkowo wspierane przez zwyczaj francuski; w wydawnictwach
znad Sekwany znajdziemy tylko zbitkę Curie-Sklodowska).
Czyż odkrywanie tego typu uniwersalnych mechanizmów nie jest bardziej fascynujące niż suche wskazanie
normatywne: mów tak, nie mów tak?!
Atrakcyjne innowacje
Jeden z recenzentów książki Ibisa (Andrzeja Wróblewskiego) „Byki i byczki" (Wybór felietonów i komentarze
językoznawcze Andrzeja Markowskiego) napisał w „Języku Polskim":
„Można zauważyć, że wyrazy i znaczenia nie odnotowane w słownikach są „podejrzane" i raczej mówi się o nich
źle, a jest nie do pomyślenia, by Ibis zachwycił się jakąś innowacją, że urozmaica język, jak to się zdarza na przykład
profesorowi Miodkowi".
Przyznaję, że innowacje są według mnie szczególną cennością w poczynaniach komunikacyjnych. Ujawnia się w
nich twórczy stosunek do tworzywa słownego, potwierdzający pełną znajomość języka ojczystego, o czym często
przypomina Noam Chomsky, najwybitniejszy lingwista amerykański. Akceptuję więc okazjonalne innowacje
funkcjonalnie uzasadnione, odświeżające codzienne zachowania językowe, służące dysautomatyzacji odbioru
poszczególnych tekstów i ich destereotypizacji. Powiem więcej: żywa, potoczna mowa musi być źródłem pulsującym
innowacjami! To one bowiem są warunkiem życia języka. Nie zawsze to sobie jednak uświadamiają jego użytkownicy.
Kiedyś jeden z mych znajomych, zdenerwowawszy się na bezduszność pewnego urzędu, spontanicznie wykrzyknął
do pana za biurkiem: „Czy wy naprawdę musicie ten przepis traktować tak że-łaźnie?!". Już nie pamiętam, jak
ostatecznie załatwiono sprawę mego kolegi. Wiem natomiast, bo o tym mi głównie chciał wtedy powiedzieć, że
słuchającego urzędnika prawdziwie zaintrygowała postać żelaźnie, typowa tzw. formacja potencjalna, nie będąca w po-
wszechnym obiegu, zbudowana jednak absolutnie poprawnie na zasadzie analogii do takich par przymiotnikowo-
przysłówkowych, jak brutalny - brutalnie, taktowny - taktownie, dziwny - dziwnie, godny - godnie, ładny - ładnie,
piękny - pięknie. Posłużenie się nią niewątpliwie wzmocniło ekspresję wykrzyknienia mojego znajomego. I za to mu
chwała!
Tak samo oceniam przysłówek nocnie z jednej z wypowiedzi abpa Józefa Życińskiego: „ Współczesny homo
McLuhanensis to osobnik, który spędza pięć godzin dziennie (nocnie?) przed telewizorem". To tylko w zwyczaju
językowym nie utrwaliła się całkowita symetria formalno-znaczeniowa między parami dzienny - dziennie i nocny -
nocnie, w codziennym obcowaniu bowiem ostatnią formą się nie posługujemy. Ktoś jednak, kto umie ją przywołać w
odpowiedniej sytuacji komunikacyjnej, potwierdza pełną znajomość możliwości systemowych polszczyzny i ujawnia
swe twórcze zdolności językowe, a także - co tu ukrywać - dowcip, polot, inteligencję.
Kiedyś jeden z mych kolegów profesorów spontanicznie wypowiedział zdanie: przejrzałem już ten komputer opis.
Czyzówkom-puteropis, stworzony na zasadzie analogii do maszynopisu, nie jest cywilizacyjnym znakiem czasu?
Wszak coraz więcej ludzi „przesiada się" od tradycyjnej maszyny do pisania do komputera. Przypomina mi się w tym
momencie żart frazeologiczny Krzysztofa Mętra-ka, który przed laty tradycyjnych kolegów po piórze zamienił w jed-
nym ze swych błyskotliwych artykułów na kolegów po długopisie.
Wtedy też ową frazeologiczną zabawę określiłem jako znak czasów, w których pióro przegrało z wszechwładnie
panującym długopisem.
Aprobująco odebrałem również zamianę stałego połączenia na domiar złego na na domiar dobrego. To Paweł
Głowacki, zachwycony występem Milvy na V Festiwalu Unii Teatrów Europy, w swej recenzji w „Tygodniku
Powszechnym" zdecydował się na zdanie: „Na domiar dobrego Milva nadaje tym gestom i ruchom doskonałość" - z
taką właśnie okazjonalną modyfikacją znanego frazeologizmu.
Ludzie pióra, ci, którzy mają „język giętki", chętnie operują także nietypowymi formacjami przedrostkowymi,
osiągając cenną stylistycznie kondensację treści i formy. Z nagromadzeniem tego typu słów zetknąłem się w artykule
Andrzeja Drawicza o Władimirze Mak-simowie. Czytam więc np.: „W powieści tej bezwzględnie się nad sobą w y
znęca t". Trudno nie zauważyć, że dzięki maleńkiej cząstce przedrostkowej wy- autor osiągnął maksymalną ekspresję
słowa, która zgubiłaby się przy zastosowaniu tradycyjnej grupy wyrazowej bardzo się znęcał. To wy- informuje
również o spełnieniu się owej czynności: wy-znęcał się - tak jak wypocił się, wytańczył się czy wybawił.
„Kiedyś podkłócaliśmy się" - pisze Drawicz w innym zdaniu. Podkłócaliśmy się, czyli kłóciliśmy się, ale nieostro,
łagodnie (podkłócaliśmy się - tak jak podfruwaliśmy, podpytywaliśmy).
"Ale kiedyś się jeszcze - na znacznie odleglejszym brzegu -dokłó-cimy" - wieńczy swój artykuł wybitny rusycysta. I
znów wszyscy wiemy, o co chodzi: kłótnia Drawicza z Maksimowem spełni się kiedyś do końca.
Gdy przed paroma laty spędziłem dłuższe chwile na rozmowie z Wisławą Szymborską, powiedziałem poetce, że
przyznałbym jej Nobla za jeden wers - wyjęty z wiersza „Wszelki wypadek": „Nie umiem się nadziwić, namilczeć się
temu". Bo tylko wybrańcom przyznana jest łaska wymyślenia tak genialnej formacji jak namilczeć się, opartej na -
wydawałoby się prostej - analogii do powszechnie używanego nadziwić się.
I tylko wybrańcy mogą stworzyć taki tekst poetycki jak „Trzy słowa najdziwniejsze": „Kiedy wymawiam słowo
Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości. Kiedy wymawiam słowo Cisza, niszczę ją. Kiedy wymawiam
słowo Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie".
W ostatnim okresie nie rozstaję się z dwoma jeszcze wierszami. Pierwszym z nich jest wstrząsający w odbiorze
jeden z ostatnich tekstów zmarłego niedawno Wiktora Woroszylskiego:
Znowu ktoś nieznajomy umarł we śnie To ostatni krzyk (ostatnie milczenie) mody
W ułatwionym świecie przekraczanie granicy bez pieczątki strachu bólu potu Ten model mi pasuje biorę
Nic z tego kręci głową bezsenność.
Tutaj trzeba zamilknąć, więc bardzo cicho zwrócę tylko uwagę na fragment to ostatni krzyk (ostatnie milczenie)
mody.
I wreszcie niezwykły jako językowy pomysł wiersz pt. „Przysłowia" innego zmarłego wielkiego poety - Artura
Międzyrzeckiego:
I podchorąży nie zdąży
I uciecze co się odwlecze
I nie patrz końca bądź mądry
I nic się w niepamięci nie pogrąży
I nie każdy jest kowalem swego szczęścia
I nie uświęcają się środki celami
I nie parami chodzą nieszczęścia
Ale wilczymi stadami.
Cóż to za wspaniała i jak filozoficznie głęboka parafraza utartych przysłowiowych fraz: podchorąży zawsze zdąży;
co się odwlecze, to nie uciecze; cokolwiek czynisz, czyń rozważnie i patrz końca (ąuidąuid agis, prudenter agas et
respice finem); pójść w niepamięć, pokryć niepamięcią; każdy jest kowalem swego losu; cel uświęca środki;
nieszczęścia chodzą parami.
Trudno po lekturze tych wierszy nie powtórzyć za Josifem Brodskim, że poezja to największe dokonanie języka.
Chciejstwo i inne pomysły Melchiora Wańkowicza
W artykule abpa Józefa Życińskiego pt. Polińcal correctness w Kościele?, wydrukowanym w „Tygodniku
Powszechnym", znalazłem następujące zdanie odnoszące się do poglądów głośnego niemieckiego teologa Hansa
Kunga: „W sygnalizowanej argumentacji dominuje logika liryczna, w której główną rolę petni wishful thinking".
W tym samym numerze „Tygodnika" wyczytałem, że niedawno, w 21 rocznicę śmierci Melchiora Wańkowicza, na
rogu ulicy Puławskiej i Rakowieckiej w Warszawie, na domu, w którym pisarz mieszkał w latach 1958-1973,
odsłonięte pamiątkową tablicę.
Miłośnicy autora „Ziela na kraterze" dobrze wiedzą, dlaczego skojarzyłem z sobą te dwa prasowe fragmenty. Otóż
Wańkowicz był tym, który postanowił przyswoić polszczyźnie angielską zbitkę wyrazową wishful thinking, obecną w
przytoczonym tekście abpa Życińskiego, i wymyślił bardzo ekspresyjne słowo chciejstwo. Przesadą byłoby
stwierdzenie, że zbłądziło ono pod strzechy, nie ulega jednak wątpliwości, że weszło w obieg (do słownika języka
polskiego też!), że zna je przeciętny polski inteligent, posługujący się nim wtedy, gdy chce określić działania, w
których jest więcej pragnień, marzeń niż zdrowego rozsądku (definicja słownikowa: „przekonanie, że rzeczywistość,
sytuacja, fakty są istotnie takie, jakie byśmy chcieli, aby były").
Pamiętam, że w przełomowym okresie lat osiemdziesiątych pojawiało się chciejstwo w burzliwych dyskusjach
politycznych. Mówiło się wtedy często o naiwnym chciejstwie, politycznym chciejstwie. Widziano w nim wówczas
także swojski synonim woluntaryzmu, czyli poglądu przypisującego aktom woli prymat nad wszystkimi innymi
zjawiskami psychicznymi („Moja wiara, że klasa robotnicza określa charakter naszego kraju, nie jest ani chciejstwem,
jak powiedziałby Wańkowicz, ani wishful thinking, jak powiedzieliby Anglicy" - czytam np. w wywiadzie, jakiego
„Tygodnikowi Powszechnemu" udzielił w roku 1982 prof. Jan Malanowski).
Melchior Wańkowicz był w ogóle odważnym słowotwórcą. Z cudowną intuicją odkrywał niewykorzystane
możliwości systemu językowego - choćby wtedy, gdy decydował się na użycie formy podziw-nqć- dokonanej postaci
czasownika podziwiać. Chciałoby się bowiem - tylko trochę żartobliwie - zapytać: dlaczego my, Polacy, musimy stale,
wiele razy coś podziwiać? Czyż nie moglibyśmy raz podziwnąć- tak jak Wańkowicz?! Mówilibyśmy wtedy jak on czy
jego córki: „Możemy stąd iść - już podziwnęliśmy" (zgorszonych moim wywodem proszę o łaskawą odpowiedź na
pytanie: jaka jest formalna różnica między parami wyrazowymi ziewać- ziewnąć, sypać- sypnąć, dźwigać- dźwignąć
czy zgarniać - zgarnąć a podziwiać - podziwnqć?!).
Lubił Wańkowicz syntetyczne konstrukcje leksykalne - jedno-słowne odpowiedniki tradycyjnych połączeń
wyrazowych. Pisał więc np. nie o robieniu zbiórek, lecz o zbiórkowaniu, nie o wpadaniu na trop, lecz o tropnięciu się.
Poszukiwanie krótkich, zwięzłych i ekspresyjnych wyrażeń dominowało zawsze w jego twórczości. Dużej fortuny
dorobił się przed wojną na reklamowym sloganie cukier krzepi. Jest w nim cały Wańkowicz: prosty, dosadny,
nietuzinkowy, dowcipny. Pisarz był też zresztą szczerze rozbawiony, że lud szybko uzupełnił jego pomysł rymującym
się zdaniem a gorzała jeszcze lepiej!
Gdybym zaś miał wskazać swój ulubiony Wańkowiczowski fragment, wybrałbym bez namysłu ten, w którym autor
„Hubalczyków" porównuje język do rzeki: wchłania ona w swój nurt wszystko, ale u ujścia jest już czysta, klarowna; z
językiem jest podobnie. Przywołuję ten tekst prawie zawsze wtedy, gdy dyskutuję z kimś, kto ma do mnie żal o zbyt
liberalny stosunek do zjawisk językowych. Jestem bowiem przekonany, że w tym plastycznym porównaniu
Wańkowicza zawarta jest głęboka prawda o języku: w swym rozwoju staje się on coraz lepszym, coraz
funkcjonalniejszym narzędziem międzyludzkiej komunikacji.
O ciekawych archaizmach w książce Zbigniewa Herberta
W „Barbarzyńcy w ogrodzie" Zbigniewa Herberta mamy takie trzy fragmenty: „Leon Baptysta odbył iście
renesansowe studia w Bolonii, i to w warunkach studenckiej nędzy, gdyż umarł był w tym czasie jego ojciec"; „Za ich
plecami iści się morderczy zamiar, usymbolizowany w scenę biczowania"; „Posiadał ponad sto zamków, astronomiczną
fortunę, ogromne wpływy i niepożyte ciało". Jak oceniać formy umarł był, iści się i niepozyty?
Zacznijmy od owego umarł był. Jest to kategoria gramatyczna praktycznie zupełnie dziś już martwa,
wykorzystywana od czasu do czasu w celach stylistycznych. Zwie się zaś ona czasem zaprzeszłym (łac.
plusquamperfectum). Tworzono ją przez dodanie form czasu przeszłego słowa posiłkowego być do formy z -ł danego
czasownika. Wyrażała ona albo czynność dawno minioną, albo wcześniejszą od innej czynności przeszłej.
Następstwa czasowego można by się dopatrzyć w przytoczonym tekście Herberta (najpierw ojciec umarł był -
potem Leon Baptysta odbywał studia), ale raczej mamy tu do czynienia z ogólnym sztafażem stylizacyjnym: chodzi o
podkreślenie dawności opisywanych wydarzeń.
Z wielkich ludzi nauki i kultury lubił jeszcze stosować czas zaprzeszły znakomity historyk literatury prof. Stanisław
Pigoń, zmarły w grudniu 1968 roku: „ Tej to wersji znalazłem był i ogłosiłem dwie redakcje bliźniacze" (najpierw
znalazłem był- potem ogłosiłem) - czytamy np. w jednej z jego prac. A w innej: ,Jesienią 1922 r., już jako stały
współpracownik „Przeglądu Warszawskiego", po drodze do Wilna wpadałem był do redakcji", „W jednej z gazet stara-
łem się był przedstawić życie wewnętrzne na wsi powojennej moich stron".
A cóż to jest owo Herbertowskie iścić się? Nietrudno się domyślić, że to kolejny archaizm, forma staropolska.
Używano jej powszechnie do XVIII wieku, rejestruje ją jeszcze „Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z
roku 1861. Znaczy ona tyle co „spełniać się, uskuteczniać się, dopełniać się, potwierdzać się" („I wyrzucił je do cudzej
ziemie, jakoż dziś j iszczę się" - „Biblia królowej Zofii" z roku 1455, „Bodaj nasze i wasze życzenia iściły się" -ze
słownika Orgelbranda).
Dziś używamy w języku literackim tylko postaci z przedrostkiem z- („Bodaj nasze i wasze życzenia ziściły się" -
powiedzielibyśmy). A szkoda, bo gdyby nadal funkcjonował twór bezprzedrostkowy, mielibyśmy wyrazistą opozycję
aspektową: iści się (aspekt niedokonany) - ziściło się (aspekt dokonany). Trwanie czynności iszczenia się oddaje także
Herbertowska konstrukcja „iści się morderczy zamiar", znacząca tyle co „morderczy zamiar się spełnia, dopełnia się".
Pozostaje do zinterpretowania trzecia forma odbiegająca od powszechnego zwyczaju językowego - „niepozyte
ciało". Dlaczego nie niespożyte - jak niespożyte siły, niespożyta energia, niespożyty starzec itp.? Współczesne słowniki
rejestrują tylko postać z przedrostkowym s-: niespożyty - „nie dający się wyczerpać, mający niewyczerpany zapas sił,
niezniszczalny".
I w tym wypadku Herbert sięgnął do formy pierwotnej, przytaczanej przez słowniki dawnej polszczyzny. W
staropolszczyźnie istniał bardzo pospolity wyraz pożyć - „pokonać kogoś, sprostać komuś" („Wojną trudno go pożyć,
bronią trudno zwyciężyć" - pisał Cyprian Bazylik w XVI wieku). Knapski w swym „Thesaurusie" z roku 1621
przytacza przysłowiowe wyrażenie pożyć sęku, mające znaczyć tyle co dzisiejsze zgryźć orzech, czyli „uporać się z
trudnością". Formami imiesłowowymi utworzonymi od tegoż czasownika były postacie pożyty i niepożyty („We
wszelkim nieszczęściu i ty bądź niepożyty", „Potłukł zbroje niepozyte, spalił tarcze nieprzebite" - pisał Jan
Kochanowski).
W przywołanym tu już słowniku Orgelbranda z roku 1861 też jeszcze znajdujemy hasło niepożyty - „nie dający się
pożyć (czyli nie dający się zniszczyć, pokonać)", „niełatwo ulegający zepsuciu, zniszczeniu, upadkowi", „długotrwały,
wieczysty". Postaci z s-w ogóle jeszcze w leksykonie nie ma, choć już w XVI stuleciu zaczęła się ona pojawiać
(„Przyjaciół moich wszystkich spożywał, pościnał, wsi ich spalił, czci poodsądzywał" - czytamy na przykład w prze-
łożonym przez Piotra Kochanowskiego „Orlandzie szalonym"). Przez wtórne, brzmieniowe skojarzenie z czasownikiem
spożyć -„zjeść" - utrwaliła się ona w końcu na dobre.
W efekcie mamy dziś do czynienia z parą wyrazową z punktu widzenia językowej logiki nieuzasadnioną: spożyty -
„zjedzony", ale niespożyty - nie „niezjedzony", lecz „niezniszczalny, nie dający się wyczerpać".
Jakie prawdy ogólne płyną z tych rozważań? Pierwszą, odnoszącą się do formy czasu zaprzeszłego umarł był,
można by sformułować następująco: w językową przeszłość odchodzą konstrukcje, które ostatecznie okazują się
gramatycznym balastem. W codziennym obcowaniu zupełnie wystarcza czas przeszły (umarł, napisałem,
przeczytaliście, wykonali), wyrażenie zaś temporalnego następstwa to doprawdy informacyjny luksus, z którego można
zrezygnować.
Prawda druga odnosi się do form iścić się i niepożyty. Nie ma ich, niestety, we współczesnej polszczyźnie, choć
mieściły się one w logicznym porządku znaczeniowym (iścić się - ziścić się jak jechać-zjechać, mężnieć - zmężnieć;
pożyty „pokonany" - niepożyty „niepokonany, niezniszczalny" jak mały - niemały, miły - niemiły, kolorowy
-niekolorowy).
Tu ciśnie się pod pióro wniosek inny: powinniśmy pamiętać o tym, że logika nie zawsze jest ostatecznym prawodawcą
w języku; silniejsze od niej okazują się często inne czynniki.
Po lekturze „Ptaśka" Williama Whartona
Kiedy w maju 1996 roku przygotowywałem się do spotkania z Williamem Whartonem, sięgnąłem do jego „Ptaśka"
w tłumaczeniu Jolanty Kozak. Niniejszy rozdział chciałbym poświęcić pięciu jego fragmentom. Oto dwa pierwsze:
.Jeszcze jedno jajko leży nie wyklute. To znaczy, że małych jest cztery"; „Nowe pisklaki rodzą się wszystkie jednego
ranka. Są cztery".
Nie zgłaszam żadnych poprawnościowych zastrzeżeń do zdania ostatniego. Mamy w nim do czynienia ze
związkiem zgody między podmiotem i orzeczeniem w liczbie mnogiej. Składnia taka obowiązuje przy liczebnikach
przedziału dwa-cztery: pisklaki są cztery -tak jak np. cztery kobiety stoją, trzy auta jadą, dwadzieścia dwie osoby
przyszły.
Nie mogę jednak zaakceptować zdania z pierwszego wypowiedzenia: „Małych jest cztery". Poprawne byłyby
konstrukcje małych jest pięć czy małych jest sześć - tak jak pięć kobiet stoi, sześć aut jedzie, dwadzieścia siedem osób
przyszło - ze składnią rządu obowiązującą przy liczebnikach powyżej czterech, czyli z podmiotem w dopełniaczu i
orzeczeniem w liczbie pojedynczej. Ponieważ w tekście mówi się o czterech ptaszkach, należało całemu
wypowiedzeniu nadać formę następującą: Jeszcze jedno jajko leży nie wyklute. To znaczy, ze są cztery małe".
A dlaczego tak często się słyszy niepoprawne połączenia typu padło cztery bramek, przyszło dwadzieścia trzy
osoby, zostało dwie minuty - zamiast padły cztery bramki, przyszły dwadzieścia trzy osoby, zostały dwie minuty?
Odpowiedź jest prosta: połączeń z liczebnikami powyżej czterech, przy których obowiązują związki rządu, jest więcej i
dlatego mamy ochotę, by tym typem składni objąć wszystkie konstrukcje z liczebnikami. Działa tu zatem ogólno
językowy mechanizm upraszczający (proszę zauważyć, że także na gotowych formularzach druków znajdują się tylko
czekające na związki rządu połączenia typu: przybyło—osób, opuścił—godzin, ukończyło bieg—zawodników).
A teraz dwa następne fragmenty „Ptaśka": „No i tak wszystko apiać od początku", ,Juz teraz widzę, jak łatwo
byłoby mi zrobić z siebie wielkiego gieroja". Mamy w nich dwa wyrazy rosyjskie: apiać -„znów, znowu, w kółko" i
gieroj - „bohater".
Oba te słowa funkcjonują w naszym codziennym językowym obcowaniu, wzbogacając - jak pńkaz czy bumaga -
jego ekspresję. Ale język rosyjski to sąsiad naszej polszczyzny, pozostający z nią od wieków w ścisłych kontaktach.
Czy wplatanie potocyzmów-rusycyzmów do wypowiedzi chłopców amerykańskich-bohaterów „Ptaśka", którego akcja
toczy się w latach trzydziestych naszego stulecia, jest stylistycznie uzasadnione?
Dotykam tu, oczywiście, niuansów pracy translatorskiej, ale myślę, że moje wątpliwości nie są bezzasadne. Jestem
natomiast absolutnym zwolennikiem takich pomysłów słowotwórczych jak ten, z którym się zetknąłem w jeszcze
jednym fragmencie książki Whartona: „Właśnie skończyłem krzątać się przy ptakach iż utęsknieniem czekam na
tegonocny sen". Skoro mamy w języku polskim formację tegoroczny, dlaczego nie moglibyśmy czasem posłużyć się
analogiczną strukturą tegonocny czy - dajmy na to - tegoletni?! Czynny stosunek do ojczystego języka przejawia się
właśnie w zdolności do tworzenia tego typu słów, pozostających w całkowitej zgodzie z regułami systemowymi, tyle że
nie wspieranych powszechnym zwyczajem społecznym. Raz jeszcze więc zachęcam wszystkich użytkowników
polszczyzny, by korzystali z przebogatych możliwości systemu językowego. Zdolność przetwórcza polskich słów jest
przecież niebagatelnym atutem stylistycznym.
Vaclav Havel - mistrz słowa i intelektu
W rozmowach prywatnych oraz w wystąpieniach publicznych często ujawniam swój więcej niż serdeczny stosunek
do czeskiego pisarza i prezydenta Vaclava Havla. Jest on moją wielką sympatią polityczną i intelektualną. Toteż gdy w
grudniu roku 1992 otrzymywał doktorat honoris causa naszego Uniwersytetu Wrocławskiego, uroczystość ta stała się
dla mnie pretekstem do poświęcenia jednego z odcinków telewizyjnej „Ojczyzny polszczyzny" językowym problemom
związanym z jego imieniem i nazwiskiem.
Ale i sam Vaclav Havel, a nie tylko jego imię i nazwisko, zasługuje na szczególne potraktowanie. Im dłużej obcuję
z tekstami czeskiego prezydenta, tym coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jest on nie tylko wielkim
myślicielem, intelektualistą, lecz także wytrawnym mistrzem słowa.
Czyż nie było oratorskim majstersztykiem jego przemówienie na powitanie w Czechosłowacji papieża Jana Pawła
II? Osią konstrukcyjną tej słynnej przemowy uczynił wtedy Havel niezwykłe składniowo i treściowo wypowiedzenie
nie wiem, czy wiem, co to jest cud. Powtórzone około dziesięciu razy - w konstrukcjach typu: Nie wiem, czy wiem, co
to jest cud, ale cudem jest to, że jesteś tu dzisiaj; nie wiem, czy wiem, co to jest cud, ale cudem jest to, ze jesteś w
wolnej, suwerennej Czechosłowacji - wejdzie kiedyś z pewnością do podręczników retoryki (nieodparcie nasuwa się tu
skojarzenie z powtórzeniami, należącymi do typowych figur stylistycznych Biblii, np. Biada wam, uczeni w piśmie i
faryzeusze, obłudnicy - siedem razy powtórzone we fragmencie Ewangelii św. Mateusza 23,13-36).
Zachwycające językowo było przemówienie prezydenta Republiki Czeskiej z okazji wręczenia mu Nagrody Karola
Wielkiego za zasługi na rzecz integracji europejskiej (uroczystość odbyła się 15 maja 1996 roku w Akwizgranie).
Głębokie myśli o perspektywach naszego kontynentu Havel rozwinął, wychodząc od...etymologii Europy:
„Sprawdziłem niedawno - powiedział, skąd właściwie Europa wzięła swoją nazwę i nieco zaskoczony stwierdziłem, że
zdaniem wielu badaczy termin ten ma swój prapoczątek w akadyjskim słowie erebu, które oznacza zmierzch lub zachód
słońca. Na pierwszy rzut oka może się wydać, iż tego rodzaju odkrycie nie nastraja zbyt optymistycznie: wszak słowo
zmierzch łączymy tradycyjnie z wyobrażeniem jakiegoś końca, zaniku, porażki, upadku lub zbliżającej się śmierci. Pod
pewnymi względami są to skojarzenia uzasadnione; wraz ze zmierzchem rzeczywiście coś się kończy. Ale też od
niepamiętnych czasów to właśnie wieczór był porą, kiedy człowiek zastanawiał się nad tym, co zrobił w ciągu dnia, nad
sensem lub bezsensem swoich działań, oraz snuł plany na dzień następny".
Więc jak będzie z naszą Europą? Czy mamy rzeczywiście do czynienia z jej zmierzchem, czy z niepowtarzalną
szansą cywilizacyjną? Mówi Havel: „Wydaje mi się, ze owa chwila zmierzchu, będąca okazją do autorefleksji,
mobilizuje nas, byśmy pamiętali o tradycji europejskiej, przyznając otwarcie, że istnieją wartości, które są ważniejsze i
większe od naszych doraźnych działań, i że jesteśmy odpowiedzialni nie tylko wobec swojej partii, swojego elektoratu,
swojego lobby czy państwa, ale de facto wobec całego rodzaju ludzkiego, łącznie z tymi, którzy przyjdą po nas, i że
wreszcie, w ostatniej instancji, werdykt o wartości naszych czynów zapadnie zupełnie gdzie indziej niż w kręgu
śmiertelników, którzy nas otaczają".
To ostatnie zdanie kieruje nasze myśli w stronę transcendencji. I ona jest nieustannie obecna w tekstach
Havlowych. W znanych, pisanych z więzienia „Listach do Olgi", będących moją ulubioną lekturą filozoficzną, Boga
nazywa Havel niezmiennie horyzontem absolutnym („Tylko poprzez ten świat mogę się odnosić także do tego
wyższego, absolutnego horyzontu"), W przemówieniu akwizgrańskim pojawiają się inne określenia: Sędzia nad
gwiazdami (powtórzone za Fryderykiem Schillerem w zdaniach: „Życie w świętym kręgu wolności wymaga przysięgi i
zobowiązania w obliczu Sędziego nad gwiazdami", ,Jak gdybyśmy już całkiem zapomnieli o Tym, który jest Sędzią nad
gwiazdami"), Autorytet („Wolność możliwa jest tylko wtedy, gdy bierze na siebie odpowiedzialność przed
Autorytetem, który ją przewyższa"), Ten, w którego Europa wierzy już od dwóch tysiącleci.
To ostatnie stało się podstawą pointującego fragmentu akwizgrańskiego przemówienia: „Najwięcej dla świata
uczynimy wówczas, gdy będziemy działać w zgodzie z nakazami naszego sumienia, czyli tak, jak sądzimy, że
chcielibyśmy postępować wszyscy. Europa musi pokornie i bez ostentacji wziąć na swoje ramiona krzyż dzisiejszego
świata i naśladować Tego, w którego wierzy już od dwóch tysiącleci, ale w imię którego wyrządziła także sporo zła.
Wówczas zdoła wypełnić najlepszą treścią owo pojęcie zmierzchu, któremu podobno zawdzięcza swoje imię"
(cytowane fragmenty przemówienia akwizgrańskiego przełożył z czeskiego Andrzej Babuchowski - „Gość Niedzielny"
z 16 czerwca 1996 roku; fragment „Listów do Olgi", PWN, Warsza-wa-Wrocław 1993 - w tłumaczeniu Elżbiety
Szczepańskiej).
24 kwietnia 1997 roku Havel przemówił w Bundestagu. Tym razem przedmiotem jego rozważań stało się słowo
ojczyzna: „Rozumiemy zwykle pod tym pojęciem - powiedział - kraj, gdzie żyje naród, do którego należymy. Kiedy
dzisiaj powie się ojczyzna, większość ludzi będzie rozumiała ją jako strukturę zamkniętą, z góry daną, poddającą się
dokładnej definicji i nie prowokującą do dalszych rozmyślań".
Czy takie rozumienie jest jedynie możliwe, słuszne i rokujące jakieś perspektywy? Czy nie należałoby zjawiska
ojczyzny przynajmniej raz jeszcze zanalizować? Mówi Havel: „Najczęściej używanym i najbardziej odpowiednim
słowem na oznaczenie tego, co po czesku nazywa się ojczyzną, jest Heimat. Pochodzi ono z pragermańskiego słowa h e
im a, które oznaczało nie tylko świat nam bliski, doskonale znany, a więc jedną z warstw naszych stron rodzinnych,
lecz również świat i wszechświat w ogóle, w całości, a więc unwersum. Podobnie sta-roislandzkie słowo heimpekja
znaczy mówić o stronach rodzinnych i ojczyźnie, ale także rozmyślać o wszechświecie, a więc filozofować".
Co się kryje za tą pierwotną dwuznacznością słowa ojczyzna? Według czeskiego dramaturga i prezydenta
wyjaśnienie jest proste: „Ojczyzna najwyraźniej była kiedyś rozumiana jako pewne uobecnienie świata, jako jego obraz
czy też możliwość wejrzwna~w~je-go głąb. To, co doskonale znamy, co nas otacza, w czyrwcS^ewrf^ stopnia się
orientujemy, czego bezpośrednio doznajemy ff doświadcz-my, było jak gdyby jedynie powierzchnią kryształu, w i cały
kosmos. Ojczyzna czy strony rodzinne - tak rozumiane - nie wydzielają nas bowiem z wszechświata, ale przeciwnie - z
wszechświatem owym nas wiążą. Tak więc pierwotne słowo ojczyzna nie oznacza żadnej zamkniętej struktury, ale
przeciwnie - strukturę otwierającą. Jest to most między człowiekiem a kosmosem, odwołanie tego, co znane, do tego,
co nieznane, tego, co widzialne, do tego, co niewidzialne, tego, co zrozumiałe, do tego, co tajemnicze, tego, co
konkretne, do tego, co ogólne. Jest to pewny grunt pod nogami, grunt, na którym człowiek stoi, by móc się wspinać ku
niebu" .
A ja myśli te chciałbym dopełnić słowami ks. prof. Janusza St. Pasierba: „Małe ojczyzny uczą żyć w ojczyznach
wielkich, a przede wszystkim - w wielkiej ojczyźnie ludzi".
Skrzydlate słowa
Oto fragment artykułu Leopolda Ungera z jednego z numerów „Gazety Wyborczej": „Bez nowej zreformowanej
Unii jej poszerzenie w ogóle nie wchodzi w grę. Dokument z Turynu jest więc ważny dla Warszawy, Pragi itd. I choć
lista określonych w nim priorytetów odbiega od oczekiwań PECO, to trzeba się z tym pogodzić. Jak? Ano, jak zawsze
w Polsce, sięgając do wieszczów. Można optymistycznie za Słowackim powiedzieć: Niech żywi nie tracą nadziei albo
pesymistycznie za Mickiewiczem: Kto wchodzi do mnie, żegna się z nadzieją".*
Bardzo znamienne i słuszne jest stwierdzenie „Brukselczyka" o stałym w Polsce sięganiu do wieszczów.
Aleksander Bocheński w „Rzeczy o psychice narodu polskiego" powie z nutą sarkazmu, że ideałem Polaka było zawsze
napisanie poematu i oddanie życia w bitwie. Językowym zaś znakiem wyjątkowej roli literatury w dziejach naszego
narodu jest stała jej obecność w różnego typu tekstach w postaci tzw. skrzydlatych słów, czyli często przytaczanych cy-
tatów ze znanych utworów, wchodzących do frazeologii języka potocznego i odgrywających w nim rolę aluzyjnych
powiedzeń stosowanych w odpowiednich sytuacjach, nierzadko bez wyraźnej świadomości ich pochodzenia.
Odnajdujemy je przede wszystkim w nagłówkach prasowych. Bo i tytuł w tytule to jeden z najbardziej ulubionych
środków stylistycznych ludzi pióra. I tak np. tytułem publikacji o jakichś bezsensownych przedsięwzięciach są bardzo
często „Syzyfowe prace" (powieść Żeromskiego), a o beznadziejnym czekaniu na coś - „Czekając na Godota" (sztuka
Becketta). Jeśli czekanie jest neutralniej-sze pod względem emocjonalnym, pojawiają się modyfikacje Bec-
kettowskiego oryginału - typu Czekając na rzemieślnika. Czekając na formę. Czekając na remont.
A teraz inne przykłady - dosłowne przytoczenia tytułów literackich: „Samotny biały żagiel" - podpis pod zdjęciem
łabędzia (por. powieść Katajewa), „Obcy" - art. o opuszczonym przez wszystkich człowieku (por. powieść Camusa),
„Ożenek" - relacja sądowa (por. sztukę Gogola), „Piekło kobiet" - art. o przerywaniu ciąży w Nowej Zelandii (por.
szkic Boya-Żeleńskiego), „Zaczarowane koło" - art. o sytuacji w polskim teatrze (por. sztukę Rydla), „Szlachetne
zdrowie"- art. poświęcony problemom zdrowotnym (por. fraszkę Kochanowskiego), „Jesienna nuda" (por. sztukę
Niekrasowa), „W poszukiwaniu straconego czasu" - reportaż z dnia na budowie (por. powieść Prousta).
Najczęściej pojawiają się parafrazy znanych tytułów: „Tropami Smętka" - reportaż ze spływu kajakowego na
Mazurach (por. Wańko-wicz, „Na tropach Smętka"), „Alchemik słowa" - wspomnienie o Janie Parandowskim (por.
tegoż „Alchemię słowa"), „Sportowa smuga cienia" (por. Conrad, „Smuga cienia"), „Stary człowiek i życie" (por.
Hemingway, „Stary człowiek i morze"), „Traktat o pozornej robocie" (por. Kotarbiński, „Traktat o dobrej robocie"),
„Wiatr od—Pogoni", „Wiatr od gór" (por. Żeromski, „Wiatr od morza"), „Żywot człowieka aktywnego" (por. Rej,
„Żywot człowieka poczciwego"), „Kanada pachnąca muzyką" (por. Fiedler, „Kanada pachnąca żywicą"), „W 96
filmów dookoła świata" - relacja z festiwalu filmów krótkometrażowych w Oberhausen (por.Yeme, „W 80 dni dookoła
świata"), „Pojednanie z bronią" - art. o zjeździe Stowarzyszeń Muzeów Broni (por. Hemingway, „Pożegnanie z
bronią"), „Trzeźwemu biada?" - art. o pladze pijaństwa (por. Gribojedow, „Mądremu biada"), „Rękopis znaleziony w
operze" - relacja z festiwalu piosenki w Sopocie (por. Potocki, „Rękopis znaleziony w Saragossie"), „Miłość w bardzo
starych dekoracjach" - rec. przedstawienia „Spór" wrocławskiej pantomimy (por. Różewicz, „Śmierć w starych
dekoracjach"), „Dyscyplina niejedno ma imię" (por. la Mure, „Miłość niejedno ma imię").
Tytuły literackie to, oczywiście, niewyłączne skrzydlate słowa. Jeszcze popularniejsze są fragmenty znanych
wierszy, dramatów czy powieści. Zdecydowanie najczęściej Polacy nawiązują do twórczości Mickiewicza: „Gwałt
gwałtem się odciska" (tytuł relacji o próbie zbiorowego gwałtu w Rumunii, zakończonej—pobiciem i puszczeniem
nago gwałcicieli przez niedoszłą ofiarę - dziewczynę trenującą karate), „Ciemno wszędzie" (art. o sytuacji polskiego
brydża), „Głucho wszędzie" (art. o sytuacji polskiej piłki nożnej), „Mierz fundację na zamiary", „De cię trzeba cenić..."
(art. o rękopisie „Pana Tadeusza)", „Zbłądzili pod strzechy", „Patrzaj w serce" (art. o transplantacji serca), „Szkoła
męczy, nudzi, przestrasza", „Nam strzelać nie kazano" (ulubiony nagłówek dziennikarzy sportowych, gdy piszą
sprawozdanie z meczu, który się zakończył wynikiem bezbramkowym), „Kobieto, puchu marny", „Kraj lat
dziecinnych", „Nasz naród jak lawa", „Do przyjaciół Moskali".
Przywoływani są i inni klasycy: Słowacki („Smutno mi, Boże", „Dwa na końcach swych przeciwnych bogi", „Nie
pójdę z wami waszą drogą kłamną", „Duchowi memu dała w pysk", „Język giętki", „Milcz, serce"), Norwid („Do kraju
tego, gdzie kruszynę chleba...", „Odpowiednie dać rzeczy słowo", „Polska przemienionych kołodziejów", „Ideał sięgnął
bruku", „Ojczyzna jest to wielki zbiorowy obowiązek", „W krainie schorowanej wyobraźni"), Fredro („Paweł i Gaweł",
„Zupa z gwoździa", „Nie uchodzi, nie uchodzi", „Osiołkowi w żłoby dano", „Wolnoć Tomku w swoim domku", „Znaj
proporcją, mocium panie'^), Wyspiański („A to Polska właśnie", „Trza być w butach na weselu", „A tu pospolitość
skrzeczy", „Teatr mój widzę ogromny", „Cóż tam, panie, w polityce?", „Co się w duszy komu gra", „Chocholi taniec").
Wszystkim przytoczonym tu konstrukcjom przysługuje szczególna moc sugestii zbiorowej. Skrzydlate słowa literatury
to polska ^specyfika kulturowo-językowa^ może zanikająca, może coraz bardziej elitarna, ale istotnie wpływająca na
wyobraźnię przeciętnego użytkownika polszczyzny.
Trudno jednak nie zauważyć, że coraz natarczywiej jest dziś ona atakowana przez inne obiegowe formy językowe,
takie jak fragmenty piosenkarskich szlagierów (To byty piękne dni, Dziwny jest ten świat, A mnie jest szkoda lata,
Kolorowe jarmarki, Kochać - jak to łatwo powiedzieć. Jadą wozy kolorowe) czy slogany reklamowe.
Znakiem czasu jest kariera tych ostatnich. Dzieci potrafią nimi dialogować przez kilka minut! Sam się przyłapuję
na natychmiastowych skojarzeniach leksykalnych typu warto - z Wartą warto, wizja - to nie wizja, to Vizir czy
najlepsze - podaj to, co najlepsze. Złości mnie to nieraz - tak jak się niecierpliwię, gdy nie mogę się doczekać na ten czy
inny program telewizyjny (zwłaszcza mecz piłkarski!), skazany na poprzedzającą go serię reklam. Wiem jednak dobrze,
że stanowią one integralną część kultury masowej, a jej formuły zaczynają pełnić funkcję właśnie skrzydlatych słów.
Wystarczy na przykład, że jakiś tekst prasowy poświęcony jest szeroko pojętemu praniu, czyszczeniu, a już
zdecydowana większość dziennikarzy decyduje się na nagłówek Ociec, prać?!, będący powtórzeniem
najpopularniejszego chyba sloganu-cytatu z Sienkiewicza.
Zdarza się, że jakiś fragment przechodzi znamienną drogę od piosenkarskiego szlagieru - przez tekst reklamowy -
do elitarnego czasopisma. Oto Andrzej Rosiewicz zaśpiewał najpierw Czy lubi pani czaczę, czy czaczępani zna?.
Później pojawiła się znana modyfikacja reklamowa: Czy lubi pani ATLAS, czy ATLAS pani zna?, a w końcu
„Tygodnik Powszechny" zdecydował się na tytuł Czy lubi pani Czycza, czy Czycza pani zna? (artykuł-wspomnienie o
zmarłym pisarzu Stanisławie Czyczu).
W tym momencie trzeba postawić pytanie: czy tego typu pomysł nie jest stylistycznym zgrzytem? Nie może tutaj
nie razić wyraźny kontrast między frywolnym charakterem konstrukcji-pierwowzoru a okolicznościami (czyjaś śmierć),
które sprowokowały autora do tej modyfikacji.
Podobnie wypada ocenić zachowanie pewnego profesora, który w poważnym programie telewizyjnym zaczął swą
wypowiedź od słów:
„To, co mam do przekazania, wypowiem z pewną taką nieśmiałością", będących - oczywiście - nawiązaniem do
reklamowego wyrażenia z pewną taką nieśmiałością, dotyczącego podpasek higienicznych.
Nie razi trawestacja tej konstrukcji w dowcipnym felietonie, którego autor pisze o jednym z polityków, że z pewną
taką kabaretową zuchwałością demonstrował pistolecik.
Inny felietonista nie napisał o jednoczesnej jeździe na rowerze i rozmowie przez telefon komórkowy, lecz myśl tę
zwerbalizował następująco: ,Jqłem w duchu wychwalać ideę jazdy na rowerze i rozmowy przez telefon komórkowy w
jednym". Jest to, naturalnie, parafraza szamponu i odżywki w jednym.
Ten ostatni slogan tak działa na wyobraźnię ludzi pióra, ze jego modyfikację zdarzyło mi się znaleźć w jeszcze
jednym wycinku prasowym: „Pomnik trzy w jednym przypomina ruską babę: dwa starsze pomniki ukryte sq we
wnętrzu trzeciego, najnowszego". Nagłówek zaś całego artykułu brzmiał: Jak Kłodzko na pomnikach oszczędza. TRZY
W JEDNYM.
Powiedzmy wreszcie, że w czasie kampanii prezydenckiej na pewno nie byłoby haseł Bądź sobą. Wybierz Wałęsę i
Pietrzak krzepi, gdyby wcześniej nie zapadły w powszechną świadomość językową slogany Bądź sobq. Wybierz Pepsi i
Mars krzepi (ten ostatni jest trawestacją znanego przedwojennego Cukier krzepi, wymyślonego -jak wiemy - przez
Melchiora Wańkowicza).
Jak widać, wiele sloganów reklamowych wzbogaciło polski system stylistyczny, funkcjonując na zasadzie
skrzydlatych stów. Jeśli nie dochodzi do wyraźnej dysharmonii formy i treści, jak w dwu opisanych wyżej przykładach,
nie może być mowy o konflikcie tekstu reklamowego z szeroko pojętą kulturą języka.
W językowym kręgu rodziny
Terminologię rodzinną tworzyła kiedyś wielka grupa wyrazowa. To rozbudowane słownictwo, precyzyjnie
określające poszczególne stopnie pokrewieństwa, ściśle oddzielające przodków po mieczu (agnati post gladium) od
przodków po kądzieli (agnati post fusum), okazywało się jednak coraz mniej przydatne w miarę zacieśniania się
familijnych więzi tylko do kręgu osób sobie najbliższych: ojca, matki, babci, dziadka, brata, siostry, wujka, ciotki. Nie
można się więc dziwić, że odeszło w językową przeszłość.
Któż z nas, współczesnych, zna na przykład dawną snechę, sneszkę, czyli synową? Owa snecha zwała braci
mężowych dziewierzami, siostry męża - zełwami, zołwami lub zełwicami, a żony braci mężowych - jątrwiami albo
jqtrewkami. Rodziców męża snecha określała przez całe wieki jako świekrów, ją samą zaś nazywano także często
niewiastkq (bo nic się o niej nie wiedziato, gdy wchodziła do rodziny; to określenie znane jest do dziś na Śląsku).
Teściami (dawn. częściami) byli tylko dla męża rodzice żony. Tenże mąż nazywał brata żony (dzisiejszego
szwagra) szurzym. Już w XVI wieku zapomniano zupełnie o nieciach i nieściorach - potomstwie brata lub siostry. Syn
brata to dziś bratanek, córka brata - bratanica, syn siostry - siostrzeniec, a córka siostry - siostrzenica. Kiedyś
funkcjonowały jeszcze takie postacie, jak synowiec, brataniec, bratan, braciniec (dwie ostatnie - głównie na Śląsku),
synowica, siestrzan, siestrzanek, siestrzanka.
Ciotą, ciotko, była i jest zarówno siostra ojca, jak i matki. Na naszych oczach obumiera stryj, stryjek, czyli brat
ojca, wyparty przez wuja, wujka, który kiedyś oznaczał tylko brata matki. Ciotką i wujkiem są dziś za to dla
najmłodszych także przyjaciele i bliscy znajomi ich rodziców, co jest potwierdzeniem odchodzenia od dalszych
związków familijnych ku relacjom koleżeńskim, opartym na wolnym wyborze.
Na nieuchronne odejście z codziennego obiegu językowego skazane są i takie określenia, jak stryjna, stryjenka -
„żona stryja", wuj-na, wujenka - „żona wuja". Nikt też już męża ciotki nie nazwie nacio-tem czy pociotem (ostał się
jeszcze żartobliwy podatek - „daleki krewny"). To również jest obecnie pojemny znaczeniowo wuj, wujek.
Dziecko to historyczne zdrobnienie. Kiedyś było w powszechnym obiegu dziecię, a także zupełnie dziś nieznane
czędo. Warto wspomnieć, że formy wnuk i wnuczka tez miały postacie oboczne - wnęk i wnęka.
Ojciec i matka to, oczywiście, rodzice, ale rodzic był aż do początków naszego stulecia tylko „ojcem" („napirwszy
nasz rodzic Adam" - pisał na przykład Szymon Starowolski pod koniec XVI wieku, „syn nie poszedł w siady swego
rodzica" - czytamy u Henryka Mościckiego, urodzonego w roku 1881), rodzica zaś to jeszcze dla Mickiewicza synonim
matki (w „Konradzie Wallenro-dzie": „Wilija, naszych strumieni rodzica, dno ma złociste i niebieskie lica"). Jak
wiemy, szerzy się obecnie zwyczaj określania mianem rodzica - albo ojca, albo matki (ja aprobuję tę ewolucję for-
malno-znaczeniową, ale wielu normatywistów ciągle jej nie akceptuje).
Ojciec, jak już wiemy z pierwszego rozdziału tej książki, miał pierwotne brzmienie ociec. Wtórne ;' w tym
rzeczowniku jest fonetycznym efektem powszechnego w XV/XVI wieku przekształcania się grup głoskowych -cc-,
-dźc- w -je-. Ponieważ od dopełniacza zaistniały artykulacyjne warunki tej dźwiękowej ewolucji (formy occa, occu,
oćcem, oćcze przekształciły się w ojca, ojcu, ojcem, ojcze), także i mianownikowy ociec wchłonął to wtórne j
(wyrównał się w ten sposób temat fleksyjny tego rzeczownika).
Matka - historyczne zdrobnienie, urobione przyrostkiem -ka -jest słowem o praindoeuropejskim rodowodzie. Jego
prasłowiańska postać to mati, kontynuowana na gruncie polskim jako mąci, a potem mac(w dopełniaczu: macierze, stąd
macierz). Szokująca dla współczesnych użytkowników polszczyzny może być informacja, że jednym z synonimicznych
określeń matki była też... maciora. W przejmujących XV-wiecznych „Żalach Matki Boskiej pod krzyżem" czytamy:
„Proścież Boga, wy miłe i żądne („potrzebujące") maciory, by wam nad dziatkami nie były takie to pozory („widoki")".
Dopiero później dokonała się ewolucja znaczeniowa maciory, dziś oznaczającej „samicę świni".
Inne formy żeńskie też zresztą zmieniały swe treściowe zakresy i stylistyczne zabarwienia. I tak towarzyszką życia
męża była najpierw małzona, małżonka (skrzyżowanie niemieckiego pnia Mahl i rodzimej żony). Żona natomiast długo
była najpowszechniejszym ogólnym określeniem osoby płci żeńskiej. Stała się ona nazwą matrymonialną, gdy kobieta
przestała być wyrazem frywolnym, a nawet obraź-liwym (jedna z bohaterek „Sejmu niewieściego" Marcina Bielskiego,
tworzącego w XVI wieku, skarży się: „Męże nas ku więtszemu zelżeniu kobietami zową") i mogła przyjąć funkcję
neutralnego pod względem stylistycznym określenia istoty płci żeńskiej (z kolei nie-nacechowana ekspresyjnie
dziewka, synonim dziewczyny, stała się z czasem słowem o wybitnie ujemnym znaczeniu - „kobieta lekkich
obyczajów").
W szkicu tym przywołałem kilka form funkcjonujących w bliskiej mi gwarze śląskiej. Rejestr ten mógłbym
uzupełnić o takie postacie, jak ojce, ojcowie - „rodzice" (powszechnie znane i w innych regionach), cera - „córka",
chmoś- „kum", gniozdurek - „najmłodsze dziecko w domu", libsta - „narzeczona", potek, potka - „chrzestny,
chrzestna", starka - „babcia", staroszek, starzyk - „dziadek", ta-cik - „ojciec, tato, dziadek, starszy człowiek", ujek -
„wujek", zowit-ka - „panna z dzieckiem", żynich - „pan młody".
Wraz z formami polszczyzny ogólnej tworzą one ciekawą mozaikę nazewniczą, nieuchronnie jednak skazaną na
ilościowy regres -jeszcze jeden językowy znak czasu.
W językowy m kręgu medycyny
Lingwistę rozpatrującego zjawiska językowe w szerszym aspekcie teorii międzyludzkiej komunikacji musi
szczególnie interesować wyjątkowość relacji lekarz - pacjent. Ten drugi przychodzi do pierwszego z całą swoją ludzką
biedą, z całą psychofizyczną biedą - podkreślmy. A miser res sacra („biedny rzeczą świętą") - mówił Seneka. Czy
zapracowany lekarz zawsze jest świadom tej sytuacji komunikacyjnej? Czy pamięta o zasadzie Hipokratesa primum
non nocere („po pierwsze nie szkodzić"), rozpatrywanej z punktu widzenia językowego stosunku do chorego
człowieka? Chciałoby się mu więc przypomnieć: pomóc nie zawsze możesz, pocieszyć - zawsze możesz, pocieszyć
słowem dobrym, łagodnym, przynoszącym ukojenie.
„W skromnym wspomnieniu pragnę przywołać postać lekarza, by wszystkim lekarzom oddać należną cześć -
mówił legendarny kaznodzieja przemyski i wrocławski ks. prof. Julian Michalec. Gorlice -podkarpackie miasteczko.
Okupacja. W szpitalu nikt nie śni jeszcze o penicylinie i nie ma nawet bandaży. Bandażują nas papierem. Dyrektor
chirurg - nazywał się Jan Rybicki - dysponuje sankami i swoim siwkiem, ale najczęściej na noc nie jedzie do domu, ale
zostaję w gabinecie. Koło północy, kiedy gorączka pooperacyjna się wzmaga, jak biało odziany den wchodzi do sali na
palcach i - nachylając się nad ciężko chorym - pyta: N o, jak się czujesz, dziecko? Niech on teraz jeszcze za grobem
odbierze należną mu cześć".
Wyjątkowy charakter lekarskiego powołania stoi u źródeł powiedzeń znanych w całym cywilizowanym świecie:
Medice, cum te ipsum
- „lekarzu, troszcz się o samego siebie", medicus curat, natura sanat
- „lekarz leczy, natura uzdrawia", mens sana in corpore sano -„w zdrowym ciele zdrowy duch", similia similibus
curantur - „podobne leczy się podobnym" (zasada homeopatii i medycyny ludowej).
Lekarz - zdrowie - choroba to kategorie tak ważne egzystencjalnie dla każdego człowieka, że tworzą jeszcze jedną
rozbudowaną grupę skrzydlatych słów. Przywołajmy kilkanaście z nich: Najwięcej doktorów na świecie (słowa
przypisywane Stańczykowi, szesna-stowiecznemu błaznowi Zygmunta Starego), Lekarz leczy chorobę, a zabija
pacjenta (Francis Bacon 1561-1626), „Lekarstwa na miłość"
- tytuł utworu Owidiusza z 2 r., „Czas - lekarz zła" (Menander 342-291 p. n. e.) - stąd zdanie św. Augustyna Czas leczy
rany, „Lekarz mimo woli" - tytuł komedii Moliera z r. 1666, „Lekarz swojego honoru" - tytuł dramatu Calderona z r.
1637, Umieram z pomocy zbyt wielu lekarzy - słowa wypowiedziane na łożu śmierci przez Aleksandra
Macedońskiego, Klasyczne jest to, co zdrowe; romantyczne to, co chore (J. W. Goethe), Choroba ta nie jest na śmierć,
ale dla chwały Bożej
- Nowy Testament; do tego cytatu nawiązuje „Choroba na śmierć"
-
dzieło S. Kierkegaarda, „Dziecięca choroba lewicowości w komunizmie" - tytuł książki Lenina (por. współczesne
dziecięca choroba demokracji, dziecięca choroba ustrojowej transformacji itp.), „Piękna choroba" - tytuł powieści
Mieczysława Jastruna z r. 1961, Trzeba wiedzieć, ze to jest Sopliców choroba, że im oprócz ojczyzny nic się nie
podoba (Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu"), Byłem chory, a nawiedziliście mnie - Biblia, „Chory z urojenia" -
tytuł komedii Moliera z r. 1673, Mamy chorego człowieka, poważnie chorego człowieka w naszych rękach - car
Mikołaj I o Turcji w rozmowie z ambasadorem angielskim Hamiltonem Seymourem (1852), „Turek jest chory" - tytuł
pieśni duchownego niemieckiego Alberta Poysela z r. 1683; niemal równocześnie Thomas Roe, ambasador angielski w
Istambule, porównywał Turcję do ciała starego, chorego człowieka, „O doktorze Hiszpanie" - tytuł fraszki Jana
Kochanowskiego, Chory na Moskala (Stefan Żeromski), Jak w medycynie nie masz chorób, tylko są chorzy, tak w
świecie moralnym nie masz win, tylko
SĄ
winni (Henryk Sienkiewicz w „Rodzinie Połanieckich").
A ileż frazeologizmów medycznych wokół nas! Popatrzmy: ważyć jak w aptece - „ważyć skrupulatnie, skąpo",
dokładność aptekarska - „dokładność drobiazgowa", robić coś po aptekarsku - „robić coś bardzo dokładnie", choroba
go wie!, ty chorobo!, cię choroba!, chorować na coś - „bardzo czegoś pragnąć", chorować na kieszeń - „nie mieć
pieniędzy", cos jest lekarstwem na coś (np. na ciemnotę -oświata), na upór nie ma lekarstwa, czas najlepszy lekarz, czas
wszystko uleczy, trzeba przeciąć ten wrzód - „trzeba zastosować radykalne środki", to trzeba jak lancetem - „trzeba
działać szybko, ostro, radykalnie".
Dołączmy do nich przysłowia: każda choroba ma swoje lekarstwo - „nie ma sytuacji bez wyjścia", na choroby są
sposoby, pańska choroba - ubogiego zdrowie, chory na śmierć, a zjadłby ze ćwierć, nie każdy chory, co stęka, chorego
zdrowy nie wyrozumie, chorego pytają -zdrowemu dają, co człowiek - to lekarz, dobry kucharz - dobry lekarz.
Jakże znamienne było w ostatnich latach minionego okresu naszych dziejów, że - bezradni wobec powszechnej
niemożności załatwienia czy kupienia czegokolwiek - posługiwaliśmy się na co dzień dwoma terminami
psychiatrycznymi: obłędem i paranoją. Czy dziś wróciły już one na swoje miejsce pierwotnego przeznaczenia?
Jako zaś kibic sportowy rejestrowałem przykłady licznych metafor budowanych na podstawie skojarzeń ze
słownictwem medycznym: „Polska szermierka jest bardzo chora, a jej leczenie będzie bardzo trudne", „To stanowczo
za mało, aby twierdzić, że polska koszykówka żyje i że są nadzieje na poprawę jej samopoczucia", „Szpada znajduje się
obecnie w letargu", „Bez gier zespołowych sport jest kulawy", „Futbolowy AIDS paraliżuje stadiony" (artykuł o
chuliganach boiskowych), „Sytuacja w boksie wymaga ostrych cięć", „Mamy po olimpiadzie wrzód do przecięcia",
„Powierzchowne cięcia PZPN-wskim skalpelem nie uleczą tej jątrzącej się rany", „Podawanie aspiryny nie uleczy
piłkar-stwa", „Owszem, reprezentacja może być podłączona do k r opiów -k i jeszcze przez najbliższe półrocze",
„Olimpijski medal potrzebny jest jak tlen pokręconemu światkowi polskiego judo", „Nasi piłkarze potrzebują erki".
A skoro już się w medycznym kręgu znajdujemy, zatrzymajmy naszą uwagę na połączeniach wyrazowych lekarz
medycyny, lekarz stomatologii, lekarz weterynarii. „Szczególnie denerwujące jest to pierwsze - pisze pani doktor z
Poznania. Przecież ja leczę człowieka, a nie medycynę, tak zresztą jak lekarz weterynarii nie leczy tejże weterynarii, ale
przychodzi z pomocą zwierzętom!".
Lekarz ludzi był, jest i będzie dla mnie i dla większości Polaków po prostu lekarzem. Lekarz leczący zęby to
dentysta (łac. dens, den-tis - „ząb"), lekarz dentysta, stomatolog (gr. stoma, stomatos -„usta"), lekarz stomatolog, lekarz
zwierząt zaś to weterynarz (łac. ve-terina - „stare, doświadczone bydło robocze - woły, osły, muły juczne"), lekarz
weterynarz.
Do świata tych funkcjonujących od lat określeń wdarły się jednak konstrukcje, wzbudzające odruch sprzeciwu i
wspomnianej pani doktor z Poznania, i wielu innych osób. Ba - znajdują się te połączenia w ustawie wśród innych
tytułów zawodowych. A i ktoś, kto w czasie rozmowy ze mną bardzo chciał być poprawny, powiedział, że jego brat jest
lekarzem medycyny, co jest wyraźnym potwierdzeniem ogromnego wpływu polszczyzny oficjalnej, urzędowej na nasze
codzienne zachowania językowe.
Trudno jednak - na zdrowy rozum - nie przyznać racji przeciwnikom kontrowersyjnych połączeń i ich odczuciom
treściowo-gramatycznym. Przecież wyraz lekarz znaczy tyle co „ten, który leczy" - tak jak np. malarz to „ten, który
maluje", a z takimi formami łączą się przydawki dopełniające, np. malarz obrazów, czyli „ten, który maluje obrazy".
Najprecyzyjniejsze byłyby zatem określenia lekarz ludzi i lekarz zwierząt, składające się z nazwy wykonawcy czyn-
ności leczenia i z nazwy tych, na kogo się ta czynność kieruje. Ponieważ się jednak nie przyjęły, mówi się na ogół o
lekarzu i o weterynarzu.
Urzędowy lekarz medycyny czy lekarz weterynarii grzeszy przeniesieniem treści drugiego składnika połączenia do
składnika pierwszego (medycyna to przecież nauka o zdrowiu i chorobach człowieka oraz sztuka, umiejętność leczenia
chorych i zapobiegania chorobom;
weterynaria to nauka o zdrowiu i chorobach zwierząt oraz sztuka, umiejętność leczenia chorych zwierząt).
Przed prawie trzydziestoma laty prof. Witold Doroszewski namawiał do zrezygnowania z takich skrupułów
znaczeniowo-składniowych i do posługiwania się tytułem lekarz weterynarii, społecznie dowartościowującym lekarza
zwierząt. Ja - broniłbym powszechnych odczuć użytkowników polszczyzny. Dlatego opowiadam się raz jeszcze za
lekarzem, weterynarzem i dentystą, a w tekstach oficjalnych -za lekarzem, lekarzem weterynarzem i lekarzem
stomatologiem.
Chrystus - chrzest - chrześcijanin
W jednym z listów pasterskich ordynariusz gliwicki biskup Jan Wieczorek uświadomił swoim diecezjanom, że
polszczyzna jest wyjątkowym językiem europejskim, w którym takie słowa, jak chrześcijanin czy chrześcijaństwo, nie
są etymologicznie związane z Chrystusem (w innych językach ten związek jest oczywisty, np. w niemieckim: Christus -
Christ, Christentum, w angielskim: Christ - Chri-stian, Christianity). Od jakiej podstawy słowotwórczej biorą w takim
razie swój początek rzeczowniki chrześcijanin i chrześcijaństwo? Poniższy wywód historycznojęzykowy pokaże, że
pośredni związek z Chrystusem mają i one.
Zacząć trzeba od informacji, że pierwotne postacie naszych wyrazów to krześcijanin, krześcijaństwo, a także - co
bardzo ważne - krzcić, krzest i krzestny. Czytamy w tekstach staropolskich: „Każdy krześcijan" („Kazania
gnieźnieńskie" z końca XIV w.), „Za zbawienie wszech krześcijanów" („Psałterz puławski" z końca XV w.). Formę
krztu cytuje „Słownik warszawski" (z lat 1900-1927) jeszcze z Wacława Potockiego (1621-1696), a ze Stanisława
Orze-chowskiego (1513-1566) - nawet krstu. Ba, w „Słowniku języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z roku 1861
hasła krzest i krzestny figurują jako równorzędne warianty postaci chrzest, chrzestny (ale mamy tam już tylko
chrześcijanina i chrześcijaństwo).
Dodajmy, że pierwotne k- dochowało się w gwarowym brzmieniu krzesny (bardzo popularnym np. na Podhalu), a
także w języku rosyjskim, gdzie funkcjonują kriest - „krzyż", kriestit - „chrzcić", kriestjanin - „chłop".
Konfrontacja z tymi ostatnimi postaciami rozjaśnia już wszelkie wątpliwości etymologiczne: nasze prymarne formy
krzest, krzcić, krześcijanin, krześcijaństwo mają nagłosowe k-, bo są związane ze starosłowiańskimi podstawami krist -
„krzyż" i kristiti - dosł. „znaczyć krzyżem". Inaczej mówiąc: krześcijanin i krześcijaństwo pochodzą od krztu, a ten od
czasownika kristiti (od krist - dzisiejszy krzyż). Pod wpływem brzmieniowego podobieństwa i skojarzenia z
Chrystusem (krist - Christ) stare brzmienia ustąpiły tym z nagłosowym ch- i dziś mamy: chrzcić, chrzest, chrzestny,
chrześcijanin, chrześcijaństwo. W tym sensie można zatem mówić, co zasygnalizowałem na początku, o pośrednim
wpływie Chrystusa na współcześnie obowiązujące formy wyrazowe.
Również pod wpływem słów z wtórnym nagłosowym ch- zakrystia (niem. Sakristei, ze starowłoskiego sacristia, od
sacrista - „sługa kościelny, zakrystian") w ustach wielu Polaków przekształca się w zachrystię - z niepoprawnym ch.
A ja myślę, że warto sobie uświadomić mechanizm tego typu brzmieniowych asocjacji, przy okazji poznając dzieje
słów tak ważnych w historii naszego języka i narodu.
Domus - dom - tum
Jakie jest pochodzenie nazwy miejscowości Tum, leżącej koło Łęczycy, znanej dzięki zabytkowej kolegiacie z XII
stulecia? Czy można przyjąć, że słowo tum, którym określano w dawnych czasach katedry, kolegiaty i inne znaczne
obiekty sakralne, stanowi zniekształcenie wyrazu dom?
