MIODEK J. Rozmyślajcie nad mową, Choroby, Kultura Języka


Spis treści

Reguły i mechanizmy

Atrakcyjne innowacje

Chciejstwo i inne pomysły Melchiora Wańkowicza

O ciekawych archaizmach w książce Zbigniewa Herberta

Po lekturze „Ptaśka" Williama Whartona

Vaclav Havel - mistrz słowa i intelektu

Skrzydlate słowa

W językowym kręgu rodziny

W językowym kręgu medycyny

Chrystus - chrzest - chrześcijanin

Domus - dom - tum

Prowincjalny - prowincjonalny

Rzecz o rzeczy

Szczyti zaszczyt

Od Sasa do Łasa

Kuźnia - kuźnica - kuzienny - kuźniczy

Postrzegać i spostrzegać

„Gdzie płyniesz Wisłq, księżycu?"

„Spolegliwość aż do bólu

Zagłębie

Pełny dzień ważnych spraw

Zabezpieczanie ciągle żywe

Pieniążki dla małżonki i dzieciaków

Wszystko się przekłada

Cichy -głośny, wyciszyć-nagłośnić

Słowa czułe, słowa zjadliwe

O odlocie - inaczej

„Walniemy sobie zdjęcie!"

Podaj mi swoje namiary

Ja tu tylko sprzątam

Po wszystkim

O pójściu na całego i wkurzaniu się

O rajcowaniu

Dywagacje i enuncjacje

Modna asertywność..

Wcisk, powściąg, wydziw, przekręt

Rabat, czyli opust

Seks-symbol, kicz-wrażliwość, auto-części

Siła słowotwórczej analogii

Tischnerowska mojość

Semix i Jurexbus

Niszczarka i trzymac

Żeńskie przyrostki w odwrocie

„Przebywał na niepowrocie

„Czy mógłby mnie pan odpoczciwić?"

Kulturalny-kulturowy

Atrakcyjne końcówki

Dlaczego szewc i krawiec, a nie krawc i szewiec?

O tacie

Ty podlecu!

Pastuchy - pastusi - pastuchowie

Antagoniści - antagonisty - antagony

Templariuszy czy templariuszów? Jaroszy czy jaroszów?. Uczniów czy uczni? Tysięczny czy tysiączny?

Tym razem - innym razem

Kategorii -kategoryj

Mnie jest to obojętne - jest mi to obojętne

„Pogłaskała mię po twarzy"

„Album domowe"

Diabła warte, śmiechu warte

Popularny - popularniejszy - najpopularniejszy

Pod dwoma czy pod dwiema postaciami?

Zszedłem - poszedłem - wziąłem.

,Juzem w to był wszedł"

Zdrowaś Mario, łaskiś pełna

O przekonywaniu się i oddziaływaniu

O zmieleniu generała

Wylali i śmiali się

Recenzja - druzgocąca czy druzgocząca?

Ewolucja biernika

„Będą służyć wsparciu najuboższych"

Dlaczego proszę pani przegrywa z proszę panią!

Kimkolwiek by byli - podobny do matki

- nakreślony przez plan

Spłonęły sześćdziesiąt trzy hektary, moich pięć córek

Jak to jest ze spójnikami bowiem i zaś?

Jak to jest z zaimkiem się?

Dużą i małą literą

Maryja i Maria

Na święty Maciej skowronek zapiej

0 słowotwórczej giętkości nazwisk

Jakoktochce, Dobrychłop, Sąsiada, Ksiądz, Dzień

Citko, Mleczko, Lato, Lubaszenko

Pawła Huelle czy Pawła Huellego?

Jak odmieniać nazwiska włoskie?

Jak odmieniać nazwiska francuskie?

Sapieha

Staszic

Sobieskie proszę!

„Tam czarnuszka Mołdawianka winogrona słodkie rwie"

Estetyka i wygoda w gramatyce

Puszcza Niepołomska czy Niepołomicka?

Sucha, Susz - suski

Ciechocinek i Poniec

Piasfci - do Piask - piasecki

0 nazwach miejscowych kulturowych

Typy nazw dzierżawczych

Z Katowic do Cieszyna, Pierśćca i Pszczyny

Mogilno i okolice

Toruń

Damboń i Dębska Kuźnia

Chicago - Don Kichot - Don Juan

Od balwierza do kufajki

Kryzys łaciny - wpływ angielszczyzny

Standard -standardowy

Elastyczność i stabilność

Miniwyktady Leszka Krakowskiego

Umowa na czas nieokreślony

Trudna pisownia cząstki by

Kłopoty z ARCHIMEDESEM

O Greenie w Paksie

Powtarzające się i

Reguły i mechanizmy

Wiele osób twierdzi, że dydaktyczna wartość mych telewizyj­nych programów byłaby większa, gdybym ograniczał się w nich do jednoznacznego wskazywania, która forma językowa jest zgodna z oficjalną normą, a która jest błędem. Obudowując te ustalenia kilkunastominutowym wywodem, osłabia pan wyrazistość reguł po­prawnościowych - sądzą niektórzy moi rozmówcy.

Odpowiadam niezmiennie, że suche informacje o poprawności i niepoprawności poszczególnych form podaje słownik. Można w nim przeczytać na przykład, że biernik liczby pojedynczej zaimka wska­zującego ta ma postać tę, że zgodne z normą jest brzmienie sweter, a nie swetr, ze w dopełniaczu liczby mnogiej rzeczownika pomarań­cza można się posłużyć bądź formą pomarańcz, bądź pomarańczy, że w języku potocznym nie razi połączenie Maria Cuńe-Skłodowska, choć nazwisko Curie - jako odmężowskie - powinno być umieszczo­ne na drugim miejscu.

W radiowym czy telewizyjnym programie o języku, w gazetowej rubryce poprawnościowej powinniśmy zawsze wskazać mechanizm, który doprowadził do powstania danego dylematu gramatycznego. To odkrywanie jest szerzeniem wiedzy wyraźnej o języku, uprawia­niem językoznawstwa ogólnego, opisującego funkcjonowanie języ­ka, formułującego prawdy uniwersalne, czyli obowiązujące we wszystkich językach świata.

Biernikowy dylemat -widzę tę czy t q dziewczynę?- jest doskonałą ilustracją prawdy o tym, że formy najczęściej używane zmie­niają się najwolniej. Gdyby frekwencja naszego zaimka była ta­ka jak form moja, twoja, nasza, wasza, tamta, wszyscy używalibyś­my postaci tą i miałaby ona na pewno status normy. Wszak wszystkie zaimki rodzaju żeńskiego zamieniły pierwotną końcówkę biernika -ę (moje, twoje, nasze, wasze, tamte) na -q (moją, twoją, naszą, waszq, tamtą}. Dokonał się ten proces pod wpływem deklinacji przymiotnikowej, która zawsze w bierniku miała końcówkę -ą (wi­zę miłą, ładną, wesołą, zgrabną dziewczynę). Od tego momentu w dziejach naszego języka Polak widzi swoją miłą dziewczynę i nie, jak jeszcze dwieście lat temu, swoje miłą dziewczynę) i jest > sytuacja korzystniejsza, bo dwa wyrazy pełniące identyczną funk­ię składniową (określeń rzeczownika) mają taką samą końców-?-<?•

Skoro to takie wygodne, czemu zaimek ta uparcie się trzyma starej postaci tę, obowiązującej w tekstach oficjalnych? Odpowiedzieliśmy już na to: bo jest formą bardzo często używaną (wskazywanie to w ogóle jedna z najczęstszych czynności życiowych).

A czemu tak wielu rodaków posługuje się mianownikiem swetr, nie zgodnym z normą brzmieniem sweter? Na pewno jest to także :ucieczka przed gwarową postacią typu wiater: skoro w języku literackim obowiązuje wiatr, to pewnie i swetr jest lepszy - rozumują niektórzy.

Głównym sprawcą popularności mianownikowego swetr jest jednak wewnętrzno językowy mechanizm, ujednolicający postacie narów odmienianych przez przypadki wyrazów. Ponieważ nasz iczownik ma w odmianie najczęściej postać tematyczną swetr-vetra, swetr-owi, swetr-em), ludzie przenoszą ją do mianownika tego samego powodu pierwotne mianowniki ociec, szwiec, sjem zo-iy zamienione na ojciec, szewc, sejm; tematy fleksyjne ojc; szewc;

m; występujące w przypadkach zależnych, przeszły do mianownika, bo były częstsze niż wyizolowane postacie pierwszego przypadka).

Kiedy zaś wskazuję równorzędność form dopełniacza liczby mnogiej pomarańczy/pomarańczy, powinienem zwrócić uwagę na szość pierwszej postaci. Oto wszystkie języki świata zmierzają maksymalnego zróżnicowania poszczególnych kategorii gramatycznych. Sprzyja ono jasności, jednoznaczności porozumiewania

Gdy powiem: nie zjadłem pomarańcz, wiadomo, że nie zjadłem <u owoców. Forma pomarańczy to również dopełniacz liczby pojedynczej. Konstrukcja nie zjadłem pomarańczy nie przynosi zatem przejrzystej treściowo informacji, czy mówię o jednej pomarańczy, czy o kilku.

A czemu tak popularna jest kolejność Curie-Skłodowska - swo­iście nielogiczna? Można do tego połączenia dołączyć i takie przy­kłady, jak Boy-Żeleński, Bór-Komorowski czy Grot-Rowecki (tu też właściwe nazwisko nie jest na miejscu pierwszym!). Wydaje się, że mamy w tych wypadkach do czynienia z mechanizmem, który na początku XX stulecia - na materiale z wielu języków świata - od­krył niemiecki filolog Behaghel. Oto w stałych zbitkach wyrazo­wych zawsze na miejscu pierwszym stoi człon krótszy: ład i porzą­dek, lelum polelum, plus minus (po polsku - co znamienne - mniej więcej, a nie więcej mniej!). Pat i Patachon, czuj czuj czuwaj, hip hip hura, esy-floresy itp. Więc i naturalniej brzmi Curie-Skłodowska, choć Curie to nazwisko odmężowskie, które powinno następować po pa­nieńskim Skłodowska (dodajmy, że prawo Behaghla jest tu dodatko­wo wspierane przez zwyczaj francuski; w wydawnictwach znad Sekwany znajdziemy tylko zbitkę Curie-Sklodowska).

Czyż odkrywanie tego typu uniwersalnych mechanizmów nie jest bardziej fascynujące niż suche wskazanie normatywne: mów tak, nie mów tak?!

Atrakcyjne innowacje

Jeden z recenzentów książki Ibisa (Andrzeja Wróblewskiego) „Byki i byczki" (Wybór felietonów i komentarze językoznawcze An­drzeja Markowskiego) napisał w „Języku Polskim":

„Można zauważyć, że wyrazy i znaczenia nie odnotowane w słow­nikach są „podejrzane" i raczej mówi się o nich źle, a jest nie do po­myślenia, by Ibis zachwycił się jakąś innowacją, że urozmaica ję­zyk, jak to się zdarza na przykład profesorowi Miodkowi".

Przyznaję, że innowacje są według mnie szczególną cennością w poczynaniach komunikacyjnych. Ujawnia się w nich twórczy sto­sunek do tworzywa słownego, potwierdzający pełną znajomość ję­zyka ojczystego, o czym często przypomina Noam Chomsky, najwy­bitniejszy lingwista amerykański. Akceptuję więc okazjonalne innowacje funkcjonalnie uzasadnione, odświeżające codzienne za­chowania językowe, służące dysautomatyzacji odbioru poszczegól­nych tekstów i ich destereotypizacji. Powiem więcej: żywa, potocz­na mowa musi być źródłem pulsującym innowacjami! To one bo­wiem są warunkiem życia języka. Nie zawsze to sobie jednak uświa­damiają jego użytkownicy.

Kiedyś jeden z mych znajomych, zdenerwowawszy się na bez­duszność pewnego urzędu, spontanicznie wykrzyknął do pana za biurkiem: „Czy wy naprawdę musicie ten przepis traktować tak że-łaźnie?!". Już nie pamiętam, jak ostatecznie załatwiono sprawę mego kolegi. Wiem natomiast, bo o tym mi głównie chciał wtedy po­wiedzieć, że słuchającego urzędnika prawdziwie zaintrygowała po­stać żelaźnie, typowa tzw. formacja potencjalna, nie będąca w po­wszechnym obiegu, zbudowana jednak absolutnie poprawnie na za­sadzie analogii do takich par przymiotnikowo-przysłówkowych, jak brutalny - brutalnie, taktowny - taktownie, dziwny - dziwnie, godny - godnie, ładny - ładnie, piękny - pięknie. Posłużenie się nią niewąt­pliwie wzmocniło ekspresję wykrzyknienia mojego znajomego. I za to mu chwała!

Tak samo oceniam przysłówek nocnie z jednej z wypowiedzi abpa Józefa Życińskiego: „ Współczesny homo McLuhanensis to osob­nik, który spędza pięć godzin dziennie (nocnie?) przed telewizorem". To tylko w zwyczaju językowym nie utrwaliła się całkowita syme­tria formalno-znaczeniowa między parami dzienny - dziennie i noc­ny - nocnie, w codziennym obcowaniu bowiem ostatnią formą się nie posługujemy. Ktoś jednak, kto umie ją przywołać w odpowied­niej sytuacji komunikacyjnej, potwierdza pełną znajomość możli­wości systemowych polszczyzny i ujawnia swe twórcze zdolności ję­zykowe, a także - co tu ukrywać - dowcip, polot, inteligencję.

Kiedyś jeden z mych kolegów profesorów spontanicznie wypo­wiedział zdanie: przejrzałem już ten komputer opis. Czyzówkom-puteropis, stworzony na zasadzie analogii do maszynopisu, nie jest cywilizacyjnym znakiem czasu? Wszak coraz więcej ludzi „przesia­da się" od tradycyjnej maszyny do pisania do komputera. Przypo­mina mi się w tym momencie żart frazeologiczny Krzysztofa Mętra-ka, który przed laty tradycyjnych kolegów po piórze zamienił w jed­nym ze swych błyskotliwych artykułów na kolegów po długopisie.

Wtedy też ową frazeologiczną zabawę określiłem jako znak czasów, w których pióro przegrało z wszechwładnie panującym długopisem.

Aprobująco odebrałem również zamianę stałego połączenia na domiar złego na na domiar dobrego. To Paweł Głowacki, zachwycony występem Milvy na V Festiwalu Unii Teatrów Europy, w swej recen­zji w „Tygodniku Powszechnym" zdecydował się na zdanie: „Na domiar dobrego Milva nadaje tym gestom i ruchom doskonałość" - z taką właśnie okazjonalną modyfikacją znanego frazeologizmu.

Ludzie pióra, ci, którzy mają „język giętki", chętnie operują tak­że nietypowymi formacjami przedrostkowymi, osiągając cenną styli­stycznie kondensację treści i formy. Z nagromadzeniem tego typu słów zetknąłem się w artykule Andrzeja Drawicza o Władimirze Mak-simowie. Czytam więc np.: „W powieści tej bezwzględnie się nad sobą w y znęca t". Trudno nie zauważyć, że dzięki maleńkiej cząstce przed­rostkowej wy- autor osiągnął maksymalną ekspresję słowa, która zgu­biłaby się przy zastosowaniu tradycyjnej grupy wyrazowej bardzo się znęcał. To wy- informuje również o spełnieniu się owej czynności: wy-znęcał się - tak jak wypocił się, wytańczył się czy wybawił.

„Kiedyś podkłócaliśmy się" - pisze Drawicz w innym zda­niu. Podkłócaliśmy się, czyli kłóciliśmy się, ale nieostro, łagodnie (pod­kłócaliśmy się - tak jak podfruwaliśmy, podpytywaliśmy).

"Ale kiedyś się jeszcze - na znacznie odleglejszym brzegu -dokłó-cimy" - wieńczy swój artykuł wybitny rusycysta. I znów wszyscy wiemy, o co chodzi: kłótnia Drawicza z Maksimowem spełni się kie­dyś do końca.

Gdy przed paroma laty spędziłem dłuższe chwile na rozmowie z Wisławą Szymborską, powiedziałem poetce, że przyznałbym jej Nobla za jeden wers - wyjęty z wiersza „Wszelki wypadek": „Nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu". Bo tylko wybrańcom przyznana jest łaska wymyślenia tak genialnej formacji jak namilczeć się, opartej na - wydawałoby się prostej - analogii do po­wszechnie używanego nadziwić się.

I tylko wybrańcy mogą stworzyć taki tekst poetycki jak „Trzy słowa najdziwniejsze": „Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości. Kiedy wymawiam słowo Cisza, nisz­czę ją. Kiedy wymawiam słowo Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie".

W ostatnim okresie nie rozstaję się z dwoma jeszcze wierszami. Pierwszym z nich jest wstrząsający w odbiorze jeden z ostatnich tekstów zmarłego niedawno Wiktora Woroszylskiego:

Znowu ktoś nieznajomy umarł we śnie To ostatni krzyk (ostatnie milczenie) mody

W ułatwionym świecie przekraczanie granicy bez pieczątki strachu bólu potu Ten model mi pasuje biorę

Nic z tego kręci głową bezsenność.

Tutaj trzeba zamilknąć, więc bardzo cicho zwrócę tylko uwagę na fragment to ostatni krzyk (ostatnie milczenie) mody.

I wreszcie niezwykły jako językowy pomysł wiersz pt. „Przysło­wia" innego zmarłego wielkiego poety - Artura Międzyrzeckiego:

I podchorąży nie zdąży

I uciecze co się odwlecze

I nie patrz końca bądź mądry

I nic się w niepamięci nie pogrąży

I nie każdy jest kowalem swego szczęścia

I nie uświęcają się środki celami

I nie parami chodzą nieszczęścia

Ale wilczymi stadami.

Cóż to za wspaniała i jak filozoficznie głęboka parafraza utartych przysłowiowych fraz: podchorąży zawsze zdąży; co się odwlecze, to nie uciecze; cokolwiek czynisz, czyń rozważnie i patrz końca (ąuidąuid agis, prudenter agas et respice finem); pójść w niepamięć, pokryć niepamię­cią; każdy jest kowalem swego losu; cel uświęca środki; nieszczęścia cho­dzą parami.

Trudno po lekturze tych wierszy nie powtórzyć za Josifem Brodskim, że poezja to największe dokonanie języka.

Chciejstwo i inne pomysły Melchiora Wańkowicza

W artykule abpa Józefa Życińskiego pt. Polińcal correctness w Ko­ściele?, wydrukowanym w „Tygodniku Powszechnym", znalazłem na­stępujące zdanie odnoszące się do poglądów głośnego niemieckiego teologa Hansa Kunga: „W sygnalizowanej argumentacji dominuje logi­ka liryczna, w której główną rolę petni wishful thinking".

W tym samym numerze „Tygodnika" wyczytałem, że niedawno, w 21 rocznicę śmierci Melchiora Wańkowicza, na rogu ulicy Puławskiej i Rakowieckiej w Warszawie, na domu, w którym pisarz mieszkał w la­tach 1958-1973, odsłonięte pamiątkową tablicę.

Miłośnicy autora „Ziela na kraterze" dobrze wiedzą, dlaczego skojarzyłem z sobą te dwa prasowe fragmenty. Otóż Wańkowicz był tym, który postanowił przyswoić polszczyźnie angielską zbitkę wyra­zową wishful thinking, obecną w przytoczonym tekście abpa Życiń­skiego, i wymyślił bardzo ekspresyjne słowo chciejstwo. Przesadą by­łoby stwierdzenie, że zbłądziło ono pod strzechy, nie ulega jednak wątpliwości, że weszło w obieg (do słownika języka polskiego też!), że zna je przeciętny polski inteligent, posługujący się nim wtedy, gdy chce określić działania, w których jest więcej pragnień, marzeń niż zdrowego rozsądku (definicja słownikowa: „przekonanie, że rzeczywi­stość, sytuacja, fakty są istotnie takie, jakie byśmy chcieli, aby były").

Pamiętam, że w przełomowym okresie lat osiemdziesiątych po­jawiało się chciejstwo w burzliwych dyskusjach politycznych. Mówi­ło się wtedy często o naiwnym chciejstwie, politycznym chciejstwie. Widziano w nim wówczas także swojski synonim woluntaryzmu, czyli poglądu przypisującego aktom woli prymat nad wszystkimi in­nymi zjawiskami psychicznymi („Moja wiara, że klasa robotnicza określa charakter naszego kraju, nie jest ani chciejstwem, jak po­wiedziałby Wańkowicz, ani wishful thinking, jak powiedzieliby Anglicy" - czytam np. w wywiadzie, jakiego „Tygodnikowi Powszech­nemu" udzielił w roku 1982 prof. Jan Malanowski).

Melchior Wańkowicz był w ogóle odważnym słowotwórcą. Z cu­downą intuicją odkrywał niewykorzystane możliwości systemu językowego - choćby wtedy, gdy decydował się na użycie formy podziw-nqć- dokonanej postaci czasownika podziwiać. Chciałoby się bowiem - tylko trochę żartobliwie - zapytać: dlaczego my, Polacy, musimy sta­le, wiele razy coś podziwiać? Czyż nie moglibyśmy raz podziwnąć- tak jak Wańkowicz?! Mówilibyśmy wtedy jak on czy jego córki: „Możemy stąd iść - już podziwnęliśmy" (zgorszonych moim wywodem proszę o łaskawą odpowiedź na pytanie: jaka jest formalna różnica między parami wyrazowymi ziewać- ziewnąć, sypać- sypnąć, dźwigać- dźwi­gnąć czy zgarniać - zgarnąć a podziwiać - podziwnqć?!).

Lubił Wańkowicz syntetyczne konstrukcje leksykalne - jedno-słowne odpowiedniki tradycyjnych połączeń wyrazowych. Pisał więc np. nie o robieniu zbiórek, lecz o zbiórkowaniu, nie o wpadaniu na trop, lecz o tropnięciu się.

Poszukiwanie krótkich, zwięzłych i ekspresyjnych wyrażeń do­minowało zawsze w jego twórczości. Dużej fortuny dorobił się przed wojną na reklamowym sloganie cukier krzepi. Jest w nim cały Wań­kowicz: prosty, dosadny, nietuzinkowy, dowcipny. Pisarz był też zresztą szczerze rozbawiony, że lud szybko uzupełnił jego pomysł ry­mującym się zdaniem a gorzała jeszcze lepiej!

Gdybym zaś miał wskazać swój ulubiony Wańkowiczowski frag­ment, wybrałbym bez namysłu ten, w którym autor „Hubalczyków" po­równuje język do rzeki: wchłania ona w swój nurt wszystko, ale u ujścia jest już czysta, klarowna; z językiem jest podobnie. Przywołuję ten tekst prawie zawsze wtedy, gdy dyskutuję z kimś, kto ma do mnie żal o zbyt liberalny stosunek do zjawisk językowych. Jestem bowiem prze­konany, że w tym plastycznym porównaniu Wańkowicza zawarta jest głęboka prawda o języku: w swym rozwoju staje się on coraz lepszym, coraz funkcjonalniejszym narzędziem międzyludzkiej komunikacji.

O ciekawych archaizmach w książce Zbigniewa Herberta

W „Barbarzyńcy w ogrodzie" Zbigniewa Herberta mamy takie trzy fragmenty: „Leon Baptysta odbył iście renesansowe studia w Bolonii, i to w warunkach studenckiej nędzy, gdyż umarł był w tym cza­sie jego ojciec"; „Za ich plecami iści się morderczy zamiar, usymbolizowany w scenę biczowania"; „Posiadał ponad sto zamków, astronomicz­ną fortunę, ogromne wpływy i niepożyte ciało". Jak oceniać formy umarł był, iści się i niepozyty?

Zacznijmy od owego umarł był. Jest to kategoria gramatyczna praktycznie zupełnie dziś już martwa, wykorzystywana od czasu do czasu w celach stylistycznych. Zwie się zaś ona czasem zaprzeszłym (łac. plusquamperfectum). Tworzono ją przez dodanie form czasu przeszłego słowa posiłkowego być do formy z -ł danego czasownika. Wyrażała ona albo czynność dawno minioną, albo wcześniejszą od innej czynności przeszłej.

Następstwa czasowego można by się dopatrzyć w przytoczonym tekście Herberta (najpierw ojciec umarł był - potem Leon Bapty­sta odbywał studia), ale raczej mamy tu do czynienia z ogólnym sztafażem stylizacyjnym: chodzi o podkreślenie dawności opisywa­nych wydarzeń.

Z wielkich ludzi nauki i kultury lubił jeszcze stosować czas za­przeszły znakomity historyk literatury prof. Stanisław Pigoń, zmar­ły w grudniu 1968 roku: „ Tej to wersji znalazłem był i ogłosiłem dwie redakcje bliźniacze" (najpierw znalazłem był- potem ogłosiłem) - czytamy np. w jednej z jego prac. A w innej: ,Jesienią 1922 r., już jako stały współpracownik „Przeglądu Warszawskiego", po drodze do Wilna wpadałem był do redakcji", „W jednej z gazet stara­łem się był przedstawić życie wewnętrzne na wsi powojennej mo­ich stron".

A cóż to jest owo Herbertowskie iścić się? Nietrudno się domy­ślić, że to kolejny archaizm, forma staropolska. Używano jej po­wszechnie do XVIII wieku, rejestruje ją jeszcze „Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z roku 1861. Znaczy ona tyle co „spełniać się, uskuteczniać się, dopełniać się, potwierdzać się" („I wyrzucił je do cudzej ziemie, jakoż dziś j iszczę się" - „Biblia królowej Zofii" z roku 1455, „Bodaj nasze i wasze życzenia iści­ły się" -ze słownika Orgelbranda).

Dziś używamy w języku literackim tylko postaci z przedrostkiem z- („Bodaj nasze i wasze życzenia ziściły się" - powiedzielibyśmy). A szkoda, bo gdyby nadal funkcjonował twór bezprzedrostkowy, mielibyśmy wyrazistą opozycję aspektową: iści się (aspekt niedokonany) - ziściło się (aspekt dokonany). Trwanie czynności iszczenia się oddaje także Herbertowska konstrukcja „iści się morderczy zamiar", zna­cząca tyle co „morderczy zamiar się spełnia, dopełnia się".

Pozostaje do zinterpretowania trzecia forma odbiegająca od po­wszechnego zwyczaju językowego - „niepozyte ciało". Dlaczego nie niespożyte - jak niespożyte siły, niespożyta energia, niespożyty sta­rzec itp.? Współczesne słowniki rejestrują tylko postać z przedrost­kowym s-: niespożyty - „nie dający się wyczerpać, mający niewy­czerpany zapas sił, niezniszczalny".

I w tym wypadku Herbert sięgnął do formy pierwotnej, przyta­czanej przez słowniki dawnej polszczyzny. W staropolszczyźnie ist­niał bardzo pospolity wyraz pożyć - „pokonać kogoś, sprostać ko­muś" („Wojną trudno go pożyć, bronią trudno zwyciężyć" - pisał Cyprian Bazylik w XVI wieku). Knapski w swym „Thesaurusie" z roku 1621 przytacza przysłowiowe wyrażenie pożyć sęku, mające znaczyć tyle co dzisiejsze zgryźć orzech, czyli „uporać się z trudno­ścią". Formami imiesłowowymi utworzonymi od tegoż czasownika były postacie pożyty i niepożyty („We wszelkim nieszczęściu i ty bądź niepożyty", „Potłukł zbroje niepozyte, spalił tarcze nieprzebite" - pisał Jan Kochanowski).

W przywołanym tu już słowniku Orgelbranda z roku 1861 też jeszcze znajdujemy hasło niepożyty - „nie dający się pożyć (czyli nie dający się zniszczyć, pokonać)", „niełatwo ulegający zepsuciu, zniszczeniu, upadkowi", „długotrwały, wieczysty". Postaci z s-w ogóle jeszcze w leksykonie nie ma, choć już w XVI stuleciu zaczę­ła się ona pojawiać („Przyjaciół moich wszystkich spożywał, pości­nał, wsi ich spalił, czci poodsądzywał" - czytamy na przykład w prze­łożonym przez Piotra Kochanowskiego „Orlandzie szalonym"). Przez wtórne, brzmieniowe skojarzenie z czasownikiem spożyć -„zjeść" - utrwaliła się ona w końcu na dobre.

W efekcie mamy dziś do czynienia z parą wyrazową z punktu widzenia językowej logiki nieuzasadnioną: spożyty - „zjedzony", ale niespożyty - nie „niezjedzony", lecz „niezniszczalny, nie dający się wyczerpać".

Jakie prawdy ogólne płyną z tych rozważań? Pierwszą, odnoszą­cą się do formy czasu zaprzeszłego umarł był, można by sformułować następująco: w językową przeszłość odchodzą konstrukcje, któ­re ostatecznie okazują się gramatycznym balastem. W codziennym obcowaniu zupełnie wystarcza czas przeszły (umarł, napisałem, przeczytaliście, wykonali), wyrażenie zaś temporalnego następstwa to doprawdy informacyjny luksus, z którego można zrezygnować.

Prawda druga odnosi się do form iścić się i niepożyty. Nie ma ich, niestety, we współczesnej polszczyźnie, choć mieściły się one w lo­gicznym porządku znaczeniowym (iścić się - ziścić się jak jechać-zje­chać, mężnieć - zmężnieć; pożyty „pokonany" - niepożyty „niepoko­nany, niezniszczalny" jak mały - niemały, miły - niemiły, kolorowy -niekolorowy).

Tu ciśnie się pod pióro wniosek inny: powinniśmy pamiętać o tym, że logika nie zawsze jest ostatecznym prawodawcą w języku; silniejsze od niej okazują się często inne czynniki.

Po lekturze „Ptaśka" Williama Whartona

Kiedy w maju 1996 roku przygotowywałem się do spotkania z Williamem Whartonem, sięgnąłem do jego „Ptaśka" w tłumaczeniu Jolanty Kozak. Niniejszy rozdział chciałbym poświęcić pięciu jego fragmentom. Oto dwa pierwsze: .Jeszcze jedno jajko leży nie wyklute. To znaczy, że małych jest cztery"; „Nowe pisklaki rodzą się wszystkie jednego ranka. Są cztery".

Nie zgłaszam żadnych poprawnościowych zastrzeżeń do zdania ostatniego. Mamy w nim do czynienia ze związkiem zgody między podmiotem i orzeczeniem w liczbie mnogiej. Składnia taka obowią­zuje przy liczebnikach przedziału dwa-cztery: pisklaki są cztery -tak jak np. cztery kobiety stoją, trzy auta jadą, dwadzieścia dwie oso­by przyszły.

Nie mogę jednak zaakceptować zdania z pierwszego wypowie­dzenia: „Małych jest cztery". Poprawne byłyby konstrukcje małych jest pięć czy małych jest sześć - tak jak pięć kobiet stoi, sześć aut je­dzie, dwadzieścia siedem osób przyszło - ze składnią rządu obowiązującą przy liczebnikach powyżej czterech, czyli z podmiotem w do­pełniaczu i orzeczeniem w liczbie pojedynczej. Ponieważ w tekście mówi się o czterech ptaszkach, należało całemu wypowiedzeniu nadać formę następującą: Jeszcze jedno jajko leży nie wyklute. To znaczy, ze są cztery małe".

A dlaczego tak często się słyszy niepoprawne połączenia typu padło cztery bramek, przyszło dwadzieścia trzy osoby, zostało dwie mi­nuty - zamiast padły cztery bramki, przyszły dwadzieścia trzy osoby, zostały dwie minuty? Odpowiedź jest prosta: połączeń z liczebnika­mi powyżej czterech, przy których obowiązują związki rządu, jest więcej i dlatego mamy ochotę, by tym typem składni objąć wszyst­kie konstrukcje z liczebnikami. Działa tu zatem ogólno językowy mechanizm upraszczający (proszę zauważyć, że także na gotowych formularzach druków znajdują się tylko czekające na związki rządu połączenia typu: przybyło—osób, opuścił—godzin, ukończyło bieg—za­wodników).

A teraz dwa następne fragmenty „Ptaśka": „No i tak wszystko apiać od początku", ,Juz teraz widzę, jak łatwo byłoby mi zrobić z sie­bie wielkiego gieroja". Mamy w nich dwa wyrazy rosyjskie: apiać -„znów, znowu, w kółko" i gieroj - „bohater".

Oba te słowa funkcjonują w naszym codziennym językowym ob­cowaniu, wzbogacając - jak pńkaz czy bumaga - jego ekspresję. Ale język rosyjski to sąsiad naszej polszczyzny, pozostający z nią od wie­ków w ścisłych kontaktach. Czy wplatanie potocyzmów-rusycyzmów do wypowiedzi chłopców amerykańskich-bohaterów „Ptaśka", które­go akcja toczy się w latach trzydziestych naszego stulecia, jest styli­stycznie uzasadnione?