Nazwa miejscowości Tum, obok której znajdował się najstarszy gród z VI-VIII w., niewątpliwie nawiązuje do tumu
- słynnej kolegiaty benedyktyńskiej z roku 1161 (któż z nas nie pamięta z podręczników historii fotografii romańskiego
tumu pod Łęczycą!). Nie mylą się ci, którzy widzą etymologiczne powinowactwo tumu i domu. U ich źródeł stoi,
oczywiście, łaciński domus - „dom, także dom kościelny, czyli kościół", tyle że brzmienie-określenie budowli sakralnej
przyjęło się u nas pod wpływem niemieckiej wersji z ubezdźwięcznionym nagłosowym t- (tuom). We współczesnej
niemczyźnie jest znów nagłosowe dźwięczne d- (der Dom - „katedra"), w polszczyźnie natomiast tum w takim się
brzmieniu utrwalił, stając się z biegiem lat słowem archaicznym, regionalnym, wypartym przez katedrę (gr. kathedra -
„krzesło, siedzenie").
Sięgnięto po niego przy tworzeniu przymiotników-określeń dwu pięknych Ostrowów - najstarszych części Poznania
i Wrocławia. Są to, jak wiadomo, Ostrowy Tumskie, a nie Katedralne. Myślę, że taka wersja nazewnicza przydaje
dostojeństwa tym wyjątkowo urokliwym częściom obu starych grodów - nadwarciańskiego i nadodrzańskiego.
„Słownik języka polskiego" pod red. Maurycego Orgelbranda z roku 1861 podaje, że tum oznaczał także „kopułę
kościelną" („Kościół w Kielcach Giedeon zmurować dał z kwadratu i pół tumu założył").
Wracając zaś do domu, warto dodać, że jest to słowo wszystkich ludów słowiańskich, a jego związek z łac. domus,
gr. domos czy ind. dama uświadamia nam językową wspólnotę z ludami indoeuropejskimi, które na początku II
tysiąclecia p.n.e. zajmowały obszary rozciągające się od Indii po Europę (stąd nazwa).
Archaiczność domu sprawia, że od wieków używa się go w kilku odcieniach znaczeniowych: budynek mieszkalny
(np. dom parterowy, dom na Nowym Świecie), mieszkanie w ogóle, siedziba (nie zastałem go w domu, możesz w tym
chodzić po domu), rodzina, domownicy (staropolski dom szlachecki, pan domu, pani domu, z domu Kowalska, cały
dom był na nogach), ród, dynastia (dom panujący, dom Habsburgów), zakład, instytucja (dom Boży = kościół, dom
wycieczkowy, dom wariatów, dom poprawczy, dom handlowy, dom przedpo-grzebowy).
; Obfita jest też związana z domem frazeologia: wszędzie dobrze, ale (lecz) w domu najlepiej; gość w dom, Bóg w
dom (w wersji żartobliwej: gość w dom. Boże uchowaj!), czuć się (poczuć się) jak u siebie w domu; jestem w domu! -
„rozumiem, domyślam się"; w cudzym domu nie zawadzajże nikomu; doma (czyli „w domu") - jak chcesz, u^udzi - jak
przystoi; wolnoć Tomku w swoim domku.
.; .Z domem należy łączyć również takie imiona, jak Domamir, Do-WStrad, Domastaw, Doman. Bądź do nich, bądź
do wyrazu pospolitego dom nawiązują dzisiejsze nazwiska: Domach, Domaczko, Domaj, SHomak, Domal, Domała,
Domaniec, Domanik, Domaradzki, Domań-<Nl, Damaszek, Domasławski, Domaszkiewicz, Damaszko, Domisz,
Ut>mkowicz.
Prowincjalny -prowincjonalny
Oto obszerny fragment listu, jaki otrzymałem od pewnego zakonnika-jezuity: „Niemieckie połączenie Provinzial-
Konserwator oddałem przez prowincjalny konserwator, a redaktor książki poprawił na prowincjonalny konserwator, co
wydaje mi się błędne, a nawet komiczne, bo to tak prawie, jakbym pisał o niefachowym, niedouczonym konserwatorze.
Moim zdaniem przymiotniki prowincjalny i prowincjonalny mają całkiem różne znaczenia. Prowincjalny dotyczy
prowincji jako jednostki administracyjnej, a prowincjonalny to „oddalony od ośrodków kulturalnych, od stolicy,
małomiasteczkowy, zacofany". Słowniki języka polskiego nie wyjaśniają sprawy. Na ogół podają dwa znaczenia
prowincji - jako jednostki administracyjnej i jako miejscowości oddalonej od ośrodków kultury, ale przymiotnik
rejestrują tylko jeden - prowincjonalny. Autorzy leksykonów jakby nie wiedzieli, że w zakonach powszechnie się
używa formy prowincjalny dotyczącej jednostki administracyjnej (np. kongregacja prowincjalna, nigdy -
prowincjonalna). Witold Doroszewski w „Słowniku języka polskiego" z r. 1965 umieścił wprawdzie przymiotnik
prowincjalny, ale zaopatrzył go w kwalifikator dawności i utożsamił znaczeniowo z postacią prowincjonalny. W
„Słowniku poprawnej polszczyzny" z r. 1973 ten sam Doroszewski ostrzega:
prowincjonalny (nie: prowincjalny). Nic więc dziwnego, że - opierając się na tym słowniku - redaktorzy stale mi
zmieniają słowo prowincjalny na prowincjonalny, a czasem nawet prowincjała na prowincjonała, co jest już zupełnie
bezsensowne".
Mamy tu do czynienia z typowym przykładem konfliktu między współczesnymi odczuciami a tradycją językową.
Rzeczywiście -w polszczyźnie ogólnej nie ma już przymiotnika prowincjalny, bo i nie ma potrzeby częstego używania
określenia związanego z prowincją - zakonną czy świecką jednostką administracyjną. Jest tylko forma prowincjonalny.
Rzecz bardzo znamienna: gdy spytałem jednego z wrocławskich franciszkanów, jakiej formy przymiotnikowej
urobionej od podstawy słowotwórczej prowincja używa się w jego zgromadzeniu, spontanicznie powiedział, że jest nią
- zgodna ze zwyczajami polszczyzny ogólnej - postać prowincjonalny. Po kilku minutach jednak od tegoż duchownego
otrzymałem telefoniczną informację, że i na tablicy, i na pieczęci mają wrocławscy franciszkanie z ulicy Kasprowicza
tradycyjne brzmienie Kuria Prowincjalna.
l tę tradycję w odniesieniu do języka kościelnego należy uszanować, skoro w wielu zakonach nadal funkcjonują
jako jednostki administracyjne prowincje. Trudno się też nie zgodzić z ojcem jezuitą, że w języku ogólnym
przymiotnika prowincjonalny często używamy z wyraźnie negatywnym odczuciem emocjonalnym (np. prowincjonalny
donzuan, gęś prowincjonalna), co też jest argumentem za utrzymaniem dubletu prowincjalny-prowincjonalny.
I wreszcie - za zachowaniem postaci prowincjalny w języku kościelnym przemawia i to, że jeszcze w XIX wieku
była ona rejestrowana przez słowniki języka polskiego, i to bez żadnych kwalifikatorów. Czytamy np. w słowniku
Orgelbranda: „Prowincjalny - od prowincji. Różnili się dawniej więksi kasztelanowie od mniejszych rozległością
jurysdykcji, stąd pierwszych prowincjalnymi, drugich powiatowymi zwano. Ob. Prowincjonalny".
Rzecz o rzeczy
Kiedy w latach pięćdziesiątych Stefan Reczek zaczął redagowanie cotygodniowej rubryki poprawnościowej we
wrocławskim „Słowie Polskim", zdecydował się na tytuł „Rzecz o języku", nawiązując do pierwotnego znaczenia
rzeczownika rzecz - „mowa, przemowa, mówienie, język", wynikającego z jego pokrewieństwa z czasownikiem rzec -
„powiedzieć". Czytamy w tekstach staropolskich:
„Ani żadna rzecz z ust waszych wynidzie" („Biblia królowej Zofii" z r. 1455), „Przydaj rozum k mej rzeczy" („Legenda
o świętym Aleksym" z r. 1454), „Ulisses rzecz abo mowę głośną miał" (Erazm z Rotterdamu, „Księgi, które zową
język, z łacińskiego na polski wyłożony", Kraków 1542), „Rozwodzić się z rzeczą" (Grzegorz Knapski 1564-1638),
„Uczynił rzecz do wszego rycerstwa w te słowa" (XVI w.), „Com je przełożył z łacińskiej rzeczy" (Maciej Wierz-bięta
1523-1605), „Wirydarze z łacińskiej rzeczy od zieloności są zwane" (Piotr Krescentyn, „Księgi o gospodarstwie",
Kraków 1549).
Nasza rzecz o języku to zatem mowa o języku, mówienie o języku
- w pierwotnym, etymologicznym znaczeniu. Wierny mu jest do dziś np. język czeski, w którym ręcz (pisana przez c z
daszkiem) utrzymała się jako „mowa", „język".
U nas od najdawniejszych czasów była rzecz słowem bardzo pojemnym znaczeniowo. Teksty staropolskie
potwierdzają używanie jej w kilku znaczeniach: „sens, myśl" („Krótkie słowa Platanowe, ale rzecz w sobie mają
poważną" - ks. Jędrzej Wargocki pół. XVI w. -pocz. XVII w.), „fakt, rzeczywistość" („Stoików z rzeczą słowa się nie
zgadzają" - Łukasz Górnicki 1527-1603), „sposób" („Taką rzeczą lepiej się nie żenić" - Piotr Skarga 1536-1612),
„mnogość, mnóstwo" („Niezliczona rzecz rycerstwa w domowych rozterkach poginęła" - Maciej Stryjkowski ok. 1547
- po 1582), a i „stosunek miłosny, spółkowanie" („W ten czas, gdy ją wziął i rzecz popełnił"
- Erazm Gliczner ok. 1535 - ok. 1600, .Jakoby spał z białą głową, sprawując z nią rzecz cielesną" - Marcin Siennik XVI
w.).
W powszechnie używanym od w. XVI zroście rzeczpospolita, będącym kalką łac. res publica, odkrywamy rzecz
jako „dobro". A że przymiotnik pospolity występuje tu w dawnym znaczeniu „wspólny, należący do ogółu, publiczny",
rzeczpospolitą najlepiej interpretować jako „dobro wspólne".
„Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z r. 1861 zaopatrzył nasz rzeczownik w piętnaście znaczeń.
„Słownik języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka z r. 1978 definiuje rzecz w tej samej mniej więcej liczbie
znaczeń: „przedmiot materialny" (rzeczy powszedniego użytku, ciepłe rzeczy, używane rzeczy, rzeczy osobiste), „to, co
jest jadalne" (jadać różne rzeczy), „dzieło sztuki, dzieło naukowe" (rzecz wydana drukiem, czytać ciekawą rzecz),
„temat, treść, wątek utworu literackiego" (spis rzeczy - „spis rozdziałów książki, spis treści"), „sprawa wchodząca w
zakres czyichś zainteresowań, czyjegoś działania" (interesować się, zajmować się różnymi, wieloma rzeczami), „treść
wypowiedzi, przedmiot myśli, desygnat" (wyrażać jakąś rzecz w słowach), „czynność, czyn, postępek, fakt,
wydarzenie, okoliczność" (rzecz niecodzienna, rzecz naturalna), „sprawa" (wyjaśniać jakaś rzecz, przeprowadzić rzecz
do końca), w filozofii - „cokolwiek, co może być przedmiotem postrzeźenia zmysłowego, ma właściwości przestrzenne
i trwa w czasie" (rzecz sama w sobie).
„Słownik frazeologiczny języka polskiego" Stanisława Skorupki z r. 1968 rejestruje aż sto szesnaście
najczęstszych typów połączeń ze słowem rzecz.
A ja napisałem o tym wszystkim, przytłoczony obfitością znaczeń i cytatów, by przygotować materiałowe zaplecze
do odpowiedzi Telewidzowi z Legnicy. Korespondent wyraża zastrzeżenia poprawnościowe wobec wypowiedzi typu
„inflacja to jest taka rzecz...", „wejście do struktur europejskich jest rzeczą niezwykle trudną". Dodaje przy tym: „Dla
mnie rzecz to jest coś, co posiada masę i gęstość, czyli materia. Studiowałem nauki ścisłe, stąd i moja rozterka".
W pierwszym zdaniu także ja nie użyłbym słowa rzecz. Powiedziałbym raczej o inflacji, że jest zjawiskiem. W
zdaniu drugim rzecz mnie zupełnie nie razi (co najwyżej można by się upominać o krótsze wypowiedzenie „wejście do
struktur europejskich jest niezwykle trudne"), Łagodząc zaś niepokoje Telewidza, raz jeszcze chciałbym zwrócić uwagę
na przeogromną pojemność znaczeniową wyrazu rzecz. I taki stan trwa od wieków!
Zaglądam na koniec do „Słownika poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny
Kurkowskiej z r. 1973. Przy haśle rzecz mamy jedno tylko ostrzeżenie: niepoprawna jest konstrukcja w tym rzecz, że...
- zamiast idzie (chodzi) o to, że...
Ale oto moja ulubiona książka poprawnościowa - „Słownik wyrazów kłopotliwych" Mirosława Bańki i Marii
Krajewskiej z r. 1994 - łagodzi ten werdykt. Autorzy piszą, że wyrażenie rzecz w tym być może pochodzi od roś. dieto
w tom, ale jego negatywną ocenę należałoby złagodzić, bo jest bardzo rozpowszechnione i znane od dawna. Wspo-
minany tu już „Słownik języka polskiego" pod red. Szymczaka ilustruje je kilkoma przykładami, m. in. z Orzeszkowej:
„W tym cała rzecz, ażeby biedni ludzie samymi sobą nie poniewierali".
Szczyt i zaszczyt
Czy tytułowe rzeczowniki mają taki sam źródłosłów? Bardzo często brzmieniowe podobieństwo dwu czy kilku
wyrazów jest przypadkowe. W wypadku szczytu i zaszczytu jednak o przypadku nie może być mowy, a ewolucja
znaczeniowa obu tych spokrewnionych ze sobą form jest bardzo ciekawym zjawiskiem historycznojęzykowym.
Szczyt znaczył pierwotnie tyle co dzisiejsza tarcza. Czytamy w tekstach staropolskich: „Tamo złamał jeś szczyt"
(„Psałterz floriański" z XV w.), „Szczyt wspomożenia twego, a miecz sławy twej" („Biblia królowej Zofii" z r. 1455),
„Weźmi czyn i szczyt" („Psałterz puławski" z końca XV w.). Szczytownikiem zwano tego, który nosił szczyt („Brona,
jaz jest za przebytkiem szczytowników"-„Biblia królowej Zofii"), a szczytnikiem - tego, który produkował, wyrabiał
szczyty (stąd liczne w Polsce nazwy miejscowe Szczytniki, pierwotnie oznaczające producentów szczytów; do tej
nazwy nawiązuje ulica Szczytnicka, przy której mieszkałem w pierwszych swych wrocławskich latach).
Drugie znaczenie szczytu to „obrona": „To jest nasz szczyt ostateczny"- pisał np. Mikołaj Rej (1505-1569).
Czasownik szczycić z kolei znaczył tylko i wyłącznie „bronić, chronić, osłaniać": „S z czy ć nas od śmierci przeklętej"
(„Książeczka Nawojki" z końca XV w.), „Szczycił ich" (Stanisław Murzynowski ok. 1528 - ok. 1553).
Taką samą parę znaczeniową jak szczyt i szczycić tworzyły formy zaszczyt i zaszczycić (do dziś w takim użyciu
pozostają w języku rosyjskim): „Czynią gotowość do dobywania zamku pod sporządzonym na zaszczyt przybytkiem"
(Wojciech Chrościński XVII/XVin w.), „I gdy nań nastąpił wiatr przeciwny jaki, miał ten zaszczyt od razu i nędzy
wszelakiej" (Samuel Twardowski ok. 1600-1660), „I zaszczycił mię we skryciu przebytku swego" („Psałterz floriański"
z XV w), „Pode ćmą miłosierdzia twego z a szczyci mię" („Modlitwy Wacława" z XV w.), „Ramionami swoimi
zaszczyci ciebie Pan Bóg" („Żołtarz Wróbla" z r. 1539).
Synonimami obrońcy były takie rzeczowniki, jak zaszczycicie!, zaszczytca i zaszczytciel.
Jak doszło do ewolucji semantycznej i ugruntowania się dziś obowiązujących znaczeń? Kluczem interpretacyjnym
jest kształt szczytu. Otóż szczyt, czyli tarcza, miał kształt spiczasty (dopuszczalna też jest pisownia szpiczasty). Od
niego właśnie przeniesiono znaczenie na wszelki szpic, wierzch - domu, dachu, góry. Ale współwy-stępowanie znaczeń
- pierwotnych i wtórnych - trwało wieki. Jeszcze „Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z r. 1861 pod
hasłem szczyt rejestruje, choć już z kwalifikatorem przestarzałości, znaczenie „puklerz, pawęża, tarcza", a także - bez
kwalifikatora - „obrona, ucieczka, ratunek".
We współczesnej polszczyźnie szczyt to już tylko „najwyżej wzniesiona część góry, najwyższy punkt jakiegoś
obiektu, wierzchołek, czubek", „najwyższy stopień, górna granica, punkt kulminacyjny czegoś, zenit, maksimum", a
szczycić się to tyle co „być dumnym z kogoś, z czegoś, chlubić się kimś, czymś, słynąć z czegoś". Ewolucję
semantyczną czasownika - od „bronić się" do „chlubić się czymś" -także trzeba wiązać z owym kierunkiem ku
wierzchołkowi, ku górze.
I wreszcie tylko tak można wytłumaczyć drogę, jaką przebył w polszczyźnie zaszczyt - od „obrony" do „tego, co
stanowi powód do dumy, co przynosi chlubę, co jest godnością, honorem".
Od Sasa do Łasa
„Zbliża się czas tworzenia list wyborczych. Olszewski chce ten proces kontrolować. Inaczej będzie miał partię od
Sasa do Łasa" - czytam w jednej z gazet. Co właściwie znaczy i skąd pochodzi wyrażenie od Sasa do Łasa
7
Jest ono skróconą wersją dłuższej konstrukcji jeden do Sasa, drugi do lasa, znaczącej tyle co „każdy mówi, myśli o
czymś innym", „o dwu osobach, przedmiotach, teoriach itp. bardzo się różniących między sobą, nie mających ze sobą
nic wspólnego". Cały zatem przytoczony na początku fragment można zinterpretować następująco: jeśli Olszewski nie
będzie kontrolował tworzenia list wyborczych, będzie miał partię składającą się z osób o bardzo zróżnicowanych
poglądach.
Zauważmy, że w gazetowym urywku oba rzeczowniki napisano dużymi literami (od Sasa do Łasa), w słownikach
natomiast drugi z nich zaczyna się małą literą (jeden do Sasa, drugi do lasa). Duża litera w Lesie z pierwszego zapisu
silniej związana jest z historią całego frazeologizmu. A dlaczego?
Sięgnijmy do książki Małgorzaty Baranowskiej „Warszawa. Miesiące, lata, wieki" (Wydawnictwo Dolnośląskie,
Wrocław 1996). Na s. 270 czytamy: „Warszawa - to skrzyżowanie dróg w środku Europy okazało się nieścieralne,
mimo ze od wieków kusiło zaborców i łupieżców. Nawet pierwsza koronacja, która się tu odbyła w kolegiacie św. Jana
(4 października 1705 r.), nie mogła naprawdę cieszyć, jak dawne koronacje w Krakowie. Do koronacji Leszczyńskiego
doszło bowiem za sprawą króla szwedzkiego Karola XII. Nowo koronowany król bardzo szybko był zmuszony uciekać
z kraju. Na jego miejsce powrócił, przy pomocy wojska rosyjskiego, August II Sas zwany Mocnym. Warszawa,
wykorzystywana i nękana przez obce wojska, nic na tych rozgrywkach nie zyskała. Po zmieniających się szybko
frakcjach, frontach i władcach zostało tylko na pamiątkę powiedzenie od Sasa do L a s a, znane wcześniej, ale
rozumiane inaczej. Otóż są są było zawołaniem na woły idące w zaprzęgu, zamiast k sobie, na l e w o. Kiedy woły
nierówno ciągnęły, mówiło się: jeden ciągnie są są, drugi do lasa. W Warszawie zastosowano to powiedzenie do
dynastii Sasów i Leszczyńskiego".
A skąd skojarzenie nazwiska Leszczyński z lasem? Jest ono jak najbardziej uzasadnione. Wszak nazwisko
Leszczyński jest tożsame brzmieniowo z przymiotnikiem leszczyński, utworzonym od nazwy miejscowej Leszno
(Leszczyńscy z Leszna - jak Taczanowscy z Taczano-wa, Radgoscy z Radgoszczy czy Zamojscy z Zamościa). Leszno z
kolei to kontynuant pierwotnej postaci Leszczno, utworzonej przez dodanie przyrostka -no do rdzenia leszcz-, takiego
jak w wyrazie leszczyna. A zatem las, leśny, leszczyna, laska, Leszczno (późn. Leszno), leszczyński, Leszczyński to
jedna rodzina wyrazowa!
Leszczno uprościło się do postaci Leszno (a stało się to najpóźniej w XV w.), bo zbitka spółgłoskowa -szczn- była
bardzo trudna, niewygodna fonetycznie. Przymiotniki budowano kiedyś na cząstkach rdzennych podstaw
słowotwórczych. Dodając do rdzenia leszcz- przyrostek -yński, zaczynający się samogłoską, stworzono formę poręczną
w wymowie. Dlatego zachowało się w niej rdzenne cz. Z nazwy Leszczno - powtórzmy - to cz wypadło.
Wracając zaś do lasu, trzeba na koniec powiedzieć, że jest on głównym trzonem wielu metaforycznych określeń,
takich np. jak nie czas żałować róż, gdy płoną lasy; za górami, za lasami; nauka nie poszła w las; bycz czymś w lesie;
im dalej w las, tym więcej drzew; natura ciągnie wilka do lasu; nie wywołuj wilka z lasu; nie było nas, był las - nie
będzie nas, będzie las; las sztandarów; las rąk; las tajemnic.
Kuźnia - kuźnica - kuzienny - kuźniczy
W „Słowniku języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z r. 1861 kuźnia i kuźnica traktowane są jak wyrazy
synonimiczne o znaczeniu „budynek, gdzie warsztat kowalski, kowalnia". „Słownik języka polskiego" Trzaski, Everta i
Michalskiego z r. 1935, opracowany pod red. Tadeusza Lehra-Spławińskiego, uświadamia czytelnikom wtórność
kuźnicy, wywiedzionej od kuźni, i jako pierwsze podaje różne definicje obu tych haseł: kuźnia - „warsztat kowalski",
kuźnica - „fabryka, zakład topienia żelaza i urabiania go w sztaby". W drugim jednak znaczeniu kuźnica i w tym
leksykonie uznana jest za synonim kuźni.
We współczesnym „Słowniku języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka (ost. wyd. z r. 1992) kuźnia to
tyle co „warsztat rzemieślniczy, zakład przemysłowy lub oddział zakładu, w którym wykonuje się przedmioty
metalowe za pomocą kucia (odkuwki); warsztat kowalski; pomieszczenie, budynek, w którym mieści się taki warsztat",
kuźnica natomiast to „dawny zakład hutniczy z dymarką i młotem napędzanym kołem wodnym".
We wspomnianym dziele Trzaski, Everta i Michalskiego kuźnia w znaczeniu przenośnym to „miejsce, gdzie się
coś zwykle złego przygotowuje, sporządza (np. ich dom był kuźnią plotek)", podczas gdy my powiemy dzisiaj
metaforycznie i bardzo ciepło o kuźni talentów, czyli „instytucji bądź środowisku, z którego wywodzi się wielu
utalentowanych ludzi", co potwierdza współczesny słownik.
Ten ostatni rejestruje także przymiotniki: kuźniczy - od kuźnicy (hala kuźnicza, piec kuźniczy, narzędzia kuźnicze)
oraz kuzienny -od kuźni (piec kuzienny). Nam, wrocławianom, bliższa jest - oczywiście - ta pierwsza formacja, bo
mamy przecież między Uniwersytetem a Rynkiem ulicę Kuźniczą. W słynnym poemacie Walentego Roździeńskiego
„Officina ferraria abo huta i warstat z kuźniami szlachetnego dzieła żelaznego" z r. 1612 można się zetknąć z trzecim
wariantem przymiotnikowym - kuźniczny.
W Jaworze natomiast są od lat siedemdziesiątych Zakłady Ku-ziennicze i ulica Kuziennicza. Tak je wtedy
nazwano. Czy określenia te spełniają kryteria poprawności językowej? - pytają mieszkańcy miasta.
Zanim odpowiem na ich pytanie, zwrócę uwagę na asymetrię formalną, jaka się obecnie wytworzyła w relacjach
rzeczownikowo--przymiotnikowych omawianych tu form. Jak napisałem wyżej, postać kuźniczy pochodzi od kuźnicy,
a kuzienny - od kuźni. Ponieważ we współczesnej technice kuźnica została wyparta przez kuźnię, tej ostatniej
odpowiada przymiotnik kuźniczy, choć genetycznie związany jest nie z nią, lecz z kuźnicą.
Choćby nie było we Wrocławiu ulicy Kuźniczej, musiałbym napisać, że to brzmienie jest najbliższe odczuciom
współczesnych Polaków. Taką formację wywiodą oni spontanicznie i od kuźni, i od kuźnicy. Brzmienie kuzienny, choć
zarejestrowane w słowniku Szymczaka, jest już praktycznie zapomniane.
Zakłady Kuziennicze w Jaworze (i od nich ulica Kuziennicza) to twór, który niewątpliwie powstał przez analogię
do Zakładów Włókienniczych, z formalnego punktu widzenia zaś przymiotnik ten jest skrzyżowaniem dwu
zarejestrowanych przez słowniki konstrukcji:
kuzienny i kuźniczy. O archaicznym charakterze pierwszego z nich już napisałem. Dlatego myślę, że i Zakłady, i ulica
powinny być określone mianem Kuźniczych.
Postrzegać i spostrzegać
W jednym z czasopism znajduję wypowiedzenie: „Rosja postrzegana jest jako kraj, który tępił obywateli i wynosił
na piedestał potwory". Na zebraniu słyszę głos kolegi: „Instytucja ta jest postrzegana jako jednostka kłopotliwa dla
wszystkich". A Telewidz z Radomia pyta: „Dlaczego teraz wszystko i wszędzie się postrzega, a nie spostrzega? Co to
za dziwna moda?".
Że postrzeganie stało się formą modną, nie ulega wątpliwości. Na przeciętnym użytkowniku języka robi wrażenie
postaci lepszej, intelektualno-inteligenckiej. Czy jest ono jednak - mimo podobieństwa brzmieniowego - tożsame
znaczeniowo ze spostrzeganiem, co sugeruje Korespondent?
Kiedyś tak było, o czym informują zarówno słowniki współczesne, jak i dawniejsze. W słowniku Orgelbranda z r.
1861 czytamy: postrzegać - „niespodzianie rzuciwszy na coś okiem, zwracać na to uwagę, spostrzec, obaczyć,
zobaczyć, zoczyć" („Wszedłszy do pokoju, postrzegam albo postrzegłem na stole spory worek czerwonych złotych",
„Nie postrzeze złodzieja jako ten, co kradnie").
Dziś postrzegać to tyle co „uświadamiać sobie wrażenie wywołane działaniem bodźca zewnętrznego na narząd
zmysłowy". Pod hasłem subiektywizm czytamy np. w encyklopedii: „stanowisko teorio-poznawcze, według którego
przedmiot poznania istnieje tylko w zależności od indywidualnych sposobów i warunków postrzegania". Wrażenia
docierają do nas za pośrednictwem różnych zmysłów, toteż czasownik postrzegać używany jako termin psychologiczny
czy filozoficzny ma znaczenie ogólne, wyraźnie różniące się od tego, które przypisane jest formie spostrzegać -
tożsamej z zauważać. „Dopókim chmur nad tobą nie spostrzegł gromadzących się, nie ostrzegałem" - pisał Zygmunt
Krasiński w jednym ze swych listów, a to znaczy, że „nie ostrzegał, dopóki nie widział gromadzących się chmur,
dopóki nie zwracały one na siebie jego uwagi".
Postrzeganie to proces psychiczny: nagromadzone doświadczenia, przyswojone przez nasz intelekt, pozwalają się
wypowiedzieć o jakimś elemencie otaczającej rzeczywistości - o Rosji, o tej czy innej instytucji (że wrócę do
przykładów otwierających rozdział), o tym czy innym człowieku, o narodzie, o rządzie, o sporcie, o szkolnictwie itp.
Powiem: spostrzegłem kolegę na ulicy, ale: postrzegam go jako egoistę (to znaczy tak go oceniam na podstawie
obserwacji jego zachowań, docierających do mnie przez dłuższy czas).
Myślę, że teraz wszyscy z łatwością odróżnią postrzeganie - „reagowanie na wrażenia" od spostrzegania -
„zauważania".
„ Gdzie płyniesz Wisłą, księżycu ? "
W jednym z wierszy cyklu „Strofy wiślane", zatytułowanym „Rozważania semantyczne", ą mnie dedykowanym
(serdeczne dzięki!), Jan Nagrabiecki wytyka rodakom niewłaściwe posługiwanie się słowami gdzie i dokąd: „Używają
gdzie zamiast dokąd, jakby to było obojętne. Na pytanie gdzie? odpowiadają słowa: tu - tam, bo wskazują miejsce, a nie
kierunek, na pytanie zaś dokąd? odpowiada słowo wskazujące stronę świata. Zamieszkam, gdzie na gałązce huśta się
wiatr - dobrze to powiedziane; gdzie płyniesz Wisłą, księżycu ? - powiedziane źle! Dokąd płyniesz?- trzeba pytać o
kierunek. Prawda, profesorze z telewizyjnego serialu?".
Nie mogę się w pełni utożsamić z poetą co do reguł operowania formami gdzie i dokąd. W polszczyźnie
współczesnej nie przestrzega się już rygorystycznie rozróżnienia dokąd idziesz?, dokąd jedzie ten pociąg? (kierunek)-
gdzie jesteś?, gdzie stoisz? (miejsce), obowiązującego np. w języku niemieckim (tylko wohin gehst du? - „dokąd
idziesz?", wohin faehrt dieser Zug? - „dokąd jedzie ten pociąg?"; wykluczone są zdania z wo? - „gdzie?").
To wymienne używanie naszej pary wyrazowej, z przewagą gdzie w mowie potocznej, ma długą tradycję,
utrwaloną w wielu znanych tekstach literackich. Któż z nas nie zna początku „Marii" Malczewskiego: „Hej, ty na
szybkim koniu, gdzie pędzisz, Kozacze?". „Niby powinien byłby napisać dokąd pędzisz? Wiersz jednak nie razi" -pisał
przed laty prof. Witold Doroszewski. A i u Mickiewicza można znaleźć fragmenty z gdzie, np. w III części „Dziadów":
„I sam nie wiesz, gdzie l e cis z, sam nie wiesz^ co zdziałasz", „ Z drżeniem ziemi czyż ludzie głąb nurtów docieką,
gdzie pędzi, czy się domyśla?".
Jeszcze słownik Orgelbranda konstrukcje typu gdzie jedziesz? określa jako błędne, prowincjonalne. Ale już w
„Słowniku orto-epicznym" z r. 1937 (wznawianym wielokrotnie po r. 1945 jako „Słownik poprawnej polszczyzny")
Stanisław Szober pod hasłem gdzie wymienia jako znaczenia równorzędne „w jakim miejscu" (gdzie jesteś?) i „dokąd,
w jakim kierunku" (gdzie idziesz?).
„Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego i Kurkowskiej z r. 1973 ustalenie to na s. 119
potwierdza: dokąd idziesz? albo gdzie idziesz?
Przestrzegających rozróżnienia dokąd idziesz? (kierunek) -gdzie jesteś? (miejsce) nie namawiam, oczywiście, do
zrezygnowania z tego przyzwyczajenia. Takim postępowaniem językowym dają oni wyraz szacunkowi dla
znaczeniowej precyzji. Proszę ich jednak, by łaskawszym okiem patrzyli na tych, którzy tak rygorystyczni nie są.
Jak zobaczyliśmy, już od dawna-panowała w tej materii duża swoboda. Nie można także zapominać o
wielofunkcyjności słów. Przecież nasze gdzie jest też np. równoważne połączeniom z zaimkiem który,
rozpoczynającym zdanie podrzędne określające jakieś miejsce: „Weszli do przedziału, gdzie było jeszcze miejsce", „był
w pokoju, gdzie wisiała duża lampa". W języku potocznym gdzie to również partykuła wzmacniająca, uwydatniająca
kontrast, nierealność lub niemożliwość czegoś: „Byłem tam z pięć, gdzie -z dziesięć razy!", „gdzie tu myśleć o
wyjeździe!".
Ostrzegam natomiast przed używaniem gdzie, jeśli zdanie podrzędne w ogóle się nie odnosi do miejsca, np.
„Nieprzyjemna była rozmowa, gdzie dowiedzieliśmy się..." (zamiast: „Nieprzyjemna była rozmowa, z której
dowiedzieliśmy się...").
„Spolegliwość aż do bólu"
Taki tytuł nosił artykuł w jednym z numerów katowickiej „Trybuny Śląskiej". Jego treścią były problemy
Rybnickiej Spółki Węglowej, a ściślej - takie jej działania, które - wbrew rachunkowi ekonomicznemu - pozwalają
jednak utrzymywać dotychczasowe miejsca pracy i unikać poważnych konfliktów społecznych. Nietrudno się zatem
domyślić, że tytułowa spolegliwość traktowana jest tutaj jako znaczeniowy odpowiednik uległości. Wspólność rdzenia
podpowiada coraz większej liczbie rodaków takie właśnie rozumienie spólegliwości: „Nasi wychowawcy liczyli, ze
pokolenie urodzone w Polsce Ludowej okaże się bardziej spolegliwe" (z art. Jana Walca o Władysławie Broniewskim),
„W szumie informacyjnym wytworzonym przez niektóre politykierskie kręgi i spolegliwe im media wokół spraw naszej
obronności ginie każdy głos rozsądku i politycznej rozwagi (z przemówienia gen. Tadeusza Wileckiego).
Spolegliwość - „uległość" - kłóci się ze słownikową definicją, motywowaną związkiem etymologicznym z
czasownikiem polegać (na kimś lub na czymś). Według niej człowiek spolegliwy to taki, na którym można polegać, to
osoba niezawodna, solidna, budząca zaufanie. W takim właśnie znaczeniu posługiwał się tym terminem w swoich
pracach prof. Tadeusz Kotarbiński i ja również tylko tak używam tego słowa. Znają je od dawna gwary południowego
Śląska, zna i czeszczyzna (spoiehiwy). Ciekaw jestem jego dalszych losów w naszym języku.
Twierdzę, że byłoby lepiej, gdybyśmy utrzymali pierwotne znaczenie przymiotnika spolegliwy, czyli „taki, na
którym można polegać". Jak widać, w sposób syntetyczny wyraża on treść, którą tradycyjnie trzeba było określać za
pomocą wielu słów. Po cóż zastępować nim dobrze spełniający swą funkcję wyraz uległy?
Ale i nie mogę nie powiedzieć, że siła nowych skojarzeń motywacyjnych poszczególnych form jest ogromna. Jeśli
przekroczy ona punkt graniczny, mierzony frekwencją użycia, nie pomogą definicje słownikowe i głosy
językoznawców. Obawiam się, że z takim zjawiskiem mamy do czynienia w wypadku przymiotnika spolegliwy. Ko-
jarzony nie z czasownikiem polegać (na kimś), ale z formą uległy, coraz częściej odbierany jest jak synonim tej
ostatniej.
A skoro już mówimy o konfliktach motywacyjnych... Z tej samej „Trybuny Śląskiej" dowiedziałem się o istnieniu
klubu sportowego Pasjonat Dankowice. Trudno przypuszczać, by w jego nazwie chodziło o tradycyjne znaczenie
„człowiek łatwo wpadający w pasję, złość; furiat, choleryk". Mamy tu do czynienia z pasjonatem - „kimś .ogarniętym
jakąś pasją, zamiłowaniem, hobbystą". Ponieważ w tym nowym znaczeniu posługuje się pasjonatem absolutna
większość użytkowników polszczyzny, zostało ono zaakceptowane - jako drugie - i przez Słownik wyrazów obcych z
roku 1995, i przez „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja
Markowskiego z tegoż 1995 roku.
Oto podtytuł pewnego artykułu prasowego: „Zagłębie inteligencji", pod nim zaś następujący tekst: „Petersburg
może się wydawać zagłębiem intelektualnym na tle całej Rosji, będącej w tym względzie pustynią". Jak ocenić zbitki
wyrazowe zagłębie inteligencji i zagłębie intelektualne?
Zacznijmy od refleksji słowotwórczej: zagłębie to forma należąca do tej samej rodziny wyrazowej co głąb, głębia,
głębina, pogłębić, zagłębić się, głęboki, głębokość. W słowniku Orgelbranda znajdujemy taką jej definicję:
„obszerniejsza, szersza dolina między górami, gdzie się jakby promieniami łączą inne pomniejsze doliny". Zasilona jest
ona przykładem: „w zagłębiach węgla kamiennego".
Współczesny słownik pod red. Szymczaka definiuje zagłębie jako „obszar, na którym występują i są eksploatowane
złoża węgla lub innych kopalin użytecznych": zagłębie węglowe, naftowe, siarkowe, Dolnośląskie Zagłębie Węglowe.
Podobnie określa się zagłębie w polskich encyklopediach: „obszar, na którym występują i są eksploatowane złoża
węgla lub innych kopalin użytecznych". Wymieniają one najważniejsze polskie zagłębia węglowe: Dolnośląskie
Zagłębie Węglowe, Górnośląskie Zagłębie Węglowe, Lubelskie Zagłębie Węglowe, Konińskie Zagłębie Węgla
Brunatnego, Turoszowskie Zagłębie Węgla Brunatnego, Lubińsko-Głogowskie Zagłębie Miedziowe.
Leksykon PWN z r. 1971 wspomina jeszcze Zagłębie Staropolskie - jeden z najstarszych w Polsce regionów wydobycia
i hutnictwa żelaza (I w. p.n.e.), ołowiu, miedzi i srebra, rozwinięty na obszarze Gór Świętokrzyskich.
Do tych nazw własnych możemy, oczywiście, dodać takie znane połączenia wyrazowe, jak Zagłębie Dąbrowskie
(kojarzymy z nim Dąbrowę Górniczą, Czeladź, Będzin, Sosnowiec) czy Zagłębie Ruhry (Essen, Duisburg, Dortmund,
Bochum, Gelsenkirchen).
W I lidze piłkarskiej mamy Zagłębie Lubin, a kibice pamiętają też Zagłębie Sosnowiec i Zagłębie Wałbrzych.
Od wielu lat, czego nie zdążyły zarejestrować słowniki, zagłębie jest używane w jeszcze innym znaczeniu: „obszar
intensywnej produkcji przemysłowej lub rolnej". Przykłady same cisną się pod pióro: zagłębie przemysłowe,
ceramiczne, chemiczne, sadownicze, truskawkowe, malinowe, hodowlane. Wielu użytkowników polszczyzny
kwestionuje tę innowację, ale doprawdy jest ona w naszym języku ustabilizowana. Zresztą - pozostajemy tu w
znaczeniowym polu działalności materialnej człowieka (zagłębie sadownicze - zagłębie węglowe).
Rażą mnie natomiast takie konstrukcje, w których zagłębie skojarzone jest z wytworami kultury duchowej:
zagłębie naukowe, zagłębie kulturalne, zagłębie turystyczne. Nietrudno się więc domyślić, że negatywnie oceniam
zagłębie inteligencji i zagłębie intelektualne. Bardzo daleko się tutaj odchodzi od znaczenia tradycyjnego naszego
rzeczownika. W sformułowaniach tych zdecydowanie lepsze byłyby słowa centrum lub ośrodek: centrum naukowe,
ośrodek naukowy, ośrodek kulturalny, centrum kulturalne, centrum turystyczne, ośrodek turystyczny, a także centrum
intelektualne i ośrodek intelektualny.
Pełny dzień ważnych spraw
Tytuł mniejszego rozdziału wymierzony jest przeciwko osobom •nadużywającym słów pełen i ważki. Wielu
rodaków posługuje się tymi formami częściej niż ich wariantami pełny i ważny, mimo że proporcje frekwencyjne
powinny być odwrotne. A dlaczego?
Postać pełen, będąca pozostałością po tzw. rzeczownikowej odmianie przymiotników, w zasadzie - tak jak wyrazy
zdrów, wesół, godzien, wart, żyw - może być używana tylko w funkcji orzecznika, czyli drugiego składnika orzeczeń
złożonych, których członem pierwszym jest słowo posiłkowe być: kosz jest (był, będzie) pełen - tak jak on jest (był,
będzie) z d rów, on jest wesół, nie jestem g o dzień, tyś jej niewart, „żyw już jest śmierci Zwyciężyciel" (fragment
jednej z pieśni wielkanocnych).
Nie powiemy przecież zdrów człowiek opuścił szpital czy wesół chłopiec stał przy drzwiach. Możliwe są tylko
konstrukcje zdrowy człowiek opuścił szpital i wesoły chłopiec stał przy drzwiach.
Słów pełny, zdrowy, wesoły, godny, żywy - i to jest przyczyna ich przewagi frekwencyjnej - używamy i w funkcji
przydawki (mam do niego pełne zaufanie, wesoły chłopiec stał przy drzwiach, zdrowy człowiek opuścił szpital), i w
funkcji orzecznika (kosz jest pełny, on jest zdrowy, on jest wesoły, on jest tego godny).
Mamy jeszcze jedną możliwość wykorzystania formy pełen: jako przydawki, po której następuje rzeczownik w
drugim przypadku-dopełniaczu, np. talerz pełen zupy, film pełen wrażeń, mecz pełen emocji.
Tak w ogóle jednak - powściągnijmy nasze przyzwyczajenie, by sięgać po wariant pełen. Bezpieczniejsza jest
postać pełny, choć i ona mogłaby się pojawiać rzadziej. Czy zawsze muszą to być np. pełna swoboda, pełne
zadowolenie, pełne zaufanie, pełny kwadrans i pełny etat? Są przecież i takie synonimy, jak całkowity, absolutny, cały
(całkowita swoboda, absolutne zaufanie, cały kwadrans, cały etat).
Zdecydowanie niepoprawne są też połączenia pełny wysiłek, pełna kondycja i pełny komplet (to ostatnie jest wręcz
nielogiczne: przecież komplet jest „zbiorem, zespołem elementów stanowiących pewną całość", a zatem mówienie o
pełnym komplecie jest pleona-zmem, czyli połączeniem składającym się z wyrazów to samo lub prawie to samo
znaczących, takim jak np. cofać się do tyłu czy wracać z powrotem). Posługujmy się konstrukcjami wielki wysiłek,
dobra kondycja, komplet.
A teraz o przymiotniku ważki. Od parunastu miesięcy w tekstach mówionych i pisanych pewnej bardzo znanej
osoby pojawia się on jako jedyne określenie czegoś mającego dużą wagę, duże znaczenie - tak jakby w ogóle nie było
słowa ważny! Tymczasem i w tym wypadku proporcje częstości użycia muszą być odwrotne:
to ważki jest rzadszym, książkowym wariantem popularnego przymiotnika ważny. Na dziesięć użyć dziewięć powinno
zawierać połączenie z formą ważny (ważny problem, ważna decyzja, ważne zdanie), a co najwyżej jedno - z
archaicznym ważki (np. ważki argument).
Na zakończenie warto dodać, że jeszcze w słowniku Orgelbranda z r. 1861 oba nasze przymiotniki traktowane są
jako realnie związane etymologicznie z rodziną takich wyrazów, jak waga, wagowy, ważyć, ważenie. Przy haśle ważki
czytamy: „dość ciężki, nielekki, jak np. minerały", a przy ważny: od wagi, wagowy (języczek ważny, szale ważne),
„wagę, czyli ciężkość mający, dość ciężki, nielekki, ważki" (ciężki jest kamień i ważny piasek; widzicie szablę, jaka
ważna), „wagę należytą mający, ważący tyle, ile potrzeba" (przeważyć muszę, bo mi się zdaje, że złotko nieważne);
dopiero potem przytaczane są znaczenia metaforyczne - dziś wyłączne: „będący rzeczą niemałego znaczenia, wielkiej
wagi" (ważny list, ważny dokument, ważne odkrycie, ważny wypadek), o osobie - „w wielkiej wadze, w szacunku u
kogoś będący, poważany" (w Biblii: „izaliżeście wy nie ważniejsi u Boga, niżeli ci wróblowie?).
Zabezpieczanie ciągle żywe
Jednym z najbardziej obśmiewanych przez Jacka Fedorowicza stów było zabezpieczanie. Słuchacze
niezapomnianych 60 minut na godzinę (program ffl Polskiego Radia) mogli więc często wysłuchać takich oto np.
wypowiedzi Kolegi Kierownika: „Chcieliśmy niedawno zabezpieczyć dziskotekem dla naszej młodzieży ", „Zabezpie-
czyliśmy waśnie magnetowid", „Dzieo literanckie zabezpieczyliśmy do spóki zez towarziszami", Jeden pukownik zez
wydziału czwartego zabezpiecza rekolekcje dla tej garstki ludności, co jeszcze nie przeszła na ateizm dopotond", „Tu
taki optymizm na koniec będzie zabezpieczony" (cyt. w oryginalnej pisowni, oddawcę j wymowę Kolegi Kierownika,
za Felietonami i dialogami Jacka Fedorowicza wydanymi w Paryżu w r. 1988). Utalentowany satyryk kpił w ten sposób
bezlitośnie z bezmyślnego operowania formą zabezpieczyć, spełniającą we współczesnej polszczyźnie funkcję
leksykalnego wytrycha, zastępującego takie czasowniki, jak urządzić, kupić, zorganizować, stworzyć, zapewnić,
przyznać, przydzielić, zarezerwować, zagwarantować, zaopatrzyć.
Z biur i urzędów bowiem płyną w Polskę formuły typu prosimy o zabezpieczenie dwóch etatów, gościom
zabezpieczamy noclegi, a i w gazetach nie należą do rzadkości zdania „Nie zabezpieczono dla wszystkich biletów
wstępu" czy „Chodzi o zabezpieczenie ludności atrakcyjnych artykułów". W jednej z instrukcji użytkowania też można
przeczytać: „Konstrukcja mniejszego garnka zabezpiecza zachowanie wszystkich walorów smakowych i użytkowych
mleka".
Język rosyjski wykorzystuje we wszystkich tego rodzaju wypowiedziach czasownik obespeczit'. W języku polskim
mamy zróżnicowane formy, wyżej przytoczone, świadczące o bogactwie stylistycznym. Prośmy zatem w pismach
urzędowych o przyznanie, przydzielenie nowych etatów, gościom zapewniajmy noclegi, rezerwujmy wszystkim bilety
wstępu, gwarantujmy ludziom atrakcyjne towary, zaopatrujmy zakład w nowe urządzenia, a konstrukcja garnka niech
zapewnia (gwarantuje) zachowanie walorów smakowych i użytkowych mleka.
Posługujmy się czasownikiem zabezpieczyć tylko w znaczeniu „ubezpieczyć kogoś lub coś przed czymś, co może
grozić w przyszłości" (zabezpieczajmy żywność przed zepsuciem, materiały budowlane przed zniszczeniem itp.).
Być może przez jakiś jeszcze czas nie wracałbym do poruszonego w tym rozdziale problemu, przekonany o
przewadze w naszej językowej społeczności poczucia zdrowego rozsądku. Ostatnio przeżyłem jednak prawdziwy
wstrząs. Proszę sobie wyobrazić, że pewien polityk uraczył mnie zdaniem: „Zabezpieczyliśmy bezpieczeństwo".
Chodziło mu, oczywiście, o zapewnienie bezpieczeństwa.
A ja pomyślałem gorzko: jeśli ktoś nie słyszy tak zgrzytającej zbitki słownej, jak owo nieszczęsne zabezpieczenie
bezpieczeństwa, znaczy to, że pierwszą z tych form jest tak zafascynowany i zauroczony, że ona nim włada całkowicie
i niszczy instynkt gramatyczno-stylistyczny.
Pieniążki dla małżonki i dzieciaków
Jedno wypowiedzenie może być czasem kwintesencją charakterystycznych zjawisk występujących w języku w
danym momencie jego historii. Tak właśnie odebrałem zdanie, które wyszło z ust zwycięzcy jednego z licznych
teleturniejów: „To będą pieniążki dla małżonki i dzieciaków". Wszystkie rzeczowniki tutaj występujące to „szlagiery"
leksykalne ostatnich lat. Są one zarazem odbiciem znamiennych cech strukturalno-stylistycznych polszczyzna
I tak kariery pieniążków - prawie wyłącznego dziś określenia „funduszy, zasobów pieniężnych" - trudno nie wiązać
z odwieczną skłonnością to tworzenia przeogromnej liczby spieszczeń, zdrobnień. Mamy przecież formacje: piesek-
pieseczek-psina-psiątko-psiak--psiaczek-piesuś-piesunio,
mamcia-mamusia-mamunia-mamuńcia--mamulka-
mamuleńka,
prędziutko-prędziuteńko-prędziuśko-prędziu-sieńko-prędziuchno,
milutki-miluchny-milusieńki-
milusienieczki-mi-leńki-milusi, płakuniać-ptakuńciać-płakusiać itp.
I ja mam ochotę podnosić bądź odkładać słuchaweczkę, a codziennie słyszę: „Słóweczko proszę" - to przy kiosku
(chodzi o wrocławski dziennik „Słowo Polskie"), a potem - w sklepie - dochodzą do moich uszu bułeczka, chlebek,
chlebuś, masełko, szyneczka, serek, sereczek, mleczko, śmietanka, kefirek, maślaneczka, jogurcik, piwko, soczek.
Podobnie w kawiarniach i restauracjach, gdzie są jeszcze kawusia, ciasteczko, koniaczek, wódeczka, setuńcia, herbatka;
w pociągach mamy bilecik i miejscóweczkę, a u fryzjerów boczek, przedziałeczek, fryzurkę, grzyweczkę i ondulacyjkę.
W autobusie zaś zdenerwowany do granic wytrzymałości kontroler prosi bezczelnego gapowicza o dowodzik (tu
kontrast między stanem uczuciowym mówiącego a formą językową jest wręcz komiczny!).
Nadużywanie drugiego rzeczownika - małżonki - to przejaw znacznego rozchwiania norm stylistycznych
współczesnej polszczyzny, braku wyczucia, po jaką formę sięgnąć w danej sytuacji życiowej. Małżonka to przecież
bardzo oficjalne, najdalsze od potocznego użycia nazwanie towarzyszki życia, stosowane w protokołach dy-
plomatycznych, w komunikatach prasowych (prezydent z małżonką, ambasador z małżonką itp.). Można też przesłać
ukłony, wyrazy szacunku czy pozdrowienia dla małżonki, jeśli z kimś, kogo prosimy o przekazanie tychże słów, łączą
nas tylko oficjalne stosunki towarzyskie albo jest to osoba dużo starsza od nas. Określanie własnej żony mianem
małżonki jest doprawdy irytującym błędem stylistycznym!
I wreszcie dzieciak. Kiedy jeden z telewidzów napisał mi przed laty, że niemowlak kojarzy mu się z bydlakiem,
powiedziałem w „Ojczyźnie polszczyźnie", że mój korespondent przesadził. Dziś, przenosząc swe odczucia z
niemowlaka na dzieciaka, jestem skłonny przyznać mu rację, osaczony zimą dzieciaków, feriami dzieciaków,
wakacjami dzieciaków, pomocą dla dzieciaków, problemami dzieciaków, radościami i smutkami dzieciaków. Tylko o
dzieciakach - ani razu o dzieciach - mówi się na konferencjach oświatowo-pedagogicznych, w czasie mszy szkolnych,
wszędzie.
Zwyczaj ten należy wiązać z karierą, jaką zrobił w naszym języku północnopolsko-mazowiecki z pochodzenia
przyrostek -ak. Oto na naszych oczach słabnie morfologiczny typ cielę, prosię, kurczę, niemowlę, zwierzę, bydlę,
dziecię, a jego miejsce zajmuje model cielak, prosiak, kurczak, niemowlak, zwierzak, bydlak, dzieciak. Kiedyś
regionalny podział był bardzo wyraźny: w Krakowie - kurczę i kurczęta, w Warszawie - kurczak i kurczaki. Dziś
wszystko się to już raczej wymieszało - z wyraźną dominacją przyrostka -ak.
Wracając zaś do niemowlaka i dzieciaka, dodajmy, że ich produktywność to także znak ekspansji potoczności.
Wszak nie ulega wątpliwości, że zarówno niemowlak, jak i dzieciak tradycyjnie odbierane były jako potoczne warianty
neutralnych stylistycznie postaci niemowlę i dziecko czy już archaicznie brzmiącej formy dziecię. Mamy tu zatem do
czynienia z tendencją przeciwną tej, która jest źródłem popularności małżonki.
Wszystko się przekłada
W jednym z artykułów „Gazety Wyborczej" znajduję trzy następujące fragmenty: „Był taki czas, gdy wysoka
popularność Kuronia przekładała się na notowania w rankingach prezydenckich", „Uczciwość, rzetelność, przyzwoitość
Kuronia nie przekładają się w społecznym pojmowaniu na sprawność w zdecydowanym podejmowaniu decyzji",
,Jesteśmy narodem, który nie ma czystego sumienia, a grzech zbiorowy przekłada się na grzech indywidualny". A w
„PRL dla początkujących" Jacka Kuronia i Jacka Żakowskiego czytam: „Awans zbiorowy przestał się przekładać na
awans indywidualny", „Wpływy aparatu nie przekładały się na dostęp do dóbr materialnych", „Śmierć Wielkiego
Wodza uruchomiła ważne procesy w kierownictwie partii, ale w Polsce nie od razu przekładały się one na polityczne
decyzje i społeczne zachowania ".
Cytaty powyższe są drobną egzemplifikacją niezwykle ekspansywnego zjawiska, jakim jest funkcjonowanie od
niedawna czasownika przekładać się w znaczeniu „znajdować odbicie, znajdować wyraz, odpowiadać, przylegać,
ujawniać się, przynosić jakiś skutek".
W języku staropolskim przekładać się znaczyło tyle co „wynosić się, wywyższać się" („Niechaj się nadnikogo nie
przekłada" -pisał np. Łukasz Górnicki w XVI wieku).
W dziewiętnastowiecznym słowniku Orgelbranda - po dziewięciu parafrazach znaczeniowych czasownika
przekładać, przełożyć -mamy dwie definicje formy z zaimkiem zwrotnym się: „zbytnim jedzeniem objadać, przeżerać
się" („Ludzie zawsze zdatni do roboty, kiedy s i ę ani jadłem, ani piciem zbytnim nie przełożą") - z kwalifikatorem
nieużywalności, „wyżej nad wszystko siebie stawić, wynosić się".
Nietrudno stwierdzić, że te dwa użycia są zupełnie obce współczesnemu zwyczajowi językowemu, co potwierdzają
najnowsze słowniki, nie rejestrujące w ogóle hasła przekładać się. Jeszcze niedawno temu można było co najwyżej
usłyszeć takie konstrukcje z owym się, jak np. „to s i ę łatwo przekłada na polski (niemiecki, angielski, czeski)" - w
znaczeniu „ten tekst można z łatwością przetłumaczyć na polski (niemiecki, angielski, czeski)". Dziś, jak zasy-
gnalizowałem w tytule rozdziału, wszystko się dookoła na coś przekłada. Jak to nowe zjawisko oceniać?
Myślę, że dobrze się dzieje w języku, gdy w obieg społeczny wchodzą nowe użycia słów czy nowe połączenia
wyrazowe. Nie ulega przecież wątpliwości, że wzbogacają one system stylistyczny, stając się dla mówiących jeszcze
jedną ofertą leksykalną. Źle się natomiast dzieje, gdy ta nowa oferta zaczyna być traktowana jako wyłączna, bo
momentalnie nabiera charakteru wyrazowego natręta -manierycznego, snobistycznego.
Baczmy więc, byśmy w fascynacji dla przekładać się zupełnie nie zapomnieli o tradycyjnych postaciach - jego
treściowych odpowiednikach: znajdować odbicie, znajdować wyraz, odpowiadać, przylegać, ujawniać się, przynosić
jakiś skutek.
Na tym mógłbym rozdział skończyć, gdyby w pierwszym fragmencie nie pojawił się jeszcze jeden natręt -
przymiotnik wysoki w połączeniu z rzeczownikiem popularność.
Zapewniam Czytelników, że tak jak lepsze są duża frekwencja, dobry rezultat, szybkie tempo, dobra forma czy
duże zagęszczenie mieszkań (lepsze niż wysoka frekwencja, wysoki rezultat itd.), tak zdecydowanie warto się
opowiedzieć za dużą bądź wielką (czy nawet ogromną) popularnością, odrzucając rażącą wysoką popularność.
Cichy -głośny, wyciszyć- nagłośnić
„Od pewnego czasu słyszy się wszędzie konstrukcje typu niepotrzebnie nagłośniono tę sprawę, telewizja nagłośniła
ten problem. Według mnie w zdaniach tych należało się posłużyć zwrotem nadać rozgłos, bo nagłaśnia się przecież salę
widowiskową, a nie sprawę czy problem" - pisze Czytelnik z Legnicy. Czy ma rację?
Słowniki języka polskiego rzeczywiście zaopatrują nasz czasownik tylko w to znaczenie, za którym się opowiada
Korespondent:
„uzyskać za pomocą urządzeń akustycznych lub elektroakustycznych odpowiednią jakość odbioru (większą i
równomierną głośność) dźwięków w pomieszczeniach zamkniętych lub na otwartej przestrzeni: nagłośnić salę
widowiskowa, aparatura nagłaśniająca (nagłaśniająca), urządzenia nagłaśniające (nagłaśniające)". Nie ulega jednak
wątpliwości, że kolejne wydania leksykonów będą musiały uwzględnić także nowe, metaforyczne znaczenie
czasownika nagłośnić (nagłaśniać) - właśnie „nadać rozgłos, narobić szumu". Zbyt powszechne jest to już w tej chwili
zjawisko, by mogło zniknąć z języka z dnia na dzień.
Trudno przy tym nie zauważyć, że tak funkcjonujące nagłośnienie wypełniło bardzo istotną lukę w naszym języku,
a mianowicie -miejsce dla przeciwieństwa wyciszenia. Mieliśmy przeciwstawne treściowo przymiotniki cichy - głośny i
pustą antonimiczną przestrzeń przy zwrocie wyciszyć sprawę, znaczącym tyle co „dokonać odpowiednich zabiegów w
celu usunięcia jej ze świadomości społeczeństwa".
Teraz jest całkowita semantyczna symetria: cichy - głośny, wyciszyć sprawę - nagłośnić sprawę, czyli „podjąć
działania w celu uświadomienia jej społeczeństwu". Fragment z „Polityki" doskonale tę antonimiczną relację ukazuje:
„Tej kwestii nie wolno wyciszyć. Przeciwnie - trzeba ją możliwie najbardziej nagłośnić, póki jeszcze nie jest na to za
późno".
Zdanie to uświadamia nam zarazem, jak przeogromna jest rola środków masowego przekazu w systemie
demokratycznym i jak wielka odpowiedzialność spoczywa na ludziach wpływających na świadomość społeczeństwa:
mogą oni przecież kreować różne obrazy rzeczywistości - bądź nagłaśniając pewne sprawy, bądź je wyciszając.
Bo też trzeba powiedzieć jeszcze jedno. Otóż tradycyjny zwrot nadać rozgłos jest emocjonalnie neutralny (nadaje
się rozgłos zarówno zjawiskom pozytywnym - np. akcjom charytatywnym, jak i negatywnym - np. wybrykom
chuligańskim), nagłaśnianie natomiast jest najczęściej oceniane negatywnie, traktowane jako rodzaj manipulacji, która
polega na odpowiednim wyselekcjonowaniu danych o tych czy innych zjawiskach i wydarzeniach („Liczą na to, że n
agi o śnieni e konfliktu przysporzy im zwolenników" - czytam np. w tygodniku „Wprost").
Słowa czułe, słowa zjadliwe
Jakże atrakcyjnym zabiegiem stylistycznym, odświeżającym codzienne zachowania językowe, jest posługiwanie się
poszczególnymi słowami w rozmaitych odcieniach znaczeniowych. Chłopisko np. -w zależności od kontekstu i
konsytuacji - może być dobre, poczciwe, kochane i sympatyczne, ale też i wstrętne, obleśne czy śmierdzące. Chuligan,
drań, łobuz i łotr tworzą, oczywiście, ciąg wyrazów o negatywnych konotacjach semantycznych. Ale czyż pod każdym
z nich nie może się często kryć sama czułość - choćby wtedy, gdy rozkochani rodzice tak określają swoje pociechy?
Znam pewną panią, która swego jedynego syna prawie wyłącznie określa mianem bandyty (w zdaniach typu „muszę
mojemu bandycie kupić jego przysmak").
Gdy żegnałem się kiedyś w Warszawie z Kazimierzem Kutzem, powiedział on, że musi się spieszyć do swoich
podciepów. I jakże ciepłe były te śląskie podciepy - „podrzutki"! Zresztą prawie wszyscy śląscy rodzice tak właśnie
lubią nazywać swoje dzieci w momentach roztkliwienia.
„Barwa emocjonalna wyrazów ściera się bardzo szybko - pisali
w „Stylistyce polskiej" Halina Kurkowska i Stanisław Skorupka, toteż szczególnie charakterystyczna dla słownictwa
uczuciowego jest dążność do odnawiania środków ekspresji, pogoń za nowością, co można zaobserwować chociażby w
grupie przysłówków oznaczających intensywność: na miejscu wyblakłego, mało już wyrazistego bardzo występują
często jego uintensywnione synonimy: szalenie, strasznie, okropnie, potwornie".
Ludzie spontanicznie wyrzucają więc z siebie ekspresywne konstrukcje typu strasznie cię kocham czy strasznie się
cieszę. I Jan Paweł II raz powiedział: „Ty, niewysłowiony, niezgłębiony Bóg - stałeś się tak straszliwie przystępny".
Pewnie, że trzeba wyczuwać, w jakich sytuacjach życiowych niewłaściwe jest użycie takiego strasznie czy
straszliwie (np. dziennikarz kończący wywiad absolutnie nie powinien go wieńczyć formułą strasznie dziękuję za
rozmowę). Warto też jednak uświadomić sobie prawdę, że język byłby tworem nieznośnie schematycznym", gdybyśmy
operowali wyłącznie podstawowymi znaczeniami poszczególnych form.
Podobną wykładnię poprawnościową należy stosować w odniesieniu do form niesamowity, niesamowicie.
„Słownik języka polskiego" informuje: niesamowity - „sprawiający wrażenie czegoś niezwykłego, niepokojący,
budzący lęk; okropny" (niesamowity sen, widok; niesamowita historia; niesamowity wyraz oczu, twarzy; niesamowite
zdarzenie); „niezwykły, ogromny, nadzwyczajny" (niesamowity bałagan, niesamowity upał), niesamowicie - „bardzo
dziwnie, niezwykle, niepokojąco" (niesamowicie błyszczące oczy, śmiać się niesamowicie); pot. „nadzwyczaj, bardzo"
(niesamowicie piękna twarz).
Ostatni kwalifikator, wskazujący na potoczny charakter przysłówka niesamowicie, jest bardzo ważny. Bo jeśli
niektórych rodaków rażą konstrukcje z niesamowity i niesamowicie, to właśnie dlatego, że wyczuwają oni pewną ich
niestosowność w sytuacjach o charakterze oficjalnym. Jeśli więc znany polityk mówi: „Normalizacja stosunków z
Rosją jest niesamowicie ważna i korzystna dla obu stron", to nie ukrywam, że wolałbym w tym zdaniu połączenie
niezwykle ważna, tak jak w niejednym wypowiedzeniu określenia niezwykły czy nadzwyczajny są na pewno lepsze
stylistycznie od formy niesamowity. Ale już np. w ustach sprawozdawców sportowych, naładowanych emocjami,
okrzyki typu coś niesamowitego! mnie nie irytują (chyba że ktoś ich denerwująco nadużywa; niezapomniany Jan
Ciszewski swoim ulubionym „coś niesamowitego, pusta bramka" doprowadził kiedyś mego kolegę Czecha do stanu
przedzawałowego, a działo się to w czasie transmisji meczu hokejowego naszych południowych sąsiadów ze
Szwedami).
Wróćmy do prymarnych i sekundarnych znaczeń słów. Kiedy się czyta „Dzienniki" Stefana Kisielewskiego, co
krok spotyka się w nich zdrobnienia, ale użyte złośliwie, ironicznie, sarkastycznie: „Nasza władzuchna umie zniechęcić
ludzi", „Żyję więc małą naszą polityczka", ,Już sobie prymasik na komunizm poszczekał", „Stary dyhcio (dyktator)
musiał się wściec", „I biedny Stach Stomma w tym wszystkim, z czterema bałwanami i spryciarzykami", „Ostrzegałem,
że pogrzebik się zbliża", „Znów poczułem smrodek katolicki, jakieś tam rozgryweczki, takty czki", „Zdany jestem na
stylik felietonowo-aluzyjny", „Miasto parszywieńkie w centrum".
I na koniec gorzki przykład wykorzystania słowa w znaczeniu przeciwstawnym wobec pierwotnego: czyż w
dramatycznych dniach powodzi w lipcu 1997 roku, patrząc na bez przerwy lejący deszcz, nie wykrzykiwaliśmy
sarkastycznie „dawno nie padało"?
O odlocie - inaczej
Tradycyjne znaczenie odlotu - słowa należącego do tej samej rodziny wyrazowej co lecieć, odlecieć, lot, lotnik,
lotnia, wylecieć, wylot, przelecieć, przelot - to „oddalenie się drogą powietrzną". Mówimy więc np. o odlocie samolotu
czy balonu, o godzinie o dl o t u, o przygotowaniach do odlotu, a także o odlocie ptaków (bocianów, jaskółek, kaczek),
czyli „odfrunięciu ptaków wędrownych na okres zimowy lub letni do innych krajów" („Wędrowne ptactwo zabierało
się do odlotu "-pisał Reymont).
W ostatnich latach odlot i utworzony od niego przymiotnik odlotowy funkcjonują też jednak w zupełnie nowym
znaczeniu. Telewidz z Krakowa zauważył ów odmienny treściowo odlot w reklamie jakiejś gumy do żucia. „Jak mam
rozumieć tak użyte słowa i jaki jest ich rodowód?" - pyta.
O pisemne wypowiedzenie się na temat rzeczownika odlot i przymiotnika odlotowy poprosiłem swych studentów.
Otrzymałem od nich bardzo wyczerpujące informacje. Odlot wszedł w obieg młodzieżowy ze slangu narkomanów, w
którym jest synonimem oszołomienia, upojenia, transu narkotycznego, oderwania się od rzeczywistości dzięki użyciu
środków pobudzających, dających uczucie przebywania w świecie iluzji (stąd i odlotowiec - „człowiek zażywający nar-
kotyki, ćpun"),
Wywiedziony od odlotu przymiotnik odlotowy jest - nietrudno się domyślić - określeniem w najwyższym stopniu
pozytywnym.
Coś, co jest odlotowe, jest wspaniale, wystrzałowe, nadzwyczajne, niecodzienne, super, fantastyczne, nieziemskie,
cudowne, zapierające dech, świetne, doskonałe, zdumiewające, porywające, słowem - ogarnia swym zasięgiem ogół
dodatnich przeżyć i doznań. Odlotowa może być impreza, zabawa, prywatka, bluzka, sukienka, dyskoteka, książka,
dziewczyna i fryzura, odlotowy - koncert, ubaw, nastrój, wygląd, chłopak, gość, człowiek, facet, sen, film, wóz,
samochód, pomysł, tekst, ubiór, strój, ciuch, odlotowi - rodzice, odlotowe - włosy i dzieła sztuki, można się też,
oczywiście, czuć odlotowo. Popularny jest również zwrot jest (było, będzie) odlotowo. Mieć odlot zaś lub być na
odlocie to tyle co „być w stanie oderwania się od rzeczywistości".
Z zestawienia tego widać aż nadto wyraźnie, jak szeroki zakres używalności mają w języku głównie młodzieży
formy odlot, odlotowy i odlotowo.
W jednym z numerów „Expressu Wieczornego" zetknąłem się kiedyś z nagłówkiem Odlot na lotnisku.
Użytkownicy polszczyzny przyzwyczajeni do tradycyjnego i przez wieki wyłącznego znaczenia rzeczownika odlot
(„oddalenie się drogą powietrzną") mogli przejść obojętnie obok tego połączenia wyrazowego. Odloty na lotnisku to
przecież coś tak normalnego i oczywistego jak odjazdy na dworcach autobusowych i kolejowych.
Dwa zdjęcia towarzyszące artykułowi i jego tytułowi - z Anetą Kręglicką jako przewodniczącą jury i seksowną
panią w ekscentrycznym i skąpym ubiorze - od razu zasugerowały mi jednak inne treściowe skojarzenia, odpowiadające
nowym znaczeniom odlotu.
W tym miejscu dodajmy, że do form odlot i odlotowy funkcjonujących w tychże nowych znaczeniach szybko
dołączyły słowa odjazd i odjazdowy. W tekście artykułu z „Expressu Wieczornego" takie właśnie użycia można
znaleźć: „Znany skądinąd Smimoff przeprowadza co roku konkurs dla młodych projektantów mody, w którym
uczestniczą także Polacy. Chodzi o tak zwane spojrzenie w głąb samego siebie, czyli zaprojektowanie rzeczy jak
najdziwniejszej, najodlotowszej i najodjazdowszej. Takiej, w której człowiek nie może wyjść na ulicę, żeby nie zostać
zatrzymanym za naruszenie porządku publicznego lub wypaczanie morale małoletnich przechodniów. Wysoko siedzące
jury oceniało chłodnym okiem. Wybrało kreację z koturnami i boazerią sosnową w kształcie steru. Aneta Kręglicką
podała to do wiadomości".
Po przeczytaniu tych słów wszystko staje się jasne. Impreza odbywała się wprawdzie na lotnisku, ale nie chodzi tu
o odlot kogoś czy czegoś! Chodzi tu o ów nowy odlot - synonim niezwykłości, dziwności, niepowtarzalności.
Użycie stopnia najwyższego - najodlotowszy, najodjazdowszy - jest na pewno znakiem silnego już zadomowienia
się form podstawowych w polszczyźnie codziennej. Czy zatem postacie odlot, odjazd, odlotowy, odjazdowy,
zaopatrzone w nietradycyjne znaczenia, znajdą się wkrótce w nowych wydaniach słowników języka polskiego? Należy
sądzić, że tak się stanie. Życie podpowiada tę leksykograficzną decyzję.
A dlaczego niniejszemu rozdziałowi dałem tytuł O odlocie -
inaczej? Miałem, oczywiście, na myśli nowe, inne znaczenia, w jakich używa się odlotu i jego derywatów. Chciałem
także jednak zasygnalizować dość natarczywe zjawisko, jakim jest wplatanie -zwłaszcza do nagłówków prasowych -
formy inaczej. Służy ona często mówieniu nie wprost, łagodzącemu dosadność takiego czy innego określenia (np. o
ludziach z dewiacjami seksualnymi - kochający inaczej, o niepełnosprawnych - sprawni inaczej). Gdyby, mówiąc ję-
zykiem bokserskim, pójść za ciosem, można by złośliwie - za Piotrem Wierzbickim - wymienić cały słowniczek
wyrazów, nadających się do zastąpienia konstrukcją z inaczej: głodny - najedzony inaczej, biedny -bogaty inaczej,
pijany - trzeźwy inaczej, brudny - czysty inaczej, gruby - szczupły inaczej, brzydki - ładny inaczej, głupi - mądry
inaczej, śmierdzący - pachnący inaczej, podły - szlachetny inaczej, hałaśliwy - cichy inaczej, chamski - kulturalny
inaczej, obłudny - szczery inaczej.
Dostałem ten zestaw od swego gdańskiego przyjaciela, kolegi ze studenckich wrocławskich lat - Kazimierza
Orzechowskiego. Bezpośrednim jednak bodźcem do skreślenia tych uwag był typowy nagłówek prasowy: Dwa KPN-y
i dwa BBWR-y. Zjednoczeni inaczej.
Walniemy sobie zdjęcie!
„Profesor Jan Miodek wsłuchuje się w język swego syna studenta" - napisał kiedyś w „Gazecie Wyborczej" Mariusz
Szczygieł - w artykule o polszczyźnie ostatnich lat. Robię to i w odruchu ojcowskiego serca, i z zawodowego
obowiązku. Fascynują mnie zwłaszcza pokoleniowe różnice ujawniające się w zakresie środków stylistycznych.
Weźmy np. konstrukcje obce. I moja generacja wzbogacała nimi swe wypowiedzi. Mówiliśmy np. no to szlus, co
mi tu jakąś bumagę podsuwasz, idziemy w pieriod, na zapad!, to jest prikaz, ruki po szwam, prosit!, pardon.
Dominowały język rosyjski i niemiecki. Teksty współczesnego młodego pokolenia zostały opanowane przez
angielszczyznę - zupełnie nieobecną w moich szkolnych latach: było fuli ludzi, ale boss, ale m e n, dzięki za help, sorry.
Co parę lat młodzi znajdują jakieś słowo-wytrych dobre na każdą właściwie okazję, będące swoistym znakiem
danego rocznika. Od niedawna w języku mego syna i jego rówieśników zawrotną karierę robi czasownik walnąć: ale
walnął! - to tyle co „ale głupstwo palnął", lecz także „ależ dowcipnie, trafnie coś określił", cos tu wali to tyle co „coś tu
śmierdzi", walnąć komuś to „komuś coś ukraść", wali cię? - to pytanie „co ty, głupi jesteś?, oszalałeś?", a wali mnie to
jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że „nic mnie to nie obchodzi".
W czasie wakacji zaś grupa bardzo sympatycznych młodych ludzi zaprosiła mnie w schronisku na Hali
Gąsienicowej do wspólnej fotografii słowami: „Czy możemy sobie z panem walnąć zdjęcie?".
Nie walnąłem (!!) w tym momencie wykładu z kultury języka, ale pomyślałem sobie, że taka forma zaproszenia
przez młodzież do zdjęcia grzeszy jednak brakiem stylistycznego wyczucia.
A skoro już o nim mowa... Pamiętam, jak przed wieloma laty profesor Witold Doroszewski opowiadał z
ubolewaniem w radiu, że otrzymał właśnie list zaczynający się formułą „Szan. Panie Prof". Przypomniałem to sobie,
gdy wpadł mi w ręce wywiad z Księdzem Profesorem Józefem Tischnerem, zamieszczony w jednej z gazet.
Zobaczyłem w nim takie zwroty grzecznościowe: ,Jak ks. prof, ocenia to zjawisko?", „Czy ks. prof. nie widzi tej
zależności?", „Ks. prof. pisze w swej książce", ,Jak na razie głos ks. pro f. wydaje się głosem wołającego na puszczy",
„Czy ks. prof. nie wydaje się, że obecna rzeczywistość jest wyzwaniem dla Kościoła?" .To ks. prof. zbulwersowało
mnie bardziej niż walnięcie zdjęcia na Hali Gąsienicowej. Trudno uwierzyć, że dziennikarz nie wyczuwa różnicy
między tekstem umieszczonym na pieczątce czy tabliczce służbowej, gdzie skróty typu ks. prof, czy prof, dr hab. są
dopuszczalne i powszechnie przyjęte, a takimi wypowiedziami adresatywnymi jak list czy wywiad prasowy, w których
operowanie skrótami jest zgrzytem stylistycznym i obyczajowym.
W tymże wywiadzie Józef Tischner powiedział: „Praca to prawdziwy język międzyludzkiej komunikacji. Z
wytworu mojej pracy ktoś może wnioskować o stopniu mojej miłości ku niemu. Pytamy się, za ile, a nie zastanawiamy
się, jak pracę wykonać, aby przyniosła zadowolenie komuś i mnie. Etyka więc to integralna część pracy". Chciałoby się
tę myśl zadedykować wszystkim rodakom.
Podaj mi swoje namiary
Przenikanie słów, wyrażeń i całych zwrotów z jednej odmiany stylowej do drugiej to bardzo żywe zjawisko
stylistyczne, zasługujące generalnie na pozytywną ocenę. Dzięki niemu dochodzi do jakże pożądanej dysautomatyzacji
naszych zachowań językowych, do odświeżania stereotypowych wypowiedzi bardziej ekspresywny-
mi konstrukcjami.
Oczywiście, trzeba zawsze uważać, by nie przekroczyć granic
dobrego smaku. I tak np. pochodzącego z gwary szoferskiej czasownika wyrobić (wyrobić zakręt - nie wyrobić
zakrętu), znaczącego w ogólnej polszczyźnie potocznej tyle co „zdążyć ze wszystkim, dać sobie radę z
uporządkowaniem różnych spraw", nie powinno się wykorzystywać w tekstach oficjalnych, takich jak wykład, odczyt,
kazanie czy przemówienie („Prymas Wyszyński tak sobie umiał zorganizować czas w więzieniu, ze się nie mógł
wyrobić" - usłyszałem przed laty w podniosłym kazaniu).
To samo ostrzeżenie należy odnieść do innego czasownika proweniencji szoferskiej, a mianowicie odpalić
(odpaliło coś, czyli -w polszczyźnie ogólnej - „coś się udało, coś wyszło").
Zbytnią potocznością rażą też w wypowiedziach oficjalnych metafory zaczerpnięte z języka sportowego, takie np.
jak odpaść w przedbiegach (słynny, cytowany już przeze mnie wiele razy, fragment kazania na Boże Ciało: „Kto nie
rozumie Eucharystii, ten odpada w przedbiegach"), złapać drugi oddech, trafić w dziesiątkę (znów fragment kazania:
,Jan Chrzciciel, tak nazywając Jezusa, trafił w dziesiątkę") czy ostatnia prosta („Dziś czwarta niedziela adwentu -
jesteśmy więc na ostatniej prostej tego okresu"),
A jak ocenić popularne w polszczyźnie potocznej branie od kogoś jego namiarów, czyli jego adresu, numeru
telefonu? Czy nie jest to nadużycie, zwłaszcza że zwrot ten kojarzy się z policyjnym namierzaniem kogoś (w Słowniku
języka polskiego czytamy: namiar-„określanie kierunku, w którym położony jest badany obiekt (np. radiostacja, lecący
samolot, pocisk, płynący statek)", namierzyć -lotn., mors., wojsk, „określić położenie badanego obiektu przez pomiar
kąta zawartego między kierunkiem odniesienia a prostą wyznaczoną przez punkt obserwacji i badany obiekt")?
Myślę, że i o tej metaforze trzeba mówić jako o środku wzbogacającym stylistycznie nasze codzienne zachowanie
językowe. I znów tylko trzeba sobie określić granice jego używania - zarówno frekwencyjne (nie decydować się na
wyłączność), jak i gatunkowe (pamiętać o potocznym, nieoficjalnym charakterze).
Ja tu tylko sprzątam
Powyższy nagłówek to tytuł wydanego ostatnio zbioru felietonów i szkiców Jana Walca, przedwcześnie zmarłego
krytyka i badacza literatury. Ale jest on zarazem wziętym z życia, coraz popularniejszym zwrotem metaforycznym,
używanym w znaczeniu „ja nic nie znaczę, ja tu nie mam nic do powiedzenia, jestem tylko do wykonywania poleceń, ja
o tym nie decyduję".
Pamiętam, że pierwszy raz w życiu usłyszałem ja tu tylko sprzątam mniej więcej dwadzieścia lat temu. Jeden z
nieżyjących już profesorów gorączkowo poszukiwał czegoś w naszych instytutowych zbiorach bibliotecznych.
Zadzwonił telefon. Profesor podniósł słuchawkę, a po paru sekundach powiedział: „Proszę zatelefonować później. Ja tu
tylko sprzątam". Wtedy odebrałem jeszcze ten słowny unik dosłownie: „nie jestem pracownikiem naukowym,
wykonuję tutaj prace porządkowe, sprzątam, więc kto inny musi udzielić informacji". W miarę upływu lat już coraz
częściej dobiegało do moich uszu metaforyczne użycie opisywanego dziś zwrotu.
Nie rejestrują go słowniki. Pod hasłem sprzątać znajduję tylko takie przenośne znaczenia, jak „ukraść" (sprzątnąć
zegarek), „zabierać coś, co już ktoś uważał za swoje" (sprzątnąć sprzed nosa, sprzątnąć koledze dziewczynę), „zabijać"
(sprzątnąć niewinnego człowieka, sprzątnąć rywala), „zjadać coś z wielkim apetytem, pałaszować" (sprzątnąć całego
kurczaka). Myślę, że frekwencja frazeologizmu ja tu tylko sprzątam jest już tak duża, że zostanie on zarejestrowany w
nowych wydaniach polskich leksykonów.
Doczekał się już takiej rejestracji popularny zwrot czuć bluesa, znaczący tyle co „dobrze orientować się w jakiejś
sytuacji, wyczuwać nastrój, umieć się dostosować do panującej gdzieś atmosfery". Znajdujemy go na s. 79
„Podręcznego słownika frazeologicznego języka polskiego" Stanisława Baby, Gabrieli Dziamskiej i Jarosława Liberka
(PWN 1995). Semantycznie dość bliski jest on tatom tradycyjnym połączeniom wyrazowym, jak czuć pismo nosem -
„domyślać się czegoś" i czuć przez skórę - „mieć wyczucie czegoś, domyślać się". Jako młodszy od nich - brzmi
ekspresywniej, dosadniej i dlatego tak chętnie jest wykorzystywany w tekstach współczesnej polszczyzny: „Biznes c
ŻUJ
e bluesa", „Śrem czuje bluesa nowych czasów", ,Jes7i nauczyciel przedszkolny czuje bluesa i potrafi zdobyć dziecięce
serca, maluchy odwzajemniają to po stokroć". Trudno go też nie uznać za znak naszych czasów. Wszak blues to
muzyka współczesności!
W tych samych kategoriach kulturowo-obyczajowych trzeba też widzieć nowy zwrot film się komuś urwał - „ktoś
stracił (najczęściej z powodu wypicia alkoholu) przytomność, świadomość". Tak jak czuć bluesa nieobecny w słowniku
frazeologicznym Stanisława Skorupki z roku 1968, odnotowany jest w nowym słowniku Baby, Dziamskiej i Liberka.
Autorzy przytaczają też wiele przykładów jego funkcjonowania w polszczyźnie: „A w ogóle film mi się urwał. Nic nie
pamiętam" (Iredyński), „Pociągnął parę łyków. A w parę sekund później film mu się urwał"(„Express Poznański"),
„Półtora litra to znowu nie jest tak dużo, żeby się człowiekowi film urywał" (Stachura), „Kiedy jednak zaczął, pił do
upadłego, do momentu, w którym film się urywał" („Echo Krakowa").
„To czym teraz jeździsz?" - czytam w gazetowej reklamie jednego z samochodów. Ta formuła-pytanie potwierdza
utrwalenie się we współczesnej polszczyźnie zwrotu czym jeździsz?, używanego w znaczeniu „jaki masz samochód?".
Czyż nie jest on również znakiem nowej Polski, w której już prawie każda rodzina ma własne auto? Jeszcze parę lat
temu reakcją na pytanie czym jeździsz? byłaby odpowiedź typu siódemką, czternastką, odnosząca się - oczywiście - do
numeru linii tramwajowej bądź autobusowej.
Ale frazeologizmy mogą też nieuchronnie odchodzić w językową przeszłość. Oto niedawno temu spotkałem kolegę
ze szkolnych lat. „Co słychać?" - zapytałem stereotypowo. „Nic nadzwyczajnego, sześć na dziewięć" - odpowiedział
melancholijnie. A ja od razu sobie uświadomiłem, że to tylko jeszcze ludzie mojej generacji i starsi, dla których zdjęcia
formatu sześć (cm) na dziewięć (cm) były najbardziej typową produkcją fotograficzną, mogą zrozumieć metaforyczne
wyrażenie wykorzystane przez mojego znajomego, znaczące tyle co „nic nadzwyczajnego, przeciętność, zwykłość".
Mozaika kolorów, formatów i technik fotograficznych, która zdominowała współczesny świat, spycha w zapomnienie
poczciwe sześć na dziewięć.
Po wszystkim
Znaczeniowymi odpowiednikami form koniec, skończyło się, nic więcej są konstrukcje po wszystkim, jest po
wszystkim, i po wszystkim, już po wszystkim („Słownik frazeologiczny języka polskiego" Stanisława Skorupki).
Czytamy np. w „Portrecie Słowackiego" Pawia Hertza: „Zaczęli rozcierać mu skronie i puls, ale już było po
wszystkim"; a w słowniku Orgelbranda: „Otóż przyszedł czasem dla kompanii, i po wszystkim".
Kiedy w „Domu na Sekwanie" Williama Whartona, przetłumaczonym przez Jacka Wieteckiego, znalazłem
fragment: „Pewnie można było jakoś inaczej zorganizować pracę, ale już po zawodach", uświadomiłem sobie, że
neutralne stylistycznie wyrażenie po wszystkim ma swe liczne - silnie przy tym nacechowane emocjonalnie -
ekwiwalenty. Jednym z nich jest właśnie połączenie po zawodach: „Za późno się zdecydowałeś. Teraz - to już po
-zawodach!" - mówi metaforycznie, tak jak tłumacz Whartona, coraz więcej osób w Polsce, potwierdzając leksykalną
atrakcyjność słowa zawody.
Przed paroma laty gościłem w swym mieszkaniu pewnego rzemieślnika, który w konstrukcjach tego typu używał
wyrażenia po imprezie. Był nim tak zafascynowany, że posługiwał się nim nawet w opowiadaniach o czyjejś śmierci:
„To był bardzo rozległy zawał serca, tak że w parę minut było po imprezie". Ten przykład jest z kolei potwierdzeniem
zawrotnej kariery, jaką robi we współczesnej polszczyźnie impreza (nawet najbardziej podniosłe uroczystości określa
się mianem imprez, co jest - oczywiście - stylistycznie niepoprawne).
Z mojego domu rodzinnego, a ściślej - z języka Ojca - wyniosłem frazeologizm już po Antku. Kojarzy mi się on
nieodparcie z meczami piłkarskimi, które namiętnie z Tatą oglądałem. Gdy jakaś dobrze się zapowiadająca akcja
została zmarnowana. Ojciec - zawiedziony - wzdychał: ,Już po Antku!".
Najpopularniejsze, prawie powszechne jest jednak wyrażenie po ptakach - w takiej właśnie wersji brzmieniowej ze
ścieśnioną samogłoską (po ptakach brzmiałoby sztucznie - jak krupniak zamiast krupnioka; w pewnych sytuacjach
uzasadniona jest też kobita i dziwka, a nie kobieta i dziewka). Nie mogę się nadziwić, dlaczego nie jest ono
zarejestrowane przez ani jeden słownik. Wśród metaforycznych połączeń związanych z rzeczownikiem ptak znajduję
tylko następujące frazeologizmy: niebieski ptak, stalowy ptak, z lotu ptaka, lotem ptaka, zły to ptak, co własne gniazdo
kala. Upominam się zatem o wyrażenie po ptakach w następnych edycjach słownikowych.
A skoro już tu była mowa o ekwiwalentach takich słów, jak koniec, wszystko, nic więcej... Mam jeszcze jeden
przykład, świadczący o nieustannej potrzebie dysautomatyzacji, odświeżania codziennych zachowań językowych, a
zarazem o pomysłowości, twórczości użytkowników polszczyzny. Oto niedawno temu przemiły pan, u którego
kupujemy warzywa i owoce, podsumowywał zakupy stojącej przede mną kobiety. Mógł stereotypowo zapytać:
to wszystko? Nie zrobił tego. Wybrał wariant dowcipny i nie przekraczający granic dobrego smaku - jednosłowne
pytanie: finisz? Ów finisz to zarazem potwierdzenie stylistycznej kariery terminologii sportowej - jakże ważnego
składnika kultury masowej języka.
O pójściu na całego i wkurzaniu się
O tym, że zwrot iść (pójść) na całego jest z pochodzenia jednoznacznie nieprzyzwoity, wulgarny, wiedzą już tylko
historycy języka, i to nie wszyscy. Można zatem powiedzieć, że uległ on całkowitej neutralizacji stylistycznej, czego
efektem są używane na co dzień konstrukcje typu poszliśmy na całego, trzeba iść na całego (równie popularne są
wariantywne zwroty poszliśmy na całość, trzeba iść na całość). Mimo wszystko - jako filolog - przeżyłem swoisty szok
estetyczny, gdy przed paroma laty w jednym ze współczesnych wierszy religijnych znalazłem zdanie „idę do Ciebie na
całego, Jezusie", choć - oczywiście - zdawałem sobie sprawę, że moje odczucia są pewnie jednostkowe, wynikające z
wiedzy zawodowej, historycznojęzykowej - tak jak tylko badacze folkloru wyczuwają jeszcze erotyczno-rubaszny
pierwotny charakter tekstów o głębokiej studzience, nieorzqcym Jasiu, konikach, płotach, dziurach w desce itp.
Myślę natomiast, że wszyscy rodacy powinni sobie uzmysławiać bardzo, ale to bardzo niedoborowy charakter
takich form, jak wkurzać się, opierniczać kogoś czy guzik prawda.
Wszak są to fonetyczne substytuty wulgarnych konstrukcji, tylko trochę osłabiające dosadność prymarnych
określeń (wkurw..., opierd..., gów...). Powtarzam często, że prawdziwy dżentelmen nigdy się nie będzie wkurzał czy
opierniczał kogoś-w obecności kobiet! Powie, że się zdenerwował, że nakrzyczał na kogoś, że mu nawymyślał, mocniej
- że objechał kogoś.
Tymczasem coraz częściej słyszę to wkurzanie się czy opierniczanie kogoś przy stołach imieninowych, w
rozmaitych oficjalnych wypowiedziach, w radiu, w telewizji. Czyżby wspomniany przy okazji zwrotu iść na całego
proces stylistycznej neutralizacji objął swym zasięgiem i te formy?
Że wszystko zmierza ku takiemu właśnie statusowi wkurzania się, mogłem się przekonać przy lekturze pewnej książki
z dziedziny filozofii. Oto rozdział poświęcony poglądom George'a Berkeleya kończy się słynnym limerykiem (czyli
żartobliwym wierszem) Ronalda Knoxa - tak przełożonym przez współczesnego tłumacza: „Pewien młodzieniec rzekł:
Boże, wydawać się to dziwnym może, że krzak, który widzę, nie przestaje istnieć, gdy nie ma nikogo na dworze. Odpo-
wiedź: Drogi Panie, twe zdziwienie mnie wkurza. Ja jestem zawsze na dworze. I dlatego to drzewko będzie róść sobie
krzepko, bo obserwuję je Ja, Pan Przestworzy". Widzimy zatem, że Pan Przestworzy-Bóg mówi tu: „Twe zdziwienie
mnie wkurza". Czy nie można było napisać mniej dosadnie, np. „Twe zdziwienie mnie drażni"? Niestety, przekraczanie
granic dobrego smaku zdarza się użytkownikom polszczyzny coraz częściej.
O rajcowaniu
Z niemieckimi formami raten. Rat związana jest etymologicznie nasza rodzina wyrazowa, do której należą takie
słowa, jak radzić, rada, radny, radca, radziecki, poradzić, porada, narada, dorada, zaradzić, obrady, zdrada, zdradzić,
zdradziecki, zdradliwy.
Od radzić i zdradzić stworzono za pomocą przyrostka -ca rzeczowniki radźca - „ten, który radzi" i zdradźca - „ten,
który zdradza". Obydwa można znaleźć w wielu tekstach staropolskich: „Ofpo-wie jemu: zaliś ty radźca królów"
(„Biblia królowej Zofii" z r. 1455), „Gdy r adze e jęli przysiężnika" („Orty\e magdeburskie" z XV w.), „Wszytki
zdradźce i lifniki zostawię je nieboszczyki" („Rozmowa mistrza Polikarpa ze śmiercią" z XV w.), „A ten Waldko
radźca, ten niewierny zdradźca" (Wiersz o zabiciu Andrzeja Tęczyńskiego z n pół. XV w.), ,Jeko szlachetny Paweł z
Krassowa nie jest z d radźca" (zapiski i roty polskie z XV-XVI w. z ksiąg sądowych Ziemi Warszawskiej).
W XV wieku zaczęło się w polszczyźnie przekształcanie połączeń -cc; -dźc- w -je-. W efekcie bardzo wiele słów
uległo fonetycznej modyfikacji: mieśćce zmienia się w miejsce, winowaćca -w winowajcę, władźca - we włajcę, a
świętokradźca - w świętokradcę (dopiero pod wpływem nowych skojarzeń powstały dzisiejsze brzmienia: władca - bo
władać, radca - bo rada, świętokradca - bo kradnę).
A co z radźca i zdradźcq? Nietrudno się domyślić, że nasi przodkowie przemienili oba te wyrazy na postacie rajca i
zdrajca. Już od rajcy urobiono-takie formy, jak rajcować, rajczyni, rajczyna, rajczan-ka, rajczy, rajczyc, raić, naraić
(„Ciekawość swoje drogo najpierwsza na świecie rajczyna Ewa przypłaciła" - taki XVIII-wieczny cytat znajduje się w
XIX-wiecznym słowniku Lindego).
Z nich żyją do dziś czasowniki rajcować, raić, naraić- potoczne, silnie nacechowane pod względem ekspresji.
Pierwszy z nich przeszedł w ostatnich latach ciekawą ewolucję semantyczną. Długo znaczył tylko tyle co „rozprawiać o
czymś, gadać, paplać, spędzać czas na gadaniu" (sąsiadki rajcowały na podwórku; na takie kobiety mówiło się w moich
rodzinnych stronach rajenie). Dziś - pod wpływem podobnie brzmiącego niemieckiego czasownika reizen, znaczącego
tyle co „pobudzać, podniecać" - stał się także nacechowanym emocjonalnie synonimem neutralnych uczuciowo
czasowników podniecać, ekscytować, wzbudzać zainteresowanie. Takie funkcjonowanie naszego czasownika (także z
zaimkiem zwrotnym się) potwierdza „Słownik polszczyzny potocznej" Janusza Anusiewicza i Jacka Skawińskiego,
rejestrujący wypowiedzenia z rajcować i rajcować się:
„Pójdziesz z nami w niedzielę na żużel? - Żużel mnie nie rajcuje, wolę piwol", „Siedział przy stoliku, pił i rajcował się
widokiem młodych dziewczyn w mini".
A ja w jednym z reportaży „Polityki" przeczytałem: „Niemcy nie mają wilków, wolą więc polować w Polsce, tak
ich te wilki rajcują". Ostatni cytat prowokuje do refleksji: czy w tekście prasowym może się pojawiać tak bardzo
potoczna forma? Świadczy on zarazem aż nadto wyraźnie, jak silnie się już utrwaliło w języku potocznym nowe
znaczenie rajcowania.
Dywagacje i enuncjacje
Dywagacje (fr. dwagation - od dwaguer - „schodzić na manowce, odbiegać od tematu" - z łac. dwagari „błąkać się")
to „odstępowanie, odbieganie od tematu w piśmie lub mowie, rozwlekłe pisanie lub mówienie nie na temat". Czy w
takim słownikowym znaczeniu używają jeszcze tego słowa rodacy?
W książce Agaty Tuszyńskiej „Singer. Pejzaże pamięci" czytam:
„Takie dywagacje powiększały jedynie zamęt w głowie małego Isaaca". Prof. Michał Głowiński w jednej ze swoich
prac pisze: „Wzory Słowackiego określają budowę „Spowiedzi", stanowiącej połączenie rozmyślań o sobie i swej
sytuacji w świecie z dywagacjami na temat tego właśnie świata". W tekście Kazimierza Brandysa znajduję zdanie:
„Dywagacje w trybie gdyby sprowadzają się do imaginacyjnych hipotez", a ks. prof. Romana E. Rogowskiego:
„Pomijając dywagacje na temat sportu amatorskiego i zawodowego, należy podkreślić niebezpieczeństwo nad
niebezpieczeństwami, jakie zagraża całej działalności człowieka".
Trudno o jednoznaczną interpretację wypowiedzi Tuszyńskiej i Brandysa, u prof. Głowińskiego i ks. prof.
Rogowskiego natomiast, którzy piszą o dywagacjach na temat..., wyraźne jest odejście od tradycyjnego znaczenia
„odchodzenie od tematu". Bo też i dla absolutnej większości użytkowników polszczyzny dywagacje są dziś synonimem
ustnej lub pisemnej wypowiedzi, może czasem za długiej, ale niekoniecznie odbiegającej od tematu. A wiele osób po
prostu sądzi, że dywagacje - słowo obce - to nawet lepszy stylistycznie, bardziej oficjalny wariant ustnej czy pisemnej
wypowiedzi.
To przesunięcie semantyczne już się w polszczyźnie dokonało, myślę więc, że i słowniki powinny je zarejestrować.
Tymczasem w nowym wydaniu „Słownika wyrazów obcych" (PWN, Warszawa 1995) hasła dywagować i dywagacje
kryją w sobie tylko dotychczasowe znaczenia.
Zachowawcze stanowisko zajmuje ten leksykon również w stosunku do rzeczownika sensat, który przez absolutną
większość Polaków odbierany jest jako określenie człowieka doszukującego się we wszystkim elementów sensacyjnych
(skojarzenie z sensacją). Tymczasem na s. 1006 czytamy: sensat - słowo przestarzałe (z łac.sensatus - „obdarzony
rozumem") - „człowiek przesadnie poważny, silący się na uczoność, mędrkujący".
Zajmijmy się jeszcze słowem enuncjacja. Brzmieniowo jest ono podobne do rzeczownika denuncjacja znaczącego
tyle co „tajne doniesienie, oskarżenie przed władzą o dokonanie wykroczenia przeciwko obowiązującemu prawu,
donos". To foniczne podobieństwo sprawia, że dla wielu użytkowników polszczyzny także enuncjacja jest słowem o
negatywnych skojarzeniach, synonimem wypocin, gadaniny (czytamy więc np. w prasie o „enuncjacjach znanego
polityka " - zamiast o „gadaninie znanego polityka" czy o „enuncjacjach pani Anastazji P." - zamiast o „wynurzeniach
pani Anastazji P."). Tymczasem enuncjacja - z łac. enuntiatio „zawiadomienie" - to słowo neutralne pod względem
emocjonalnym, synonim wypowiedzi, oficjalnego oświadczenia, obwieszczenia: „Poza wspomnianymi enuncjacjami
nikt nie zarzucił mu oficjalnie stosowania środków dopingujących ", „Enuncjacje komisji rządowej dotyczące przyczyn
wypadku". Nowe wydanie „Słownika wyrazów obcych" rejestruje, oczywiście, tylko to utrwalone długą tradycją
znaczenie.
Modna asertywność
Na obwolucie książki Marii Król-Fijewskiej pt. „Stanowczo-łagodnie-bez lęku" czytam: „Ta książka jest o tym, jak
żyć po swojemu, wypowiadać bez lęku swoje zdanie, odmawiać, nie wywołując konfliktu, złościć się, nie raniąc
innych, bronić swoich interesów, nie dać się wykorzystywać, poniżać, lekceważyć. To książka o asertywności". A na s.
8: „Asertywność to umiejętność pełnego wyrażania siebie w kontakcie z inną osobą czy osobami. Zachowanie
asertywne oznacza bezpośrednie, uczciwe i stanowcze wyrażanie wobec innej osoby swoich uczuć, postaw, opinii lub
pragnień w sposób respektujący uczucia, postawy, opinie, prawa i pragnienia drugiej osoby. Różni się więc od
zachowania agresywnego, oznacza bowiem korzystanie z osobistych praw bez naruszania praw innych osób. Różni się
też od zachowania uległego, zakłada bowiem działanie zgodne z własnym interesem oraz stanowczą obronę siebie i
swoich praw - bez nieuzasadnionego niepokoju, łagodnie, lecz stanowczo".
O postawie asertywnej mówi się w tej chwili dookoła. Na czym ona polega, wyjaśniają cytaty z pracy Król-
Fijewskiej. Nie wyśmiewając, broń Boże, publikacji i wykładów na ten temat, mam jednak w zanadrzu przykład
kuriozalnego nadużycia stylistycznego, związanego z owym modnym terminem. Oto przysłano mi kiedyś ogłoszenie
przygotowane przez dyrektora pewnego dużego przedsiębiorstwa. Powiadamiano w nim wszystkich pracowników, że w
ich pokojach, w czasie godzin pracy, będzie wymieniane oświetlenie. I oto proszę sobie wyobrazić, że ta banalna w
swej prostocie informacja zwieńczona została zdaniem następującym: „Proszę o asertywny stosunek do ekipy
remontowej". Gdybym nie widział tego tekstu, nie uwierzyłbym, że ktoś mógł wymyślić taką konstrukcję.
Przecież chwila refleksji wystarcza, by sobie uświadomić, że najczęstszym źródłem komizmu jest kontrast między
dwoma elementami tworzącymi funkcjonalną całość. Słowotwórczy dowcip formacji wódeczność i wypiteczność na
przykład tkwi w kontraście między poważnym, wyrażającym istotę rzeczy przyrostkiem -ość (pilność, gorliwość,
uczciwość, zacność) a błahą, ludyczną treścią podstaw wódeczny, wypiteczny. Gdy Julian Tuwim wyśmiewał
snobowanie się na językową cudzoziemszczyznę, swojski, prowincjonalny Strzyżów zamienił w piśmie na Sthizooff,
osiągając efekt komiczny dzięki kontrastowi formy (obco wyglądający zapis) i treści (małe, swojskie miasteczko). Tak
samo komiczna jest kilkunastoletnia dziewczyna, która swój rodzinny Wałbrzych wymawia w radiu Łołbrzych
(zachowania językowe ludzi tego typu dobrze określa powiedzonko Anglik z Kołomyi).
W tekście o wymianie oświetlenia w przedsiębiorstwie proza życia kontrastowo zderzyła się z naukowym zadęciem
fragmentu o asertywnej postawie. Czyż można się dziwić, że wszyscy pracownicy zareagowali na tę niefortunną zbitkę
śmiechem, i to gromkim?
Wcisk, powściąg, wydziw, przekręt
W pewnej krzyżówce znajduję hasło nie do wyjęcia, któremu odpowiada pięcioliterowy wyraz wcisk. W książce
Jana Błońskiego „Wszystkie sztuki Sławomira Mrożka" mamy zdanie: „Pozostawiam na boku cenzurę jako całość
zachęt i powściągów", jeden z trenerów zaś mówi w telewizji o „wydziwie kibiców". Słyszy się też dookoła o różnych
przekrętach.
Wcisk, powściqg, wydziw, przekręt - co to za formacje słowotwórcze? Jedna z nich jest zarejestrowana w
„Słowniku języka polskiego" pod red. M. Szymczaka: wcisk - „wciskanie, wciśnięcie": element urządzenia
uruchamiany przez wcisk; wmontować, złączyć coś na wcisk.
Pozostałych nie ma w słownikach, ale wyczuwamy, że są one synonimami takich określeń, jak powściągnięcie się,
wydziwianie, przekręcenie (czegoś). Bez trudu także chyba uzmysławiamy sobie, że wszystkie te formy powstały nie
przez dodanie do podstaw słowotwórczych jakiejś cząstki, ale przez jej odcięcie: wcisk - od wciskać (odjęte -ać),
powściqg - od powściągać się (odjęte -ać), wydziw - od wydziwiać (oderwane -ać), przekręt - od przekręcać (odjęte
-ać).
Przypomina mi się w tym momencie list sprzed lat, którego autorka pytała, co sądzę o krzyżówkowym pomyśle
redakcji „Przekroju", a mianowicie o formie odsap (chodziło o odsap dla uszu, czyli ciszę!). Napisałem wtedy, że jest to
jeszcze jeden przykład, choć z pewnością bardzo wyrazisty, ujawniający żartobliwą konwencję haseł „Przekrojowych"
krzyżówek. Odsap to przecież żart językowy, twór jednorazowy. Nie znajdziemy go w żadnym słowniku. Jest to jednak
zarazem formacja ze słowotwórczego punktu widzenia bardzo typowa, bo zbudowana poprawnie według reguł
systemowych, tyle że nie będąca w powszechnym użyciu. To jeszcze jeden przykład formacji potencjalnej, zbudowanej
według zasady polegającej na tworzeniu nowych wyrazów przez odcięcie końcowej cząstki wyrazu podstawowego.
Proces ten był zawsze bardzo żywotny w polszczyźnie. Takie rzeczowniki, jak czołg, dopływ, zalew, wykop, wytop,
wysyp, donos, zwis, powstały od czasowników czołgać się, dopływać, zalewać, wykopać, wytopić, donosić, zwisać
właśnie przez odcięcie końcowych elementów tychże czasownikowych podstaw.
We współczesnym języku żywotność tego zjawiska nie słabnie -zwłaszcza w specjalistycznych odmianach, w
których aż się roi od postaci typu wykon, uzysk, odzysk, osiąg, dowiert, odczyt - od wykonać, uzyskać, odzyskać,
osiągać, dowiercić się, odczytać. Na pierwszy rzut oka robią one wrażenie tworów niepotrzebnie dublujących
powszechnie znane formy wykonanie, uzyskanie, osiąganie itd. Proszę jednak dostrzec ich atrakcyjność,
funkcjonalność, jaką jest -oprócz krótszości - aspektowa neutralność, przeciwstawiająca się takim zróżnicowanym pod
tym względem konstrukcjom, jak wykonywanie - wykonanie, uzyskiwanie - uzyskanie, osiąganie - osiągnięcie itp.
Kiedy się zaś wróci do przykładów z początku niniejszego rozdziału, trudno nie dostrzec w nich całkowitej
formalnej analogii do struktur w języku polskim zadomowionych: wcisk - jak nacisk, przycisk, odcisk, uścisk, wy dziw
- jak dziw, podziw, przekręt - jak wykręt, zakręt. Trzeba zatem powtórzyć podsumowujące: mamy tu do czynienia i z
żywym modelem słowotwórczym, i z zasługującą na aprobatę twórczością użytkowników polszczyzny.
Rabat, czyli opust
Rabat - z niem. Rabatt, od wł. rabatto - to zniżka procentowa od ustalonych cen towaru, głównie na rzecz nabywcy
płacącego gotówką, kupującego dużą ilość towaru jednorazowo lub w określonym czasie. Kupisz więcej, sprzedający
opuści ci cenę - można by swobodnie, potocznie wyrazić istotę rabatu, nawiązując do jednego ze znaczeń czasownika
opuścić- „obniżyć cenę, spuścić cenę" (powiemy np.: sprzedawca opuścił 2 złote na kilogramie jabłek). I właśnie od
formy opuścić, przez odrzucenie wygłosowego -ić, powstał rzeczownik opust - rodzimy odpowiednik rabatu, w języku
sportowym, gimnastycznym znaczący też tyle co „ruch kończyn lub tułowia ku dołowi".
Zdawać by się mogło, że ta przejrzysta relacja formalno-treściowa między opuścić! opustem utrwali w społecznym
obiegu komunikacyjnym brzmienie z nagłosowym o- i pojawiać się będą wyłącznie konstrukcje typu hurtownia
otrzymuje od wydawcy książki z opustem od ceny katalogowej. Wszak czasownik upuścić z przedrostkowym u- nie ma
żadnych związków znaczeniowych z pieniędzmi, z aktem kupna-sprzedaży. Tymczasem rodacy coraz częściej zamiast
o rabacie-opuście zaczynają mówić o upuście, wywiedzionym od podstawy słowotwórczej upuścić. Czyżby widok
upustu surówki, od którego zaczynała się większość dzienników telewizyjnych lat siedemdziesiątych, tak mocno im
zapadł w świadomość językową?!
A mówiąc zupełnie poważnie: tylko stosunkowo dużą frekwencją słowa upust należy tłumaczyć posługiwanie się
nim także jako synonimem rabatu (z upustem jesteśmy bardziej osłuchani niż z opustem - powiedzmy inaczej).
Lecz doprawdy warto zapamiętać: upust to „odprowadzenie nadmiaru cieczy, pary lub gazu ze zbiornika albo z
jakiegoś urządzenia" (dzięki szybkiemu upustowi ciśnienie pary spadło; upust wody ze zbiornika retencyjnego),
„urządzenie do odprowadzania, spuszczania wody ze zbiornika, kanału itp.; śluza, spust" (otworzyć, zamknąć upust;
wybudować dodatkowe upusty).
W medycynie - dziś bardzo rzadko - stosuje się upust krwi, czyli „zabieg polegający na nakłuciu lub nacięciu żyły,
zwykle łokciowej, i wytoczeniu pewnej ilości krwi (np. w nadciśnieniu)", w języku ogólnym - dajemy upust czemuś -
oburzeniu, niechęci, łzom, goryczy - „dajemy czemuś ujście, folgujemy sobie w czymś, wyładowujemy Się".
Ileż funkcji musi więc spełnić upust! Nie obciążajmy go jeszcze jednym znaczeniem, zwłaszcza że opust- jak
pokazałem na początku - jest bezdyskusyjnie logiczniejszy. Językiem naukowym mógłbym powiedzieć, że jest on
zgodny z formalno-logicznym kryterium poprawności językowej, bo jego sensowność da się uzasadnić na podstawie
interpretacji logicznej.
Jeśli, dajmy na to, podtrzymujemy różnicę znaczeniową między przymiotnikami należny („taki, który się komuś
należy") i należyty („taki, jaki powinien być"), to jest logiczne, aby ta różnica była zachowana i w pochodnych
rzeczownikach należność i należytość, byśmy mówili o należności pieniężnej, a nie o należytości; z różnicą kojarzymy
różnicowanie, a z matematyczną różniczką - czynność różniczkowania; mówimy oddychać, a nie oddechać (chociaż
jest oddech), bo pomiędzy oddychać a odetchnąć zachodzi taka sama relacja jak między usychać a uschnąć, porywać a
porwać, odpychać a odepchnąć, umykać a umknąć (opozycja czynności wielokrotnej i jednokrotnej). Przykłady takich
odpowiedniości formalno-logicznych można mnożyć w nieskończoność. Niech nam one uświadomią działanie jednego
z najważniejszych mechanizmów naszych poczynań językowych.
Warto mu się podporządkować i w wypadku opustu: skoro czasownik opuścić znaczy, między innymi, tyle co
„obniżyć cenę, spuścić cenę", to rzeczownik-synonim rabatu powinien być utworzony od tej właśnie czasownikowej
podstawy słowotwórczej i brzmieć opust!
Seks-s^mbol, kicz-wrailmosć, auto-a^ści
„Z perspektywy kicz - wrażliwości (wrażliwości kiczowatej) świat przypomina film ze Schwarzeneggerem", „Kicz
- wrażliwość nie jest w stanie zrozumieć struktury wielogłosowej", „Powstanie kicz - struktura, w której wszyscy będq
tacy sami i wszystko będzie jednakowe" - czytam w jednym z artykułów. Patrzę na tę kicz-arażliwość, raz
skonfrontowaną z wrażliwością kiczowatą, na kicz-strukturę i...niczemu się nie dziwię, chociaż takie połączenia są
absolutnie tożsame formalnie z obcymi systemowi polszczyzny formacjami kartofel-zupa czy zamsz-but. Zupy
kartoflanej, zupy z kartofli, kartoflanki, buta zamszowego, buta z zamszu i zamszaka nikt już w Polsce nie zdoła
zamienić na kartofel-zupę i zamsz-but, są to bowiem postacie zbyt silnie utrwalone w powszechnej świadomości
językowej. Ostatnie lata przyniosły jednak taki zalew niezgodnych z tradycją połączeń - właśnie typu kicz-wrażliwość,
kicz-struktura (z członem odróżniającym na pierwszym miejscu), że trzeba mówić o wykształcaniu się nowej reguły
morfologiczno-składniowej, przejętej z języków zachodnioeuropejskich - z angielskim na czele. Popatrzmy, ile wokół
nas form temu wzorcowi podporządkowanych!
Oto w jednej z gazet czytam o Humphreyu Bogarcie: „Autorzy próbują objaśnić, kto uznał go za seks-symbol".
Mamy więc seks-symbol, a nie zgodny z tradycyjną regułą symbol seksu.
A teraz kilka znamiennych nagłówków prasowych: Simpson mania, LEGO nagrody, Biznesplan, Inflacja '95 story,
Szwedzka taxi-woj-na, Rock encyklopedia, Fan-kąt Śląska. I w nich człony odróżniające (Simpson, LEGO, biznes,
inflacja, taxi, rock, fan) - na sposób angielski czy niemiecki - umieszczono na początku. Serię tę można uzupełnić
tytułami programów telewizyjnych: Biznes Informacje, Biznes Tydzień, Sport-telegram, Kutz-Fest, Rock-raport, Auto-
Magazyn.
A skoro się tu pojawił Auto-Magazyn, dodajmy, że połączenia z pierwszym członem auto- stanowią najliczniejszą
grupę wśród tego typu struktur: auto-naprawa, auto-alarm, auto-części, auto-salon, auto-punkt, auto-myjnia. Auto Świat
(tytuł mającego polską mutację czasopisma Springerowskiego) itp. Tak jak Auto Świat funkcjonuje tytuł innego
czasopisma -Jazz Forum, a tak jak Express Narty - Ski Giełda (dostrzegłem ją w Karpaczu).
Mamy przedsiębiorstwa Odra-Film i Karkonosze Tour, a także wyścig kolarski Bieszczady-Tour. Po Wrocławiu
jeżdżą autobusy należące do Sobiesław Zasada Centrum. W Poznaniu odwiedziłem kiedyś Park Hotel, każdego zaś dnia
o poranku uśmiecha się do mnie przy śniadaniu nugat krem.
W całej Polsce są Kredyt Banki i Cuprum Banki. W księgarni mogę kupić poradnik pod tytułem
Wideowyświetlanie - tak jak przy jednej z ulic Wrocławia mógłbym chodzić na naukę gry w tenisa, tyle że jest to już na
szyldzie Tenis-nauka. No i każdego roku mamy Sopot festiwal.
Prawie wszyscy dziennikarze piszą już tylko o fit-fali, porno-fali, soft-pomografii czy spec-ustawie. Czasem jeszcze
zmagają się w nich żywioły starych i nowych obyczajów gramatycznych, bo oto np. nagłówek pewnego artykułu brzmi
tradycyjnie „Zagadka Eco" (chodzi o znakomitego semiotyka i pisarza bolońskiego Umberta Eco), za to parę linijek
niżej mamy już zdanie: „Recenzent próbuje drążyć tytułową Eco-zagadkę".
O podatności rodaków na obce wpływy językowe niech świadczy jeszcze jeden znamienny przykład: od znajomych
z USA (a są tam dopiero parę lat) dostałem kiedyś przesyłkę, na której było napisane: Miodek Family.
Jak widać, nie jest jeszcze ustabilizowana pisownia tych wszystkich złożonych struktur. Spotyka się i formy z
kreską w środku, i łącznie, i rozdzielnie napisane. Utrwalił się natomiast, podkreślmy to raz jeszcze, sam zwyczaj ich
konstruowania. Spośród wszystkich znaków językowych nowej rzeczywistości - tej po roku 1989 - jest on
najistotniejszy, bo dotykający istoty struktury gramatycznej.
Sita słowotwórczej analogii
Na jednym ze straganów wrocławskich pojawiło się ostrzeżenie skierowane do klientów: „Towar pomacany należy
do macania". Trudno go nie traktować w kategoriach językowego dowcipu czy nawet groteski. A przecież jego twórca
z pewnością nie myślał o takim odbiorze macania. Posłużył się słowotwórczą analogią do serii rzeczowników typu
figurant, laborant, kolaborant, kursant, amant, aresztant. Nie wyczuł, niestety, kontrastu między obcym z pochodzenia,
swoiście intelektualnym przyrostkiem -ant a bardzo potocznym charakterem podstawy słowotwórczej macać. Taki
kontrast jest zawsze przecież humorystyczny (por. uwagi na temat wódeczności i wypiteczności).
W takich formach jak amant, laborant czy figurant wygłosowe -ant jest dziedzictwem łacińskich dopełniaczowych
postaci imiesłowowych amantis (od amans), laborantis (od laborans), figurantis (od figurans). Wyodrębnione z nich i
dołączone do swojskich podstaw słowotwórczych, tworzy formacje w rodzaju macanta - nieuchronnie skazane na
śmieszność przez swą strukturalną hybrydalność.
Przed laty ostre sprzeciwy poprawnościowe wywoływał pochodzący z terminologii żeglarskiej załogant - „członek
załogi", choć tu kontrast między swojską podstawą słowotwórczą załoga a obcym sufiksem -ant był na pewno nie tak
drastyczny jak w nieszczęsnym macande.
Ale językoznawca zawsze się upomina o morfologiczną jednorodność: poprze np. bądź termometr, bądź
ciepłomierz, a będzie protestował przeciw termomierzowi (obcy element term- i rodzimy -mierz) i ciepłometrowi
(rodzime ciepło, obcy -metr).
Z daną konstrukcją trzeba się też i osłuchać, żeby owa hybrydalność morfologiczna przestała być drażniąca. Kiedy
przed laty relaks stawał się dopiero słowem obiegowym, wypierającym odpoczynek i wypoczynek, bardzo mnie raziły
formy typu zrelaksować się czy zrelaksowany, grzeszące wtedy „zgrzytającym" połączeniem elementu wyraźnie
obcego (relaks) z rodzimymi cząstkami (z-, -ować). Dziś, choć nadal prawie wyłącznie się posługuję formami odpoczy-
nek, wypoczynek, odpoczywać, wypoczywać, wypoczęty, postacie zrelaksować się, zrelaksowany już mnie tak nie
irytują.
A zresztą - gdy się spojrzy na dzieje polskiego słowotwórstwa, dostrzeże się w nim dziesiątki przykładów formacji
urobionych na zasadzie analogii. Muzeum i Koloseum z łac. cząstką -eum (z gr. -eion), nadającą znaczenie miejsca,
były wzorem dla Ossolineum i Fredreum. Tuż po wojnie do elektryfikacji szybko dołączyły ciepłofikacja i gazyfikacja -
pierwsza - wyraźnie hybrydalna morfologicznie (rodzima cząstka ciepło i obca -fikacja). Na wzór drzewostanu
powstały trawo-stan i krzewostan, olimpiada i spartakiada zaś stały się strukturalnym wzorem dla jakże licznych dziś
formacji typu uniwersjada, zakinada, cepeliada czy parafiada. Z antykwariatu z kolei wyodrębniono wbrew oczywistym
granicom morfologicznym (łac. antiąuańus) element -kwariat i tak powstały w Polsce nautykwariaty - „sklepy ze sprzę-
tem żeglarskim" (gr. nautes, łac. nauta - „żeglarz"). Modny w ostatnich latach pracoholizm to oczywiste nawiązanie do
alkoholizmu (może to też być kalka ang. workaholizm).
Zobaczmy na koniec, jak często wykorzystuje się analogię słowotwórczą w języku artystycznym: „Ta k os ć, a nie
inność męczyła niepomiernie tego skromnego człowieka" - Witkacy (takość nawiązująca do inności), „Pamiętasz chyba
tę odwieczną, bezblaską, lekką i bezdźwięczną" - Tuwim (bezblaską - jak bezdźwięczna), „Bez-przyczynny mój dzień,
bezsensowny mój wiek" - Tuwim (bez-przyczynny -jak bezsensowny), „Śmieszne to i rozpocznę"-K. Brandys
(rozpocznę - jak śmieszne), „Tak mi dobrze, tak mojo" -Jasieński (mojo - nawiązanie do dobrze), „Lekko było, drżąco i
wtedo" - Tuwim (wtedo - nawiązanie do lekko, drżąco), „Wychodzisz zatumaniony, zasnuty, zakiniony"- Gałczyński
(za-kiniony - jak zatumaniony).
Jakie funkcje spełniają wszystkie przytoczone tu neologizmy? Są to niewątpliwie znaczeniowe odpowiedniki mniej
lub bardziej rozbudowanych, mniej lub bardziej stałych związków wyrazowych (rozpocznę - „pełne rozpaczy", wtedo -
„tak jak wtedy" itp.). Jako konstrukcje nietradycyjne, a przy tym skondensowane, syntetyczne - przede wszystkim
potęgują ekspresję danej wypowiedzi. Za główny cel stosowania tego typu formacji należy jednak uznać osiągnięcie
jednorodności formalno-stylistycznej danego tekstu (seria przysłówków:
lekko, drżąco, wtedo, seria imiesłowów: zatumaniony, zasnuty, zaginiony). Słowotwórcza analogia okazuje się w tym
wypadku środkiem niezawodnym.
Tischnerowska mojość
Czytam w jednym z tekstów ks. prof. Józefa Tischnera: „Dobro, aby być dobrem, nie może wisieć w próżni. Musi
przejść przez jakaś mojość. Sprawiedliwość np. musi być moją sprawiedliwością". Czym jest owa mojość?
To typowa konstrukcja potencjalna, pozostająca w absolutnej zgodzie z regułami słowotwórczymi polszczyzny, tyle
że nie mająca za sobą wsparcia powszechnego zwyczaju. Ale czyż od przymiotników oraz zaimków i liczebników
przymiotnych nie można tworzyć za pomocą przyrostka -ość nieskończonego ciągu formacji o znaczeniu „bycie
jakimś" - typu pilność, solidność, gorliwość, zdatność, uczoność, łatwość, trudność, atrakcyjność, białość, śmiałość,
dzielność („bycie pilnym", „bycie solidnym" itd.)? Wybrane przeze mnie przykłady są w codziennym obiegu.
Rejestrują je też słowniki. Chodzi jednak o to, byśmy w każdej sytuacji życiowej byli zdolni do skonstruowania tej czy
innej formacji potencjalnej, potwierdzając w ten sposób absolutną znajomość ojczystego języka.
Ludzie pióra, poeci, filozofowie potrzebują nazw istotnościowych (nomina essendi) - właśnie odprzymiotnikowych,
utworzonych za pomocą przyrostka -ość. Jak widzieliśmy w poprzednim rozdziale, Stanisław Ignacy Witkiewicz
napisał: „Ta k ość, a nie inność męczyła niepomiernie tego skromnego człowieka" (takość- od zaimka przymiotnego
taki, inność- od przymiotnika inny). A Julian Tuwim:
„ Ty, któryś cel jest i przyczyna, pierwszość oraz ostateczność" (pierwszość- od liczebnika porządkowego pierwszy,
ostateczność- od przymiotnika ostateczny). Na formacje z przyrostkiem -ość natrafiamy co krok w wierszach Bolesława
Leśmiana (niezdolność, bezleśność, bezpolność, zaklętość, najdalszość), co nie powinno nas dziwić, jeśli uświadomimy
sobie, że jedną z funkcji poezji, konsekwentnie realizowaną przez autora „Dusiołka", jest tworzenie nowych kategorii
ontologicznych. A czyż nazwy określające istotę, esencję czegoś nie są szczególnie predestynowane do spełniania tej
funkcji?
W tłumaczeniu „Ulissesa" Jamesa Joyce'a dokonanym przez Macieja Słomczyńskiego znajdujemy następujące
zdanie: „Końs-kość jest cością konia". Przekształcając je na formułę tradycyjniejszą gramatycznie, powiedzielibyśmy:
„Bycie koniem jest czymś, co stanowi istotę konia". Ale czy od przymiotnika koński nie mógł Słomczyński stworzyć
właśnie rzeczownika-nazwy istotnościowej końskośc? Poszerzył on natomiast obszar działania opisanego tu me-
chanizmu słowotwórczego, decydując się na neologizm cosć, odpowiadający opisowej konstrukcji cos, co istotne. Ale
przecież chciał niewątpliwie osiągnąć, opisaną w poprzednim rozdziale, jednorodność stylistyczno-słowotwórczą i
dlatego aprobujemy to cosć- podciągnięte do fcońsfcosć(tak jak wyżej: takość podciągnięta do inność, pierwszość - do
ostateczność).
Akceptujemy więc i Tischnerowska mojość - okazjonalną nazwę esencjonalną, istotnościową, w sposób
skondensowany wyrażającą myśl, którą „rozmyłyby" wielosłowne odpowiedniki cos, co jest moje czy bycie moim.
Sernix i Jurexbus
A jaki jest mój stosunek do nazwy Sernix, którą widzę na torebce ulepszającego dodatku do sernika?
Powiedziałbym, że mniej poważny. W ostatnim czasie namnożyło się tyle formacji z obcym x, że trudno mi i na Sernix
nie patrzeć z pewnym rozbawieniem. Proszę się przyjrzeć chociażby naszym szyldom-nazwom firm. Wdarły się na nie
zapisy Felix, Max, Alexander, mimo że wszystkie te imiona mają od wieków spolszczone postacie z -ks-. Wszelkie zaś
rekordy popularności bije cząstka -ex. Kiedyś był tylko PEWEX - twór urobiony od podstawy Przedsiębiorstwo
Eksportu Wewnętrznego. Dziś - bez względu na to, czy dana firma ma jakikolwiek związek z eksportem - powstają
lawinowo RYBEK, POCZTEX, SZMATEK, LUMPEX (w Raciborowicach pod Bolesławcem Śl. widziałem i
LUMPEXIK\), żartobliwy DZIWEK, a jeśli panowie Jan, Mirosław, Sławomir czy Aleksander decydują się na
nazwanie firm od swych imion, z reguły wymyślają formacje JANEK, MIREK, SŁAWEK, ALEK (od nazwisk Kowal,
Kowalski czy Nurowski tworzy się nazwy typu KOWALEK, NUREK}. Bo czar obcego brzmienia nęci!
W tej konwencji słowotwórczo-stylistycznej mieści się i Sermx. Jest więc on typowym produktem naszej
współczesnej rzeczywistości językowej.
Wróćmy jeszcze do nazw typuJANEX, MJREX. W jednym z polskich miast zobaczyłem kiedyś autokar z napisem
JUREKBUS. Pojazd - tak się złożyło - stał pod szyldem o charakterze reklamowym:
SUPERAUTOOKAZJA. Czyż w obu tych formach nie odbijają się jak w soczewce najważniejsze tendencje
współczesnego polskiego słowotwórstwa?
O przyrostku -ex, którym utworzono Jurex od Jurka, nie muszę
już więcej pisać. W tym momencie chcę zwrócić uwagę na wyrazowe złożenie JUREKBUS. Nietrudno się domyślić, że
w swoistym tłumaczeniu „na nasze" sprowadza się ono do znaczenia „autobus Jurka" czy ściślej - „autobus należący do
firmy JUREK". Mamy tu jednak do czynienia z jakże charakterystycznym w ostatnich latach zjawiskiem polegającym
na tworzeniu złożeń z członem odróżniającym na pierwszym miejscu. Opisałem je w rozdziale Seks-symbol, kicz-
wrażliwość, auto-części. JUREKBUS mieści się w tym właśnie ciągu słowotwórczym.
Należy do niego i Autookazja - wraz z autopunktem, automyjniq czy autonaprawą. Tu mamy
SUPERAUTOOKAZJĘ, która też mnie nie zaskakuje! Przecież w tekstach o charakterze reklamowym prawie wszystko
musi być super. A poza tym - funkcjonowanie form wyrazowych z cząstkami typu a-, anty-, eks-, ekstra; mini-, ultra-
czy właśnie super- to jeszcze jedna znamienna cecha polszczyzny ostatnich lat. Trudno już sobie nawet wyobrazić
nasze porozumiewanie się bez takich wyrazów, jak aspołeczny, antypowieść, antypropaganda, antytalent, eksminister,
ekskról, ekstraklasa, minispódniczka, mini-choinka, superautomat, supermocarstwo, ultradźwięk, ultrafiolet itp.
Czy jednak nie za bardzo urzeka nas to super? Z coraz większym niepokojem obserwuję, jak zapominamy o
możliwości wymiennego używania określeń mity, ujmujący, grzeczny, wesoły, koleżeński, sympatyczny, przystojny,
elegancki, dżentelmeński, szarmancki, ładna, modna, szałowa, urocza, miła, śliczna, piękna, dobry, wspaniały, nowo-
czesny, najlepszy. I ludzie, i rzeczy w języku wielu Polaków są tylko super. A przecież stopień zróżnicowania
używanych na co dzień form jest miarą sprawności językowej i bogactwa stylu.
Niszczarka i trzymacz
Normę tworzy zbiór wykorzystanych możliwości systemu językowego, zaaprobowany przez powszechny zwyczaj
społeczny. Nietrudno się domyślić, że działanie twórcze spełnia się w sięganiu po nie wykorzystane dotąd możliwości
owego systemu (coś potencjalnego staje się wtedy realnością). Uświadamiam to często użytkownikom polszczyzny, bo
w dyskusjach poprawnościowych jednym z koronnych argumentów przeciwko tej czy innej nowej formacji jest jej brak
w słowniku. Ludziom trudno zrozumieć, że leksykon nie może zarejestrować absolutnie wszystkich wyrazów będących
w obiegu. Przecież w momencie jego wydawania niektórych form jeszcze nie było! To po pierwsze. Po drugie zaś -
słownik informuje o poszczególnych modelach, regułach tworzenia nowych słów, nie może natomiast przewidzieć, jaka
konkretnie formacja spełni ową regułę. Nam pozostaje ocena, czy - oprócz tego, że zgodna z systemem - dana
innowacja jest uzasadniona funkcjonalnie.