Dotykam tu, oczywiście, niuansów pracy translatorskiej, ale myślę, że moje wątpliwości nie są bezzasadne. Jestem natomiast absolutnym zwolennikiem takich pomysłów słowotwórczych jak ten, z którym się zetknąłem w jeszcze jednym fragmencie książki Whartona: „Właśnie skończyłem krzątać się przy ptakach iż utęsknie­niem czekam na tegonocny sen". Skoro mamy w języku polskim for­mację tegoroczny, dlaczego nie moglibyśmy czasem posłużyć się analogiczną strukturą tegonocny czy - dajmy na to - tegoletni?! Czynny stosunek do ojczystego języka przejawia się właśnie w zdol­ności do tworzenia tego typu słów, pozostających w całkowitej zgodzie z regułami systemowymi, tyle że nie wspieranych powszech­nym zwyczajem społecznym. Raz jeszcze więc zachęcam wszystkich użytkowników polszczyzny, by korzystali z przebogatych możliwości systemu językowego. Zdolność przetwórcza polskich słów jest prze­cież niebagatelnym atutem stylistycznym.

Vaclav Havel - mistrz słowa i intelektu

W rozmowach prywatnych oraz w wystąpieniach publicznych często ujawniam swój więcej niż serdeczny stosunek do czeskiego pisarza i prezydenta Vaclava Havla. Jest on moją wielką sympatią polityczną i intelektualną. Toteż gdy w grudniu roku 1992 otrzymy­wał doktorat honoris causa naszego Uniwersytetu Wrocławskiego, uroczystość ta stała się dla mnie pretekstem do poświęcenia jedne­go z odcinków telewizyjnej „Ojczyzny polszczyzny" językowym pro­blemom związanym z jego imieniem i nazwiskiem.

Ale i sam Vaclav Havel, a nie tylko jego imię i nazwisko, zasłu­guje na szczególne potraktowanie. Im dłużej obcuję z tekstami cze­skiego prezydenta, tym coraz bardziej utwierdzam się w przekona­niu, że jest on nie tylko wielkim myślicielem, intelektualistą, lecz także wytrawnym mistrzem słowa.

Czyż nie było oratorskim majstersztykiem jego przemówienie na powitanie w Czechosłowacji papieża Jana Pawła II? Osią kon­strukcyjną tej słynnej przemowy uczynił wtedy Havel niezwykłe składniowo i treściowo wypowiedzenie nie wiem, czy wiem, co to jest cud. Powtórzone około dziesięciu razy - w konstrukcjach typu: Nie wiem, czy wiem, co to jest cud, ale cudem jest to, że jesteś tu dzisiaj; nie wiem, czy wiem, co to jest cud, ale cudem jest to, ze jesteś w wolnej, su­werennej Czechosłowacji - wejdzie kiedyś z pewnością do podręczni­ków retoryki (nieodparcie nasuwa się tu skojarzenie z powtórzenia­mi, należącymi do typowych figur stylistycznych Biblii, np. Biada wam, uczeni w piśmie i faryzeusze, obłudnicy - siedem razy powtórzo­ne we fragmencie Ewangelii św. Mateusza 23,13-36).

Zachwycające językowo było przemówienie prezydenta Repu­bliki Czeskiej z okazji wręczenia mu Nagrody Karola Wielkiego za zasługi na rzecz integracji europejskiej (uroczystość odbyła się 15 maja 1996 roku w Akwizgranie). Głębokie myśli o perspektywach naszego kontynentu Havel rozwinął, wychodząc od...etymologii Europy: „Sprawdziłem niedawno - powiedział, skąd właściwie Euro­pa wzięła swoją nazwę i nieco zaskoczony stwierdziłem, że zdaniem wielu badaczy termin ten ma swój prapoczątek w akadyjskim słowie erebu, które oznacza zmierzch lub zachód słońca. Na pierwszy rzut oka może się wydać, iż tego rodzaju odkrycie nie nastraja zbyt optymi­stycznie: wszak słowo zmierzch łączymy tradycyjnie z wyobraże­niem jakiegoś końca, zaniku, porażki, upadku lub zbliżającej się śmier­ci. Pod pewnymi względami są to skojarzenia uzasadnione; wraz ze zmierzchem rzeczywiście coś się kończy. Ale też od niepamiętnych cza­sów to właśnie wieczór był porą, kiedy człowiek zastanawiał się nad tym, co zrobił w ciągu dnia, nad sensem lub bezsensem swoich działań, oraz snuł plany na dzień następny".

Więc jak będzie z naszą Europą? Czy mamy rzeczywiście do czy­nienia z jej zmierzchem, czy z niepowtarzalną szansą cywilizacyj­ną? Mówi Havel: „Wydaje mi się, ze owa chwila zmierzchu, będąca okazją do autorefleksji, mobilizuje nas, byśmy pamiętali o tradycji eu­ropejskiej, przyznając otwarcie, że istnieją wartości, które są ważniej­sze i większe od naszych doraźnych działań, i że jesteśmy odpowiedzial­ni nie tylko wobec swojej partii, swojego elektoratu, swojego lobby czy państwa, ale de facto wobec całego rodzaju ludzkiego, łącznie z tymi, którzy przyjdą po nas, i że wreszcie, w ostatniej instancji, werdykt o wartości naszych czynów zapadnie zupełnie gdzie indziej niż w krę­gu śmiertelników, którzy nas otaczają".

To ostatnie zdanie kieruje nasze myśli w stronę transcendencji. I ona jest nieustannie obecna w tekstach Havlowych. W znanych, pisanych z więzienia „Listach do Olgi", będących moją ulubioną lekturą filozoficzną, Boga nazywa Havel niezmiennie horyzontem absolutnym („Tylko poprzez ten świat mogę się odnosić także do tego wyższego, absolutnego horyzontu"), W przemówieniu akwizgrańskim pojawiają się inne określenia: Sędzia nad gwiazdami (powtórzone za Fryderykiem Schillerem w zdaniach: „Życie w świętym kręgu wol­ności wymaga przysięgi i zobowiązania w obliczu Sędziego nad gwiaz­dami", ,Jak gdybyśmy już całkiem zapomnieli o Tym, który jest Sędzią nad gwiazdami"), Autorytet („Wolność możliwa jest tylko wtedy, gdy bierze na siebie odpowiedzialność przed Autorytetem, który ją przewyż­sza"), Ten, w którego Europa wierzy już od dwóch tysiącleci.

To ostatnie stało się podstawą pointującego fragmentu akwizgrańskiego przemówienia: „Najwięcej dla świata uczynimy wówczas, gdy będziemy działać w zgodzie z nakazami naszego sumienia, czyli tak, jak sądzimy, że chcielibyśmy postępować wszyscy. Europa musi pokornie i bez ostentacji wziąć na swoje ramiona krzyż dzisiejszego świata i naśladować Tego, w którego wierzy już od dwóch tysiącleci, ale w imię którego wyrządziła także sporo zła. Wówczas zdoła wypełnić najlepszą treścią owo pojęcie zmierzchu, któremu podobno zawdzięcza swoje imię" (cytowane fragmenty przemówienia akwizgrańskiego przełożył z czeskiego Andrzej Babuchowski - „Gość Niedzielny" z 16 czerwca 1996 roku; fragment „Listów do Olgi", PWN, Warsza-wa-Wrocław 1993 - w tłumaczeniu Elżbiety Szczepańskiej).

24 kwietnia 1997 roku Havel przemówił w Bundestagu. Tym ra­zem przedmiotem jego rozważań stało się słowo ojczyzna: „Rozumie­my zwykle pod tym pojęciem - powiedział - kraj, gdzie żyje naród, do którego należymy. Kiedy dzisiaj powie się ojczyzna, większość ludzi będzie rozumiała ją jako strukturę zamkniętą, z góry daną, poddającą się dokładnej definicji i nie prowokującą do dalszych rozmyślań".

Czy takie rozumienie jest jedynie możliwe, słuszne i rokujące jakieś perspektywy? Czy nie należałoby zjawiska ojczyzny przynaj­mniej raz jeszcze zanalizować? Mówi Havel: „Najczęściej używanym i najbardziej odpowiednim słowem na oznaczenie tego, co po czesku na­zywa się ojczyzną, jest Heimat. Pochodzi ono z pragermańskiego słowa h e im a, które oznaczało nie tylko świat nam bliski, doskonale znany, a więc jedną z warstw naszych stron rodzinnych, lecz również świat i wszechświat w ogóle, w całości, a więc unwersum. Podobnie sta-roislandzkie słowo heimpekja znaczy mówić o stronach rodzinnych i ojczyźnie, ale także rozmyślać o wszechświecie, a więc filozofować".

Co się kryje za tą pierwotną dwuznacznością słowa ojczyzna? Według czeskiego dramaturga i prezydenta wyjaśnienie jest pro­ste: „Ojczyzna najwyraźniej była kiedyś rozumiana jako pewne uobecnienie świata, jako jego obraz czy też możliwość wejrzwna~w~je-go głąb. To, co doskonale znamy, co nas otacza, w czyrwcS^ewrf^ stopnia się orientujemy, czego bezpośrednio doznajemy ff doświadcz-my, było jak gdyby jedynie powierzchnią kryształu, w i cały kosmos. Ojczyzna czy strony rodzinne - tak rozumiane - nie wy­dzielają nas bowiem z wszechświata, ale przeciwnie - z wszechświatem owym nas wiążą. Tak więc pierwotne słowo ojczyzna nie oznacza żadnej zamkniętej struktury, ale przeciwnie - strukturę otwierającą. Jest to most między człowiekiem a kosmosem, odwołanie tego, co zna­ne, do tego, co nieznane, tego, co widzialne, do tego, co niewidzialne, te­go, co zrozumiałe, do tego, co tajemnicze, tego, co konkretne, do tego, co ogólne. Jest to pewny grunt pod nogami, grunt, na którym człowiek stoi, by móc się wspinać ku niebu" .

A ja myśli te chciałbym dopełnić słowami ks. prof. Janusza St. Pasierba: „Małe ojczyzny uczą żyć w ojczyznach wielkich, a przede wszystkim - w wielkiej ojczyźnie ludzi".

Skrzydlate słowa

Oto fragment artykułu Leopolda Ungera z jednego z numerów „Gazety Wyborczej": „Bez nowej zreformowanej Unii jej poszerzenie w ogóle nie wchodzi w grę. Dokument z Turynu jest więc ważny dla Warszawy, Pragi itd. I choć lista określonych w nim priorytetów odbie­ga od oczekiwań PECO, to trzeba się z tym pogodzić. Jak? Ano, jak za­wsze w Polsce, sięgając do wieszczów. Można optymistycznie za Słowac­kim powiedzieć: Niech żywi nie tracą nadziei albo pesymi­stycznie za Mickiewiczem: Kto wchodzi do mnie, żegna się z nadzieją".*

Bardzo znamienne i słuszne jest stwierdzenie „Brukselczyka" o stałym w Polsce sięganiu do wieszczów. Aleksander Bocheński w „Rzeczy o psychice narodu polskiego" powie z nutą sarkazmu, że ideałem Polaka było zawsze napisanie poematu i oddanie życia w bitwie. Językowym zaś znakiem wyjątkowej roli literatury w dzie­jach naszego narodu jest stała jej obecność w różnego typu tek­stach w postaci tzw. skrzydlatych słów, czyli często przytaczanych cy­tatów ze znanych utworów, wchodzących do frazeologii języka po­tocznego i odgrywających w nim rolę aluzyjnych powiedzeń stosowanych w odpowiednich sytuacjach, nierzadko bez wyraźnej świa­domości ich pochodzenia.

Odnajdujemy je przede wszystkim w nagłówkach prasowych. Bo i tytuł w tytule to jeden z najbardziej ulubionych środków styli­stycznych ludzi pióra. I tak np. tytułem publikacji o jakichś bezsen­sownych przedsięwzięciach są bardzo często „Syzyfowe prace" (po­wieść Żeromskiego), a o beznadziejnym czekaniu na coś - „Czeka­jąc na Godota" (sztuka Becketta). Jeśli czekanie jest neutralniej-sze pod względem emocjonalnym, pojawiają się modyfikacje Bec-kettowskiego oryginału - typu Czekając na rzemieślnika. Czekając na formę. Czekając na remont.

A teraz inne przykłady - dosłowne przytoczenia tytułów literac­kich: „Samotny biały żagiel" - podpis pod zdjęciem łabędzia (por. po­wieść Katajewa), „Obcy" - art. o opuszczonym przez wszystkich czło­wieku (por. powieść Camusa), „Ożenek" - relacja sądowa (por. sztukę Gogola), „Piekło kobiet" - art. o przerywaniu ciąży w Nowej Zelandii (por. szkic Boya-Żeleńskiego), „Zaczarowane koło" - art. o sytuacji w polskim teatrze (por. sztukę Rydla), „Szlachetne zdrowie"- art. po­święcony problemom zdrowotnym (por. fraszkę Kochanowskiego), „Jesienna nuda" (por. sztukę Niekrasowa), „W poszukiwaniu straco­nego czasu" - reportaż z dnia na budowie (por. powieść Prousta).

Najczęściej pojawiają się parafrazy znanych tytułów: „Tropami Smętka" - reportaż ze spływu kajakowego na Mazurach (por. Wańko-wicz, „Na tropach Smętka"), „Alchemik słowa" - wspomnienie o Ja­nie Parandowskim (por. tegoż „Alchemię słowa"), „Sportowa smuga cienia" (por. Conrad, „Smuga cienia"), „Stary człowiek i życie" (por. Hemingway, „Stary człowiek i morze"), „Traktat o pozornej robocie" (por. Kotarbiński, „Traktat o dobrej robocie"), „Wiatr od—Pogoni", „Wiatr od gór" (por. Żeromski, „Wiatr od morza"), „Żywot człowieka aktywnego" (por. Rej, „Żywot człowieka poczciwego"), „Kanada pachnąca muzyką" (por. Fiedler, „Kanada pachnąca żywicą"), „W 96 filmów dookoła świata" - relacja z festiwalu filmów krótkometrażowych w Oberhausen (por.Yeme, „W 80 dni dookoła świata"), „Pojed­nanie z bronią" - art. o zjeździe Stowarzyszeń Muzeów Broni (por. He­mingway, „Pożegnanie z bronią"), „Trzeźwemu biada?" - art. o pla­dze pijaństwa (por. Gribojedow, „Mądremu biada"), „Rękopis znale­ziony w operze" - relacja z festiwalu piosenki w Sopocie (por. Potocki, „Rękopis znaleziony w Saragossie"), „Miłość w bardzo starych de­koracjach" - rec. przedstawienia „Spór" wrocławskiej pantomimy (por. Różewicz, „Śmierć w starych dekoracjach"), „Dyscyplina nie­jedno ma imię" (por. la Mure, „Miłość niejedno ma imię").

Tytuły literackie to, oczywiście, niewyłączne skrzydlate słowa. Jesz­cze popularniejsze są fragmenty znanych wierszy, dramatów czy powie­ści. Zdecydowanie najczęściej Polacy nawiązują do twórczości Mickie­wicza: „Gwałt gwałtem się odciska" (tytuł relacji o próbie zbiorowego gwałtu w Rumunii, zakończonej—pobiciem i puszczeniem nago gwałci­cieli przez niedoszłą ofiarę - dziewczynę trenującą karate), „Ciemno wszędzie" (art. o sytuacji polskiego brydża), „Głucho wszędzie" (art. o sytuacji polskiej piłki nożnej), „Mierz fundację na zamiary", „De cię trzeba cenić..." (art. o rękopisie „Pana Tadeusza)", „Zbłądzili pod strze­chy", „Patrzaj w serce" (art. o transplantacji serca), „Szkoła męczy, nu­dzi, przestrasza", „Nam strzelać nie kazano" (ulubiony nagłówek dziennikarzy sportowych, gdy piszą sprawozdanie z meczu, który się za­kończył wynikiem bezbramkowym), „Kobieto, puchu marny", „Kraj lat dziecinnych", „Nasz naród jak lawa", „Do przyjaciół Moskali".

Przywoływani są i inni klasycy: Słowacki („Smutno mi, Boże", „Dwa na końcach swych przeciwnych bogi", „Nie pójdę z wami waszą drogą kłamną", „Duchowi memu dała w pysk", „Język giętki", „Milcz, serce"), Norwid („Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba...", „Odpo­wiednie dać rzeczy słowo", „Polska przemienionych kołodziejów", „Ideał sięgnął bruku", „Ojczyzna jest to wielki zbiorowy obowiązek", „W krainie schorowanej wyobraźni"), Fredro („Paweł i Gaweł", „Zupa z gwoździa", „Nie uchodzi, nie uchodzi", „Osiołkowi w żłoby dano", „Wolnoć Tomku w swoim domku", „Znaj proporcją, mocium panie'^), Wyspiański („A to Polska właśnie", „Trza być w butach na weselu", „A tu pospolitość skrzeczy", „Teatr mój widzę ogromny", „Cóż tam, panie, w polityce?", „Co się w duszy komu gra", „Chocholi taniec").

Wszystkim przytoczonym tu konstrukcjom przysługuje szcze­gólna moc sugestii zbiorowej. Skrzydlate słowa literatury to polska ^specyfika kulturowo-językowa^ może zanikająca, może coraz bar­dziej elitarna, ale istotnie wpływająca na wyobraźnię przeciętnego użytkownika polszczyzny.

Trudno jednak nie zauważyć, że coraz natarczywiej jest dziś ona atakowana przez inne obiegowe formy językowe, takie jak fragmenty piosenkarskich szlagierów (To byty piękne dni, Dziwny jest ten świat, A mnie jest szkoda lata, Kolorowe jarmarki, Kochać - jak to łatwo powiedzieć. Jadą wozy kolorowe) czy slogany reklamowe.

Znakiem czasu jest kariera tych ostatnich. Dzieci potrafią nimi dialogować przez kilka minut! Sam się przyłapuję na natychmiasto­wych skojarzeniach leksykalnych typu warto - z Wartą warto, wizja - to nie wizja, to Vizir czy najlepsze - podaj to, co najlepsze. Złości mnie to nieraz - tak jak się niecierpliwię, gdy nie mogę się docze­kać na ten czy inny program telewizyjny (zwłaszcza mecz piłkar­ski!), skazany na poprzedzającą go serię reklam. Wiem jednak do­brze, że stanowią one integralną część kultury masowej, a jej for­muły zaczynają pełnić funkcję właśnie skrzydlatych słów.

Wystarczy na przykład, że jakiś tekst prasowy poświęcony jest szeroko pojętemu praniu, czyszczeniu, a już zdecydowana większość dziennikarzy decyduje się na nagłówek Ociec, prać?!, będący powtó­rzeniem najpopularniejszego chyba sloganu-cytatu z Sienkiewicza.

Zdarza się, że jakiś fragment przechodzi znamienną drogę od piosenkarskiego szlagieru - przez tekst reklamowy - do elitarnego czasopisma. Oto Andrzej Rosiewicz zaśpiewał najpierw Czy lubi pa­ni czaczę, czy czaczępani zna?. Później pojawiła się znana modyfika­cja reklamowa: Czy lubi pani ATLAS, czy ATLAS pani zna?, a w koń­cu „Tygodnik Powszechny" zdecydował się na tytuł Czy lubi pani Czycza, czy Czycza pani zna? (artykuł-wspomnienie o zmarłym pisa­rzu Stanisławie Czyczu).

W tym momencie trzeba postawić pytanie: czy tego typu po­mysł nie jest stylistycznym zgrzytem? Nie może tutaj nie razić wy­raźny kontrast między frywolnym charakterem konstrukcji-pierwowzoru a okolicznościami (czyjaś śmierć), które sprowokowały auto­ra do tej modyfikacji.

Podobnie wypada ocenić zachowanie pewnego profesora, który w poważnym programie telewizyjnym zaczął swą wypowiedź od słów:

„To, co mam do przekazania, wypowiem z pewną taką nieśmiałością", będących - oczywiście - nawiązaniem do reklamowego wyrażenia z pewną taką nieśmiałością, dotyczącego podpasek higienicznych.

Nie razi trawestacja tej konstrukcji w dowcipnym felietonie, którego autor pisze o jednym z polityków, że z pewną taką kabareto­wą zuchwałością demonstrował pistolecik.

Inny felietonista nie napisał o jednoczesnej jeździe na rowerze i rozmowie przez telefon komórkowy, lecz myśl tę zwerbalizował na­stępująco: ,Jqłem w duchu wychwalać ideę jazdy na rowerze i rozmo­wy przez telefon komórkowy w jednym". Jest to, naturalnie, para­fraza szamponu i odżywki w jednym.

Ten ostatni slogan tak działa na wyobraźnię ludzi pióra, ze jego modyfikację zdarzyło mi się znaleźć w jeszcze jednym wycinku pra­sowym: „Pomnik trzy w jednym przypomina ruską babę: dwa starsze pomniki ukryte sq we wnętrzu trzeciego, najnowszego". Nagłó­wek zaś całego artykułu brzmiał: Jak Kłodzko na pomnikach oszczę­dza. TRZY W JEDNYM.

Powiedzmy wreszcie, że w czasie kampanii prezydenckiej na pewno nie byłoby haseł Bądź sobą. Wybierz Wałęsę i Pietrzak krzepi, gdyby wcześniej nie zapadły w powszechną świadomość językową slogany Bądź sobq. Wybierz Pepsi i Mars krzepi (ten ostatni jest trawestacją znanego przedwojennego Cukier krzepi, wymyślonego -jak wiemy - przez Melchiora Wańkowicza).

Jak widać, wiele sloganów reklamowych wzbogaciło polski sys­tem stylistyczny, funkcjonując na zasadzie skrzydlatych stów. Jeśli nie dochodzi do wyraźnej dysharmonii formy i treści, jak w dwu opi­sanych wyżej przykładach, nie może być mowy o konflikcie tekstu re­klamowego z szeroko pojętą kulturą języka.

W językowym kręgu rodziny

Terminologię rodzinną tworzyła kiedyś wielka grupa wyrazowa. To rozbudowane słownictwo, precyzyjnie określające poszczególne stopnie pokrewieństwa, ściśle oddzielające przodków po mieczu (agnati post gladium) od przodków po kądzieli (agnati post fusum), okazywało się jednak coraz mniej przydatne w miarę zacieśniania się familijnych więzi tylko do kręgu osób sobie najbliższych: ojca, matki, babci, dziadka, brata, siostry, wujka, ciotki. Nie można się więc dziwić, że odeszło w językową przeszłość.

Któż z nas, współczesnych, zna na przykład dawną snechę, sneszkę, czyli synową? Owa snecha zwała braci mężowych dziewierzami, siostry męża - zełwami, zołwami lub zełwicami, a żony braci mężo­wych - jątrwiami albo jqtrewkami. Rodziców męża snecha określa­ła przez całe wieki jako świekrów, ją samą zaś nazywano także czę­sto niewiastkq (bo nic się o niej nie wiedziato, gdy wchodziła do ro­dziny; to określenie znane jest do dziś na Śląsku).

Teściami (dawn. częściami) byli tylko dla męża rodzice żony. Ten­że mąż nazywał brata żony (dzisiejszego szwagra) szurzym. Już w XVI wieku zapomniano zupełnie o nieciach i nieściorach - potomstwie bra­ta lub siostry. Syn brata to dziś bratanek, córka brata - bratanica, syn siostry - siostrzeniec, a córka siostry - siostrzenica. Kiedyś funkcjono­wały jeszcze takie postacie, jak synowiec, brataniec, bratan, braciniec (dwie ostatnie - głównie na Śląsku), synowica, siestrzan, siestrzanek, siestrzanka.

Ciotą, ciotko, była i jest zarówno siostra ojca, jak i matki. Na na­szych oczach obumiera stryj, stryjek, czyli brat ojca, wyparty przez wuja, wujka, który kiedyś oznaczał tylko brata matki. Ciotką i wuj­kiem są dziś za to dla najmłodszych także przyjaciele i bliscy znajo­mi ich rodziców, co jest potwierdzeniem odchodzenia od dalszych związków familijnych ku relacjom koleżeńskim, opartym na wol­nym wyborze.

Na nieuchronne odejście z codziennego obiegu językowego ska­zane są i takie określenia, jak stryjna, stryjenka - „żona stryja", wuj-na, wujenka - „żona wuja". Nikt też już męża ciotki nie nazwie nacio-tem czy pociotem (ostał się jeszcze żartobliwy podatek - „daleki krew­ny"). To również jest obecnie pojemny znaczeniowo wuj, wujek.

Dziecko to historyczne zdrobnienie. Kiedyś było w powszech­nym obiegu dziecię, a także zupełnie dziś nieznane czędo. Warto wspomnieć, że formy wnuk i wnuczka tez miały postacie oboczne - wnęk i wnęka.

Ojciec i matka to, oczywiście, rodzice, ale rodzic był aż do po­czątków naszego stulecia tylko „ojcem" („napirwszy nasz rodzic Adam" - pisał na przykład Szymon Starowolski pod koniec XVI wieku, „syn nie poszedł w siady swego rodzica" - czytamy u Hen­ryka Mościckiego, urodzonego w roku 1881), rodzica zaś to jesz­cze dla Mickiewicza synonim matki (w „Konradzie Wallenro-dzie": „Wilija, naszych strumieni rodzica, dno ma złociste i niebie­skie lica"). Jak wiemy, szerzy się obecnie zwyczaj określania mianem rodzica - albo ojca, albo matki (ja aprobuję tę ewolucję for-malno-znaczeniową, ale wielu normatywistów ciągle jej nie akcep­tuje).

Ojciec, jak już wiemy z pierwszego rozdziału tej książki, miał pierwotne brzmienie ociec. Wtórne ;' w tym rzeczowniku jest fone­tycznym efektem powszechnego w XV/XVI wieku przekształcania się grup głoskowych -cc-, -dźc- w -je-. Ponieważ od dopełniacza zaist­niały artykulacyjne warunki tej dźwiękowej ewolucji (formy occa, occu, oćcem, oćcze przekształciły się w ojca, ojcu, ojcem, ojcze), także i mianownikowy ociec wchłonął to wtórne j (wyrównał się w ten spo­sób temat fleksyjny tego rzeczownika).

Matka - historyczne zdrobnienie, urobione przyrostkiem -ka -jest słowem o praindoeuropejskim rodowodzie. Jego prasłowiańska postać to mati, kontynuowana na gruncie polskim jako mąci, a potem mac(w dopełniaczu: macierze, stąd macierz). Szokująca dla współcze­snych użytkowników polszczyzny może być informacja, że jednym z synonimicznych określeń matki była też... maciora. W przejmują­cych XV-wiecznych „Żalach Matki Boskiej pod krzyżem" czytamy:

„Proścież Boga, wy miłe i żądne („potrzebujące") maciory, by wam nad dziatkami nie były takie to pozory („widoki")". Dopiero później dokonała się ewolucja znaczeniowa maciory, dziś oznaczającej „sa­micę świni".

Inne formy żeńskie też zresztą zmieniały swe treściowe zakresy i stylistyczne zabarwienia. I tak towarzyszką życia męża była naj­pierw małzona, małżonka (skrzyżowanie niemieckiego pnia Mahl i ro­dzimej żony). Żona natomiast długo była najpowszechniejszym ogól­nym określeniem osoby płci żeńskiej. Stała się ona nazwą matrymo­nialną, gdy kobieta przestała być wyrazem frywolnym, a nawet obraź-liwym (jedna z bohaterek „Sejmu niewieściego" Marcina Bielskiego, tworzącego w XVI wieku, skarży się: „Męże nas ku więtszemu zelże­niu kobietami zową") i mogła przyjąć funkcję neutralnego pod względem stylistycznym określenia istoty płci żeńskiej (z kolei nie-nacechowana ekspresyjnie dziewka, synonim dziewczyny, stała się z czasem słowem o wybitnie ujemnym znaczeniu - „kobieta lekkich obyczajów").

W szkicu tym przywołałem kilka form funkcjonujących w bli­skiej mi gwarze śląskiej. Rejestr ten mógłbym uzupełnić o takie postacie, jak ojce, ojcowie - „rodzice" (powszechnie znane i w innych regionach), cera - „córka", chmoś- „kum", gniozdurek - „najmłod­sze dziecko w domu", libsta - „narzeczona", potek, potka - „chrzest­ny, chrzestna", starka - „babcia", staroszek, starzyk - „dziadek", ta-cik - „ojciec, tato, dziadek, starszy człowiek", ujek - „wujek", zowit-ka - „panna z dzieckiem", żynich - „pan młody".

Wraz z formami polszczyzny ogólnej tworzą one ciekawą mozai­kę nazewniczą, nieuchronnie jednak skazaną na ilościowy regres -jeszcze jeden językowy znak czasu.

W językowy m kręgu medycyny

Lingwistę rozpatrującego zjawiska językowe w szerszym aspek­cie teorii międzyludzkiej komunikacji musi szczególnie interesować wyjątkowość relacji lekarz - pacjent. Ten drugi przychodzi do pierw­szego z całą swoją ludzką biedą, z całą psychofizyczną biedą - pod­kreślmy. A miser res sacra („biedny rzeczą świętą") - mówił Seneka. Czy zapracowany lekarz zawsze jest świadom tej sytuacji komunika­cyjnej? Czy pamięta o zasadzie Hipokratesa primum non nocere („po pierwsze nie szkodzić"), rozpatrywanej z punktu widzenia językowe­go stosunku do chorego człowieka? Chciałoby się mu więc przypo­mnieć: pomóc nie zawsze możesz, pocieszyć - zawsze możesz, pocie­szyć słowem dobrym, łagodnym, przynoszącym ukojenie.

„W skromnym wspomnieniu pragnę przywołać postać lekarza, by wszystkim lekarzom oddać należną cześć - mówił legendarny kazno­dzieja przemyski i wrocławski ks. prof. Julian Michalec. Gorlice -podkarpackie miasteczko. Okupacja. W szpitalu nikt nie śni jeszcze o penicylinie i nie ma nawet bandaży. Bandażują nas papierem. Dy­rektor chirurg - nazywał się Jan Rybicki - dysponuje sankami i swoim siwkiem, ale najczęściej na noc nie jedzie do domu, ale zostaję w gabi­necie. Koło północy, kiedy gorączka pooperacyjna się wzmaga, jak bia­ło odziany den wchodzi do sali na palcach i - nachylając się nad cięż­ko chorym - pyta: N o, jak się czujesz, dziecko? Niech on te­raz jeszcze za grobem odbierze należną mu cześć".

Wyjątkowy charakter lekarskiego powołania stoi u źródeł powie­dzeń znanych w całym cywilizowanym świecie: Medice, cum te ipsum

- „lekarzu, troszcz się o samego siebie", medicus curat, natura sanat

- „lekarz leczy, natura uzdrawia", mens sana in corpore sano -„w zdrowym ciele zdrowy duch", similia similibus curantur - „podob­ne leczy się podobnym" (zasada homeopatii i medycyny ludowej).

Lekarz - zdrowie - choroba to kategorie tak ważne egzysten­cjalnie dla każdego człowieka, że tworzą jeszcze jedną rozbudowa­ną grupę skrzydlatych słów. Przywołajmy kilkanaście z nich: Najwię­cej doktorów na świecie (słowa przypisywane Stańczykowi, szesna-stowiecznemu błaznowi Zygmunta Starego), Lekarz leczy chorobę, a zabija pacjenta (Francis Bacon 1561-1626), „Lekarstwa na miłość"

- tytuł utworu Owidiusza z 2 r., „Czas - lekarz zła" (Menander 342-291 p. n. e.) - stąd zdanie św. Augustyna Czas leczy rany, „Lekarz mi­mo woli" - tytuł komedii Moliera z r. 1666, „Lekarz swojego hono­ru" - tytuł dramatu Calderona z r. 1637, Umieram z pomocy zbyt wie­lu lekarzy - słowa wypowiedziane na łożu śmierci przez Aleksandra Macedońskiego, Klasyczne jest to, co zdrowe; romantyczne to, co cho­re (J. W. Goethe), Choroba ta nie jest na śmierć, ale dla chwały Bożej

- Nowy Testament; do tego cytatu nawiązuje „Choroba na śmierć"

A ileż frazeologizmów medycznych wokół nas! Popatrzmy: wa­żyć jak w aptece - „ważyć skrupulatnie, skąpo", dokładność aptekar­ska - „dokładność drobiazgowa", robić coś po aptekarsku - „robić coś bardzo dokładnie", choroba go wie!, ty chorobo!, cię choroba!, cho­rować na coś - „bardzo czegoś pragnąć", chorować na kieszeń - „nie mieć pieniędzy", cos jest lekarstwem na coś (np. na ciemnotę -oświata), na upór nie ma lekarstwa, czas najlepszy lekarz, czas wszyst­ko uleczy, trzeba przeciąć ten wrzód - „trzeba zastosować radykalne środki", to trzeba jak lancetem - „trzeba działać szybko, ostro, rady­kalnie".

Dołączmy do nich przysłowia: każda choroba ma swoje lekarstwo - „nie ma sytuacji bez wyjścia", na choroby są sposoby, pańska cho­roba - ubogiego zdrowie, chory na śmierć, a zjadłby ze ćwierć, nie każ­dy chory, co stęka, chorego zdrowy nie wyrozumie, chorego pytają -zdrowemu dają, co człowiek - to lekarz, dobry kucharz - dobry lekarz.

Jakże znamienne było w ostatnich latach minionego okresu na­szych dziejów, że - bezradni wobec powszechnej niemożności zała­twienia czy kupienia czegokolwiek - posługiwaliśmy się na co dzień dwoma terminami psychiatrycznymi: obłędem i paranoją. Czy dziś wróciły już one na swoje miejsce pierwotnego przeznaczenia?

Jako zaś kibic sportowy rejestrowałem przykłady licznych me­tafor budowanych na podstawie skojarzeń ze słownictwem medycz­nym: „Polska szermierka jest bardzo chora, a jej leczenie będzie bardzo trudne", „To stanowczo za mało, aby twierdzić, że polska koszy­kówka żyje i że są nadzieje na poprawę jej samopoczucia", „Szpada znajduje się obecnie w letargu", „Bez gier zespołowych sport jest kulawy", „Futbolowy AIDS paraliżuje stadiony" (artykuł o chuliganach boiskowych), „Sytuacja w boksie wymaga ostrych cięć", „Mamy po olimpiadzie wrzód do przecięcia", „Powierz­chowne cięcia PZPN-wskim skalpelem nie uleczą tej ją­trzącej się rany", „Podawanie aspiryny nie uleczy piłkar-stwa", „Owszem, reprezentacja może być podłączona do k r opiów -k i jeszcze przez najbliższe półrocze", „Olimpijski medal potrzebny jest jak tlen pokręconemu światkowi polskiego judo", „Nasi piłkarze po­trzebują erki".

A skoro już się w medycznym kręgu znajdujemy, zatrzymajmy naszą uwagę na połączeniach wyrazowych lekarz medycyny, lekarz stomatologii, lekarz weterynarii. „Szczególnie denerwujące jest to pierwsze - pisze pani doktor z Poznania. Przecież ja leczę człowie­ka, a nie medycynę, tak zresztą jak lekarz weterynarii nie leczy tej­że weterynarii, ale przychodzi z pomocą zwierzętom!".

Lekarz ludzi był, jest i będzie dla mnie i dla większości Polaków po prostu lekarzem. Lekarz leczący zęby to dentysta (łac. dens, den-tis - „ząb"), lekarz dentysta, stomatolog (gr. stoma, stomatos -„usta"), lekarz stomatolog, lekarz zwierząt zaś to weterynarz (łac. ve-terina - „stare, doświadczone bydło robocze - woły, osły, muły jucz­ne"), lekarz weterynarz.

Do świata tych funkcjonujących od lat określeń wdarły się jed­nak konstrukcje, wzbudzające odruch sprzeciwu i wspomnianej pa­ni doktor z Poznania, i wielu innych osób. Ba - znajdują się te połą­czenia w ustawie wśród innych tytułów zawodowych. A i ktoś, kto w czasie rozmowy ze mną bardzo chciał być poprawny, powiedział, że jego brat jest lekarzem medycyny, co jest wyraźnym potwierdze­niem ogromnego wpływu polszczyzny oficjalnej, urzędowej na na­sze codzienne zachowania językowe.

Trudno jednak - na zdrowy rozum - nie przyznać racji przeciw­nikom kontrowersyjnych połączeń i ich odczuciom treściowo-gramatycznym. Przecież wyraz lekarz znaczy tyle co „ten, który leczy" - tak jak np. malarz to „ten, który maluje", a z takimi formami łą­czą się przydawki dopełniające, np. malarz obrazów, czyli „ten, któ­ry maluje obrazy". Najprecyzyjniejsze byłyby zatem określenia le­karz ludzi i lekarz zwierząt, składające się z nazwy wykonawcy czyn­ności leczenia i z nazwy tych, na kogo się ta czynność kieruje. Po­nieważ się jednak nie przyjęły, mówi się na ogół o lekarzu i o wete­rynarzu.

Urzędowy lekarz medycyny czy lekarz weterynarii grzeszy prze­niesieniem treści drugiego składnika połączenia do składnika pierw­szego (medycyna to przecież nauka o zdrowiu i chorobach człowieka oraz sztuka, umiejętność leczenia chorych i zapobiegania chorobom;

weterynaria to nauka o zdrowiu i chorobach zwierząt oraz sztuka, umiejętność leczenia chorych zwierząt).

Przed prawie trzydziestoma laty prof. Witold Doroszewski nama­wiał do zrezygnowania z takich skrupułów znaczeniowo-składniowych i do posługiwania się tytułem lekarz weterynarii, społecznie dowartościowującym lekarza zwierząt. Ja - broniłbym powszechnych odczuć użytkowników polszczyzny. Dlatego opowiadam się raz jesz­cze za lekarzem, weterynarzem i dentystą, a w tekstach oficjalnych -za lekarzem, lekarzem weterynarzem i lekarzem stomatologiem.

Chrystus - chrzest - chrześcijanin

W jednym z listów pasterskich ordynariusz gliwicki biskup Jan Wieczorek uświadomił swoim diecezjanom, że polszczyzna jest wy­jątkowym językiem europejskim, w którym takie słowa, jak chrze­ścijanin czy chrześcijaństwo, nie są etymologicznie związane z Chry­stusem (w innych językach ten związek jest oczywisty, np. w nie­mieckim: Christus - Christ, Christentum, w angielskim: Christ - Chri-stian, Christianity). Od jakiej podstawy słowotwórczej biorą w ta­kim razie swój początek rzeczowniki chrześcijanin i chrześcijaństwo? Poniższy wywód historycznojęzykowy pokaże, że pośredni związek z Chrystusem mają i one.

Zacząć trzeba od informacji, że pierwotne postacie naszych wyrazów to krześcijanin, krześcijaństwo, a także - co bardzo ważne - krzcić, krzest i krzestny. Czytamy w tekstach staropolskich: „Każ­dy krześcijan" („Kazania gnieźnieńskie" z końca XIV w.), „Za zbawienie wszech krześcijanów" („Psałterz puławski" z końca XV w.). Formę krztu cytuje „Słownik warszawski" (z lat 1900-1927) jeszcze z Wacława Potockiego (1621-1696), a ze Stanisława Orze-chowskiego (1513-1566) - nawet krstu. Ba, w „Słowniku języka pol­skiego" Maurycego Orgelbranda z roku 1861 hasła krzest i krzestny figurują jako równorzędne warianty postaci chrzest, chrzestny (ale mamy tam już tylko chrześcijanina i chrześcijaństwo).

Dodajmy, że pierwotne k- dochowało się w gwarowym brzmie­niu krzesny (bardzo popularnym np. na Podhalu), a także w języku rosyjskim, gdzie funkcjonują kriest - „krzyż", kriestit - „chrzcić", kriestjanin - „chłop".

Konfrontacja z tymi ostatnimi postaciami rozjaśnia już wszel­kie wątpliwości etymologiczne: nasze prymarne formy krzest, krzcić, krześcijanin, krześcijaństwo mają nagłosowe k-, bo są związane ze starosłowiańskimi podstawami krist - „krzyż" i kristiti - dosł. „zna­czyć krzyżem". Inaczej mówiąc: krześcijanin i krześcijaństwo pocho­dzą od krztu, a ten od czasownika kristiti (od krist - dzisiejszy krzyż). Pod wpływem brzmieniowego podobieństwa i skojarzenia z Chrystusem (krist - Christ) stare brzmienia ustąpiły tym z nagłosowym ch- i dziś mamy: chrzcić, chrzest, chrzestny, chrześcijanin, chrze­ścijaństwo. W tym sensie można zatem mówić, co zasygnalizowałem na początku, o pośrednim wpływie Chrystusa na współcześnie obo­wiązujące formy wyrazowe.

Również pod wpływem słów z wtórnym nagłosowym ch- zakry­stia (niem. Sakristei, ze starowłoskiego sacristia, od sacrista - „sługa kościelny, zakrystian") w ustach wielu Polaków przekształca się w zachrystię - z niepoprawnym ch.

A ja myślę, że warto sobie uświadomić mechanizm tego typu brzmieniowych asocjacji, przy okazji poznając dzieje słów tak waż­nych w historii naszego języka i narodu.

Domus - dom - tum

Jakie jest pochodzenie nazwy miejscowości Tum, leżącej koło Łęczycy, znanej dzięki zabytkowej kolegiacie z XII stulecia? Czy można przyjąć, że słowo tum, którym określano w dawnych czasach katedry, kolegiaty i inne znaczne obiekty sakralne, stanowi znie­kształcenie wyrazu dom?

Nazwa miejscowości Tum, obok której znajdował się najstarszy gród z VI-VIII w., niewątpliwie nawiązuje do tumu - słynnej kole­giaty benedyktyńskiej z roku 1161 (któż z nas nie pamięta z pod­ręczników historii fotografii romańskiego tumu pod Łęczycą!). Nie mylą się ci, którzy widzą etymologiczne powinowactwo tumu i do­mu. U ich źródeł stoi, oczywiście, łaciński domus - „dom, także dom kościelny, czyli kościół", tyle że brzmienie-określenie budowli sa­kralnej przyjęło się u nas pod wpływem niemieckiej wersji z ubezdźwięcznionym nagłosowym t- (tuom). We współczesnej niemczyźnie jest znów nagłosowe dźwięczne d- (der Dom - „katedra"), w polszczyźnie natomiast tum w takim się brzmieniu utrwalił, stając się z biegiem lat słowem archaicznym, regionalnym, wypartym przez katedrę (gr. kathedra - „krzesło, siedzenie").

Sięgnięto po niego przy tworzeniu przymiotników-określeń dwu pięknych Ostrowów - najstarszych części Poznania i Wrocławia. Są to, jak wiadomo, Ostrowy Tumskie, a nie Katedralne. Myślę, że taka wersja nazewnicza przydaje dostojeństwa tym wyjątkowo urokli­wym częściom obu starych grodów - nadwarciańskiego i nadodrzańskiego.

„Słownik języka polskiego" pod red. Maurycego Orgelbranda z roku 1861 podaje, że tum oznaczał także „kopułę kościelną" („Ko­ściół w Kielcach Giedeon zmurować dał z kwadratu i pół tumu zało­żył").

Wracając zaś do domu, warto dodać, że jest to słowo wszystkich ludów słowiańskich, a jego związek z łac. domus, gr. domos czy ind. dama uświadamia nam językową wspólnotę z ludami indoeuropejskimi, które na początku II tysiąclecia p.n.e. zajmowały obszary roz­ciągające się od Indii po Europę (stąd nazwa).

Archaiczność domu sprawia, że od wieków używa się go w kil­ku odcieniach znaczeniowych: budynek mieszkalny (np. dom parte­rowy, dom na Nowym Świecie), mieszkanie w ogóle, siedziba (nie za­stałem go w domu, możesz w tym chodzić po domu), rodzina, domow­nicy (staropolski dom szlachecki, pan domu, pani domu, z domu Ko­walska, cały dom był na nogach), ród, dynastia (dom panujący, dom Habsburgów), zakład, instytucja (dom Boży = kościół, dom wyciecz­kowy, dom wariatów, dom poprawczy, dom handlowy, dom przedpo-grzebowy).

; Obfita jest też związana z domem frazeologia: wszędzie dobrze, ale (lecz) w domu najlepiej; gość w dom, Bóg w dom (w wersji żarto­bliwej: gość w dom. Boże uchowaj!), czuć się (poczuć się) jak u siebie w domu; jestem w domu! - „rozumiem, domyślam się"; w cudzym domu nie zawadzajże nikomu; doma (czyli „w domu") - jak chcesz, u^udzi - jak przystoi; wolnoć Tomku w swoim domku.

.; .Z domem należy łączyć również takie imiona, jak Domamir, Do-WStrad, Domastaw, Doman. Bądź do nich, bądź do wyrazu pospolite­go dom nawiązują dzisiejsze nazwiska: Domach, Domaczko, Domaj, SHomak, Domal, Domała, Domaniec, Domanik, Domaradzki, Domań-<Nl, Damaszek, Domasławski, Domaszkiewicz, Damaszko, Domisz, Ut>mkowicz.

Prowincjalny -prowincjonalny

Oto obszerny fragment listu, jaki otrzymałem od pewnego za­konnika-jezuity: „Niemieckie połączenie Provinzial-Konserwator od­dałem przez prowincjalny konserwator, a redaktor książki poprawił na prowincjonalny konserwator, co wydaje mi się błędne, a nawet komiczne, bo to tak prawie, jakbym pisał o niefachowym, niedo­uczonym konserwatorze. Moim zdaniem przymiotniki prowincjalny i prowincjonalny mają całkiem różne znaczenia. Prowincjalny doty­czy prowincji jako jednostki administracyjnej, a prowincjonalny to „oddalony od ośrodków kulturalnych, od stolicy, małomiasteczko­wy, zacofany". Słowniki języka polskiego nie wyjaśniają sprawy. Na ogół podają dwa znaczenia prowincji - jako jednostki administra­cyjnej i jako miejscowości oddalonej od ośrodków kultury, ale przy­miotnik rejestrują tylko jeden - prowincjonalny. Autorzy leksyko­nów jakby nie wiedzieli, że w zakonach powszechnie się używa for­my prowincjalny dotyczącej jednostki administracyjnej (np. kongre­gacja prowincjalna, nigdy - prowincjonalna). Witold Doroszewski w „Słowniku języka polskiego" z r. 1965 umieścił wprawdzie przy­miotnik prowincjalny, ale zaopatrzył go w kwalifikator dawności i utożsamił znaczeniowo z postacią prowincjonalny. W „Słowniku poprawnej polszczyzny" z r. 1973 ten sam Doroszewski ostrzega:

prowincjonalny (nie: prowincjalny). Nic więc dziwnego, że - opiera­jąc się na tym słowniku - redaktorzy stale mi zmieniają słowo pro­wincjalny na prowincjonalny, a czasem nawet prowincjała na prowincjonała, co jest już zupełnie bezsensowne".

Mamy tu do czynienia z typowym przykładem konfliktu między współczesnymi odczuciami a tradycją językową. Rzeczywiście -w polszczyźnie ogólnej nie ma już przymiotnika prowincjalny, bo i nie ma potrzeby częstego używania określenia związanego z pro­wincją - zakonną czy świecką jednostką administracyjną. Jest tyl­ko forma prowincjonalny. Rzecz bardzo znamienna: gdy spytałem jednego z wrocławskich franciszkanów, jakiej formy przymiotniko­wej urobionej od podstawy słowotwórczej prowincja używa się w je­go zgromadzeniu, spontanicznie powiedział, że jest nią - zgodna ze zwyczajami polszczyzny ogólnej - postać prowincjonalny. Po kilku minutach jednak od tegoż duchownego otrzymałem telefoniczną in­formację, że i na tablicy, i na pieczęci mają wrocławscy franciszka­nie z ulicy Kasprowicza tradycyjne brzmienie Kuria Prowincjalna.

l tę tradycję w odniesieniu do języka kościelnego należy usza­nować, skoro w wielu zakonach nadal funkcjonują jako jednostki administracyjne prowincje. Trudno się też nie zgodzić z ojcem jezu­itą, że w języku ogólnym przymiotnika prowincjonalny często uży­wamy z wyraźnie negatywnym odczuciem emocjonalnym (np. pro­wincjonalny donzuan, gęś prowincjonalna), co też jest argumentem za utrzymaniem dubletu prowincjalny-prowincjonalny.

I wreszcie - za zachowaniem postaci prowincjalny w języku ko­ścielnym przemawia i to, że jeszcze w XIX wieku była ona rejestro­wana przez słowniki języka polskiego, i to bez żadnych kwalifikato­rów. Czytamy np. w słowniku Orgelbranda: „Prowincjalny - od prowincji. Różnili się dawniej więksi kasztelanowie od mniejszych rozległością jurysdykcji, stąd pierwszych prowincjalnymi, dru­gich powiatowymi zwano. Ob. Prowincjonalny".

Rzecz o rzeczy

Kiedy w latach pięćdziesiątych Stefan Reczek zaczął redagowa­nie cotygodniowej rubryki poprawnościowej we wrocławskim „Sło­wie Polskim", zdecydował się na tytuł „Rzecz o języku", nawiązu­jąc do pierwotnego znaczenia rzeczownika rzecz - „mowa, przemo­wa, mówienie, język", wynikającego z jego pokrewieństwa z cza­sownikiem rzec - „powiedzieć". Czytamy w tekstach staropolskich:

„Ani żadna rzecz z ust waszych wynidzie" („Biblia królowej Zofii" z r. 1455), „Przydaj rozum k mej rzeczy" („Legenda o świętym Aleksym" z r. 1454), „Ulisses rzecz abo mowę głośną miał" (Erazm z Rotterdamu, „Księgi, które zową język, z łacińskiego na polski wyłożony", Kraków 1542), „Rozwodzić się z rzeczą" (Grzegorz Knapski 1564-1638), „Uczynił rzecz do wszego rycerstwa w te sło­wa" (XVI w.), „Com je przełożył z łacińskiej rzeczy" (Maciej Wierz-bięta 1523-1605), „Wirydarze z łacińskiej rzeczy od zieloności są zwane" (Piotr Krescentyn, „Księgi o gospodarstwie", Kraków 1549).

Nasza rzecz o języku to zatem mowa o języku, mówienie o języku

- w pierwotnym, etymologicznym znaczeniu. Wierny mu jest do dziś np. język czeski, w którym ręcz (pisana przez c z daszkiem) utrzyma­ła się jako „mowa", „język".

U nas od najdawniejszych czasów była rzecz słowem bardzo po­jemnym znaczeniowo. Teksty staropolskie potwierdzają używanie jej w kilku znaczeniach: „sens, myśl" („Krótkie słowa Platanowe, ale rzecz w sobie mają poważną" - ks. Jędrzej Wargocki pół. XVI w. -pocz. XVII w.), „fakt, rzeczywistość" („Stoików z rzeczą słowa się nie zgadzają" - Łukasz Górnicki 1527-1603), „sposób" („Taką rzeczą lepiej się nie żenić" - Piotr Skarga 1536-1612), „mnogość, mnóstwo" („Niezliczona rzecz rycerstwa w domowych rozterkach poginęła" - Maciej Stryjkowski ok. 1547 - po 1582), a i „stosunek miłosny, spółkowanie" („W ten czas, gdy ją wziął i rzecz popełnił"

- Erazm Gliczner ok. 1535 - ok. 1600, .Jakoby spał z białą głową, sprawując z nią rzecz cielesną" - Marcin Siennik XVI w.).

W powszechnie używanym od w. XVI zroście rzeczpospolita, bę­dącym kalką łac. res publica, odkrywamy rzecz jako „dobro". A że przymiotnik pospolity występuje tu w dawnym znaczeniu „wspólny, należący do ogółu, publiczny", rzeczpospolitą najlepiej interpreto­wać jako „dobro wspólne".

„Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z r. 1861 za­opatrzył nasz rzeczownik w piętnaście znaczeń. „Słownik języka pol­skiego" pod red. Mieczysława Szymczaka z r. 1978 definiuje rzecz w tej samej mniej więcej liczbie znaczeń: „przedmiot materialny" (rzeczy powszedniego użytku, ciepłe rzeczy, używane rzeczy, rzeczy osobi­ste), „to, co jest jadalne" (jadać różne rzeczy), „dzieło sztuki, dzieło naukowe" (rzecz wydana drukiem, czytać ciekawą rzecz), „temat, treść, wątek utworu literackiego" (spis rzeczy - „spis rozdziałów książki, spis treści"), „sprawa wchodząca w zakres czyichś zainteresowań, czy­jegoś działania" (interesować się, zajmować się różnymi, wieloma rze­czami), „treść wypowiedzi, przedmiot myśli, desygnat" (wyrażać ja­kąś rzecz w słowach), „czynność, czyn, postępek, fakt, wydarzenie, okoliczność" (rzecz niecodzienna, rzecz naturalna), „sprawa" (wyja­śniać jakaś rzecz, przeprowadzić rzecz do końca), w filozofii - „cokol­wiek, co może być przedmiotem postrzeźenia zmysłowego, ma właściwości przestrzenne i trwa w czasie" (rzecz sama w sobie).

„Słownik frazeologiczny języka polskiego" Stanisława Skorup­ki z r. 1968 rejestruje aż sto szesnaście najczęstszych typów połą­czeń ze słowem rzecz.

A ja napisałem o tym wszystkim, przytłoczony obfitością zna­czeń i cytatów, by przygotować materiałowe zaplecze do odpowiedzi Telewidzowi z Legnicy. Korespondent wyraża zastrzeżenia popraw­nościowe wobec wypowiedzi typu „inflacja to jest taka rzecz...", „wej­ście do struktur europejskich jest rzeczą niezwykle trudną". Dodaje przy tym: „Dla mnie rzecz to jest coś, co posiada masę i gęstość, czyli materia. Studiowałem nauki ścisłe, stąd i moja rozterka".

W pierwszym zdaniu także ja nie użyłbym słowa rzecz. Powie­działbym raczej o inflacji, że jest zjawiskiem. W zdaniu drugim rzecz mnie zupełnie nie razi (co najwyżej można by się upominać o krótsze wypowiedzenie „wejście do struktur europejskich jest niezwykle trud­ne"), Łagodząc zaś niepokoje Telewidza, raz jeszcze chciałbym zwró­cić uwagę na przeogromną pojemność znaczeniową wyrazu rzecz. I ta­ki stan trwa od wieków!

Zaglądam na koniec do „Słownika poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej z r. 1973. Przy haśle rzecz mamy jedno tylko ostrzeżenie: niepoprawna jest kon­strukcja w tym rzecz, że... - zamiast idzie (chodzi) o to, że...

Ale oto moja ulubiona książka poprawnościowa - „Słownik wyra­zów kłopotliwych" Mirosława Bańki i Marii Krajewskiej z r. 1994 - ła­godzi ten werdykt. Autorzy piszą, że wyrażenie rzecz w tym być może pochodzi od roś. dieto w tom, ale jego negatywną ocenę należałoby złagodzić, bo jest bardzo rozpowszechnione i znane od dawna. Wspo­minany tu już „Słownik języka polskiego" pod red. Szymczaka ilu­struje je kilkoma przykładami, m. in. z Orzeszkowej: „W tym cała rzecz, ażeby biedni ludzie samymi sobą nie poniewierali".

Szczyt i zaszczyt

Czy tytułowe rzeczowniki mają taki sam źródłosłów? Bardzo czę­sto brzmieniowe podobieństwo dwu czy kilku wyrazów jest przypad­kowe. W wypadku szczytu i zaszczytu jednak o przypadku nie może być mowy, a ewolucja znaczeniowa obu tych spokrewnionych ze sobą form jest bardzo ciekawym zjawiskiem historycznojęzykowym.

Szczyt znaczył pierwotnie tyle co dzisiejsza tarcza. Czytamy w tekstach staropolskich: „Tamo złamał jeś szczyt" („Psałterz flo­riański" z XV w.), „Szczyt wspomożenia twego, a miecz sławy twej" („Biblia królowej Zofii" z r. 1455), „Weźmi czyn i szczyt" („Psał­terz puławski" z końca XV w.). Szczytownikiem zwano tego, który nosił szczyt („Brona, jaz jest za przebytkiem szczytowników"-„Biblia królowej Zofii"), a szczytnikiem - tego, który produkował, wyrabiał szczyty (stąd liczne w Polsce nazwy miejscowe Szczytniki, pierwotnie oznaczające producentów szczytów; do tej nazwy na­wiązuje ulica Szczytnicka, przy której mieszkałem w pierwszych swych wrocławskich latach).

Drugie znaczenie szczytu to „obrona": „To jest nasz szczyt osta­teczny"- pisał np. Mikołaj Rej (1505-1569). Czasownik szczycić z ko­lei znaczył tylko i wyłącznie „bronić, chronić, osłaniać": „S z czy ć nas od śmierci przeklętej" („Książeczka Nawojki" z końca XV w.), „Szczycił ich" (Stanisław Murzynowski ok. 1528 - ok. 1553).

Taką samą parę znaczeniową jak szczyt i szczycić tworzyły formy zaszczyt i zaszczycić (do dziś w takim użyciu pozostają w języku ro­syjskim): „Czynią gotowość do dobywania zamku pod sporządzonym na zaszczyt przybytkiem" (Wojciech Chrościński XVII/XVin w.), „I gdy nań nastąpił wiatr przeciwny jaki, miał ten zaszczyt od ra­zu i nędzy wszelakiej" (Samuel Twardowski ok. 1600-1660), „I za­szczycił mię we skryciu przebytku swego" („Psałterz floriański" z XV w), „Pode ćmą miłosierdzia twego z a szczyci mię" („Modlitwy Wacława" z XV w.), „Ramionami swoimi zaszczyci ciebie Pan Bóg" („Żołtarz Wróbla" z r. 1539).

Synonimami obrońcy były takie rzeczowniki, jak zaszczycicie!, zaszczytca i zaszczytciel.

Jak doszło do ewolucji semantycznej i ugruntowania się dziś obowiązujących znaczeń? Kluczem interpretacyjnym jest kształt szczytu. Otóż szczyt, czyli tarcza, miał kształt spiczasty (dopuszczal­na też jest pisownia szpiczasty). Od niego właśnie przeniesiono zna­czenie na wszelki szpic, wierzch - domu, dachu, góry. Ale współwy-stępowanie znaczeń - pierwotnych i wtórnych - trwało wieki. Jesz­cze „Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z r. 1861 pod hasłem szczyt rejestruje, choć już z kwalifikatorem przestarzałości, znaczenie „puklerz, pawęża, tarcza", a także - bez kwalifika­tora - „obrona, ucieczka, ratunek".

We współczesnej polszczyźnie szczyt to już tylko „najwyżej wzniesiona część góry, najwyższy punkt jakiegoś obiektu, wierzcho­łek, czubek", „najwyższy stopień, górna granica, punkt kulminacyj­ny czegoś, zenit, maksimum", a szczycić się to tyle co „być dumnym z kogoś, z czegoś, chlubić się kimś, czymś, słynąć z czegoś". Ewolucję semantyczną czasownika - od „bronić się" do „chlubić się czymś" -także trzeba wiązać z owym kierunkiem ku wierzchołkowi, ku górze.

I wreszcie tylko tak można wytłumaczyć drogę, jaką przebył w polszczyźnie zaszczyt - od „obrony" do „tego, co stanowi powód do dumy, co przynosi chlubę, co jest godnością, honorem".

Od Sasa do Łasa

„Zbliża się czas tworzenia list wyborczych. Olszewski chce ten pro­ces kontrolować. Inaczej będzie miał partię od Sasa do Łasa" - czytam w jednej z gazet. Co właściwie znaczy i skąd pochodzi wyrażenie od Sasa do Łasa7

Jest ono skróconą wersją dłuższej konstrukcji jeden do Sasa, drugi do lasa, znaczącej tyle co „każdy mówi, myśli o czymś innym", „o dwu osobach, przedmiotach, teoriach itp. bardzo się różniących między sobą, nie mających ze sobą nic wspólnego". Cały zatem przytoczony na początku fragment można zinterpretować następu­jąco: jeśli Olszewski nie będzie kontrolował tworzenia list wybor­czych, będzie miał partię składającą się z osób o bardzo zróżnicowa­nych poglądach.

Zauważmy, że w gazetowym urywku oba rzeczowniki napisano dużymi literami (od Sasa do Łasa), w słownikach natomiast drugi z nich zaczyna się małą literą (jeden do Sasa, drugi do lasa). Duża li­tera w Lesie z pierwszego zapisu silniej związana jest z historią ca­łego frazeologizmu. A dlaczego?

Sięgnijmy do książki Małgorzaty Baranowskiej „Warszawa. Mie­siące, lata, wieki" (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996). Na s. 270 czytamy: „Warszawa - to skrzyżowanie dróg w środku Europy okazało się nieścieralne, mimo ze od wieków kusiło zaborców i łupieżców. Nawet pierwsza koronacja, która się tu odbyła w kolegiacie św. Jana (4 października 1705 r.), nie mogła naprawdę cieszyć, jak dawne koro­nacje w Krakowie. Do koronacji Leszczyńskiego doszło bowiem za spra­wą króla szwedzkiego Karola XII. Nowo koronowany król bardzo szybko był zmuszony uciekać z kraju. Na jego miejsce powrócił, przy pomocy wojska rosyjskiego, August II Sas zwany Mocnym. Warszawa, wykorzy­stywana i nękana przez obce wojska, nic na tych rozgrywkach nie zyska­ła. Po zmieniających się szybko frakcjach, frontach i władcach zostało tylko na pamiątkę powiedzenie od Sasa do L a s a, znane wcześniej, ale rozumiane inaczej. Otóż są są było zawołaniem na woły idące w zaprzęgu, zamiast k sobie, na l e w o. Kiedy woły nierówno ciągnę­ły, mówiło się: jeden ciągnie są są, drugi do lasa. W Warszawie zastosowano to powiedzenie do dynastii Sasów i Leszczyńskiego".

A skąd skojarzenie nazwiska Leszczyński z lasem? Jest ono jak najbardziej uzasadnione. Wszak nazwisko Leszczyński jest tożsame brzmieniowo z przymiotnikiem leszczyński, utworzonym od nazwy miejscowej Leszno (Leszczyńscy z Leszna - jak Taczanowscy z Taczano-wa, Radgoscy z Radgoszczy czy Zamojscy z Zamościa). Leszno z kolei to kontynuant pierwotnej postaci Leszczno, utworzonej przez dodanie przyrostka -no do rdzenia leszcz-, takiego jak w wyrazie leszczyna. A za­tem las, leśny, leszczyna, laska, Leszczno (późn. Leszno), leszczyński, Leszczyński to jedna rodzina wyrazowa!

Leszczno uprościło się do postaci Leszno (a stało się to najpóźniej w XV w.), bo zbitka spółgłoskowa -szczn- była bardzo trudna, niewy­godna fonetycznie. Przymiotniki budowano kiedyś na cząstkach rdzennych podstaw słowotwórczych. Dodając do rdzenia leszcz- przyro­stek -yński, zaczynający się samogłoską, stworzono formę poręczną w wymowie. Dlatego zachowało się w niej rdzenne cz. Z nazwy Leszcz­no - powtórzmy - to cz wypadło.

Wracając zaś do lasu, trzeba na koniec powiedzieć, że jest on głównym trzonem wielu metaforycznych określeń, takich np. jak nie czas żałować róż, gdy płoną lasy; za górami, za lasami; nauka nie po­szła w las; bycz czymś w lesie; im dalej w las, tym więcej drzew; natu­ra ciągnie wilka do lasu; nie wywołuj wilka z lasu; nie było nas, był las - nie będzie nas, będzie las; las sztandarów; las rąk; las tajemnic.

Kuźnia - kuźnica - kuzienny - kuźniczy

W „Słowniku języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z r. 1861 kuźnia i kuźnica traktowane są jak wyrazy synonimiczne o znaczeniu „budynek, gdzie warsztat kowalski, kowalnia". „Słow­nik języka polskiego" Trzaski, Everta i Michalskiego z r. 1935, opra­cowany pod red. Tadeusza Lehra-Spławińskiego, uświadamia czytel­nikom wtórność kuźnicy, wywiedzionej od kuźni, i jako pierwsze po­daje różne definicje obu tych haseł: kuźnia - „warsztat kowalski", kuźnica - „fabryka, zakład topienia żelaza i urabiania go w sztaby". W drugim jednak znaczeniu kuźnica i w tym leksykonie uznana jest za synonim kuźni.

We współczesnym „Słowniku języka polskiego" pod red. Mieczy­sława Szymczaka (ost. wyd. z r. 1992) kuźnia to tyle co „warsztat rze­mieślniczy, zakład przemysłowy lub oddział zakładu, w którym wyko­nuje się przedmioty metalowe za pomocą kucia (odkuwki); warsztat kowalski; pomieszczenie, budynek, w którym mieści się taki warsz­tat", kuźnica natomiast to „dawny zakład hutniczy z dymarką i mło­tem napędzanym kołem wodnym".

We wspomnianym dziele Trzaski, Everta i Michalskiego kuź­nia w znaczeniu przenośnym to „miejsce, gdzie się coś zwykle złego przygotowuje, sporządza (np. ich dom był kuźnią plotek)", podczas gdy my powiemy dzisiaj metaforycznie i bardzo ciepło o kuźni talentów, czyli „instytucji bądź środowisku, z którego wy­wodzi się wielu utalentowanych ludzi", co potwierdza współczesny słownik.