Stworzonego np. doraźnie neologizmu podstole („miejsce pod stołem"), typowej formacji potencjalnej mieszczącej
się w ciągu podwozie, nadwozie, nadnercze, międzywojnie, podnóże, podzamcze, podgrodzie, przedmieście,
dopuszczalnej w żywym tekście potocznym czy artystycznym, nie użyłbym w stylu naukowym i urzędowo-
kancelaryjnym.
W tych ostatnich odmianach funkcjonalnych nie posłużyłbym się też neologizmem własnoocznie, stworzonym na
zasadzie słowotwórczej analogii do zaaprobowanego przez powszechny zwyczaj i umieszczonego w słownikach
przysłówka własnoręcznie. Akceptuję natomiast całkowicie tę innowację w jednym z esejów prof. Leszka
Kołakowskiego („Przez wieki Kościół nie lubił bardzo, by wierni sami, bez pasterzy, własnoocznie Pismo czytali") -
tak jak w mowie żywej powitałbym z radością i uznaniem dla ludzkiej inwencji żartobliwą postać własnonożnie
(choćby w zdaniu doszliśmy do celu własnonożnie).
Piszę o tym wszystkim, bo jedna z rozgłośni radiowych poprosiła mnie ostatnio o publiczną ocenę dwu określeń
nowych urządzeń, a mianowicie niszczarki (dokumentów) i trzymacza. Wyczułem, że prowadzący rozmowę
dziennikarz spodziewał się dezaprobaty dla obu wyrazów. „Nie ma ich przecież w słownikach" - usłyszałem. „Bo kiedy
wydawano ostatnie leksykony, nie było ich jeszcze w obiegu" - odpowiedziałem. A potem starałem się przekonać
słuchaczy, że i niszczarka, i trzymacz są udanymi tworami leksykalnymi.
Niszczarka, utworzona przyrostkiem -arka od czasownikowej podstawy niszczyć, musi być odebrana jednoznacznie
jako „coś, co niszczy", bo mieści się w słowotwórczym ciągu kruszarka, zwijarka, drukarka, sprężarka, pogtębiarka,
golarka („to, co kruszy, zwija, drukuje, spręża, pogłębia, goli"). Niepoprawne byłyby takie formy, jak niszczalnia czy
niszczarz (pierwszą kojarzono by z „miejscem, gdzie się niszczy", drugą - z „kimś, kto niszczy"). Niszczyciel też ma od
dawna swe ustalone znaczenia: „ten, kto niszczy, psuje, rujnuje coś" (niszczyciele lasów, niszczyciel dóbr kulturalnych)
i „najbardziej uniwersalny okręt wojenny, przeznaczony przede wszystkim do walki z okrętami podwodnymi i
lotnictwem oraz do ochrony konwojów i okrętów bojowych". Niechże więc niepotrzebne dokumenty niszczy
niszczarka!
Nie wiem dokładnie, co trzyma trzymacz, będący z pewnością rodzajem uchwytu. Ale i on jest do zaakceptowania
jako nazwa urządzenia uzupełniająca serię spinacz, zgniatacz, łamacz, odkurzacz, nawilżacz, zraszacz.
Żeńskie przyrostki w odwrocie
Jeden z przedwojennych filmów polskich - z Tolą Mankiewiczówną w roli głównej - nosił tytuł Pani minister
tańczy. A więc już wtedy posłużono się bezprzyrostkową męską formacją odnoszącą się do kobiety - tak jak męska była
odmiana rzeczownika minister w dialogach tego filmu (nie ma pani ministra, z panią ministrem, u pani ministra itp.).
A przecież w pierwszych powojennych wydaniach „Słownika ortograficznego" jego autorzy - Stanisław Jodłowski i
Witold Taszycki -przewidywali, że w miarę osiągania przez kobiety coraz większej liczby stanowisk i godności
zastrzeżonych dotąd dla mężczyzn utrwalać się będą w polszczyźnie takie postacie, jak ministerka, prezeska, dyrek-
torka, rektorka, dziekanka, redaktorka, naczelniczka, profesorka itp.
Potwierdzam, że ja i moi rówieśnicy z roczników 1945,1946 i paru następnych do nauczycielek szkół średnich
zwracaliśmy się wyłącznie za pomocą formuły pani profesorko - tak jak spontanicznie posługiwałem się we wszystkich
sytuacjach życiowych przyrostkowymi postaciami redaktorka, dyrektorka czy kierowniczka (pani redaktorko, pani
dyrektorko, pani kierowniczko).
Dziś, u schyłku XX wieku, dobrze wiemy, że zupełnie się nie spełniły przewidywania profesorów Jodłowskiego i
Taszyckiego, a i my, którzyśmy kilkadziesiąt lat temu używali form typu profesorka, dyrektorka, redaktorka, sięgamy -
zwłaszcza w sytuacjach oficjalnych - po twory bezprzyrostkowe (pani) profesor, dyrektor, redaktor (w przypadkach
zależnych: z panią profesor, u pani dyrektor, do pani redaktor).
Proces utrwalania się tego zwyczaju ogarnia swym zasięgiem coraz więcej konstrukcji. W resorcie oświaty np.
prawie wyłączne stają się połączenia typu Janina Kowalska, nauczyciel biologii czy Halina Witkowska, nauczyciel
geografii. Współczesne nekrologi wyglądają zwykle następująco: 10 lipca zmarła nasz długoletni zasłużony pracownik,
wychowawca wielu pokoleń uczniowskich, oddany opiekun i instruktor harcerski Barbara Wiśniewska. A stopki
redakcyjne:
redaktor naczelny Teresa Nowak lub redaktor naczelna Elżbieta 01-szewska. Nawet księgowa chce być księgowym.
Przed paroma laty musiałem wziąć w obronę panią, która swą bezpośrednią przełożoną określiła w jakimś piśmie
urzędowym mianem głównej księgowej i otrzymała za to ostrą reprymendę.
Gdy w tekstach mówionych pojawią się tradycyjne postacie żeńskie z przyrostkami, coraz częściej wywołują one u
odbiorców poprawnościowy niepokój („oddaję głos mojej profesorce zAWF-u"-powiedział kiedyś w telewizyjnej
„Niedzieli Sportowej" Dariusz Szpakowski, a ja od razu usłyszałem kilkanaście głosów protestujących przeciw takiej
postaci, opowiadających się za konstrukcją oddaję głos mojej (pani) profesor; długo musiałem tłumaczyć, że nie był to
gramatyczno-stylistyczny zgrzyt, lecz - w gruncie rzeczy - najnaturalniejszy odruch słowotwórczy Polaka).
Jakie są przyczyny wycofywania się z obiegu formalnych wyznaczników żeńskości? Niektórzy językoznawcy
twierdzą, że jedną z nich jest swoiste wyeksploatowanie, zużycie się feminatywnego przyrostka -ka: stworzono nim tak
wiele formacji-zdrobnień typu szafka, dróżka, rączka, nóżka, lampka, że nie wystarczyło mu słowotwórczej energii na
obsłużenie żeńskich derywatów typu minister-ka, naczelniczka, prezeska. Można jednak zapytać: czemu wystarczyło
tej energii w języku czeskim, w którym w wyłącznym obiegu są sufiksalne formy typu dekanka, rektorka, profesorka,
inżynierka? Dodajmy, że nawet w języku niemieckim, o wiele słabiej eksponującym rodzajowość gramatyczną, w
nazwach zawodów konsekwentnie przestrzega się zasady doczepiania do form męskich żeńskiego przyrostka -in -
odpowiednika naszego -ka.
Myślę więc, że trzeba raczej sięgnąć do źródeł psychologiczno-społeczno-znaczeniowych. Oto przez całe lata
awans społeczny kojarzył się ludziom w Polsce z przejściem ze wsi do miasta. Ponieważ znakiem gwar, a więc języków
wiejskich, jest rozbudowane słowotwórstwo żeńskie (kowalka, sołtyska, Nowaczka, Stępniowa, Dziubi-na, Widerzyna
itp.), potwierdzeniem emancypacji i awansu stały się formy bez owych „obciążających" przyrostków, takich właśnie jak
-ka, -owa czy -ina.
Za najważniejszy jednak powód obumierania strukturalnych wykładników żeńskości trzeba uznać uniformizujący,
męskocentryczny układ urzędowo-kancelaryjny: nazwy stanowisk i godności funkcjonują w tej odmianie stylowej tylko
w postaciach prymarnych, męskich. Jeśli zatem mój kolega-profesor, filolog, przedstawiając na posiedzeniu Rady
Wydziału swą najmłodszą współpracownicę, poprawia spontanicznie wypowiedzianą formułę asystentka Instytutu
Filologii Polskiej na asystent Instytutu Filologii Polskiej, jest to dla mnie oczywisty przykład owego podciągania
wszystkich formacji do obowiązującego męskiego wzorca administracyjnego (mówiąc inaczej: w spisie stanowisk
uniwersyteckich są tylko asystent, adiunkt, docent, profesor nadzwyczajny, profesor zwyczajny).
Profesor Michał Głowiński, nazywając niedawno temu Wisławę Szymborską wielkim poetą, wyjaśnił, że chodzi
mu o uniwersalny wymiar tej wielkości: Szymborską należy do największych nie tylko wśród piszących wiersze kobiet
(wtedy określiłby ją mianem poetki), ale wśród wszystkich piszących!
Taką motywację odkrywam także w jednym z artykułów o królowej Jadwidze: „W osobach św. Stanisława oraz
św. Jadwigi Królowej jawią się dwa dopełniające się typy polskiej świętości: to biskup męczennik i król wyznawca",
„Cała homilia kanonizacyjna Ojca Świętego jest jeszcze jednym potwierdzeniem wyjątkowej, dziejotwórczej roli tego
młodziutkiego władcy z rodu Piastów i Andegawenów na tronie polskim", „Była wszechstronnie wykształcona i
przygotowana na dworze budzińskim do pełnienia roli władcy", .Jadwiga -jedyny polski monarcha wyniesiony do
chwały ołtarzy", „Chociaż św. Jadwiga jest królem Polski, stanowi uniwersalny wzór świętości", „W 1999 roku
będziemy obchodzić sześćsetlecie śmierci tego jedynego świętego władcy na tronie polskim i pierwszej kanonizowanej
Polki po mieczu i kądzieli".
Mamy tu zatem i króla wyznawcę, i młodziutkiego świętego władcę, i jedynego polskiego monarchę, czyli
odnoszące się do Jadwigi formy męskie o niewątpliwie uniwersalnym charakterze. Gdy o królowej mówi się w
wymiarze partykularnym, pojawiają się połączenia pierwsza kanonizowana Polka czy sprawczyni złotego okresu Polski
Jagiellonów - z tradycyjnymi żeńskimi przyrostkami -ka, -yni.
„Przebywał na niepowrocie"
Z Katowic otrzymałem gazetowy wycinek z następującym fragmentem: „Od 6 miesięcy przebywał na niepowrocie
z przepustki z zakładu karnego. Był poszukiwany listem gończym". Niepokój poprawnościowy Korespondenta budzi,
oczywiście, ów niepowrót.
Przed paroma laty inny Czytelnik podobnie odbierał formy typu niekultura, niedyscyplina, nieodwaga. Zgadzam
się, że trudno sobie wyobrazić ich obecność w języku potocznym. Mówimy zawsze o braku kultury, braku dyscypliny
czy braku odwagi. Ale mamy za to tylko pakty o nieagresji (a nie o braku agresji), obok zaś braku zdyscyplinowania
czy braku porządku pojawiają się niezdyscyplinowanie i nieporządek. Za równorzędne trzeba też uznać serie nierówno-
waga, niestabilność, nierozsądek - brak równowagi, brak stabilności, brak rozsądku, choć absolutną rację ma ten, kto
wyczuwa bardziej książkowy charakter form z przedrostkiem nie:
Powiedziałbym jeszcze inaczej: to głównie w języku artystycznym dodaje się do rzeczowników cząstkę nie- nawet
w takich wypadkach, w których w języku potocznym można sobie wyobrazić tylko połączenie brak + rzeczownik w
dopełniaczu. Służę przykładami. Oto_ fragmenty wierszy Juliana Tuwima: „Cóż na niemiłość poradzę?", ,Jak tę
martwą niemiłość znieść?". Zbigniew Herbert z kolei „ wyrzuca sobie grzech niepamięć i".O niepamięci śpiewała też
Irena Santor w „Maleńkim znaku" (w języku potocznym mamy zwrot puścić coś w niepamięć). Wisława Szymborska
pisze o nieuczynku, a w Wujkowym przekładzie Biblii mamy nierozum (z listu św. Pawła do Koryntian).
Dodajmy, że w tekstach artystycznych połączeniom brak + rzeczownik w dopełniaczu często odpowiadają także
formacje z przedrostkiem bez- (np. u Bolesława Leśmiana: bezśmiech, bezzałoba).
Podsumowując - stwierdzamy, że ścisłej reguły nie da się tutaj ustalić. Można mówić natomiast o zwyczaju
społecznym, który decyduje bądź o wyłącznym posługiwaniu się w mowie potocznej konstrukcjami opisowymi (typu
brak miłości, brak rozumu), bądź o równoległym występowaniu form opisowych i jednosłownych (brak równowagi,
brak stabilności - nierównowaga, niestabilność). Te ostatnie, nawet nie spotykane na co dzień, są strukturalnie
poprawne. To formacje potencjalne, które zawsze można stworzyć. Korzystają więc z tego pisarze i poeci, osiągając
efekt pożądanej w języku artystycznym dysautomatyzacji stylistycznej.
Pierwszy i tytułowy przykład niniejszego rozdziału pokazuje, że struktury typu nie + rzeczownik mogą się
okazjonalnie pojawić i w odmianach środowiskowych języka. W polszczyźnie standardowej powiedzielibyśmy
zwyczajnie, że ktoś nie powrócił do zakładu karnego z przepustki wydanej 6 miesięcy temu. W jakimś żargonie
więzienniczym „ktoś od 6 miesięcy przebywał na niepowrocie z przepustki". Napisałem w żargonie, bo wszyscy moi
znajomi prawnicy stanowczo wykluczyli obecność takiego określenia w ich zawodowej terminologii.
A swoją drogą dziwię się sporządzającemu notatkę dziennikarzowi, że do tekstu przeznaczonego dla szerokiego
przecież kręgu osób wplótł taką niecodzienną formę. Przyniosła ona karkołomną pod względem logicznym zbitkę
słowną „przebywał na niepowrocie". Jak można „przebywać na niepowrocie"?! - zapyta chyba każdy rozsądnie
myślący Polak.
„Czy mógłby mnie pan odpoczciwić?"
Z taką prośbą zwróciła się podobno do prof. Zdzisława Libery Maria Dąbrowska, gdy ten w którymś ze swych
tekstów sportretował ją jako dobrą, poczciwą panią Maryjkę. A ja, przypatrując się czasownikowi odpoczciwić, nie
mogłem nie uświadomić sobie raz jeszcze stylistycznej atrakcyjności tyle razy w tej książce przywoływanych formacji
potencjalnych, czyli konstrukcji zbudowanych zgodnie z systemem języka, odpowiadających jego regułom, ale użytych
doraźnie, okazjonalnie, nie mających za sobą wsparcia powszechnego zwyczaju.
Do jakich struktur nawiązuje postać odpoczciwić? Oczywiście, do serii czasowników typu odbarwić, odbezpieczyć,
odkryć, odsłonić, oznaczających przeciwieństwo tego, co wyraża czasownik podstawowy lub pochodny, poprzedzony
zwykle przedrostkami za-, przy; u:
Nie ma czasownika poczciwie (parę razy znalazłem go w połączeniu z zaimkiem zwrotnym się w tekstach Melchiora
Wańkowicza, słynącego ze śmiałych pomysłów morfologicznych). Neologizm Dąbrowskiej do świadomości językowej
przywołuje jeszcze jeden potencjalizm-okazjonalizm: upoczciwić - „uczynić poczciwym" (tak jak umilić, uatrakcyjnić,
ulepszyć, uzdatnić- „uczynić miłym, atrakcyjnym, lepszym, zdatnym"). To on właściwie jest punktem wyjścia całej
operacji słowotwórczo-znaczeniowej: kogoś trzeba najpierw upoczciwić, by móc go potem odpoczciwić.
Bogactwo form przedrostkowych to w ogóle typologiczna cecha języków słowiańskich (napisać— podpisać -
przepisać— rozpisać - spisać - wypisać - dopisać - przypisać - nadpisać, naczytać się - przeczytać - rozczytać się -
sczytać— wyczytać— doczytać— poczytać— odczytać itp.). Wybujałość prefiksalna była zresztą kiedyś jeszcze
silniejsza (ale już Kochanowski oszczędniej operował przedrostkami niż np. Rej). Język potoczny natomiast ciągle
śmielej posługuje się tymi cząstkami słowotwórczymi, co świetnie zauważył Miron Białoszewski, wprowadzając do
swego zrodzonego z mówienia „Pamiętnika z powstania warszawskiego" charakterystyczne postacie typu dostrzeliwać,
doubrać, ofilarować, obrodzić, przepojęciować, udosłownić się, odatować.
Obce polszczyźnie oficjalnej użycia form prefiksowanych obserwuję też ostatnio w języku sportowym. Znani
wyczynowcy, trenerzy, a za nimi czasem radiowi i telewizyjni sprawozdawcy mówią: „Ambitnie zaboksowat", „ładnie
zaćwiczyła", „bojowo zawalczył", „sprytnie dograł". Słuchacze z reguły nie akceptują tych wypowiedzi. Rażą ich one
swą nietypowością. Trudno jednak nie powiedzieć, że zrodziła je potrzeba wyrazistego formalnego wyrażenia aspektu
dokonanego. Osiąga się tę wyrazistość właśnie dzięki cząstce za-, stąd i zaboksować, zaćwiczyć czy zawalczyć- jak
zakończyć, zatańczyć, zaliczyć, zaciągnąć, zatwierdzić itp. O semantycznym aspekcie dokończenia, dokonania trzeba
też mówić w odniesieniu do formy dograć, choć absolutnie zgadzam się z tymi, którzy przyzwyczajeni są do brzmienia
zagrać, też przecież kryjącego w sobie wyrażającą dokonany aspekt cząstkę za-, i tylko jego oczekują w relacjach z
zawodów sportowych.
Kulturalny - kulturowy
Przymiotnik kulturalny nie razi nikogo, postać kulturowy natomiast denerwuje wielu rodaków. Profesor Witold
Taszycki wśród wielu typów nazw miejscowych wyróżniał nazwy kulturalne, a i ja jeszcze w roku 1968 ukończyłem
pod kierunkiem profesora Stanisława Rosponda pracę magisterską zatytułowaną Nazwy miejscowe kulturalne typu
Środa, Piątek, Wola, Osiek.
A przecież formy kulturalny i kulturowy różnią się pod względem znaczeniowym: kulturalny to „odznaczający się
kulturą, taki, który doświadczył na sobie działania kultury" (np. kulturalny człowiek), kulturowy zaś - to „odnoszący się
do kultury" {zabytki kulturowe, ślady kulturowe, epoki kulturowe). Dlatego w tej książce piszę o nazwach miej
scowych kulturowych, bo też i wszyscy onomaści (badacze zajmujący się nazwami) tak je teraz określają. Zresztą -takie
brzmienie przymiotnikowe zarejestrowane już jest w „Słowniku języka polskiego" J. Karłowicza, A. A. Kryńskiego i
W. Niedźwiedzkiego z lat 190&-1927 (wojna kulturowa).
I doprawdy trudno przeciwko niemu wytoczyć jakiekolwiek argumenty natury formalnej. Zauważmy, że
przyrostkiem -owy tworzy się powszechnie przymiotniki od rzeczowników rodzaju żeńskiego:
kulturowy od kultura - tak jak sosnowy od sosna, brzozowy od brzoza, topolowy od topola, jodłowy od jodła, lipowy od
lipa, malinowy od malina, naukowy od nauka, strefowy od strefa, zagrodowy od zagroda, bajkowy (obok bajeczny) od
bajka, młodzieżowy od młodzież, chorobowy od choroba itp.
Możemy-tylko stwierdzić, porównując np. przymiotnik kiedyś utworzony od rzeczownika głowa, a mianowicie
główny (kara główna to pierwotnie „kara dotycząca głowy"), z formą utworzoną doraźnie dziś - głowowy (np.
wskaźnik głowowy w antropologii), że cząstką słowotwórczą nowszą od dawnego przyrostka -ny w przymiotnikach
wywiedzionych od rzeczowników jest sufiks -owy (por. abecadiny, metalny, biedrzny, konieczny, począteczny,
piaseczny - dziś abecadłowy, metalowy, biodrowy, końcowy, początkowy, piaskowy). I jedynie tym należy tłumaczyć
ujemną reakcję wielu osób na postać kulturowy. Jestem jednak przekonany, że to uczucie będzie słabnąć. Bo też i
powiedziałem na samym początku: kulturalny i kulturowy to już dziś nie to samo!
Z pewnym istotnym niuansem znaczeniowym mamy też do czynienia w parze czasowników wzbogacić- ubogacić.
Pierwszego z nich używamy na co dzień w języku potocznym, drugi - pojawia się głównie w tekstach kościelnych i
wywołuje - jak i forma kulturowy - pewne opory. Także tu jednak broniłbym wyrazowego dubletu: wzbogacić - to
„pomnożyć bogactwa materialne" (Jurek się ostatnio wzbogacił), ubogacić natomiast to „pomnożyć bogactwa
duchowe" (Chrystus ubogaca nas swą łaską - powie np. współczesny kaznodzieja).
Pod względem formalnym zaś ubogacić do bogaty pozostaje w takiej seryjnej relacji słowotwórczej, jak umilić do
mity, uatrakcyjnić do atrakcyjny, upowszechnić do powszechny czy uzdatnić do zdatny. Są to wszystko formadje
utworzone od podstaw przymiotnikowych za pomocą przedrostka u- i przyrostka -ić o strukturalnym znaczeniu
„uczynić jakimś".
Atrakcyjne końcówki
Chociaż fleksja zajmująca się odmienianiem wyrazów na pewno jest jednym z najbardziej sformalizowanych i
suchych działów gramatyki, to jednak i w jej obrębie można się posługiwać „ludzkim" epitetem atrakcyjny w stosunku
do końcówek deklinacyjnych. Miarą zaś tej atrakcyjności jest stopień ich niepowtarzalności w całym paradygmacie
odmiany, Nietrudno sobie przecież uzmysłowić, że im mniej przypadków gramatycznych dana końcówka obsługuje,
tym jest wyrazistsza i funkcjonalniejsza.
I tak np. postać dopełniacza liczby mnogiej pomarańcz musi być uznana za lepszą od dopuszczalnej wprawdzie, ale
tożsamej z dopełniaczem liczby pojedynczej formy pomarańczy. Jeśli użyjemy tej ostatniej, np. w zdaniu nie zjadłem
pomarańczy, nie unikniemy dwuznaczności: czy chodzi o jeden owoc, czy o kilka owoców? Zapobiega jej posłużenie
się bezkońcówkową postacią pomarańcz (nie zjadłem pomarańcz), bo jest ona fleksyjnym znakiem jedynie dopełniacza
liczby mnogiej.
Rzeczowniki rodzaju żeńskiego typu postać, płeć miały przez wieki w mianowniku liczby mnogiej tylko formy
postaci, płci. Ponieważ identyczne brzmienie mają inne przypadki, powstały nowe konstrukcje z wyrazistą końcówką
-e; postacie, płcie. Są dziś one, co nie może dziwić, prawie wyłączne.
Jakże znamienne są też dzieje celownika liczby pojedynczej rzeczowników męskich! Proszę sobie wyobrazić, że w
czasach prasłowiańskich końcówkę -owi miało zaledwie kilkanaście wyrazów (synowi, domowi, czynowi, miodowi i
jeszcze parę). Czemu w ciągu wieków dosłownie rzuciły się na nią tysiące słów? Bo nie powtarza się ona w żadnym
innym przypadku, bo jest tylko znakiem celownika. Końcówka -u, obecna w formach psu, kotu, ojcu, bratu, panu i
kilku innych, występuje przecież i w dopełniaczu (stołu, wozu), i w miejscowniku (o liściu, o słoniu, na mchu), i w
wołaczu (człowieku!, durniu!), i w reliktowych formach dawnej liczby podwójnej (oczu, uszu, w ręku).
To dlatego, opowiadając się za równorzędnością postaci ortu i orłowi, wskazałem przed paroma laty tę drugą jako
lepszą, wyrazistszą (w czasach przedwojennych przywoływano w niektórych szkołach patriotyczną formułę orłowi
polskiemu-cześć!).
To z tego powodu dzieci, a ich język jest swoistą projekcją języka jutra, spontanicznie dajq coś psowi, kotowi i
Iwowi. My, dorośli, poprawiamy je na zgodne z obowiązującą normą brzmienia psu, kotu, lwu, ale z wewnętrzne
językowego i ewolucyjnego punktu widzenia to one mają rację!
Atrakcyjna, bo nie powtarzająca się w żadnym innym przypadku, okazała się również pierwotnie wyłącznie żeńska
końcówka narzędnika liczby mnogiej -mm. Kiedyś chodziło się z pany, z sqsiady, z chłopy, coś się działo przed laty,
dawnymi czasy, mówiło się innymi słowy. I tylko w tych trzech ostatnich wyrażeniach, bo są one bardzo często
używane, zachowała się w codziennej polszczyźnie pierwotna końcówka -y. Ponieważ obsługuje ona kilka innych
przypadków (mianownik-biernik liczby mnogiej: psy, wozy, stoły, panny, kobiety), w narzędniku rzeczowników
wszystkich rodzajów gramatycznych utrwaliła się końcówka -ami, jak już powiedziałem - pierwotnie tylko żeńska:
panami, sąsiadami, chłopami, pannami, dziewczynami, kobietami, latami, czasami, słowami, oknami, polami
(kilkanaście rzeczowników-wyjątków ma w tym przypadku końcówkę -mi, np. liśćmi, gośćmi, księżmi, braćmi).
Atrakcyjność dopełniaczowej pluralnej końcówki -ów (panów, synów, lwów, psów, stołów, wozów) dobrze
wyczuwali ludzie pióra XIX wieku. Próbowali więc nawet narzucić językowej społeczności formy typu postaciów,
podłościów, godnościów (Słowacki w „Beniowskim" rymuje: kościów - gramatycznościów). Nic jednak z tego nie
wyszło, a powszechny zwyczaj raz jeszcze okazał się silniejszy od niespontanicznych pomysłów.
Jeśli zaś chodzi o końcówkę -ów, to ów uzus okazał się też silniejszy od wewnętrzne językowe j tendencji, której
poświęciłem cały ten rozdział. Oto można się było spodziewać, że w rzeczownikach typu zając, palec, kosz, palacz,
słuchacz, pisarz, pasterz, mających na końcu spółgłoski kiedyś miękkie, ale dziś twarde, utrwali się w drugim
przypadku liczby mnogiej przynależna rzeczownikom twardo-tematowym końcówka -ów (domów, panów, stołów,
wozów) - tak w dodatku atrakcyjna, bo nie powtarzająca się w żadnym innym paradygmacie. Tymczasem - poza prawie
wyłączną postacią palców -ciągle mamy do czynienia z fleksyjnymi wariantami zajęcy/zajqców, koszy//koszów,
palaczy/palaczów, słuchaczki/słuchaczów, w wypadku zaś słów kończących się na rz zapanowały jako prawie wyłączne
formy pisarzy, pasterzy, ślusarzy, dziennikarzy - z końcówką -y (choć sto lat temu powstała seria wydawnicza
Biblioteka Pisarz ó w Polskich). Mało tego! Nawet jeśli wydawnictwa poprawnościowe zalecają jako jedyne postacie z
-ów (np. meczów), rodacy i tak zdecydowanie częściej się decydują na brzmienia z końcówką -y (meczy). Jaki z tego
wniosek? Że nie zawsze wygrywa w języku racjonalna tendencja gramatyczna.
Dlaczego szewc i krawiec, a nie kram i szewiec
Tytułowe pytanie określił ktoś mianem zagadki Lema. My tę zagadkę tutaj rozwiążemy, zagłębiając się w historię
naszego języka. Odkryjemy przy okazji typowe zjawisko ujawniające się w językach fleksyjnych, czyli mających
rozbudowany system odmiany wyrazów.
Na początku muszę powiedzieć, że w języku prasłowiańskim, z którego rozwinęły się takie języki, jak polski,
czeski, słowacki, łużycki, języki ruskie, serbski, chorwacki czy słoweński, obok normalnych samogłosek a, o, u, e, i, y,
ę, ą funkcjonowały samogłoski bardzo krótkie, zwane jerami. Były jery twarde i miękkie. Występowały one w wielu
wyrazach, najczęściej - na ich końcu, bo w języku prasłowiańskim nie było sylab zamkniętych, czyli takich, które
kończyłyby się spółgłoską. Dzisiejszy np. jednosylabowy kot był kiedyś tworem dwusylabowym: ko + t z jerem, kotek
- trzysylabowym: ko + t z jerem + k z jerem.
Wspomnieliśmy wyżej, że owe półsamogłoski-jery były wymawiane bardzo krótko. W pewnym momencie musiały
się więc wzmóc tendencje do ich zupełnego zaniku. Szczególnie słaba była pozycja jeru na końcu słów. Silniejszy był
natomiast jer znajdujący się w sylabie poprzedzającej zgłoskę z jerem słabym. Jeśli w kolejno następujących po sobie
sylabach występowały jery, to - licząc od prawej strony - słabe były wszystkie jery nieparzyste (pierwszy, trzeci, piąty
itd.), mocne - wszystkie parzyste (drugi, czwarty itd.). Jer słaby zanikał zupełnie (co najwyżej, jeśli był miękki,
miękczył poprzedzającą go spółgłoskę), jer mocny - stawał się pełną samogłoską. Na gruncie, na którym się wykształcił
język polski, była to samogłoska e.
A zatem w wyrazie ko +1 z jerem wygłosowy słaby jer zanikł i ostał się tylko jednosylabowy kot - ze spółgłoską na
końcu. W formie ko + t z jerem + k z jerem natomiast wypadł też końcowy jer - ten po k, za to jer drugi od prawej
strony, parzysty - ten po t - przeszedł w pełną samogłoskę e. Tak powstał kotek. W dopełniaczu wyraz ten miał postać
fco +1 z jerem + ka, czyli ten sam jer po t, który w mianowniku był mocny, bo parzysty, i przeszedł w e, tu - w drugim
przypadku - był nieparzysty i zanikł. To dlatego mamy dziś odmianę kotek -kotka (a nie koteka), a także pies - psa,
dzień - dnia, sen - snu, len - lnu, palec - palca itp.
No właśnie: palec - palca. W rzeczowniku tym mamy historyczny przyrostek jer miękki + c + jer miękki (pierwszy
przypadek: pal + jer + c + jer). Po zaniknięciu jeru pierwszego od prawej strony i po przejściu drugiego w e musiała
powstać forma palec. Już w drugim przypadku pojawiała się jednak postać pal + jer + ca, a zatem mocny jer z
mianownika, bo drugi, tu stawał się słaby - pierwszy, nieparzysty, a więc zanikający. Stąd postać palca, a nie poleca.
Teraz możemy przejść do rzeczownika krawiec i powiedzieć: ponieważ utworzony on został od czasownika krawać
(=krajać) za pomocą przyrostka -ec, a ten jest kontynuacją prasłowiańskiego połączenia jer + c + jer, od dopełniacza
przyjmującego postać jer + c + samogłoska, historycznie uzasadniona jest odmiana z tzw. e ruchomym: krawiec
-krawca - tak jak palec - palca, chłopiec - chłopca czy lipiec - lipca (w nazwiskach: Michalec - Michalca, Pawelec -
Pawelca, Skrzypiec - Skrzypca).
A co z szewcem? Tworzy on rodzinę wyrazową z takimi formami, jak szew, szyć, szydło, szwaczka, obszewka,
poszewka, przyszwa. Tkwi w nim też historyczny przyrostek -ec - kontynuant prasłowiańskiego jer+c+ jer. Bo to w
ogóle był najpierw szwiec. PisałlMikołaj Rej (1505-1569): „Szwiec, kiedy się na skóry zadłuży...", ą"jeszcze i w jednej
z XVII-wiecznych fraszek mieszczańskich czytamy: „Nuż szwiec za buty taler, a za safian trzy".
Dlaczego pierwotny szwiec przekształcił się w szewca? Otóż był to kiedyś twór trzysylabowy z trzema jerami: sz +
jer + w + jer + c + jer. Kiedy jery zaczęły zanikać, nasz trzysylabowy wyraz zmienił się w formę szwiec (pierwszy i
trzeci jer zanikły, drugi - mocny - przeszedł w e). W dalszych jednak przypadkach - z końcówkami -a, -u (potem -owi),
-em - miał on już tylko dwa jery (np. w dopełniaczu: sz + jer + w + jer + ca), a zatem drugi jer z mianownika był w
nich, licząc od prawej strony, pierwszy i zanikał, za to ten trzeci z mianownika tu był drugi, parzysty i stawał się pełną
samogłoską e. Tak doszło do powstania dwu tematów w odmianie naszego wyrazu: szwiec- i szewc: Ponieważ drugi z
nich występował w większości przypadków (szewc-a, szewc-owi, szewc-em, o szewc-u), ostatecznie utrwalił się i w
mianowniku. Mamy dziś dlatego przy deklinowaniu jeden temat szewc- od mianownika do miejscownika (kiedyś,
powtórzę, deklinowano: szwiec, szewca, szewcowi, szewcem).
A jaka tendencja ujawniła się w tym procesie? Tendencja do ujednolicenia postaci tematu odmienianego wyrazu,
służąca uproszczeniu zachowań gramatycznych. Objęła ona swym zasięgiem wiele wyrazów: pierwotne brzmienia
sjem, psek, ociec np. przekształciły się w dzisiejsze sejm, piesek, ojciec, bo takie były tematy przypadków zależnych;
pierwotna odmiana żona, żony, żenię czy siostra, siostry, siostrze zmieniła się na żona, żony, żonie i siostra, siostry,
siostrze - tak jak poręczniej nam dziś mówić człowiek -o człowieku - człowieku!, a nie człowiek - o człowiece -
człowiecze! (a taka odmiana była na początku - z trzema postaciami tematu fleksyjnego: człowiek; człowiec;
człowiecz).
O tacie
Tata to „nie słowo, lecz ogólnoludzki wykrzyknik jak papa, mama" - napisał Aleksander Briickner w swym
„Słowniku etymologicznym języka polskiego". Ściślej można to ująć trochę inaczej: tata jest wyrazem (jednak
wyrazem!), który powstał z wczesnodziecięcych, najprostszych monosylab ta-ta (jak pa-pa, ma-ma itp.). Zna go cały
świat słowiański, a i w grece i łacinie był tata, a w litewskim tetis.
Od XV wieku pojawił się w polszczyźnie tato i od tego czasu wiedzie on żywot wariantu starszej postaci tata. Tej
ostatniej używam od dzieciństwa prawie wyłącznie (mój tata, twój tata, jego tata), nigdy jednak nie traktowałem
brzmienia z wygłosowym -o jako gorszego czy regionalnego. Pamiętam przecież elementarzowe zdanie „to Ola i Ala, a
to tato Ali" czy Mickiewiczowskie „Tato nie wraca; ranki i wieczory we łzach go czekam i trwodze", „Tato, ach, ta to
nasz jedzie" („Powrót taty"). Jedna z książek Williama Whartona też ma w tłumaczeniu polskim tytuł „Tato". A i moja
żona woli wygłosowe -o w tym słowie.
Wydaje mi się natomiast, że o wiele rzadsza odmiana - typu nie ma tata, przyglądam się tatowi, idę z t a te m -
uwarunkowana jest regionalnie. Spotykam ją przede wszystkim u ludzi wywodzących się z Kresów Wschodnich i u ich
potomków. Nie dziwią mnie więc w cytowanym „Powrocie taty" Adama Mickiewicza fragmenty:
„Zmiłuj się, zmiłuj nad tatem!" i „Czyście tęskniły do tata?". Ja -powiedziałbym zmiłuj się nad tatą i czyście tęskniły do
taty? A skoro mówimy o uwarunkowaniach regionalnych, dodajmy, że w gwarach śląskich prawie wyłączne jest
celownikowe tatowi.
Zgodnie z moimi odczuciami formy tata i tato traktuje „Słownik wyrazów kłopotliwych" Mirosława Bańki i Marii
Krajewskiej z r. 1994. Na s. 325 czytamy: „Tata, tato. W mianowniku używa się obu form, miejscownik jest jeden: o
moim tacie, wołacz też jeden: mój tato'. W pozostałych przypadkach zdecydowanie częściej powie się mojego taty,
mojemu tacie, mojego tatę, z moim tatą niż mojego tata, mojemu tatowi, z moim tatem".
Z absolutnym zdziwieniem przyjmuję natomiast wskazania „Słownika poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda
Doroszewskie-go i Haliny Kurkowskiej z r. 1973 oraz „Słownika języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka z
r. 1978. W obu tych leksykonach odmianę taty, tacie, tatą przypisuje się mianownikowej formie tata, deklinowanie zaś
tata, tatowi, tatem - formie tato.
By temat taty/tata wyczerpać, dodajmy, że na dopełniaczu drugiego typu oparty jest przysłowiowy zwrot robić z
tata Wityata, znaczący tyle co „narażać kogoś na śmieszność". Z kolei w przysłowiu czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilki
(wilcy) zjedzą - „czekanie nie da rezultatu, nic nie pomoże" - zachowało się stare zdrobnienie tatka, urobione od postaci
tata. Jest zresztą i tatko - derywat od podstawy słowotwórczej tato.
Ty podlecu!
Dlaczego we fragmencie jednego z tekstów prasowych - „Mamy tu do czynienia z pewną liczbą podleców" -
ostatnią formę zaopatrzono w cudzysłów?
Myślę, że tym cudzysłowem autor chciał czytelnikom dać do zrozumienia, że jest świadom deklinacyjnej
nietypowości rzeczownika podlec. Forma ta utworzona została przyrostkiem -ec od podstawy słowotwórczej podły - tak
jak mędrzec od mądry, głupiec - od głupi, skąpiec - od skąpy czy parszywiec od parszywy. W polszczyźnie wszystkie
wyrazy z wygłosowym -ec gubią e w odmianie: mędrca - mędrcy, głupca - głupcy, skąpca - skąpcy, parszywca -
parszywcy, ojca, synowca, kośćca, wisielca, padalca, półpaśca, także w nazwiskach: Michalec - Mi-chalca, Kowalec -
Kowalca, Pawelec - Pawelca, Natkaniec - Natkańca.
Tymczasem podlec, choć formalnie identyczny, to e w odmianie zachowuje, zgodne bowiem z normą są postacie:
podleca, podlecowi, podlecem, ty podlecu!, w liczbie mnogiej podlece, podleców, podlecom, podlecami, o podlecach.
Dzięki takiemu deklinowaniu unikamy bardzo nieporęcznej zbitki trzech spółgłosek -ale- {podlca, podlcowi itd.). Cie-
kawe, że nie boimy się jej w słowie mędrzec: mędrca, mędrcowi itd.
By temat podleca wyczerpać, musimy się jeszcze zatrzymać przy wołaczu podlecu'. I o nim trzeba mówić jako o
wyjątku, w którym podtrzymywana jest tematyczna spółgłoska c. Tradycyjnie formy z wygłosowym -c wymieniają w
wołaczu to -c na -cz; ojciec - ojcze!, głupiec - głupcze!, chłopiec - chłopcze!, mędrzec - mędrcze!, szewc -szewcze!
(znane powiedzenie pilnuj, szewcze, kopyta). Inna sprawa, że rzadziej używane słowa z wygłosowym -c też je
utrzymują w wołaczu, w czym przejawia się żywa w językach fleksyjnych i omawiana już w tej książce tendencja do
wyrównania postaci tematu odmienianego wyrazu (por. chociażby dawniejsze deklinowanie żona -żony - żenię i
dzisiejsze żona - żony - żonie - z wyrównaną samogłoską o). Przed paroma laty widziałem plakat z konstrukcją:
„Mieszkańcu! Zbieraj złom i makulaturę!". Powiemy też już raczej obrzydliwcu!, odszczepieńcu!, chudzielcu!, a nie -
zgodnie z tradycją -obrzydliwcze!, odszczepieńcze!, chudzielcze!
Nie ukrywam wreszcie, że do bardzo mi drogiego Wawrzyńca Rybiewskiego, zasłużonego realizatora radiowo-
telewizyjnego, związanego od lat z moją „Ojczyzną polszczyzną", też się zwracam za pomocą formy panie Wawrzyńcu
-z ci końcówką -u, a nie panie Wawrzyńcze - z cz i końcówką -e. Wprawdzie „Słownik poprawnej polszczyzny" pod
red. Doroszewskiego i Kurkowskiej pod hasłem Wawrzyniec wskazuje wołacz Wawrzyńcze, to jednak uczciwie infor-
muje, że formą szerzącą się jest postać Wawrzyńcu.
Pastuchy -pastusi -pastuchowie
W książce Tadeusza Konwickiego „Pamflet na siebie" sąsiadują z sobą dwa zdania: „A tamtejsze pastuchy z nudów
śpiewają" i „Pastusi improwizują". Mamy w nich dwa warianty mianownika liczby mnogiej rzeczownika pastuch:
pastuchy i pastusi. Jak je ocenić pod względem formalnym i stylistycznym?
Tak się składa, że wyraz ten może mieć i trzecią formę w pierwszym przypadku liczby mnogiej, a mianowicie
pastuchowie. Współczesne słowniki - w zgodzie z realną sytuacją językową - za najczęstszą uznają postać te pastuchy
(ci pastusi i ci pastuchowie mają status rzadszych wariantów). A dlaczego cieszy się ona największą popularnością?
Decyduje o tym niewątpliwie wygłosowa cząstka -uch, bardzo silnie nacechowana ekspresyjnie. Kojarzymy z nią takie
formacje, jak staruch, uparciuch, flejtuch, mieszczuch, śmierdziuch, czarnuch czy neologizmy ostatnich lat - komuch i
solidaruch. Wszystkie one, chociaż są rzeczownikami męskoosobowymi, mają z powodu negatywnego zabarwienia
emocjonalnego tylko rzeczową, nieosobową końcówkę -y: staruchy, uparciuchy, flejtuchy, itd. -jak psy, koty, lwy,
wozy, stoły, pasy. Nie może więc dziwić, że i Od pastucha tworzymy prawie wyłącznie postać (te) pastuchy.
Wyczuwamy jednak, że pastuch nie jest aż tak silnym ekspresywizmem jak uparciuch czy flejtuch. Dlatego
możliwe są warianty o słabszym nacechowaniu stylistycznym - pastusi (jak Włoch - Włosi) i pastuchowie (jak
proboszcz - proboszczowie). Na pierwszy z nich zdecydował się Tadeusz Konwicki.
Dzięki końcówce -y osiągnąć można dodatkowe zabarwienie uczuciowe w setkach wyrazów, że przywołam tu pary
chłopi - chłopy, sąsiedzi - sasiady, adwokaci - adwokaty, Szwedzi - Szwedy itp. Najczęściej posługujemy się,
oczywiście, formami z regularną osobową końcówką mianownika liczby mnogiej -i (chłopi, sąsiedzi, adwokaci, Szwe-
dzi), ale w każdym momencie możemy przecież użyć postaci chłopy, sasiady, adwokaty, Szwedy (z końcówką -y) - czy
to wtedy, gdy chcemy się o danej grupie osób wyrazić negatywnie (głupie chłopy, chamskie sasiady, przekupne
adwokaty, naiwne Szwedy), czy - wręcz odwrotnie -gdy mówimy o niej z jakimś odcieniem sympatii, podziwu nawet.
„Zbuntujcież się chłopy potężne" - nawoływał Stefan Żeromski w „Przedwiośniu" i właśnie ten drugi z odcieni
znaczeniowych spotykamy w zacytowanym fragmencie. Podobnie będzie w połączeniach typu kochane sasiady, dzielne
adwokaty czy poczciwe Szwedy.
Jak widać, zmiana końcówki -i na -y pociąga za sobą również flek-syjne urzeczowienie form związanych z
rzeczownikiem. Powiemy np. kochani sąsiedzi opiekowali się moim mieszkaniem, ale: kochane sasiady opiekowały się
moim mieszkaniem (tak jak stare samochody stały, nowe buty uwierały mnie itp.).
Czy poprawna jest zatem konstrukcja „chłopaki rozścielali kurtki dla dziewczyn" z jednego z tekstów Andrzeja
Stasiuka? Oczywiście, nie, bo w zdaniu tym mamy gramatyczną sprzeczność chłopaki - rozścielali. To chłopcy
rozścielali (albo rozścielali), ale chłopaki- rozścielały (albo rozścielały).
Śledzący uważnie mój wywód mogą być skonsternowani: przecież forma chłopaki ma końcówkę -i (jak chłopi,
sąsiedzi), a nie -y, można z nią zatem połączyć czasownik w postaci osobowej, czyli rozścielali. Z kolei chłopcy mają
końcówkę -y (jak chłopy, sasiady). Dlaczego więc po nich może stać czasownik rozścielali?
A ja muszę powtórzyć: chłopcy rozścielali (rozścielali), ale chłopaki rozścielały (rozścielały). Dodam coś jeszcze
bardziej szokującego: w formie chłopcy mamy końcówkę -i, a w chłopaki - końcówkę -y. Dlaczego? Spółgłoski c, dz,
cz, dż, sz, ż, rz były kiedyś w polszczyźnie miękkie. Z czasem jednak stwardniały, a wtedy następująca po nich
samogłoska i przyjęła w wymowie i w piśmie postać -y. W takich np. formach, jak chłopcy, profesorzy, geolodzy,
Polacy, krzyczysz, szyja występują spółgłoski c, rz, dz, cz, sz - dziś twarde, ale kiedyś miękkie; po nich następowało
najpierw -i (chłopci, profesorzi, geolo-dzi, Polaci, krziczisz, szija), które zamieniło się w -y dopiero po ich
stwardnieniu. Ale pod tym -y kryje się pierwotne, funkcjonalne -i!
A teraz coś odwrotnego. Zwyczaje fonetyczne Polaków są od wieków takie, że połączenia -ky-, -gy- zamieniają oni na -
ki; -gi: I tak np. słowiańskie słowa o postaci kyj, gybky, siekyra na gruncie polskim przekształciły się w kij, gibki,
siekira (późn. siekiera). Proces ten nie ominął wielu wyrazów obcych: gimnastyka, ginekolog czy gimnazjum kryją w
sobie etymologiczne, pierwotne gy: A zatem historyczne, funkcjonalne połączenia -ky; -gy- (we wszystkich słowach
rodzimych i sporej grupie wyrazów obcych) mają dziś w języku polskim postać -ki; -gi-. Nietrudno się domyślić, że
dzisiejsze chłopaki to funkcjonalne, pierwotne chłopaky (jak psy, koty, wozy, stoły).
Rozumieją teraz Państwo, dlaczego mogłem napisać, że w formie chłopcy mamy końcówkę -i, a w chłopaki -
końcówkę -y. Takie rzeczywiście końcówki - powtórzmy - tkwią w tych rzeczownikach z punktu widzenia
historycznego, funkcjonalnego. Zmieniło się tylko ich brzmienie. Przy mianowniku liczby mnogiej chłopcy muszą więc
wystąpić osobowe konstrukcje typu ci, rozścielali (rozścielali), a przy formie chłopaki - nieosobowe, ekspresywne
postacie te, rozścielały (rozścielały).
Antagoniści - antagonisty - antagony
Oto obszerny fragment listu pani prof. Zofii Zielińskiej z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego w
Warszawie i redakcji kwartalnika „Postępy Biochemii": „W jednej ze swych telewizyjnych prelekcji mówił Pan o
pojawieniu się we współczesnej polszczyźnie rzeczowników określających przedmioty, a mających swe pierwowzory
w rzeczownikach osobowych. Jako przykład posłużył Panu wyraz pi7ot. W liczbie mnogiej, w zależności od nadawanej
mu treści, rzeczownik ten przybiera formę osobową piloci lub rzeczową piloty (piloci służyli w wojsku-dwa piloty
leżały przed telewizorem).
Przykład wyrazu pilot jest bardzo instruktywny. W naszej praktyce redakcyjnej mamy jednak przykłady bardziej
kłopotliwe. I tak np. w farmakologii, a także w biochemii funkcjonują terminy agonista i antagonista. Termin agonista
określa substancję obcą (np. lęk) X, która - wiążąc się z receptorem substancji naturalnej Sn - wywołuje efekt
fizjologiczny właściwy substancji naturalnej Sn; termin antagonista określa substancję obcą (np. lek) Y, która - wiążąc
się z receptorem substancji naturalnej Sn - wywołuje efekt przeciwny temu, jaki wywołuje substancja naturalna Sn
(antagonista to także „mięsień działający w kierunku przeciwnym w stosunku do innego mięśnia" oraz „ząb położony
naprzeciwko zęba drugiej szczęki, stykający się z nim w zgryzie"). Jak utworzyć poprawnie liczbę mnogą tych rze-
czowników? Farmakolodzy mówią i piszą agoniści, antagoniści. Nam taka forma osobowa wydaje się nie do przyjęcia".
Z postaciami osobowymi typu agoniści, antagoniści, stosowanymi w odniesieniu do rzeczowników nieosobowych,
walczy od lat prof. Ryszard Piękoś z Akademii Medycznej w Gdańsku, protestując przeciwko połączeniom w rodzaju
antagoniści opiatowi, antagoniści zasad purynowych czy antagoniści morfiny. „To ostatnie - pisze Profesor - sugeruje,
że chodzi tu o grupę przeciwników stosowania znanego środka przeciwbólowego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa
można zaryzykować twierdzenie, że student, który przystąpił do egzaminu z farmakologii, nie wysłuchawszy wykładu
o antagonistach, zapytany o antagonistów kwasu foliowego, zacznie gorączkowo szukać w pamięci nazwisk badaczy,
którzy sprzeciwiali się idei antagonizmu w terapii sulfonamidowej".
Trudno się nie zgodzić z tymi spostrzeżeniami. Z gramatycznego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, by
się posłużyć formami pluralnymi z nieosobową końcówką -y, a więc agonisty, antagonisty. W stosunku do drugiego z
tych terminów prof. Piękoś ma jeszcze jedną propozycję, a mianowicie formy antagon - antagony („Historycznie
pierwszym antagonem była pochodna kodeiny", „Antagony estrogenów są stosowane jako leki przeciwnowotworowe").
Myślę, że i o nich można by pomyśleć w środowiskach medyczno-farmakologicznych.
Chodzi przecież o to, by jakoś formalnie zróżnicować antagonistę - osobę i antagonistę - substancję, mięsień, ząb.
A polski system fleksyjny dysponuje takimi środkami - nie tylko zresztą w mianowniku liczby mnogiej (antagoniści -
antagonisty, piloci - piloty). Mówimy przecież i piszemy: przypadku (losowego) - przypadka (gramatycznego), świata -
Nowego Światu, Turka (mieszkańca Turcji).- Turku (miasta w woj. konińskim), uranu, neptunu, plutonu (pierwiastków
chemicznych) - Urana, Neptuna, Plutona (planet), gołąbków (ptaków) - Gołąbek (miejscowości), maczków (kwiatów) -
Maczek (miejscowości), miłosnej (np. pieśni) - Miłosny (miejscowości) itp.
Templariuszy czy templariuszów Jaroszy jaroszowi
Dlaczego w znanej książce Zbigniewa Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie" na tej samej stronie znajdują się
konstrukcje „obrona templariuszy" i „spłonęli na stosie przywódcy templariuszów"? Czy autor nie powinien być
konsekwentny gramatycznie?
Dla spokoju czytelników należało się raczej posłużyć jednakowymi formami. W wypadku jednak takich
rzeczowników, jak templariusz („członek zakonu rycerskiego założonego w r. 1118 w Jerozolimie przez rycerzy
francuskich w pobliżu dawnej świątyni -lać. templum - Salomona"), a także arkusz, klawisz, funkcjonariusz, zając,
palacz, słuchacz, mecz, miecz, stróż, pejzaż, pasterz, rycerz czy pisarz, współwystępowanie dwu postaci obocznych
czasem nawet w tak bliskiej odległości jest w gruncie rzeczy nieuchronne i ukazuje realną sytuację tej kategorii
gramatycznej w końcu XX wieku.
Zaglądam do „Praktycznego słownika poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja
Markowskiego, wydanego przez PWN pod koniec roku 1995. W odniesieniu do przywołanych tu rzeczowników
znajduję następujące ustalenia: templariuszy - rząd. templariuszów, arkuszy (nie: arkuszom), klawiszy - rząd.
klawiszów, funkcjonariuszy - rząd. funkcjonariuszów, zajęcy - rząd. zajqców, palaczy - rząd. palaczów, słuchaczy -
rząd. słuchaczów, meczów (nie: meczy), mieczy - rząd. mieczów, pejzaży - rząd. pejzażów. „Słownik poprawnej
polszczyzny" PWN pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej z roku 1973 za wyłączne uznaje postacie
pasterzy, rycerzy, a za oboczne pisarzy / pisarzów. „Słownik języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka z
roku 1978 poleca tylko formę stróżów.
Jako wyłączne traktuje się więc w tych trzech leksykonach dopełniacze arkuszy, meczów, pasterzy, rycerzy,
stróżów. Natychmiast rzuca się w oczy formalna niekonsekwencja: skoro klawiszy lub klawiszów, czemu tylko
arkuszy?; skoro mieczy lub mieczów, dlaczego tylko meczów?; jeśli ź i rz wymawiane są od wieków jednakowo, cze-
mu pasterzy, ale stróżów; co wtedy z rymem w kolędzie Triumfy Króla Niebieskiego - „pobudziły pasterzy dobytku
swego stróży" albo „...pasterzów... stróżów"?; zresztą pisarz - formalnie identyczny jak pasterz - ma postacie oboczne
pisarzy / pisarzów; i jeszcze: czemu tylko stróżów, skoro pejzaży lub pejzażów?
Wszystkie te rozterki przeżywamy w odniesieniu do rzeczowników rodzaju męskiego kończących'się spółgłoskami
c, dz, cz, dż, sz, ż, rz. To stwardnienie tychże - pierwotnie miękkich - spółgłosek spowodowało określone
przekształcenia w odmianie słów kończących się tymi dźwiękami. ^Gdyby wymienione wyżej spółgłoski były nadal
miękkie, dodawalibyśmy do nich w dopełniaczu liczby mnogiej końcówkę -i - jak w miękkotematowych
rzeczownikach słoń, koń, gość (palci, koszi, bagażi itp. - jak słoni, koni, gości). Ich stwardnienie spowodowało, że
zarówno pod względem wymawianiowym, jak i graficznym pierwotne l zamieniło się w y (palcy, koszy, bagaży). A
gdy poczucie pierwotnej miękkości c, dz, cz, dż, sz, z, rz ostatecznie zanikło, zaczęto do wyrazów zakończonych tymi
spółgłoskami dodawać końcówkę -ów przynależną rzeczownikom twardotematowym (skoro domów, stołów, wozów,
lwów, to i palców, koszów, bagażów).
Kiedy się wydawało, że opisywany tu proces zakończy się ostatecznym zwycięstwem końcówki -ów - jakże
atrakcyjnej, bo nie pojawiającej się w żadnym innym przypadku gramatycznym (por. rozdział Atrakcyjne końcówki),
nastąpiło nagłe zwolnienie całej ewolucji, związane niewątpliwie ze wzrostem świadomości normatywnej społeczności
językowej. W efekcie postacie typu zajęcy / zająców, palaczy / palaczów, klawiszy / klawiszów funkcjonują ciągle na
prawach form równorzędnych, ba - w odczuciu większości dopełniacze z końcówką -y uchodzą za staranniejsze, a
przede wszystkim - za bezpieczniejsze (obawa przed popełnieniem błędów typu gościów, koniów, liściów). Zresztą i
słownik Markowskiego formy z -ów z reguły opatruje kwalifikatorem rzadszości. Po wygłosowym rz końcówki -ów
prawie się dziś nie spotyka (tylko pisarzy, dziennikarzy, ślusarzy, murarzy).
Wszystko to sprawia, że przy absolutnej większości rzeczowników męskich kończących się spółgłoskami c, dz, cz,
dż, sz, ż, rz muszą się znaleźć w słownikach obie formy dopełniacza liczby mnogiej -i z końcówką -y, i z końcówką
-ów. W tym kontekście nie dziwi mnie fleksyjny dublet w książce Herberta.
Do opisanej grupy słów należy, oczywiście, także jarosz, oznaczający człowieka nie jadającego mięsa, żywiącego
się pokarmami roślinnymi i nabiałem (od przymiotnika jary, związanego etymologicznie z jarzyną, a znaczącego
pierwotnie tyle co „wiosenny, na wiosnę siany"; por. czeskie jaro „wiosna"). I tu poleca się wariantywne postacie
dopełniacza liczby mnogiej:jaroszy albo jaroszów.
Synonimem jarosza jest wegetarianin (z niem. Vegetarianer -z franc. vegetal „roślinny"). Rzeczownik ten - w
dopełniaczu liczby pojedynczej wegetarianina, w mianowniku liczby mnogiej wegetarianie - ma w dopełniaczu liczby
mnogiej jednoznaczne wskazanie większości współczesnych słowników: wegetarianów. I ja polecam je Państwu
gorąco!
Czemu jednak nie mogę się specjalnie zżymać na postać wege-tarian? Ba, znajduję ją w „Małym słowniku języka
polskiego" pod red. S. Skorupki, H. Auderskiej i Z. Łempickiej z roku 1968 oraz w najnowszym „Słowniku
ortograficznym" PWN pod red. E. Polańskiego!
Przyjrzyjmy się gromadzie rzeczowników z wygłosowym -anin: Amerykanin, Rosjanin, Meksykanin, Indianin,
wrocławianin, tarnogórzanin, franciszkanin, dominikanin, arianin, mieszczanin. Nietrudno sobie uzmysłowić, że jedne z
nich mają w dopełniaczu liczby mnogiej końcówkę -ów (Amerykanów, Meksykanów, franciszkanów, dominikanów), a
drugie - czysty temat fleksyjny, bez końcówki (Rosjan, Indian, wrocławian, tamogórzan, arian, mieszczan). Czyż nie
jest więc niejako skazany na gramatyczną wariantywność wegetarianin - słowo o krótszej przecież tradycji w
polszczyżnie niż przytoczone wyżej wyrazy?
Warto jednak polecać postać z końcówką -ów. Zapewnia ona większą gramatyczną wyrazistość,
przyporządkowując całą formę jednoznacznie drugiemu przypadkowi liczby mnogiej. Brzmienie wegetarian może
prowokować do niepożądanych skojarzeń z mianownikami liczby pojedynczej typu Hiszpan, Cygan. A zresztą
ewolucja tegoż dopełniacza liczby mnogiej jest oczywista: tysiąc lat temu końcówkę -ów miało kilkanaście zaledwie
słów. Dziś odnosimy ją do większości twardotematowych rzeczowników rodzaju męskiego.
Uczniów czy uczni Tysiączny czy tysiączny
Zajmiemy się w tym rozdziale problemami poruszonymi w liście pewnego polonisty z Rybnika. „Jako nauczyciel
języka polskiego w szkole podstawowej - pisze-Korespondent - muszę w sposób jednoznaczny określać, co jest, a co
nie jest błędem - szczególnie wtedy, gdy poprawiam prace pisemne moich podopiecznych. Tymczasem „Słownik
poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej nie zawsze rozwiewa moje wątpli-
wości, bo przy takim czy innym haśle podaje dwie formy, jedną z nich zaopatrując w kwalifikator rządzie. Tak jest np.
w dopełniaczu liczby mnogiej rzeczownika uczeń, gdzie obok postaci uczniów, którą uważam za jedynie poprawną,
występuje uczni".
Wypowiedź nauczyciela z Rybnika jest bardzo znamienna. Jednoznacznego rozstrzygnięcia domaga się od
językoznawców absolutna większość użytkowników polszczyzny. Wszystkim im trudno uświadomić, że częste
współwystępowanie dwu form równorzędnych, obsługujących tę samą kategorię gramatyczną, jest wręcz wpisane w
wewnętrzną strukturę języka, jest jego istotą! Język nieustannie się zmienia pod wpływem czynników zewnętrznych: za
nowymi zjawiskami i rzeczami niejako postępują nowe słowa, natomiast wraz z odchodzącymi w przeszłość
elementami otaczającej nas rzeczywistości obumierają związane z nimi konstrukcje językowe.
Lecz język ewoluuje również od wewnątrz, sam w sobie. Tę czy inną kategorię gramatyczną zaczynają obsługiwać
nowe formy -lepsze, wygodniejsze. Te starsze - obumierają powoli. W efekcie współwystępowanie dwu konstrukcji -
nowej, ekspansywnej i starej, recesywnej - trwa czasem kilka wieków. Czy słownik może nie wskazać, która z tych
dwu wariantywnych form jest częstsza, a która rzadsza?
W wypadku rzeczowników osobowych typu uczeń, drań, leń, nicpoń, gamoń tylko o pierwszym z nich można
powiedzieć, że w dopełniaczu liczby mnogiej zdecydowanie częściej przybiera postać uczniów. Nowy „Praktyczny
słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego zdecydował się już nawet
na uznanie jej za wyłączną. Absolutna równorzędność form drani - draniów, leni - leniów, nicponi - nicponiów, gamoni
- gamoniów (może nawet z frekwencyjną przewagą tych z końcówką -i) nie pozwala mi się jednak zżymać na kogoś,
kto w drugim przypadku liczby mnogiej wybierze czasem postać uczni. Warto jedynie takiej osobie doradzić, by raczej
się opowiadała za wariantem uczniów, ale potępić jej nie można. Zauważmy ponadto, że inne rzeczowniki z
wygłosowym -ń - typu słoń, koń, jeleń - mają w dopełniaczu liczby mnogiej tylko końcówkę -i: słoni, koni, jeleni.
„A która z dwu postaci jest poprawna: tysiączny czy tysięczny? - pyta Korespondent z Rybnika. Jak odczytać
ułamek 0,001 -jedna tysięczna czy jedna tysiączna? Wszyscy, których o to pytam, twierdzą, że tysięczna".
W wypadku tego słowa można mówić o wyraźnym konflikcie między tradycyjną normą a powszechnym
zwyczajem społecznym. Ta pierwsza, potwierdzona w słownikach, każe się opowiedzieć za formą tysiączny (i jedna
tysiączna). Obecność takich' postaci, jak dwutysięczny, czterotysięczny, wielotysięczny, a także pieniężny (od
pieniądz), mosiężny (od mosiądz), okrężny (od okrąg), księży (od ksiądz), mężny (od m^z), Wfźowy (od wąż), dębowy
(od d<?6), zębowy (od 2(?b), pajęczy (od pai^fc) czy zajęczy (od zaJ^c) - z samogłoską ^ w wyrazach wywiedzionych
od podstaw słowotwórczych z nosówką ą - sprawiła, że absolutna większość Polaków od lat posługuje się analogiczną
strukturą z ę, czyli tysięczny (i jedna tysięczna). Dopiero „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla
młodzieży" zarejestrował ten fakt i chwała mu za to! Na s. 309 czytamy: tysięczny (na pierwszym miejscu!) albo
tysiączny, tysięczni albo tysiączni.
Na koniec jeszcze jeden znamienny przykład, potwierdzający współczesną frekwencyjną przewagę postaci
tysięczny. Oto w „Księdze cytatów z polskiej literatury pięknej od XIV do XX wieku" ułożonej przez Pawła Hertza i
Władysława Kopalińskiego znajduję następujący fragment „Don Juana poznańskiego" Ryszarda Berwińskiego
(1819-1879): „Noc to była z tysiąca i jednej nocy - tysiączna druga". W zamieszczonym na końcu książki przewodniku
hasłowym i tematycznym postaci z ą w ogóle nie ma! Do tekstu Berwińskiego odsyłają tylko konstrukcje tysięczny i
drugi oraz noc tysięczna i druga.
Tym razem - innym razem
Z listu Czytelnika z Jeleniej Góry: „Jaki mają status we współczesnej polszczyźnie wyrażenia tą rażą i inną rażą?
Pamiętam ze swych przedwojennych czasów szkolnych, że poloniści je z naszego języka rugowali. Tymczasem jeszcze
w „Słowniku ortoepicznym" Stanisława Szobera z roku 1937 znajduję obok siebie, traktowane jako równorzędne,
formy tym razem i tą rażą, a i dziś tę ostatnią słyszy się bardzo często".
Rozumiem poprawnościowe niepokoje Korespondenta, bo i do moich uszu dociera żeńska postać tą (inną) rażą -
jakby wbrew ocenie Witolda Doroszewskiego, który w „Rozmowach o języku" z roku 1952 stwierdzał, że „wśród osób
mających lat mniej niż trzydzieści formy tej nie słyszy się wcale". Tenże prof. Doroszewski do kolejnych powojennych
wydań „Słownika poprawnej polszczyzny" -przedruków dzieła Szobera - nanosił poprawkę: tym razem (nie: tą rażą),
innym razem (nie: inną rażą). Ustalenie to, oczywiście, podtrzymał w swoim „Słowniku poprawnej polszczyzny" z roku
1973, zredagowanym wspólnie z Haliną Kurkowską.
Przypominając o konieczności posługiwania się w języku literackim męskimi brzmieniami tym razem, innym
razem, nie mogę nie powiedzieć o długiej tradycji używania w naszym języku form żeńskich. U jej źródeł stało
traktowane przysłówkowo wyrażenie jedną - znaczące tyle co „raz, gdy tylko" (odpowiada mu żywe do dziś w
czeszczyżnie jednou). Oto np. w szesnastowiecznym przekładzie napisanego w stuleciu piętnastym „Pamiętnika
janczara", którego autorem był Serb, czytamy: „A takoże jest wielki strach między niemi (Turkami), gdy słyszą, gdy
krześcijani na nie silnie ciągnąć chcą, abociem samo dobrze wiedzą, iż gdyby jednać przegrali a porażeni byli...", co się
tłumaczy: „gdyby tylko przegrali, gdyby raz przegrali".
To właśnie od owej formy jedną urobiono wyrażenie jedną rażą, które się rozpowszechniło w wieku XVI, a które
nie tylko Stanisław Szober, o czym napisałem wyżej, ale i Aleksander Briickner, autor „Słownika etymologicznego",
uważał jeszcze za „do dziś ogólne".
Poznaliśmy ważny szczegół z historii języka polskiego. Niech nam on pomaga w uświadomieniu sobie
archaiczności żeńskich form tą rażą, inną rażą. Używajmy ich co najwyżej jako form żartobliwych, co robię i ja od
czasu do czasu. W języku oficjalnym, literackim - powtórzmy to na koniec - obowiązuje nas rodzaj męski: tym razem,
innym razem.
Kategorii - kategoryj
„ Wszystkie te zjawiska można opisać za pomocą kategoryj naturalnych" - przeczytałem we wstępie T.
Krzeszowskiego do pracy G. Lakoffa i M. Johnsona „Metafory w naszym życiu" (Warszawa 1988).
Forma kategoryj przypomniała mi wizytę sprzed lat dwu prawników - jednego z profesorów naszego Uniwersytetu
Wrocławskiego i jego doktoranta. Chodziło o postać konstytucyj, którą w tytule rozprawy obaj panowie zaproponowali
Radzie Wydziału, a ta - opowiedziała się za brzmieniem konstytucji, mimo że grzeszy ono dwuznacznością: czy chodzi
o jeden tekst konstytucyjny, czy o kilka? Tak samo przecież wygląda dopełniacz liczby pojedynczej!
Zgadzając się z motywami wyboru konstytucyj (oczywista liczba mnoga), poradziłem moim miłym gościom, by
jednak posłuchali kolegów z Rady Wydziału i w tytule pracy zamienili archaiczną formę konstytucyj na nikogo nie
rażącą postać konstytucji.
Tłumacz książki Lakoffa i Johnsona - tak jak dwaj wrocławscy prawnicy - błędu gramatycznego nie popełnił. Ale i
dopełniacz ka-tegoryj brzmi już zbyt archaicznie - zwłaszcza dla najmłodszych Polaków.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu były tego typu formy w powszechnym użyciu. Znajduję je np. na każdej prawie
stronie „Wspomnień" Hugona Steinhausa (1887-1972): „Wiertacze z tych stron emigrowali do Indy j holenderskich",
„Uprawiał teorię fun-kcyj wieloznacznych", „Były tam pierwsze wydania p oezy j Verla-ine'a", „Był urzędnikiem w
dziale koncesyj przemysłowych", „L i ni j było wtedy 10".
Czytam też w „Przewodniku po ziemi kaszubskiej" drą Mieczysława Orłowicza z roku 1924: ,Jest jeszcze kilka
innych restauracyj".
Dlaczego postacie z wygłosowym -y j, -ij praktycznie wypadły ze współczesnego obiegu komunikacyjnego,
ustępując formom identycznym brzmieniowo z dopełniaczem liczby pojedynczej (już u prof. Steinhausa kontynuacją
przytoczonego wyżej zdania „Linij było wtedy 10" jest konstrukcja „stacji ze sto", a nie „s tacy j...")'? Sprzyjało temu
procesowi odchodzenie przez ostatnie wieki od pierwotnej wymowy i pisowni typu kategoryja, konstytucyja, funkcyja,
poezyja, koncesyja (odpowiednie wyrazy mają taką postać do dziś w języku rosyjskim) i utrwalanie się fonetyczno-gra-
ficznej serii kategoria, konstytucja, funkcja, poezja, koncesja - bez wyraźnego -y-. Dawne dopełniacze kategoryj,
konstytucyj, lekcyj itp. były zgodne z ogólną zasadą tworzenia tego przypadka od rzeczowników żeńskich, a
mianowicie równał się on czystemu tematowi wyrazu: lekcy ja - lekcyj jak kobieta - kobiet, dziewczyna - dziewczyn
itp. Z czasem, w miarę stabilizowania się akcentu na sylabie poprzedzającej zakończenie -yja, stabilizowały się dziś
wyłączne brzmienia lekcja, kategoria, konstytucja, funkcja, poezja. Dopełniacz liczby mnogiej przestał odpowiadać
tematowi wyrazu i zaczęła się w nim utrwalać forma taka sama jak w dopełniaczu liczby pojedynczej -zarówno w
mowie, jak i w piśmie. I tylko w wypadkach, gdy zachodzi ogromna potrzeba jednoznacznego uwydatnienia liczby
mnogiej, dopuszczalna jest pisownia konstytucyj, kategoryj itp.
Mimo wszystko formalną identyczność dopełniacza liczby pojedynczej i mnogiej przytoczonego tu ciągu słów
należy uznać za niezgodną z opisaną w rozdziale Atrakcyjne końcówki ogólną tendencją rozwojową języków
fleksyjnych, jaką jest maksymalne zróżnicowanie poszczególnych kategorii (kategoryj!) gramatycznych.
Mnie jest to obojętne -jest mi to obojętne
Po lekturze „Czytadła" Tadeusza Konwickiego i po obejrzeniu znakomitej telewizyjnej adaptacji tej książki w
reżyserii Jerzego Markuszewskiego uświadomiłem sobie raz jeszcze, jak silnie w języku kresowców (wszak Konwicki
pochodzi z Wileńszczyzny) utrwalona jest skłonność do wyłącznego operowania pełnymi formami zaimkowymi ciebie,
jego, tobie, jemu, mnie. Oto znamienne przykłady z „Czytadła": „Pociągnęłam ciebie na dno", „Wybrałam ciebie na
towarzysza dalekiej drogi", „Śpię, żeby ciebie we śnie zaprowadzić wszędzie, gdzie kiedyś byłam ", „Dręczy ciebie
poczucie winy ".
A i w jednym z ostatnich tekstów Czesława Miłosza - krajana Konwickiego - przeczytałem: „Miejsce w ludzkiej
społeczności uchroniłoby ciebie od awantumictwa".
Znakomita zaś kresowa pani - Nina Andrycz - powiedziała w telewizji w rozmowie z Beatą Tyszkiewicz: „Pani
Beata wcale mnie nie powiedziała, o czym będziemy rozmawiać".
We wszystkich tych fragmentach należało się posłużyć krótkimi postaciami zaimkowymi: „Pociągnęłam cię na
dno", „Wybrałam cię na towarzysza dalekiej drogi", „Śpię, żeby cię we śnie zaprowadzić wszędzie, gdzie kiedyś
byłam", „Dręczy cię poczucie winy", „Miejsce w ludzkiej społeczności uchroniłoby cię od awanturnictwa", „Pani Beata
wcale mi nie powiedziała, o czym będziemy rozmawiać".
Niepoprawne jest natomiast mi w takim zdaniu wypowiedzianym przez rapera Liroya: „Mi jest to obojętne".
Poprawna wersja tej konstrukcji to „Mnie jest to obojętne".
Jaka jest bowiem reguła związaną z użyciem form cię, ci, go, mu, mi - ciebie, tobie, jego, jemu, mnie. Na początku
wypowiedzeń muszą się pojawiać zaimki pełne: tak jak mnie jest to obojętne -podobnie tobie ufam, ciebie poproszę,
jego nie znam, jemu to się należy. Używamy ich także po czasownikach, jeśli przeciwstawiamy im jakieś inne treści,
np. należy się mnie, a nie Jurkowi; daję tobie, a nie Zosi; proszę ciebie, a nie nauczyciela; wybierz jego, a nie Nowaka;
ufam jemu, a nie Wojtkowi. Generalnie - stosujemy formy dłuższe w środku bądź na końcu wypowiedzenia, gdy pada
na nie akcent zdaniowy. Telewidz z Opola przytacza w swym liście dwa rażące przykłady nieprzestrzegania tej zasady.
Oto przed laty w teatrze telewizji - w jednej ze sztuk Szekspira - aktorka grająca rolę matki rzekła do aktorki grającej
rolę córki: „Należy się tak mi, jak i tobie". Jedynie poprawna konstrukcja to: „Należy się tak mnie, Jak i tobie". I
przykład drugi - wypowiedź pani z okienka pocztowego: „Proszę ten list dać mi" (z akcentem na mi). I tu jedynie
dopuszczalna jest forma mnie.
Trzeba jednak powiedzieć, że sytuacji, w których wymagane są dłuższe postacie zaimkowe, jest w naszym
codziennym porozumiewaniu się stosunkowo mało. Najbardziej typowa dla zaimków jest pozycja po czasownikach -
bez przeciwstawienia i nie od akcentem, a zatem najczęściej używanymi formami są krótkie mi, ci, cię, go, mu: zrób
mi, dam ci, widzę cię, lubię go, ufam mu. I są to jedynie poprawne konstrukcje! Tak jak jedynie poprawne
sformułowanie to proszę o przyznanie m i urlopu, o które rodacy pytają szczególnie często (mnie jest dopuszczalne
tylko w zdaniach typu proszę o przyznanie urlopu mnie, a nie Kowalskiemu, proszę o przyznanie urlopu zarówno mnie,
jak i Nowakowi).
„Pogłaskała mię po twarzy"
„Matka pogłaskała mię po twarzy i zaprowadziła do przeznaczonych dla mnie pokojów" - czytamy w
„Pamiętnikach Wacławy" Elizy Orzeszkowej. „Czy formą mię - zamiast mnie - posłużono się w tym fragmencie tylko
po to, by uniknąć dwukrotnego użycia tej samej postaci wyrazowej (pogłaskała mnie - przeznaczonych dla mnie)?" -
pyta Czytelniczka z Puław.
Wziąłem tę książkę do ręki i zobaczyłem, że biernikowe mię pojawia się bez przerwy: „Czarował mię wtedy
najbardziej", „Widząc mię zamyśloną i smutną, przemawiał do mnie", „Wprawiło mię to w okropną wątpliwość", choć
mamy i konstrukcje typu „Nie nazywaj go tak,-bo mnie za niego serce boli", „Zmarszczka ta w trwożne wprawiała
mnie uczucie" czy „Głos ten czarodziejsko działał na mnie".
Wspominam w tym momencie listy mojej Matki, która także od czasu do czasu tego mię używała, co zawsze mnie
intrygowało, zwłaszcza że w tekstach mówionych z postacią tą w domu rodzinnym już się nie stykałem.
Jaki zatem jest jej status w polszczyźnie? Oficjalnie funkcjonuje ona jeszcze jako biernikowy wariant mnie.
Nietrudno jednak stwierdzić, także poza kręgiem osób najbliższych, że z języka mówionego właściwie całkowicie się
już wycofała.
Kiedyś mię i mię były jedynymi wariantami biernikowymi, kontynuującymi stan prasłowiański, z tym że w
Wielkopolsce i na Mazowszu używano po czasownikach postaci mię (kocha mię), w Małopolsce zaś i na Śląsku - mię
(kocha mię). Po przyimkach na całym terytorium Polski było mię (czeka na mię).
Znajdujemy nasz zaimek w bardzo wielu tekstach literackich -od staropolszczyzny po czasy nam bliższe: „Pożałuj
m i ę, stary, młody" (średniowieczne „Żale Matki Bożej pod krzyżem"), „A więc mię nie kąsały" (Biernat z Lublina ok.
1465 - po 1529), „A z tego mię więzienia nikt nie wyswobodzi" (Jan Kochanowski 1530-1584), Jeżeli mię to potyka z
udania czyjegoś" (Jan Chryzostom Pasek ok. 1636-1701), „Napadł mię w ogniach z trzaskiem i szelestem" (Juliusz
Słowacki 1809-1849).
W XVII wieku pojawia się przeniesiona z dopełniacza forma mnie, która jednak dopiero w wieku XIX ostatecznie
się stabilizuje, co pokazują wyjątki z „Pamiętnika Wacławy" Orzeszkowej. Dziś, jak już powiedzieliśmy, prawie
całkowicie wyparła ona z użycia starsze mię.
Wracając zaś do pytania Czytelniczki z Puław, trzeba powiedzieć, że pisarka w przytoczonym na początku zdaniu
celowo mogła zróżnicować dwie formy zaimkowe, by uniknąć podwójnego mnie. Wszak posługiwała się już
biernikowym mnie - ustabilizowanym w XIX stuleciu. W jej czasach jednak brzmienie mię - dla nas książkowe i
archaiczne - było zarazem fleksyjną zwyczajnością. I o tym nie możemy zapominać!
Album domowe"
Ukazała się książka zmarłego niedawno Mirosława Żuławskiego pt. „Album domowe". Tak się o niej pisze w
jednym z numerów „Twojego Stylu": „Zaczęła się ta książka od wspomnienia domu pod krytym gontem dachem w
Dobromilu, z którego całą życiową mądrość wyniósł Mirosław Żuławski. Bo takie domy właśnie, pielęgnujące
szlachetną tradycję, ale tę światłą, humanistyczną, były najlepszymi akademiami dla pokoleń polskiej inteligencji.
Naznaczone ciepłem spojrzenia Autora z fotografii, nostalgiczne, są lekturą mądrą i krzepiącą". „
A ja przytoczyłem cały ten fragment, bo jest on najlepszym wyjaśnieniem stylistycznego zabiegu archaizacyjnego,
na jaki pisarz się zdecydował, tytułując swą książkę „Album domowe". W języku codziennym pewnie - tak jak my
wszyscy - posługiwał się rzeczownikiem rodzaju męskiego (ten) album i łączył go z takimi określeniami, jak domowy
czy rodzinny. W książce wspomnieniowej, nostalgicznej, jak napisano w „Twoim Stylu", użył tego wyrazu w rodzaju
nijakim - tak jak przed kilkunastoma laty Stanisław Lorentz, autor tomu „Album wileńskie", a w latach trzydziestych
Jarosław Iwaszkiewicz -twórca poetyckiego zbiorku „Album tatrzańskie".
Jak zatem widać, trafia się czasem w naszym języku stara postać fleksyjną (to) album, mimo że już pierwsze XX-
wieczne słowniki opowiadały się za formą męską (ten) album. Dla Iwaszkiewicza, Lorentza i Żuławskiego to album
było chyba jeszcze normą lat młodości, więc pozostali jej wierni, co w wypadku tekstów wspomnieniowych -
powtórzmy - można uznać za celowy, funkcjonalnie uzasadniony zabieg stylizacyjny.
Czy to znaczy, że opowiadam się za postacią rodzaju nijakiego? Oczywiście, nie! Normą współczesnej polszczyzny
jest forma rodzaju męskiego (ten) album - tak jak obowiązuje wszystkich żeńska (ta) kometa, choć jeszcze dla
Mickiewicza był to ten kometa.
Dotykamy tu problemu autorskiego kryterium poprawności językowej. Szanując je, nie możemy zapominać, że
ocena języka danego pisarza czy poety musi być podporządkowana ogólnym normom, obowiązującym w danym
momencie rozwoju historycznego. Dlatego mogę akceptować album domowe ze względów stylistycznych, w tym
konkretnym, jednostkowym użyciu, ale muszę przypomnieć, że normą jest ten album.
Ciekawe, że spośród wszystkich wyrazów na -urn tylko rzeczownik album zmienił rodzaj gramatyczny (stąd i w
liczbie mnogiej te albumy - z końcówką -y). W pozostałych wypadkach mamy do czynienia z kontynuacją pierwotnego,
łacińskiego stanu gramatycznego: to liceum - te licea, to technikum - te technika, to gimnazjum - te gimnazja, to prezy-
dium - te prezydia itp. Dodajmy na koniec, że wiele wyrazów rodzaju nijakiego stało się formami męskimi w XVIII
wieku przez odrzucenie wygłosowego -urn. Należą do nich np. mikroskop, obiektyw, teleskop, teatr, fakt, sakrament,
fundament (trzy pierwsze odrzuciły to -urn już w udzielających pożyczek językach nowożytnych - niemieckim, francu-
skim).
Diabla warte, śmiechu warte
.Jedynym wartym wysiłku ludzkim działaniem jest poznawanie tego, czym jest Bóg", „Istnieje nawet cos w rodzaju
pop-jungizmu, co wydaje mi się warte odnotowania" - czytam w jednym z tekstów Olgi Tokarczuk. Czy obydwa użycia
formy wart są tu poprawne?
Przymiotniki typu wart, rad, kontent, godzien, zdrów wykorzystywane są zwykle tylko w mianowniku - w funkcji
orzecznika, czyli drugiego członu dwuelementowych orzeczeń z członem podstawowym być, np. on jest tego wart,
jestem rad, był kontent, nie jestem godzien, będzie zdrów, lub jako rozwinięta przydawka stawiana po rzeczowniku, np.
dzban pełen wina, „śmieje się pleban, kontent z dziesięciny" (Ignacy Krasicki).
Odmieniają się one przez rodzaj i przez liczbę: wart, warta, warte, warci - rad, rada, rade, radzi - kontent, kontenci,
kontente itp.
A zatem absolutnie poprawna jest postać warte ze zdania „wydaje mi się warte odnotowania" - tak jak akceptujemy
konstrukcje typu zyski warte zachodu, to jest diabła warte, śmiechu warte, niewarte złamanego grosza, niewarte funta
kłaków czy gra warta świeczki.
Słowniki poprawnej polszczyzny dopuszczają również połączenie być wartym, ostrzegając tylko przed postacią
czasownikową wartać. Przyjmujemy zatem i sformułowanie „jedynym wartym wysiłku ludzkim działaniem jest
poznawanie tego, czym jest Bóg" -tak jak poprawne są sformułowania ktoś jest wart lepszego losu czy są warci
nagrody.
Przywołajmy na koniec parę skrzydlatych słów z formą wart:
Wart Pac paląca, a pałac Paca (o pałacach zbudowanych w Dowspundzie na Suwalszczyźnie i w Warszawie w latach
dwudziestych XIX w. przez Ludwika Paca; po raz pierwszy przytoczone przez Adama Mickiewicza w „Panu
Tadeuszu" w księdze XI, w. 516), „Kochać nie warto, lubić nie warto, jedno, co warto, to upić się warto" (piosenka z
roku 1931, śpiewana przez Stefana Jaracza w kabarecie „Banda"), „Czy pani Marta jest grzechu warta?" (z
przedwojennej piosenki kabaretowej), „Nie wiem, sama nie wiem, czy to warto wierzyć w ciebie" (fragment jednego z
przebojów Katarzyny Sobczyk).
Popularny -popularniejszy - najpopularniejszy
Do językowych zdarzeń, które mocno utkwiły mi w pamięci, należy wątpliwość jednej z wrocławskich licealistek.
Po wykładzie dziewczyna ta zapytała: „Czy poprawna jest forma popularniejszy, którą się pan posłużył? Czy nie
należało powiedzieć opisowo bardziej popularny?".
Ta poprawnościowa rozterka jest odbiciem coraz wyrazistszego kryzysu, jaki w powszechnym odczuciu
przeżywają syntetyczne formy stopniowania przymiotników i przysłówków. Pisze o tym Czytelniczka z Sopotu:
„Słyszę w radiu i telewizji, czytam w prasie: bardziej mocny, bardziej spokojny, bardziej szczęśliwy, bardziej przyzwo-
ity, bardziej cierpliwy, bardziej skuteczny, bardziej korzystny, bardziej groźny, bardziej niebezpieczny, a ostatnio nawet
bardziej dobry i najbardziej zły. Uczono mnie, że jeśli przymiotnik ma stopniowanie proste, nie należy go zastępować
stopniowaniem opisowym. Co więcej - jeżeli obok stopniowania prostego możliwe jest stopniowanie opisowe, zaleca
się stopniowanie proste, o czym informuje „Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego".
Trudno się nie zgodzić z Korespondentką. Opisane tu zjawisko jest przejawem tendencji ogólniejszej: użytkownik
języka wybierający stopniowanie opisowe nie musi pamiętać o wymianach głoskowych typu biały - bielszy, czerwony -
czerwieńszy, miło - milej, a ponadto ma możliwość nazywania większego i mniejszego natężenia cechy, np. wyniosły -
mniej, najmniej wyniosły, czyli korzysta ze środka ekonomiczniejszego.
Ale - oczywiście - nie należy się posługiwać formami stopniowania opisowego tam, gdzie wzrost natężenia cechy
mogą sygnalizować formy stopniowania regularnego. Gorąco zatem polecam postacie cichy - cichszy - najcichszy, a
nie bardziej, najbardziej cichy, ale: cichy - mniej, najmniej cichy, a także popularny - popularniejszy -
najpopularniejszy, a nie bardziej, najbardziej popularny, ale: popularny - mniej, najmniej popularny.
Rażącym a częstym błędem jest łączenie struktur regularnych i opisowych, np. bardziej wygodniejszy (zamiast
bardziej wygodny albo wygodniejszy) czy bardziej weselszy (zamiast bardziej wesoły lub weselszy).
Do przymiotników, które można stopniować tylko opisowo, należą: przymiotniki relacyjne użyte w funkcji
jakościowej, czyli w znaczeniu przenośnym, np. porcelanowa (cera) - bardziej porcelanowa -najbardziej porcelanowa,
aksamitne (ręce) - bardziej aksamitne - najbardziej aksamitne; dawne imiesłowy, które dziś pełnią funkcję
przymiotników, np. oczytany - bardziej, najbardziej oczytany, zdumiony - bardziej, najbardziej zdumiony; wyjątkowo
też inne (nieliczne) przymiotniki, zwłaszcza nazywające pewne cechy geometryczne i oznaczające wartości skrajne, ale
nie rozumiane dosłownie, np. trójkątna (twarz) - bardziej, najbardziej trójkątna, płaski (teren) -bardziej, najbardziej
płaski.
A kiedy stopień wyższy tworzymy za pomocą przyrostka -szy, kiedy zaś za pomocą cząstki -ejszy? - Regulują to
czynniki formalne. Otóż jeśli temat przymiotnika kończy się spółgłoską występującą po samogłosce, wtedy z reguły
sięgamy po sufiks -szy, a więc: gruby -grubszy, wesoły - weselszy, trwały - trwalszy itp. Może się zdarzyć, że w
zakończeniu tematu występują dwie spółgłoski, a mimo to używamy przyrostka -szy. Takimi wyjątkami są postacie
twardszy i częstszy (choć twardy, częsty). Zasadniczo gdy temat wyrazu kończy się zbitką dwu spółgłosek, używa się
do tworzenia stopnia wyższego sufiksu -ejszy: łatwy - łatwiejszy, ważny - ważniejszy, doniosły - donioślejszy itp.
Chodzi, oczywiście, o to, by maksymalnie ułatwić wymawianie. Zbitka trzech spółgłosek jest przecież artykulacyjnie
nieekonomiczna! Niektóre wreszcie przymiotniki mogą występować w postaciach obocznych: czystszy - czyściejszy,
gęstszy - gęściejszy, tłustszy - tłuściejszy. Stopniowanie za pomocą przyrostka -ejszy przeważa w języku potocznym,
tam bowiem najsilniej działa tendencja do maksymalnego upraszczania wymowy poszczególnych konstrukcji.
I na koniec ostrzeżenie - ortograficzne. Ktoś, kto formalnie podchodzi do przepisu mówiącego o konieczności
pisowni rz po spółgłoskach (znane wyjątki: pszczoła, pszenica, gżegżółka), może się wahać, czy przypadkiem w
przymiotnikowych formach stopnia wyższego nie należy także napisać rz. Pamiętajmy: chodzi tu o przyrostek -szy,
który nie podlega żadnym zmianom pisownianym, choć występuje po spółgłoskach!
Pod dwoma czy pod dwiema postaciami
W książce Janusza Tazbira „Reformacja, kontrreformacja, tolerancja" (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław
1996) mamy zdanie: „Domagano się zniesienia celibatu księży, obieralności duchownych przez szlachtę i
wprowadzenia komunii pod dwoma postaciami".
Czy poprawne jest wyrażenie pod dwoma postaciami? Czy nie należało napisać pod dwiema postaciami?
Forma dwiema jest umotywowana historycznie. Wspólna dla wszystkich rodzajów, utrzymywała się do schyłku
wieku XVIII: dwiema domoma (w. XIV), dwiema ławnikoma, nad tymi dwiema jedzinaczkoma (w. XV), ze dwiema
synoma, dwiema wojskowa (w. XVI), dwiema rzędami, mury dwiema, chorągwiami dwiema, ze dwiema działy, dwie-
ma ramionami (w. XVII), z dwiema palcami, pod dwiema osobami, przed dwiema laty (w. XVIII).
Już w XV jednak stuleciu spotykamy formę nowego typu: ze dwoma grzywnoma. Powstało to dwoma zapewne pod
wpływem końcówki narzędnika liczby podwójnej -oma rzeczowników towarzyszących naszemu liczebnikowi: dwiema
domoma np. przekształciło się w dwoma domoma (potem dwoma domami). Szerzy się ta postać w wiekach XVII i
XVIII we wszystkich rodzajach: dwoma palcami, dwoma basztami, dwoma laty. Onufry Kopczyński, wielki XVin-
wiecz-ny gramatyk, dopuszczał oba brzmienia, tj. i dwoma, i dwiema. Gramatycy XIX-wieczni ustalają, że dwoma jest
wyłączne dla rodzaju męskiego i nijakiego (dwoma chłopcami, dwoma oknami) i dopuszczalne dla rodzaju żeńskiego
(dwoma kobietami).
I to zalecenie utrzymuje się do dziś. W rodzaju męskim i nijakim należy mówić tylko dwoma chłopcami, dwoma
oknami, w rodzaju żeńskim. zaś - dworna kobietami lub dwiema kobietami. Oczywiście, nie ma żadnego błędu w
książce prof. Tazbira: absolutnie dopuszczalne jest połączenie pod dwoma postaciami, choć poprawny byłby też wa-
riant pod dwiema postaciami.
Kazimierz Nitsch, zmarły w roku 1958 wybitny językoznawca krakowski, nawiązując do opisanego wyżej stanu
XVII- i XVIII-wiecznego, uznawał postacie typu dwiema książkami, dwiema kobietami za warszawski nowotwór i
bronił jednakowego brzmienia dwoma dla wszystkich trzech rodzajów. Mój poprzednik w „Słowie Polskim" Stefan
Reczek (późniejszy profesor WSP w Rzeszowie, zmarły w roku 1995) twierdził natomiast, że używanie konstrukcji
typu dwiema kobietami, dwiema drogami dowodzi wyższej kultury językowej.
A ja często się zastanawiam, jak będzie za kilkadziesiąt lat: czy zwycięży tendencja do uproszczenia sytuacji
fleksyjnej (jedna forma dwoma dla wszystkich trzech rodzajów), czy raz jeszcze zatriumfuje typologiczna cecha
polszczyzny, jaką jest zaznaczanie różnic rodzajowych (dwoma w rodzaju męskim i nijakim, ale dwiema w rodzaju
żeńskim).
Zszedłem -poszedłem - wziąłem
W „Buddenbrookach" Tomasza Manna przetłumaczonych przez Ewę Librowiczową znalazły się tuż obok siebie dwa
wypowiedzenia:
„Potem znowu zeszedł na pierwsze piętro" i „Po schodach dla służby zeszedł na dół". Czy poprawna jest forma zeszedł,
która występuje w obu zdaniach? - pyta Czytelnik z Kamiennej Góry.
Nie posłużyłem się nią ani razu w życiu! Odbieram ją tak, jakby była rezultatem opacznej analogii do postaci
żeńskich zeszłam, zeszła. Więc mówię zawsze i wszędzie: zszedłem, zszedłeś, zszedł. Uczciwie muszę jednak
poinformować, że wszystkie wydawnictwa poprawnościowe odmianę z naglosowym ze- jako wariantywną
dopuszczają. I w najnowszym „Praktycznym słowniku poprawnej polszczyzny" pod red. Andrzeja Markowskiego
czytamy: zszedłem albo zeszedłem, zszedł albo zeszedł.
Za bezdyskusyjnie niepoprawne uznaje się natomiast formy typu zeszłem, doszłem, poszłem, wyszłem, zaszłem,
powstające pod wpływem analogii do żeńskiego szeregu zeszłam, doszłam, poszłam, wyszłam, zaszłam. Jedynie
dopuszczalne postacie rodzaju męskiego to, oczywiście, zszedłem (albo zeszedłem), doszedłem, poszedłem, wy-
szedłem, zaszedłem.
Zastanawiających się nad obecnością -d- w szeregu męskim informuję, że pierwotnie tkwiło ono i w ciągu żeńskim:
zeszdłam, do-szdłam, poszdłam, wyszdłam, zaszdłam. Bardzo nieporęczna w wymowie grupa spółgłoskowa -szdł-
jednak się uprościła, czego rezultatem są współczesne brzmienia zeszłam, doszłam, poszłam itd.
A skoro już mówimy o uleganiu wpływowi koniugacji żeńskiej, wspomnijmy o jakże częstych nawet w ustach
ludzi wykształconych błędnych postaciach typu wziętem, zdjęłem, spięłem, dotknętem, zaczęłem. Panowie, to one,
kobiety, mówią: wzięłam, zdjęłam, spięłam, dotknęłam, zaczęłam! - chciałoby się zawołać. Niech z waszych męskich
gardeł wydobywają się wyłącznie poprawne brzmienia wzią-łem, zdjąłem, spiąłem, dotknąłem, zacząłem.
Napisałem: wzięłam, zdjęłam itd., wziąłem, zdjąłem itd. Jedynie dopuszczalna wymowa natomiast to wzięłam,
zdjęłam, wzlotem, zdjo-łem - z czysto ustnymi dźwiękami e, o, przed ł, l bowiem samogłoski nosowe ę, ą całkowicie
się denazalizują, czyli tracą swój nosowy charakter. Niechże o tym pamiętają zwłaszcza mówcy, którzy w sytuacjach
oficjalnych bywają denerwująco hiperpoprawni, odczytując literalnie zapisy typu wziąłem, zacząłem, wzięta, zaczęła.
„Jużem w to był wszedł"
W jednym z felietonów Stanisława Lema, drukowanych w „Tygodniku Powszechnym", znalazły się dwa
następujące wypowiedzenia: „ Obawiałem się tego tak dawno, w 1963 roku, jakem pisał Sum-mę technologiae",
„Trzydzieści trzy lata temu jużem w to był wszedł i powypisywałem książki, które okazują się dzisiaj bardzo czytelne".
Wielu czytelników zaniepokoiły poprawnościowe konstrukcje jakem i jużem w to był wszedł.
Zanim się wypowiem na ich temat, muszę poinformować, że dzisiejsze formy typu robiłem - robiłeś, pisałem -
pisałeś, słuchałem -słuchałeś czy śpiewałem - śpiewałeś, a więc postacie czasu przeszłego, są kontynuantami
dwuelementowych tworów, składających się w dawnej polszczyźnie na tzw. czas przeszły złożony. Odmiana cza-
sownika robić np. wyglądała kiedyś w czasie przeszłym złożonym następująco: robił jeśm, robił jeś, robił jest, robili
jeśmy, robili jeście, robili są. Dopiero ze zlania się tych dwu elementów powstał dzisiejszy paradygmat: robiłem,
robiłeś, robił (tu jest po prostu wypadło), robiliśmy, robiliście, robili (tu wypadło są).
We współczesnej polszczyźnie są dwa ślady tej dawnej kategorii gramatycznej.
Pierwszym z nich jest akcent, który w formach typu robiliśmy, pisaliśmy, słuchaliście, śpiewaliście pada zgodnie z
normą na sylabę trzecią od końca, a więc na -bi'-, -są-, -cha-, -wa- (no bo kiedyś, powtórzmy, były to dwa wyrazy robili
jeśmy - z akcentem na -bi- i jeś-).
Drugą pozostałością jest ruchomość końcówek -m, -ś, -śmy, -ście i możność doczepiania ich do dowolnego składnika
zdania. Powiemy słuchaliśmy tego chętnie, ale przecież równie poprawne są konstrukcje tegośmy chętnie słuchali i
chętnieśmy tego słuchali.
Ale tak jak coraz większa liczba Polaków zaczyna w formach typu pisaliśmy, słuchaliście stawiać akcent na sylabie
przedostatniej (•li-), tak i nasila się tendencja - zwłaszcza w tekstach pisanych - do unieruchamiania cząstek -m, -ś,
-śmy, -ście, do pozostawiania ich przy czasowniku (tylko słuchaliśmy tego chętnie).^ ostatnie stwierdzenie odnosi się
przede wszystkim do końcówki -m z l osoby liczby pojedynczej.
Pisał Adam Asnyk: „Gdym jeszcze dzieckiem był..." (czyli gdy jeszcze byłem dzieckiem). Jakem był
młodzieńcem..." (czyli jak byłem młodzieńcem) - słyszymy w śląskiej piosence ludowej. „Kiedym poszła do miasta,
tom sobie tam kupiła buty" (czyli kiedy poszłam do miasta, to sobie kupiłam tam buty) - słyszy się do dziś u ludzi
starszych, raczej prostych. Bo też i ruchomość -m była czymś zwyczajnym! Dziś już tak nie jest, a w miarę upływu lat
postacie typu gdym, jakem, kiedym, tom w coraz silniejszym stopniu będą odbierane jako archaiczne, dziwne.
Pora wrócić do zacytowanych na wstępie wypowiedzeń Lema i uspokoić czytelników. Pisarz posłużył się
konstrukcjami absolutnie poprawnymi, choć rzadkimi. Zdanie jakem pisał (por. wyżej jakem był) to składniowy
odpowiednik połączenia jak pisałem, a jużem wszedł - połączenia już wszedłem. Ciągle wolno korzystać z tej wa-
riantywności, co zrobiła np. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, tłumaczka „Rozważnej i romantycznej" Jane Austen
(„Taka m rada, żeśmy się wreszcie poznały ", „ Tak się jakoś złożyło, żem nigdy niebyła w Barton", „N i gdy m nie
była u niego w domu",, Jakże mnie niegdyś porywał ten widok, gdym patrzyła na lecące liście", „To dziwne, żem nigdy
nie słyszała"). Jest to zresztą uzasadnione stylistycznie; wszak akcja powieści toczy się na przełomie XVIII i XIX
wieku.
A czym jest cale jużem był wszedł użyte przez Lema? To kategoria gramatyczna praktycznie zupełnie już dziś
martwa, wykorzystywana od czasu do czasu w celach stylizacyjnych, z czego skorzystał nasz twórca. Zwie się zaś ona
czasem zaprzeszłym (tac. plusquamperfec-tum). Tworzono ją przez dodanie form czasu przeszłego słowa posiłkowego
być do postaci na -ł danego czasownika. Wyrażała ona albo czynność dawno minioną, albo wcześniejszą od innej
czynności przeszłej. Czytamy więc w tekście sprzed wieków: „Bo ona dobrze przedtym legła w grobie była, niźli
trojańskie umowy grecka noc burzyła". Podobnego następstwa czasowego można się doszukać u Lema: „Trzydzieści
trzy lata temu jużem w to był wszedł i powypisywałem książki" (najpierw - jużem był wszedł, potem -
powypisywałem).
Zdrowaś Mario, łaskiś pełna
„Zdrowaś Mario, łaskiś pełna "-czytam w sztuce ChurlesaPe-guy „Misterium miłosierdzia Joanny d'Arc"
przełożonej przez Wiktora Woroszylskiego. „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna"- słyszę w czasie śpiewanego Anioła
Pańskiego w moim parafialnym kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach. Za to jeden ze
znajomych księży archidiecezji wrocławskiej wspomina, że przez to łaskiś pełna - zamiast łaski pełna - oblał egzamin
przed I Komunią św.
Darujmy sobie cisnący się pod pióro złośliwy komentarz pod adresem surowego proboszcza - przeciwnika formy z
wygłosowym -s. Zastanówmy się - sine ira et studio (czyli bezstronnie, obiektywnie) - nad połączeniem łaskiś pełna, do
którego i ja jestem przyzwyczajony od dzieciństwa.
Nietrudno się domyślić, że posługiwano się nim przez wieki na zasadzie analogu do konstrukcji okalających -
Zdrowaś Mario i btogosławionaś Ty między niewiastami. Wszystkie zaś one są składniowymi odpowiednikami zdań:
zdrowa jesteś, Mario; łaski jesteś pełna; błogosławiona jesteś między niewiastami. Ponieważ, jak wiemy z
poprzedniego rozdziału, od bardzo dawna cząstki -m, -ś, -śmy, -ście są w polszczyźnie ruchome, nikogo nie raziło
Zdrowaś Mario, łaskiś pełna..., błogosławionaś Ty między niewiastami.
We współczesnych modlitewnikach spotykamy się z połączeniem łaski pełna. Młodsze generacje zaczynają się
przyzwyczajać już tylko do niego. Realizuje ono schemat składniowy pełna czego (pełna łaski - jak pełna miłości,
ciepła, wigoru, doświadczeń), przylegający do formuł innych języków (np. czeskiej milosti płna). Oczywiście - nie
można mu nic zarzucić z punktu widzenia poprawności logiczno-gramatycznej. Chciałbym jednak, zdecydowawszy się
na napisanie tego rozdziału, uspokoić tych wszystkich, zwłaszcza starszych, których nauczono Pozdrowienia
Anielskiego z brzmieniem łaskiś pełna. Ma ono, jak zobaczyliśmy, swój gramatyczny sens, utrwalony tradycją wieków.
To samo odnieść można do formuły naszymi prośbami nie racz gardzić w potrzebach naszych z modlitwy „Pod
Twoją obronę". Zastępuje się ją dzisiaj „logiczniejszą" dla współczesnego umysłu konstrukcją naszymi prośbami racz
nie gardzić w potrzebach naszych. Tymczasem to nie racz gardzić wyraża niezwykłą pokorę naszych przodków, dla
których wszystko, co czyniła Matka Jezusa, było taką świętością, że wymagało czasownika raczyć. Ona nie wspierała,
nie wstawiała się za ludźmi i nie gardziła, lecz raczyła wspierać, raczyła wstawiać się za ludźmi [...raczyła gardzić. Czy
zatem nie jest w gruncie rzeczy absolutnie logiczne pierwotne połączenie naszymi prośbami nie racz gardzić w
potrzebach naszych?.
Zresztą - bardzo wiele tekstów kościelnych jest egzemplifikacją ogólno językowego prawa stwierdzającego, że
formy najczęściej używane zmieniają się najwolniej. Są one - lubię tę metaforę - prawdziwymi skamielinami
leksykalno-gramatycznymi. Przecież w tymże „Pozdrowieniu Anielskim" mamy i archaiczną niewiastę (błogosławionaś
Ty między niewiastami), i żywot w dawnym znaczeniu „brzuch, łono" (i błogosławion owoc żywota Twojego - Jezus;
błogoslawion - tak jak umęczon, ukrzyżowan i pogrzebion ze „Składu Apostolskiego"). Nie zmieniamy formuły rano,
wieczór, we dnie, w nocy z pacierza „Aniele Boży", chociaż rzeczownik dzień ma we współczesnej polszczyźnie
miejscownikową końcówkę -u (w tym dniu, o tym dniu) - tak jak niezauważalna jest dzięki częstości użycia - wszak
mamy Przenajświętszy Sakrament i Drzewo Przenajszlachetniejsze (Krzyża) - morfologiczna niezwykłość
przymiotników stopnia najwyższego przenajświętszy i przenajszlachetniejszy (dwie cząstki superlatywne prze- i na j-).
Dziś tylko mówimy albo o przemiłym człowieku, albo o najmilszym człowieku, nigdy - o kimś prze-najmilszym\
O przekonywaniu się i oddziaływaniu
W „Dziennikach 1939-1944" Zofii Nałkowskiej mamy zdanie:
„W pisaniu przekonywam się, że gdy tylko usiłuję przezwyciężyć swe wady, to wypada gorzej". A w „Pasjach Jerzego
Kosińskiego" Czesława Czaplińskiego: ,Jak długo trwa przekonywająca siła filmu?". Czy poprawne są formy
przekonywam się i przekonywająca? Czy nie lepiej byłoby napisać przekonuję się i przekonująca?
Zacząć trzeba od szczegółu historyczno językowego. Otóż czasowniki typu przekonywać (się), dokonywać,
wykonywać, a więc te, których temat kończy się spółgłoską -n, odmieniały się kiedyś tylko w następujący sposób:
przekonywam, przekonywasz, przekonywa, przekonywamy, przekonywacie, przekonywają. Pod wpływem liczniejszej
grupy czasowników z końcówkami -uje, -ujesz (maluję - malujesz, kupuję - kupujesz) wytworzył się nowy typ
koniugacyjny, dziś już prawie wyłączny, a mianowicie: przekonuję, przekonujesz, przekonuje, przekonujemy,
przekonujecie, przekonują.
Stary model tkwi jednak jeszcze w świadomości językowej Polaków. Jak widzimy, pół wieku temu sięgnęła po
niego Nałkowska. A i dziś zobaczyć można takie np. wypowiedzenia, jak przekonywam się o tym czy dokonywa
wielkiego czynu.
Efektem współwystępowania dwu paradygmatów - starszego -ywam, -ywasz i młodszego -uje, -ujesz - są błędne,
skontaminowane (skrzyżowane) konstrukcje przekonywuje, dokonywujemy, wyko-nywujecie, spotykane i w mowie
potocznej, i w tekstach oficjalnych.
Zapamiętajmy zatem: albo przekonuję, przekonujesz, przekonuje itd., albo - już trochę archaicznie - przekonywam,
przekonywasz, przekonywa itd.
Myślę, że bez trudu zbudujemy teraz poprawne imiesłowy. Jeśli je wywiedziemy od starszego typu przekonywam,
przekonywasz, to powstaną formy przekonywający (jak w „Pasjach Jerzego Kosińskiego"), dokonywający,
wykonywajqcy. Ponieważ, jak już wiemy, ewolucja interesującej nas odmiany zmierza do wyłącznego funkcjonowania
postaci przekonuję, przekonujesz, warto szczególnie polecić krótsze konstrukcje przekonujący, dokonujący,
wykonujący. Błędnym skrzyżowaniem są natomiast popularne postacie przekonywujący, dokonywujący,
wykonywujący.
Podobny status ma czasownik oddziaływać. Zgodnie ze starszym zwyczajem możemy go podporządkować typowi -
ywam, -ywasz, czyli oddziaływam, oddziaływasz, oddziaływa, oddziaływamy, oddziaływacie, oddziaływają, a zgodnie
z młodszym - typowi -uje, -ujesz: oddziałuję, oddziałujesz, oddziałuje, oddziałujemy, oddziałujecie, oddziałują. W
starszym szeregu mieści się imiesłów oddziaływający, w nowszym - oddziałujący. Formy błędne, skrzyżowane to
oddziaływuję, oddziaływujesz, oddziaływuję, oddziaływujemy, oddziaływujecie, oddziaływują oraz oddziaływujący.
A skoro już o kontaminacji tutaj mowa, to dodajmy, że jest ona jednym z bardziej żywotnych zjawisk w języku.
Błędne na wskutek np. to typowe skrzyżowanie równorzędnych wyrażeń na skutek i wskutek, popularne w każdym
bądź razie powstało z „krzyżówki" w każdym razie i bądź co bądź, a niepoprawny zwrot do jednych z naj-
wybitniejszych należy stanowi kontaminację poprawnych konstrukcji jednym z najwybitniejszych jest i do
najwybitniejszych należy (gdy mój syn był bardzo mały, pytał dlaczemu?, kontaminując dlaczego? czemu?).
Ze skrzyżowań powstają nowe wyrazy, np. bajoro to skutek połączenia bagna i jeziora, chwytać- dawniejszych
chwataći chytać(tę ostatnią postać spotyka się jeszcze w gwarach), spodnium - spodni i kostiumu, a i motel,
zapożyczony z angielskiego, powstał tam jako kontaminacja motoru i hotelu.
Kiedy zaś Timothy Garton Ash przeobrażenia ostatnich lat w krajach Europy Środkowej i Wschodniej określa
mianem refolucji, świadomie krzyżuje reformę z rewolucją.
O zmieleniu generała
W jednej z gazet zobaczyłem nagłówek: Czy młyn zmieli generała? Autor artykułu podporządkował zatem
czasownik mlić paradygmatowi odmiany: mielę, mielisz, mieli, mielimy, mielicie, mielą (z przedrostkiem z- w czasie
przyszłym). Kiedy przed wieloma laty przeprowadzałem rozbudowaną ankietę poprawnościową, pytani o ten
czasownik rodacy wskazywali wiele jeszcze innych sposobów koniugacji: mię - mlesz, mię - mlisz, mię - mielisz, melę
- melesz, mię - mielesz, mię - mlejesz, mleję - mlejesz. Niewątpliwym odbiciem kłopotów związanych z mieleniem jest
stary, niewymyślny dowcip o kliencie, który nie dowierza ekspedientce, że może w jej sklepie kupić kawę. Przecież tu
jest napisane mielimy kawę - wykrzykuje skonsternowany'(na wszelki wypadek wyjaśniam - zwłaszcza tym, którzy
żadnej gwary nie znają, że w odmianach ludowych języka mielimy to tyle co „mieliśmy").
Trzeba tutaj przede wszystkim stwierdzić, że nie ugruntowało się w powszechnej świadomości mówiących
bezokolicznikowe brzmienie mleć. Dla przeciętnego Polaka postać bezokolicznikowa to mielić, od której urabia on w
czasie teraźniejszym i przyszłym formy przytoczone na początku rozdziału (mielę, mielisz itd.), a w czasie przeszłym -
mieliłem, mieliłeś, mielił, mieliliśmy, mieliliście, mielili.
Takie zachowanie gramatyczne pozostaje w konflikcie z tradycyjną normą, która nakazuje, by czasownik mleć
podporządkować koniugacji -ę, -esz (a nie -ę, -isz) i odmieniać go następująco: mielę, mielesz, miele, mielemy,
mielecie, mielą (w czasie teraźniejszym oraz przyszłym - z przedrostkiem z-), metłem, metłeś, mełł, metliśmy, meł-
liście, mełli (w czasie przeszłym, z przedrostkiem z- w aspekcie dokonanym).
Często tu przywoływany „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja
Markowskiego uznaje, że w języku istnieją dwa poziomy normy: norma wzorcowa i norma potoczna. Jest to absolutna
nowość w stosunku do wcześniejszych opracowań, w których nie wyróżniano takich poziomów, przyjmując istnienie
normy jednej i jednolitej. Nie ukrywam, że to nowe ujęcie bardzo mi odpowiada.
Chwalę autorów słownika i za to, że wariantywnie potraktowali omawiany tu czasownik. Na s. 145 mamy hasło mleć,
przy którym znajdujemy tradycyjne formy mielę, mielesz, miele, mielą, miel, mełłem, mełł, metli, metły, mełlibyśmy,
mieląc, mielono, mielony, mleć ozorem - „mówić dużo, szybko, byle co". Korzystających ze słownika odsyła się też
jednak do wariantywnego hasła mielid Na s. 141 i 142 czytamy: mielić, mielę, mielisz, mieli, mielą, miel, mielił, mieli-
li, mieliłybyście, mieląc, mielono, pot. „mleć"; dlaczego nie chcesz mielić (lepiey. mleć) kawy w nowym młynku?
mieliłeś (lepiej: mełłeś) już kawę.
Nie ma więc już mowy o potępianiu paradygmatu -ę, -isz, choć i tutaj za lepsze uznaje się postacie tradycyjne.
Wymaga tego pragmatyka dydaktyczna każdego słownika - tak jak dziennikarza obowiązuje norma wzorcowa. Zgodny
z nią byłby więc nagłówek Czy młyn zmiele generała?
A co w słowniku Markowskiego z postacią pleć, tez prawie nieobecną w codziennym językowym obcowaniu
Polaków? Jak należało się spodziewać, nie zrezygnowano z niej zupełnie (tak jak z bezokolicznika mleć). Na s. 220
mamy: pleć odm. jak mleć; pielony (nie: plony, nie: pełty, nie: pięty, nie: pelony), pleć coś: Asia pełła swoją rabatkę.
Pod całym hasłem jest jednak odsyłacz do pielić. Na s. 215 traktuje się tę formę tak jak mielić; czytamy: pielić odm. jak
mielić; pieląc, pielono, pot. „pleć coś"; długo pielisz (lepiej: pielesz) te grządki, dzieci chętnie pieliły (lepiej: pełły)
swoją część ogródka.
Ja od lat walczę o równouprawnienie dla trzeciej postaci, a mianowicie plewić, choć jest ona ciągle traktowana jako
regionalny, małopolski odpowiednik pielenia (pisał przed laty prof. Witold Doroszewski: „Forma, która się łatwo
każdemu przypomni z Potockiego - ogród, ale nie plewiony - jest jednak regionalna"). W kwalifikator regionalności
zaopatruje plewienie także Andrzej Markowski.
Tymczasem używa tego słowa na pewno więcej niż 50% użytkowników polszczyzny, a we Wrocławiu, w
Wałbrzychu, Jeleniej Górze, Zielonej Górze, Koszalinie czy Szczecinie, a więc na ziemiach z wymieszaną etnicznie
ludnością, plewią - co pokazują ankiety - nie tylko ludzie związani pochodzeniem z Małopolską.
Wylali i śmiali się
W książce Isaaca B. Singera „Szumowiny", tłumaczonej przez Łukasza Nicpana, znajduje się fragment: „Był tu
kiedyś kelner, ale go wyleli". Czy poprawne jest brzmienie wyleli? Czy nie należało napisać wylali?
W „Beczce śmiechu" Sławomira Mrożka mamy zdanie: „Dziadzio, wracając z podwórka, potknął się, a myśmy się
uśmieli" - z formą uśmieli się, za to w „Wasylu Padwie" Andrzeja Stasiuka czytamy: „Ludzie śmiali się, ze do snu nie
zdejmuje ubrania", „Ludzie śmiali się jak zwykle". Czy lepsza jest postać śmieli się czy śmiali się?
Przedwojenny „Słownik ortoepiczny" Stanisława Szobera, wznawiany wielokrotnie po roku 1945 jako „Słownik
poprawnej polszczyzny", aprobował obie postacie - wyleli i wylali, ale tylko tę pierwszą zasilił przykładami z
literatury: „Wyleli mnie z mieszkania" (Gustaw Daniłowski), „Byliby go wyleli" (Kornel Makuszyński). Zresztą przy
haśle lać także mamy wskazanie: lali lub leli.
Leksykon Szobera poleca również konsekwentnie alternatywne postacie 3 osoby liczby mnogiej czasownika śmiać
się: śmiali się albo śmieli się i znów tylko forma z e wsparta jest cytatami literackimi: „Śmieli się i musieli się zgodzić"
(Adam Mickiewicz), „Śmieli się nawet ranni" (Andrzej Strug), „Śmieli się oboje" (Jaro-sław Iwaszkiewicz).
„Słownik poprawnej polszczyzny" PWN z roku 1973 pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej
wszystkie formy z e, utworzone od lać i śmiać się, zaopatruje w kwalifikator regionalności.
Mimo niewątpliwie długiej tradycji posługiwania się konstrukcjami wyleli i śmieli się warto się zdecydowanie
opowiedzieć za postaciami z a, czyli wylali i śmiali się, co zresztą absolutna większość Polaków czyni. Za takim
postępowaniem przemawiają względy i ekonomiczne, i historycznojęzykowe. Ekonomiczne, bo łatwiejsza jest
koniugacja bez wymian głoskowych, z jednakową samogłoską w temacie fleksyjnym (wylaliśmy, wylaliście, wylali,
śmialiśmy się, śmialiście się, śmiali się); historycznojęzykowe, bo w czasownikach wylać i śmiać się przegłos e : a
(wyleli: wylał, śmieli się : śmiał się) w ogóle nie powinien dojść do skutku. A dlaczego?
Tzw. przegłos polski zaszedł bardzo dawno temu (na pewno przed w. XII), a polegał na tym, że po spółgłoskach
miękkich, a przed twardymi spółgłoskami przednio językowymi t, d, s, z, n, r, ł pierwotna samogłoska e przeszła w o
lub w a (w o przechodziło e pochodzące z prasłowiańskiego e, w a zaś przechodziło e pochodzące z tzw. jat', czyli
dźwięku pośredniego między e i a). Widać to w zachodzących do dziś obocznościach: po o lub a występuje spółgłoska
twarda: niosę, biorę, plotę, żona, ciosać, gwiazda, lato, kwiat, strzała, po e natomiast - spółgłoska miękka: niesiesz,
bierzesz (rz jest głoską historycznie miękką - to dawne miękkie r', por. polskie rzeka, przyjaciel i roś. ręka, prijatel),
pleciesz, żeński, cieśla, gwieździe, w lecie, kwiecień, strzelić.
Stwierdzając te oboczności, zapamiętajmy, że elementem pierwotnym jest tu dźwięk e i że to on występował w
prasłowiańszczyźnie i utrzymuje się do dziś w innych językach słowiańskich (por. np. roś. ja nesu, ja beru, żena, tesat',
zvezda, leto, cvet, streła), wtórne zaś są dźwięki o lub a w naszych formach typu niosę, żona, gwiazda, lato.
O odstępstwach od tego polskiego prawa głosowego można by pisać wiele. Dla potrzeb tego rozdziału trzeba
przede wszystkim powiedzieć, że bywało w polszczyźnie i tak, że przegłosowi ulegały formy nie podlegające jego
warunkom. Do takich właśnie należą pary brzmieniowe wyleli - wylał i śmieli się - śmiał się. Powstały one w rezultacie
analogii do par koniugacyjnych widzieli - widział, lecieli -leciał, chcieli - chciał. W tych ostatnich jednak e wywodzi się
z owego prasłowiańskiego pośredniego dźwięku między e i a (jat'), a zatem musiało ulec przegłosowi w a przed ł.
Dzisiejsze brzmienia wylał, wylali, śmiał się, śmiali się natomiast nie są wcale rezultatem przegłosu, lecz skutkiem
ściągnięcia się pierwotnej grupy -ija-i -eja- w a (wylijać, śmiejąc się - tak jak wiejąc, siejąc, dziś wiać, siać;
por. w roś. piosence obrzędowo-ludowej: „A my proso sejv li, s e j a -li, oj did-Łado, sejali, sejali"). Mówiąc jeszcze
inaczej: ze ściągnięcia grup -ija; -eja- powstawał dźwięk a, przegłosowi zatem nie miało co ulegać!
Recenzja - druzgocąca czy druzgocząca
W „Semiologii życia codziennego" Umberta Eco przetłumaczonej przez Joannę Ugniewską i Piotra Salwę mamy
zdanie: „Krytyk filmowy może napisać druzgoczącą recenzję z komedii porno". Kontrowersyjna jest postać imiesłowu
druzgoczqca - z cz. Czy nie należało się posłużyć formą druzgocąca -ze?
Zacząć trzeba od uświadomienia sobie mechanizmu powstawania błędów przesadnej poprawności językowej
(hiperpoprawności). Oto ktoś się posługuje odbiegającymi od normy konstrukcjami typu loko, łokno, łojczyzna, umią,
rozumną, idom, robiom. W momencie zetknięcia się z ogólnie przyjętymi formami oko, okno, ojczyzna, umieją,
rozumieją, idą, robią osoba ta zaczyna dostrzegać swe fonetyczne niedostatki. Zaczyna się więc „podciągać".
Poprawiając się z łokna na okno, z umią na umieją czy z idom na idą, może jednak popaść w drugą skrajność, jaką są
właśnie hiperyzmy, czyli błędy przesadnej poprawności: opata (no bo jeśli łokno trzeba poprawić na okno, to i łopata
jest błędem - rozumuje taki użytkownik języka), lubieją (poprawne lubią odbierane jak umią), daję kobietą (skoro nie
idom, to i nie kobietom w celowniku liczby mnogiej!).
Powszechnie znaną cechą wielu gwar jest tzw. mazurzenie, czyli wymowa typu syja, żyto, cysty, żaba (szyja, żyto,
czysty, żaba). Nietrudno się domyślić, że skutkiem ucieczki od mazurzenia może być przesadnie poprawna wymowa
typu szyn, czudowny, Zośka (syn, cudowny, Zośka). Tak mówi organista Miechodmuch - bohater „Krakowiaków i
Górali" Wojciecha Bogusławskiego, bardzo typowy pod tym względem człowiek socjologicznego pogranicza, i
Czasowniki druzgotać, deptać, chłeptać, plątać miały kiedyś odmianę: druzgocę - druzgocesz - druzgoce, depcę -
depcesz - depce, chłepcę - chłepcesz - chłepce, place - plącesz - place, spółgłoska t bowiem wymienia się w
polszczyźnie tradycyjnie, zgodnie z prasłowiańskimi jeszcze regułami fonetycznymi, na c, ć (matka - macierz, chata -
chacie, kobieta - kobiecy, sierota - sierocy). Na spółgłoski cz, z (także c, dz) wymieniają się - również według
utrwalonych reguł fonetycznych - tylnojęzykowe k, g: ręka - rączka - ręce, noga - nóżka - nodze, wlokę - wleczesz. Bóg
- Boże itp.
A mimo to pierwotne, umotywowane historycznie postacie typu druzgocę - druzgocesz, depcę - depcesz itd.
przekształciły się w druzgoczę - druzgoczesz, depczę - depczesz i jest to przykład hiperyzmu fonetycznego (ucieczka
przed rzekomym mazurzeniem!), który stał się normą. Druzgocę, depcę, chłepcę, place to dziś już formy przestarzałe, a
do ich obumarcia przyczyniła się głoska c, odbierana tak jakc.iy cysty, capka, cas (czysty, czapka, czas).
Tak się składa, że pierwotne c najdłużej się utrzymuje w formie imiesłowowej druzgocący i nie jest jeszcze
odbierane archaicznie -zwłaszcza w wyrażeniach przenośnych typu druzgocąca klęska czy właśnie druzgocąca recenzja
(druzgocąca znaczy tu tyle co „ogromna, straszliwa, przytłaczająca, niszcząca"). Ponieważ jednak mówi się już
powszechnie depczący, chłepczący, plączący (się), a nie depcący, chłepcący, płącący (się), rodacy będą na pewno coraz
częściej się posługiwać i postacią druzgoczący. Potwierdzeniem tego jest jej obecność na kartach przekładu książki
bolońskiego semiologa i pisarza. Trzeba więc uznać równorzędność obu wariantów - i tego z c, i tego z cz.
Ewolucja biernika
Najważniejszą typologiczną cechą polskiej składni jest dowolność szyku wyrazów w zdaniu. Polak, dysponujący
rozbudowanym systemem odmiany słów przez przypadki, nie musi zawsze - w odróżnieniu np. od Francuza -
powiedzieć Jan bije Pawła. Ponieważ ostatni wyraz jest uruchomiony fleksyjnie, można porządek syntaktyczny od-
wrócić, wysuwając dopełnienie przed czasownik: Pawła bije Jan. Francuz zrobić tego nie może, bo w jego
pozbawionym przypadków języku o funkcji wyrazów decyduje ich pozycja w zdaniu; powyższe wypowiedzenie z
podmiotem-agensem Jan i dopełnieniem-patiensem Paweł musi w języku francuskim przyjąć jedyną postać Jean
batPaul.
Proszę sobie jednak wyobrazić, że i nasi przodkowie przez wieki budowali konstrukcje typu Jan bije Pawet\
Pierwotnie bowiem biernik wszystkich rzeczowników rodzaju męskiego równy był mianownikowi: widziało się i stół, i
brat, kochało się i dom, i mąż, biło się i pies, i Paweł. Ponieważ jednak powstawały wypowiedzenia dwuznaczne -takie
np., jak Jan bije Paweł czy ojciec kocha syn (kto kogo bije?, kto kogo kocha?), na pewnym etapie dziejów polszczyzny
doszło do przekształcenia obowiązującej do tej pory reguły: oto biernik rzeczowników żywotnych stał się równy
dopełniaczowi - przypadkowi z końcówką -a. Od tego czasu widzi się już nie brat, ale brata, kocha się męża, bije się
psa i Pawła, a połączenia typu Jan bije Pawła czy ojciec kocha syna stają się absolutnie jednoznaczne. Można je też,
oczywiście, transponować, wysuwając dopełnienia na początek: Pawła bije Jan, syna kocha ojciec,
I tylko w najczęściej używanych zwrotach i wyrażeniach (zgodnie z ogólnym prawem językowym mówiącym, że
formy najczęściej używane zmieniają się najwolniej) biernik rzeczowników żywotnych pozostał równy mianownikowi:
wyjść za mąż, na koń!, na miły Bóg! (poza tym ręczymy za męża, siadamy na konia, przysięgamy na Boga).
Czwarty przypadek rzeczowników nieżywotnych pozostał równy pierwszemu przypadkowi: widzę stół, kocham
dom, siadam na wóz itp. Odstępstw od tej reguły jest jednak bardzo wiele: gramy w brydża, w tysiąca, w tenisa,
wygrywamy gema i seta, palimy papierosa, tańczymy walca, mazura i poloneza, kupujemy opla, fiata, mercedesa i
Wartburga, mamy pecha.
Tendencja do stosowania „żywotnego" biernika - równego dopełniaczowi - jest tak silna, że wydawnictwa
poprawnościowe uznają już za równorzędne konstrukcje typu zjeść ananas i zjeść ananasa, zjeść banan i zjeść banana,
przekroić arbuz i przekroić arbuza - tak jak się słyszy zjeść kotlet obok zjeść kotleta czy wybrać sznycel obok wybrać
sznycla.
Na obwolucie pewnej serii wydawniczej widzę zdanie „Gorąco polecamy najnowszego bestsellera!" - z rażącym
jeszcze biernikiem równym dopełniaczowi (poprawna postać to polecamy bestseller - tak jak polecamy film, romans,
utwór literacki, przebój, szlagier bądź zespół muzyczny). Na naszych oczach utrwalają się połączenia typu daj pilota,
połóż pilota, mam pilota, odnoszące się do nieżywotnego przecież rzeczownika - nazwy urządzenia, dzięki któremu
możemy sterować telewizorem (słownik pod red. Markowskiego je aprobuje!).
Szczególnie chętnie i zupełnie spontanicznie biernikiem równym dopełniaczowi posługują się dzieci (kup
komputera, zawiąż buta, włącz odkurzacza, wytrzyj nosa), co prowokuje do przypuszczenia, że w polszczyźnie jutra
biernik wszystkich rzeczowników rodzaju męskiego będzie równy dopełniaczowi. Byłby to zresztą naturalny tok
ewolucji: od fazy początkowej biernika równego mianownikowi (patrzeć na dom, wyjść za mąż) - poprzez biernik
rzeczowników" żywotnych równy dopełniaczowi (patrzeć na brata, kryć się za męża) i biernik rzeczowników
nieżywotnych równy mianownikowi (patrzeć na wóz, widzieć stół) - z licznymi wyjątkami typu palić papierosa, grać w
tenisa - do ewentualnego biernika i rzeczowników żywotnych, i nieżywotnych równego dopełniaczowi.
Napisałem o tym wszystkim, by przygotować teoretyczne przedpole do rozwiązania problemu, z jakim zwrócili się
do mnie pracownicy Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa w Skierniewicach: czy rośliny są odporne na parch jabłoni
czy na parcha jabłoni? „Z biologicznego punktu widzenia parch jest grzybem, a więc organizmem żywym, jednak w
definicji rzeczownika żywotnego nic się nie mówi o roślinach i grzybach" - czytam w liście ze Skierniewic.
Zobaczmy, jak się zachowują w czwartym przypadku nazwy innych grzybów: szukamy, znajdujemy, widzimy
borowika, maślaka, muchomora, rydza, czyli biernik równy jest -jak u żywotnych - dopełniaczowi. Ten ciąg fleksyjny i
to wszystko, cośmy już sobie powiedzieli o znamiennej ewolucji biernika, każe mi się opowiedzieć za wyrazistszą
gramatycznie postacią odporny na parcha - z biernikiem z końcówką -a.