Ten ostatni rejestruje także przymiotniki: kuźniczy - od kuźni­cy (hala kuźnicza, piec kuźniczy, narzędzia kuźnicze) oraz kuzienny -od kuźni (piec kuzienny). Nam, wrocławianom, bliższa jest - oczywi­ście - ta pierwsza formacja, bo mamy przecież między Uniwersyte­tem a Rynkiem ulicę Kuźniczą. W słynnym poemacie Walentego Roździeńskiego „Officina ferraria abo huta i warstat z kuźniami szlachetnego dzieła żelaznego" z r. 1612 można się zetknąć z trze­cim wariantem przymiotnikowym - kuźniczny.

W Jaworze natomiast są od lat siedemdziesiątych Zakłady Ku-ziennicze i ulica Kuziennicza. Tak je wtedy nazwano. Czy określenia te spełniają kryteria poprawności językowej? - pytają mieszkańcy miasta.

Zanim odpowiem na ich pytanie, zwrócę uwagę na asymetrię formalną, jaka się obecnie wytworzyła w relacjach rzeczownikowo--przymiotnikowych omawianych tu form. Jak napisałem wyżej, po­stać kuźniczy pochodzi od kuźnicy, a kuzienny - od kuźni. Ponieważ we współczesnej technice kuźnica została wyparta przez kuźnię, tej ostatniej odpowiada przymiotnik kuźniczy, choć genetycznie zwią­zany jest nie z nią, lecz z kuźnicą.

Choćby nie było we Wrocławiu ulicy Kuźniczej, musiałbym na­pisać, że to brzmienie jest najbliższe odczuciom współczesnych Po­laków. Taką formację wywiodą oni spontanicznie i od kuźni, i od kuźnicy. Brzmienie kuzienny, choć zarejestrowane w słowniku Szymczaka, jest już praktycznie zapomniane.

Zakłady Kuziennicze w Jaworze (i od nich ulica Kuziennicza) to twór, który niewątpliwie powstał przez analogię do Zakładów Włó­kienniczych, z formalnego punktu widzenia zaś przymiotnik ten jest skrzyżowaniem dwu zarejestrowanych przez słowniki konstrukcji:

kuzienny i kuźniczy. O archaicznym charakterze pierwszego z nich już napisałem. Dlatego myślę, że i Zakłady, i ulica powinny być określone mianem Kuźniczych.

Postrzegać i spostrzegać

W jednym z czasopism znajduję wypowiedzenie: „Rosja po­strzegana jest jako kraj, który tępił obywateli i wynosił na piedestał potwory". Na zebraniu słyszę głos kolegi: „Instytucja ta jest po­strzegana jako jednostka kłopotliwa dla wszystkich". A Telewidz z Radomia pyta: „Dlaczego teraz wszystko i wszędzie się postrzega, a nie spostrzega? Co to za dziwna moda?".

Że postrzeganie stało się formą modną, nie ulega wątpliwości. Na przeciętnym użytkowniku języka robi wrażenie postaci lepszej, intelektualno-inteligenckiej. Czy jest ono jednak - mimo podo­bieństwa brzmieniowego - tożsame znaczeniowo ze spostrzeganiem, co sugeruje Korespondent?

Kiedyś tak było, o czym informują zarówno słowniki współcze­sne, jak i dawniejsze. W słowniku Orgelbranda z r. 1861 czytamy: postrzegać - „niespodzianie rzuciwszy na coś okiem, zwracać na to uwagę, spostrzec, obaczyć, zobaczyć, zoczyć" („Wszedłszy do pokoju, postrzegam albo postrzegłem na stole spory worek czerwonych złotych", „Nie postrzeze złodzieja jako ten, co kradnie").

Dziś postrzegać to tyle co „uświadamiać sobie wrażenie wywoła­ne działaniem bodźca zewnętrznego na narząd zmysłowy". Pod ha­słem subiektywizm czytamy np. w encyklopedii: „stanowisko teorio-poznawcze, według którego przedmiot poznania istnieje tylko w za­leżności od indywidualnych sposobów i warunków postrzega­nia". Wrażenia docierają do nas za pośrednictwem różnych zmy­słów, toteż czasownik postrzegać używany jako termin psychologicz­ny czy filozoficzny ma znaczenie ogólne, wyraźnie różniące się od tego, które przypisane jest formie spostrzegać - tożsamej z zauwa­żać. „Dopókim chmur nad tobą nie spostrzegł gromadzących się, nie ostrzegałem" - pisał Zygmunt Krasiński w jednym ze swych li­stów, a to znaczy, że „nie ostrzegał, dopóki nie widział gromadzą­cych się chmur, dopóki nie zwracały one na siebie jego uwagi".

Postrzeganie to proces psychiczny: nagromadzone do­świadczenia, przyswojone przez nasz intelekt, pozwalają się wypo­wiedzieć o jakimś elemencie otaczającej rzeczywistości - o Rosji, o tej czy innej instytucji (że wrócę do przykładów otwierających rozdział), o tym czy innym człowieku, o narodzie, o rządzie, o spo­rcie, o szkolnictwie itp. Powiem: spostrzegłem kolegę na ulicy, ale: postrzegam go jako egoistę (to znaczy tak go oceniam na podstawie obserwacji jego zachowań, docierających do mnie przez dłuższy czas).

Myślę, że teraz wszyscy z łatwością odróżnią postrzeganie - „re­agowanie na wrażenia" od spostrzegania - „zauważania".

„ Gdzie płyniesz Wisłą, księżycu ? "

W jednym z wierszy cyklu „Strofy wiślane", zatytułowanym „Rozważania semantyczne", ą mnie dedykowanym (serdeczne dzię­ki!), Jan Nagrabiecki wytyka rodakom niewłaściwe posługiwanie się słowami gdzie i dokąd: „Używają gdzie zamiast dokąd, jakby to było obojętne. Na pytanie gdzie? odpowiadają słowa: tu - tam, bo wskazują miejsce, a nie kierunek, na pytanie zaś dokąd? odpowia­da słowo wskazujące stronę świata. Zamieszkam, gdzie na gałązce huśta się wiatr - dobrze to powiedziane; gdzie płyniesz Wisłą, księ­życu ? - powiedziane źle! Dokąd płyniesz?- trzeba pytać o kieru­nek. Prawda, profesorze z telewizyjnego serialu?".

Nie mogę się w pełni utożsamić z poetą co do reguł operowania formami gdzie i dokąd. W polszczyźnie współczesnej nie przestrze­ga się już rygorystycznie rozróżnienia dokąd idziesz?, dokąd jedzie ten pociąg? (kierunek)-gdzie jesteś?, gdzie stoisz? (miejsce), obowią­zującego np. w języku niemieckim (tylko wohin gehst du? - „dokąd idziesz?", wohin faehrt dieser Zug? - „dokąd jedzie ten pociąg?"; wykluczone są zdania z wo? - „gdzie?").

To wymienne używanie naszej pary wyrazowej, z przewagą gdzie w mowie potocznej, ma długą tradycję, utrwaloną w wielu znanych tekstach literackich. Któż z nas nie zna początku „Marii" Malczew­skiego: „Hej, ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz, Kozacze?". „Ni­by powinien byłby napisać dokąd pędzisz? Wiersz jednak nie razi" -pisał przed laty prof. Witold Doroszewski. A i u Mickiewicza można znaleźć fragmenty z gdzie, np. w III części „Dziadów": „I sam nie wiesz, gdzie l e cis z, sam nie wiesz^ co zdziałasz", „ Z drżeniem ziemi czyż ludzie głąb nurtów docieką, gdzie pędzi, czy się domyśla?".

Jeszcze słownik Orgelbranda konstrukcje typu gdzie jedziesz? określa jako błędne, prowincjonalne. Ale już w „Słowniku orto-epicznym" z r. 1937 (wznawianym wielokrotnie po r. 1945 jako „Słownik poprawnej polszczyzny") Stanisław Szober pod hasłem gdzie wymienia jako znaczenia równorzędne „w jakim miejscu" (gdzie jesteś?) i „dokąd, w jakim kierunku" (gdzie idziesz?).

„Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego i Kurkowskiej z r. 1973 ustalenie to na s. 119 potwierdza: dokąd idziesz? albo gdzie idziesz?

Przestrzegających rozróżnienia dokąd idziesz? (kierunek) -gdzie jesteś? (miejsce) nie namawiam, oczywiście, do zrezygnowania z tego przyzwyczajenia. Takim postępowaniem językowym dają oni wyraz szacunkowi dla znaczeniowej precyzji. Proszę ich jednak, by łaskawszym okiem patrzyli na tych, którzy tak rygorystyczni nie są.

Jak zobaczyliśmy, już od dawna-panowała w tej materii duża swo­boda. Nie można także zapominać o wielofunkcyjności słów. Prze­cież nasze gdzie jest też np. równoważne połączeniom z zaimkiem który, rozpoczynającym zdanie podrzędne określające jakieś miej­sce: „Weszli do przedziału, gdzie było jeszcze miejsce", „był w poko­ju, gdzie wisiała duża lampa". W języku potocznym gdzie to rów­nież partykuła wzmacniająca, uwydatniająca kontrast, nierealność lub niemożliwość czegoś: „Byłem tam z pięć, gdzie -z dziesięć ra­zy!", „gdzie tu myśleć o wyjeździe!".

Ostrzegam natomiast przed używaniem gdzie, jeśli zdanie pod­rzędne w ogóle się nie odnosi do miejsca, np. „Nieprzyjemna była rozmowa, gdzie dowiedzieliśmy się..." (zamiast: „Nieprzyjemna była rozmowa, z której dowiedzieliśmy się...").

„Spolegliwość aż do bólu"

Taki tytuł nosił artykuł w jednym z numerów katowickiej „Try­buny Śląskiej". Jego treścią były problemy Rybnickiej Spółki Wę­glowej, a ściślej - takie jej działania, które - wbrew rachunkowi ekonomicznemu - pozwalają jednak utrzymywać dotychczasowe miejsca pracy i unikać poważnych konfliktów społecznych. Nietrud­no się zatem domyślić, że tytułowa spolegliwość traktowana jest tu­taj jako znaczeniowy odpowiednik uległości. Wspólność rdzenia podpowiada coraz większej liczbie rodaków takie właśnie rozumie­nie spólegliwości: „Nasi wychowawcy liczyli, ze pokolenie urodzone w Polsce Ludowej okaże się bardziej spolegliwe" (z art. Jana Walca o Władysławie Broniewskim), „W szumie informacyjnym wytworzo­nym przez niektóre politykierskie kręgi i spolegliwe im media wo­kół spraw naszej obronności ginie każdy głos rozsądku i politycznej roz­wagi (z przemówienia gen. Tadeusza Wileckiego).

Spolegliwość - „uległość" - kłóci się ze słownikową definicją, motywowaną związkiem etymologicznym z czasownikiem polegać (na kimś lub na czymś). Według niej człowiek spolegliwy to taki, na którym można polegać, to osoba niezawodna, solidna, budząca za­ufanie. W takim właśnie znaczeniu posługiwał się tym terminem w swoich pracach prof. Tadeusz Kotarbiński i ja również tylko tak używam tego słowa. Znają je od dawna gwary południowego Śląska, zna i czeszczyzna (spoiehiwy). Ciekaw jestem jego dalszych losów w naszym języku.

Twierdzę, że byłoby lepiej, gdybyśmy utrzymali pierwotne zna­czenie przymiotnika spolegliwy, czyli „taki, na którym można pole­gać". Jak widać, w sposób syntetyczny wyraża on treść, którą trady­cyjnie trzeba było określać za pomocą wielu słów. Po cóż zastępo­wać nim dobrze spełniający swą funkcję wyraz uległy?

Ale i nie mogę nie powiedzieć, że siła nowych skojarzeń moty­wacyjnych poszczególnych form jest ogromna. Jeśli przekroczy ona punkt graniczny, mierzony frekwencją użycia, nie pomogą definicje słownikowe i głosy językoznawców. Obawiam się, że z takim zjawi­skiem mamy do czynienia w wypadku przymiotnika spolegliwy. Ko­jarzony nie z czasownikiem polegać (na kimś), ale z formą uległy, co­raz częściej odbierany jest jak synonim tej ostatniej.

A skoro już mówimy o konfliktach motywacyjnych... Z tej samej „Trybuny Śląskiej" dowiedziałem się o istnieniu klubu sportowego Pasjonat Dankowice. Trudno przypuszczać, by w jego nazwie chodzi­ło o tradycyjne znaczenie „człowiek łatwo wpadający w pasję, złość; furiat, choleryk". Mamy tu do czynienia z pasjonatem - „kimś .ogarniętym jakąś pasją, zamiłowaniem, hobbystą". Ponieważ w tym nowym znaczeniu posługuje się pasjonatem absolutna większość użytkowników polszczyzny, zostało ono zaakceptowane - jako dru­gie - i przez Słownik wyrazów obcych z roku 1995, i przez „Prak­tyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego z tegoż 1995 roku.

Oto podtytuł pewnego artykułu prasowego: „Zagłębie inteligen­cji", pod nim zaś następujący tekst: „Petersburg może się wydawać zagłębiem intelektualnym na tle całej Rosji, będącej w tym względzie pustynią". Jak ocenić zbitki wyrazowe zagłębie inteligencji i zagłębie intelektualne?

Zacznijmy od refleksji słowotwórczej: zagłębie to forma należą­ca do tej samej rodziny wyrazowej co głąb, głębia, głębina, pogłębić, zagłębić się, głęboki, głębokość. W słowniku Orgelbranda znajdujemy taką jej definicję: „obszerniejsza, szersza dolina między górami, gdzie się jakby promieniami łączą inne pomniejsze doliny". Zasilo­na jest ona przykładem: „w zagłębiach węgla kamiennego".

Współczesny słownik pod red. Szymczaka definiuje zagłębie ja­ko „obszar, na którym występują i są eksploatowane złoża węgla lub innych kopalin użytecznych": zagłębie węglowe, naftowe, siarko­we, Dolnośląskie Zagłębie Węglowe.

Podobnie określa się zagłębie w polskich encyklopediach: „ob­szar, na którym występują i są eksploatowane złoża węgla lub in­nych kopalin użytecznych". Wymieniają one najważniejsze polskie zagłębia węglowe: Dolnośląskie Zagłębie Węglowe, Górnośląskie Za­głębie Węglowe, Lubelskie Zagłębie Węglowe, Konińskie Zagłębie Wę­gla Brunatnego, Turoszowskie Zagłębie Węgla Brunatnego, Lubińsko-Głogowskie Zagłębie Miedziowe.

Leksykon PWN z r. 1971 wspomina jeszcze Zagłębie Staropolskie - jeden z najstarszych w Polsce regionów wydobycia i hutnictwa że­laza (I w. p.n.e.), ołowiu, miedzi i srebra, rozwinięty na obszarze Gór Świętokrzyskich.

Do tych nazw własnych możemy, oczywiście, dodać takie znane połączenia wyrazowe, jak Zagłębie Dąbrowskie (kojarzymy z nim Dą­browę Górniczą, Czeladź, Będzin, Sosnowiec) czy Zagłębie Ruhry (Essen, Duisburg, Dortmund, Bochum, Gelsenkirchen).

W I lidze piłkarskiej mamy Zagłębie Lubin, a kibice pamiętają też Zagłębie Sosnowiec i Zagłębie Wałbrzych.

Od wielu lat, czego nie zdążyły zarejestrować słowniki, zagłębie jest używane w jeszcze innym znaczeniu: „obszar intensywnej pro­dukcji przemysłowej lub rolnej". Przykłady same cisną się pod pióro: zagłębie przemysłowe, ceramiczne, chemiczne, sadownicze, truskawkowe, malinowe, hodowlane. Wielu użytkowników polszczyzny kwestionuje tę innowację, ale doprawdy jest ona w naszym języku ustabilizowana. Zresztą - pozostajemy tu w znaczeniowym polu działalności mate­rialnej człowieka (zagłębie sadownicze - zagłębie węglowe).

Rażą mnie natomiast takie konstrukcje, w których zagłębie sko­jarzone jest z wytworami kultury duchowej: zagłębie naukowe, zagłębie kulturalne, zagłębie turystyczne. Nietrudno się więc domy­ślić, że negatywnie oceniam zagłębie inteligencji i zagłębie intelektu­alne. Bardzo daleko się tutaj odchodzi od znaczenia tradycyjnego naszego rzeczownika. W sformułowaniach tych zdecydowanie lep­sze byłyby słowa centrum lub ośrodek: centrum naukowe, ośrodek na­ukowy, ośrodek kulturalny, centrum kulturalne, centrum turystyczne, ośrodek turystyczny, a także centrum intelektualne i ośrodek intelek­tualny.

Pełny dzień ważnych spraw

Tytuł mniejszego rozdziału wymierzony jest przeciwko osobom •nadużywającym słów pełen i ważki. Wielu rodaków posługuje się ty­mi formami częściej niż ich wariantami pełny i ważny, mimo że pro­porcje frekwencyjne powinny być odwrotne. A dlaczego?

Postać pełen, będąca pozostałością po tzw. rzeczownikowej od­mianie przymiotników, w zasadzie - tak jak wyrazy zdrów, wesół, go­dzien, wart, żyw - może być używana tylko w funkcji orzecznika, czy­li drugiego składnika orzeczeń złożonych, których członem pierw­szym jest słowo posiłkowe być: kosz jest (był, będzie) pełen - tak jak on jest (był, będzie) z d rów, on jest wesół, nie jestem g o dzień, tyś jej niewart, „żyw już jest śmierci Zwyciężyciel" (fragment jednej z pieśni wielkanocnych).

Nie powiemy przecież zdrów człowiek opuścił szpital czy wesół chłopiec stał przy drzwiach. Możliwe są tylko konstrukcje zdrowy człowiek opuścił szpital i wesoły chłopiec stał przy drzwiach.

Słów pełny, zdrowy, wesoły, godny, żywy - i to jest przyczyna ich przewagi frekwencyjnej - używamy i w funkcji przydawki (mam do niego pełne zaufanie, wesoły chłopiec stał przy drzwiach, zdro­wy człowiek opuścił szpital), i w funkcji orzecznika (kosz jest pełny, on jest zdrowy, on jest wesoły, on jest tego godny).

Mamy jeszcze jedną możliwość wykorzystania formy pełen: jako przydawki, po której następuje rzeczownik w drugim przypadku-dopełniaczu, np. talerz pełen zupy, film pełen wrażeń, mecz pe­łen emocji.

Tak w ogóle jednak - powściągnijmy nasze przyzwyczajenie, by sięgać po wariant pełen. Bezpieczniejsza jest postać pełny, choć i ona mogłaby się pojawiać rzadziej. Czy zawsze muszą to być np. pełna swoboda, pełne zadowolenie, pełne zaufanie, pełny kwadrans i pełny etat? Są przecież i takie synonimy, jak całkowity, absolutny, cały (cał­kowita swoboda, absolutne zaufanie, cały kwadrans, cały etat).

Zdecydowanie niepoprawne są też połączenia pełny wysiłek, pełna kondycja i pełny komplet (to ostatnie jest wręcz nielogiczne: przecież komplet jest „zbiorem, zespołem elementów stanowiących pewną całość", a zatem mówienie o pełnym komplecie jest pleona-zmem, czyli połączeniem składającym się z wyrazów to samo lub prawie to samo znaczących, takim jak np. cofać się do tyłu czy wra­cać z powrotem). Posługujmy się konstrukcjami wielki wysiłek, dobra kondycja, komplet.

A teraz o przymiotniku ważki. Od parunastu miesięcy w tek­stach mówionych i pisanych pewnej bardzo znanej osoby pojawia się on jako jedyne określenie czegoś mającego dużą wagę, duże znaczenie - tak jakby w ogóle nie było słowa ważny! Tymczasem i w tym wypadku proporcje częstości użycia muszą być odwrotne:

to ważki jest rzadszym, książkowym wariantem popularnego przy­miotnika ważny. Na dziesięć użyć dziewięć powinno zawierać połą­czenie z formą ważny (ważny problem, ważna decyzja, ważne zdanie), a co najwyżej jedno - z archaicznym ważki (np. ważki argument).

Na zakończenie warto dodać, że jeszcze w słowniku Orgelbranda z r. 1861 oba nasze przymiotniki traktowane są jako realnie zwią­zane etymologicznie z rodziną takich wyrazów, jak waga, wagowy, ważyć, ważenie. Przy haśle ważki czytamy: „dość ciężki, nielekki, jak np. minerały", a przy ważny: od wagi, wagowy (języczek ważny, szale ważne), „wagę, czyli ciężkość mający, dość ciężki, nielekki, ważki" (ciężki jest kamień i ważny piasek; widzicie szablę, jaka waż­na), „wagę należytą mający, ważący tyle, ile potrzeba" (przeważyć muszę, bo mi się zdaje, że złotko nieważne); dopiero potem przytacza­ne są znaczenia metaforyczne - dziś wyłączne: „będący rzeczą nie­małego znaczenia, wielkiej wagi" (ważny list, ważny dokument, waż­ne odkrycie, ważny wypadek), o osobie - „w wielkiej wadze, w sza­cunku u kogoś będący, poważany" (w Biblii: „izaliżeście wy nie waż­niejsi u Boga, niżeli ci wróblowie?).

Zabezpieczanie ciągle żywe

Jednym z najbardziej obśmiewanych przez Jacka Fedorowicza stów było zabezpieczanie. Słuchacze niezapomnianych 60 minut na godzinę (program ffl Polskiego Radia) mogli więc często wysłuchać takich oto np. wypowiedzi Kolegi Kierownika: „Chcieliśmy niedaw­no zabezpieczyć dziskotekem dla naszej młodzieży ", „Zabezpie­czyliśmy waśnie magnetowid", „Dzieo literanckie zabezpieczy­liśmy do spóki zez towarziszami", Jeden pukownik zez wydziału czwartego zabezpiecza rekolekcje dla tej garstki ludności, co jesz­cze nie przeszła na ateizm dopotond", „Tu taki optymizm na koniec będzie zabezpieczony" (cyt. w oryginalnej pisowni, oddawcę j wymowę Kolegi Kierownika, za Felietonami i dialogami Jacka Fedo­rowicza wydanymi w Paryżu w r. 1988). Utalentowany satyryk kpił w ten sposób bezlitośnie z bezmyślnego operowania formą zabezpie­czyć, spełniającą we współczesnej polszczyźnie funkcję leksykalne­go wytrycha, zastępującego takie czasowniki, jak urządzić, kupić, zorganizować, stworzyć, zapewnić, przyznać, przydzielić, zarezerwo­wać, zagwarantować, zaopatrzyć.

Z biur i urzędów bowiem płyną w Polskę formuły typu prosimy o zabezpieczenie dwóch etatów, gościom zabezpieczamy noclegi, a i w gazetach nie należą do rzadkości zdania „Nie zabezpieczono dla wszystkich biletów wstępu" czy „Chodzi o zabezpieczenie ludności atrakcyjnych artykułów". W jednej z instrukcji użytkowania też można przeczytać: „Konstrukcja mniejszego garnka zabezpiecza za­chowanie wszystkich walorów smakowych i użytkowych mleka".

Język rosyjski wykorzystuje we wszystkich tego rodzaju wypo­wiedziach czasownik obespeczit'. W języku polskim mamy zróżnico­wane formy, wyżej przytoczone, świadczące o bogactwie stylistycz­nym. Prośmy zatem w pismach urzędowych o przyznanie, przydziele­nie nowych etatów, gościom zapewniajmy noclegi, rezerwujmy wszyst­kim bilety wstępu, gwarantujmy ludziom atrakcyjne towary, zaopatruj­my zakład w nowe urządzenia, a konstrukcja garnka niech zapewnia (gwarantuje) zachowanie walorów smakowych i użytkowych mleka.

Posługujmy się czasownikiem zabezpieczyć tylko w znaczeniu „ubezpieczyć kogoś lub coś przed czymś, co może grozić w przyszłości" (zabezpieczajmy żywność przed zepsuciem, materiały budowlane przed zniszczeniem itp.).

Być może przez jakiś jeszcze czas nie wracałbym do poruszone­go w tym rozdziale problemu, przekonany o przewadze w naszej ję­zykowej społeczności poczucia zdrowego rozsądku. Ostatnio przeży­łem jednak prawdziwy wstrząs. Proszę sobie wyobrazić, że pewien polityk uraczył mnie zdaniem: „Zabezpieczyliśmy bezpieczeństwo". Chodziło mu, oczywiście, o zapewnienie bezpieczeństwa.

A ja pomyślałem gorzko: jeśli ktoś nie słyszy tak zgrzytającej zbitki słownej, jak owo nieszczęsne zabezpieczenie bezpieczeństwa, znaczy to, że pierwszą z tych form jest tak zafascynowany i zauro­czony, że ona nim włada całkowicie i niszczy instynkt gramatyczno-stylistyczny.

Pieniążki dla małżonki i dzieciaków

Jedno wypowiedzenie może być czasem kwintesencją charakte­rystycznych zjawisk występujących w języku w danym momencie jego historii. Tak właśnie odebrałem zdanie, które wyszło z ust zwy­cięzcy jednego z licznych teleturniejów: „To będą pieniążki dla mał­żonki i dzieciaków". Wszystkie rzeczowniki tutaj występujące to „szlagiery" leksykalne ostatnich lat. Są one zarazem odbiciem zna­miennych cech strukturalno-stylistycznych polszczyzna

I tak kariery pieniążków - prawie wyłącznego dziś określenia „funduszy, zasobów pieniężnych" - trudno nie wiązać z odwieczną skłonnością to tworzenia przeogromnej liczby spieszczeń, zdrob­nień. Mamy przecież formacje: piesek-pieseczek-psina-psiątko-psiak--psiaczek-piesuś-piesunio, mamcia-mamusia-mamunia-mamuńcia--mamulka-mamuleńka, prędziutko-prędziuteńko-prędziuśko-prędziu-sieńko-prędziuchno, milutki-miluchny-milusieńki-milusienieczki-mi-leńki-milusi, płakuniać-ptakuńciać-płakusiać itp.

I ja mam ochotę podnosić bądź odkładać słuchaweczkę, a co­dziennie słyszę: „Słóweczko proszę" - to przy kiosku (chodzi o wro­cławski dziennik „Słowo Polskie"), a potem - w sklepie - dochodzą do moich uszu bułeczka, chlebek, chlebuś, masełko, szyneczka, serek, sereczek, mleczko, śmietanka, kefirek, maślaneczka, jogurcik, piwko, soczek. Podobnie w kawiarniach i restauracjach, gdzie są jeszcze ka­wusia, ciasteczko, koniaczek, wódeczka, setuńcia, herbatka; w pocią­gach mamy bilecik i miejscóweczkę, a u fryzjerów boczek, przedziałeczek, fryzurkę, grzyweczkę i ondulacyjkę. W autobusie zaś zdenerwo­wany do granic wytrzymałości kontroler prosi bezczelnego gapowi­cza o dowodzik (tu kontrast między stanem uczuciowym mówiącego a formą językową jest wręcz komiczny!).

Nadużywanie drugiego rzeczownika - małżonki - to przejaw znacznego rozchwiania norm stylistycznych współczesnej polszczy­zny, braku wyczucia, po jaką formę sięgnąć w danej sytuacji życio­wej. Małżonka to przecież bardzo oficjalne, najdalsze od potoczne­go użycia nazwanie towarzyszki życia, stosowane w protokołach dy­plomatycznych, w komunikatach prasowych (prezydent z małżonką, ambasador z małżonką itp.). Można też przesłać ukłony, wyrazy sza­cunku czy pozdrowienia dla małżonki, jeśli z kimś, kogo prosimy o przekazanie tychże słów, łączą nas tylko oficjalne stosunki towa­rzyskie albo jest to osoba dużo starsza od nas. Określanie własnej żony mianem małżonki jest doprawdy irytującym błędem stylistycz­nym!

I wreszcie dzieciak. Kiedy jeden z telewidzów napisał mi przed laty, że niemowlak kojarzy mu się z bydlakiem, powiedziałem w „Oj­czyźnie polszczyźnie", że mój korespondent przesadził. Dziś, prze­nosząc swe odczucia z niemowlaka na dzieciaka, jestem skłonny przyznać mu rację, osaczony zimą dzieciaków, feriami dzieciaków, wakacjami dzieciaków, pomocą dla dzieciaków, problemami dziecia­ków, radościami i smutkami dzieciaków. Tylko o dzieciakach - ani ra­zu o dzieciach - mówi się na konferencjach oświatowo-pedagogicznych, w czasie mszy szkolnych, wszędzie.

Zwyczaj ten należy wiązać z karierą, jaką zrobił w naszym języ­ku północnopolsko-mazowiecki z pochodzenia przyrostek -ak. Oto na naszych oczach słabnie morfologiczny typ cielę, prosię, kurczę, niemowlę, zwierzę, bydlę, dziecię, a jego miejsce zajmuje model cie­lak, prosiak, kurczak, niemowlak, zwierzak, bydlak, dzieciak. Kiedyś regionalny podział był bardzo wyraźny: w Krakowie - kurczę i kur­częta, w Warszawie - kurczak i kurczaki. Dziś wszystko się to już ra­czej wymieszało - z wyraźną dominacją przyrostka -ak.

Wracając zaś do niemowlaka i dzieciaka, dodajmy, że ich pro­duktywność to także znak ekspansji potoczności. Wszak nie ulega wątpliwości, że zarówno niemowlak, jak i dzieciak tradycyjnie od­bierane były jako potoczne warianty neutralnych stylistycznie po­staci niemowlę i dziecko czy już archaicznie brzmiącej formy dziecię. Mamy tu zatem do czynienia z tendencją przeciwną tej, która jest źródłem popularności małżonki.

Wszystko się przekłada

W jednym z artykułów „Gazety Wyborczej" znajduję trzy nastę­pujące fragmenty: „Był taki czas, gdy wysoka popularność Kuronia przekładała się na notowania w rankingach prezydenckich", „Uczciwość, rzetelność, przyzwoitość Kuronia nie przekładają się w społecznym pojmowaniu na sprawność w zdecydowanym podej­mowaniu decyzji", ,Jesteśmy narodem, który nie ma czystego sumie­nia, a grzech zbiorowy przekłada się na grzech indywidualny". A w „PRL dla początkujących" Jacka Kuronia i Jacka Żakowskiego czytam: „Awans zbiorowy przestał się przekładać na awans indy­widualny", „Wpływy aparatu nie przekładały się na dostęp do dóbr materialnych", „Śmierć Wielkiego Wodza uruchomiła ważne pro­cesy w kierownictwie partii, ale w Polsce nie od razu przekła­dały się one na polityczne decyzje i społeczne zachowania ".

Cytaty powyższe są drobną egzemplifikacją niezwykle ekspan­sywnego zjawiska, jakim jest funkcjonowanie od niedawna czasow­nika przekładać się w znaczeniu „znajdować odbicie, znajdować wy­raz, odpowiadać, przylegać, ujawniać się, przynosić jakiś skutek".

W języku staropolskim przekładać się znaczyło tyle co „wynosić się, wywyższać się" („Niechaj się nadnikogo nie przekłada" -pisał np. Łukasz Górnicki w XVI wieku).

W dziewiętnastowiecznym słowniku Orgelbranda - po dziewię­ciu parafrazach znaczeniowych czasownika przekładać, przełożyć -mamy dwie definicje formy z zaimkiem zwrotnym się: „zbytnim je­dzeniem objadać, przeżerać się" („Ludzie zawsze zdatni do roboty, kiedy s i ę ani jadłem, ani piciem zbytnim nie przełożą") - z kwalifikatorem nieużywalności, „wyżej nad wszystko siebie stawić, wy­nosić się".

Nietrudno stwierdzić, że te dwa użycia są zupełnie obce współ­czesnemu zwyczajowi językowemu, co potwierdzają najnowsze słowniki, nie rejestrujące w ogóle hasła przekładać się. Jeszcze nie­dawno temu można było co najwyżej usłyszeć takie konstrukcje z owym się, jak np. „to s i ę łatwo przekłada na polski (niemiecki, angielski, czeski)" - w znaczeniu „ten tekst można z łatwością prze­tłumaczyć na polski (niemiecki, angielski, czeski)". Dziś, jak zasy­gnalizowałem w tytule rozdziału, wszystko się dookoła na coś prze­kłada. Jak to nowe zjawisko oceniać?

Myślę, że dobrze się dzieje w języku, gdy w obieg społeczny wchodzą nowe użycia słów czy nowe połączenia wyrazowe. Nie ule­ga przecież wątpliwości, że wzbogacają one system stylistyczny, sta­jąc się dla mówiących jeszcze jedną ofertą leksykalną. Źle się na­tomiast dzieje, gdy ta nowa oferta zaczyna być traktowana jako wy­łączna, bo momentalnie nabiera charakteru wyrazowego natręta -manierycznego, snobistycznego.

Baczmy więc, byśmy w fascynacji dla przekładać się zupełnie nie zapomnieli o tradycyjnych postaciach - jego treściowych odpowied­nikach: znajdować odbicie, znajdować wyraz, odpowiadać, przylegać, ujawniać się, przynosić jakiś skutek.

Na tym mógłbym rozdział skończyć, gdyby w pierwszym frag­mencie nie pojawił się jeszcze jeden natręt - przymiotnik wysoki w połączeniu z rzeczownikiem popularność.

Zapewniam Czytelników, że tak jak lepsze są duża frekwencja, dobry rezultat, szybkie tempo, dobra forma czy duże zagęszczenie mieszkań (lepsze niż wysoka frekwencja, wysoki rezultat itd.), tak zdecydowanie warto się opowiedzieć za dużą bądź wielką (czy nawet ogromną) popularnością, odrzucając rażącą wysoką popularność.

Cichy -głośny, wyciszyć- nagłośnić

„Od pewnego czasu słyszy się wszędzie konstrukcje typu niepo­trzebnie nagłośniono tę sprawę, telewizja nagłośniła ten problem. Według mnie w zdaniach tych należało się posłużyć zwrotem nadać roz­głos, bo nagłaśnia się przecież salę widowiskową, a nie sprawę czy problem" - pisze Czytelnik z Legnicy. Czy ma rację?

Słowniki języka polskiego rzeczywiście zaopatrują nasz czasow­nik tylko w to znaczenie, za którym się opowiada Korespondent:

„uzyskać za pomocą urządzeń akustycznych lub elektroakustycz­nych odpowiednią jakość odbioru (większą i równomierną gło­śność) dźwięków w pomieszczeniach zamkniętych lub na otwartej przestrzeni: nagłośnić salę widowiskowa, aparatura nagłaśniająca (nagłaśniająca), urządzenia nagłaśniające (nagłaśniające)". Nie ulega jednak wątpliwości, że kolejne wydania leksykonów będą musiały uwzględnić także nowe, metaforyczne znaczenie czasownika nagło­śnić (nagłaśniać) - właśnie „nadać rozgłos, narobić szumu". Zbyt po­wszechne jest to już w tej chwili zjawisko, by mogło zniknąć z języ­ka z dnia na dzień.

Trudno przy tym nie zauważyć, że tak funkcjonujące nagłośnie­nie wypełniło bardzo istotną lukę w naszym języku, a mianowicie -miejsce dla przeciwieństwa wyciszenia. Mieliśmy przeciwstawne treściowo przymiotniki cichy - głośny i pustą antonimiczną prze­strzeń przy zwrocie wyciszyć sprawę, znaczącym tyle co „dokonać odpowiednich zabiegów w celu usunięcia jej ze świadomości społe­czeństwa".

Teraz jest całkowita semantyczna symetria: cichy - głośny, wyci­szyć sprawę - nagłośnić sprawę, czyli „podjąć działania w celu uświa­domienia jej społeczeństwu". Fragment z „Polityki" doskonale tę antonimiczną relację ukazuje: „Tej kwestii nie wolno wyciszyć. Przeciwnie - trzeba ją możliwie najbardziej nagłośnić, póki jeszcze nie jest na to za późno".

Zdanie to uświadamia nam zarazem, jak przeogromna jest rola środków masowego przekazu w systemie demokratycznym i jak wiel­ka odpowiedzialność spoczywa na ludziach wpływających na świado­mość społeczeństwa: mogą oni przecież kreować różne obrazy rzeczy­wistości - bądź nagłaśniając pewne sprawy, bądź je wyciszając.

Bo też trzeba powiedzieć jeszcze jedno. Otóż tradycyjny zwrot na­dać rozgłos jest emocjonalnie neutralny (nadaje się rozgłos zarówno zja­wiskom pozytywnym - np. akcjom charytatywnym, jak i negatywnym - np. wybrykom chuligańskim), nagłaśnianie natomiast jest najczęściej oceniane negatywnie, traktowane jako rodzaj manipulacji, która polega na odpowiednim wyselekcjonowaniu danych o tych czy innych zjawiskach i wydarzeniach („Liczą na to, że n agi o śnieni e konflik­tu przysporzy im zwolenników" - czytam np. w tygodniku „Wprost").

Słowa czułe, słowa zjadliwe

Jakże atrakcyjnym zabiegiem stylistycznym, odświeżającym co­dzienne zachowania językowe, jest posługiwanie się poszczególnymi słowami w rozmaitych odcieniach znaczeniowych. Chłopisko np. -w zależności od kontekstu i konsytuacji - może być dobre, poczciwe, kochane i sympatyczne, ale też i wstrętne, obleśne czy śmierdzące. Chu­ligan, drań, łobuz i łotr tworzą, oczywiście, ciąg wyrazów o negatyw­nych konotacjach semantycznych. Ale czyż pod każdym z nich nie może się często kryć sama czułość - choćby wtedy, gdy rozkochani rodzice tak określają swoje pociechy? Znam pewną panią, która swego jedynego syna prawie wyłącznie określa mianem bandyty (w zda­niach typu „muszę mojemu bandycie kupić jego przysmak").

Gdy żegnałem się kiedyś w Warszawie z Kazimierzem Kutzem, powiedział on, że musi się spieszyć do swoich podciepów. I jakże cie­płe były te śląskie podciepy - „podrzutki"! Zresztą prawie wszyscy śląscy rodzice tak właśnie lubią nazywać swoje dzieci w momen­tach roztkliwienia.

„Barwa emocjonalna wyrazów ściera się bardzo szybko - pisali

w „Stylistyce polskiej" Halina Kurkowska i Stanisław Skorupka, toteż szczególnie charakterystyczna dla słownictwa uczuciowego jest dążność do odnawiania środków ekspresji, pogoń za nowością, co można zaobserwować chociażby w grupie przysłówków oznacza­jących intensywność: na miejscu wyblakłego, mało już wyrazistego bardzo występują często jego uintensywnione synonimy: szalenie, strasznie, okropnie, potwornie".

Ludzie spontanicznie wyrzucają więc z siebie ekspresywne kon­strukcje typu strasznie cię kocham czy strasznie się cieszę. I Jan Pa­weł II raz powiedział: „Ty, niewysłowiony, niezgłębiony Bóg - stałeś się tak straszliwie przystępny".

Pewnie, że trzeba wyczuwać, w jakich sytuacjach życiowych niewłaściwe jest użycie takiego strasznie czy straszliwie (np. dzien­nikarz kończący wywiad absolutnie nie powinien go wieńczyć for­mułą strasznie dziękuję za rozmowę). Warto też jednak uświadomić sobie prawdę, że język byłby tworem nieznośnie schematycznym", gdybyśmy operowali wyłącznie podstawowymi znaczeniami po­szczególnych form.

Podobną wykładnię poprawnościową należy stosować w odnie­sieniu do form niesamowity, niesamowicie. „Słownik języka polskie­go" informuje: niesamowity - „sprawiający wrażenie czegoś nie­zwykłego, niepokojący, budzący lęk; okropny" (niesamowity sen, wi­dok; niesamowita historia; niesamowity wyraz oczu, twarzy; niesamo­wite zdarzenie); „niezwykły, ogromny, nadzwyczajny" (niesamowity bałagan, niesamowity upał), niesamowicie - „bardzo dziwnie, nie­zwykle, niepokojąco" (niesamowicie błyszczące oczy, śmiać się niesa­mowicie); pot. „nadzwyczaj, bardzo" (niesamowicie piękna twarz).

Ostatni kwalifikator, wskazujący na potoczny charakter przy­słówka niesamowicie, jest bardzo ważny. Bo jeśli niektórych roda­ków rażą konstrukcje z niesamowity i niesamowicie, to właśnie dla­tego, że wyczuwają oni pewną ich niestosowność w sytuacjach o charakterze oficjalnym. Jeśli więc znany polityk mówi: „Normali­zacja stosunków z Rosją jest niesamowicie ważna i korzystna dla obu stron", to nie ukrywam, że wolałbym w tym zdaniu połączenie niezwykle ważna, tak jak w niejednym wypowiedzeniu określenia niezwykły czy nadzwyczajny są na pewno lepsze stylistycznie od for­my niesamowity. Ale już np. w ustach sprawozdawców sportowych, naładowanych emocjami, okrzyki typu coś niesamowitego! mnie nie irytują (chyba że ktoś ich denerwująco nadużywa; niezapomniany Jan Ciszewski swoim ulubionym „coś niesamowitego, pusta bramka" doprowadził kiedyś mego kolegę Czecha do stanu przedzawałowego, a działo się to w czasie transmisji meczu hokejowego naszych południowych sąsiadów ze Szwedami).

Wróćmy do prymarnych i sekundarnych znaczeń słów. Kiedy się czyta „Dzienniki" Stefana Kisielewskiego, co krok spotyka się w nich zdrobnienia, ale użyte złośliwie, ironicznie, sarkastycznie: „Nasza władzuchna umie zniechęcić ludzi", „Żyję więc małą naszą polityczka", ,Już sobie prymasik na komunizm poszczekał", „Stary dyhcio (dyktator) musiał się wściec", „I biedny Stach Stomma w tym wszystkim, z czterema bałwanami i spryciarzykami", „Ostrzega­łem, że pogrzebik się zbliża", „Znów poczułem smrodek katolicki, jakieś tam rozgryweczki, takty czki", „Zdany jestem na stylik felietonowo-aluzyjny", „Miasto parszywieńkie w centrum".

I na koniec gorzki przykład wykorzystania słowa w znaczeniu przeciwstawnym wobec pierwotnego: czyż w dramatycznych dniach powodzi w lipcu 1997 roku, patrząc na bez przerwy lejący deszcz, nie wykrzykiwaliśmy sarkastycznie „dawno nie padało"?

O odlocie - inaczej

Tradycyjne znaczenie odlotu - słowa należącego do tej samej ro­dziny wyrazowej co lecieć, odlecieć, lot, lotnik, lotnia, wylecieć, wylot, przelecieć, przelot - to „oddalenie się drogą powietrzną". Mówimy więc np. o odlocie samolotu czy balonu, o godzinie o dl o t u, o przy­gotowaniach do odlotu, a także o odlocie ptaków (bocianów, ja­skółek, kaczek), czyli „odfrunięciu ptaków wędrownych na okres zi­mowy lub letni do innych krajów" („Wędrowne ptactwo zabierało się do odlotu "-pisał Reymont).

W ostatnich latach odlot i utworzony od niego przymiotnik odlo­towy funkcjonują też jednak w zupełnie nowym znaczeniu. Tele­widz z Krakowa zauważył ów odmienny treściowo odlot w reklamie jakiejś gumy do żucia. „Jak mam rozumieć tak użyte słowa i jaki jest ich rodowód?" - pyta.

O pisemne wypowiedzenie się na temat rzeczownika odlot i przymiotnika odlotowy poprosiłem swych studentów. Otrzymałem od nich bardzo wyczerpujące informacje. Odlot wszedł w obieg mło­dzieżowy ze slangu narkomanów, w którym jest synonimem oszoło­mienia, upojenia, transu narkotycznego, oderwania się od rzeczywisto­ści dzięki użyciu środków pobudzających, dających uczucie przeby­wania w świecie iluzji (stąd i odlotowiec - „człowiek zażywający nar­kotyki, ćpun"),

Wywiedziony od odlotu przymiotnik odlotowy jest - nietrudno się domyślić - określeniem w najwyższym stopniu pozytywnym.

Coś, co jest odlotowe, jest wspaniale, wystrzałowe, nadzwyczajne, niecodzienne, super, fantastyczne, nieziemskie, cudowne, zapierające dech, świetne, doskonałe, zdumiewające, porywające, słowem - ogarnia swym zasięgiem ogół dodatnich przeżyć i doznań. Odlotowa może być impreza, zabawa, prywatka, bluzka, sukienka, dyskoteka, książka, dziewczyna i fryzura, odlotowy - koncert, ubaw, nastrój, wygląd, chłopak, gość, człowiek, facet, sen, film, wóz, samochód, pomysł, tekst, ubiór, strój, ciuch, odlotowi - rodzice, odlotowe - włosy i dzieła sztuki, można się też, oczywiście, czuć odlotowo. Popularny jest również zwrot jest (było, będzie) odlotowo. Mieć odlot zaś lub być na odlocie to tyle co „być w stanie oderwania się od rzeczywistości".

Z zestawienia tego widać aż nadto wyraźnie, jak szeroki zakres używalności mają w języku głównie młodzieży formy odlot, odloto­wy i odlotowo.

W jednym z numerów „Expressu Wieczornego" zetknąłem się kiedyś z nagłówkiem Odlot na lotnisku. Użytkownicy polszczyzny przyzwyczajeni do tradycyjnego i przez wieki wyłącznego znaczenia rzeczownika odlot („oddalenie się drogą powietrzną") mogli przejść obojętnie obok tego połączenia wyrazowego. Odloty na lotnisku to przecież coś tak normalnego i oczywistego jak odjazdy na dworcach autobusowych i kolejowych.

Dwa zdjęcia towarzyszące artykułowi i jego tytułowi - z Anetą Kręglicką jako przewodniczącą jury i seksowną panią w ekscen­trycznym i skąpym ubiorze - od razu zasugerowały mi jednak inne treściowe skojarzenia, odpowiadające nowym znaczeniom odlotu.

W tym miejscu dodajmy, że do form odlot i odlotowy funkcjonują­cych w tychże nowych znaczeniach szybko dołączyły słowa odjazd i od­jazdowy. W tekście artykułu z „Expressu Wieczornego" takie właśnie użycia można znaleźć: „Znany skądinąd Smimoff przeprowadza co roku konkurs dla młodych projektantów mody, w którym uczestniczą także Po­lacy. Chodzi o tak zwane spojrzenie w głąb samego siebie, czyli zaprojek­towanie rzeczy jak najdziwniejszej, najodlotowszej i najodjazdowszej. Takiej, w której człowiek nie może wyjść na ulicę, żeby nie zostać zatrzymanym za naruszenie porządku publicznego lub wypaczanie morale małoletnich przechodniów. Wysoko siedzące jury oceniało chłod­nym okiem. Wybrało kreację z koturnami i boazerią sosnową w kształcie steru. Aneta Kręglicką podała to do wiadomości".

Po przeczytaniu tych słów wszystko staje się jasne. Impreza odbywała się wprawdzie na lotnisku, ale nie chodzi tu o odlot kogoś czy czegoś! Chodzi tu o ów nowy odlot - synonim niezwykłości, dzi­wności, niepowtarzalności.

Użycie stopnia najwyższego - najodlotowszy, najodjazdowszy - jest na pewno znakiem silnego już zadomowienia się form podsta­wowych w polszczyźnie codziennej. Czy zatem postacie odlot, odjazd, odlotowy, odjazdowy, zaopatrzone w nietradycyjne znacze­nia, znajdą się wkrótce w nowych wydaniach słowników języka pol­skiego? Należy sądzić, że tak się stanie. Życie podpowiada tę leksykograficzną decyzję.

A dlaczego niniejszemu rozdziałowi dałem tytuł O odlocie -

inaczej? Miałem, oczywiście, na myśli nowe, inne znaczenia, w jakich używa się odlotu i jego derywatów. Chciałem także jednak zasygnalizować dość natarczywe zjawisko, jakim jest wplatanie -zwłaszcza do nagłówków prasowych - formy inaczej. Służy ona czę­sto mówieniu nie wprost, łagodzącemu dosadność takiego czy inne­go określenia (np. o ludziach z dewiacjami seksualnymi - kochają­cy inaczej, o niepełnosprawnych - sprawni inaczej). Gdyby, mówiąc ję­zykiem bokserskim, pójść za ciosem, można by złośliwie - za Piotrem Wierzbickim - wymienić cały słowniczek wyrazów, nadających się do zastąpienia konstrukcją z inaczej: głodny - najedzony inaczej, biedny -bogaty inaczej, pijany - trzeźwy inaczej, brudny - czysty inaczej, gruby - szczupły inaczej, brzydki - ładny inaczej, głupi - mądry inaczej, śmier­dzący - pachnący inaczej, podły - szlachetny inaczej, hałaśliwy - cichy inaczej, chamski - kulturalny inaczej, obłudny - szczery inaczej.

Dostałem ten zestaw od swego gdańskiego przyjaciela, kolegi ze studenckich wrocławskich lat - Kazimierza Orzechowskiego. Bezpośrednim jednak bodźcem do skreślenia tych uwag był typowy nagłówek prasowy: Dwa KPN-y i dwa BBWR-y. Zjednoczeni inaczej.

Walniemy sobie zdjęcie!

„Profesor Jan Miodek wsłuchuje się w język swego syna stu­denta" - napisał kiedyś w „Gazecie Wyborczej" Mariusz Szczygieł - w artykule o polszczyźnie ostatnich lat. Robię to i w odruchu ojcowskiego serca, i z zawodowego obowiązku. Fascynują mnie zwłaszcza pokoleniowe różnice ujawniające się w zakresie środków stylistycznych.

Weźmy np. konstrukcje obce. I moja generacja wzbogacała nimi swe wypowiedzi. Mówiliśmy np. no to szlus, co mi tu jakąś bumagę podsuwasz, idziemy w pieriod, na zapad!, to jest prikaz, ruki po szwam, prosit!, pardon. Dominowały język ro­syjski i niemiecki. Teksty współczesnego młodego pokolenia zosta­ły opanowane przez angielszczyznę - zupełnie nieobecną w moich szkolnych latach: było fuli ludzi, ale boss, ale m e n, dzięki za help, sorry.

Co parę lat młodzi znajdują jakieś słowo-wytrych dobre na każdą właściwie okazję, będące swoistym znakiem danego roczni­ka. Od niedawna w języku mego syna i jego rówieśników zawrotną karierę robi czasownik walnąć: ale walnął! - to tyle co „ale głupst­wo palnął", lecz także „ależ dowcipnie, trafnie coś określił", cos tu wali to tyle co „coś tu śmierdzi", walnąć komuś to „komuś coś ukraść", wali cię? - to pytanie „co ty, głupi jesteś?, oszalałeś?", a wali mnie to jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że „nic mnie to nie obchodzi".

W czasie wakacji zaś grupa bardzo sympatycznych młodych ludzi zaprosiła mnie w schronisku na Hali Gąsienicowej do wspól­nej fotografii słowami: „Czy możemy sobie z panem walnąć zdję­cie?".

Nie walnąłem (!!) w tym momencie wykładu z kultury języka, ale pomyślałem sobie, że taka forma zaproszenia przez młodzież do zdjęcia grzeszy jednak brakiem stylistycznego wyczucia.

A skoro już o nim mowa... Pamiętam, jak przed wieloma laty pro­fesor Witold Doroszewski opowiadał z ubolewaniem w radiu, że otrzymał właśnie list zaczynający się formułą „Szan. Panie Prof". Przypomniałem to sobie, gdy wpadł mi w ręce wywiad z Księdzem Profesorem Józefem Tischnerem, zamieszczony w jednej z gazet. Zobaczyłem w nim takie zwroty grzecznościowe: ,Jak ks. prof, oce­nia to zjawisko?", „Czy ks. prof. nie widzi tej zależności?", „Ks. prof. pisze w swej książce", ,Jak na razie głos ks. pro f. wydaje się głosem wołającego na puszczy", „Czy ks. prof. nie wydaje się, że obecna rzeczywistość jest wyzwaniem dla Kościoła?" .To ks. prof. zbul­wersowało mnie bardziej niż walnięcie zdjęcia na Hali Gąsienico­wej. Trudno uwierzyć, że dziennikarz nie wyczuwa różnicy między tekstem umieszczonym na pieczątce czy tabliczce służbowej, gdzie skróty typu ks. prof, czy prof, dr hab. są dopuszczalne i powszechnie przyjęte, a takimi wypowiedziami adresatywnymi jak list czy wywiad prasowy, w których operowanie skrótami jest zgrzytem sty­listycznym i obyczajowym.

W tymże wywiadzie Józef Tischner powiedział: „Praca to prawdzi­wy język międzyludzkiej komunikacji. Z wytworu mojej pracy ktoś może wnioskować o stopniu mojej miłości ku niemu. Pytamy się, za ile, a nie zastanawiamy się, jak pracę wykonać, aby przyniosła zadowolenie komuś i mnie. Etyka więc to integralna część pracy". Chciałoby się tę myśl za­dedykować wszystkim rodakom.

Podaj mi swoje namiary

Przenikanie słów, wyrażeń i całych zwrotów z jednej odmiany stylowej do drugiej to bardzo żywe zjawisko stylistyczne, zasługu­jące generalnie na pozytywną ocenę. Dzięki niemu dochodzi do jakże pożądanej dysautomatyzacji naszych zachowań językowych, do odświeżania stereotypowych wypowiedzi bardziej ekspresywny-

mi konstrukcjami.

Oczywiście, trzeba zawsze uważać, by nie przekroczyć granic

dobrego smaku. I tak np. pochodzącego z gwary szoferskiej czasow­nika wyrobić (wyrobić zakręt - nie wyrobić zakrętu), znaczącego w ogólnej polszczyźnie potocznej tyle co „zdążyć ze wszystkim, dać sobie radę z uporządkowaniem różnych spraw", nie powinno się wy­korzystywać w tekstach oficjalnych, takich jak wykład, odczyt, ka­zanie czy przemówienie („Prymas Wyszyński tak sobie umiał zorga­nizować czas w więzieniu, ze się nie mógł wyrobić" - usłyszałem przed laty w podniosłym kazaniu).

To samo ostrzeżenie należy odnieść do innego czasownika pro­weniencji szoferskiej, a mianowicie odpalić (odpaliło coś, czyli -w polszczyźnie ogólnej - „coś się udało, coś wyszło").

Zbytnią potocznością rażą też w wypowiedziach oficjalnych me­tafory zaczerpnięte z języka sportowego, takie np. jak odpaść w przedbiegach (słynny, cytowany już przeze mnie wiele razy, frag­ment kazania na Boże Ciało: „Kto nie rozumie Eucharystii, ten odpada w przedbiegach"), złapać drugi oddech, trafić w dzie­siątkę (znów fragment kazania: ,Jan Chrzciciel, tak nazywając Jezusa, trafił w dziesiątkę") czy ostatnia prosta („Dziś czwar­ta niedziela adwentu - jesteśmy więc na ostatniej prostej tego okresu"),

A jak ocenić popularne w polszczyźnie potocznej branie od ko­goś jego namiarów, czyli jego adresu, numeru telefonu? Czy nie jest to nadużycie, zwłaszcza że zwrot ten kojarzy się z policyjnym na­mierzaniem kogoś (w Słowniku języka polskiego czytamy: namiar-„określanie kierunku, w którym położony jest badany obiekt (np. radiostacja, lecący samolot, pocisk, płynący statek)", namierzyć -lotn., mors., wojsk, „określić położenie badanego obiektu przez po­miar kąta zawartego między kierunkiem odniesienia a prostą wy­znaczoną przez punkt obserwacji i badany obiekt")?

Myślę, że i o tej metaforze trzeba mówić jako o środku wzboga­cającym stylistycznie nasze codzienne zachowanie językowe. I znów tylko trzeba sobie określić granice jego używania - zarówno frekwencyjne (nie decydować się na wyłączność), jak i gatunkowe (pa­miętać o potocznym, nieoficjalnym charakterze).

Ja tu tylko sprzątam

Powyższy nagłówek to tytuł wydanego ostatnio zbioru felieto­nów i szkiców Jana Walca, przedwcześnie zmarłego krytyka i bada­cza literatury. Ale jest on zarazem wziętym z życia, coraz popular­niejszym zwrotem metaforycznym, używanym w znaczeniu „ja nic nie znaczę, ja tu nie mam nic do powiedzenia, jestem tylko do wy­konywania poleceń, ja o tym nie decyduję".

Pamiętam, że pierwszy raz w życiu usłyszałem ja tu tylko sprzą­tam mniej więcej dwadzieścia lat temu. Jeden z nieżyjących już profesorów gorączkowo poszukiwał czegoś w naszych instytutowych zbiorach bibliotecznych. Zadzwonił telefon. Profesor podniósł słuchawkę, a po paru sekundach powiedział: „Proszę zatelefono­wać później. Ja tu tylko sprzątam". Wtedy odebrałem jesz­cze ten słowny unik dosłownie: „nie jestem pracownikiem nauko­wym, wykonuję tutaj prace porządkowe, sprzątam, więc kto inny musi udzielić informacji". W miarę upływu lat już coraz częściej dobiegało do moich uszu metaforyczne użycie opisywanego dziś zwrotu.

Nie rejestrują go słowniki. Pod hasłem sprzątać znajduję tylko takie przenośne znaczenia, jak „ukraść" (sprzątnąć zegarek), „zabie­rać coś, co już ktoś uważał za swoje" (sprzątnąć sprzed nosa, sprząt­nąć koledze dziewczynę), „zabijać" (sprzątnąć niewinnego człowieka, sprzątnąć rywala), „zjadać coś z wielkim apetytem, pałaszować" (sprzątnąć całego kurczaka). Myślę, że frekwencja frazeologizmu ja tu tylko sprzątam jest już tak duża, że zostanie on zarejestrowany w nowych wydaniach polskich leksykonów.

Doczekał się już takiej rejestracji popularny zwrot czuć bluesa, znaczący tyle co „dobrze orientować się w jakiejś sytuacji, wyczu­wać nastrój, umieć się dostosować do panującej gdzieś atmosfery". Znajdujemy go na s. 79 „Podręcznego słownika frazeologicznego ję­zyka polskiego" Stanisława Baby, Gabrieli Dziamskiej i Jarosława Liberka (PWN 1995). Semantycznie dość bliski jest on tatom trady­cyjnym połączeniom wyrazowym, jak czuć pismo nosem - „domyślać się czegoś" i czuć przez skórę - „mieć wyczucie czegoś, domyślać się". Jako młodszy od nich - brzmi ekspresywniej, dosadniej i dla­tego tak chętnie jest wykorzystywany w tekstach współczesnej pol­szczyzny: „Biznes c żuj e bluesa", „Śrem czuje bluesa nowych czasów", ,Jes7i nauczyciel przedszkolny czuje bluesa i potrafi zdo­być dziecięce serca, maluchy odwzajemniają to po stokroć". Trudno go też nie uznać za znak naszych czasów. Wszak blues to muzyka współczesności!

W tych samych kategoriach kulturowo-obyczajowych trzeba też widzieć nowy zwrot film się komuś urwał - „ktoś stracił (najczęściej z powodu wypicia alkoholu) przytomność, świadomość". Tak jak czuć bluesa nieobecny w słowniku frazeologicznym Stanisława Skorupki z roku 1968, odnotowany jest w nowym słowniku Ba­by, Dziamskiej i Liberka. Autorzy przytaczają też wiele przykładów jego funkcjonowania w polszczyźnie: „A w ogóle film mi się urwał. Nic nie pamiętam" (Iredyński), „Pociągnął parę łyków. A w parę sekund później film mu się urwał"(„Express Poznań­ski"), „Półtora litra to znowu nie jest tak dużo, żeby się człowieko­wi film urywał" (Stachura), „Kiedy jednak zaczął, pił do upadłe­go, do momentu, w którym film się urywał" („Echo Krakowa").

„To czym teraz jeździsz?" - czytam w gazetowej reklamie jednego z samochodów. Ta formuła-pytanie potwierdza utrwalenie się we współczesnej polszczyźnie zwrotu czym jeździsz?, używanego w zna­czeniu „jaki masz samochód?". Czyż nie jest on również znakiem no­wej Polski, w której już prawie każda rodzina ma własne auto? Jesz­cze parę lat temu reakcją na pytanie czym jeździsz? byłaby odpo­wiedź typu siódemką, czternastką, odnosząca się - oczywiście - do nu­meru linii tramwajowej bądź autobusowej.

Ale frazeologizmy mogą też nieuchronnie odchodzić w językową przeszłość. Oto niedawno temu spotkałem kolegę ze szkolnych lat. „Co słychać?" - zapytałem stereotypowo. „Nic nadzwyczajnego, sześć na dziewięć" - odpowiedział melancholijnie. A ja od razu sobie uświadomiłem, że to tylko jeszcze ludzie mojej generacji i starsi, dla których zdjęcia formatu sześć (cm) na dziewięć (cm) były najbardziej typową produkcją fotograficzną, mogą zrozumieć meta­foryczne wyrażenie wykorzystane przez mojego znajomego, znaczące tyle co „nic nadzwyczajnego, przeciętność, zwykłość". Mozaika kolo­rów, formatów i technik fotograficznych, która zdominowała współ­czesny świat, spycha w zapomnienie poczciwe sześć na dziewięć.

Po wszystkim

Znaczeniowymi odpowiednikami form koniec, skończyło się, nic więcej są konstrukcje po wszystkim, jest po wszystkim, i po wszyst­kim, już po wszystkim („Słownik frazeologiczny języka polskiego" Stanisława Skorupki). Czytamy np. w „Portrecie Słowackiego" Paw­ia Hertza: „Zaczęli rozcierać mu skronie i puls, ale już było po wszystkim"; a w słowniku Orgelbranda: „Otóż przyszedł czasem dla kompanii, i po wszystkim".

Kiedy w „Domu na Sekwanie" Williama Whartona, przetłuma­czonym przez Jacka Wieteckiego, znalazłem fragment: „Pewnie można było jakoś inaczej zorganizować pracę, ale już po zawo­dach", uświadomiłem sobie, że neutralne stylistycznie wyrażenie po wszystkim ma swe liczne - silnie przy tym nacechowane emocjo­nalnie - ekwiwalenty. Jednym z nich jest właśnie połączenie po za­wodach: „Za późno się zdecydowałeś. Teraz - to już po -zawodach!" - mówi metaforycznie, tak jak tłumacz Whartona, coraz więcej osób w Polsce, potwierdzając leksykalną atrakcyjność słowa zawody.

Przed paroma laty gościłem w swym mieszkaniu pewnego rze­mieślnika, który w konstrukcjach tego typu używał wyrażenia po imprezie. Był nim tak zafascynowany, że posługiwał się nim nawet w opowiadaniach o czyjejś śmierci: „To był bardzo rozległy zawał ser­ca, tak że w parę minut było po imprezie". Ten przykład jest z ko­lei potwierdzeniem zawrotnej kariery, jaką robi we współczesnej polszczyźnie impreza (nawet najbardziej podniosłe uroczystości określa się mianem imprez, co jest - oczywiście - stylistycznie nie­poprawne).

Z mojego domu rodzinnego, a ściślej - z języka Ojca - wynio­słem frazeologizm już po Antku. Kojarzy mi się on nieodparcie z me­czami piłkarskimi, które namiętnie z Tatą oglądałem. Gdy jakaś do­brze się zapowiadająca akcja została zmarnowana. Ojciec - zawie­dziony - wzdychał: ,Już po Antku!".

Najpopularniejsze, prawie powszechne jest jednak wyrażenie po ptakach - w takiej właśnie wersji brzmieniowej ze ścieśnioną samo­głoską (po ptakach brzmiałoby sztucznie - jak krupniak zamiast krupnioka; w pewnych sytuacjach uzasadniona jest też kobita i dziwka, a nie kobieta i dziewka). Nie mogę się nadziwić, dlaczego nie jest ono zarejestrowane przez ani jeden słownik. Wśród metaforycznych połą­czeń związanych z rzeczownikiem ptak znajduję tylko następujące frazeologizmy: niebieski ptak, stalowy ptak, z lotu ptaka, lotem ptaka, zły to ptak, co własne gniazdo kala. Upominam się zatem o wyrażenie po ptakach w następnych edycjach słownikowych.

A skoro już tu była mowa o ekwiwalentach takich słów, jak ko­niec, wszystko, nic więcej... Mam jeszcze jeden przykład, świadczą­cy o nieustannej potrzebie dysautomatyzacji, odświeżania co­dziennych zachowań językowych, a zarazem o pomysłowości, twórczości użytkowników polszczyzny. Oto niedawno temu przemiły pan, u którego kupujemy warzywa i owoce, podsumowywał za­kupy stojącej przede mną kobiety. Mógł stereotypowo zapytać:

to wszystko? Nie zrobił tego. Wybrał wariant dowcipny i nie prze­kraczający granic dobrego smaku - jednosłowne pytanie: finisz? Ów finisz to zarazem potwierdzenie stylistycznej kariery ter­minologii sportowej - jakże ważnego składnika kultury masowej języka.