„ Będą służyć wsparciu najuboższych "
W jednym z listów pasterskich biskupów polskich znalazła się konstrukcja: „Będą służyć na wsparcie dla
najuboższych". Jej poprawną wersję umieściłem w tytule niniejszego rozdziału. W słownikach i gramatykach
wskazania są jednoznaczne: służyć komuś czemuś, a więc służyć wsparciu - tak jak służyć narodowi, ludzkości,
krajowi, prawdzie, czyli „działać dla czyjegoś dobra, poświęcać się jakiejś sprawie". Z kolei skoro mamy mycie dzieci,
poparcie wyborców czy natarcie nieprzyjaciela, to i wsparcie najuboższych wydaje się najlepszym wariantem
składniowym.
A przecież, nie wycofując się z owego tytułowego wskazania normatywnego, nie mogę się powstrzymać od
komentarza w znacznym stopniu łagodzącego negatywny odbiór wypowiedzenia z listu pasterskiego.
Przyjrzyjmy się zatem raz jeszcze zwrotowi służyć na wsparcie. Zauważmy, że dzięki obecności przyimka na omija
się w nim związek z celownikiem (służyć- czemu? - wsparciu) - najrzadziej wykorzystywanym przypadkiem
gramatycznym, obsługującym coraz mniejszą liczbę struktur składniowych. Jeszcze np. Józef Ignacy Kraszewski pisał
w XIX w. w „Herod-babie": „Wyciągnęła mu rączkę, a stary - przyklęknąwszy - ją ucałował", posługując się
związkiem z celownikiem wyciągnąć komuś. Dziś możliwe byłoby tylko połączenie wyciągnęła do niego rączkę- z
dopełniaczową syntagmą wyciągnąć do kogoś.
Bo też i najważniejsza w historii polskiej składni jest tendencja do zastępowania rozwijających czasownik
dopełnień występujących w postaci form przypadkowych przez dopelnienia-wyrażenia przyimkowe. Proszę sobie
wyobrazić, że w dawnej polszczyźnie możliwe były tylko konstrukcje typu: modlić się Panu, wierzyć Syna Bożego,
gniewać się synowi, bojować chłopów, spowiadać się grzechów, płakać nędzę, zgrzeszyć przykazaniu, weselić się
złemu, użalić się stworzenia (por. fragment XVI-wiecznej pieśni adwentowej: „Po upadku człowieka grzesznego użalił
się Pan stworzenia swego"). Dziś mówimy tylko: modlić się DO Pana, wierzyć W Syna Bożego, gniewać się NA syna,
bojować PRZECIW chłopom, spowiadać się Z grzechów, płakać NAD nędzą, zgrzeszyć PRZECIW przykazaniu,
weselić się ZE złego, użalić się NAD stworzeniem.
Spora część dopełnień-wyrażeń przyimkowych pojawiła się obok form przypadkowych jako struktury
równoznaczne albo bliskoznaczne, np. prosić miłosierdzia - prosić O miłosierdzie, całować policzek - całować W
policzek, bić twarz - bić PO twarzy, iść polem - iść PRZEZ pole, pracować dzień i noc - pracować W dzień i W noc,
siedzieć godzinę -siedzieć PRZEZ godzinę.
Użycie wyrażenia przyimkowego zamiast albo obok formy przypadkowej jest rezultatem poszukiwania
doskonalszego, dokładniejszego sposobu wyrażenia treściowo-składniowego stosunku czasownika i jego dopełnienia,
przyimek bowiem jest dodatkowym elementem precyzującym i cieniującym, który specjalizuje ogólną zawartość
dopełnienia przypadkowego przez poddanie jej zabiegowi analitycznemu (jakże dwuznaczne jest np. połączenie
pochwała ojca: czy to ojciec pochwalił, czy ojca pochwalono?; dopiero odpowiednie przyimki precyzują treść
wypowiedzenia: pochwała OD ojca, ZE STRONY ojca - pochwała DLA ojca; także w słowotwórstwie obserwujemy
karierę uściślających przyimków-przedrostków: urządzenie przeciwpożarowe jest lepsze od dawnego urządzenia
pożarowego, krople nasercowe - lepsze od kropel sercowych, a środki przeciwbólowe - lepsze od środków bólowych).
Więc choć razi mnie jeszcze „służyć na wsparcie", to jednak pojawienie się tej struktury w liście biskupów
odbieram jako typowy przejaw dopiero co opisanej tendencji rozwojowej. Takim samym komentarzem opatruję
połączenie „wsparcie dla najuboższych". Przyimek dla jednoznacznie wskazuje odbiorcę owego wsparcia: będą nim
najubożsi.
Dlaczego proszę pani przegrywa z proszę panią
W cytowanej już tu książce Małgorzaty Baranowskiej „Warszawa. Miesiące, lata, wieki" znalazłem ciekawy
gramatycznie fragment „Pamiętników dziecka Warszawy" Kazimierza Władysława Wójcickiego, odnoszący się do
roku 1812: „Mamo! jakiś żebrak prosi mamy".
Dołączmy do niego dwa wypowiedzenia: „Prosi? jeśm (prosiłem) oblicza twego" („Psałterz floriański" z XIV w.) i
„Gwiazdy proszą oczu Julii" (Mickiewiczowskie tłumaczenie urywka „Romea i Julii"), a także serię codziennych
kiedyś zwrotów grzecznościowych proszę mamy, proszę taty, proszę cioci, proszę babci. Widzimy, że czasownik prosić
łączy się w nich z rzeczownikami w drugim przypadku-dopełniaczu. Taka składnia uzasadnia gramatyczną strukturę
zwrotu proszę pani, używanego w znaczeniu „zechce pani słuchać, proszę zwrócić uwagę", a więc w tych najczęstszych
sytuacjach życiowych, gdy konstrukcja ta - odpowiednik proszę pana czy proszę państwa - jest wtrętem w żywy tok
mowy (to jest, proszę pani, wspaniała książka; nie wiem, proszę p a n i, czy sobie z tym poradzę; proszę pani, kiedy
pojedziemy na wycieczkę?).
Dlaczego dzisiaj coraz więcej osób zamienia połączenie proszę pani na proszę panią, tym ostatnim posługując się
zarówno w wypowiedzeniach typu to jest, proszę panią, wspaniała książka, jak i proszę panią o przeczytanie tej
wspaniałej książki?
Daje tu o sobie znać tendencja do ujednolicenia schematu składniowego związanego z czasownikiem prosić.
Formalny dublet proszę pani i proszę panią jest niewątpliwym obciążeniem systemu syntaktycznego polszczyzny, a
związek prosić + dopełniacz (pani, mamy, babci) - oczywistym archaizmem.
Proszę spojrzeć na większość utworzonych od prosić formacji i na związki, w jakie one wchodzą: poprosić panią,
zaprosić panią, uprosić panią, przeprosić panią, wyprosić panią. Mamy tu tylko połączenia z biernikiem - takie właśnie
jak w proszę panią. A i trzy pierwsze fragmenty cytowane w tym rozdziale uwspółcześnilibyśmy gramatycznie,
zamieniając dopełniacze na bierniki: ,Jakiś żebrak prosi mamę", „Prosiłem oblicze twoje", „Gwiazdy proszą oczy Julii".
Wszystko to nie znaczy, bym jednak nie przypominał o ciągle obowiązującej normie: grzecznościowego zwrotu
proszę pani należy używać w znaczeniu „zechce pani słuchać, proszę zwrócić uwagę", konstrukcją proszę panią
natomiast można się posługiwać tylko w znaczeniu „zapraszam panią, proszę panią o coś". Powiemy więc:
proszę pani, niechże mnie pani wysłucha! - proszę panią o wysłuchanie moich uwag; proszę pani, która godzina ?-
proszę panią o podanie mi dokładnego czasu.
Przykro mi się zrobiło przed paroma laty, gdy dowiedziałem się od ojca pewnej dziewczynki, że ta została
poprawiona przez moją byłą studentkę - dziś nauczycielkę: „Nie mówi się, Dorotko, proszę pani, tylko proszę panią".
Tendencja tendencją, ale kto ma przestrzegać normy tradycyjnej, wzorcowej?! - pomyślałem z goryczą.
Kimkolwiek by byli -podobny do matki - nakreślony przez plan
Im jestem starszy, tym większą przyjemność sprawia mi lektura książek Tadeusza Konwickiego. Ileż w nich
intelektualnej przenikliwości i jaki język barwny, soczysty! Wyłapuję zawsze z niego charakterystyczne kresowizmy -
znak etnicznej tożsamości pisarza (Wileńszczyzna).
Cytowałem już w tej książce fragmenty Czytadła z charakterystycznym zaimkiem ciebie użytym po czasownikach
zamiast enklitycznej formy cię (np. „Wybrałam ciebie na towarzysza dalekiej drogi" - zamiast „Wybrałam cię...").
W niniejszym rozdziale zajmę się dwoma zjawiskami mającymi charakter ogólnopoprawnościowy, a pretekstem do
ich omówienia niech będą cytaty z „Kompleksu polskiego": „Należy chwytać wszelkich osobników zbrojnych, kim by
nie byli", „Gdzie by się nie zdarzyło", „Z czym by człowiek nie przybył do tego sanktuarium ". Uzupełnić je można
wziętymi z polszczyzny codziennej: „Z kim byś nie rozmawiał, usłyszysz to samo", „Co by się nie stało, będziemy cię
bronić", „Gdzie nie spojrzeć, wszędzie nowe domy".
Wszystkie te zaprzeczone konstrukcje pochodzą z języka rosyjskiego i w wydawnictwach poprawnościowych są
oceniane jako błędne. Lepiej więc używać zdań „...kimkolwiek by byli", „Gdziekolwiek by się zdarzyło", „Z
czymkolwiek by przybył...", „Z kimkolwiek byś rozmawiał...", „Cokolwiek by się stało...", „Gdziekolwiek spojrzeć...".
Czasem można uniknąć rozterek, zastępując partykułę przeczącą nie słowem tylko: Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie
nowe domy. Niepoprawne są natomiast zdania typu „Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszędzie nowe domy", będące
rezultatem skrzyżowania nieco już dziś książkowych form z -kolwiek z połączeniami z partykułą nie.
I jeszcze jeden fragment z książki Konwickiego: „Ta Ziemia podobna jest porcelanowej, niebieskozielonej
gruszce".
Coś może być tylko podobne do czegoś, ktoś - do kogoś, do czegoś (podobny do ojca, do matki, do dziadka), a
zatem jedynie poprawna konstrukcja to „Ta Ziemia podobna jest do porcelanowej, niebieskozielonej gruszki".
Polszczyzna - jak zobaczyliśmy w rozdziale pt. „Będą służyć wsparciu najuboższych" - zastępuje bezpośrednie
połączenia czasowników z rzeczownikami związkami z wyrażeniami przyimkowy-mi, np. wyciągnąć komuś rękę -
wyciągnąć d o kogoś rękę, modlić się komuś- modlić się d o kogoś, wierzyć kogoś - wierzyć w kogoś, gniewać się
komuś - gniewać się na kogoś, bojować kogoś - bojować przeciw komuś, spowiadać się czegoś - spowiadać się z
czegoś, płakać coś -płakać nad czymś, zgrzeszyć komuś - zgrzeszyć przeciw komuś, weselić się czemuś- weselić się z
czegoś.
Niepoprawne są więc też konstrukcje nakreślony planem i przewidziany budżetem. Należy je zastępować
połączeniami nakreślony przez plan, przewidziany w budżecie.
Spłonęły sześćdziesiąt trzy hektary, moich piec córek
W jednej z gazet znalazłem zdanie: „W sumie spłonęły 63 hektarów". Przypomniała mi się od razu postać znanego
trenera piłkarskiego, który po jednym z meczów powiedział kiedyś w telewizji: „Spotkanie mogło się podobać. Padło w
nim cztery bramek".
Tworząc od razu poprawne konstrukcje spłonęły 63 hektary i padły cztery bramki, zechciejmy sobie uzmysłowić
przyczynę tak częstego pojawiania się błędnych połączeń z liczebnikami. I w tym wypadku kluczem interpretacyjnym
jest frekwencja. Oto najczęstszym typem składni z liczebnikami są tzw. związki rządu -z czasownikami w liczbie
pojedynczej i rzeczownikiem w dopełniaczu. Najczęstszym, bo obejmującym swym zasięgiem wszystkie liczebniki
powyżej czterech: pięć aut stało na parkingu, dwadzieścia sześć kobiet pracowało w tej fabryce, czterdzieści osiem
gazet leżało na stole itp. (na blankietach urzędowych też się widzi gotowe wydruki tylko ze składnią rządu: przybyło—
osób, opuścił—godzin lekcyjnych, ukończyło bieg—zawodników). Ponieważ w związki zgody - z czasownikiem w
liczbie mnogiej i rzeczownikiem w mianowniku - wchodzą tylko liczebniki przedziału od dwu do czterech (dwa auta
stały na parkingu, dwadzieścia trzy kobiety pracowały w tej fabryce, czterdzieści cztery gazety leżały na stole), rodacy
skład-. nie rządu przenoszą na wszystkie konstrukcje: skoro padło pięć bramek, to i padło cztery bramek; skoro
spłonęło 65 hektarów, to i 63 hektarów.
Myślę, że uświadomienie sobie przyczyny błędu uchroni wielu użytkowników języka przed jego popełnieniem.
A jak się zachowują Polacy, gdy określenie połączenia liczebnikowo-rzeczownikowego występuje przed tymże
połączeniem? Czy mówią moich pięć córek wyjechało, czy raczej moje pięć córek wyjechało? Nietrudno zauważyć, że
precyzyjniejsze gramatycznie są związki typu moich pięć córek (moje - dwie, trzy, cztery córki). A jednak równie łatwo
stwierdzić, że rodacy o wiele częściej posługują się w tym wypadku taką składnią, jak przy liczebnikach przedziału od
dwu do czterech, i mówią czy piszą: „Moje pięć córek wyjechało", „Islamscy terroryści zamordowali w Algierii kolejne
17 osób" (doniesienie agencyjne), „Tamten protest sprzed 16 lat był protestem przeciw nomenklaturze, która odradza
dziś swoje siedem głów" (z listu Lecha Wałęsy do uczestników sesji „Polski sierpień"), „Brakujące 20 procent dołożę
sam" (tłumaczenie wypowiedzi piłkarza argentyńskiego Maradony), „Ale owe 205 głosów to dużo mniej niż połowa
parlamentu" (artykuł), „Dzisiaj zależy od polskiej młodzieży następne tysiąc Z a t" (z pieśni kościelnej).
Bardzo rzadko widzę i słyszę wypowiedzenia typu „Osetyjczycy przez ostatnich dwieście lat uczyli się języka
rosyjskiego" (W. Jagielski, „Dobre miejsce do umierania", Poznań 1994).
Lojalnie informuję, że duża frekwencja wypowiedzi typu moje pięć córek, brakujące 20 procent sprawiła, że
wydawnictwa poprawnościowe od lat dopuszczają wariantywne użycia, czyli moich pięć córek albo moje pięć córek,
brakujących 20 procent albo brakujące 20 procent.
Przytaczają frazeologizm znać coś jak swoje pięć palców, znaczący tyle co „znać coś bardzo dokładnie".
Akceptując to ustalenie, polecałbym jednak wszystkim -w imię gramatycznej precyzji - składnię rządu. Skoro pięć
moich córek, siedemnaście kolejnych osób czy siedem swoich artykułów, to i moich pięć córek, kolejnych
siedemnaście osób i swoich siedem artykułów.
A skoro już o trudnych liczebnikach mowa... Największe kłopoty mamy z ich formami zbiorowymi. Przypominam,
że obowiązują one przy rzeczownikach mających tylko liczbę mnogą, np. troje drzwi, dwoje wideł, pięcioro skrzypiec,
przy rzeczownikach oznaczających naturalne pary przedmiotów, np. dwoje uszu, dwoje oczu, dwoje rąk (należących do
jednego człowieka), ale dwie ręce (należące do dwóch różnych osób), wreszcie - przy rzeczownikach oznaczających
zbiorowość mieszaną pod względem płci, np. oboje rodzice, troje rodzeństwa, pięcioro państwa.
Nietrudno się domyślić, że postaci zbiorowej wymagają także dzieci: troje dzieci, ośmioro dzieci, dwadzieścioro
dzieci. Jeśli chodzi o składnię, to dziś postać zbiorową musi przybierać tylko człon ostatni, np. dwadzieścia ośmioro
dzieci, trzydzieści siedmioro dzieci, trzysta czterdzieści pięcioro dzieci itp.
A jak się zachować gramatycznie, gdy dzieci jest 21? - zapytał mnie w jednym ze swych telewizyjnych programów
Bogusław Kaczyński. Ponieważ jeden na końcu liczebników złożonych ani się nie odmienia przez rodzaje (dwadzieścia
jeden godzin, a nie dwadzieścia jedna godzina), ani przez przypadki (w ciągu dwudziestu jeden godzin, a nie w ciągu
dwudziestu jednej godziny), ani nie może mieć postaci zbiorowej, bo byłoby to nielogiczne, ową zbiorowość trzeba
wyrazić w członie poprzedzającym: dwadzieścioro jeden dzieci, dwadzieścioro jeden rodzeństwa, trzydzieścioro jeden
drzwi itp.
Jak to jest ze spójnikami bomem i zasf
Oto fragment jednego z tekstów Adama Michnika: „Była to opozycja swoiście antypolityczna, bowiem obce było
jej pojęcie politycznego kompromisu z władzą".
Czytam u Urszuli Kozioł: „Gdybym miała w kilku zdaniach powiedzieć, co w związku z Jackiem najbardziej wryło
mi się w pamięć, byłabym w nie lada kłopocie, bowiem kiedy zna się kogoś parę dziesiątków lat, widzi się go w kilku
niejako fazach naraz".
A teraz cytaty z humoreski „Złodziej" Sławomira Mrożka: „Mogę kraść papier toaletowy, zaś Alfa Romeo to chyba
żarty"; „Kupiliśmy mu rower. Zaś w sprawie wyglądu załatwiliśmy mu abonament u fryzjera na koszt gminy";
„Filharmonii nie ma, zaś w języku obcym z nikim nie mogę się porozumieć".
Jak Państwo widzą, w przytoczonych tu wypowiedziach wybitnych ludzi pióra spójniki bowiem i zaś pojawiły się
tuż po przecinku (u Mrożka - raz po kropce), czyli na początku zdań. I tak zachowują się dzisiaj prawie wszyscy
Polacy. Gdy zaś sięgam do swoich publikacji z dawnych lat, też się przyłapuję na takim samym szyku (i nikt mi nie
zwrócił uwagi!).
Trzeba więc powiedzieć wyraźnie: coraz słabsza jest świadomość tradycyjnej normy, która formy bowiem i zaś
nakazuje umieszczać nie między zdaniami składowymi, lecz wewnątrz drugiego z połączonych zdań, po jego
pierwszym wyrazie lub jeszcze dalej („Była to opozycja swoiście antypolityczna, obce bowiem było jej pojęcie
politycznego kompromisu z władzą", „Filharmonii nie ma, w języku obcym zaś z nikim nie mogę się porozumieć").
W latach sześćdziesiątych prof. Witold Doroszewski pisał: „Niestety, ta zasada bywa czasem naruszana nawet w
utworach literatury pięknej". We współczesnych wydawnictwach poprawnościowych można już przeczytać: „Trzeba
przyznać, że obecnie obydwu spójników coraz częściej używa się niezgodnie z tradycją" (M. Bańko, M. Krajewska,
„Słownik wyrazów kłopotliwych", Warszawa 1994,s.49).
A dlaczego owa tradycja wymaga przesunięcia bowiem i zaś za pierwszy lub nawet dalszy wyraz w zdaniu? Ma
ona swoje źródło w łacinie i pochodzi z okresu jej wpływu na literacką polszczyznę. Zachowawczość wydawnictw
normatywnych, które mimo wszystko ciągle o owej tradycji przypominają (nawet w bardzo liberalnym nowym
„Praktycznym słowniku poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. A. Markowskiego czytamy:
„Niepoprawne jest rozpoczynanie od bowiem tej części zdania, do której się odnosi. Spójnik ten należy umieszczać na
drugim lub trzecim miejscu w zdaniu"; „Spójnik zaś tradycyjnie umieszczamy na drugim miejscu w zdaniu"), jest
uzasadniona o tyle, że spójniki bowiem i zaś należą do stylu książkowego, a zatem ich składniowa odrębność poniekąd
przylega do specyficzności stylistycznej. Ponieważ jednak inne spójniki - w tym i odpowiedniki naszych bowiem i zaś,
czyli bo, gdyż, ponieważ, a, natomiast - występują na początku zdań, tendencja do ujednolicenia pozycji wszystkich
spójników okazuje się silniejsza.
Na koniec jeszcze słowo o formie zaś. Współczesne słowniki informują, że jest to spójnik zestawiający zdania
współrzędne (lub ich równoważniki), podkreślający przeciwstawność treści tych zdań (pewne fakty nabierają
znaczenia, inne zaś tracą), a kiedy indziej - partykuła uwydatniająca człon objaśniający, wyróżniający, przyłączany do
zdania treściowo nadrzędnego (lubił wszystkie owoce, najbardziej zaś jabłka). Ale w słowniku Orgelbranda z roku
1861 pod hasłem zaś znajdujemy także, choć opatrzone kwalifikatorem przestarzałości, znaczenie „znowu, nazad, drugi
raz" („Witold ziemię żmudzką, którą był Krzyżakom postąpił, zaś opanował"). Znaczenie „znów, znowu" potwierdzają
teksty staropolskie: „Idź teraz, przyjdźże zaś" (Biblia Leopolity z r. 1561), „Dawno umorzone błędy Oryginesa zaś
ożyły" (Piotr Skarga 1536-1612).
To dawne znaczenie utrzymuje się do dziś w dialekcie śląskim, jak wiadomo - bardzo archaicznym („to mowa
Rejów i Kochanowskich" -powtarzał Aleksander Briickner). Więc i ja, pochodzący z Górnego Śląska, mówię do dziś:
Jurek zaś do nas przyjdzie", „Urszula zaś tej książki nie przyniosła", „Marcin zaś gdzieś pojechał", a we wszystkich
tych wypowiedziach zaś znaczy tyle co „znowu, znów".
Jak to jest z zaimkiem się.
„Koledzy z „Courrier international" poprosili mnie o wywiad do swego tygodnika. Żebym powiedział, co myślę o
współczesnej literaturze francuskiej. Się zastanowiłem i odpowiedziałem tak oto" -czytam w „Gazecie Wyborczej", w
jednym z „Paryskich pasaży" Krzysztofa Rutkowskiego.
Przytoczony fragment napisany jest stylem felietonowym. Oto drugie zdanie zaczyna się spójnikiem żeby, który na
ogół - w tekstach „cięższego" kalibru - łączy ze sobą zdania nadrzędne z podrzędnymi (poprosili mnie, żebym
powiedzieli; powiedzieli, żebym wyszedł; poprosili, żebym został itp.).
Jeszcze bardziej felietonowy - na granicy stylistycznej prowokacji - jest pomysł umieszczenia na początku
następnego zdania zaimka zwrotnego się: „Się zastanowiłem". Można go zaakceptować tylko przy aprobacie owej
żartobliwej konwencji - tak jak większość akceptuje się mai Jerzego Owsiaka, będące skrótem konstrukcji jak się masz
reguła poprawnościowa wyklucza się na początku wypowiedzeń. Zgodne z nią będą więc tylko konstrukcje typu
zastanowiłem się, rozmyśliłem się, zdecydowałem się, przekonałem się, zaczytałem się.
Jeśli jednak wypowiedzenie jest dłuższe, warto zaimek się przesunąć przed czasownik, ku początkowi całego
wypowiedzenia. Zaleca się takie postępowanie zwłaszcza wtedy, gdy zapobiega ono pozostawieniu tegoż się na końcu
zdania. Przywiązany do tradycyjnych reguł stylistycznych Polak będzie się dlatego zżymał na utrwaloną od lat
sklepową formułę „po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się". Czyż nie byłby lepszy szyk po odejściu od kasy
reklamacji się nie-uwzględniay. To w języku rosyjskim s;a - odpowiednik naszego się -musi być zawsze w pozycji
poczasownikowej. W języku polskim - dzięki wariantywnej pozycji się w szyku zdaniowym - uzyskać można efekt
stylistycznej różnorodności.
Dostrzec go można w jakimkolwiek dawniejszym tekście - choćby popularnego przed laty Stanisława Jachowicza
(1796- 1857): „Na sukni wypierze się plama", „Ta się plama nie wypierze", „Ale strzeż się, moje dziecię", „A
chłopczyk się ze snu budzi", „Więc się szybko zrywa z łóżka", „Słońce spojrzało na biedne dziatki, co się w ochronce
bawiły".
Jakże elastycznie operował zaimkiem się Jakub Wujek, szesnastowieczny tłumacz Biblii: „Gdy się tedy narodził
Jezus w Betlejem", „Gdzie jest, który się narodził król żydowski?", „A usłyszawszy król Herod zatrwożył się i
wszystka Jerozolima z nim", „I zebrawszy wszystkie przedniejsze kapłony i doktory ludu, dowiadował się od nich,
gdzie s i ę miał Chrystus narodzić".
Znamienną cechą współczesnej polszczyzny staje się, niestety, unieruchamianie zaimka się tylko w pozycjach
poczasownikowych. Napisałem niestety, bo szkoda mi owej stylistycznej różnorodności! Przeczytałem ostatnio raz
jeszcze opowiadanie Jerzego Andrzejewskiego „Wielki Tydzień", by je skonfrontować z filmem Andrzeja Wajdy.
Zobaczyłem, że nawet wielki pisarz nie ustrzegł się stylistycznej monotonii, prawie wyłącznie się posługując
poczasowniko-wym szykiem zaimka się: „Domy urywa t y się i otwierał się pusty, rozległy i wyboisty plac", „Ludzie,
którzy wycofali się na podwórze, znowu wracali do bramy", „A może chce pani położyć się? - spytała Anna", „To
córeczka pani Karskiej - wyjaśniła Anna. Już podczas wojny urodziła się", Julek zastanowił się", „Upłynęła dłuższa
chwila, nim zorientowała się", „Rozmowa przy stole wyraźnie nie składała się i kulała", „Na szczęście posiłek trwał
krótko, a ledwie skończył się, Irena przeszła do pracowni", „Anna natychmiast przebudziła się", „Przez dłuższy czas
Anna nie ruszała się".
Czyż nie można było - choćby w połowie przykładów - przesunąć się ku przodowi? Przyniosłoby to jakże pożądany
efekt stylistycznej różnorodności, a i naturalności (czyż w mowie żywej nie powie się spontanicznie „A może chce się
pani położyć?", Już podczas wojny się urodziła", „Anna natychmiast się przebudziła"). Wszyscy użytkownicy języka -
nie tylko ludzie pióra - o tej różnorodności powinni pamiętać, korzystając w tym względzie z elastyczności naszej
ojczyzny-polszczyzny.
Dużą i małą literą
„Społeczeństwo to nic innego jak indywiduum pisane z dużej litery", „Państwo nie jest niczym innym jak
indywiduum pisanym z dużej litery" - czytam w pewnej pracy filozoficznej. „Autorzy projektu konstytucji piszą wyraz
państwo z dużej litery" - taką konstrukcję przypisuje mi dziennikarka pewnej gazety w krótkim wywiadzie, jakiego jej
udzieliłem przez telefon. Gdy zobaczyłem tę wypowiedź, uzmysłowiłem sobie nie po raz pierwszy konieczność
autoryzowania nawet kilkudziesięciosekundowych rozmów z przedstawicielami mediów. Bo mówię często publicznie:
jestem tylko człowiekiem, więc i mnie zdarzają się językowe wpadki - czy to gramatyczne, czy stylistyczne. Nie mogę
jednak potulnie akceptować błędu, którego nie mogłem zrobić!
Do takich właśnie niemożliwości w moim języku osobniczym należy nieszczęsne wyrażenie z dużej (z małej)
litery. Ja po prostu ani razu w życiu się nim nie posłużyłem, gdyż połączenia dużą, małą literą są takim moim
nawykiem jak...natychmiastowe wymycie po sobie szklanki czy talerza, o czym dobrze wiedzą moi domownicy i
współpracownicy.
Z drugiej strony - zarówno zacytowane na początku fragmenty publikacji naukowej, jak i zachowanie młodej
dziennikarki dowodnie świadczą o mocno już utrwalonym zwyczaju posługiwania się połączeniami z przyimkiem z. A
dlaczego uznaje się je za niepoprawne? Są one rusycyzmami - kalkami rosyjskich wyrażeń s bolszoj, s małoj bukwy.
Proszę więc wszystkich gorąco, by pisali dużą (wielką) bądź małą literąl Nie namawiam już natomiast do używania
wyrażeń od dużej, od małej litery. Uznawane przez wszystkie wydawnictwa za poprawne, praktycznie nie pojawiają się
one w codziennym obiegu.
Alternatywa duża - wielka litera tez jest przyczyną częstych sporów. Niejedna osoba zgłaszała zastrzeżenia do
używanej przeze mnie konstrukcji dużą literą, powołując się przy tym na zalecenie wyniesione ze szkoły, że należy się
tylko posługiwać konstrukcją wielką literą.
Nie ma przegranego w tym sporze, bo wszystkie poradniki i słowniki dopuszczają obie wersje, czyli dużą literę i
wielką literę. Powiem jednak, dlaczego wolę dużą literę i tylko tym przymiotnikiem się zadowalam. Otóż słowo wielki
nie jest dla mnie neutralnym określeniem, absolutnie tożsamym znaczeniowo z formą duży. Wielki, mówiąc językiem
algebraicznym, to „duży plus nacechowanie emocjonalne" (wielki człowiek, wielki gmach, wielkie drzewo, wielki
zwierz itp.). Tego natężenia uczuciowego nie potrzebuje przecież litera. Dlatego piszę coś dużą literą. Określenie
wielka wykorzystuję w odniesieniu do liter znacznych rozmiarów i powiem np. „ Wielkie litery rzucały się wszystkim
w oczy z daleka".
Maryja i Maria
Jaka jest różnica stylistyczna między imiennymi postaciami Maryja i Maria? W tekstach kościelnych pojawiają się
oba te warianty brzmieniowe.
Punktem wyjścia naszych rozważań niech będzie przymiotnik maryjny - z połączeniem głoskowym -yj: Jeśli
dołączymy do niego żywe zwłaszcza na Śląsku zdrobnienie Maryjka (z lat dzieciństwa pamiętam i Ryję'.), bez trudu
uzmysłowimy sobie, że z formalnego punktu widzenia relacja Maryja - Maryjka - maryjny jest tożsama z takimi
ciągami słów, jak lekcy ja - lekcyjka - lekcyjny, stacyja - stacyjka - stacyjny, kondycyja - kondycyjka - kondycyjny czy
familija -familijka - familijny.
Bo też przez wieki całe, o czym mówiliśmy już w rozdziale Kategorri - kategoryj, pierwsze człony tych ciągów
wymawiano i pisano ze śródgłosowym -y j- (-ij-). To była pierwotnie Maryja („Nie uwierzę, że nam sprzyja Jezus,
Maryja" - rymował Mickiewicz w „Dziadach") - tak jak pierwotne były lekcyja, stacyja, kondycyja i familija. Cztery
ostatnie formy ustąpiły miejsca dziś wyłącznym postaciom lekcja, stacja, kondycja, familia. Krótsza i młodsza Maria -
tez dziś wyłączna w języku ogólnym - nie wyparła Maryi z tekstów kościelnych, a mówiąc ściślej: pierwotną Maryję
odnosi się obecnie wyłącznie do Matki Jezusa Chrystusa.
Względy rytmiczne sprawiają, że w modlitwach i pieśniach kościelnych funkcjonują czasem brzmienia Maria:
„Zdrowaś Mario, ła-skiśpełna", „Witaj, Ma no, śliczna Pani", „Pomnij, Ma rio. Matko miła". W absolutnej większości
tekstów utrzymuje się jednak forma ze śródgłosowym -yj-: „Bogu Rodzica Dziewica, Bogiem sławiona Maryja!",
„Cześć Maryi, cześć i chwała", „Idźmy, tulmy się jak dziatki do serca Maryi Matki", „Zawitaj, bez zmazy lilijo (też sta-
re -y-!). Matko różańcowa, Maryjo", „Z dawna Polski Tyś Królową, Maryjo", „Zdrowaś Maryjo, Bogarodzico", „Ave,
ave, ave Mary ja", „Do Ciebie się uciekamy, o Maryjo, Maryjo",,, Maryjo. Mary j o, o Maryjo, świeć!", „Bądź
pozdrowiona, o Maryjo", „O Maryjo, kwiecie biały", „O Maryjo, Tyś przed wieki", „Tryumf i cześć Maryi".
Imię Maria pochodzi od hebrajskich postaci Minom, Maryam, które najczęściej się wiąże z akadyjskim słowem
mariam - „napawa radością". Inne etymologie łączą nasze imię z mara („być tłustym", a wtórnie - „być pięknym") bądź
wywodzą je z egipskiego merijam („ukochana przez Jahwe", „ukochana przez Boga" lub „miłująca Boga"). Według św.
Hieronima imię to znaczy „pani". Jeszcze inni zaś wiążą je z czasownikiem rawah znaczącym tyle co „poić" i sądzą, że
dosłownie znaczy ono „napawająca radością, przyczyna naszej radości" (por. na ten temat: H. Fros SJ, F. Sowa, „Twoje
imię. Przewodnik onomastyczno-hagiograficzny", Kraków 1975,s.398).
Dodajmy na koniec, że w dawnej Polsce imię Maria nie było używane ze względu na szczególną cześć, jaką
otaczano Matkę Boską. Posługiwano się formacjami pochodnymi Mary na, Marianna itp. Później przez całe wieki
znajdowały się w powszechnym obiegu takie spieszczenia, jak Marysia, Mania, Mańka, Maryśka. Dziś -obok formy
Maria - najczęściej się słyszy Maryle, Marylki i Mariole. Znaczną popularnością odznacza się też Mary, czego trudno
nie uznać za znak czasu.
Na światy Maciej skowronek zapiej
W wydrukowanej w „Tygodniku Powszechnym" recenzji książki Alaina Robbe-Grilleta „Podglądacz" (tłum. Loda
Kałuska-Holuj, Warszawa 1996) Tadeusz Nyczek napisał: „Komiwojażer Maciej (niezbyt zręcznie brzmi to
spolszczenie imienia Mathias) handluje, jak się rzekło, zegarkami".
Czy słuszne było w tłumaczeniu francuskiej książki polszczenie formy Mathias, można się - tak jak i recenzent -
zastanawiać. Nie ulega natomiast wątpliwości, że odpowiednikiem Mathiasa jest w naszym języku na pewno Maciej
(łac., niem. Mattńias, port. Mathias, ang. Matthew, Mattia, węg. Maryas).
Warto wiedzieć, że Maciej jest etymologicznie (z pochodzenia) tożsamy z imieniem Mateusz. U źródeł obu
brzmień stoją hebrajskie formy Mattatyah, Mattanja - „dar Boga", „dany przez Boga".
Ich grecką kontynuacją była postać Mattias (Mathias), łacińską zaś - Matthaeus. Z tej pierwszej zrodził się u nas
Macie;, z drugiej - Mateusz. Mieszano jednak te imiona od samego początku, a zwłaszcza ich formy skrócone i
spieszczone, takie jak Mach, Matus, Matusek, Matys, Matysek.
W Kościele w Polsce imię Mateusz związane jest z postacią apo-stoła-ewangelisty. Maciej zaś - z postacią tego
apostoła, który po Wniebowstąpieniu Pańskim i samobójczej śmierci Judasza dopełnił liczbę dwunastu najbliższych
uczniów Jezusa.
Od imienia Maciej biorą początek liczne nazwiska: Macko, Maćków, Maćkowiak, Machowski, Maćkowicz,
Maciuk, Maciukiewicz, Ma-ciulewicz, Maciuła, Mackiewicz, Maculewicz, Mach, Machaj, Machnik, Maciaszczyk,
Maciejewski, Macierewicz, Maciejewicz, Maciejak, Ma-ciejczak, Maciaszek, Macioszek.
Licznie reprezentowany jest też Maciej w polskiej frazeologii: często posługujemy się przecież metaforami w koło
Macieju czy przyjdzie kryska na Matyska; śpiewamy umart Maciek, umart, już leży na desce, zęby mu zagrali,
podskoczyłby jeszcze; z kalendarzowych fraz przywołajmy na świętego Macieja prędzej wiosny nadzieja, na świętego
Maciejca zniesie gęś pierwsze jejca, na święty Maciej skowronek zapiej; z ksiąg przysłów zacytujmy bierz, Maćku,
żyrdkę i rżnij na odwyrtkę; bił Maciek żonę zawsze w jedną stronę; dobra psu mucha, a Mariaszowi płotka; leciał
Maciuś bruzdą, Baśka za nim z uzdą; to nie ja, to syn Macieja.
A skoro już mówiliśmy o tożsamości etymologicznej Macieja i Mateusza, dodajmy, że kryje się też ona za
imionami Stefan i Szczepan. Obie te formy wywodzą się z greckiego rzeczownika stephanos
- „wieniec, korona". Z tego punktu widzenia trzeba powiedzieć, że był więc np. Stefanem i święty-król Węgier (w jeż.
węgierskim kon-tynuantem fonetycznym Stefana jest Istvan), i święty-ukamienowany Żyd, pierwszy męczennik,
czczony przez Kościół w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.
Ponieważ język prasłowiański i wyrosła z jego pnia polszczyzna pierwszych wieków nie znały dźwięku /,
zamieniano go na wargowe p bądź b. To dlatego np. od łacińskiego czasownika /irmo („umacniam, wzmacniam, czynię
silnym") pochodzą takie wyrazy, jak ang. i franc. Confirmation, niem. Konfirmation - wszystkie z, a my mamy
bierzmowanie (z dawn. birzmowanie) - z b. To dlatego także Stefan przyjął u nas swojską postać Szczepan i z nią
właśnie związano osobę wspomnianego pierwszego męczennika, z królem węgierskim zaś - zaadaptowaną później,
przyswojoną formę Stefan - już z / (stąd i dwie serie nazwiskowe: Szczepanik, Szczepaniak, Szczepań-ski oraz
Stefanik, Stefaniak, Stefański).
Kiedy więc wspominać będą Państwo dwie katedry - budapeszteńską i wiedeńską, powinni Państwo zgodnie z
naszą tradycją mówić o pierwszej z nich, że jest pod wezwaniem św. Stefana, a o drugiej, że jest pod wezwaniem św.
Szczepana (mimo zapisu na budowli czy na jej widokówce: Stephansdom).
O słowotwórczej giętkości nazwisk
, Jeśli dodamy do tego falandyzację i jaskiernizację prawa, to uznać trzeba, że na ten ogranicznik zbytnio liczyć nie
możemy" - czytam w jednym z artykułów Michała Zielińskiego i uświadamiam sobie nie po raz pierwszy, że można w
polszczyźnie urabiać przyrostkiem -izacja//-yzacja formacje odnazwiskowe (podstawy słowotwórcze to, oczywiście,
Falandysz i Jaskiemia). Przed laty zetknąłem się już przecież w tekstach krytycznoliterackich z faulkne-ryzacjq i
hoffmanizacją, a więc formami utworzonymi od nazwisk Faulkner i Hoffman, a ostatnio - „z urbanizacją (od nazwiska
Urban) wielu naszych gazet". Nietrudno się domyślić, że wszystkie te odnazwiskowe rzeczowniki powstały na zasadzie
analogii do bardzo produktywnego ciągu amerykanizacja, apartamentyzacja, ateizacja, chemizacja, etatyzacja,
festiwalizacja, higienizacja, ideologizacja, industrializacja, italianizacja, judaizacja, kombajnizacja, konceptualizacja,
kongizacja, marginalizacja, mechanizacja, pedagogizacja, standaryzacja, telefonizacja, typizacja, wietnamizacja,
oznaczającego - dzięki przyrostkom -izacja//-yzacja - proces nasilania się pewnych zjawisk, powiększania się ilości
czegoś.
Struktury tego typu spotkać można głównie w stylu naukowym (substantywizacja, werbalizacja, izomeryzacja,
polimeryzacja itp.) oraz publicystycznym (amerykanizacja, wietnamizacja, estetyzacja, tranzystoryzacja, basenizacja).
Pojawianie się ich w odmianie potocznej tłumaczyć należy potrzebą intelektualizacji (!) danego tekstu. Wyrazami
modnymi stają się najczęściej słowa pochodzące z takiej odmiany języka, która zdobyła sobie pewien prestiż społeczny.
Nasze czasy charakteryzuje upowszechnienie kultury naukowej. Nic więc dziwnego, że formacje charakterystyczne dla
stylu naukowego stają się dziś szczególnie produktywnymi typami słowotwórczymi.
Podobne uzasadnienie odnosi się do kolejnego typu derywatów odnazwiskowych, takich jak chopinolog,
kopemikolog, fredrolog, norwidolog, mickiewiczolog, brechtolog, camusolog, gombrowiczolog, her-bertolog,
jezusolog, moniuszkolog, szekspirolog, witkacolog - „badacz, znawca życia i twórczości Chopina, Kopernika, Fredry,
Norwida itd.", zasilających tradycyjny i pojemny ciąg słowotwórczy archeolog, biolog, geolog, ginekolog, ichtiolog,
immunolog, filolog, kynolog, ornitolog.
Formacje z cząstkami -izacja / -yzacja oraz -log są na pewno najliczniejsze. Ale to nie jedyne struktury
odnazwiskowe w naszym języku! Obcymi, ale przyswojonymi polszczyźnie sufiksami utworzono takie postacie, jak
boyizm, peiperyzm, petrarkizm, piagetyzm (od Boy, Peiper, Petrarka, Piaget), babeufista, cervantysta, marksista,
noblista, simenonista, whorfista (od Babeuf, Cervantes, Marks, Nobel, Simenon, Whorf).
Na wykorzystanie czeka też np. przyrostek -owiec: batistowiec -„zwolennik Batisty", berlingowiec - „żołnierz
dywizji generała Ber-linga", ellingtonowiec - „członek zespołu Ellingtona", kożdoniowiec - „zwolennik Koźdonia",
rospondowiec - „uczeń profesora Rospon-da", gerlachowiec - „pracujący w fabryce Gerlacha", hitlerowiec -„zwolennik
Hitlera, żołnierz armii Hitlera", kajdaszowiec - „członek chóru Kajdasza", moczarowiec - „zwolennik Moczara",
satano-wiec - „partyzant oddziału Satanowskiego", stalinowiec - „zwolennik Stalina", wagnerowiec - „śpiewak
specjalizujący się w wykonywaniu utworów Wagnera", wałęsowiec - „zwolennik Wałęsy".
Produktywny - zwłaszcza w gwarze warszawskiej - jest sufiks -ak: poniatowszczak - „most Poniatowskiego", kercelak -
„plac Ker-celego", dzierżyniak - „plac Dzierźyńskiego", słowacczak - „pomnik Słowackiego", doroszewszczak - „uczeń
profesora Doroszewskiego", spotykany i w innych regionach: cegielszczak - „pracujący w zakładach Cegielskiego",
stuligroszak - „członek chóru Stuligrosza".
Sięga się czasem po formant -arz: patriotów polskich, zwolenników Korfantego np. zwano na Śląsku
korfanciorzami.
(Zawsze jakąś formację odnazwiskową można stworzyć za pomocą pojemnego znaczeniowo przyrostka -ów(k)a:
hohnerówka - „harmonia firmy Hohner", karabaszówa - „film pozostający pod wpływem twórczości Karabasza",
kasprzakówka - „zakłady imienia Kasprzaka", miodkówka - „mieszkanie Miodków", rospondówka - „budynek Katedry
Języka Polskiego kierowanej przez lata przez profesora Rospon-da", platerówka - „żołnierka batalionu imienia Emilii
Plater".
Zdarzają się i rzeczowniki z przyrostkiem -ik//-yk, np. biało-szewszczyk - „poeta pozostający pod wpływem
Białoszewskiego", chrzanowczyk - „uczeń profesora Chrzanowskiego", hallerczyk -„żołnierz brygady gen. Hallera",
piłsudczyk - „żołnierz Piłsudskiego, jego zwolennik", rydygierczyk - „mieszkający przy ulicy Rydygiera", a także -
rzadziej - z przyrostkiem -yzna, np. grotowszczyzna - „naśladowanie Grotowskiego", paderewszczyzna - „rządy Pade-
rewskiego", dostojewszczyzna - „wpływ Dostojewskiego, naśladowanie Dostojewskiego, atmosfera Dostojewskiego",
jagielińszczyzna -„kierunek w PSL reprezentowany przez Jagielińskiego", a nawet -ątko - viczaniątko „podopieczny
trenera Viczana".
Wszystkie te formy, zaczerpnięte z tekstów publicystycznych i z języka potocznego, wystarczająco wyraźnie
ukazują zdolności przetwórcze słów i stylistyczne efekty tych zabiegów, jakimi są nacechowanie emocjonalne i szeroko
pojęta ekspresja, często doprawiona humorem.
Zobaczmy na koniec, jak wyjątkowo twórczy w operowaniu nazwiskami był Stefan Kisielewski. Wystarczy sięgnąć
do jego głośnych „Dzienników". I tak np. genetycznie przymiotnikowe nazwiska z wygłosowym -ski, takie jak
Grydzewski, Jabłoński czy Słonimski, zamienia Kisiel na żartobliwe przymiotniki: „Niektóre sądy Lechonia o sztuce
już trawię, choć bardzo są grydzewskie", „Na uniwersytetach też zagości jabłońska nuda bez żadnej alternatywy", „To
rzeczywiście chyba echa terroru słonimskiej kawiarni". To samo czyni z (Janem) Kottem: „Artykuł efektownie
napisany, ale w swym sednie głupi i pusty, jak wszystko co K Otcie".
Formom Kępa i Stomma frywolnie przywraca rodzaj żeński: „Ma go Gierek wyrzucić, choć ta Kępa walczy, jak
może", „Biedna Stomma protestowała w Sejmie".
Zwolennik, przyjaciel Słonimskiego to słonimszczak („Tego to słonimszczaki niezrobią"). Pendereckiego nazywa
Kisiel Penderecjuszem („Sukces Penderecjusza"). Ma też w zanadrzu derywat pendereckiada, urobiony na zasadzie
słowotwórczej analogii do spartakiady, olimpiady czy żakinady („Stąd są np. festiwale Warszawska Jesień i inne
pendereckiady"),
Przyrostkiem -izm tworzy rzeczowniki od nazwisk Mrozek i Orwell: „Otchłanie mrożkizmu w naszym życiu są
niezbadane", „Orwellizm jest wszędzie wokół". Pisze także o„zorwellizowanym kraju".
Nie byłby wreszcie Kisielem, by nie poigrać sobie obscenicznie z nazwiskiem Dubczek: „Ciekawe, czy Dubczek
wy... Rusów, czy też odwrotnie". A los Czechów po 21 sierpnia 1968 roku podsumowuje kolejną obsceną: „Czechów
wy..., oczernili i wystrugali". Tu Dubczeka zasilają morfologicznie Czemik i Strougal - równie znane postacie
ówczesnej sceny politycznej.
Jako kto chce, Dobry chłop, Sąsiada, Ksiądz, Dzień
Od czasu do czasu spotykamy się z nazwiskami dziwnymi i rzadkimi. W moich rodzinnych stronach np. znam
pana, który się nazywa Jako kto chce. Z gramatycznego punktu widzenia można by taką formę dostosować do wzoru
odmiany nazwisk z wygłosowym -e (Jakoktochcego,Ja-koktoćhcemu - jak Kolbego, Kolbemu, Langego, Langemu).
Wyraźnie zdaniowy, sklejkowy charakter tej postaci (jako-kto-chce) przeszkadza jednak w takim jej potraktowaniu, a
zdrowy rozsądek podpowiada, by się zdecydować na brzmienie mianownikowe we wszystkich przypadkach (do pana
Jakoktochce, z panem Jakoktochce, o panu Jakoktochce).
Na jednym ze spotkań poprosiła mnie o dedykację pani... Do-brychłop. Bez wahania napisałem: „Pani Irenie
Dobrychłop..."- tak 'jak wpisałbym się Zofii Nowak, Beacie Madej czy Jadwidze Piotrowicz.
A jak trzeba się zachować w stosunku do pana noszącego to na-zwisko-połączenie przymiotnika z rzeczownikiem?
Pierwszy człon tego zrostu unieruchamiamy fleksyjnie, drugi zaś podporządkowujemy regularnemu paradygmatowi
męskiemu: Dobrychłopa, Dobrychłopowi (w celowniku nazwisk męskich musi być -owi; co innego odmiana wyrazu
pospolitego chłopa, chłopu), Dobrychłopem, o Dobrychłopie (jak np. Prokopa, Prokopowi, Prokopem, o Prokopie).
Nauczyciele jednej z wrocławskich szkól z kolei musieli na koniec roku szkolnego wręczyć nagrody uczniom o
nazwiskach Sąsiada, Ksiądz i Dzień.
Najmniejszy był kłopot z formą pierwszą: trzeba ją bezdyskusyjnie podciągnąć pod typ Widera, Kaleta, Matema.
Skoro więc Wi-dery - Widerze - z Widerq - o Widerze, to i Sąsiady - Sąsiadzie - z Sąsiada - o Sąsiadzie. Jak w
wypadku Dobrychłopa i tu trzeba odrzucić brzmieniowo-deklinacyjne skojarzenia z rzeczownikiem rodzaju męskiego
sąsiad (zwłaszcza z miejscownikiem i wołaczem sąsiedzie), choć etymologiczny związek jest oczywisty.
To zalecenie zaś odnosi się w całej rozciągłości do postaci Ksiądz. Jako męska forma nazwiskowa musi mieć ona w
celowniku końcówkę -owi (jak wyżej Dobrychłopowi, choć chłop - chłopu, czy Lew - Lwowi, choć lew - lwu), ale też i
wymiana ą:ę zachodząca w wyrazie pospolitym (ksiądz - księdzu) nie wchodzi tutaj w grę, bo otrzymalibyśmy
brzmienie Księdzowi, sprawiające wrażenie błędu-żartu. A zatem można coś dać czy zadedykować Ksiądzowi. Tylko
taka forma odnosząca się do nazwiska jest do przyjęcia (w pozostałych przypadkach: Ksiądza, Ksiądzem, o Ksiądzu).
I wreszcie Dzień. Popularność wyrazu pospolitego dzień odmieniającego się z tzw. e ruchomym (dzień - dnia jak
pień - pnia) każe zalecić odmianę Dnia, Dniowi, Dniem, o Dniu. Robi ona wrażenie najnaturalniejszej, podciągniętej
pod fleksję nazwisk typu Stępień, Michalec, Borek (Stępnia - Stępniowi, Michalca - Michalcowi, Borka - Borkowi).
Z nazwisk znaczących swój odrębny charakter deklinacyjny zyskały formy Gołąb i Kozioł: Gołąba - Gołąbowi -
Gołąbowie, Kozioła -Koziołowi - Koziołowi^mimo ze gołębia - gołębiowi, kozła - kozłowi).
Citko, Mleczko, Lato, Lubaszenko
W jednym z czasopism młodzieżowych znajduję rubrykę zatytułowaną jak zostać Markiem Citko, uczy Marek
Citko. Jak widać, dwa przypadki gramatyczne - narzędnik ze zdania pierwszego i mianownik ze zdania drugiego - mają
tutaj tę samą postać. To nie pierwszy znak pogłębiającego się kryzysu fleksyjności nazwisk funkcjonujących w
polszczyźnie. Szczególnie utrwala się zwyczaj nieodmieniania nazwisk kończących się samogłoską -o, takich właśnie
jak Citko czy Mleczko, Sidło, Lato, Popiełuszko, Klimuszko, Siemaszko, Bójko, Ziobro, Lubaszenko.
Bekroć ktoś z nosicieli tego typu nazwisk daje mi po spotkaniu autorskim książkę do podpisania, tylekroć słyszę:
Janowi Siemaszko, dla Stanisława Ziobro itp. Długopis odmówiłby mi posłuszeństwa, gdybym chciał się posłużyć taką
formą! - replikuję niezmiennie i - oczywiście - dane nazwisko odmieniam: Janowi Siemaszce, dla Stanisława Ziobry.
Polecam też wszystkim jako wzór deklino-wanie znanych nazwisk/skoro Kościuszki - Kościuszce - Kościuszką czy
Matejki - Matejce - Matejką, to i Mleczki - Mleczce - Mleczką, Sidły - Sidle - Sidła, Laty - Łacie - Łatą, Popiełuszki -
Popiełuszce - Po-pieluszką, Klimuszki - Klimuszce - Klimuszką, Siemaszki - Siemaszce
- Siemaszką, Bójki - Bójce - Bójką, Ziobry - Ziobrze - Ziobrą.
Nie może być zatem wątpliwości, że identycznie należy traktować nazwisko Citko: podanie do C i t k i, podał C i te
e, dojrzał Citkę, rozumie się z C i tka, zapomniał o Citce. Jedynie zaś poprawna wersja przytoczonego nagłówka
powinna wyglądać następująco: Jak zostać Markiem Citką, uczy Marek Citko.
Wiele osób wymawia to nazwisko z nagłosowym połączeniem c-i - takim jak np. w wyrazach obcych ci f, circa,
cirrus czy cito. Namawiam wszystkich, by odstąpili od tego zwyczaju i podciągnęli je fonetycznie do form typu Ciszek,
Ciszewski, Cichowski. Niech to zatem będzie Citfeo z nagłosowym ci'-!
A skoro już mówimy o nazwiskach kończących się samogłoską -o, dodajmy, że należy także do nich Łukaszenko.
W języku białoruskim w sylabach następujących po zgłoskach akcentowanych to o wymawiane jest jak a: Łukaszenka
(nawet Polacy z północno-wschodnich obszarów mają skłonność do wymowy typu Popietusz-ka, Kościuszką, Matejką).
Nie znaczy to jednak, by i w polszczyźnie miał się pojawiać Łukaszenka. W naszym języku uzasadnione jest brzmienie
Łukaszenko - z wygłosowym -o - jak Franko, Czemienko, Semenenko itp.
Pawła Huelle czy Pawła Huellego
Oto fragmenty pewnego artykułu: „Zapiski na marginesach opowiadań Pawła Huelle", „Tej łączności ze zmarłymi
dopomaga historia, objawiona bohaterom prozy Huellego jako przestrzeń wojny", „O apokatastasis panton mówi u
Huellego kuzyn Lucjan", „Pisanie jest dla Huellego próbą zapisu tego, co niezapi-sywalne", „Razem z gdańskim
prozaikiem Pawłem Huellem gościmy na 50 urodzinach Lecha Wałęsy", „Może kryje się za tym znużenie rolą, jaką
krytyka przypisała Huellem u", „Prozatorskie Dziady Pawła Huelle musiały wejść w orbitę wyobraźni Miłosza". Jak
potraktować mozaikę postaci fleksyjnych nazwiska Huelle?
Korzystając z okazji, chciałbym na początku ustalić sposób wymawiania tegoż nazwiska. Sam pisarz skarżył się
kiedyś w telewizji na liczne rozbieżności w tym zakresie. Wyjaśnił, że połączenie -ue- w jego nazwisku należy
odczytywać jako dźwięk pośredni między u i i - taki jak np. w wymawianym z niemiecka Munchen czy Munster. A
zatem - nie Hille, nie Hulle, nie - literowo - Huelle, ale H + u zmierzające do i (układ warg mniej więcej taki jak przy
gwizdaniu!) + Ile.
Możemy teraz przejść do odmiany tego nazwiska. Należy ono do ciągu takich form, jak Lange, Linde, Kolbe,
Bratke, Szerfke, Lidkę, Reszke, Rummenige, Bandtke, Knothe, Priebke. W naszym języku wszystkie one podlegają
tradycyjnej odmianie przymiotnikowej:
Huellego - Huellemu, Langego - Langemu, Lindego - Lindemu, Kolbego - Kolbemu itd. - jak dobrego - dobremu,
wesołego - wesołemu. Można jednak skorzystać z dopuszczalnej możliwości niedeklino-wania ich, jeśli je poprzedza
odmieniona postać imienia czy jakiegoś innego rzeczownika, np. Radomira Reszke, redaktorowi Bratke czy profesorem
Lidkę.
Proszę zauważyć, że z tej właśnie możliwości skorzystano w zacytowanych na początku fragmentach: jeśli
nazwisko Huelle występuje samodzielnie, zawsze jest odmienione (Huellego, Huellemu); jeśli poprzedza je odmienione
imię - z jednym wyjątkiem Pawłem Huellem - pozostawione jest w mianowniku (Pawła Huelle). Podobne postępowanie
gramatyczne widzę w innym artykule: „Ministerstwo Sprawiedliwości wystąpiło do rządu włoskiego o wydanie Ericha
Priebke", „l sierpnia włoski rząd uwolnił Priebkego".
Zasadniczo skłaniałbym się do zaakceptowania poczynań fleksyjnych odnoszących się do obu nazwisk, chociaż
zawsze warto pamiętać o czytelnikach, którzy mogą być niemile zaskoczeni mozaiką form napotkaną w jednym tekście
(przypomina mi się podpis pod pewną fotografią prasową: Projekt F. Bandtke i projekt K. Knothego; żeby było jeszcze
dziwniej, w tekście artykułu spotkałem się z wyrażeniem projekt Bandtkego iKnothe). Więc gdybym sam pisał
wszystkie te wypowiedzenia, zdecydowałbym się na fleksyjną jednorodność. A jaką? Nazwiska Huelle, a także Priebke,
Bandtke i Knothe odmieniałbym i wtedy, gdybym się nie podparł imieniem, i wtedy, gdyby taka deklinacyjna podpórka
wystąpiła. Takie postępowanie gramatyczne należy zalecać, aprobując w ten sposób naturalny proces adaptacji
(przystosowania) formy obcej do polskiego systemu morfologicznego.
Jak odmieniać nazwiska włoskie?
W pewnym artykule prasowym znajduję wypowiedzenie: ,Jaku-bowicz przypomina prognozę Umberto Eco o
nowej straty fikacji społecznej". W słowie wstępnym do „Semiologii życia codziennego" - książki, którą napisał
Umberto Eco, a przetłumaczyli ją na polski Joanna Ugniewska i Piotr Salwa - napotykamy fragment: „Wielorakość ról,
form wypowiedzi, gatunków prozy przyczyniła się do zawrotnej kariery Urn berta Eca". Z mojej zaś książki „Jaka
jesteś, polszczyzno?" zacytujmy zdanie: „Doszedłem w »Zapiskach na pudełku od zapalek« Urn berta Eco do
rozdziału...".
W przytoczonych urywkach mamy aż trzy postacie fleksyjne imienia i nazwiska włoskiego uczonego:
pozostawione w brzmieniu pierwszego przypadka oba człony (prognoza Umberto Eco), odmienione oba (kańera
Umberta Eca), odmienione imię - nazwisko w brzmieniu mianownikowym („Zapiski na pudełku od zapałek" Umberta
Eco).
W języku fleksyjnym, a więc takim jak polski, z rozbudowanym systemem odmiany wyrazów przez przypadki, nie
do zaakceptowania jest wariant pierwszy.
O absolutnej natomiast konsekwencji deklinacyjnej trzeba mówić w odniesieniu do formy Umberta Eca. Tłumacze
„Semiologii dnia codziennego" imię Umberto dostosowali do wzoru odmiany takich imion, jak Leonardo czy Augusta
(skoro Leonarda, Augusta, to i Umberta), nazwisko Eco zaś do takiego modelu deklinowania, jakiemu w polszczyźnie
podlegają włoskie nazwiska typu Canaletto, Caruso, Nullo (jeśli Canaletta, Carusa i Nulla, to i Eca).
W wariancie trzecim - Umberta Eco, najczęstszym w Polsce i obecnym w mojej książce, skorzystano z liberalnej
zasady, która w wypadkach niezbyt dobrze brzmiących w odmianie nazwisk obcych (tu chodzi głównie o krótkość
postaci Eco i pisownianą trudność w stworzeniu choćby narzędnika) dopuszcza i takie rozwiązanie, że deklinuje się
łatwe fleksyjnie imię, a nazwisko pozostawia się w postaci mianownikowej (Umberta Eco - jak np.Josipa Tito, Ber-
narda Shaw czy Yalerego Giscarda d'Estaing). Przed laty takie postępowanie gramatyczne zalecałem wobec imienno-
nazwiskowego połączenia Aldo Moro (zamordowany polityk chadecki). Znajduję je i w tłumaczeniu ostatniej książki
Eca (lub Umberta Eco): „...komunikat Czerwonych Brygad dotyczący losów Alda Moro".
Taką samą poprawnościową wykładnię należy stosować wobec często się pojawiającego w języku kibiców
sportowych nazwiska Baggio (noszą je dwaj słynni piłkarze włoscy - Roberto i Dino). Zalecałbym bezwzględnie jego
odmienianie w konstrukcjach typu strzał Baggia, bramka zdobyta przez Baggia, podanie do Baggia, podał Baggiowi,
zderzył się z Baggiem, zapomniał o Baggiu (wym. Badżia, Kadziowi, Badżiem, Badziu) - gdy nazwisko występuje
samodzielnie. W brzmieniu mianownikowym można je pozostawić w wypowiedzeniach z odmienionymi formami
imiennymi: strzał Dina Baggio, bramka zdobyta przez Dina Baggio, podał Robertowi Baggio, zderzył się z Robertem
Baggio.
Niestety, coraz częściej się u nas widzi i słyszy konstrukcje typu strzał Roberto Baggio - z nieodmienionym i
imieniem, i nazwiskiem, co należy wiązać z pogłębiającym się w naszym społeczeństwie kryzysem fleksyjności
osobowych nazw własnych.
Nawet Czesław Miłosz w „Księdzu i Casanovie" - jednym ze szkiców serii „Tematy do odstąpienia", drukowanej
w „Tygodniku Powszechnym" - napisał: „W swojej bibliotece ozdobionej fryzami Giulio Romano kardynał oddawał się
pisaniu teologicznego traktatu". Nieodmienienie tworu imienno-nazwiskowego Giulio Romano grozi zaburzeniami w
odbiorze całego wypowiedzenia, może bowiem sugerować, że Giulio Romano to kardynał (zwłaszcza przy frazowaniu:
W swojej bibliotece ozdobionej fryzami - tu naturalny przestanek oddechowy - Giulio Romano kardynał...). Wystarczy-
ło uruchomić fleksyjnie człon Giulio: „...ozdobionej fryzami Giulia Romano". Wybitny twórca-noblista nie skorzystał,
niestety, z tej liberalnej reguły, dopuszczającej pozostawienie nazwiska na -o w postaci mianownikowej, jeśli występuje
przy nim odmienione imię.
W przywołanym tu tekście znaleźć można jeszcze kilka innych typów nazwisk włoskich. Warto je prześledzić,
utrwalając przy okazji dobre nawyki fleksyjne związane z przystosowaniem tych form do polskiego wzoru odmiany.
Pisze więc Miłosz: „Był sekretarzem kardynała Aquavivy", „ To niewymówione zawdzięczało wiele jego
rozmyślaniom nad widowiskiem ludzkich żywotów, takich jak Casanovy". Nazwiska Aquavi-va, Casanovą - z
wygłosowym -a, tak jak Mazzola, Cipolla czy Coc-chiara - tworzą grupę obcych tworów odmieniających się jak po-
dobnie zakończone rzeczowniki rodzaju żeńskiego: Aquavivy, Casanovy - jak osnowy, podkowy, Mazzoli, Cipolli - jak
skali, busoli, Coce/nory - jak miary, wiary.
W innym fragmencie Miłosz pisze o Beminim i Gianninim. Takie nazwiska z kolei - kończące się na -;: Bemini,
Giannini, Pagani-ni, Verdi, Rossi, Montini, Albertini, Mdidini itp. - podciąga się pod przymiotnikowy wzór odmiany, a
więc Beminiego, Beminim, Gianniniego, Gianninim, Paganiniemu, Verdiemu, Verdim, Rossiego, Rossim, Montiniego,
Montiniemu, Albertiniego, Maldiniego, Maldinim - jak taniego, taniemu, tanim.
Jeśli mamy do czynienia z postaciami z wygłosowym -li, np. Bac-ciarelli, Botticelli, Roncalli czy Benelli,
opuszczamy -i- w przypadkach zależnych: Bacciarellego, Botticellemu, Roncallego, Benellemu.
Przymiotnikowo deklinują się również nazwiska z wygłosowym -e, takie jak Dante, Croce, Yeronese: Dantego,
Dantemu, Dantem, Cro-cego, Crocemu, Crocem, Yeronesego, Yeronesemu, Yeronesem.