O pójściu na całego i wkurzaniu się

O tym, że zwrot iść (pójść) na całego jest z pochodzenia jedno­znacznie nieprzyzwoity, wulgarny, wiedzą już tylko historycy ję­zyka, i to nie wszyscy. Można zatem powiedzieć, że uległ on cał­kowitej neutralizacji stylistycznej, czego efektem są używane na co dzień konstrukcje typu poszliśmy na całego, trzeba iść na całe­go (równie popularne są wariantywne zwroty poszliśmy na całość, trzeba iść na całość). Mimo wszystko - jako filolog - przeżyłem swoisty szok estetyczny, gdy przed paroma laty w jednym ze współ­czesnych wierszy religijnych znalazłem zdanie „idę do Ciebie na całego, Jezusie", choć - oczywiście - zdawałem sobie sprawę, że mo­je odczucia są pewnie jednostkowe, wynikające z wiedzy zawodo­wej, historycznojęzykowej - tak jak tylko badacze folkloru wyczu­wają jeszcze erotyczno-rubaszny pierwotny charakter tekstów o głębokiej studzience, nieorzqcym Jasiu, konikach, płotach, dziurach w desce itp.

Myślę natomiast, że wszyscy rodacy powinni sobie uzmysławiać bardzo, ale to bardzo niedoborowy charakter takich form, jak wku­rzać się, opierniczać kogoś czy guzik prawda.

Wszak są to fonetyczne substytuty wulgarnych konstrukcji, tyl­ko trochę osłabiające dosadność prymarnych określeń (wkurw..., opierd..., gów...). Powtarzam często, że prawdziwy dżentelmen nigdy się nie będzie wkurzał czy opierniczał kogoś-w obecności kobiet! Po­wie, że się zdenerwował, że nakrzyczał na kogoś, że mu nawymyślał, mocniej - że objechał kogoś.

Tymczasem coraz częściej słyszę to wkurzanie się czy opierniczanie kogoś przy stołach imieninowych, w rozmaitych oficjalnych wy­powiedziach, w radiu, w telewizji. Czyżby wspomniany przy okazji zwrotu iść na całego proces stylistycznej neutralizacji objął swym zasięgiem i te formy?

Że wszystko zmierza ku takiemu właśnie statusowi wkurzania się, mogłem się przekonać przy lekturze pewnej książki z dziedziny filozofii. Oto rozdział poświęcony poglądom George'a Berkeleya kończy się słynnym limerykiem (czyli żartobliwym wierszem) Ronalda Knoxa - tak przełożonym przez współczesnego tłumacza: „Pe­wien młodzieniec rzekł: Boże, wydawać się to dziwnym może, że krzak, który widzę, nie przestaje istnieć, gdy nie ma nikogo na dworze. Odpo­wiedź: Drogi Panie, twe zdziwienie mnie wkurza. Ja jestem zawsze na dworze. I dlatego to drzewko będzie róść sobie krzepko, bo obserwu­ję je Ja, Pan Przestworzy". Widzimy zatem, że Pan Przestworzy-Bóg mówi tu: „Twe zdziwienie mnie wkurza". Czy nie można było napi­sać mniej dosadnie, np. „Twe zdziwienie mnie drażni"? Niestety, przekraczanie granic dobrego smaku zdarza się użytkownikom polsz­czyzny coraz częściej.

O rajcowaniu

Z niemieckimi formami raten. Rat związana jest etymologicznie nasza rodzina wyrazowa, do której należą takie słowa, jak radzić, ra­da, radny, radca, radziecki, poradzić, porada, narada, dorada, zaradzić, obrady, zdrada, zdradzić, zdradziecki, zdradliwy.

Od radzić i zdradzić stworzono za pomocą przyrostka -ca rze­czowniki radźca - „ten, który radzi" i zdradźca - „ten, który zdra­dza". Obydwa można znaleźć w wielu tekstach staropolskich: „Ofpo-wie jemu: zaliś ty radźca królów" („Biblia królowej Zofii" z r. 1455), „Gdy r adze e jęli przysiężnika" („Orty\e magdeburskie" z XV w.), „Wszytki zdradźce i lifniki zostawię je nieboszczyki" („Rozmo­wa mistrza Polikarpa ze śmiercią" z XV w.), „A ten Waldko radźca, ten niewierny zdradźca" (Wiersz o zabiciu Andrzeja Tęczyńskiego z n pół. XV w.), ,Jeko szlachetny Paweł z Krassowa nie jest z d radźca" (zapiski i roty polskie z XV-XVI w. z ksiąg sądowych Ziemi War­szawskiej).

W XV wieku zaczęło się w polszczyźnie przekształcanie po­łączeń -cc; -dźc- w -je-. W efekcie bardzo wiele słów uległo fone­tycznej modyfikacji: mieśćce zmienia się w miejsce, winowaćca -w winowajcę, władźca - we włajcę, a świętokradźca - w świętokradcę (dopiero pod wpływem nowych skojarzeń powstały dzisiejsze brzmienia: władca - bo władać, radca - bo rada, świętokradca - bo kradnę).

A co z radźca i zdradźcq? Nietrudno się domyślić, że nasi przod­kowie przemienili oba te wyrazy na postacie rajca i zdrajca. Już od rajcy urobiono-takie formy, jak rajcować, rajczyni, rajczyna, rajczan-ka, rajczy, rajczyc, raić, naraić („Ciekawość swoje drogo najpierwsza na świecie rajczyna Ewa przypłaciła" - taki XVIII-wieczny cytat znajduje się w XIX-wiecznym słowniku Lindego).

Z nich żyją do dziś czasowniki rajcować, raić, naraić- potoczne, silnie nacechowane pod względem ekspresji. Pierwszy z nich prze­szedł w ostatnich latach ciekawą ewolucję semantyczną. Długo zna­czył tylko tyle co „rozprawiać o czymś, gadać, paplać, spędzać czas na gadaniu" (sąsiadki rajcowały na podwórku; na takie kobiety mówiło się w moich rodzinnych stronach rajenie). Dziś - pod wpły­wem podobnie brzmiącego niemieckiego czasownika reizen, znaczą­cego tyle co „pobudzać, podniecać" - stał się także nacechowanym emocjonalnie synonimem neutralnych uczuciowo czasowników pod­niecać, ekscytować, wzbudzać zainteresowanie. Takie funkcjonowanie naszego czasownika (także z zaimkiem zwrotnym się) potwierdza „Słownik polszczyzny potocznej" Janusza Anusiewicza i Jacka Ska­wińskiego, rejestrujący wypowiedzenia z rajcować i rajcować się:

„Pójdziesz z nami w niedzielę na żużel? - Żużel mnie nie rajcuje, wo­lę piwol", „Siedział przy stoliku, pił i rajcował się widokiem młodych dziewczyn w mini".

A ja w jednym z reportaży „Polityki" przeczytałem: „Niemcy nie mają wilków, wolą więc polować w Polsce, tak ich te wilki rajcują". Ostatni cytat prowokuje do refleksji: czy w tekście prasowym może się pojawiać tak bardzo potoczna forma? Świadczy on zara­zem aż nadto wyraźnie, jak silnie się już utrwaliło w języku potocz­nym nowe znaczenie rajcowania.

Dywagacje i enuncjacje

Dywagacje (fr. dwagation - od dwaguer - „schodzić na manow­ce, odbiegać od tematu" - z łac. dwagari „błąkać się") to „odstępo­wanie, odbieganie od tematu w piśmie lub mowie, rozwlekłe pisa­nie lub mówienie nie na temat". Czy w takim słownikowym znacze­niu używają jeszcze tego słowa rodacy?

W książce Agaty Tuszyńskiej „Singer. Pejzaże pamięci" czytam:

„Takie dywagacje powiększały jedynie zamęt w głowie małego Isaaca". Prof. Michał Głowiński w jednej ze swoich prac pisze: „Wzory Słowac­kiego określają budowę „Spowiedzi", stanowiącej połączenie rozmyślań o sobie i swej sytuacji w świecie z dywagacjami na temat tego właśnie świata". W tekście Kazimierza Brandysa znajduję zdanie: „Dywaga­cje w trybie gdyby sprowadzają się do imaginacyjnych hipotez", a ks. prof. Romana E. Rogowskiego: „Pomijając dywagacje na temat sportu amatorskiego i zawodowego, należy podkreślić niebezpieczeństwo nad niebezpieczeństwami, jakie zagraża całej działalności człowieka".

Trudno o jednoznaczną interpretację wypowiedzi Tuszyńskiej i Brandysa, u prof. Głowińskiego i ks. prof. Rogowskiego natomiast, którzy piszą o dywagacjach na temat..., wyraźne jest odejście od tra­dycyjnego znaczenia „odchodzenie od tematu". Bo też i dla absolut­nej większości użytkowników polszczyzny dywagacje są dziś synoni­mem ustnej lub pisemnej wypowiedzi, może czasem za długiej, ale niekoniecznie odbiegającej od tematu. A wiele osób po prostu są­dzi, że dywagacje - słowo obce - to nawet lepszy stylistycznie, bar­dziej oficjalny wariant ustnej czy pisemnej wypowiedzi.

To przesunięcie semantyczne już się w polszczyźnie dokonało, myślę więc, że i słowniki powinny je zarejestrować. Tymczasem w nowym wydaniu „Słownika wyrazów obcych" (PWN, Warszawa 1995) hasła dywagować i dywagacje kryją w sobie tylko dotychcza­sowe znaczenia.

Zachowawcze stanowisko zajmuje ten leksykon również w sto­sunku do rzeczownika sensat, który przez absolutną większość Pola­ków odbierany jest jako określenie człowieka doszukującego się we wszystkim elementów sensacyjnych (skojarzenie z sensacją). Tymczasem na s. 1006 czytamy: sensat - słowo przestarzałe (z łac.sensatus - „obdarzony rozumem") - „człowiek przesadnie poważny, silący się na uczoność, mędrkujący".

Zajmijmy się jeszcze słowem enuncjacja. Brzmieniowo jest ono podobne do rzeczownika denuncjacja znaczącego tyle co „tajne do­niesienie, oskarżenie przed władzą o dokonanie wykroczenia prze­ciwko obowiązującemu prawu, donos". To foniczne podobieństwo sprawia, że dla wielu użytkowników polszczyzny także enuncjacja jest słowem o negatywnych skojarzeniach, synonimem wypocin, ga­daniny (czytamy więc np. w prasie o „enuncjacjach znanego polity­ka " - zamiast o „gadaninie znanego polityka" czy o „enuncjacjach pani Anastazji P." - zamiast o „wynurzeniach pani Anastazji P."). Tymczasem enuncjacja - z łac. enuntiatio „zawiadomienie" - to sło­wo neutralne pod względem emocjonalnym, synonim wypowiedzi, oficjalnego oświadczenia, obwieszczenia: „Poza wspomnianymi enuncjacjami nikt nie zarzucił mu oficjalnie stosowania środków dopingujących ", „Enuncjacje komisji rządowej dotyczące przyczyn wypadku". Nowe wydanie „Słownika wyrazów obcych" rejestruje, oczywiście, tylko to utrwalone długą tradycją znaczenie.

Modna asertywność

Na obwolucie książki Marii Król-Fijewskiej pt. „Stanowczo-łagodnie-bez lęku" czytam: „Ta książka jest o tym, jak żyć po swojemu, wypo­wiadać bez lęku swoje zdanie, odmawiać, nie wywołując konfliktu, złościć się, nie raniąc innych, bronić swoich interesów, nie dać się wykorzystywać, poniżać, lekceważyć. To książka o asertywności". A na s. 8: „Asertywność to umiejętność pełnego wyrażania siebie w kontakcie z inną osobą czy osobami. Zachowanie asertywne oznacza bezpośred­nie, uczciwe i stanowcze wyrażanie wobec innej osoby swoich uczuć, po­staw, opinii lub pragnień w sposób respektujący uczucia, postawy, opinie, prawa i pragnienia drugiej osoby. Różni się więc od zachowania agresyw­nego, oznacza bowiem korzystanie z osobistych praw bez naruszania praw innych osób. Różni się też od zachowania uległego, zakłada bowiem dzia­łanie zgodne z własnym interesem oraz stanowczą obronę siebie i swoich praw - bez nieuzasadnionego niepokoju, łagodnie, lecz stanowczo".

O postawie asertywnej mówi się w tej chwili dookoła. Na czym ona polega, wyjaśniają cytaty z pracy Król-Fijewskiej. Nie wyśmie­wając, broń Boże, publikacji i wykładów na ten temat, mam jednak w zanadrzu przykład kuriozalnego nadużycia stylistycznego, zwią­zanego z owym modnym terminem. Oto przysłano mi kiedyś ogło­szenie przygotowane przez dyrektora pewnego dużego przedsię­biorstwa. Powiadamiano w nim wszystkich pracowników, że w ich pokojach, w czasie godzin pracy, będzie wymieniane oświetlenie. I oto proszę sobie wyobrazić, że ta banalna w swej prostocie infor­macja zwieńczona została zdaniem następującym: „Proszę o asertywny stosunek do ekipy remontowej". Gdybym nie widział tego tekstu, nie uwierzyłbym, że ktoś mógł wymyślić taką konstrukcję.

Przecież chwila refleksji wystarcza, by sobie uświadomić, że naj­częstszym źródłem komizmu jest kontrast między dwoma elementa­mi tworzącymi funkcjonalną całość. Słowotwórczy dowcip formacji wódeczność i wypiteczność na przykład tkwi w kontraście między po­ważnym, wyrażającym istotę rzeczy przyrostkiem -ość (pilność, gorli­wość, uczciwość, zacność) a błahą, ludyczną treścią podstaw wódeczny, wypiteczny. Gdy Julian Tuwim wyśmiewał snobowanie się na języko­wą cudzoziemszczyznę, swojski, prowincjonalny Strzyżów zamienił w piśmie na Sthizooff, osiągając efekt komiczny dzięki kontrastowi formy (obco wyglądający zapis) i treści (małe, swojskie miasteczko). Tak samo komiczna jest kilkunastoletnia dziewczyna, która swój ro­dzinny Wałbrzych wymawia w radiu Łołbrzych (zachowania językowe ludzi tego typu dobrze określa powiedzonko Anglik z Kołomyi).

W tekście o wymianie oświetlenia w przedsiębiorstwie proza życia kontrastowo zderzyła się z naukowym zadęciem fragmentu o asertywnej postawie. Czyż można się dziwić, że wszyscy pracowni­cy zareagowali na tę niefortunną zbitkę śmiechem, i to gromkim?

Wcisk, powściąg, wydziw, przekręt

W pewnej krzyżówce znajduję hasło nie do wyjęcia, któremu od­powiada pięcioliterowy wyraz wcisk. W książce Jana Błońskiego „Wszystkie sztuki Sławomira Mrożka" mamy zdanie: „Pozostawiam na boku cenzurę jako całość zachęt i powściągów", jeden z trenerów zaś mówi w telewizji o „wydziwie kibiców". Słyszy się też dookoła o różnych przekrętach.

Wcisk, powściqg, wydziw, przekręt - co to za formacje słowotwór­cze? Jedna z nich jest zarejestrowana w „Słowniku języka polskie­go" pod red. M. Szymczaka: wcisk - „wciskanie, wciśnięcie": ele­ment urządzenia uruchamiany przez wcisk; wmontować, złączyć coś na wcisk.

Pozostałych nie ma w słownikach, ale wyczuwamy, że są one sy­nonimami takich określeń, jak powściągnięcie się, wydziwianie, prze­kręcenie (czegoś). Bez trudu także chyba uzmysławiamy sobie, że wszystkie te formy powstały nie przez dodanie do podstaw słowo­twórczych jakiejś cząstki, ale przez jej odcięcie: wcisk - od wciskać (odjęte -ać), powściqg - od powściągać się (odjęte -ać), wydziw - od wydziwiać (oderwane -ać), przekręt - od przekręcać (odjęte -ać).

Przypomina mi się w tym momencie list sprzed lat, którego au­torka pytała, co sądzę o krzyżówkowym pomyśle redakcji „Przekro­ju", a mianowicie o formie odsap (chodziło o odsap dla uszu, czyli ci­szę!). Napisałem wtedy, że jest to jeszcze jeden przykład, choć z pew­nością bardzo wyrazisty, ujawniający żartobliwą konwencję haseł „Przekrojowych" krzyżówek. Odsap to przecież żart językowy, twór jednorazowy. Nie znajdziemy go w żadnym słowniku. Jest to jednak zarazem formacja ze słowotwórczego punktu widzenia bardzo typo­wa, bo zbudowana poprawnie według reguł systemowych, tyle że nie będąca w powszechnym użyciu. To jeszcze jeden przykład formacji potencjalnej, zbudowanej według zasady polegającej na tworzeniu nowych wyrazów przez odcięcie końcowej cząstki wyrazu podstawo­wego. Proces ten był zawsze bardzo żywotny w polszczyźnie. Takie rzeczowniki, jak czołg, dopływ, zalew, wykop, wytop, wysyp, donos, zwis, powstały od czasowników czołgać się, dopływać, zalewać, wykopać, wy­topić, donosić, zwisać właśnie przez odcięcie końcowych elementów tychże czasownikowych podstaw.

We współczesnym języku żywotność tego zjawiska nie słabnie -zwłaszcza w specjalistycznych odmianach, w których aż się roi od postaci typu wykon, uzysk, odzysk, osiąg, dowiert, odczyt - od wyko­nać, uzyskać, odzyskać, osiągać, dowiercić się, odczytać. Na pierwszy rzut oka robią one wrażenie tworów niepotrzebnie dublujących powszechnie znane formy wykonanie, uzyskanie, osiąganie itd. Proszę jednak dostrzec ich atrakcyjność, funkcjonalność, jaką jest -oprócz krótszości - aspektowa neutralność, przeciwstawiająca się takim zróżnicowanym pod tym względem konstrukcjom, jak wyko­nywanie - wykonanie, uzyskiwanie - uzyskanie, osiąganie - osiągnię­cie itp.

Kiedy się zaś wróci do przykładów z początku niniejszego roz­działu, trudno nie dostrzec w nich całkowitej formalnej analogii do struktur w języku polskim zadomowionych: wcisk - jak nacisk, przy­cisk, odcisk, uścisk, wy dziw - jak dziw, podziw, przekręt - jak wykręt, zakręt. Trzeba zatem powtórzyć podsumowujące: mamy tu do czy­nienia i z żywym modelem słowotwórczym, i z zasługującą na apro­batę twórczością użytkowników polszczyzny.

Rabat, czyli opust

Rabat - z niem. Rabatt, od wł. rabatto - to zniżka procentowa od ustalonych cen towaru, głównie na rzecz nabywcy płacącego gotów­ką, kupującego dużą ilość towaru jednorazowo lub w określonym cza­sie. Kupisz więcej, sprzedający opuści ci cenę - można by swo­bodnie, potocznie wyrazić istotę rabatu, nawiązując do jednego ze znaczeń czasownika opuścić- „obniżyć cenę, spuścić cenę" (powie­my np.: sprzedawca opuścił 2 złote na kilogramie jabłek). I właśnie od formy opuścić, przez odrzucenie wygłosowego -ić, powstał rze­czownik opust - rodzimy odpowiednik rabatu, w języku sportowym, gimnastycznym znaczący też tyle co „ruch kończyn lub tułowia ku dołowi".

Zdawać by się mogło, że ta przejrzysta relacja formalno-treściowa między opuścić! opustem utrwali w społecznym obiegu komunika­cyjnym brzmienie z nagłosowym o- i pojawiać się będą wyłącznie konstrukcje typu hurtownia otrzymuje od wydawcy książki z opustem od ceny katalogowej. Wszak czasownik upuścić z przed­rostkowym u- nie ma żadnych związków znaczeniowych z pieniędz­mi, z aktem kupna-sprzedaży. Tymczasem rodacy coraz częściej za­miast o rabacie-opuście zaczynają mówić o upuście, wywiedzio­nym od podstawy słowotwórczej upuścić. Czyżby widok upustu surówki, od którego zaczynała się większość dzienników telewizyj­nych lat siedemdziesiątych, tak mocno im zapadł w świadomość ję­zykową?!

A mówiąc zupełnie poważnie: tylko stosunkowo dużą frekwen­cją słowa upust należy tłumaczyć posługiwanie się nim także jako synonimem rabatu (z upustem jesteśmy bardziej osłuchani niż z opustem - powiedzmy inaczej).

Lecz doprawdy warto zapamiętać: upust to „odprowadzenie nadmiaru cieczy, pary lub gazu ze zbiornika albo z jakiegoś urzą­dzenia" (dzięki szybkiemu upustowi ciśnienie pary spadło; upust wody ze zbiornika retencyjnego), „urządzenie do odprowadzania, spuszczania wody ze zbiornika, kanału itp.; śluza, spust" (otworzyć, zamknąć upust; wybudować dodatkowe upusty).

W medycynie - dziś bardzo rzadko - stosuje się upust krwi, czy­li „zabieg polegający na nakłuciu lub nacięciu żyły, zwykle łokcio­wej, i wytoczeniu pewnej ilości krwi (np. w nadciśnieniu)", w języ­ku ogólnym - dajemy upust czemuś - oburzeniu, niechęci, łzom, gory­czy - „dajemy czemuś ujście, folgujemy sobie w czymś, wyładowu­jemy Się".

Ileż funkcji musi więc spełnić upust! Nie obciążajmy go jeszcze jednym znaczeniem, zwłaszcza że opust- jak pokazałem na począt­ku - jest bezdyskusyjnie logiczniejszy. Językiem naukowym mógł­bym powiedzieć, że jest on zgodny z formalno-logicznym kryterium poprawności językowej, bo jego sensowność da się uzasadnić na podstawie interpretacji logicznej.

Jeśli, dajmy na to, podtrzymujemy różnicę znaczeniową między przymiotnikami należny („taki, który się komuś należy") i należyty („taki, jaki powinien być"), to jest logiczne, aby ta różnica była za­chowana i w pochodnych rzeczownikach należność i należytość, by­śmy mówili o należności pieniężnej, a nie o należytości; z różnicą ko­jarzymy różnicowanie, a z matematyczną różniczką - czynność róż­niczkowania; mówimy oddychać, a nie oddechać (chociaż jest od­dech), bo pomiędzy oddychać a odetchnąć zachodzi taka sama rela­cja jak między usychać a uschnąć, porywać a porwać, odpychać a ode­pchnąć, umykać a umknąć (opozycja czynności wielokrotnej i jed­nokrotnej). Przykłady takich odpowiedniości formalno-logicznych można mnożyć w nieskończoność. Niech nam one uświadomią dzia­łanie jednego z najważniejszych mechanizmów naszych poczynań językowych.

Warto mu się podporządkować i w wypadku opustu: skoro cza­sownik opuścić znaczy, między innymi, tyle co „obniżyć cenę, spu­ścić cenę", to rzeczownik-synonim rabatu powinien być utworzony od tej właśnie czasownikowej podstawy słowotwórczej i brzmieć opust!

Seks-s^mbol, kicz-wrailmosć, auto-a^ści

„Z perspektywy kicz - wrażliwości (wrażliwości kiczowa­tej) świat przypomina film ze Schwarzeneggerem", „Kicz - wraż­liwość nie jest w stanie zrozumieć struktury wielogłosowej", „Po­wstanie kicz - struktura, w której wszyscy będq tacy sami i wszystko będzie jednakowe" - czytam w jednym z artykułów. Patrzę na tę kicz-arażliwość, raz skonfrontowaną z wrażliwością kiczowatą, na kicz-strukturę i...niczemu się nie dziwię, chociaż takie połączenia są absolutnie tożsame formalnie z obcymi systemowi polszczyzny formacjami kartofel-zupa czy zamsz-but. Zupy kartoflanej, zupy z kartofli, kartoflanki, buta zamszowego, buta z zamszu i zamszaka nikt już w Polsce nie zdoła zamienić na kartofel-zupę i zamsz-but, są to bowiem postacie zbyt silnie utrwalone w powszechnej świadomo­ści językowej. Ostatnie lata przyniosły jednak taki zalew niezgod­nych z tradycją połączeń - właśnie typu kicz-wrażliwość, kicz-struktura (z członem odróżniającym na pierwszym miejscu), że trzeba mówić o wykształcaniu się nowej reguły morfologiczno-składniowej, przejętej z języków zachodnioeuropejskich - z angielskim na czele. Popatrzmy, ile wokół nas form temu wzorcowi podporządko­wanych!

Oto w jednej z gazet czytam o Humphreyu Bogarcie: „Autorzy pró­bują objaśnić, kto uznał go za seks-symbol". Mamy więc seks-symbol, a nie zgodny z tradycyjną regułą symbol seksu.

A teraz kilka znamiennych nagłówków prasowych: Simpson ma­nia, LEGO nagrody, Biznesplan, Inflacja '95 story, Szwedzka taxi-woj-na, Rock encyklopedia, Fan-kąt Śląska. I w nich człony odróżniające (Simpson, LEGO, biznes, inflacja, taxi, rock, fan) - na sposób angiel­ski czy niemiecki - umieszczono na początku. Serię tę można uzu­pełnić tytułami programów telewizyjnych: Biznes Informacje, Biznes Tydzień, Sport-telegram, Kutz-Fest, Rock-raport, Auto-Magazyn.

A skoro się tu pojawił Auto-Magazyn, dodajmy, że połączenia z pierwszym członem auto- stanowią najliczniejszą grupę wśród te­go typu struktur: auto-naprawa, auto-alarm, auto-części, auto-salon, auto-punkt, auto-myjnia. Auto Świat (tytuł mającego polską muta­cję czasopisma Springerowskiego) itp. Tak jak Auto Świat funkcjo­nuje tytuł innego czasopisma -Jazz Forum, a tak jak Express Narty - Ski Giełda (dostrzegłem ją w Karpaczu).

Mamy przedsiębiorstwa Odra-Film i Karkonosze Tour, a także wyścig kolarski Bieszczady-Tour. Po Wrocławiu jeżdżą autobusy na­leżące do Sobiesław Zasada Centrum. W Poznaniu odwiedziłem kie­dyś Park Hotel, każdego zaś dnia o poranku uśmiecha się do mnie przy śniadaniu nugat krem.

W całej Polsce są Kredyt Banki i Cuprum Banki. W księgarni mogę kupić poradnik pod tytułem Wideowyświetlanie - tak jak przy jednej z ulic Wrocławia mógłbym chodzić na naukę gry w tenisa, ty­le że jest to już na szyldzie Tenis-nauka. No i każdego roku mamy Sopot festiwal.

Prawie wszyscy dziennikarze piszą już tylko o fit-fali, porno-fali, soft-pomografii czy spec-ustawie. Czasem jeszcze zmagają się w nich żywioły starych i nowych obyczajów gramatycznych, bo oto np. na­główek pewnego artykułu brzmi tradycyjnie „Zagadka Eco" (cho­dzi o znakomitego semiotyka i pisarza bolońskiego Umberta Eco), za to parę linijek niżej mamy już zdanie: „Recenzent próbuje drążyć tytułową Eco-zagadkę".

O podatności rodaków na obce wpływy językowe niech świad­czy jeszcze jeden znamienny przykład: od znajomych z USA (a są tam dopiero parę lat) dostałem kiedyś przesyłkę, na której było na­pisane: Miodek Family.

Jak widać, nie jest jeszcze ustabilizowana pisownia tych wszyst­kich złożonych struktur. Spotyka się i formy z kreską w środku, i łącznie, i rozdzielnie napisane. Utrwalił się natomiast, podkreślmy to raz jeszcze, sam zwyczaj ich konstruowania. Spośród wszystkich znaków językowych nowej rzeczywistości - tej po roku 1989 - jest on najistotniejszy, bo dotykający istoty struktury gramatycznej.

Sita słowotwórczej analogii

Na jednym ze straganów wrocławskich pojawiło się ostrzeżenie skierowane do klientów: „Towar pomacany należy do macania". Trud­no go nie traktować w kategoriach językowego dowcipu czy nawet groteski. A przecież jego twórca z pewnością nie myślał o takim od­biorze macania. Posłużył się słowotwórczą analogią do serii rzeczow­ników typu figurant, laborant, kolaborant, kursant, amant, aresztant. Nie wyczuł, niestety, kontrastu między obcym z pochodzenia, swo­iście intelektualnym przyrostkiem -ant a bardzo potocznym charak­terem podstawy słowotwórczej macać. Taki kontrast jest zawsze prze­cież humorystyczny (por. uwagi na temat wódeczności i wypiteczności).

W takich formach jak amant, laborant czy figurant wygłosowe -ant jest dziedzictwem łacińskich dopełniaczowych postaci imiesło­wowych amantis (od amans), laborantis (od laborans), figurantis (od figurans). Wyodrębnione z nich i dołączone do swojskich podstaw słowotwórczych, tworzy formacje w rodzaju macanta - nieuchron­nie skazane na śmieszność przez swą strukturalną hybrydalność.

Przed laty ostre sprzeciwy poprawnościowe wywoływał pochodzą­cy z terminologii żeglarskiej załogant - „członek załogi", choć tu kon­trast między swojską podstawą słowotwórczą załoga a obcym sufiksem -ant był na pewno nie tak drastyczny jak w nieszczęsnym macande.

Ale językoznawca zawsze się upomina o morfologiczną jednorod­ność: poprze np. bądź termometr, bądź ciepłomierz, a będzie protesto­wał przeciw termomierzowi (obcy element term- i rodzimy -mierz) i ciepłometrowi (rodzime ciepło, obcy -metr).

Z daną konstrukcją trzeba się też i osłuchać, żeby owa hybry­dalność morfologiczna przestała być drażniąca. Kiedy przed laty re­laks stawał się dopiero słowem obiegowym, wypierającym odpoczy­nek i wypoczynek, bardzo mnie raziły formy typu zrelaksować się czy zrelaksowany, grzeszące wtedy „zgrzytającym" połączeniem ele­mentu wyraźnie obcego (relaks) z rodzimymi cząstkami (z-, -ować). Dziś, choć nadal prawie wyłącznie się posługuję formami odpoczy­nek, wypoczynek, odpoczywać, wypoczywać, wypoczęty, postacie zre­laksować się, zrelaksowany już mnie tak nie irytują.

A zresztą - gdy się spojrzy na dzieje polskiego słowotwórstwa, do­strzeże się w nim dziesiątki przykładów formacji urobionych na zasa­dzie analogii. Muzeum i Koloseum z łac. cząstką -eum (z gr. -eion), na­dającą znaczenie miejsca, były wzorem dla Ossolineum i Fredreum. Tuż po wojnie do elektryfikacji szybko dołączyły ciepłofikacja i gazyfi­kacja - pierwsza - wyraźnie hybrydalna morfologicznie (rodzima cząstka ciepło i obca -fikacja). Na wzór drzewostanu powstały trawo-stan i krzewostan, olimpiada i spartakiada zaś stały się strukturalnym wzorem dla jakże licznych dziś formacji typu uniwersjada, zakinada, cepeliada czy parafiada. Z antykwariatu z kolei wyodrębniono wbrew oczywistym granicom morfologicznym (łac. antiąuańus) element -kwariat i tak powstały w Polsce nautykwariaty - „sklepy ze sprzę­tem żeglarskim" (gr. nautes, łac. nauta - „żeglarz"). Modny w ostat­nich latach pracoholizm to oczywiste nawiązanie do alkoholizmu (mo­że to też być kalka ang. workaholizm).

Zobaczmy na koniec, jak często wykorzystuje się analogię słowo­twórczą w języku artystycznym: „Ta k os ć, a nie inność męczyła niepomiernie tego skromnego człowieka" - Witkacy (takość nawiązują­ca do inności), „Pamiętasz chyba tę odwieczną, bezblaską, lekką i bezdźwięczną" - Tuwim (bezblaską - jak bezdźwięczna), „Bez-przyczynny mój dzień, bezsensowny mój wiek" - Tuwim (bez-przyczynny -jak bezsensowny), „Śmieszne to i rozpocznę"-K. Brandys (rozpocznę - jak śmieszne), „Tak mi dobrze, tak mojo" -Jasieński (mojo - nawiązanie do dobrze), „Lekko było, drżąco i wtedo" - Tuwim (wtedo - nawiązanie do lekko, drżąco), „Wycho­dzisz zatumaniony, zasnuty, zakiniony"- Gałczyński (za-kiniony - jak zatumaniony).

Jakie funkcje spełniają wszystkie przytoczone tu neologizmy? Są to niewątpliwie znaczeniowe odpowiedniki mniej lub bardziej rozbu­dowanych, mniej lub bardziej stałych związków wyrazowych (rozpocz­nę - „pełne rozpaczy", wtedo - „tak jak wtedy" itp.). Jako konstruk­cje nietradycyjne, a przy tym skondensowane, syntetyczne - przede wszystkim potęgują ekspresję danej wypowiedzi. Za główny cel sto­sowania tego typu formacji należy jednak uznać osiągnięcie jedno­rodności formalno-stylistycznej danego tekstu (seria przysłówków:

lekko, drżąco, wtedo, seria imiesłowów: zatumaniony, zasnuty, zaginio­ny). Słowotwórcza analogia okazuje się w tym wypadku środkiem niezawodnym.

Tischnerowska mojość

Czytam w jednym z tekstów ks. prof. Józefa Tischnera: „Dobro, aby być dobrem, nie może wisieć w próżni. Musi przejść przez jakaś mojość. Sprawiedliwość np. musi być moją sprawiedliwością". Czym jest owa mojość?

To typowa konstrukcja potencjalna, pozostająca w absolutnej zgodzie z regułami słowotwórczymi polszczyzny, tyle że nie mająca za sobą wsparcia powszechnego zwyczaju. Ale czyż od przymiotni­ków oraz zaimków i liczebników przymiotnych nie można tworzyć za pomocą przyrostka -ość nieskończonego ciągu formacji o znacze­niu „bycie jakimś" - typu pilność, solidność, gorliwość, zdatność, uczoność, łatwość, trudność, atrakcyjność, białość, śmiałość, dzielność („by­cie pilnym", „bycie solidnym" itd.)? Wybrane przeze mnie przykła­dy są w codziennym obiegu. Rejestrują je też słowniki. Chodzi jed­nak o to, byśmy w każdej sytuacji życiowej byli zdolni do skonstru­owania tej czy innej formacji potencjalnej, potwierdzając w ten sposób absolutną znajomość ojczystego języka.

Ludzie pióra, poeci, filozofowie potrzebują nazw istotnościo­wych (nomina essendi) - właśnie odprzymiotnikowych, utworzonych za pomocą przyrostka -ość. Jak widzieliśmy w poprzednim rozdzia­le, Stanisław Ignacy Witkiewicz napisał: „Ta k ość, a nie inność męczyła niepomiernie tego skromnego człowieka" (takość- od zaimka przymiotnego taki, inność- od przymiotnika inny). A Julian Tuwim:

„ Ty, któryś cel jest i przyczyna, pierwszość oraz ostateczność" (pierwszość- od liczebnika porządkowego pierwszy, ostateczność- od przymiotnika ostateczny). Na formacje z przyrostkiem -ość natrafia­my co krok w wierszach Bolesława Leśmiana (niezdolność, bezleśność, bezpolność, zaklętość, najdalszość), co nie powinno nas dziwić, jeśli uświadomimy sobie, że jedną z funkcji poezji, konsekwentnie realizowaną przez autora „Dusiołka", jest tworzenie nowych kate­gorii ontologicznych. A czyż nazwy określające istotę, esencję cze­goś nie są szczególnie predestynowane do spełniania tej funkcji?

W tłumaczeniu „Ulissesa" Jamesa Joyce'a dokonanym przez Macieja Słomczyńskiego znajdujemy następujące zdanie: „Końs-kość jest cością konia". Przekształcając je na formułę tradycyjniejszą gramatycznie, powiedzielibyśmy: „Bycie koniem jest czymś, co stanowi istotę konia". Ale czy od przymiotnika koński nie mógł Słomczyński stworzyć właśnie rzeczownika-nazwy istotnościowej końskośc? Poszerzył on natomiast obszar działania opisanego tu me­chanizmu słowotwórczego, decydując się na neologizm cosć, odpo­wiadający opisowej konstrukcji cos, co istotne. Ale przecież chciał niewątpliwie osiągnąć, opisaną w poprzednim rozdziale, jednorod­ność stylistyczno-słowotwórczą i dlatego aprobujemy to cosć- pod­ciągnięte do fcońsfcosć(tak jak wyżej: takość podciągnięta do inność, pierwszość - do ostateczność).

Akceptujemy więc i Tischnerowska mojość - okazjonalną nazwę esencjonalną, istotnościową, w sposób skondensowany wyrażającą myśl, którą „rozmyłyby" wielosłowne odpowiedniki cos, co jest moje czy bycie moim.

Sernix i Jurexbus

A jaki jest mój stosunek do nazwy Sernix, którą widzę na toreb­ce ulepszającego dodatku do sernika? Powiedziałbym, że mniej po­ważny. W ostatnim czasie namnożyło się tyle formacji z obcym x, że trudno mi i na Sernix nie patrzeć z pewnym rozbawieniem. Proszę się przyjrzeć chociażby naszym szyldom-nazwom firm. Wdarły się na nie zapisy Felix, Max, Alexander, mimo że wszystkie te imiona mają od wieków spolszczone postacie z -ks-. Wszelkie zaś rekordy popularności bije cząstka -ex. Kiedyś był tylko PEWEX - twór uro­biony od podstawy Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego. Dziś - bez względu na to, czy dana firma ma jakikolwiek związek z eksportem - powstają lawinowo RYBEK, POCZTEX, SZMATEK, LUMPEX (w Raciborowicach pod Bolesławcem Śl. widziałem i LUMPEXIK\), żartobliwy DZIWEK, a jeśli panowie Jan, Mirosław, Sławomir czy Aleksander decydują się na nazwanie firm od swych imion, z reguły wymyślają formacje JANEK, MIREK, SŁAWEK, ALEK (od nazwisk Kowal, Kowalski czy Nurowski tworzy się nazwy typu KOWALEK, NUREK}. Bo czar obcego brzmienia nęci!

W tej konwencji słowotwórczo-stylistycznej mieści się i Sermx. Jest więc on typowym produktem naszej współczesnej rzeczywisto­ści językowej.

Wróćmy jeszcze do nazw typuJANEX, MJREX. W jednym z pol­skich miast zobaczyłem kiedyś autokar z napisem JUREKBUS. Po­jazd - tak się złożyło - stał pod szyldem o charakterze reklamowym:

SUPERAUTOOKAZJA. Czyż w obu tych formach nie odbijają się jak w soczewce najważniejsze tendencje współczesnego polskiego słowotwórstwa?

O przyrostku -ex, którym utworzono Jurex od Jurka, nie muszę

już więcej pisać. W tym momencie chcę zwrócić uwagę na wyrazo­we złożenie JUREKBUS. Nietrudno się domyślić, że w swoistym tłu­maczeniu „na nasze" sprowadza się ono do znaczenia „autobus Jur­ka" czy ściślej - „autobus należący do firmy JUREK". Mamy tu jednak do czynienia z jakże charakterystycznym w ostatnich latach zjawiskiem polegającym na tworzeniu złożeń z członem odróżniają­cym na pierwszym miejscu. Opisałem je w rozdziale Seks-symbol, kicz-wrażliwość, auto-części. JUREKBUS mieści się w tym właśnie ciągu słowotwórczym.

Należy do niego i Autookazja - wraz z autopunktem, automyjniq czy autonaprawą. Tu mamy SUPERAUTOOKAZJĘ, która też mnie nie zaskakuje! Przecież w tekstach o charakterze reklamowym prawie wszystko musi być super. A poza tym - funkcjonowanie form wyra­zowych z cząstkami typu a-, anty-, eks-, ekstra; mini-, ultra- czy wła­śnie super- to jeszcze jedna znamienna cecha polszczyzny ostatnich lat. Trudno już sobie nawet wyobrazić nasze porozumiewanie się bez takich wyrazów, jak aspołeczny, antypowieść, antypropaganda, antytalent, eksminister, ekskról, ekstraklasa, minispódniczka, mini-choinka, superautomat, supermocarstwo, ultradźwięk, ultrafiolet itp.

Czy jednak nie za bardzo urzeka nas to super? Z coraz większym niepokojem obserwuję, jak zapominamy o możliwości wymiennego używania określeń mity, ujmujący, grzeczny, wesoły, koleżeński, sym­patyczny, przystojny, elegancki, dżentelmeński, szarmancki, ładna, modna, szałowa, urocza, miła, śliczna, piękna, dobry, wspaniały, nowo­czesny, najlepszy. I ludzie, i rzeczy w języku wielu Polaków są tylko super. A przecież stopień zróżnicowania używanych na co dzień form jest miarą sprawności językowej i bogactwa stylu.

Niszczarka i trzymacz

Normę tworzy zbiór wykorzystanych możliwości systemu języ­kowego, zaaprobowany przez powszechny zwyczaj społeczny. Nie­trudno się domyślić, że działanie twórcze spełnia się w sięganiu po nie wykorzystane dotąd możliwości owego systemu (coś potencjal­nego staje się wtedy realnością). Uświadamiam to często użytkow­nikom polszczyzny, bo w dyskusjach poprawnościowych jednym z koronnych argumentów przeciwko tej czy innej nowej formacji jest jej brak w słowniku. Ludziom trudno zrozumieć, że leksykon nie może zarejestrować absolutnie wszystkich wyrazów będących w obiegu. Przecież w momencie jego wydawania niektórych form jeszcze nie było! To po pierwsze. Po drugie zaś - słownik informuje o poszczególnych modelach, regułach tworzenia nowych słów, nie może natomiast przewidzieć, jaka konkretnie formacja spełni ową regułę. Nam pozostaje ocena, czy - oprócz tego, że zgodna z syste­mem - dana innowacja jest uzasadniona funkcjonalnie.

Stworzonego np. doraźnie neologizmu podstole („miejsce pod sto­łem"), typowej formacji potencjalnej mieszczącej się w ciągu podwo­zie, nadwozie, nadnercze, międzywojnie, podnóże, podzamcze, podgrodzie, przedmieście, dopuszczalnej w żywym tekście potocznym czy arty­stycznym, nie użyłbym w stylu naukowym i urzędowo-kancelaryjnym.

W tych ostatnich odmianach funkcjonalnych nie posłużyłbym się też neologizmem własnoocznie, stworzonym na zasadzie słowo­twórczej analogii do zaaprobowanego przez powszechny zwyczaj i umieszczonego w słownikach przysłówka własnoręcznie. Akceptu­ję natomiast całkowicie tę innowację w jednym z esejów prof. Lesz­ka Kołakowskiego („Przez wieki Kościół nie lubił bardzo, by wierni sami, bez pasterzy, własnoocznie Pismo czytali") - tak jak w mowie żywej powitałbym z radością i uznaniem dla ludzkiej inwencji żar­tobliwą postać własnonożnie (choćby w zdaniu doszliśmy do celu własnonożnie).

Piszę o tym wszystkim, bo jedna z rozgłośni radiowych poprosi­ła mnie ostatnio o publiczną ocenę dwu określeń nowych urządzeń, a mianowicie niszczarki (dokumentów) i trzymacza. Wyczułem, że prowadzący rozmowę dziennikarz spodziewał się dezaprobaty dla obu wyrazów. „Nie ma ich przecież w słownikach" - usłyszałem. „Bo kiedy wydawano ostatnie leksykony, nie było ich jeszcze w obiegu" - odpowiedziałem. A potem starałem się przekonać słuchaczy, że i niszczarka, i trzymacz są udanymi tworami leksykalnymi.

Niszczarka, utworzona przyrostkiem -arka od czasownikowej pod­stawy niszczyć, musi być odebrana jednoznacznie jako „coś, co nisz­czy", bo mieści się w słowotwórczym ciągu kruszarka, zwijarka, dru­karka, sprężarka, pogtębiarka, golarka („to, co kruszy, zwija, drukuje, spręża, pogłębia, goli"). Niepoprawne byłyby takie formy, jak niszczalnia czy niszczarz (pierwszą kojarzono by z „miejscem, gdzie się nisz­czy", drugą - z „kimś, kto niszczy"). Niszczyciel też ma od dawna swe ustalone znaczenia: „ten, kto niszczy, psuje, rujnuje coś" (niszczyciele lasów, niszczyciel dóbr kulturalnych) i „najbardziej uniwersalny okręt wojenny, przeznaczony przede wszystkim do walki z okrętami pod­wodnymi i lotnictwem oraz do ochrony konwojów i okrętów bojo­wych". Niechże więc niepotrzebne dokumenty niszczy niszczarka!

Nie wiem dokładnie, co trzyma trzymacz, będący z pewnością rodzajem uchwytu. Ale i on jest do zaakceptowania jako nazwa urządzenia uzupełniająca serię spinacz, zgniatacz, łamacz, odku­rzacz, nawilżacz, zraszacz.

Żeńskie przyrostki w odwrocie

Jeden z przedwojennych filmów polskich - z Tolą Mankiewiczówną w roli głównej - nosił tytuł Pani minister tańczy. A więc już wtedy posłużono się bezprzyrostkową męską formacją odnoszącą się do kobiety - tak jak męska była odmiana rzeczownika minister w dialogach tego filmu (nie ma pani ministra, z panią ministrem, u pani ministra itp.).

A przecież w pierwszych powojennych wydaniach „Słownika or­tograficznego" jego autorzy - Stanisław Jodłowski i Witold Taszycki -przewidywali, że w miarę osiągania przez kobiety coraz większej licz­by stanowisk i godności zastrzeżonych dotąd dla mężczyzn utrwalać się będą w polszczyźnie takie postacie, jak ministerka, prezeska, dyrek­torka, rektorka, dziekanka, redaktorka, naczelniczka, profesorka itp.

Potwierdzam, że ja i moi rówieśnicy z roczników 1945,1946 i pa­ru następnych do nauczycielek szkół średnich zwracaliśmy się wy­łącznie za pomocą formuły pani profesorko - tak jak spontanicznie posługiwałem się we wszystkich sytuacjach życiowych przyrostko­wymi postaciami redaktorka, dyrektorka czy kierowniczka (pani re­daktorko, pani dyrektorko, pani kierowniczko).

Dziś, u schyłku XX wieku, dobrze wiemy, że zupełnie się nie speł­niły przewidywania profesorów Jodłowskiego i Taszyckiego, a i my, którzyśmy kilkadziesiąt lat temu używali form typu profesorka, dyrek­torka, redaktorka, sięgamy - zwłaszcza w sytuacjach oficjalnych - po twory bezprzyrostkowe (pani) profesor, dyrektor, redaktor (w przypad­kach zależnych: z panią profesor, u pani dyrektor, do pani redaktor).

Proces utrwalania się tego zwyczaju ogarnia swym zasięgiem coraz więcej konstrukcji. W resorcie oświaty np. prawie wyłączne stają się połączenia typu Janina Kowalska, nauczyciel biologii czy Halina Witkowska, nauczyciel geografii. Współczesne nekrologi wy­glądają zwykle następująco: 10 lipca zmarła nasz długoletni zasłużo­ny pracownik, wychowawca wielu pokoleń uczniowskich, oddany opie­kun i instruktor harcerski Barbara Wiśniewska. A stopki redakcyjne:

redaktor naczelny Teresa Nowak lub redaktor naczelna Elżbieta 01-szewska. Nawet księgowa chce być księgowym. Przed paroma laty musiałem wziąć w obronę panią, która swą bezpośrednią przełożo­ną określiła w jakimś piśmie urzędowym mianem głównej księgowej i otrzymała za to ostrą reprymendę.

Gdy w tekstach mówionych pojawią się tradycyjne postacie żeń­skie z przyrostkami, coraz częściej wywołują one u odbiorców po­prawnościowy niepokój („oddaję głos mojej profesorce zAWF-u"-powiedział kiedyś w telewizyjnej „Niedzieli Sportowej" Dariusz Szpakowski, a ja od razu usłyszałem kilkanaście głosów protestujących przeciw takiej postaci, opowiadających się za konstrukcją od­daję głos mojej (pani) profesor; długo musiałem tłumaczyć, że nie był to gramatyczno-stylistyczny zgrzyt, lecz - w gruncie rzeczy - najnaturalniejszy odruch słowotwórczy Polaka).

Jakie są przyczyny wycofywania się z obiegu formalnych wy­znaczników żeńskości? Niektórzy językoznawcy twierdzą, że jedną z nich jest swoiste wyeksploatowanie, zużycie się feminatywnego przyrostka -ka: stworzono nim tak wiele formacji-zdrobnień typu szafka, dróżka, rączka, nóżka, lampka, że nie wystarczyło mu słowo­twórczej energii na obsłużenie żeńskich derywatów typu minister-ka, naczelniczka, prezeska. Można jednak zapytać: czemu wystarczy­ło tej energii w języku czeskim, w którym w wyłącznym obiegu są sufiksalne formy typu dekanka, rektorka, profesorka, inżynierka? Do­dajmy, że nawet w języku niemieckim, o wiele słabiej eksponują­cym rodzajowość gramatyczną, w nazwach zawodów konsekwentnie przestrzega się zasady doczepiania do form męskich żeńskiego przyrostka -in - odpowiednika naszego -ka.

Myślę więc, że trzeba raczej sięgnąć do źródeł psychologiczno-społeczno-znaczeniowych. Oto przez całe lata awans społeczny ko­jarzył się ludziom w Polsce z przejściem ze wsi do miasta. Ponieważ znakiem gwar, a więc języków wiejskich, jest rozbudowane słowotwórstwo żeńskie (kowalka, sołtyska, Nowaczka, Stępniowa, Dziubi-na, Widerzyna itp.), potwierdzeniem emancypacji i awansu stały się formy bez owych „obciążających" przyrostków, takich właśnie jak -ka, -owa czy -ina.

Za najważniejszy jednak powód obumierania strukturalnych wykładników żeńskości trzeba uznać uniformizujący, męskocentryczny układ urzędowo-kancelaryjny: nazwy stanowisk i godności funkcjonują w tej odmianie stylowej tylko w postaciach prymarnych, męskich. Jeśli zatem mój kolega-profesor, filolog, przedsta­wiając na posiedzeniu Rady Wydziału swą najmłodszą współpra­cownicę, poprawia spontanicznie wypowiedzianą formułę asystent­ka Instytutu Filologii Polskiej na asystent Instytutu Filologii Polskiej, jest to dla mnie oczywisty przykład owego podciągania wszystkich formacji do obowiązującego męskiego wzorca administracyjnego (mówiąc inaczej: w spisie stanowisk uniwersyteckich są tylko asy­stent, adiunkt, docent, profesor nadzwyczajny, profesor zwyczajny).

Profesor Michał Głowiński, nazywając niedawno temu Wisławę Szymborską wielkim poetą, wyjaśnił, że chodzi mu o uniwersalny wymiar tej wielkości: Szymborską należy do największych nie tyl­ko wśród piszących wiersze kobiet (wtedy określiłby ją mianem poetki), ale wśród wszystkich piszących!

Taką motywację odkrywam także w jednym z artykułów o królo­wej Jadwidze: „W osobach św. Stanisława oraz św. Jadwigi Królowej ja­wią się dwa dopełniające się typy polskiej świętości: to biskup męczennik i król wyznawca", „Cała homilia kanonizacyjna Ojca Świętego jest jeszcze jednym potwierdzeniem wyjątkowej, dziejotwórczej roli tego młodziutkiego władcy z rodu Piastów i Andegawenów na tronie polskim", „Była wszechstronnie wykształcona i przygotowa­na na dworze budzińskim do pełnienia roli władcy", .Jadwiga -je­dyny polski monarcha wyniesiony do chwały ołtarzy", „Cho­ciaż św. Jadwiga jest królem Polski, stanowi uniwersalny wzór świę­tości", „W 1999 roku będziemy obchodzić sześćsetlecie śmierci tego jedynego świętego władcy na tronie polskim i pierwszej kano­nizowanej Polki po mieczu i kądzieli".

Mamy tu zatem i króla wyznawcę, i młodziutkiego świętego wład­cę, i jedynego polskiego monarchę, czyli odnoszące się do Jadwigi for­my męskie o niewątpliwie uniwersalnym charakterze. Gdy o królo­wej mówi się w wymiarze partykularnym, pojawiają się połączenia pierwsza kanonizowana Polka czy sprawczyni złotego okresu Polski Ja­giellonów - z tradycyjnymi żeńskimi przyrostkami -ka, -yni.

„Przebywał na niepowrocie"

Z Katowic otrzymałem gazetowy wycinek z następującym frag­mentem: „Od 6 miesięcy przebywał na niepowrocie z przepustki z zakła­du karnego. Był poszukiwany listem gończym". Niepokój poprawno­ściowy Korespondenta budzi, oczywiście, ów niepowrót.

Przed paroma laty inny Czytelnik podobnie odbierał formy ty­pu niekultura, niedyscyplina, nieodwaga. Zgadzam się, że trudno so­bie wyobrazić ich obecność w języku potocznym. Mówimy zawsze o braku kultury, braku dyscypliny czy braku odwagi. Ale mamy za to tylko pakty o nieagresji (a nie o braku agresji), obok zaś braku zdyscyplinowania czy braku porządku pojawiają się niezdyscyplinowa­nie i nieporządek. Za równorzędne trzeba też uznać serie nierówno­waga, niestabilność, nierozsądek - brak równowagi, brak stabilności, brak rozsądku, choć absolutną rację ma ten, kto wyczuwa bardziej książkowy charakter form z przedrostkiem nie:

Powiedziałbym jeszcze inaczej: to głównie w języku artystycz­nym dodaje się do rzeczowników cząstkę nie- nawet w takich wypad­kach, w których w języku potocznym można sobie wyobrazić tylko połączenie brak + rzeczownik w dopełniaczu. Służę przykładami. Oto_ fragmenty wierszy Juliana Tuwima: „Cóż na niemiłość poradzę?", ,Jak tę martwą niemiłość znieść?". Zbigniew Herbert z kolei „ wyrzuca sobie grzech niepamięć i".O niepamięci śpiewała też Ire­na Santor w „Maleńkim znaku" (w języku potocznym mamy zwrot puścić coś w niepamięć). Wisława Szymborska pisze o nieuczynku, a w Wujkowym przekładzie Biblii mamy nierozum (z listu św. Pawła do Koryntian).

Dodajmy, że w tekstach artystycznych połączeniom brak + rze­czownik w dopełniaczu często odpowiadają także formacje z przed­rostkiem bez- (np. u Bolesława Leśmiana: bezśmiech, bezzałoba).

Podsumowując - stwierdzamy, że ścisłej reguły nie da się tutaj ustalić. Można mówić natomiast o zwyczaju społecznym, który decy­duje bądź o wyłącznym posługiwaniu się w mowie potocznej kon­strukcjami opisowymi (typu brak miłości, brak rozumu), bądź o rów­noległym występowaniu form opisowych i jednosłownych (brak rów­nowagi, brak stabilności - nierównowaga, niestabilność). Te ostatnie, nawet nie spotykane na co dzień, są strukturalnie poprawne. To for­macje potencjalne, które zawsze można stworzyć. Korzystają więc z tego pisarze i poeci, osiągając efekt pożądanej w języku artystycz­nym dysautomatyzacji stylistycznej.

Pierwszy i tytułowy przykład niniejszego rozdziału pokazuje, że struktury typu nie + rzeczownik mogą się okazjonalnie pojawić i w odmianach środowiskowych języka. W polszczyźnie standardo­wej powiedzielibyśmy zwyczajnie, że ktoś nie powrócił do zakła­du karnego z przepustki wydanej 6 miesięcy temu. W jakimś żargonie więzienniczym „ktoś od 6 miesięcy przebywał na niepowrocie z prze­pustki". Napisałem w żargonie, bo wszyscy moi znajomi prawnicy stanowczo wykluczyli obecność takiego określenia w ich zawodo­wej terminologii.

A swoją drogą dziwię się sporządzającemu notatkę dziennika­rzowi, że do tekstu przeznaczonego dla szerokiego przecież kręgu osób wplótł taką niecodzienną formę. Przyniosła ona karkołomną pod względem logicznym zbitkę słowną „przebywał na niepowro­cie". Jak można „przebywać na niepowrocie"?! - zapyta chyba każdy rozsądnie myślący Polak.

„Czy mógłby mnie pan odpoczciwić?"

Z taką prośbą zwróciła się podobno do prof. Zdzisława Libery Maria Dąbrowska, gdy ten w którymś ze swych tekstów sportretował ją jako dobrą, poczciwą panią Maryjkę. A ja, przypatrując się czasownikowi odpoczciwić, nie mogłem nie uświadomić sobie raz jeszcze stylistycznej atrakcyjności tyle razy w tej książce przywo­ływanych formacji potencjalnych, czyli konstrukcji zbudowanych zgodnie z systemem języka, odpowiadających jego regułom, ale użytych doraźnie, okazjonalnie, nie mających za sobą wsparcia po­wszechnego zwyczaju.

Do jakich struktur nawiązuje postać odpoczciwić? Oczywiście, do serii czasowników typu odbarwić, odbezpieczyć, odkryć, odsłonić, oznaczających przeciwieństwo tego, co wyraża czasownik podstawo­wy lub pochodny, poprzedzony zwykle przedrostkami za-, przy; u:

Nie ma czasownika poczciwie (parę razy znalazłem go w połączeniu z zaimkiem zwrotnym się w tekstach Melchiora Wańkowicza, słyną­cego ze śmiałych pomysłów morfologicznych). Neologizm Dąbrow­skiej do świadomości językowej przywołuje jeszcze jeden potencjalizm-okazjonalizm: upoczciwić - „uczynić poczciwym" (tak jak umi­lić, uatrakcyjnić, ulepszyć, uzdatnić- „uczynić miłym, atrakcyjnym, lepszym, zdatnym"). To on właściwie jest punktem wyjścia całej operacji słowotwórczo-znaczeniowej: kogoś trzeba najpierw upo­czciwić, by móc go potem odpoczciwić.

Bogactwo form przedrostkowych to w ogóle typologiczna cecha ję­zyków słowiańskich (napisać— podpisać - przepisać— rozpisać - spisać - wypisać - dopisać - przypisać - nadpisać, naczytać się - przeczytać - rozczytać się - sczytać— wyczytać— doczytać— poczytać— odczytać itp.). Wy­bujałość prefiksalna była zresztą kiedyś jeszcze silniejsza (ale już Ko­chanowski oszczędniej operował przedrostkami niż np. Rej). Język potoczny natomiast ciągle śmielej posługuje się tymi cząstkami sło­wotwórczymi, co świetnie zauważył Miron Białoszewski, wprowadza­jąc do swego zrodzonego z mówienia „Pamiętnika z powstania war­szawskiego" charakterystyczne postacie typu dostrzeliwać, doubrać, ofilarować, obrodzić, przepojęciować, udosłownić się, odatować.

Obce polszczyźnie oficjalnej użycia form prefiksowanych obser­wuję też ostatnio w języku sportowym. Znani wyczynowcy, trenerzy, a za nimi czasem radiowi i telewizyjni sprawozdawcy mówią: „Ambit­nie zaboksowat", „ładnie zaćwiczyła", „bojowo zawalczył", „sprytnie dograł". Słuchacze z reguły nie akceptują tych wypowie­dzi. Rażą ich one swą nietypowością. Trudno jednak nie powiedzieć, że zrodziła je potrzeba wyrazistego formalnego wyrażenia aspektu dokonanego. Osiąga się tę wyrazistość właśnie dzięki cząstce za-, stąd i zaboksować, zaćwiczyć czy zawalczyć- jak zakończyć, zatańczyć, zali­czyć, zaciągnąć, zatwierdzić itp. O semantycznym aspekcie dokończe­nia, dokonania trzeba też mówić w odniesieniu do formy dograć, choć absolutnie zgadzam się z tymi, którzy przyzwyczajeni są do brzmienia zagrać, też przecież kryjącego w sobie wyrażającą dokonany aspekt cząstkę za-, i tylko jego oczekują w relacjach z zawodów sportowych.

Kulturalny - kulturowy

Przymiotnik kulturalny nie razi nikogo, postać kulturowy nato­miast denerwuje wielu rodaków. Profesor Witold Taszycki wśród wielu typów nazw miejscowych wyróżniał nazwy kulturalne, a i ja jeszcze w roku 1968 ukończyłem pod kierunkiem profesora Stani­sława Rosponda pracę magisterską zatytułowaną Nazwy miejscowe kulturalne typu Środa, Piątek, Wola, Osiek.

A przecież formy kulturalny i kulturowy różnią się pod wzglę­dem znaczeniowym: kulturalny to „odznaczający się kulturą, taki, który doświadczył na sobie działania kultury" (np. kulturalny człowiek), kulturowy zaś - to „odnoszący się do kultury" {zabytki kultu­rowe, ślady kulturowe, epoki kulturowe). Dlatego w tej książce piszę o nazwach miej scowych kulturowych, bo też i wszyscy onomaści (badacze zajmujący się nazwami) tak je teraz określają. Zresztą -takie brzmienie przymiotnikowe zarejestrowane już jest w „Słow­niku języka polskiego" J. Karłowicza, A. A. Kryńskiego i W. Niedźwiedzkiego z lat 190&-1927 (wojna kulturowa).

I doprawdy trudno przeciwko niemu wytoczyć jakiekolwiek ar­gumenty natury formalnej. Zauważmy, że przyrostkiem -owy tworzy się powszechnie przymiotniki od rzeczowników rodzaju żeńskiego:

kulturowy od kultura - tak jak sosnowy od sosna, brzozowy od brzoza, topolowy od topola, jodłowy od jodła, lipowy od lipa, malinowy od ma­lina, naukowy od nauka, strefowy od strefa, zagrodowy od zagroda, baj­kowy (obok bajeczny) od bajka, młodzieżowy od młodzież, chorobowy od choroba itp.

Możemy-tylko stwierdzić, porównując np. przymiotnik kiedyś utworzony od rzeczownika głowa, a mianowicie główny (kara głów­na to pierwotnie „kara dotycząca głowy"), z formą utworzoną do­raźnie dziś - głowowy (np. wskaźnik głowowy w antropologii), że cząstką słowotwórczą nowszą od dawnego przyrostka -ny w przy­miotnikach wywiedzionych od rzeczowników jest sufiks -owy (por. abecadiny, metalny, biedrzny, konieczny, począteczny, piaseczny - dziś abecadłowy, metalowy, biodrowy, końcowy, początkowy, piaskowy). I jedynie tym należy tłumaczyć ujemną reakcję wielu osób na po­stać kulturowy. Jestem jednak przekonany, że to uczucie będzie słabnąć. Bo też i powiedziałem na samym początku: kulturalny i kulturowy to już dziś nie to samo!

Z pewnym istotnym niuansem znaczeniowym mamy też do czy­nienia w parze czasowników wzbogacić- ubogacić. Pierwszego z nich używamy na co dzień w języku potocznym, drugi - pojawia się głów­nie w tekstach kościelnych i wywołuje - jak i forma kulturowy - pew­ne opory. Także tu jednak broniłbym wyrazowego dubletu: wzbogacić - to „pomnożyć bogactwa materialne" (Jurek się ostatnio wzbo­gacił), ubogacić natomiast to „pomnożyć bogactwa duchowe" (Chry­stus ubogaca nas swą łaską - powie np. współczesny kaznodzieja).

Pod względem formalnym zaś ubogacić do bogaty pozostaje w takiej seryjnej relacji słowotwórczej, jak umilić do mity, uatrakcyjnić do atrakcyjny, upowszechnić do powszechny czy uzdatnić do zdatny. Są to wszystko formadje utworzone od podstaw przymiotni­kowych za pomocą przedrostka u- i przyrostka -ić o strukturalnym znaczeniu „uczynić jakimś".

Atrakcyjne końcówki

Chociaż fleksja zajmująca się odmienianiem wyrazów na pewno jest jednym z najbardziej sformalizowanych i suchych działów gra­matyki, to jednak i w jej obrębie można się posługiwać „ludzkim" epitetem atrakcyjny w stosunku do końcówek deklinacyjnych. Miarą zaś tej atrakcyjności jest stopień ich niepowtarzalności w całym pa­radygmacie odmiany, Nietrudno sobie przecież uzmysłowić, że im mniej przypadków gramatycznych dana końcówka obsługuje, tym jest wyrazistsza i funkcjonalniejsza.

I tak np. postać dopełniacza liczby mnogiej pomarańcz musi być uznana za lepszą od dopuszczalnej wprawdzie, ale tożsamej z dopeł­niaczem liczby pojedynczej formy pomarańczy. Jeśli użyjemy tej ostatniej, np. w zdaniu nie zjadłem pomarańczy, nie unikniemy dwu­znaczności: czy chodzi o jeden owoc, czy o kilka owoców? Zapobie­ga jej posłużenie się bezkońcówkową postacią pomarańcz (nie zja­dłem pomarańcz), bo jest ona fleksyjnym znakiem jedynie dopeł­niacza liczby mnogiej.

Rzeczowniki rodzaju żeńskiego typu postać, płeć miały przez wieki w mianowniku liczby mnogiej tylko formy postaci, płci. Ponie­waż identyczne brzmienie mają inne przypadki, powstały nowe konstrukcje z wyrazistą końcówką -e; postacie, płcie. Są dziś one, co nie może dziwić, prawie wyłączne.