Dziwi dlatego w tekście Miłosza wypowiedzenie „świątynia projektowana przez Bramanta". Skoro wybitny włoski
architekt i malarz epoki renesansu nosił nazwisko Bramante (jak Dante, Croce, Ve-ronese), w naszym języku powinien
się pojawić biernik Bramantego (w innych przypadkach: Bramantemu, Bramantem).
Jak odmieniać nazwiska francuskie?
Z listu Telewidza ze Świdnicy: „W jednym z programów telewizyjnych utworzono od nazwiska Veme
dopełniaczową postać Verne-go. Czy nie należało się posłużyć formą Verne'a? Mam jednak wątpliwości, bo przecież
wiele francuskich nazwisk kończących się na -e - typu Merimee czy Mallarme - odmienia się w języku polskim
przymiotnikowo: Merimeego, Mallarmego itp. Proszę o rozwianie tych moich rozterek".
Kluczem do uporządkowania naszych zachowań gramatycznych musi być tutaj uświadomienie sobie, że w
niektórych nazwiskach to wygłosowe -e odczytujemy, w innych zaś jest ono nieme. Pierwszą grupę tworzą takie np.
formy, jak Merimee, Mallarme, Blanche, Ayme, Debre, Carre, Conde. Odczytujemy je: Merime, Malarme, Blan-sze,
Eme, Debre, Karę, Konde - z akcentem na końcowym -e, a odmieniamy przymiotnikowo: Merimeego, Merimeemu,
Mallarmego, Mal-larmemu, Blanchego, Blanchemu, Aymego, Aymemu, Debrego, Dobremu, Carrego, Carremu,
Condego, Condemu. Dodajmy od razu, że - tak jak w wypadku wielu innych nazwisk obcych opisanych w poprzednich
rozdziałach - przy odmienionym imieniu czy innym określającym rzeczowniku dopuszczalne jest pozostawienie
nazwiska w postaci mianownikowej, np. utwory Prospera Merimee, sonet Stefana Mallarme, rząd Michela Debre itp.
Drugą grupę tworzą takie nazwiska, jak właśnie Veme, a także Apollinaire, Barbusse, Bataille, Baudelaire, Bazaine,
Bemadotte, Bes-siere, Boulle, Bourdelle, Braque, Caboche, Calonne, Cezanne, Comte, Comeille, La Fontaine, Sartre.
Przy ich odczytywaniu wygłosowe -e ginie: Wem, Apoliner, Barbis, Bata], Bodler, Bazen, Bemadot, Besjer, Bul,
Burdel, Brak, Kabosz, Kolon, Sezan, Komt, Kornej, La f aten, Sartr (w dwu- i wielosylabowych formach też
akcentujemy zgłoskę ostatnią). Odmiana tych nazwisk jest w polszczyżnie rzeczownikowa, a zatem w telewizji
powinna się pojawić postać Veme'a (wym. Wer-na), a w innych przypadkach: Veme'owi (wym. Wemowi), Veme'em
(wym. Wemem), o Vemie (wym. o Wemie) - tak jak Apollinaire'a (wym. Apolinera), o Apollinairze (wym. o
Apolinerze), Barbusse'a (wym. Barbisa), o Barbussie (Barbisie), Bataille'a (Bataja), Batail-le'owi (Batajowi), o
Bataille'u (o Bataju), Baudelaire'a (Bodlera), o Baudelairze (o Bodlerze) itp.
Przymiotnikowo - tak jak Merimee czy Mallarme - deklinują się również nazwiska typu Beaumarchais, Richelieu,
Montesquieu, bo wprawdzie nie mają one na końcu -e, ale ich wygłoś tak jest odczytywany: Bomarsze, Riszelie,
Monteskie - z akcentem na -e. W przypadkach zależnych przyjmują one postacie: Beaumar-chais'go (wym.
Bomarszego), o Beaumarchais'm (wym. o Bomar-szem), Richelieugo (Riszeliego), o Richelieum (o Riszeliem), Monte-
squieugo (Monteskiego), o Montesquieum (o Monteskim). I tu w wypadku odmienionego imienia czy innego
określającego rzeczownika możliwe jest pozostawienie nazwiska w mianowniku: komedie Piotra Beaumarchais,
polityka kardynała Richelieu, dzieła myśliciela Montesquieu.
Wreszcie - odmieniają się jak przymiotniki formy typu Valery, Remy, Reverdy (wym. Waleri, Remi, Rewerdi - z
akcentem na -i): wiersze Valery'ego, książka Remy'ego, poezja Reverdy'ego.
A jak traktować takie nazwiska, jak Aragon, Cuvier, Degas, Foucault, Fourier, Lavoisier, Maupassant, Yillon,
kończące się spółgłoskami, które w wymowie giną: Aragq (na końcu o nosowe), Kuwje, Dega, Fuko, Furie, Lawuazje,
Mopasą (na końcu a nosowe), Wijq (na końcu o nosowe)? W przypadkach zależnych spółgłoski te trzeba przywrócić i
w mowie, i w piśmie: Aragona, Cuviera, Dogasa, Lavoi-siera, Maupassanta, Yillona (wym. Wijona).
Na koniec - o tytule książki Thomasa Mertona, której tłumaczenie ukazało się niedawno: „7 esejów o A. Camus".
Czy można uznać za poprawne pozostawienie nieodmienionej postaci Camus w szóstym przypadku (miejscowniku)?
Nazwisko wielkiego francuskiego pisarza i myśliciela mieści się w ciągu takich form, jak Dumas, Degas czy
Levinas. Wszystkie one mają na końcu niewymawiane -s; Karni, Dima, Dega, Levina (z akcentem na wygłosowych
samogłoskach). W przypadkach zależnych natomiast - jak w formach typu Aragon, Cwier, Degas - spółgłoska wraca
przed polskie końcówki: Camusa, Camusowi, Dumasa, Duma-sowi, Degasa, Degasowi, Lwinasa, Levinasowi (w
wymowie: Kamisa, Komisowi, Dimasa, Dimasowi itd.). Nic nie stoi, oczywiście, na przeszkodzie, by stworzyć także
naturalne dla naszego języka postacie miejscownikowe: o Camusie (wym. o Komisie) - tak jak o Dumasie, o Degasie, o
Levinasie.
Deklinowanie typu Camusa, Camusem, o Camusie czy Dumasa, Dumasem, o Dumasie zaleca się - nietrudno się
domyślić - szczególnie wtedy, gdy przy tych nazwiskach nie stoi odmienione imię lub inny rzeczownik. Z taką sytuacją
mamy do czynienia w tytule przywołanej książki Mertona. Dlatego zdecydowanie się opowiadam za inną jego wersją, a
mianowicie: 7 esejów o A. Camusie.
Nie zżymałbym się na nieodmienioną postać Camus, gdyby ją poprzedzało uruchomione fleksyjnie imię pisarza - o
Albercie Camus i podobnie: Alberta Camus, Albertowi Camus, Albertem Camus.
Kiedy przy gazetowej zapowiedzi jednego z programów telewizyjnych pojawiła się informacja, że będzie to
„opowieść o księciu Eustachym Sapiesz e, który od 50 lat mieszka w Kenii", kilka osób -w tym głównie starszych
kresowców - upomniało się w rozmowie ze mną o tradycyjną postać Sapieże. Dlaczego, dobrze rozumiejąc ich
odczucia, zalecałem jednak tolerancję dla formy z -sz-?
Powraca tu problem wymowy h i ch. Są rodacy, którzy się nie mogą pogodzić z tym, że absolutna większość
użytkowników polszczyzny nie odróżnia już dźwięcznego h i bezdźwięcznego ch. Myśmy h w wyrazach typu herbata,
wahadło, Halina, hardy, hetman słyszeli, więc i błędu ortograficznego nie mogliśmy popełnić - słyszę od tych ludzi.
Niestety! - muszę im odpowiadać. To dźwięczne h artykułują jeszcze tylko Polacy pochodzący z obszarów
wschodnich (i to starsza generacja) i z niektórych okolic pogranicza czeskiego (głównie na południowo-zachodnim
Śląsku). Zresztą - jest ich już coraz mniej. Co najważniejsze zaś - rozróżnianie dźwięcznego h i bezdźwięcznego ch nie
było rodzimym archaizmem, jak sądzą niektórzy, lecz obcą opozycją głoskową - ruską, a ściślej - ukraińską, bo co do h
na gruncie ruskim, to jego dźwięczna wymowa jest zasadniczo właściwością nie rosyjską, ale ukraińską, chociaż dziś
szerzy się ten dźwięk i w mowie Rosjan.
Kto zatem rozróżnia brzmieniowo charta-psa od hartu ducha, niech tak spokojnie - bez kompleksów - czyni w
wymowie dalej. Ale też niech się pogodzi z faktem, że w polszczyźnie jutra dwu znakom -h ich- będzie odpowiadać
jedna bezdźwięczna głoska.
Mamy i morfonologiczne skutki tego ujednolicenia wymowy (morfonologia zajmuje się badaniem wymian
głoskowych w obrębie poszczególnych cząstek wyrazowych). Oto jedną z bardziej regularnych wymian głoskowych
jest u nas oboczność ch:sz, np. pończocha - pończosze, blacha - blasze, uciecha - uciesze, mucha - musze, Gadocha -
Gadosze, Pietrucha - Pietrusze. Oboczność h:ż ma natomiast charakter izolowany: występuje tylko w zapożyczeniach z
ukraińskiego. Przykładem może tu być wataha-wataźe, przykładem jednak uzasadnionym tylko dla tych, którzy mają
dźwięczne h. Dla absolutnej większości najbardziej naturalna będzie postać watasze, uzupełniająca ciąg pończosze,
blasze, uciesze itd. (ludzie ci są w ogóle bardzo zdumieni, gdy przypadkiem natrafią w słowniku na formę wataże). I
trzeba ją zaaprobować! Uznając natomiast historyczność nazwiska Sapieha (wojska sapieżyńskie, Sapieźyna - żona
Sapiehy), można zalecić postać Sapieże, ale i liberalizm wobec brzmienia Sapiesze (nawet Jan Paweł II, wyświęcony na
księdza przez kardynała Sapiehę i jakże mocno z nim związany, w czasie ostatniej wizyty w Polsce posłużył się
postacią Sapiesze - z sz, mimo że z krakowskich kręgów kościelnych wyszła „Księga sapieżyńska").
„Nowy słownik ortograficzny" PWN pod red. Edwarda Polań-skiego te powszechne odczucia fonetyczno-
morfologiczne dobrze rozumie: przy hasłach wataha i Sapieha na pierwszym miejscu znajdujemy celownikowo-
miejscownikowe formy watasze, Sapiesze. Postacie wataże, Sapieże umieszczono w nawiasach, słusznie traktując je
jako rzadsze, obumierające warianty.
Staszic
Oto obszerny fragment listu Czytelnika z Jeleniej Góry: „Mam już ponad czterdzieści lat i tyle mniej więcej lat
znane mi jest nazwisko Staszic. Wymawiałem je zawsze zgodnie z jego pisownią. Tymczasem przed chwilą
zobaczyłem w Słowniku poprawnej polszczyzny, że obowiązująca wymowa tej formy to Staszyc - z y po sz. Jestem
skonsternowany! Skoro posługujemy się brzmieniem szi choćby w Cuszimie (bitwa pod Cuszimą), dlaczego
niepoprawny ma być Staszic?!".
Rozumiejąc odczucia Korespondenta, zgodne - śmiem twierdzić - z przekonaniem co najmniej połowy
użytkowników polszczyzny, nie mogę nie poinformować, że zgodne z oficjalną normą jest jednak brzmienie Staszyc - z
y po sz - tak jak status pisownianego wariantu formy Staszic ma postać Staszyc - z y. Nie mogę również nie
powiedzieć, że to y w wymowie jest uzasadnione.
Dotykamy tu bardzo ważnego w dziejach polszczyzny procesu odnoszącego się do spółgłosek c, dz, cz, dź, sz, ż, rz.
Otóż były one kiedyś w naszym języku miękkie. Mówiło się więc np. czisty, krziczisz, szija, żito, księzic, grziby,
krziwy, naszim, waszimi itp. W archaicznych gwarach - śląskiej i podhalańskiej - tę pierwotną miękkość słyszy się do
dziś: nawet inteligentowi Ślązakowi trudno się wyzbyć wymowy typu prziszedł, grziby, krziwy, a u górali powszechne
są postacie sija, zito, cisty (gdyby nie mazurzyli, słyszelibyśmy brzmienia szya, źito, czisty).
Ponieważ ostatecznie c, dz, cz, dz, sz, z, rz stwardniały, następujące po nich i przeszło w wymowie i w piśmie w y:
czysty, krzyczysz, szyja, żyto, księżyc, grzyby, krzywy, naszym, waszymi itp. Zgodne więc z tą ewolucją jest
wymawianie nazwiska znanego polskiego uczonego i pisarza politycznego w wersji Staszyc.
W żadnym zwykłym wyrazie polskim nie występuje już połączenie liter sz i i. Nie ruguje się go z utrwalonego
graficzną tradycją nazwiska Staszic (choć dopuszczalny jest wariant Staszyc, o czym już wspomniałem na początku),
ale też i można się w tym momencie posłużyć formułą, że to zachowane w piśmie i ma po sz fonetyczną wartość y.
Staszic to nazwisko czysto polskie. Utworzono je tzw. patroni-micznym (odojcowskim) przyrostkiem -ic, dodanym
do podstawy Stasz - skrócenia, zdrobnienia imienia Stanisław. Staszic to etymologicznie „syn Stasza", tak jak
Szymonowie to „syn Szymonowy", księzic (późn. księżyc) - „syn księdza (czyli pana-słońca)", panie (późn. panicz) -
„syn pana", królowie (późn. królewicz) - „syn królewski", a dziedzic - „potomek dziada".
Wracając zaś do zdania Korespondenta o Cuszimie, powiedzmy: tak, w Cuszimie czy w innych wyrazach obcych
podtrzymujemy w mowie i w piśmie połączenie szi, ale już np. w transkrypcji z rosyjskiego literę i po ź, sz, c oddajemy
przez y, np. żiła - żyta, sziło -szyło, citra - cytra.
I jeszcze jedna sprawa: czemu zachowuje się i w zapisie Staszic? Bo pisownia nazwisk może mieć swoją tradycję i
nie zgadzać się z dziś obowiązującymi zasadami fonetycznymi i ortograficznymi. Chrust jako rzeczownik pospolity
pisze się przez u, ale spotykamy nazwiska Chróściel czy Chróścielewski pisane przez ó; ich nosiciele zachowali dawną
pisownię (z czasów, gdy chróst miał pierwotne ó). Także w pisowni nazwiska Śiósarski przez, ó zachowana została
dawna etymologiczna wartość odpowiedniej samogłoski (wyrazy s7u-sarz, ślusarstwo brzmiały dawniej ślosarz,
slosarstwo; pierwszy z nich wywodzi się z niemieckiego Schlosser). To samo trzeba powiedzieć o Jakóbcach czy
Jakóbikach - z ó, spotykanych obok częstszych Ja-kubców i Jakubików -z u.
Sobieskie proszę!
Od momentu pojawienia się w sprzedaży papierosów marki Jan III Sobieski można zaobserwować bardzo ciekawe
zjawisko fleksyj-ne: oto kupujący zwracają się z prośbą o ten produkt za pomocą formuły Sobieskie proszę! Dochodzi
tu więc do zamiany formy liczby pojedynczej na mnogą, podciągniętą do przymiotnikowej papierosowej serii:
sobieskie - jak klubowe, ekstramocne, mentolowe, popularne, wczasowe, płaskie, damskie (wygłoś -ski dodatkowo
prowokuje do zabiegu uprzymiotnikowienia). Bo wszystkie marki funkcjonują (bądź funkcjonowały) w powszechnym
obiegu w postaci pluralnej: wawele, silesie, sporty, giewonty itp., nawet gdy oficjalnie są tworami singularnymi
(wawel, silesia, sport, giewont), l nieważne jest w tym momencie, że w „życiu" mamy tylko jeden Wawel, jedną Silesie
(Śląsk) czy jeden Giewont.
Pamiętam, jak kłopotliwa dla rodaków była przed laty marka papierosów bułgarskich marica - brzmieniowo,
oczywiście, tożsama z nazwą rzeki. Ponieważ nie wszyscy wiedzieli, że jest to nazwa, w której literze c odpowiada i
głoska c (dawny hymn bułgarski zaczynał się od słów: „Szumi Marica", a z nazwą rzeki rymował się dalej wyraz (lewi-
ca: „płacze dewica"), słyszało się powszechnie formułę proszę mariki -z k. Rację, naturalnie, mieli ci, którzy prosili o
marice -ze.
Wracając zaś do konstrukcji sobieskie proszę, trzeba powiedzieć, że zjawisko polegające na zakwalifikowaniu tej
czy innej formy do nowej kategorii fleksyjnej wcale nie należy do rzadkości. Z ulicy Kanonii np., czyli połączenia
rzeczownika z drugim rzeczownikiem, wielu wrocławian robi ulicę Kanonią - tak jak tanią, wronią, dobrą, krzywą,
prostą (pisał Artur Oppman: „Przy kościele na Kanonii, w kamienicy wielce starej, ma izdebkę Dławiduda, co
dzwonnikiem jest u Fary").
Ze zjawiskiem odwrotnym - urzeczownikowienia przymiotnika -mamy do czynienia w wypadku ulicy Wróblej
(znajdującej się na wrocławskich Krzykach obok Orlej, Sokolej, Słowiczej, Jaskółczej): Jadę, idę, mieszkam na W r ó
bla" - tak jak na Mickiewicza, Berenta, Rydygiera, Jaracza - słyszy się powszechnie w nadodrzańskim grodzie.
A co się dzieje z rzeczownikiem manna? Odpowiada on gramatycznie takim wyrazom, jak panna, dziewanna,
rynna, brytfanna, wanna czy marzanna, i - oczywiście - identycznie powinien być odmieniany:
manny, mannie, mannę, manną, (o) mannie - tak jak panny, pannie, pannę, panną, (o) pannie. Jedynie poprawne
gramatycznie są więc zdania: nie ma kaszy manny, przyglądam się kaszy mannie, lubię kaszę mannę, zachwycam się
kaszą manną, marzę o kaszy mannie. Tymczasem coraz więcej osób, a słyszę to prawie codziennie przy porannych
zakupach, odbiera połączenie kasza manna tak, jakby to był związek rzeczownika z przymiotnikiem typu kasza
jęczmienna lub kasza gryczana. A skoro mamy kaszę jęczmienną i mówimy o koszy gryczanej, no to i musimy mieć
kaszę manną i opowiadać o kaszy mannej.
Opisywanym tu dziś zjawiskom poświęcił przed laty bardzo ciekawy artykuł gdański językoznawca prof. Bogusław
Kreja. Sięgnijmy więc na koniec po przykłady z jego pracy. Oto kotlet pozarski -„kotlet mielony z mięsa mieszanego
cielęcego i wieprzowego" - to był pierwotnie kotlet Pozarskiego lub kotlet d la Pozarski (prof. Kreja łączy go z postacią
Dmitrija M. Pozarskiego, bojara rosyjskiego, który w roku 1612 na czele pospolitego ruszenia wyparł wojska polskie z
Moskwy; jeden z telewidzów z Warszawy zwrócił uwagę, że realniejszy wydaje się tu związek z Edwardem Pożerskim,
żyjącym w latach 1875-1964, lekarzem, fizjologiem żywienia i gastronomem, autorem licznych książek kucharskich).
Wyrażenie przypkowska zupa cebulowa utworzono od nazwiska Tadeusza Przypkowskiego, a nazwę Kolegium
Nowodworskie - od nazwiska Bartłomieja Nowodworskiego. Profesor Kreja zetknął się też z połączeniem czcionka
półtawska - od nazwiska Adama Półtawskiego (1881-1952), twórcy pierwszej oryginalnej polskiej czcionki.
Warto dodać, że i Adam Mickiewicz posłużył się wyrażeniem trembeckie rymy, nawiązującym do nazwiska
Stanisława Trembeckiego. W wydanych zaś w roku 1925 „Wspomnieniach" J. U. Niemojowskiego (1803-1871)
czytamy: „Raczyński zamierzał następnie swoim kosztem wyłożyć smołowcem trotuary w Poznańskiem, które chciał
nazwać raczynskimi".Z kolei Stanisław Dygat w „Jeziorze Bodeńskim" napisał: „Gdy na zakończenie mówię: - Polskiej
prawdy nie zmoże ani pruska buta, ani żadne inne zło na świecie. Zawsze na wierzch wypłynie - to przecie naprawdę
mocno w to wierzę, może tyle, że prościej, nie w takich konopnickich słowach", igrając morfologicznie z nazwiskiem
Marii Konopnickiej.
A my zetknęliśmy się już w tej książce z sądami grydzewskimi (od nazwiska Grydzewski), ze słonimskq kawiarnią
(od nazwiska Słonimski) i z jabłońskq nuda. (od nazwiska Jabłoński) - żartobliwymi tworami z „Dzienników" Stefana
Kisielewskiego.
„Tam czarnuszka Mołdawianka winogrona słodkie rwie"
Tak brzmiały słowa popularnego przeboju lat pięćdziesiątych. A my - pod koniec XX wieku - zaczynamy coraz
częściej przeżywać poprawnościowe rozterki związane z nazwą geograficzną Mołdawia. Oto bowiem w środkach
masowego przekazu - wraz z wybiciem się na niepodległość tego kraju, położonego między Prutem a Dniestrem -
pojawiła się forma Mołdowa. Jak słyszę, także w pracach naukowych zmienia się Mołdawię na Mołdowę. Gdyby nowe
określenie miało się utrwalić, należałoby też zmienić Mołdawianina, Mołdawiankę i przymiotnik mołdawski na wyrazy
Mołdowianin, Mołdowianka, mołdawski. Czy warto jednak to robić?
Ustalenie Komisji Kultury Języka Komitetu Językoznawstwa PAN, do którego i ja należę od paru lat, jest
jednoznaczne: „Uważamy, że w polskich gazetach, czasopismach, radiu i telewizji lepiej używać nazw tradycyjnych,
tzn. Kirgizja, Mołdawia, Turkmenia, i tradycyjnie utworzonych od nich przymiotników, tzn. kirgiski, mołdawski,
turkmeński".
Większość z nas ma ogromny szacunek i zrozumienie dla niepodległościowych dążeń Mołdawian, ale doprawdy
nie musi się to wiązać z koniecznością wprowadzania nowej, bliższej ich językowi nazwy (rumuńska Moldova) do
polskiego obiegu. Na tej zasadzie Rumunia musiałaby przekształcić się u nas w Romanie, a Polonia w Mołdawii - w
Polskę.
Już 60 lat temu pisał prof. Witold Doroszewski: „Jak dany naród nazywają jego sąsiedzi lub w ogóle inne narody,
rozstrzyga nie ten naród, tylko właśnie ci inni. Niemcy sami siebie nazywają Deut-sche, my ich Niemcami, Francuzi -
Allemands, Anglicy - Germans, Włosi - Tedeschi, Litwini - Yokiecziai. Polskę Węgrzy nazywają Len-gyorszag, a
Litwini - Lenkija, my państwo węgierskie - Węgrami, a nie jak sami Węgrzy - Magyarorszag. Ani Polacy, ani Niemcy,
ani Rosjanie, ani Węgrzy nie zgłaszają pretensji do któregokolwiek z innych narodów o to, jak ten naród ma ich
nazywać. Tak samo nie jest rzeczą stosowną narzucanie z zewnątrz nowych nazw na miejsce tych, których użycie
ugruntowała u nas kilkusetletnia tradycja".
I na koniec mądra myśl Henryka Dudy - młodego językoznawcy lubelskiego: „Wyrazy pospolite i nazwy własne są
dziedzictwem przeszłości, język - jest zwierciadłem kultury. Kraje i narody, z którymi Polacy od stuleci utrzymują
kontakty, mają w polszczyźnie stare, dawno dostosowane do naszego systemu językowego nazwy. Jedną z takich nazw
jest Mołdawia. Używając jej, chcąc nie chcąc, przywołujemy przeszłość. Mołdawianie mogą być dumni, że historia ich
ojczyzny nie zaczyna się pod koniec XX wieku, że Mołdawia nie pojawiła się jak deus ex machina na mapie Europy.
Śladem, kruchym i ulotnym, a przez to zasługującym na ochronę, jest właśnie polska nazwa tego kraju. Dodajmy przy
okazji, że ta ostatnia uwaga odnosi się i do nazw miejscowych. Dziedzictwem przeszłości, śladem intensywnych
kontaktów polsko-moldawskich są np. takie polskie postacie nazw, jak Kiszyniów (mołd. Chisinau), Bendery (mołd.
Biendier} czy Bielce (mołd. Bielcy)".
Estetyka i wygoda w gramatyce
Kiedy mówię o obecności czynnika estetycznego w poczynaniach językowych, lubię się powoływać na przykłady
związane z tworzeniem mianownika liczby mnogiej od rzeczowników inżynier i pedagog. Od obu tych wyrazów można
urobić wariantywne postacie pluralne: inżynierzy lub inżynierowie, pedagodzy lub pedagogowie. A przecież w
pierwszym wypadku lepiej wybrać brzmienie inżynierowie, by uniknąć „szumiącej" zbitki ż-rz formy inżynierzy, w
drugim zaś - na odwrót - warto sięgnąć po wariant pedagodzy, omijając w ten sposób niezbyt fortunne fonetycznie
podwojenie sylabowe go - go.
Myślę, że podobne mechanizmy estetyczne działają przy urabianiu nazw mieszkańców poszczególnych
miejscowości. Oczywiście, do tego słowotwórczego zabiegu wykorzystujemy najczęściej przyrostek -anin, miękczący
poprzedzającą go spółgłoskę: Wrocław - wrocławianin, Wałbrzych - wałbrzyszanin, Chorzów - chorzowianin, Bytom -
by-tomianin, Gdańsk - gdańszczanin, Tarnów - tamowianin, Zielona Góra - zielonogórzanin itp.
Funkcję przyrostkowego wariantu, dzięki któremu dana nazwa mieszkańca nabiera odcienia potoczności, pełni
sufiks -ak. Wyczuwamy więc wszyscy, że np. warszawiak czy krakowiak brzmią mniej oficjalnie niż warszawianin i
krakowianin.
Zauważmy jednak, że urobiony od Poznania przyrostkiem -ak, powszechnie używany rzeczownik poznaniak tegoż
potocznego odcienia jest właściwie zupełnie pozbawiony, choć tak go ciągle oceniają słowniki, rejestrujące na
pierwszym, oficjalnym miejscu formację poznanianin - zupełnie nieobecną w powszechnym obiegu. Jeśli przypomnimy
sobie, że starzy mieszkańcy nadwarciańskiego grodu określali siebie mianem poznańczyków, nie pozostanie nam nic
innego, jak stwierdzić, iż z jakiegoś powodu sufiks -anin niechętnie był dołączany do podstawy słowotwórczej Poznań.
Jaki to był powód? Estetyczny: ponieważ nazwa miasta ma w wygłosić -an, monotonnie brzmi poznanianin - ze zbitką
głoskową an - ań.
Słuchacze telewizyjnego programu Profesor Miodek odpowiada dostarczyli mi dwa bardzo cenne przykłady,
potwierdzające estetyczną interpretację wariantywności przyrostków -anin i -ak. Oto dolnośląski Lubań. W słownikach
poprawnej polszczyzny oficjalną nazwą mieszkańca tej miejscowości jest postać lubanianin. Więc, jak mnie
poinformowano, używa jej jedna z tamtejszych gazet. Druga natomiast posługuje się formą lubaniak, bo tak mówią
prawie wszyscy mieszkańcy grodu nad Kwisą, co potwierdził sam burmistrz (mój dawny student!). Bo też i lubaniak
jest ładniejszy fonetycznie niż lubanianin -zań- ań.
W kolejnym programie telewizyjnym miałem telefon w sprawie mieszkańca Torunia. I znów oficjalne wydawnictwa
przytaczają tylko postać torunianin - z podwojonym ń. Ale, jak mi powiedział telewidz, w grodzie Kopernika słyszy się
formę toruńczyk. Znaleźć ją także można w tamtejszej prasie (por. też dość popularne nazwisko Toruńczyk). Czy to nie
przykład kolejnej ucieczki od brzmieniowego dubletu głoskowego?
Układa się to wszystko w znamienną serię: ponieważ Poznań, Lubań, Toruń kończą się spółgłoską -ń, nazwy
mieszkańców tych miast tworzy się raczej przyrostkami, w których nie ma ń: poznań-czyk, poznaniak, lubaniak,
toruńczyk.
Myślę, że i w Lubinie lubinianie zmagają się z lubiniakami, tak jak w Będzinie - będzinianie z będziniakami!
A teraz - o zabiegach słowotwórczych, których celem jest ominięcie wymian głoskowych w nazwie mieszkańca, a
więc dążność do większej wygody w poczynaniach gramatycznych. Oto Busko Zdrój. Wygłosowe -sk tej nazwy musi
być wymienione przed przyrostkiem -anin na -szcz-: buszczanin - jak gdańszczanin od Gdańska czy mińsz-czanin od
Mińska (w „Słowniku poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego i Kurkowskiej znajduje się postać busczanin).
Jak mieszkańcy Buska i okolic uciekają od tego morfonologicznego procesu?
Ułatwiają sobie językowy żywot, wstawiając między podstawę słowotwórczą i przyrostek cząstkę łączącą -ów-, nie
wymagającą wymiany poprzedzającej ją spółgłoski. Powstają formy buskowianin, bu-skowianka, buskowianie (druga z
nich stała się też nazwą firmową wody mineralnej). Jestem pewien, że staną się one kiedyś wyłączne.
Z podobnym zjawiskiem spotkać się można w Brzegu nad Odrą. Choć w słownikach figuruje postać brzeżanin,
mieszkańcy tego zabytkowego grodu wolą brzmienie brzegowianin - także z cząstką -ów- poprzedzającą sufiks -anin i
nie wymagającą wymiany g na ź. „Brzeżanin niech oznacza mieszkańca kresowych Brzeżan" - mówią, nie bez racji,
mieszkańcy nadodrzańskiego Brzegu.
Tendencję do utrzymania w derywacie niezmienionej postaci brzmieniowej podstawy słowotwórczej można też
obserwować w przymiotnikach od nazw miejscowych: oto np. z tradycyjnymi formami wronecki, lipieński (od nazw
Wronki, Lipno) zaczynają rywalizować konstrukcje wronkowski, lipnowski - bez wymiany k na c i n na n.
Kiedy zaś myślę o odejściu w językową przeszłość panieńskiego przyrostka -anka, to również dostrzegam
przyczynę morfonologiczną tego procesu (oprócz względu psychologicznego - niechęci do ujawniania swego stanu
matrymonialnego). Czyż obowiązujące kiedyś brzmienia typu Drzażdżanka, Dyrdzianka, Mitrężanka, Laszczanka (od
Drzazga, Dyrda, Mitręga, Laska), jakże fonetycznie nieporęczne i odkształcone w stosunku do form podstawowych,
mogły dalej funkcjonować w codziennym obiegu językowym? - Musiały przegrać z prostszymi i komu-
nikatywniejszymi postaciami (pani) Drzazga, Dyrda, Mitręga, Laska.
Puszcza Niepołomska czy Niepołomicka
W wydrukowanym w jednym z czasopism naukowych wspomnieniu o prof. Romanie Stopie (1895-1995),
wybitnym znawcy języków afrykańskich, znalazłem zdanie: „Urodził się 8 sierpnia 1895 r. w Woli Batorskiej, wsi
położonej na północny zachód od Bochni, w pobliżu Puszczy Niepołomickiej". Zacytowany w tym samym artykule
fragment życiorysu prof. Stopy, przez niego napisany, zawiera natomiast takie wypowiedzenie: ,Ja, pastuszek z łąk pod
Puszczą Niepołom-skq". Mamy tu więc dwie postacie przymiotnikowe odnoszące się do rzeczownika Puszcza, a
wywiedzione od nazwy miejscowej Niepołomice: Niepołomicka i Niepołomska. Za którą z nich się opowiedzieć?
Dylemat: Puszcza Niepołomska czy Niepołomicka to typowy przykład konfliktu między tradycją a współczesną
motywacją słowotwórczą. Ta druga każe się opowiedzieć za formą Niepołomicka, brzmieniowo nawiązującą do całej
podstawy słowotwórczej Niepołomice. Dziś jest ona prawie wyłączna. Na starych mapach jednak -zgodnie z silnie
ugruntowaną tradycją, której przejawem jest i wypowiedź prof. Stopy - widniała starsza i przez wieki wyłączna postać
Niepołomska. A dlaczego?
Proszę sobie uświadomić i zapamiętać, że przymiotniki od nazw miejscowych były kiedyś tworzone nie od całych
podstaw słowotwórczych, lecz od ich części rdzennych. I tak np. dzisiejsze ziemie kościerzyńska i nurzecka (bo
Kościerzyna i Nurzec) to były kiedyś -jak przymiotnik niepołomski oparty na rdzeniu Niepołom - ziemie kościerska i
nurska (rdzenie: Kościerz; Nurz-).
Od Miechowic - obecnie części Bytomia - ludzie tworzą przymiotnik miechowicki, ksiądz Norbert Bończyk jednak,
z tychże Miechowic pochodzący, napisał w XIX wieku piękny poemat autobiograficzny zatytułowany Stary kościół
miechowski. Mój ojciec, tworząc przymiotniki od nazw Dobieszowice czy Ożarowice (z jego rodzinnych stron),
zawsze się posłuży postaciami dobieszowski, ożarowski (a nie dobieszowicki, ożarowicki), tak jak starzy mieszkańcy
Proszo-wic przywiązani są do brzmienia proszowski, a nie proszowicki.
Zresztą - mamy i Kalwarię Zebrzydowską (choć Zebrzydowice), a moje rodzinne miasto, nawiązujące w swej
nazwie do starszych Tarnowie, to też nie Góry Tamowickie, lecz Tarnowskie Góry.
Od nazwy miejscowej Lublin tworzymy przymiotnik lubelski, do którego - jak widać - także nie weszła cała postać
nazwy podstawowej, lecz tylko jej cząstka rdzenna - staropolskie imię Lub(e)l.
Puszcza Niepołomska przegrała z Niepołomickq. Uszanujmy jednak przyzwyczajenia tych starszych osób, które do
dziś używają pierwotnego brzmienia.
Sucha, Susz - suski
Kiedy ze swymi studentami rozbieram na cząstki morfologiczne takie wyrazy, jak boski, ryski, praski czy zuryski,
utworzone od podstaw Bóg, Ryga, Praga, Zurych, uświadamiam im, że kreskę oddzielającą temat słowotwórczy od
przyrostka należy przeprowadzić przez środek litery s, głoska s bowiem kryje w sobie i końcową zmiękczoną
spółgłoskę tematu, i pierwszą spółgłoskę przyrostka -sfci. Historycznymi miękkimi odpowiednikami g i ch są w
polszczyźnie ż i sz, a zatem pierwotne postacie przymiotnikowe od Bóg, Ryga, Praga i Zurych to bożski, ryżski, prażski
i zuryszski. Na skutek upodobnienia ż i sz do s doszło do opisanej wyżej morfologicznej kumulacji i powstania
uproszczonych form fonetyczno-pisownia-nych boski, ryski, praski, zuryski.
Do tej serii należy dołączyć dziesiątki przymiotników typu wałbrzyski (od Wałbrzych), karabaski (od Karabach)
czy kołobrzeski (od Kołobrzeg).
Teraz już łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego od nazwy Sucfta tworzy się od stuleci przymiotnik suski (por. też
dość częste nazwisko Su-ski), intrygujący tak wielu rodaków. Zapewniam ich, że z brzmieniem tym ludność okolic tej
miejscowości jest tak zżyta, jak - dajmy na to - mieszkańcy Leszna, Niska czy Sącza z postaciami leszczyński, niżański,
sądecki, utworzonymi przed wiekami od pierwotnych podstaw Leszczno, Niżsko, Sądecz.
Powtórne uświadomienie sobie polskiej wymiany głoskowej ch : sz (suchy - susza, głuchy - głuszec, mucha -
musze, Gadocha - Ga-dosze) rzecz całą wyjaśnia: od podstawy słowotwórczej Sucha powstała pierwotna postać
suszski, a dzięki uproszczeniu grupy spółgłoskowej - identycznemu jak w przymiotnikach boski, praski, ryski czy
zuryski - utrwaliło się ostatecznie brzmienie suski.
Z pozycji historyczno językowej warto go zawsze bronić. Z punktu widzenia współczesnego ma ono tę
niedogodność, że może wywoływać wątpliwości co do postaci nazwy podstawowej. To dlatego wielu Polaków w
wypadku nazwy Susz (woj. olsztyńskie) decyduje się na nową formę, a mianowicie suszański. Już prawie 50 lat temu
pisał na ten temat prof. Witold Doroszewski: „Z dwóch form - suski, suszański -pierwsza jest prawidłowsza. Można,
rozwiązując trudność w sposób nie najlepszy, bo przez ominięcie, i popadając w pewien konflikt z rygorystycznie
pojmowaną tradycją, pozostawić nazwę miasta Susz bez zmiany, na przykład gdy się adresuje list: Iława, powiat Susz.
Wyrazistość, prostota i celowość są to zalety, wobec których przesadne skrupuły gramatyczne, zresztą nie przez
wszystkich gramatyków uznawane w tym wypadku za poważne, powinny ustąpić na plan drugi".
A przecież jednak „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja
Markowskiego z roku 1995 zaleca jako wyłączną postać suski - i przy haśle Sucha, i przy haśle Susz.
Ciechocinek i Poniec
Ustalanie etymologii (z gr. etymon - „prawda, istota, znaczenie" + logos - „słowo, nauka"), czyli pochodzenia
wyrazów, to pasjonujące zajęcie umysłowe. Wiedzie ono jednak często na manowce, zwłaszcza gdy komentarz
naukowy brzmi sucho i obco, skojarzenie natomiast badanej formy z popularnymi, swojskimi słowami wydaje się
oczywiste i treściowo uzasadnione, działając przy tym na wyobraźnię. Sandomierz np. pochodzący od imienia
osobowego Sędomir, dziś praktycznie nieznanego, mniej pociąga niż plastyczna etymologia ludowa, wiążąca tę nazwę
z „Sanem domierzającym do Wisły", tak jak Częstochowa - „osada Czestocha (późn. Częstocha)" - jest mniej
atrakcyjna od popularnego uzasadnienia: „Częstochowa, bo wieża klasztoru często się chowa" pątnikom podążającym
na Jasną Górę. Nikt też nie odbierze dzieciom legendy o Warsie i Sawie, chociaż Warszawa ma zupełnie inną
etymologię: pochodzi od Warsza, czyli skrócenia-zdrobnienia imienia Warcisław (ono z kolei jest północnopolskim
wariantem Wrocisława, od którego pochodzi Wrocław).
Piszę o tym wszystkim, bo niedawno, słuchając w radiu ciekawego programu o Ciechocinku, zetknąłem się z
kolejnym przykładem ludowej etymologii, szukającej zrozumiałej dla współczesnych motywacji słowotwórczej.
Według niej Ciechocinek zawdzięcza swą postać nazewniczą jakiemuś „cichemu odcinkowi". A jaka jest prawda
naukowa o nim?
Pierwotne brzmienie naszej formy to Ciechocino (1466 Czecho-czino). Ponieważ jednak w pobliżu, nad Drwęcą,
leży starszy Ciechocin, w wieku XIV też występujący pod postacią Ciechocino, dla odróżnienia od XVI stulecia
zaczęto się posługiwać wersją z przyrostkiem -ek, czyli Ciechocinek. Zarówno zaś Ciechocin, jak i Ciechocinek
wywodzą się od dawnego imienia osobowego Ciechota. Są to nazwy dzierżawcze oznaczające „własność Ciechoty".
Nazwą dzierżawczą jest też Poniec (miasto w woj. leszczyńskim), etymologicznie znaczący tyle co „gród Poniata".
Jest to twór urobiony archaicznym przyrostkiem -j (połączenie t + j musiało się u zachodnich Słowian przekształcić w
c, por. np. prasłowiańska sve-tja - polska świeca). Imię zaś Poniat - według mego śp. Profesora Stanisława Rosponda -
kryje w sobie człon -niat, który należy kojarzyć z czasownikiem niecić i rzeczownikiem podnieta (staropolska
podniata). Od tegoż imienia wywodzą się także nazwa miejscowa Poniatowa i nazwisko Poniatowski.
Wracając zaś do Ponieca koło Leszna, chciałbym dodać, że ta nazwa tak jest w tamtych stronach odmieniana: do
Ponieca, Poniecem, w Poniecu. Poinformowała mnie o tym miła wrocławianka, stamtąd pochodząca, która wysłuchała
w radiu rozmowy ze mną na temat tychże form. Nie ukrywam, że powiedziałem wtedy o naturalniej-szym dla mnie
deklinowaniu Pońca, Pońcem, w Pońcu (jak w nazwiskach typu Michalec, Kowalec, Pawelec). Zarówno w świetle
powyższego wywodu etymologicznego (-ec nie jest przyrostkiem!), jak i ze względu na szacunek dla siły miejscowej
tradycji w tej chwili całkowicie się opowiadam za postaciami Ponieca, Poniecem, w Poniecu.
Piaski - do Płask -piasecki
Jakie formacje przymiotnikowe urabiamy dziś od rzeczownika piasek? Współczesne słowniki rejestrują tylko formę
piaskowy (doły piaskowe, ziemia piaskowa, burza piaskowa, gleby piaskowe, rośliny piaskowe, zegar piaskowy,
piaskowy kolor, babka piaskowa).
„Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z roku 1861 przytacza także postać piaseczny (zegarek
piaseczny, wał piaseczny). Kojarzymy ją, oczywiście, z nazwą miejscową Piaseczno. Jest też ona w „Podręcznym
słowniku dawnej polszczyzny" Stefana Reczka („Skarby piaseczne" - „Biblia królowej Zofii" z roku 1455, piaseczny
zegarek - „klepsydra").
Popularne nazwisko Piasecki, niewątpliwie związane etymologicznie z piaskiem, uświadamia nam, że i taka postać
przymiotnikowa była w dawnej polszczyźnie możliwa. Potwierdzeniem tego są odpowiednie fragmenty fascynującej
książki Agaty Tuszyńskiej „Singer. Pejzaże pamięci" (Gdańsk 1994). Autorka wspomina w niej miejscowość Piaski i
pisze: „Ulica Mogiłkowa była ostatnią drogą piaseckich Żydów", „We wrześniu 1942 roku większość Żydów z getta
piaseckiego wyprowadzono w kolumnie do Trawnik". Widzimy zatem, jak utrwalony w danej okolicy był zwyczaj
tworzenia od nazwy miejscowej Piaski przymiotnika piasecki.
I jeszcze jedna forma gramatyczna z przytoczonych fragmentów jest bardzo pouczająca: do Trawnik. To dopełniacz
nazwy miejscowej Trawniki. Nie urobiono go za pomocą końcówki -ów (do Trawników), która utożsamiłaby
brzmieniowo nazwę własną z wyrazem pospolitym (Trawników - jak trawników), lecz pozostawiono w tym przypadku
czysty temat fleksyjny (Trawnik), różnicując w ten sposób odmianę nazwy i wyrazu pospolitego.
Tak samo zresztą deklinowane są Piaski: „Mieszkał we wsi Giełczew koło Pias k", „Max i Marta Bahnwitz z Płask
do swojej córki" (postać Piasków zderzałaby się z dopełniaczem liczby mnogiej wyrazu pospolitego: piaski - piasków).
Obie te formy - Trawnik i Piask - dopisujemy do ciągu (do, 2) Maczek, Gołąbek, Lasek (a nie: Maczków,
Gołąbków, Lasków). W ten sposób raz jeszcze uświadomiliśmy sobie, jak silna jest tendencja do ucieczki przed
homonimią fleksyjną - jednakowością brzmień nazw miejscowych i wyrazów pospolitych.
O nazwach miejscowych kulturowych
Nazwy miejscowe zrośnięte etymologicznie z dziełami rąk ludzkich, z instytucjami oraz wytworami kultury
społecznej i duchowej określa się mianem nazw kulturowych. Wśród nich zaś można wyróżnić nazwy kultowe
(religijne i pamiątkowe), instytucjonalne i wytwórcze.
Nazwy kulturowe-kultowe przechowują w sobie ślady kultu religijnego oraz upamiętniają ważne zdarzenia
historyczne. W Polsce jest ich mało, co w wypadku nazw religijnych należy tłumaczyć stosunkowo późnym przyjęciem
chrześcijaństwa i jeszcze późniejszym jego ugruntowaniem się na naszym terytorium. Takie jednak nazwy, jak Boża
Góra, Boże, Boży Dar, Góra Kalwaria, Kalwaria, Kalwaria Pacławska, Kalwaria Zebrzydowska, Krzyż, Świętokrzyż,
Święty Krzyż, Paradyz, Góra s'w. Jana, Góra św. Małgorzaty, Góra św. Anny, Święta Anna, Święta Katarzyna, Święta
Lipka, Świętomarz, Trójca czy Wszechświęte, choć - podkreślmy raz jeszcze, nieliczne w stosunku do nazw tego
rodzaju na Zachodzie Europy - świadczą o silnym związku Polski z kulturą chrześcijańską.
Pamiątkowe nazwy kultowe reprezentują u nas postacie związane z prasłowiańskimi wyrazami pobeda -
„zwycięstwo" i pobediti - „zwyciężyć", takie jak Pobiednia, Pobiednik, Pobiedno i Pobiedziska. Zachowały one w ten
sposób pamięć jakichś zwycięskich walk.
Ogromną liczebnie grupę stanowią natomiast .aazioyJkytetfwwe instytucjonalne, związane z instytucjami oraz
innymi wytworami kultury duchowej i społecznej.
Na czoło wysuwają się tu zdecydowanie Wole, występujące samodzielnie, z przydawką określającą (Wola
Łużańska, Wola Mysłowska, Wola Ósowińska, Wola Wiązowa, Wola Zadybska, Wola Życka itp.) oraz w postaciach
zdrobniałych Wólka i Wólka (też z przydawkami określającymi, np. Wólka Lipowa czy Wólka Smolona). Źródła
historyczne rejestrują około tysiąca pięciuset Wól, Wólek i Wolic. Pierwsze wiadomości o Wolach pochodzą z XTTT
wieku, lecz ich powstawanie nabrało masowego charakteru dopiero w stuleciu XVI i przeciągnęło się w czasy nowo-
żytne, nie tracąc wiele na intensywności. Wola oznacza czasowe uwolnienie osadników zakładających nową osadę od
czynszów i robocizny, jeśli była ona zastrzeżona dla pana wsi, albo często też i od dziesięciny kościelnej, choć nieraz
duchowieństwo domagało się jej zaraz z pierwszych plonów po wykarczowaniu lasu na rolę. To uwolnienie, które dziś
w pracach historycznych określa się mianem wolnizny, zwano w dokumentach lokacyjnych libertas - po polsku wola.
Nie było Wól na Śląsku. Ich tamtejszą odmianą są Lgoty i Ligo-ty (ten sam rdzeń co w wyrazach ulga, ulżyć),
występujące też sporadycznie - w zetknięciu z Wolami i Wólkami - w przyległych do Śląska obszarach Wielkopolski i
Małopolski. Najgęstsze skupienie Lgot i Ligot widoczne jest na Opolszczyźnie (np. Ligota koło Namysłowa i
Niemodlina, Ligota Dolna i Górna koło Kluczborka i koło Strzelec Opolskich, Ligota Dobrodzieńska i Ligota
Woźnicka koło Lublińca, Ligota Bialska koło Prudnika). Na Górnym Śląsku jest ich już stosunkowo niewiele (por.
Ligota - dziś dzielnica Katowic), a na Dolnym Śląsku są zjawiskiem wyjątkowym (Ligota Piękna koło Trzebnicy).
Obecność Lgot i Ligot tylko w południowo-zachodniej części polskiego terytorium językowego nasuwa
przypuszczenie, czy przypadkiem ten fakt nie wypływa z bliskości czeskiego obszaru, na którym Lhota należy do
najczęściej się pojawiających nazw (jest ich tam około trzystu). Językoznawcy i historycy stwierdzają jednak
niezależność śląskich i czeskich nazw. Są one tylko wynikiem tej samej w dwu pokrewnych i sąsiednich językach
tendencji, której zasięg w jednym z nich obejmuje całe i niewielkie terytorium, a w drugim tylko jego część, co
świadczy o ściślejszym powiązaniu tych dwu obszarów.
Nową, nieznaną do XVI wieku odmianą znaczeniową Wól i Lgot//Ligot są Swobody (około dwudziestu) -
oznaczające nowo założoną osadę, swobodną również od podatków na lat kilkanaście.
Zamkniętą grupę wśród nazw instytucjonalnych tworzą takie formy, jak Środa, Środka, Piątek, Piątki, Sobota,
Sobótka, Sobótki, Sobocisko. Wszystkie one pokazują, w który dzień tygodnia w danej miejscowości odbywały się
targi (okazuje się, że najczęściej w soboty!).
Dawne zaś miejsca targowe oznaczają takie nazwy, jak Nowy Targ, Targowa Górka, Targowica, Targowiska,
Targowisko, Targowisz-cze, Targówek, Targówka, Wilczy Targ.
Wiele w Polsce nazw o postaci Ujazd. Noszą je miejscowości powstałe na obszarze, któremu zakreślono granice
przez objazd, w chwili kiedy obdarowany obejmował darowiznę (mutacje słowotwórcze Ujazdu to Objazd, Objazda,
Ujazdek, Ujazdowo, Ujazdów, Ujazdówek, Ujeździec).
Z Ujazdem etymologicznie spokrewniona jest Ochodza - oznaczająca mniejszy obszar ziemi, któremu zakreślono
granice przez obejście w chwili obejmowania darowizny.
Do nazw instytucjonalnych trzeba wreszcie zaliczyć także Po-świątne i Poświętne - oznaczające dawną posiadłość
kościelną, grunt, nadanie, fundusz kościelny. Częściej niż miejscowościom nadawano nazwy tego rodzaju rolom czy
łąkom należącym do kościoła. Produktywność ich w stosunku do miejscowości była jednak również niemała i
przeciągnęła się po czasy nowsze.
Najbardziej otwarta, zawsze gotowa na przyjęcie form związanych ze stale się rozwijającą kulturą materialną
człowieka jest grupa nazw wytwórczych. Zacznijmy ich przegląd od takich postaci, rozmieszczonych w zachodniej
części polskiego terytorium językowego, jak Cerekiew, Polska Cerekiew, Cerekwica, Cerkiew, Cerkowizna, Podcer-
kowizna i Nowa Cerekwia. Powstały one we wczesnym średniowieczu, kiedy wyrazy pospolite cerkiew i kościół były
synonimami oznaczającymi bądź zgromadzenie wiernych, bądź samą świątynię. W ciągu XVI wieku, w epoce
intensywnego już obcowania żywiołu polskiego z ruskim, obydwa znaczenia odnoszące się do cerkwi wyszły z użycia,
ustąpiwszy trzeciemu - „świątyni obrządku wschodniego".
W tym samym kręgu znaczeniowym pozostają, oczywiście, takie nazwy, jak Kościół, Biały Kościół, Czerwony
Kościół, Wysoki Kościół, Kościelec, Kościelisko czy Kościeliska. Wśród nich największą produktywnością odznaczała
się forma Kościelec - pierwotne zdrobnienie od kościoła, zachowane zresztą w tej funkcji w staroczeskim. W naszym
nazewnictwie mieszała się ona często z postacią starszą - Kościół, a następnie ją wypierała.
Dwór oznaczał „dom właściciela majątku ziemskiego, mieszkanie dziedzica", dworzec - „gmach, porządniejszy
wiejski dom". W Polsce mamy Dworzec, Dworzyska, Nowy Dworek, Nowy Dwór, Stary Dworek i Stary Dwór.
Wybitną cechą ustroju słowiańskiego były grody, stanowiące schronienie dla osiadłej ludności. U nas miasto
wcześnie zajęło miejsce grodu, w toponomastyce jednak przeważa typ oparty na starej formie gród: Grodna, Grodno,
Grodziec, Grodzień, Grodzisk, Grodziszcze, Grodzkie, Gródek, Nowogród, Nowogard, Podegrodzie, Podgrodzie,
Starogard, Stargard, Wyszogród. Nazywają się tak miejscowości, gdzie był albo jeszcze się znajduje obronny wał, za-
mknięty, mniej lub bardziej obszerny, poza którym w pewnej dobie naszych dziejów ludność okoliczna szukała
schronienia w czasie napadów nieprzyjaciela. Grodzisko oznacza drobniejszą, mniejszą twierdzę obronną, usypaną z
ziemi w kształcie niewielkiego kwadratu lub równoległoboku (mianem grodziska określa się także ruinę grodu albo
osady obronnej), gród zaś jest warownią obszerną, do której urządzenia trzeba było więcej pracy. W celu odparcia
nieprzyjaciół i zapewnienia bezpieczeństwa plemiona słowiańskie skupiały się także w obronnych grodkach -
siedzibach naczelników rodzin lub pokoleń, a następnie władców udzielnych. Grodzcem natomiast nazywano osadę
przy grodzie założoną, również ogrodzoną i oddzieloną w celu zabezpieczenia od napadów nieprzyjaciela.
W porównaniu z nazwami wywodzącymi się od wyrazu gród formy oparte na nowszym mieście są nieliczne: Dobre
Miasto, Miasteczko, Miasteczkowicze, Miastko, Nowe Miasto, Stare Miasto.
Wyszło z użycia - niegdyś powszechne w całej zachodniej Słowiańszczyżnie - siodło w znaczeniu „wieś". Ocalałe
w nazwach miejscowych, znaczyło już „siedzibę, domostwo" (stąd osiedlić się to tyle co „zamieszkać, zbudować").
Najpopularniejsze derywaty nazewnicze od siodła to Siedlce i Sielce, rzadsze - Siedlisko, Siedliska oraz Siedliszcze.
W stosunku do nich nazwy z głównym trzonem Mes stój ą w chronologicznej opozycji. Większość z nich powstała
dopiero w drugiej połowie XVII wieku. Zdecydowanie dominują bardzo rozpowszechnione w polskiej toponomastyce
nazwy Nowa Wieś i Stara Wieś. Spotkać również można twory z innymi przydawkami, pochodzącymi od pierwotnych
nazw danych wsi (np. WieśBielawska, WieśSobocka, Wieś Złoczewska) bądź będącymi pewnymi jakościowymi
określeniami (np. Mała Wieś czy Biała Wieś).
Do najstarszych nazw wytwórczych należą formy związane ze słowem osiek, znaczącym tyle co „zasieka,
warownia leśna, utworzona z nagromadzonych i pospajanych pni drzewnych". Był to zwykły środek obrony, stosowany
w dawnej Polsce do strzeżenia granic, brodów rzecznych, dróg wiodących przez puszczę. Przy takich warowniach
musiała mieszkać ludność zobowiązana do ich pilnowania i naprawy. Wymieńmy tu takie postacie nazewnicze, jak sam
Osiek, a także Osieck, Osiecz, Osiecza, Osieczek, Osieczka, Osieczna, Osieczno, Osiecznica, Osieczyzna, Wodzek (ta
ostatnia wywodzi się bezpośrednio z wymowy ludowej wosiek).
Nazwy typu Poręba noszą miejscowości powstałe przez wyrąb w lesie. Ich zdecydowana większość występuje na
terenie historycznej Małopolski. Są to formy stosunkowo młode, zakładane po XVI wieku: Porqbka, Porąbki, Poręba,
Porębiska, Porębka, Poręby.
Osady zakładano również na miejscach rozmyślnie wypalonych w lesie przez człowieka. Ich nazwy zbudowane są
na pierwotnym pniu zzar: Żarki, Żary, Żdżarki, Żdżary (w dwóch pierwszych formach uległ on uproszczeniu, w
następnych - wzmocnieniu artykulacyjnemu).
Takie z kolei nazwy, jak Łazy, Łazki, Łazisko i Łaziska, noszą miejscowości powstałe na łazach - pierwotnych
przejściach, ścieżkach poprzecinanych przez gęstwinę puszczy, które mogły gdzieniegdzie natrafiać na golizny
naturalne, zdatne do uprawy. Są to postacie stosunkowo młode. Nawet w szesnastowiecznych materiałach źródłowych
występują one rzadko.
Bardzo wiele polskich nazw wytwórczych wywodzi się od wyrazu most: Most, Mosty, Mostki, Mościska. Są one
szczególnie produktywne w nowszych czasach, co wynika z ciągłej aktywności człowieka w zakresie usprawniania
stosunków komunikacyjnych.
Niniejszy szkic, poświęcony nazwom kulturowym, nie rości sobie pretensji do ogarnięcia wszystkich ich typów.
Pokazuje jednak wystarczająco, że ta grupa nazewnicza jest wyjątkowo ważna i frekwencyjnie bogata.
Typy nazw dzierżawczych
Dociekliwy użytkownik języka polskiego może odbierać jako dziwny przejaw niekonsekwencji gramatycznej
różnice w odmianie takich par nazw miejscowych, jak na przykład Wrocław -Janów czy Radom - Lublin. Skoro w
pierwszej z nich na końcu obu form jest wargowo-zębowa spółgłoska -w, to dlaczego Wrocław ma w przypadkach
zależnych postacie Wrocławia, Wrocławiowi, Wrocławiem, we Wrocławiu, a Janów - Janowa, Janowowi, Janowem, w
Janowie? W drugiej parze mamy wygłosowe spółgłoski nosowe -m i -n. I znów może dziwić odmienne deklinowanie:
Radomia, Radomiowi, Radomiem, w Radomiu - ale Lublina, Lublinowi, Lublinem, w Lublinie.
Tylko uświadomienie sobie historycznych procesów językowych pozwala na racjonalne wytłumaczenie takich, a
nie innych faktów fleksyjnych. W tym zaś wypadku odkryjemy trzy typy strukturalne tzw. nazw dzierżawczych,
utworzonych od imion osobowych i określających pierwotną przynależność danych miejscowości do osób--nosicieli
tychże imion.
Zacząć trzeba od stwierdzenia, że wszystkie one są historycznymi przymiotnikami, nazewniczo określającymi gród
czy osadę. Nie po raz pierwszy przychodzi mi z pomocą dydaktyczną śp. Babcia, a ściślej mówiąc - jej intrygujące
mnie w dzieciństwie wyrażenia typu talerz Janków (ilu Janków?! - pytałem zawsze), czyli talerz Jankowy, Janka - jak
powiedzielibyśmy dzisiaj. Moja Babcia posługiwała się jeszcze starą postacią przymiotnika - tzw. rzeczownikową (bo
taki przymiotnik odmieniał się jak rzeczownik), tą, którą odkrywamy na przykład w tytule translatorskiego dzieła Jana
Kochanowskiego Psałterz Dawidów. Proszę sobie teraz uświadomić identyczność formalną połączeń rzeczownika z
przymiotnikiem typu gród Janów, czyli „gród Janowy, Jana". Z czasem - po odrzuceniu członu utożsamiającego gród
czy osada - przymiotnikowy człon odróżniający (tu:Janóio) stawał się tworem samodzielnym, funkcjonującym jak
rzeczownik.
Najstarsze nazwy dzierżawcze utworzono jednak za pomocą przyrostka -j (w czasach prasłowiańskich po owym -j
występował jeszcze tzw. jer, czyli półsamogłoska). Były więc na przykład imiona Wrocisław i jego skrócona wersja
Wrocław, Radom, Bytom, Oświęcim, Poznań, Przemysł, Sędomir czy Pakost, odmieniane według wzoru rzeczowników
twardotematowych: Wrocława - Wrocławowi, Ra-doma - Radomowi, Bytoma - Bytomowi, Oświecima - Oświęcimowi,
Poznana - Poznaniowi, Przemyśla - Przemysłowi, Sędomira - Sędomirowi, Pakosta - Pokostowi. Grody Wrocława,
Radoma, Bytoma itd. -to były grody Wroctawj, Radomj, Bytom], Oświęcim], Poznanj, Przemysł], Sędomir], Pokost]
(przypominam, że to były przymiotniki -tak jak opisany wyżej Janów). Przyrostek -] nie zachował się do czasów
piśmiennych, pozostawił jednak swój ślad, miękcząc poprzedzające go spółgłoski: Wrocław', Radom', Bytom',
Oświęcim', Poznań, Przemyśl, Sandomierz, Pakość.
W wypadku takich nazw, jak Poznań, Przemyśl czy Pakość, miękki charakter ich wygłosów jest do dziś oczywisty.
Do wieku XVIII był on też oczywisty w nazwach kończących się spółgłoskami wargowymi, bo i one wymawiano z
miękkim wygłosem: Wrocław', Radom', Bytom', Oświęcim' (taką samą miękką artykulację wygło-sową miały zresztą i
takie wyrazy pospolite, jak na przykład karp', gołąb', jastrząb'). Mniej więcej od XVIII stulecia zaczęto wygłosowe
spółgłoski wargowe wymawiać twardo: Wrocław, Radom, Bytom, Oświęcim (także: karp, gołąb, jastrząb). Jedynym
śladem ich dawnej miękkości są postacie przypadków zależnych - z miękkim tematem fleksyjnym: Wrocławia,
Wrocławiowi, Radomia, Radomiowi, Bytomia, Bytomiowi, Oświęcimia, Oświęcimiowi (karpia, gołębia, jastrzębia).
Nazwy utworzone przyrostkiem -ów były zawsze odmieniane według paradygmatu twardotematowego: Janów
-Janowa -Janowo-wi, Miłków - Miłkowa - Miłkowowi, Sędzimirów - Sędzimirowa - Sę-dzimirowowi itp.
Twory rodzaju żeńskiego z dzierżawczym przyrostkiem -owa deklinujemy dziś albo rzeczownikowo (Częstochowa
- Częstochowy - w Częstochowie, Włoszczowa - Włoszczowa - we Wieszczowie - jak dziewczyna - dziewczyny - o
dziewczynie), albo przymiotnikowo (Kolbuszowa - Kolbuszowej, Limanowa - Limanowej - jak zdrowa - zdrowej).
Formacje rodzaju nijakiego z przyrostkiem -owo charakterystyczne są dla Wielkopolski i dla Polski północnej
(Janikowo, Miłkowo, Janowo). Na tych obszarach podtrzymywane są również stare formy z przyrostkami -ew, -ewa,
-ewo po spółgłoskach miękkich (np. Pleszew, Biniew, Mikołajewo).
Został nam do omówienia ostatni typ nazw dzierżawczych - tych, które zostały utworzone za pomocą przyrostka
-in. Były więc imiona Lubel, Lubią, Luba, Koszęta, Sulęta, Bart, Będą, miejscowości zaś od tych imion urobione -
pierwotne przymiotniki, przypomnę raz jeszcze - to Lublin, Lubin, Koszęcin, Sulęcin, Barcin, Będzin. Nazwy te od-
mieniane były zawsze według twardotematowego wzorca: Lublina -Lublinowi, Koszęcina - Koszęcinowi itp., co wcale
nie znaczy, że ludzie nie mieszają typów deklinacyjnych. Wystarczy tu przywołać choćby Będzin i Lubin - nazwy przez
bardzo wielu rodaków traktowane jako rzeczowniki miękkotematowe Będzin, Lubin i tak odmieniane: do Będzinia, do
Lubinia, w Będzinie w Lubiniu. Takie postacie gramatyczne nie mają jednak żadnego uzasadnienia historycznego.
Z Katowic do Cieszyna, Skoczowa, Pierśćca i Pszczyny
Jeden z odczytowych szlaków po ziemi śląskiej zawiódł mnie kiedyś z Katowic do Cieszyna, Skoczowa, Pierśćca i
Pszczyny. Jakie jest pochodzenie nazw tych miejscowości?
Nie ma jednomyślności co do etymologii Katowic. Jedni uznają je za twór patronimiczny (odojcowski) związany z
imieniem-przezwiskiem Kat (Katowicy, późn. Katowice - „potomkowie, ludzie Kata"), inni - opowiadając się za
pierwotnym brzmieniem Katowice - wywodzą je od kątów, czyli „lichych, ubogich chat zagrodników leśnych".
Zwolennicy Katowic - pierwotnych Katowic - powołują się przy tym na zapis z ą z protokołu wizytacyjnego
krakowskiego, sporządzonego jednak przez proboszcza Ślązaka w Bogucicach:
„Ad parochiam pertinent villae Boguczyce, Zalezie et nova villa Katowice" (do parafii należą wsie Bogucice, Zależę i
nowa wieś Katowice).
Cieszyn był grodem znajdującym się w zasięgu terytorialnym plemienia Golęszyców, wymienionych u Geografa
Bawarskiego w IX wieku (Golensici). Pierwsza wzmianka źródłowa - już o grodzie kasztelańskim - pochodzi z „Bulli
wrocławskiej" z roku 1155: Tescin (dwuznak sc = sz). Od XIII stulecia mnożą się przekazy źródłowe, które
niezmiennie potwierdzają formę Cieszyn, tj. „gród przynależny do Cieszy (skrót-zdrobnienie od Ciechoslawa)": Tessin
1223, Te-schen 1225, Thesin 1228.
Warto jeszcze dodać, że i w Meklemburgii był Cieszyn (1230 Tessin). Mamy też identyczną nazwę dzierżawczą w
Wielkopolsce.
Skoczów, położony nad Wisłą u podnóża Beskidu Śląskiego, stał się miastem w roku 1327 (Zchotschow).
Etymologia ludowa wiąże Skoczów ze skokiem: dzisiejsze miasto założono na jeden skok niżej od dawnego,
zapadniętego. Inne podanie mówi, że to tutaj Wanda miała skoczyć do Wisły. Tymczasem jest to najprawdopodobniej
nazwa dzierżawcza od nazwiska Skocz (por. nazwy miejscowe Skoczkowa, Skoczyce). Nie jest też wykluczona
etymologia od wyrazu pospolitego skok - „spadek wody, grobla". Przecież miasto leży nad Wisłą (por. Skoki w
Wielkopolsce, położone między jeziorami).
Tuż koło Skoczowa leży Pierściec z kościołem pod wezwaniem św. Mikołaja i słynącą łaskami figurą dobrego
biskupa z Bari, opisaną przez Zofię Kossak-Szczucką w pięknej „Legendzie o św. Mikołaju z Pierśćca" z roku 1938
(pisarka mieszkała w pobliskich Górkach Wielkich). Nazwę Pierściec nosi w Polsce tylko ta jedna podbeskidzka
miejscowość, a jej brzmienie nawiązuje do staropolskiego słowa piersć oznaczającego „garść ziemi, gleby, próchnicy",
„proch, pył" („Łajna pierściq przykryjesz" - czytamy w „Biblii królowej Zofii" z roku 1455). Ta niewątpliwie bardzo
stara nazwa, jak już powiedziałem - jedyna na polskim obszarze językowym, etymologicznie związana jest z takimi
postaciami, jak Pierzchnica, Pierzchną, Pierzchnia, Pierzchną. Te ostatnie formy kontynuują zwykle pierwotne
brzmienia Pierśnica, Piersna czy Piersno, bo też i oprócz rdzenia pierść funkcjonował oboczny do niego pierzch (por.
pierszyć -„prószyć", pierzchnąć- „chropowacieć").
I wreszcie Pszczyna - na pozór zupełnie nieprzejrzysta znaczeniowo, więc i niełatwa do analizy etymologicznej.
Trudności te szybko jednak znikają, gdy sobie uświadomimy, że nazwa miasta pochodzi od nazwy rzeki Pszczyny -
dziś dla odróżnienia zwanej Pszczynkq (tak jak nazwy miejscowe Wisła, Wiślica, Oława, Słupsk czy Puck są
nawiązaniem do nazw rzek - Wisły, Oławy, Słupi, Puty). Rzeka zaś zwała się kiedyś Piszczyna, a jeszcze wcześniej -
Biszczy-na, tj. „rzeka błyszcząca się". O obecności w nazwie pierwotnego l świadczą zarówno niemiecka postać Pless,
jak i bardzo bogata dokumentacja historyczna: Plisschyr - zamiast Plisschyn 1302, Plessina 1326, Pischina 1407,
Blasczina 1444. Jak zatem widać, pomimo nieuchronnie zniekształconych zapisów (jakież spiętrzenie spółgłoskowe w
połączeniach błszcz - piszczl) wszędzie się ujawnia pierwotne l.
Mogilno i okolice
Serię spotkań autorskich miałem też kiedyś w Mogilnie i w jego okolicach. Zaciekawił mnie szczególnie
nazewniczy pejzaż odwiedzanych miejscowości. Ileż w nim gramatycznych skamielin!
Zacznijmy od Mogilna, w którym w roku 1065 król Bolesław Śmiały ufundował kościół i klasztor i osadził w nim
benedyktynów tynieckich. Nazwa miasta, położonego w pagórkowatej okolicy na Wysoczyźnie Gnieźnieńskiej, musi
być kojarzona z wyrazem mogiła, a ściślej - z jego pierwotnym znaczeniem „naturalny pagórek, wzniesienie" (dopiero
później mogiła stała się określeniem sztucznie usypanego kopca na miejscu czyjegoś pochówku).
Nocowałem w oddalonych o parę kilometrów Bielicach, te zaś trzeba wiązać z nazewniczym pniem biel - „bagno,
błoto, mokradło" (por. Bielany, Bielawa, Bielawy, Bieliny).
Najsilniej poczułem się związany z tamtejszym regionem w Kołodziejewie. A dlaczego? Otóż w języku
staropolskim kontynuowana była odziedziczona z prasłowiańszczyzny prawidłowość: po spółgłosce twardej musiała
następować samogłoska o, po zmiękczonej zaś i po j - samogłoska e. Z czasem jednak - pod wyrównującym wpływem
formacji z samogłoską o - zaczęły się cofać formacje z poprawnym pierwotnym e (typu Wiśniewski, Olszewski,
Tomaszewice) i pojawiły się wtórne postacie (Wiśniewski, Olszowski, Tomaszowice). Dziś traktujemy je, oczywiście,
jako twory absolutnie równorzędne. Warto jednak wiedzieć (a wspominaliśmy już o tym w rozdziale o typach nazw
dzierżawczych), że najdłużej utrzymano pierwotne e w Wielkopolsce. To w jej okolicach mamy dlatego najwięcej nazw
miejscowych z przyrostkami -ew, -ewo po spółgłoskach zmiękczonych - typu Pleszew, Biniew czy właśnie
Kołodziejewo, podczas gdy w Małopolsce są Płaszów, Biniów, Kołodziejów.
Gdyby Trzemeszno, kolejny punkt mego odczytowego objazdu, było miastem młodszym, z pewnością nazywałoby
się Czeremeszno. Że jego początki sięgają jednak X wieku (bo już wtedy była tu pustelnia założona przez św.
Wojciecha, pochowanego w tamtejszym kościele w roku 997 i dopiero później przeniesionego do Gniezna), to i nazwa
związana jest z pierwotnym brzmieniem czrzemcha (przejście czrz w trz jest typowe). Nazwa tej rośliny i takie pierwot-
ne formy, jak czrześnia, czrzop, dopiero później przekształciły się pod wpływem języka ukraińskiego w postacie
czeremcha, czereśnia, czerep.
Nad Notecią leży Pakość. Też już wiemy z rozdziału o nazwach dzierżawczych, że jak wszystkie bardzo stare
nazwy i ta została utworzona przyrostkiem -;' od imienia osobowego Pokost, to zaś jest skróceniem formy podstawowej
Pakosław (prasłowiańskie pak -„silny") - tak jak np. Radost od Radosław.
Z Pakości pojechałem do gościnnego Barcina, czyli „grodu Bar-ty" (tu mamy przyrostek dzierżawczy -in), Barta
zaś - tak jak Bart czy Bartosz - to skrócona wersja aramejskiego imienia odojcow-skiego Bartłomiej (Bar-Tholomai -
„syn Tolmy" lub „syn oracza").
W miejscowości Janikowo leżącej nad Jeziorem Pakoskim znów sobie uświadomiłem jej wielkopolsko-
północnopolski charakter (w Małopolsce byłby to Janików), a poza tym - niezwykłą produktywność form urabianych
od najpopularniejszego imienia Jan. Jedną z nich bylJanik - podstawa słowotwórcza Janikowa (por. inne derywaty:
Janas, Janus, Janiec, Joniec, Janota, Janek, Jonek, Janusz, Ja-nuch, Janich).
I wreszcie bardzo stare kujawskie Strzelno, które odwiedziłem w ostatnim dniu. Jest ono (jak i dolnośląski Strzelin)
najprawdopodobniej związane etymologicznie z prasłowiańską bazą strel, tkwiącą np. w wyrazie przestrzeń, a
oznaczającą rozległą równinę, szerokie pole. Przyrostek -no był typowym formantem topograficznym.
Toruń
W czasie wieczoru autorskiego, jaki miałem przed paroma laty w Toruniu, powiedziałem, że wizyta w grodzie
Kopernika jest dla mnie szczególnie miła, bo nie jest wykluczone podobieństwo etymologiczne nazw miejscowych -
tegoż Torunia i moich rodzinnych Tarnowskich Gór.
Te ostatnie wzięły swą postać od pobliskich i dużo starszych Tarnowie (w Górach natomiast zachowane jest jedno
z ich dawnych znaczeń, a mianowicie „kopalnie, wzniesienia po usypiskach", stąd - górnik). Tamowice z kolei - tak jak
Tarnów, Tarnowa, Tarnówka czy Tamowa - pochodzą od wyrazu pospolitego tarnina.
Jaki może mieć ona związek z Toruniem? - spytają Państwo. Tymczasem biskup warmiński Marcin Kromer
(1512-1589), pisarz polsko-łaciński, historyk, autentyczny i wiarygodny interpretator nazewnictwa północnopolskiego,
informował: „Gedeon, biskup płocki, za zgodą kolegium kapłańskiego dodał Tarnów (Ta r no via}, który teraz jest
Toruniem". Powtórzył to za nim jego tłumacz Sarnicki: „Toruń, przez nich założony, ongiś Tarnowem zwany był".
Tę interpretację uznaje się za najprawdopodobniejszą, zwłaszcza że typowe są zarówno zniemczenie Tamowa
(czyli popularnej nazwy topograficznej; nad Wisłą nie brakowało przecież zarośli z tarniną!) na Thom, potem Thoron,
Thorun, jak i repolonizacja z Thorun na Toruń - z całkowitym przerwaniem więzi z pierwotnym Tarnowem.
Zresztą - historycy, którzy zwłaszcza w XIX wieku zajęli się przeszłością Torunia w związku z Mikołajem
Kopernikiem tam urodzonym w roku 1473, też odkryli zapis Tamowa z lat 1222 i 1230. Dopiero po założeniu przez
Krzyżaków miasta i zamku obronnego na pierwotnej osadzie pojawiły się zniemczone formy Toruń 1231, Thorun 1233,
Thoron 1241, Thorum 1248. Co bardzo jednak znamienne - żadnej z nich nie można wyprowadzić od jakiejś
niemieckiej podstawy słowotwórczej!
Poza tym - pomimo osiedlenia się kupców z Westfalii, Flandrii, Śląska (miasto należące do Hanzy było bardzo
atrakcyjne) -Toruń nie tracił polskiego charakteru, tym bardziej że ludność polska stale się w nim osiedlała. W pobliżu
była nawet Polska Wieś (Polnisch Dorf), a w Toruniu - Polska Uliczka (Polnischgasse).
Sebastian Klonowic tak zaś pisał w swoim Flisie z roku 1598 o zamożności i wspaniałości Torunia: „A gdyć za
szkutę (czyli statek rzeczny) w zad ucieka góry, oglądasz świetne jako płomień mury (ceglane, czerwone mury,
zachowane do dziś od strony Wisły, robiły wrażenie płomienia), miasto jak z rąbka wywinął osobne, na wszem
ozdobne, Toruń budowny i bogaty w cnotę, tym szczyrych mieszczan oglądasz ochotę".
Dambon i Dębska Kuźnia
Kiedy wracam z Tarnowskich Gór do Wrocławia, przejeżdżam zawsze przez podopolską Dębską Kuźnię, po jednej
zaś z takich podróży czekał na mnie list od pewnej opolanki z ulicy... Dambonia'. Obie formy wywiedzione od dębu
zasługują na uwagę, bo są prawdziwymi skamielinami językowymi.
Zacznijmy od przymiotnika dębski. W takiej postaci - obok Dęb-skiej Kuźni - znamy go już tylko z nazwiskowej
formy Dębski (we wrocławskiej książce telefonicznej policzyłem 42 Dębskich i 4 Dembskich). Uświadamiamy sobie,
że dziś derywat przymiotnikowy od dębu urabia się tylko za pomocą przyrostka -owy: las dębowy, dębowy stół, deska
dębowa, dębowy liść, dębowa trumna (w tejże książce telefonicznej jest jednak tylko jeden Dębowy i dwóch Dembo-
wych) - tak jak od rzeczowników abecadło, biodro, metal, koniec, początek, piasek, duch, krzyż czy Jan tworzymy tym
sufiksem postacie abecadłowy, biodrowy, metalowy, końcowy, poczqtkowy, piaskowy, duchowy, krzyżowy i Janowy.
W dawnej polszczyźnie przymiotniki tworzono głównie za pomocą przyrostków -ski i -ny: abecadiny, biedrzny,
metalny, konieczny (stąd i nazwisko Konieczny - oznaczające kogoś, kto mieszkał na końcu osady, wsi), począteczny,
piaseczny (por. nazwę miejscową Piaseczno), piasecki (por. nazwisko Piasecki), duszny, duski (por. ulicę Świętoduską
w Lublinie), krzyski (por. Góry Świętokrzyskie, kościół Świętokrzyski, ulicę Świętokrzyską), Jański (por. nazwisko
Jańsfci, noc świętojańską, ulicę Świętojańską).
Kariera przyrostka -owy zaczęta się dopiero w wieku XVIII. Przyczyną jego popularności jest przede wszystkim
nagłosowa samogłoska -o; dzięki której unika się trudnych do wymówienia zbitek spółgłoskowych (czyż np. staw
biodrowy nie jest fonetycznie wygodniejszy od stawu biedrznegofl). Skład głoskowy tego przyrostka pozwala ponadto
na utrzymanie w przymiotniku tych samych elementów, które tkwią w rzeczowniku: abecadło - abecadłowy (ł - ł),
początek - początkowy (k - k), biodro - biodrowy (o-o, r-r).
Przejdźmy do nazwiska Damboń. Dołączmy je do takich postaci, jak Dambiec, Dambała, Dambal, Dambik,
Dambich, a także Stanchły, Sandecki, Sankała, Mandrak, Mandrala, Panchyrz, Gambiec, Gamboń, Rampa, Kampka,
Kampczyk, Gansiniec, Kandzia, Kandziora, Kandziela, (św.Jan) Kanty, Bambynek, Pandzioch, Pandza, Kansy,
Nandza, Nandzik, Bandas, Wanglorz, Pampuch, Pankała, Panczek, Nancki (z wyjątkiem św. Jana Kantego i
Sandeckiego spisałem je wszystkie z książki telefonicznej woj. katowickiego). Wyczuwamy, że są one fonetycznymi
wariantami takich form, jak Dęboń, Dębieć, Dębała (Dąbała), Dębal (Dąbal), Dę-bik (Dąbik), Stęchły, Sądecki, Sękata,
Mądrak, Mądrala, Pęcherz, Gębiec, Gęboń, Kępa, Kępka, Kępczyk, Gęsiniec, Kędzia, Kędziora, Kądzielą, (św. Jan z)
Kęt, Bębenek, Pędzioch, Pędza, Kęsy, Nędza, Nędzik, Będas, Węglarz, Pępuch, Pękała, Pączek, Nęcki. By odsłonić ich
archaiczny charakter, trzeba przedstawić historię samogłosek nosowych w naszym języku.
Polszczyzna odziedziczyła z epoki prasłowiańskiej dwa samogłoskowe dźwięki nosowe: e nosowe i o nosowe. Ale
że gdzieś do połowy XV wieku funkcjonowało w naszym języku zjawisko tzw. iloczasu, polegające na tym, że każda z
samogłosek miała swą odmianę długo i krótko wymawianą, to i dwie samogłoski nosowe występowały w wersjach
długiej i krótkiej. Mieliśmy zatem dwie samogłoski nosowe co do barwy (e nosowe i o nosowe) i cztery - co do dłu-
gości trwania (długie i krótkie e nosowe oraz długie i krótkie o nosowe).
Koło wieku XIV, w którym odróżniano jeszcze samogłoskowe dźwięki długie i krótkie, nasze dwie nosówki zlały
się co do barwy w jeden dźwięk - nosowe a (mniej więcej takie, jakie mamy dziś w obcych z pochodzenia formach typu
awans, fajans, pasjans - wymawianych właśnie z a nosowym). To wtedy pojawiają się zapisy oddające ów dźwięk w
postaci bądź przekreślonego o, bądź a z ogonkiem. Kiedy prawa iloczasu przestały obowiązywać, długie a nosowe
zaczęto wymawiać jak dzisiejsze o nosowe (mąż, wąwóz, wąski itp.), krótkie zaś a nosowe - jak dzisiejsze e nosowe
(węch, męski). Litera ą jednak już pozostała i jest znakiem nosowego o.
A czy mamy jakieś ślady tego dawnego nosowego a? Słyszy się je w gwarach (głównie śląskich) w formach typu
damb, kampa, ganś, kandzierzawy, pand (niech zapisy z -am; -an- będą tu odpowiednikiem a nosowego). Jak
przysłowiowa skamielina tkwi też ono w postaciach nazwiskowych - takich właśnie jak ów Damboń czy Dambiec,
Kampa, Kandzia, Pandzioch, (św. Jan) Kanty, Panchyrz itd.
Profesor Stanisław Rospond widział to dawne nosowe a także w nazwisku Nankier, które nosił XIV-wieczny
biskup krakowski, a później wrocławski, rodem z Kamienia (dziś należącego do Piekar Śląskich), patron ulicy i placu,
przy którym znajduje się polonistyka wrocławska. Według mego śp. Profesora byłby Nankier formą wywiedzioną od
czasownika nękać - w XIV stuleciu wymawianego z rdzennym a nosowym - nankać (por. wyżej nazwisko Nancki).
Chicago - Don Kichot - Don Juan
Wymowa nazwy Chicago przez długie lata nie budziła wątpliwości: słyszało się powszechnie fonetyczną postać
Czikago, a rodacy opierali się na regule, zgodnie z którą angielskiemu ch odpowiada polskie cz (Chicago - Czikago -
tak jak np. Chanie Chaplin - Czerly Czeplin, charleston - czerleston itp.).
Od kilkunastu lat coraz częściej dociera do naszych uszu brzmienie Szikago. Polecają je encyklopedie,
wydawnictwa poprawnościowe natomiast dopuszczają obie formy - Czikago i Szikago -bez przyznawania
którejkolwiek z nich pierwszeństwa.
Skąd się wzięła postać z nagłosowym sz - tak dziś ekspansywna? Jest ona zgodna z oryginalną wymową
amerykańską i z całą pewnością będzie się utrwalać. Czyżby Amerykanie nagłosowe ch artykułowali jako sz? - zapyta
wielu nieufnych i zdziwionych. Odpowiadam: na zasadzie wyjątku rzeczywiście tak się fonetycznie zachowują,
pisownia Chicago bowiem to rezultat oddania za pomocą ortografii francuskiej brzmienia oryginalnej nazwy indiań-
skiej, a francuskiemu dwuznakowi ch odpowiada dźwięk sz. Jest to fakt związany z historią Stanów Zjednoczonych,
który znalazł odbicie w tradycji językowej.
Tymczasem my, Polacy, możemy wymawiać Chicago tak jak Amerykanie (czyli Szikago) lub używać tradycyjnego
brzmienia Czikago. Nietrudno się domyślić, że osobiście bardziej jestem przyzwyczajony do postaci Czikago i nią się
posługuję, formie Szikago jednak przepowiadam coraz powszechniejsze funkcjonowanie. W miarę zacieśniania się
kontaktów ze światem rośnie liczba słów wymawianych zgodnie z „oryginałem", a mówiąc jeszcze inaczej: coraz
więcej wokół nas zapożyczeń akustycznych (typu Bitels - Bitelsi), a coraz mniej - graficznych (typu Bitles - Bitlesi).
Wraca też jak bumerang problem wymowy nazw własnych Don Kichot i Don Juan. Obie wywodzą się z języka
hiszpańskiego, ale przejęte zostały przez polszczyznę za pośrednictwem francuskiego. Zgodnie z hiszpańską oryginalną
wymową powinny brzmieć: Don Kichote (pisownia hiszp. Don Quijote) oraz Don Chuan (pisownia hiszp. Don Juan).
My jednak - tradycyjnie - pozostajemy na ogół wierni wymowie francuskiej: Don Kiszot (w pisowni franc. Don
Quichotte, w polskiej odwzorowanej jako Don Kiszot) i Don Żuan (w pisowni Don Juan - zapis taki jak w ortografii
hiszpańskiej jest przez Francuzów odczytywany inaczej, zgodnie z ich własnymi zasadami ortograficzno-
fonetycznymi).
Postacie odpowiadające fonetyce hiszpańskiej - Don Kichote i Don Chuan - mogą się pojawiać jako oboczne tylko
wtedy, gdy odnoszą się do bohaterów literackich. Jeśli mówimy o donkiszocie -„błędnym rycerzu, marzycielu", o
donkiszoterii - „postawie życiowej nacechowanej marzycielstwem, dziwactwie, maniactwie" czy o donżuanie -
„uwodzicielu", jedynie obowiązujące są brzmienia z sz i ź.
Od balwierza do kufajki
Dlaczego pochodząca z rosyjskiego fufajka w języku większości rodaków przyjmuje brzmienie kufajka? - pytają
mnie często telewidzowie.
Czy poprawny jest zapis Pelegrinus na wycieczkowym autokarze? - niepokoi się pewien wrocławianin,
przywołujący słowo peregrynacja i znaną z lekcji łaciny formę peregńnus - „zagraniczny, obcy, nie osiadły" - też z
dwiema głoskami r.
Przedstawione tu rozterki poprawnościowe należy wiązać z bardzo ciekawym i spotykanym w wielu językach
zjawiskiem tzw. dysymilacji fonetycznej, czyli rozpodobnienia jednakowo brzmiących głosek występujących w
poszczególnych wyrazach. Oto np. przywiezione w XVI wieku do Europy warzywo we Włoszech otrzymało nazwę
tartufo, tartufolio - z dwiema spółgłoskami t. Ale już na gruncie niemieckim włoski wyraz przez rozpodobnienie
pierwszego t zmienił się na kartofel - z k i t - i ta postać utrwaliła się w naszym języku.
Pierwotny biszkokt - od łac. bis + coctus „dwukrotnie gotowany" - to dzisiejszy biszkopt (k-k rozpodobnione na k - p).
Pierwotne dostatczanie, logicznie wywiedzione od rzeczownika dostatek (jeszcze Jan Kochanowski pisał o
dostatczaniu zboża przez spichlerze), zostało zamienione na dostarczanie.
Zjawisko dysymilacji fonetycznej łatwo zauważymy, przypatrując się takim parom wyrazowym, jak np. ludwisarz
- niem. Rothgies-ser, folwark - niem. Yorwerk czy Małgorzata - Margarita (gr. marga-ńtes - „perła").
Z łac. rzeczownikiem barba „broda" związany jest średniołaciński barbańus - „cyrulik, golibroda". Do niego,
oczywiście, nawiązuje francuski barbier. Ale już w języku niemieckim obok zgodnej z oryginałem postaci Barbier
występował Balbier - z rozpodobnioną parą głoskową ; - r. Nasi przodkowie przejęli od sąsiadów oba te brzmienia, ale
ostatecznie utrwalił się balwierz (później wyparty przez fryzjera).
Nietrudno teraz zrozumieć, skąd się wzięły w polszczyźnie Pelegńnus i kufajka. Peregrynacja - dawn. „wędrówka,
dłuższa podróż" („Donosiła, że znalazła po długiej a nadaremnej peregrynacji wśród zepsutego świata człowieka
znakomitego" - czytamy np. w Macosze Józefa Ignacego Kraszewskiego, powieści z podań XVIII w., napisanej w roku
1872; „Wtedy też poznał Maciej dokładnie przebieg peregrynacji Pomponiusa. Minąwszy Wiedeń i Kraków, kierował
się on mianowicie na Ruś Czerwoną" - napisał Jan Piasecki w swej powieści o Mikołaju Koperniku pt. „Portret z
konwalią") -to kontynuacja łac. peregrinatio „podróż". Z tym źródłosłowem powiązany jest, naturalnie, pielgrzym -
bezpośrednio przejęty ze staro-górno-niemieckiego wyrazu Piligrim. Bo Germanie nie nawiązali do pierwotnej
łacińskiej wersji peregrinus (tylko ją mamy w słowniku łacińsko-polskim), lecz do jej odmiany ludowej pelegrinus - już
z rozpodobnioną parą l - r.
Więc choć i ja wolałbym na wycieczkowym autokarze napis Peregrinus, postaci Pelegrinus potępiać w czambuł nie
mogę. Tak jak trudno się upominać o oryginalną fufajkę, skoro absolutna większość Polaków posługuje się ku fajką
-zkif.
Poznaliśmy tutaj ważne i ogólnojęzykowe zjawisko fonetyczne. Jego przeciwieństwem jest, łatwo się domyślić,
asymilacja, czyli upodobnienie głosek. W żywej mowie spotykamy się z nim bez przerwy. Mówimy np. bapka, tfarz,
tagże (upodobnienie dźwięcznych b, w do bezdźwięcznych k, t w wyrazach babka, twarz i bezdźwięcznego k do
dźwięcznego ź w wyrazie także); w romantyzmie, w kapitalizmie (w romantyzmie, w kapitalizmie) - upodobnienie
twardego z do miękkiego m; pambuk, szczasem (Pan Bóg, z czasem) - upodobnienie przedniojęzykowego n do
dwuwargowego b i przedniojęzykowego z do dziąsłowego cz. Upodobnienie pod względem dźwięczności
spowodowało także przekształcenie się pierwotnych postaci typu slecieć, sjeść, s jechać (spotykanych do dziś tylko w
gwarach śląskich), snad, s nim w zlecieć, zjeść, zjechać, znad, z nim.
Podsumowujące zaś wypada stwierdzić, że dysymilacja i asymilacja fonetyczna tworzą jeszcze jedną parę zjawisk,
które - na zasadzie dopełniania się przeciwieństw - służą w rozwoju języka pożądanej funkcjonalnej równowadze.
Kryzys łaciny - wpływ angielszczyzny
Kilkanaście lat temu jeden z lektorów dziennika telewizyjnego, informujący o wykonaniu znanego „Requiem" W.
A. Mozarta, fatalnie tę łacińską formę odczytał - jako rekłem, podczas gdy jedynie poprawna wymowa to rekwijem
(łac. requiem to biernik liczby pojedynczej od requies - „odpoczynek"; por. incipit wezwania modlitewnego Requiem
aetemam dona ei, Domine\ - „odpoczynek wieczny racz mu dać, Panie!"; w Kościele katolickim requiem oznacza też
śpiew i muzykę do mszy za zmarłych lub zestaw specjalnych modlitw; także - rzadziej - mszę za zmarłych).
Wydawało mi się wtedy, że nieszczęsne rektem to wypadek przy pracy. Wierzyłem jeszcze w siłę tradycji języków
klasycznych. Byłem naiwny, niestety... Od tamtego czasu podobnie odczytywane requiem usłyszałem kilkanaście razy -
tak jak bez przerwy spotykam się z brzmieniami kłantum, kłosi czy kli pro kło. Myślę wtedy gorzko: ile jeszcze osób w
Polsce requiem, ąuantum, quasi i qui pro quo traktuje jak słowa o przejrzystej etymologii („spoczynek", „pewna ilość",
„jak gdyby", „jeden zamiast drugiego"), w którym połączenie qu trzeba odczytywać jak kw: rekwijem, kwantum, kwaz-
i, kwi pro kwo?
Oderwaniu od łacińskich korzeni w ostatnich latach sprzyja angielszczyzna, o czym bardzo mądrze napisał w swym
liście jeden z czytelników wrocławskich: „Ekspansja języka angielskiego doprowadzić może do sytuacji, w której za
kilka lat usłyszymy akuare-la, akuaforta, kuadrans, akuamaryna, akuarium, kuintal zamiast poprawnych form akwarela,
akwaforta, kwadrans, akwamaryna, akwarium, kwintal itp.".
To zmaganie się tradycji z nowymi obyczajami fonetycznymi obserwowaliśmy niedawno temu, gdy codziennie
środki masowego przekazu przynosiły wiadomości o polskim statku Aquańus, zatrzymanym przez Rosjan. Niektórzy
lektorzy - i chwała im za to - nazwę statku odczytywali Akwańns, byli jednak i tacy, którzy wybierali wariant Akuańus,
odrywając się w ten sposób od łacińskiego źródła wymowy (aqua, czyt. akwa - „woda", por. akwedukt, akwarium,
akwarela, akwaforta, akwamaryna, akwen - od wieków w polszczyźnie z grupą głoskową kw\).
Korespondent zwraca też uwagę na coraz częstsze odchodzenie w mediach od tradycyjnej wymowy nazw takich
państw, jak Rwanda, Gwatemala, Ekwador. Słyszymy: Ruanda (w wypadku tej nazwy także widzimy w piśmie),
Guatemala (ostatnio w programach telewizyjnych poświęconych Andrzejowi Bobkowskiemu, który wiele lat spędził w
tym kraju), Ekuador. Opowiadając się za dawnym typem fonetycznym, czyli za połączeniami rw, gw, kw, uczciwie
informuję, że w nowym „Praktycznym słowniku poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja
Markowskiego Ruanda traktowana jest jako równoprawny wariant Rwandy. Tylko Ruandę natomiast - o dziwo -
rejestruje starszy o ponad dwadzieścia lat „Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny
Kurkowskiej. Ten ostatni leksykon poleca też jednak wyłącznie tradycyjne brzmienia Gwatemala, Ekwador
Także utrwaloną tradycją wieków wymowę mają w polszczyźnie judaica („dokumenty, rękopisy, druki dotyczące
Żydów"), Ta plural-na forma (pluralna, czyli liczby mnogiej) pochodzi z łaciny, a bezpośrednio wywiedziona jest od
przymiotnika iudaicus - „żydowski". Wymawia się ją u nas judaika - z naglosowym j - takim jak w serii słów typu
Judea, judaista, judaizm, judeochrześcijanin czy Judasz.
Tymczasem usłyszałem niedawno z ust jednego z telewizyjnych komentatorów - w dodatku księdza, który na
pewno uczył się w seminarium łaciny - o „wystawie dżudaików" (z dź). Znalazł się więc kolejny Anglik z Kołomyi! -
pomyślałem sarkastycznie.
O angielskim wymawianiu wyrazów mających odwieczną w polszczyźnie tradycję brzmieniową pisałem w
ostatnich latach niejeden raz. Oto z Niemców Hindenburga i Speera (wym. Hindenburg, Szper) lektorzy telewizyjni
robią Hajdenburga i Spira. Izaak i Beniamin to coraz częściej Ajzaak i Bendżamin (jak tak dalej pójdzie, wkrótce bę-
dzie się mówiło o bendzaminku rodziny czy bendzaminku ekstraklasy piłkarskiej^.). W jednym z programów pojawiła
się nawet Najki z Samotraki (chodzi, oczywiście, o grecką boginię zwycięstwa Nike). Przegrywa też francuska wersja
fonetyczna imaż, wypierana przez angielski imidż (image - z łac. imago - „obraz, wizerunek jakiejś postaci, np. aktora,
polityka, stworzony na podstawie jej działalności zawodowej i cech osobistych", „obraz, oblicze, charakter czegoś"),
nad czym ubolewa znany wrocławski klinicysta profesor Adam Masztalerz.
„A w moim środowisku - pisze Profesor - nieraz słyszę angielską wersję francuskiego przecież FDI (Federation
Dentaire Intema-tionale) - czyli efdiaj. W ustach zaś spikera radiowego Port au Prin-ce (poprawna wymowa: port o
pręs) - stolica Haiti założona przez Francuzów - brzmi port ał princ. Mam pełną wyrozumiałość dla przechodnia
pytającego mnie we Wrocławiu o ulicę Dubojsa zamiast Dibua. Tak jednak mówiącego dziennikarza czy spikera uwa-
żałbym za niedouczonego. I jakkolwiek Doroszewski usprawiedliwiał nawet wymowę Churchii, bo nie każdy musi być
poliglotą, nie miał zapewne na myśli tzw. inteligenta. A takim właśnie churchilem trąci mi to port ał princ czy
usłyszane przed laty we wrocławskim radiu nazwiska Charlesa Gounoda wymawiane Gałnod (poprawnie:
Guno)". Profesor Masztalerz tak trafnie spointował (wariantywna pisownia: spuentował) cały swój wywód, że
doprawdy nie wymaga on już żadnego mojego komentarza.
Standard - standardowy
Mniej więcej 30 lat temu mówił prof. Witold Doroszewski, że bez obcego wyrazu standard można by się było w
ogóle obejść, używając bądź rzeczownika wzorzec, bądź norma (standard życiowy też jest niepotrzebny, bo mamy
stopę życiowa). Nie mielibyśmy wtedy problemu z pisownią przymiotnika: standardowy czy standartowy?
-argumentował warszawski językoznawca.
Standard zadomowił się jednak w naszym języku i funkcjonuje przede wszystkim w znaczeniu „poziom czegoś
ustalany według określonych norm, przeciętny typ czegoś, norma" („Standard hoteli jest wciąż niski", „Takie sq
europejskie standardy co do obecności religii w życiu publicznym", Jakie sq standardy moralności w naszym
społeczeństwie?"). Słowo standard używane jest także jako przymiotnik - w znaczeniu „będący standardem"
(„Samochód osobowy - wersja standard"). W muzyce natomiast standard to „popularny temat dżezowy, który staje się
punktem wyjścia improwizacji" („Standard dżezowy", „grać popularne standardy").
Przy tej okazji warto powtórzyć, że nie ma w języku słów niepotrzebnych, lecz są tylko formy nieznośnie
nadużywane. Standard sam w sobie nie jest wyrazowym intruzem. Chodzi jedynie o to, by się nie tylko nim posługiwać
w sytuacjach, gdy można powiedzieć o normie, wzorcu, modelu, stopie życiowej czy poziomie życia. Nie po raz
pierwszy apeluję o wymienność, wariantywność form w poszczególnych wypowiedziach!
Standard funkcjonuje w polszczyźnie od niedawna. Nie ma go jeszcze w „Słowniku warszawskim" - w tomie z
wyrazami na s- z roku 1915. Są tam formy bliskie brzmieniowo: sztandar i sztender. Pierwsza z nich jest ze standardem
etymologicznie spokrewniona. Wraz z wyrazem niemieckim Standarte, włoskim standardo czy francuskim etendard
wszystkie te formy łączą się z czasownikiem łacińskim extendere- „rozwijać" (pierwotne zatem znaczenie sztandaru -
chorągwi to „to, co jest rozwinięte"). Rzeczownik sztender albo sztendar ma charakter raczej gwarowy: jest to nazwa
„słupa w ścianie domu lub w stodole", używana np. na Mazurach (jak pisze Doroszewski, na Mazowszu i Podlasiu
odpowiada jej łątka bądź socha). Fonetyczną odmianę tej nazwy w postaci standur cytuje „Słownik warszawski" w
zdaniu z Reja: „Spróchniały pień ani na standur pod przecieś, ani na łuczywo się nie przyda". Jest to germanizm:
niemieckie Staender wiąże się z formami Stand, ste-hen, mającymi w rdzeniu grupę spółgłoskową st - tę samą, co w
naszym stać czy łacińskim stare. Pod względem znaczeniowym standard - norma pozostaje zaś ze sztandarem -
chorągwią w związku chyba takim, że nastąpiło przesunięcie od znaczenia „chorągwi" - „znaku" - „godła" do znaczenia
„wzoru": standaryzować to „umieszczać pod jednym godłem", czyli „sprowadzać do jednego modelu".
Wracając do postaci przymiotnikowej, trzeba powiedzieć, że warto się zdecydowanie opowiedzieć za wariantem
standardowy - z d. Jest on uzasadniony morfologicznie, bo jego podstawą słowotwórczą jest przecież standard.
Ponieważ jednak absolutny wygłoś jest w polszczyźnie zawsze bezdźwięczny, standard wymawiany jest z t na końcu -
standart - i tę głoskę ludzie przenoszą do przymiotnika standartowy. „Przed wojną uczono nas, że tak właśnie należy
mówić, a nie - jak obecnie - standardowy" - twierdzi w swym liście jeden z telewidzów.
Wydawnictwa poprawnościowe nie potępiają w czambuł postaci standartowy. Przyznają Państwo mimo wszystko,
że skoro jedynie dopuszczalna jest pisownia rzeczownika standard (w przypadkach zależnych: standardu, standardem) -
z d, to umotywowany morfologicznie jest wyłącznie przymiotnik standardowy -tez z d-w mowie i w piśmie (jak ogród-
ogrodowy czy sód - sodowy). I tę postać gorąco polecam użytkownikom polszczyzny.
Elastyczność i stabilność
Gdybym mógł Państwu pokazywać wszystkie listy, jakie napływają do mej telewizyjnej „Ojczyzny polszczyzny",
zobaczyliby Państwo, że najżywszy oddźwięk wywołuje niezmiennie akcent. Gdyby zaś mój telefon mógł mówić,
potwierdziłby tę obserwację; wystarczy, że mniej lub bardziej znana osoba występująca w radiu czy telewizji
niewłaściwie zaakcentuje daną formę, aparat dzwoni, a poirytowany głos w słuchawce donosi mi o poprawnościowym
przestępstwie.
Współczesne polskie zwyczaje akcentowania są zarazem doskonałą ilustracją jednej z podstawowych prawd o
języku: w swej istocie jest on elastyczną stabilnością.
Znaczy to, że aby żyć, musi się nieustannie zmieniać, doskonalić, nadążając za przekształcającą się rzeczywistością
i usuwając ze swego systemu formy niewygodne. Zmiany te muszą jednak następować powoli, bo tylko taka wolna
ewolucja jest gwarancją niezakłóconego toku międzyludzkiej komunikacji. Z tego dialektycznego napięcia między
stabilnym i zmiennym charakterem języka wypływa jedność postawy rygorystycznej i liberalnej w polityce językowej.
Znajduje ona całkowite potwierdzenie w ocenie zwyczajów akcentowania współczesnych Polaków.
Formułowana w aspekcie egalitarno-liberalno-przyszłościowym, będzie wyglądać następująco: Akcent w języku
polskim był kiedyś swobodny i ruchomy (jak w czasach prasłowiańskich, jak do dziś np. w języku rosyjskim, jak -
szczątkowo - w północnej kaszubszczyźnie), tzn. padał w różnych wyrazach na różne sylaby, a także przemieszczał się
w obrębie odmienianych form. Z czasem zaczął jednak nieruchomieć. Najpierw usadowił się na pierwszej, inicjalnej
sylabie wyrazów (mają taki akcent np. Czesi i Słowacy, u nas archaiczna gwara podhalańska, także południowa
kaszubszczyzna), by ostatecznie przenieść się na sylabę przedostatnią. I tenże akcent paroksytoniczny, czyli na sylabie
przedostatniej (gr. paroksytonon), jest dziś typowym polskim przyciskiem wyrazowym. To zaś, co typowe, obejmuje
swym zasięgiem wymykające się standardowości wyjątki.
Przestrzeganie wyjątków to jednak zawsze znak wyższej kultury językowej, a zarazem wyższego formatu
intelektualnego - powiem, upominając się o dopełniający wywód elitarno-zachowawczy. Przywołam w nim tradycyjną
normę wzorcową, która nakazuje, by stawiać akcent na trzeciej sylabie od końca w takich formach obcego
pochodzenia, jak problematyka, fizyka, taktyka, informatyka, cybernetyka, praktyka, gimnastyka,'matematyka,
gramatyka, muzyka, logika, a na ostatniej - w formach jury, expose, toumee.
Mówi też ona, że w rodzimych tworach typu wykonaliśmy, przeczytaliśmy, zrobiliście, napisaliście również należy
zaakcentować trzecią sylabę od końca (-na-, -ta-, -bi-, -są-).
Przytoczone tu formy czasu przeszłego powstały przez ściągnięcie, połączenie dwóch odrębnych kiedyś postaci
składających się na dawny czas przeszły złożony (wykonali jeśmy, przeczytali jeśmy, zrobili jeście, napisali jeście).
Akcent padał w nich właśnie na -na-, -ta;
-bi-, -są- oraz na jeś- w drugiej formie składowej. Na pewnym etapie rozwoju polszczyzny połączenia te przekształciły
się w syntetyczne postacie wykonaliśmy, przeczytaliśmy, zrobiliście, napisaliście, ale akcent podtrzymuje się
tradycyjnie na -na-, -ta; -bi; -są: Tu kończy się wywód przypominający i tradycję, i obowiązującą normę wzorcową.
Zwłaszcza najmłodsze pokolenia Polaków nie podporządkowują się tym regułom, obejmując akcentem
paroksytonicznym wszystkie formy wyrazowe funkcjonujące w polszczyźnie. I tak wśród zmagań tradycji ze
współczesnością toczą się dalsze dzieje naszego języka.
Miniwykłady Leszka Kołakowskiego
Nakładem wydawnictwa Znak ukazała się niedawno fascynująca książka prof. Leszka Kołakowskiego
zatytułowana „Mini wykłady o maxi sprawach" (taki zapis mamy na okładce). W tejże książce i w wielu gazetach ją
prezentujących widzi się też zapis Mini-wykłady o maxi-sprawach. Oba te graficzne warianty - i z pisownią rozdzielną,
i z łącznikiem - są niepoprawne. Zgodny z regułą ortograficzną byłby tytuł Miniwykłady o maksisprawach - z łączną
pisownią miniwykłady, maksisprawy (jak Państwo widzą, w drugim wyrazie zdecydowałem się na przystosowane do
polszczyzny połączenie ks zamiast obcego x).
Postacie miniwykład, maksisprawa przylegają graficznie do ciągu typu antypowieść, antypropaganda, arcyleń,
arcyłotr, ekstranowo-czesność, hiperpoprawność, kontruderzenie, minispódniczka, minire-portaż, pseudofilozof,
supermężczyzna, ultradźwięk. I tylko cząstkę eks- wolno pisać z łącznikiem, np. eks-mqż, eks-minister itp., chociaż
najnowszy „Słownik ortograficzny" PWN pod red. Edwarda Polańskiego słusznie dopuścił też podciągnięte do
przedstawionej wyżej serii ortograficznej formy typu eksmqż, eksminister, eksposeł, eks-pierwszoligowiec - z pisownią
łączną.
Tytuł książki Leszka Kołakowskiego jest odbiciem bardzo znamiennej cechy współczesnego polskiego
slowotwórstwa. Otóż tradycyjnie elementy przyrostkowe wykorzystywano raczej w naszym języku do tworzenia
rzeczowników i przymiotników (kot-ek, chłop-isko, mił-ość, szar-ak, gol-arka, pol-ny, metal-owy, chtop-ski),
przedrostki zaś odznaczały się produktywnością przede wszystkim w słowotwórstwie czasowników (prze-pisać, wy-
pisać, na-pisać, s-pisać, do-pisać, pod-pisać, roz-pisać, od-pisać- i podobnie z innymi czasownikami).
Tymczasem w ostatnim okresie coraz częściej tworzy się za pomocą przedrostków - i to prawie wyłącznie
zapożyczonych - formacje rzeczownikowe i przymiotnikowe. Do przytoczonej wyżej serii rzeczownikowej
(miniwykład, maksisprawa itd.) dołączmy przymiotniki: antyludowy, antyrobotniczy, arcyciekawy, arcydowcipny,
ekstraeleganc-ki, hipergorliwy, prapolski, supermodny, ultranowoczesny itp.
Jako tradycyjne warianty wszystkich wymienionych tutaj formacji funkcjonują związki wyrazowe typu krótki
wykład, ważna sprawa, bardzo dowcipny, niezwykle (wyjątkowo) elegancki, bardzo nowoczesny. Nietrudno zauważyć,
że są one zarówno słabiej nacechowane emocjonalnie w porównaniu z konstrukcjami syntetycznymi, kondensującymi
daną wypowiedź, jak i mniej wygodne, bo dłuższe. Obecność coraz popularniejszych formacji przedrostkowych jest
więc umotywowana funkcjonalnie. Dzięki nim zaczynają się również utrwalać pewne istotne różnice odcieni
znaczeniowych. I tak np. anty- w połączeniu z podstawami rzeczowników wyraża zaprzeczenie, przeciwieństwo tego,
na co wskazuje podstawa (antypowieść to „utwór pozbawiony cech powieści, sprzeczny z jej regułami"), przeciw-
natomiast informuje o tym, że dany desygnat stanowi przeciwwagę innego, zajmuje względem niego pozycję przeciw-
stawną (przeciwciało, przeciwciężar, przeciwdowód).
I mógłbym zakończyć niniejszy rozdział podsumowaniem aprobującym produktywność zapożyczonych
przedrostków, gdyby nie jedno ale - natury stylistycznej. Otóż zafascynowanie tymi cząstkami słowotwórczymi grozi
zubożeniem zasobu środków językowych, wykorzystywanych przez użytkowników polszczyzny. Jeśli ktoś zacznie się
posługiwać np. tylko formą mini; zapomni o jakże licznych i zróżnicowanych semantycznie wariantach mały,
niepozorny, niewielki, drobny, nikły, krótki, niedługi. Znam takich ludzi, dla których wszystko, co dobre, jest zawsze
super. A czyż nie trzeba nieraz sięgnąć po takie określenia, jak miły, mqdry, przystojny, elegancki, dowcipny, grzeczny,
czarujący, wesoły, pogodny?. Bo czyż dojrzałość stylistyczna nie polega na umiejętności czerpania z bogatego, zróż-
nicowanego złoża językowych możliwości?
Umowa na czas nieokreślony
Narzekanie na nieżyciowość reguły dotyczącej pisowni partykuły przeczącej nie z imiesłowami przymiotnikowymi
stało się już dla mnie czynnością potwornie nużącą. Codziennie odbieram kilka telefonów-pytań, jak to nie napisać z
formami typu klasyfikowany, usprawiedliwiony, istniejący, wykorzystany, określony. Niezmiennie odpowiadam, że
słownikowa zasada każe stosować pisownię łączną, gdy cecha wyrażana przez imiesłów ma charakter stały (np. wagon
dla niepalących), a rozłączną, gdy owa cecha ma charakter chwilowy, doraźny (np. nie palący zajadali czekoladki; nie
palący - bo tak w ogóle to oni palą, ale w tej chwili byli zajęci czymś innym). Dodaję jednak, że tak względnie
klarownych przykładów jest bardzo niewiele i dlatego trzeba tę pokrętną zasadę uprościć; skoro mamy do czynienia z
imiesłowami przymiotnikowymi, to należy zalecić -jak w wypadku połączeń nie z przymiotnikami - pisownię łączną
(nieistniejący, niepalący, niepromowany, nieklasyfikowany - jak niemiły, niezły, nieatrakcyjny, niewielki itp.).
Taka upraszczająca reguła była już gotowa bardzo dawno temu, ale ostatecznie nie stała się normą. W efekcie
rodacy ciągle się męczą, zderzając się z dodatkowymi utrudnieniami typu nieznany (w ogóle), ale nie znany (komuś).
Często jest i tak, że słownik ortograficzny - mimo opisanej wyżej oficjalnej wariantywności określanej stałością bądź
doraźnością cechy wyrażonej przez imiesłów - zawiera jedno wskazanie: nie klasyfikowany, nie usprawiedliwiony.
Dlaczego tylko tak? - pytam. Do czasu konferencji klasyfikacyjnej uczeń jest jeszcze nie klasyfikowany, ma ileś jeszcze
nie usprawiedliwionych opuszczonych godzin, po konferencji jednak jest to już uczeń nieklasyfikowany (jego
utrwalona cecha!), a godziny są nieusprawiedliwione (nic się przecież w tym zakresie po decyzji rady pedagogicznej
nie zmieni!).
Stałym problemem jest też pisownia partykuły nie z imiesłowem określony. Stykamy się z nią na co dzień, bo do
najpopularniejszych połączeń wyrazowych należy umowa na czas nieokreślony. Polecam wszystkim taką właśnie
pisownię łączną - i dlatego, że muszę być konsekwentny w głoszeniu potrzeby uproszczenia reguły, i dlatego, że taką
pisownię poleca na s. 345 tom II „Słownika języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka. W leksykonie tym
czytamy: nieokreślony - l. „nie dający się określić; nie ustalony, niewyraźny, niejasny": nieokreślony lęk, osoba w
nieokreślonym wieku, nieokreślony kolor oczu, pies rasy nieokreślonej, nieokreślony kształt, zajmować nieokreślone
stanowisko w dyskusji; 2. „taki, którego nie określono, nie oznaczono; nieograniczony": umowa na czas nieokreślony.
Pisownię na czas nieokreślony, na nieokreślony przeciąg czasu, czyli „na czas nie dający się określić", znajdujemy
także w „Słowniku frazeologicznym języka polskiego" Stanisława Skorupki. Niejasne jest natomiast wskazanie
„Słownika ortograficznego" pod red. Szymczaka: nieokreślony (niejasny) - nie określony (przez kogoś). Jak do niej
dostosować interpretacyjnie umowę?\ Dlaczego do parafrazy znaczeniowej „niejasny" nie dodano „nie dający się
określić"?
Jak słyszę, w drukach umowy o pracę spotyka się na ogół pisownię łączną nieokreślony, w kodeksach pracy -
rozdzielną nie określony. Nie wykluczam, że nieostre wskazanie „Słownika ortograficznego" pod red. Szymczaka,
bardzo przecież popularnego, może być przyczyną tej niejednolitej pisowni.
I cała moja nadzieja w nowym „Słowniku ortograficznym" PWN pod red. Edwarda Polańskiego z roku 1996,
któremu poświęciłem ciepłą recenzję w „Gazecie Wyborczej". Wprawdzie na s. 452 powtarza on za Szymczakiem:
nieokreślony (niejasny) - nie określony (przez kogoś), ale za to na s. LXI mamy akapit o kapitalnym dla użytkowników
języka znaczeniu: „Rozróżnianie subtelnych różnic w pełnieniu przez imiesłowy przymiotnikowe funkcji czasowniko-
wej lub przymiotnikowej bywa trudne dla przeciętnego użytkownika języka polskiego. Dlatego też w razie wątpliwości
zaleca się pisownię łączną. Przemawia za nią przede wszystkim tendencja do adiektywizacji imiesłowów
przymiotnikowych we współczesnym języku polskim. To zalecenie jest nowością wobec przepisów zawartych w
dotychczas publikowanych słownikach ortograficznych". Jakże na tę nowość wszyscy czekaliśmy!
PS Już po złożeniu tej książki Rada Języka Polskiego zaproponowała tylko łączną pisownię nie z imiesłowami
przymiotnikowymi.
Trudna pisownia cząstki by
Oto fragment powieści Johna Iryinga „Regulamin tłoczni win" w tłumaczeniu Jolanty Kozak: Ja bym se nigdy nie
wziął takiej kobity - obruszył się ekonom. - A jak już, to bym jej nigdy nie rzucił, b oby m się bał". A teraz cytaty z
„Szumowin" Isaaca B. Singera przełożonych przez Łukasza Nicpana: „Ma taka męża i bachory, sama nigdzie się już
ruszyć nie może, wiechy chciała, zęby i inni taplali się w błocie", „Pasy by ze mnie drzeć!", „Patrzyła za nim, po-
trząsając głową i jakby posyłając mu dłonią pocałunek", „Może by tak pójść i popływać po Wiśle?", „Człowiek co
sobie sam robi, tego by mu dziesięciu nieprzyjaciół uczynić nie mogło", „Nie chciałaby zostać w Rosji, chyba że
zaprowadzono by nowy ład i lud otrzymałby prawdziwą wolność". Cóż w nich za mozaika pisow-nianych form z bym i
by! - można zawołać. Jak się w tym wszystkim połapać?
By uporządkować obfity materiał przykładowy, zbierzmy w dwie oddzielne grupy formy z pisownią łączną i
rozdzielną. Do pierwszej należą: bobym, wiechy, jakby, chciałaby, otrzymałaby, do drugiej: ja bym, to bym, pasy by,
może by, tego by, zaprowadzono by.
A teraz skonfrontujmy ze sobą postacie chciałaby, otrzymałby -może by, zaprowadzono by. Tu reguła jest prosta:
cząstkę by piszemy łącznie z osobowymi formami czasownika (chciałaby, otrzymałby -tak jak mógłby, zrobiłby,
przyszedłby, skończyłby, przeczytałby), a oddzielnie - z nieosobowymi (może by, zaprowadzono by - tak jak można by,
trzeba by, warto by, skończono by, wykryto by).
Osobnego omówienia wymaga zapis jakby ze zdania „...jakby przesyłając mu dłonią pocałunek". Obowiązuje tutaj
pisownia łączna, bo jakby tożsame jest funkcjonalnie z takimi formami, jak gdyby, jeśliby, jeżeliby, niby. Napiszemy
jednak jak by to zrobić? czy jak by tu ustawić meble?, bo tutaj z kolei jak by =w jaki sposób by.
Pozostają do porównania postacie bobym, wiechy - ja bym, to bym, pasy by. Pisownię dwu pierwszych uzasadnia
reguła nakazująca połączenie cząstki by ze wszystkimi spójnikami - bez względu na to, czy spójniki te istnieją tylko z
partykułą by, czy również samodzielnie: bobym, więcby - jak alboby, aleby, chociażby, choćby, chybaby, czy-liby,
gdyby, jakoby, jednakby, jeśliby, leczby, niżby, ponieważby, skoroby, zanimby, zaśby.
A dlaczego napisano ja bym, to bym, pasy by? Bo oddzielamy cząstkę by od zaimków i rzeczowników: ja bym, to
bym, pasy by - jak ty byś, tam by, tak by, ręką by (nie dotknął), samochodem byś (pojechał).
Kłopoty z ARCHIMEDESEM
Bardzo ciekawe problemy poruszył w swym liście jeden z wrocławian. Oto Spółka Akcyjna ARCHIMEDES.
Niektórzy, jak donosi Czytelnik, odmieniają w piśmie jej nazwę z apostrofem: ARCHIMEDES^, ARCHIMEDES'owi
itd., uzasadniając takie postępowanie potrzebą odróżnienia nazwy firmy od imienia wielkiego matematyka i fizyka
starożytności.
Nie mają racji! Apostrof stosujemy tylko w następujących wypadkach: gdy wyraz obcy kończy się literą -y, a
końcówka polska jest właściwa przymiotnikom, np. Kennedy - Kennedy'ego - Kennedy'emu (ale Kennedym,
Kennedych, żeby nie podwajać y); gdy kończy się e niemym (nie wymawianym), a uzupełnienie go polską końcówką
rzeczownikową nie zmienia jego końcowej spółgłoski, np. college - college^ - college'owi, Wilde - Wilde'a - Wilde'owi
(wym. Łajld, Łajida, Łajidowi); gdy kończy się literą spółgłoskową nie wymawianą, a końcówka - jak w wypadku
Kennedy'ego - ma charakter przymiotnikowy, np. Rabelais - Rabelais'go - Rabelais'mu - Rabelais'm (wym. Rabie
-Rablego - Rablemu - Rablem); reguła użycia apostrofu dotyczy też imion i nazwisk francuskich zakończonych nie
wymawianym -es, np. Jacąues, Combes, Descartes (wym. Żak, Komb, Dekart) -Jacques'a, Com-bes'a, Descartes'a
(Żaka, Komba, Bękarta).
Jak widać, ani jednej z tych zasad nie da się podporządkować formy ARCHIMEDES. Kończy się ona
wymawianym -es, a zatem apostrof jest tutaj niewłaściwy. Jedynie dopuszczalne postacie to AR-CHIMEDESA,
ARCHIMEDESOWI, ARCHIMEDESEM, W ARCHIMEDESIE.
Słusznie zauważa Korespondent, że jakoś nikomu nie przychodzi do głowy apostrof przy identycznej formalnie
nazwie firmowej MERCEDES (z pochodzenia jest to imię żeńskie).
Potrzeba odróżnienia nazwy firmy od imienia jednego z najwybitniejszych ludzi starożytności jest jednak tak silna,
że objawiła się w jeszcze jednym szczególe językowym: oto w okolicach Dworca Świebodzkiego wisi tablica
informacyjna z połączeniem wyrazowym TEREN ARCHIMEDESU. Chociaż opowiadam się za naturalniej brzmiącą
końcówką -a (a więc TERENEM ARCHIMEDESA), to jednak jest dla mnie zupełnie oczywisty mechanizm uciekania
od niej. W zanadrzu mam kilkanaście przykładów identycznego odchodzenia od homonimii fleksyjnej. I tak przed
paroma laty mieszkańcy Mielca donieśli mi, że chodzą do Dedalu i łkaru - domu towarowego (choć dobrze znają
Dedala i łkara - postacie z mitologii greckiej). Z kolei my - we Wrocławiu - też raczej chodzimy na zakupy do Feniksu,
bo znamy mitologicznego Feniksa, a mieszkańcy lwin pod Bolesławcem wolą dopełniacz Konradu - nazwy kopalni, bo
dzięki końcówce -u odróżniają go od Konrada - imienia osobowego.
Przykłady można mnożyć: świata - ale Nowego Światu (w Warszawie), przypadku (losowego) - przypadka
(gramatycznego), miłosnej (np. pieśni), ale do Miłosny (miejscowości), maczków (na polu), ale do Maczek
(miejscowości), uranu, neptunu, plutonu (pierwiastków) - Urana, Neptuna, Plutona (planet).
O Greenie w Paksie
Oto fragmenty pewnego artykułu publicystycznego o Grahamie Greenie: „Do Polski Greene poleciał w listopadzie
1955 roku na zaproszenie swego wówczas monopolistycznego wydawcy Paxu", „Z rozkoszy gościnności skorzystał, ale
zrewanżował się za niq jednym czy kilkoma zjadliwymi i niezwykle trafnymi artykułami o Paxie". Czy poprawne są za-
pisy Paxu, o Paxie? Jakie są w ogóle reguły ortograficzne odnoszące się do wyrazów z obcą literą x?
Zacząć trzeba od przypomnienia, że dawniej była ona powszechnie stosowana jako graficzny odpowiednik
połączeń ks, gz. We wszystkich wyrazach typu ksenofobia, ekstaza, ekspresja, maksimum, ekspertyza, aneks, indeks,
egzaminator, egzystencja tkwiła kiedyś litera x.
Dziś jej zasięg występowania jest bardzo ograniczony. I tak wykorzystujemy x do oznaczania każdej nieznanej
wielkości matematycznej lub zmiennej niezależnej, np. os x-ów, 5x, xy, oraz wszelkich nieznanych obiektów, osób,
wielkości, np. x razy, miasto X, państwo X.
Tradycyjną pisownię z x mają niektóre nazwiska, np. Axentowicz i Axer, oraz obce nazwy własne osobowe i
miejscowe, jeśli występują w pisowni oryginalnej, np. Maxwell, Huxley, Oxford (częściej jednak Oks-ford - w pisowni
zaadaptowanej do polskiej ortografii).
Widzimy też x w nazwach leków: oxeladin, madroxin, hydroxizin, maalox.
I wreszcie - co dla nas najważniejsze - w nazwach instytucji typu Pax i w rodzimych skrótowcach, głównie
będących nazwami firm związanych z eksportem, takich jak Stalexport, Hortex, Pewex, Rolim-pex czy Budimex (o
manierze nazywania firm postaciami typuJanex, Sławex, Kowalex pisałem w jednym z poprzednich rozdziałów). Regu-
ła nakazuje, by w przypadkach zależnych w miejsce x kończącego dany wyraz pisać połączenie literowe ks, np.
Horteksu, w Budimeksie, Peweksu, w Peweksie, w Staleksporcie itp.
A zatem niepoprawne są formy Paxu i o Paxie z przytoczonych na początku fragmentów. Zgodnie z normą należało
napisać: Paksu, o Paksie.
Co innego, gdyby się zdecydowano na zapis PAX - samymi dużymi literami; wtedy mogłyby się pojawić takie
postacie, jak PAX-u, o PAX-ie (podobnie: PAN-u, w PAN-ie, PAP-u, w PAP-ie czy PWN-u, w PWN-ie).
Na koniec zwracam uwagę na jeszcze jedną formę z początku niniejszego rozdziału: o Greenie. To miejscownik
nazwiska Greene. W drugim przypadku (dopełniaczu) trzeba napisać Greene'a, w trzecim (celowniku) - Greene'owi, w
piątym (narzędniku) - Greene'em -wszędzie z apostrofem. Znika on, jak zobaczyliśmy, w miejscowniku, w którym
wygłosowe tematyczne n ulega zmiękczeniu.
Ale jest i postać nazwiskowa Green (np. Julien Green) - z wygło-sowym -n. W tym wypadku ani razu nie trzeba
stosować apostrofu: Greena, Greenowi, Greenem.
Powtarzające się i
Jeśli mamy do czynienia z wypowiedzeniem Poszliśmy do kina i obejrzeliśmy ciekawy film, nie powinniśmy
stawiać przecinka przed spójnikiem i łączącym dwa zdania współrzędne - poszliśmy do kina oraz obejrzeliśmy ciekawy
film. Nie będzie przecinka przed i w połączeniach typu Janek i Marcin poszli do kina, w których i spaja
syntagmatycznie dwa wyrazy.
Trzeba natomiast koniecznie zamknąć przecinkiem zdanie podrzędne, chociaż po nim może i wystąpić, np.
Poszliśmy do kina, które nazywa się „Polonia", i obejrzeliśmy ciekawy film; Janek, który jest lekarzem, i Marcin poszli
do kina (wydzielone przecinkami zdania podrzędne: które nazywa się „Polonia" oraz który jest lekarzem.
Stawiamy także przecinek przed powtarzającym się i, np. I zdążyliśmy posprzątać, i poszliśmy do kina; I Janek, i
Marcin poszli do kina; Pojedziemy nad Odrę i będziemy się kąpać, i pogramy w pitkę, i poopalamy się, i wspaniale
spędzimy niedzielne popołudnie. Zauważmy jednak, że występujące w tych wypowiedzeniach i, wymagające przed
sobą przecinka, pełni jednakową funkcję: albo łączy dwa wyrazy (Janek - Marcin), albo łączy zdania (zdążyliśmy
posprzątać mieszkanie - poszliśmy do kina; będziemy się kąpać - pogramy w piłkę - poopalamy się - wspaniale
spędzimy niedzielne popołudnie).
Nie możemy stawiać przecinka przed powtarzającym się i, ale pełniącym inną funkcję składniową, co robią często
ludzie zbyt dosłownie traktujący opisaną regułę interpunkcyjną.
Wrocławski fizyk prof. Bernard Jancewicz, znany ze swych językoznawczych zainteresowań, przysłał mi ostatnio
trzy fragmenty zaczerpnięte z jednego z czasopism swojej branży, z których jeden jest poprawny interpunkcyjnie, dwa
zaś, niestety, grzeszą przestankową nadgorliwością. Oto fragment poprawny: Magnez wiąże się tak silnie z tlenem, że
wypadkowy efekt rozrywania wiązań między żelazem i tlenem i tworzenie nowych wiązań między magnezem i tlenem
daje obniżenie energii potencjalnej. Przed spójnikami i nie postawiono tutaj przecinków, bo każdy z tychże spójników
pełni inną funkcję: pierwszy i trzeci łączą wyrazy (między żelazem i tlenem, między magnezem i tlenem), drugi - łączy
bardziej rozbudowane połączenia słowne (wypadkowy efekt rozrywania wiązań między żelazem i tlenem i tworzenie
nowych wiązań między magnezem i tlenem).
A teraz drugie wypowiedzenie: Przedstawione opracowanie zawiera wiedzę końcową, jaką uczeń powinien wynieść
ze szkoły średniej, jeśli kurs fizyki został zrealizowany na dobrym poziomie obecnie i w przeszłości, i stanowi
właściwą podstawę do podjęcia studiów.
Pierwsze i łączy dwa wyrazy: obecnie i w przeszłości, drugie i - dwa zdania: jeśli kurs fizyki został zrealizowany na
dobrym poziomie obecnie i w przeszłości i stanowi właściwą podstawę do podjęcia studiów. A zatem nie wolno stawiać
przecinka przed drugim i! Poprawny pod względem interpunkcyjnym będzie zapis: Przedstawione opracowanie zawiera
wiedzę końcową, jaką uczeń powinien wynieść ze szkoły średniej, jeśli kurs fizyki został zrealizowany na dobrym
poziomie obecnie i w przeszłości i stanowi właściwą podstawę do podjęcia studiów.
I wreszcie przykład trzeci, dotyczący - jak słusznie zauważa prof. Jancewicz - nieco innej sprawy: Uczniowie będą
wiedzieć, że istnieją procesy samorzutne, i że te części procesu, które nie są samorzutne, muszą być napędzane przez
inne, które nimi są. Tutaj nie zauważono, że spójnik i łączy dwa zdania, które względem siebie są równorzędne,
współrzędne: że istnieją procesy samorzutne i że te części procesu muszą być napędzane przez inne. I tu zatem
przecinek przed i jest zbędny. Poprawna interpunkcyjnie całość powinna wyglądać następująco: Uczniowie będą
wiedzieć, że istnieją procesy samorzutne i że te części procesu, które nie są samorzutne, muszą być napędzane przez
inne, które nimi są.
A ja zakończę ten rozdział i całą książkę powtarzanym od lat apelem o poważne traktowanie problemów
interpunkcyjnych, bo jest ono najlepszą gramatyczną szkolą myślenia.