Jakże znamienne są też dzieje celownika liczby pojedynczej rzeczowników męskich! Proszę sobie wyobrazić, że w czasach pra­słowiańskich końcówkę -owi miało zaledwie kilkanaście wyrazów (synowi, domowi, czynowi, miodowi i jeszcze parę). Czemu w ciągu wieków dosłownie rzuciły się na nią tysiące słów? Bo nie powtarza się ona w żadnym innym przypadku, bo jest tylko znakiem celowni­ka. Końcówka -u, obecna w formach psu, kotu, ojcu, bratu, panu i kilku innych, występuje przecież i w dopełniaczu (stołu, wozu), i w miejscowniku (o liściu, o słoniu, na mchu), i w wołaczu (człowie­ku!, durniu!), i w reliktowych formach dawnej liczby podwójnej (oczu, uszu, w ręku).

To dlatego, opowiadając się za równorzędnością postaci ortu i orłowi, wskazałem przed paroma laty tę drugą jako lepszą, wyra­zistszą (w czasach przedwojennych przywoływano w niektórych szkołach patriotyczną formułę orłowi polskiemu-cześć!).

To z tego powodu dzieci, a ich język jest swoistą projekcją języ­ka jutra, spontanicznie dajq coś psowi, kotowi i Iwowi. My, dorośli, poprawiamy je na zgodne z obowiązującą normą brzmienia psu, ko­tu, lwu, ale z wewnętrzne językowego i ewolucyjnego punktu widze­nia to one mają rację!

Atrakcyjna, bo nie powtarzająca się w żadnym innym przypad­ku, okazała się również pierwotnie wyłącznie żeńska końcówka narzędnika liczby mnogiej -mm. Kiedyś chodziło się z pany, z sqsia­dy, z chłopy, coś się działo przed laty, dawnymi czasy, mówiło się innymi słowy. I tylko w tych trzech ostatnich wyrażeniach, bo są one bardzo często używane, zachowała się w codziennej polszczyźnie pierwotna końcówka -y. Ponieważ obsługuje ona kilka in­nych przypadków (mianownik-biernik liczby mnogiej: psy, wozy, sto­ły, panny, kobiety), w narzędniku rzeczowników wszystkich rodza­jów gramatycznych utrwaliła się końcówka -ami, jak już powiedzia­łem - pierwotnie tylko żeńska: panami, sąsiadami, chłopami, panna­mi, dziewczynami, kobietami, latami, czasami, słowami, oknami, po­lami (kilkanaście rzeczowników-wyjątków ma w tym przypadku końcówkę -mi, np. liśćmi, gośćmi, księżmi, braćmi).

Atrakcyjność dopełniaczowej pluralnej końcówki -ów (panów, synów, lwów, psów, stołów, wozów) dobrze wyczuwali ludzie pióra XIX wieku. Próbowali więc nawet narzucić językowej społeczności formy typu postaciów, podłościów, godnościów (Słowacki w „Beniowskim" rymuje: kościów - gramatycznościów). Nic jednak z tego nie wyszło, a powszechny zwyczaj raz jeszcze okazał się silniejszy od niespontanicznych pomysłów.

Jeśli zaś chodzi o końcówkę -ów, to ów uzus okazał się też sil­niejszy od wewnętrzne językowe j tendencji, której poświęciłem ca­ły ten rozdział. Oto można się było spodziewać, że w rzeczownikach typu zając, palec, kosz, palacz, słuchacz, pisarz, pasterz, mających na końcu spółgłoski kiedyś miękkie, ale dziś twarde, utrwali się w dru­gim przypadku liczby mnogiej przynależna rzeczownikom twardo-tematowym końcówka -ów (domów, panów, stołów, wozów) - tak w dodatku atrakcyjna, bo nie powtarzająca się w żadnym innym pa­radygmacie. Tymczasem - poza prawie wyłączną postacią palców -ciągle mamy do czynienia z fleksyjnymi wariantami zajęcy/zajqców, koszy//koszów, palaczy/palaczów, słuchaczki/słuchaczów, w wy­padku zaś słów kończących się na rz zapanowały jako prawie wy­łączne formy pisarzy, pasterzy, ślusarzy, dziennikarzy - z końcówką -y (choć sto lat temu powstała seria wydawnicza Biblioteka Pisa­rz ó w Polskich). Mało tego! Nawet jeśli wydawnictwa poprawno­ściowe zalecają jako jedyne postacie z -ów (np. meczów), rodacy i tak zdecydowanie częściej się decydują na brzmienia z końców­ką -y (meczy). Jaki z tego wniosek? Że nie zawsze wygrywa w języ­ku racjonalna tendencja gramatyczna.

Dlaczego szewc i krawiec, a nie kram i szewiec

Tytułowe pytanie określił ktoś mianem zagadki Lema. My tę za­gadkę tutaj rozwiążemy, zagłębiając się w historię naszego języka. Odkryjemy przy okazji typowe zjawisko ujawniające się w językach fleksyjnych, czyli mających rozbudowany system odmiany wyrazów.

Na początku muszę powiedzieć, że w języku prasłowiańskim, z którego rozwinęły się takie języki, jak polski, czeski, słowacki, łu­życki, języki ruskie, serbski, chorwacki czy słoweński, obok normal­nych samogłosek a, o, u, e, i, y, ę, ą funkcjonowały samogłoski bar­dzo krótkie, zwane jerami. Były jery twarde i miękkie. Występowały one w wielu wyrazach, najczęściej - na ich końcu, bo w języku pra­słowiańskim nie było sylab zamkniętych, czyli takich, które kończy­łyby się spółgłoską. Dzisiejszy np. jednosylabowy kot był kiedyś tworem dwusylabowym: ko + t z jerem, kotek - trzysylabowym: ko + t z jerem + k z jerem.

Wspomnieliśmy wyżej, że owe półsamogłoski-jery były wymawia­ne bardzo krótko. W pewnym momencie musiały się więc wzmóc ten­dencje do ich zupełnego zaniku. Szczególnie słaba była pozycja jeru na końcu słów. Silniejszy był natomiast jer znajdujący się w sylabie poprzedzającej zgłoskę z jerem słabym. Jeśli w kolejno następują­cych po sobie sylabach występowały jery, to - licząc od prawej strony - słabe były wszystkie jery nieparzyste (pierwszy, trzeci, piąty itd.), mocne - wszystkie parzyste (drugi, czwarty itd.). Jer słaby zanikał zu­pełnie (co najwyżej, jeśli był miękki, miękczył poprzedzającą go spółgłoskę), jer mocny - stawał się pełną samogłoską. Na gruncie, na którym się wykształcił język polski, była to samogłoska e.

A zatem w wyrazie ko +1 z jerem wygłosowy słaby jer zanikł i ostał się tylko jednosylabowy kot - ze spółgłoską na końcu. W formie ko + t z jerem + k z jerem natomiast wypadł też końcowy jer - ten po k, za to jer drugi od prawej strony, parzysty - ten po t - przeszedł w pełną samogłoskę e. Tak powstał kotek. W dopełniaczu wyraz ten miał postać fco +1 z jerem + ka, czyli ten sam jer po t, który w mianow­niku był mocny, bo parzysty, i przeszedł w e, tu - w drugim przypad­ku - był nieparzysty i zanikł. To dlatego mamy dziś odmianę kotek -kotka (a nie koteka), a także pies - psa, dzień - dnia, sen - snu, len - lnu, palec - palca itp.

No właśnie: palec - palca. W rzeczowniku tym mamy historycz­ny przyrostek jer miękki + c + jer miękki (pierwszy przypadek: pal + jer + c + jer). Po zaniknięciu jeru pierwszego od prawej strony i po przejściu drugiego w e musiała powstać forma palec. Już w drugim przypadku pojawiała się jednak postać pal + jer + ca, a zatem moc­ny jer z mianownika, bo drugi, tu stawał się słaby - pierwszy, niepa­rzysty, a więc zanikający. Stąd postać palca, a nie poleca.

Teraz możemy przejść do rzeczownika krawiec i powiedzieć: ponie­waż utworzony on został od czasownika krawać (=krajać) za pomocą przyrostka -ec, a ten jest kontynuacją prasłowiańskiego połączenia jer + c + jer, od dopełniacza przyjmującego postać jer + c + samogłoska, hi­storycznie uzasadniona jest odmiana z tzw. e ruchomym: krawiec -krawca - tak jak palec - palca, chłopiec - chłopca czy lipiec - lipca (w na­zwiskach: Michalec - Michalca, Pawelec - Pawelca, Skrzypiec - Skrzypca).

A co z szewcem? Tworzy on rodzinę wyrazową z takimi formami, jak szew, szyć, szydło, szwaczka, obszewka, poszewka, przyszwa. Tkwi w nim też historyczny przyrostek -ec - kontynuant prasłowiańskiego jer+c+ jer. Bo to w ogóle był najpierw szwiec. PisałlMikołaj Rej (1505-1569): „Szwiec, kiedy się na skóry zadłuży...", ą"jeszcze i w jednej z XVII-wiecznych fraszek mieszczańskich czytamy: „Nuż szwiec za buty taler, a za safian trzy".

Dlaczego pierwotny szwiec przekształcił się w szewca? Otóż był to kiedyś twór trzysylabowy z trzema jerami: sz + jer + w + jer + c + jer. Kiedy jery zaczęły zanikać, nasz trzysylabowy wyraz zmienił się w formę szwiec (pierwszy i trzeci jer zanikły, drugi - mocny - prze­szedł w e). W dalszych jednak przypadkach - z końcówkami -a, -u (po­tem -owi), -em - miał on już tylko dwa jery (np. w dopełniaczu: sz + jer + w + jer + ca), a zatem drugi jer z mianownika był w nich, licząc od prawej strony, pierwszy i zanikał, za to ten trzeci z mianownika tu był drugi, parzysty i stawał się pełną samogłoską e. Tak doszło do powsta­nia dwu tematów w odmianie naszego wyrazu: szwiec- i szewc: Ponie­waż drugi z nich występował w większości przypadków (szewc-a, szewc-owi, szewc-em, o szewc-u), ostatecznie utrwalił się i w mianowni­ku. Mamy dziś dlatego przy deklinowaniu jeden temat szewc- od mia­nownika do miejscownika (kiedyś, powtórzę, deklinowano: szwiec, szewca, szewcowi, szewcem).

A jaka tendencja ujawniła się w tym procesie? Tendencja do ujednolicenia postaci tematu odmienianego wyrazu, służąca uproszczeniu zachowań gramatycznych. Objęła ona swym zasię­giem wiele wyrazów: pierwotne brzmienia sjem, psek, ociec np. przekształciły się w dzisiejsze sejm, piesek, ojciec, bo takie były te­maty przypadków zależnych; pierwotna odmiana żona, żony, żenię czy siostra, siostry, siostrze zmieniła się na żona, żony, żonie i siostra, siostry, siostrze - tak jak poręczniej nam dziś mówić człowiek -o człowieku - człowieku!, a nie człowiek - o człowiece - człowiecze! (a taka odmiana była na początku - z trzema postaciami tematu fleksyjnego: człowiek; człowiec; człowiecz).

O tacie

Tata to „nie słowo, lecz ogólnoludzki wykrzyknik jak papa, ma­ma" - napisał Aleksander Briickner w swym „Słowniku etymologicznym języka polskiego". Ściślej można to ująć trochę inaczej: ta­ta jest wyrazem (jednak wyrazem!), który powstał z wczesnodziecięcych, najprostszych monosylab ta-ta (jak pa-pa, ma-ma itp.). Zna go cały świat słowiański, a i w grece i łacinie był tata, a w litewskim tetis.

Od XV wieku pojawił się w polszczyźnie tato i od tego czasu wiedzie on żywot wariantu starszej postaci tata. Tej ostatniej uży­wam od dzieciństwa prawie wyłącznie (mój tata, twój tata, jego ta­ta), nigdy jednak nie traktowałem brzmienia z wygłosowym -o jako gorszego czy regionalnego. Pamiętam przecież elementarzowe zda­nie „to Ola i Ala, a to tato Ali" czy Mickiewiczowskie „Tato nie wraca; ranki i wieczory we łzach go czekam i trwodze", „Tato, ach, ta to nasz jedzie" („Powrót taty"). Jedna z książek Williama Whartona też ma w tłumaczeniu polskim tytuł „Tato". A i moja żona wo­li wygłosowe -o w tym słowie.

Wydaje mi się natomiast, że o wiele rzadsza odmiana - typu nie ma tata, przyglądam się tatowi, idę z t a te m - uwarunkowana jest regionalnie. Spotykam ją przede wszystkim u ludzi wywodzą­cych się z Kresów Wschodnich i u ich potomków. Nie dziwią mnie więc w cytowanym „Powrocie taty" Adama Mickiewicza fragmenty:

„Zmiłuj się, zmiłuj nad tatem!" i „Czyście tęskniły do tata?". Ja -powiedziałbym zmiłuj się nad tatą i czyście tęskniły do taty? A skoro mówimy o uwarunkowaniach regionalnych, dodajmy, że w gwarach śląskich prawie wyłączne jest celownikowe tatowi.

Zgodnie z moimi odczuciami formy tata i tato traktuje „Słow­nik wyrazów kłopotliwych" Mirosława Bańki i Marii Krajewskiej z r. 1994. Na s. 325 czytamy: „Tata, tato. W mianowniku używa się obu form, miejscownik jest jeden: o moim tacie, wołacz też jeden: mój tato'. W pozostałych przypadkach zdecydowanie częściej powie się mojego taty, mojemu tacie, mojego tatę, z moim tatą niż mojego ta­ta, mojemu tatowi, z moim tatem".

Z absolutnym zdziwieniem przyjmuję natomiast wskazania „Słownika poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskie-go i Haliny Kurkowskiej z r. 1973 oraz „Słownika języka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka z r. 1978. W obu tych leksykonach odmianę taty, tacie, tatą przypisuje się mianownikowej formie tata, deklinowanie zaś tata, tatowi, tatem - formie tato.

By temat taty/tata wyczerpać, dodajmy, że na dopełniaczu dru­giego typu oparty jest przysłowiowy zwrot robić z tata Wityata, zna­czący tyle co „narażać kogoś na śmieszność". Z kolei w przysłowiu czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilki (wilcy) zjedzą - „czekanie nie da rezultatu, nic nie pomoże" - zachowało się stare zdrobnienie tatka, urobione od postaci tata. Jest zresztą i tatko - derywat od podstawy słowotwórczej tato.

Ty podlecu!

Dlaczego we fragmencie jednego z tekstów prasowych - „Mamy tu do czynienia z pewną liczbą podleców" - ostatnią formę zaopatrzo­no w cudzysłów?

Myślę, że tym cudzysłowem autor chciał czytelnikom dać do zro­zumienia, że jest świadom deklinacyjnej nietypowości rzeczownika podlec. Forma ta utworzona została przyrostkiem -ec od podstawy sło­wotwórczej podły - tak jak mędrzec od mądry, głupiec - od głupi, ską­piec - od skąpy czy parszywiec od parszywy. W polszczyźnie wszystkie wyrazy z wygłosowym -ec gubią e w odmianie: mędrca - mędrcy, głup­ca - głupcy, skąpca - skąpcy, parszywca - parszywcy, ojca, synowca, kośćca, wisielca, padalca, półpaśca, także w nazwiskach: Michalec - Mi-chalca, Kowalec - Kowalca, Pawelec - Pawelca, Natkaniec - Natkańca.

Tymczasem podlec, choć formalnie identyczny, to e w odmianie za­chowuje, zgodne bowiem z normą są postacie: podleca, podlecowi, pod­lecem, ty podlecu!, w liczbie mnogiej podlece, podleców, podlecom, pod­lecami, o podlecach. Dzięki takiemu deklinowaniu unikamy bardzo nieporęcznej zbitki trzech spółgłosek -ale- {podlca, podlcowi itd.). Cie­kawe, że nie boimy się jej w słowie mędrzec: mędrca, mędrcowi itd.

By temat podleca wyczerpać, musimy się jeszcze zatrzymać przy wołaczu podlecu'. I o nim trzeba mówić jako o wyjątku, w którym podtrzymywana jest tematyczna spółgłoska c. Tradycyjnie formy z wygłosowym -c wymieniają w wołaczu to -c na -cz; ojciec - ojcze!, głupiec - głupcze!, chłopiec - chłopcze!, mędrzec - mędrcze!, szewc -szewcze! (znane powiedzenie pilnuj, szewcze, kopyta). Inna sprawa, że rzadziej używane słowa z wygłosowym -c też je utrzymują w wołaczu, w czym przejawia się żywa w językach fleksyjnych i omawia­na już w tej książce tendencja do wyrównania postaci tematu od­mienianego wyrazu (por. chociażby dawniejsze deklinowanie żona -żony - żenię i dzisiejsze żona - żony - żonie - z wyrównaną samogło­ską o). Przed paroma laty widziałem plakat z konstrukcją: „Mieszkańcu! Zbieraj złom i makulaturę!". Powiemy też już raczej obrzy­dliwcu!, odszczepieńcu!, chudzielcu!, a nie - zgodnie z tradycją -obrzydliwcze!, odszczepieńcze!, chudzielcze!

Nie ukrywam wreszcie, że do bardzo mi drogiego Wawrzyńca Rybiewskiego, zasłużonego realizatora radiowo-telewizyjnego, związanego od lat z moją „Ojczyzną polszczyzną", też się zwracam za pomocą formy panie Wawrzyńcu -z ci końcówką -u, a nie panie Wawrzyńcze - z cz i końcówką -e. Wprawdzie „Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego i Kurkowskiej pod hasłem Wawrzyniec wskazuje wołacz Wawrzyńcze, to jednak uczciwie infor­muje, że formą szerzącą się jest postać Wawrzyńcu.

Pastuchy -pastusi -pastuchowie

W książce Tadeusza Konwickiego „Pamflet na siebie" sąsiadu­ją z sobą dwa zdania: „A tamtejsze pastuchy z nudów śpiewają" i „Pastusi improwizują". Mamy w nich dwa warianty mianownika liczby mnogiej rzeczownika pastuch: pastuchy i pastusi. Jak je ocenić pod względem formalnym i stylistycznym?

Tak się składa, że wyraz ten może mieć i trzecią formę w pierw­szym przypadku liczby mnogiej, a mianowicie pastuchowie. Współ­czesne słowniki - w zgodzie z realną sytuacją językową - za naj­częstszą uznają postać te pastuchy (ci pastusi i ci pastuchowie mają status rzadszych wariantów). A dlaczego cieszy się ona największą popularnością? Decyduje o tym niewątpliwie wygłosowa cząstka -uch, bardzo silnie nacechowana ekspresyjnie. Kojarzymy z nią ta­kie formacje, jak staruch, uparciuch, flejtuch, mieszczuch, śmierdziuch, czarnuch czy neologizmy ostatnich lat - komuch i solidaruch. Wszystkie one, chociaż są rzeczownikami męskoosobowymi, mają z powodu negatywnego zabarwienia emocjonalnego tylko rzeczową, nieosobową końcówkę -y: staruchy, uparciuchy, flejtuchy, itd. -jak psy, koty, lwy, wozy, stoły, pasy. Nie może więc dziwić, że i Od pa­stucha tworzymy prawie wyłącznie postać (te) pastuchy.

Wyczuwamy jednak, że pastuch nie jest aż tak silnym ekspresywizmem jak uparciuch czy flejtuch. Dlatego możliwe są warianty o słabszym nacechowaniu stylistycznym - pastusi (jak Włoch - Wło­si) i pastuchowie (jak proboszcz - proboszczowie). Na pierwszy z nich zdecydował się Tadeusz Konwicki.

Dzięki końcówce -y osiągnąć można dodatkowe zabarwienie uczuciowe w setkach wyrazów, że przywołam tu pary chłopi - chłopy, sąsiedzi - sasiady, adwokaci - adwokaty, Szwedzi - Szwedy itp. Najczę­ściej posługujemy się, oczywiście, formami z regularną osobową koń­cówką mianownika liczby mnogiej -i (chłopi, sąsiedzi, adwokaci, Szwe­dzi), ale w każdym momencie możemy przecież użyć postaci chłopy, sasiady, adwokaty, Szwedy (z końcówką -y) - czy to wtedy, gdy chcemy się o danej grupie osób wyrazić negatywnie (głupie chłopy, chamskie sasiady, przekupne adwokaty, naiwne Szwedy), czy - wręcz odwrotnie -gdy mówimy o niej z jakimś odcieniem sympatii, podziwu nawet. „Zbuntujcież się chłopy potężne" - nawoływał Stefan Żeromski w „Przedwiośniu" i właśnie ten drugi z odcieni znaczeniowych spo­tykamy w zacytowanym fragmencie. Podobnie będzie w połącze­niach typu kochane sasiady, dzielne adwokaty czy poczciwe Szwedy.

Jak widać, zmiana końcówki -i na -y pociąga za sobą również flek-syjne urzeczowienie form związanych z rzeczownikiem. Powiemy np. kochani sąsiedzi opiekowali się moim mieszkaniem, ale: kochane sasia­dy opiekowały się moim mieszkaniem (tak jak stare samochody stały, nowe buty uwierały mnie itp.).

Czy poprawna jest zatem konstrukcja „chłopaki rozście­lali kurtki dla dziewczyn" z jednego z tekstów Andrzeja Stasiuka? Oczywiście, nie, bo w zdaniu tym mamy gramatyczną sprzeczność chłopaki - rozścielali. To chłopcy rozścielali (albo rozścielali), ale chło­paki- rozścielały (albo rozścielały).

Śledzący uważnie mój wywód mogą być skonsternowani: prze­cież forma chłopaki ma końcówkę -i (jak chłopi, sąsiedzi), a nie -y, można z nią zatem połączyć czasownik w postaci osobowej, czyli rozścielali. Z kolei chłopcy mają końcówkę -y (jak chłopy, sasiady). Dlaczego więc po nich może stać czasownik rozścielali?

A ja muszę powtórzyć: chłopcy rozścielali (rozścielali), ale chłopa­ki rozścielały (rozścielały). Dodam coś jeszcze bardziej szokującego: w formie chłopcy mamy końcówkę -i, a w chłopaki - końcówkę -y. Dlaczego? Spółgłoski c, dz, cz, dż, sz, ż, rz były kiedyś w polszczyźnie miękkie. Z czasem jednak stwardniały, a wtedy następująca po nich samogłoska i przyjęła w wymowie i w piśmie postać -y. W ta­kich np. formach, jak chłopcy, profesorzy, geolodzy, Polacy, krzyczysz, szyja występują spółgłoski c, rz, dz, cz, sz - dziś twarde, ale kiedyś miękkie; po nich następowało najpierw -i (chłopci, profesorzi, geolo-dzi, Polaci, krziczisz, szija), które zamieniło się w -y dopiero po ich stwardnieniu. Ale pod tym -y kryje się pierwotne, funkcjonalne -i!

A teraz coś odwrotnego. Zwyczaje fonetyczne Polaków są od wieków takie, że połączenia -ky-, -gy- zamieniają oni na -ki; -gi: I tak np. słowiańskie słowa o postaci kyj, gybky, siekyra na grun­cie polskim przekształciły się w kij, gibki, siekira (późn. siekiera). Proces ten nie ominął wielu wyrazów obcych: gimnastyka, ginekolog czy gimnazjum kryją w sobie etymologiczne, pierwotne gy: A za­tem historyczne, funkcjonalne połączenia -ky; -gy- (we wszystkich słowach rodzimych i sporej grupie wyrazów obcych) mają dziś w ję­zyku polskim postać -ki; -gi-. Nietrudno się domyślić, że dzisiejsze chłopaki to funkcjonalne, pierwotne chłopaky (jak psy, koty, wozy, stoły).

Rozumieją teraz Państwo, dlaczego mogłem napisać, że w for­mie chłopcy mamy końcówkę -i, a w chłopaki - końcówkę -y. Takie rzeczywiście końcówki - powtórzmy - tkwią w tych rzeczownikach z punktu widzenia historycznego, funkcjonalnego. Zmieniło się tyl­ko ich brzmienie. Przy mianowniku liczby mnogiej chłopcy muszą więc wystąpić osobowe konstrukcje typu ci, rozścielali (rozścielali), a przy formie chłopaki - nieosobowe, ekspresywne postacie te, roz­ścielały (rozścielały).

Antagoniści - antagonisty - antagony

Oto obszerny fragment listu pani prof. Zofii Zielińskiej z Insty­tutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego w Warszawie i redakcji kwartalnika „Postępy Biochemii": „W jednej ze swych tele­wizyjnych prelekcji mówił Pan o pojawieniu się we współczesnej polszczyźnie rzeczowników określających przedmioty, a mających swe pierwowzory w rzeczownikach osobowych. Jako przykład posłu­żył Panu wyraz pi7ot. W liczbie mnogiej, w zależności od nadawanej mu treści, rzeczownik ten przybiera formę osobową piloci lub rze­czową piloty (piloci służyli w wojsku-dwa piloty leżały przed telewizorem).

Przykład wyrazu pilot jest bardzo instruktywny. W naszej prakty­ce redakcyjnej mamy jednak przykłady bardziej kłopotliwe. I tak np. w farmakologii, a także w biochemii funkcjonują terminy agonista i antagonista. Termin agonista określa substancję obcą (np. lęk) X, która - wiążąc się z receptorem substancji naturalnej Sn - wywołuje efekt fizjologiczny właściwy substancji naturalnej Sn; termin antago­nista określa substancję obcą (np. lek) Y, która - wiążąc się z recep­torem substancji naturalnej Sn - wywołuje efekt przeciwny temu, ja­ki wywołuje substancja naturalna Sn (antagonista to także „mięsień działający w kierunku przeciwnym w stosunku do innego mięśnia" oraz „ząb położony naprzeciwko zęba drugiej szczęki, stykający się z nim w zgryzie"). Jak utworzyć poprawnie liczbę mnogą tych rze­czowników? Farmakolodzy mówią i piszą agoniści, antagoniści. Nam taka forma osobowa wydaje się nie do przyjęcia".

Z postaciami osobowymi typu agoniści, antagoniści, stosowany­mi w odniesieniu do rzeczowników nieosobowych, walczy od lat prof. Ryszard Piękoś z Akademii Medycznej w Gdańsku, protestu­jąc przeciwko połączeniom w rodzaju antagoniści opiatowi, antago­niści zasad purynowych czy antagoniści morfiny. „To ostatnie - pisze Profesor - sugeruje, że chodzi tu o grupę przeciwników stosowania znanego środka przeciwbólowego. Z dużą dozą prawdopodobień­stwa można zaryzykować twierdzenie, że student, który przystąpił do egzaminu z farmakologii, nie wysłuchawszy wykładu o antagoni­stach, zapytany o antagonistów kwasu foliowego, zacznie gorączkowo szukać w pamięci nazwisk badaczy, którzy sprzeciwiali się idei an­tagonizmu w terapii sulfonamidowej".

Trudno się nie zgodzić z tymi spostrzeżeniami. Z gramatyczne­go punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, by się posłużyć formami pluralnymi z nieosobową końcówką -y, a więc agonisty, antagonisty. W stosunku do drugiego z tych terminów prof. Piękoś ma jeszcze jedną propozycję, a mianowicie formy antagon - antagony („Historycznie pierwszym antagonem była pochodna kodeiny", „Antagony estrogenów są stosowane jako leki przeciwnowotworowe"). Myślę, że i o nich można by pomyśleć w środowiskach medyczno-farmakologicznych.

Chodzi przecież o to, by jakoś formalnie zróżnicować antagoni­stę - osobę i antagonistę - substancję, mięsień, ząb. A polski system fleksyjny dysponuje takimi środkami - nie tylko zresztą w mianow­niku liczby mnogiej (antagoniści - antagonisty, piloci - piloty). Mó­wimy przecież i piszemy: przypadku (losowego) - przypadka (grama­tycznego), świata - Nowego Światu, Turka (mieszkańca Turcji).- Tur­ku (miasta w woj. konińskim), uranu, neptunu, plutonu (pierwiast­ków chemicznych) - Urana, Neptuna, Plutona (planet), gołąbków (ptaków) - Gołąbek (miejscowości), maczków (kwiatów) - Maczek (miejscowości), miłosnej (np. pieśni) - Miłosny (miejscowości) itp.

Templariuszy czy templariuszów Jaroszy jaroszowi

Dlaczego w znanej książce Zbigniewa Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie" na tej samej stronie znajdują się konstrukcje „obrona templariuszy" i „spłonęli na stosie przywódcy templariu­szów"? Czy autor nie powinien być konsekwentny gramatycznie?

Dla spokoju czytelników należało się raczej posłużyć jednako­wymi formami. W wypadku jednak takich rzeczowników, jak tem­plariusz („członek zakonu rycerskiego założonego w r. 1118 w Je­rozolimie przez rycerzy francuskich w pobliżu dawnej świątyni -lać. templum - Salomona"), a także arkusz, klawisz, funkcjona­riusz, zając, palacz, słuchacz, mecz, miecz, stróż, pejzaż, pasterz, ry­cerz czy pisarz, współwystępowanie dwu postaci obocznych czasem nawet w tak bliskiej odległości jest w gruncie rzeczy nieuchronne i ukazuje realną sytuację tej kategorii gramatycznej w końcu XX wieku.

Zaglądam do „Praktycznego słownika poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego, wydane­go przez PWN pod koniec roku 1995. W odniesieniu do przywoła­nych tu rzeczowników znajduję następujące ustalenia: templariu­szy - rząd. templariuszów, arkuszy (nie: arkuszom), klawiszy - rząd. klawiszów, funkcjonariuszy - rząd. funkcjonariuszów, zajęcy - rząd. zajqców, palaczy - rząd. palaczów, słuchaczy - rząd. słuchaczów, me­czów (nie: meczy), mieczy - rząd. mieczów, pejzaży - rząd. pejzażów. „Słownik poprawnej polszczyzny" PWN pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej z roku 1973 za wyłączne uznaje posta­cie pasterzy, rycerzy, a za oboczne pisarzy / pisarzów. „Słownik języ­ka polskiego" pod red. Mieczysława Szymczaka z roku 1978 poleca tylko formę stróżów.

Jako wyłączne traktuje się więc w tych trzech leksykonach do­pełniacze arkuszy, meczów, pasterzy, rycerzy, stróżów. Natychmiast rzuca się w oczy formalna niekonsekwencja: skoro klawiszy lub kla­wiszów, czemu tylko arkuszy?; skoro mieczy lub mieczów, dlaczego tylko meczów?; jeśli ź i rz wymawiane są od wieków jednakowo, cze­mu pasterzy, ale stróżów; co wtedy z rymem w kolędzie Triumfy Kró­la Niebieskiego - „pobudziły pasterzy dobytku swego stróży" al­bo „...pasterzów... stróżów"?; zresztą pisarz - formalnie identyczny jak pasterz - ma postacie oboczne pisarzy / pisarzów; i jeszcze: cze­mu tylko stróżów, skoro pejzaży lub pejzażów?

Wszystkie te rozterki przeżywamy w odniesieniu do rzeczowni­ków rodzaju męskiego kończących'się spółgłoskami c, dz, cz, dż, sz, ż, rz. To stwardnienie tychże - pierwotnie miękkich - spółgłosek spowo­dowało określone przekształcenia w odmianie słów kończących się tymi dźwiękami. ^Gdyby wymienione wyżej spółgłoski były nadal miękkie, dodawalibyśmy do nich w dopełniaczu liczby mnogiej koń­cówkę -i - jak w miękkotematowych rzeczownikach słoń, koń, gość (palci, koszi, bagażi itp. - jak słoni, koni, gości). Ich stwardnienie spo­wodowało, że zarówno pod względem wymawianiowym, jak i graficz­nym pierwotne l zamieniło się w y (palcy, koszy, bagaży). A gdy poczu­cie pierwotnej miękkości c, dz, cz, dż, sz, z, rz ostatecznie zanikło, za­częto do wyrazów zakończonych tymi spółgłoskami dodawać końców­kę -ów przynależną rzeczownikom twardotematowym (skoro do­mów, stołów, wozów, lwów, to i palców, koszów, bagażów).

Kiedy się wydawało, że opisywany tu proces zakończy się ostatecz­nym zwycięstwem końcówki -ów - jakże atrakcyjnej, bo nie pojawia­jącej się w żadnym innym przypadku gramatycznym (por. rozdział Atrakcyjne końcówki), nastąpiło nagłe zwolnienie całej ewolucji, zwią­zane niewątpliwie ze wzrostem świadomości normatywnej społeczno­ści językowej. W efekcie postacie typu zajęcy / zająców, palaczy / pala­czów, klawiszy / klawiszów funkcjonują ciągle na prawach form równo­rzędnych, ba - w odczuciu większości dopełniacze z końcówką -y ucho­dzą za staranniejsze, a przede wszystkim - za bezpieczniejsze (obawa przed popełnieniem błędów typu gościów, koniów, liściów). Zresztą i słownik Markowskiego formy z -ów z reguły opatruje kwalifikatorem rzadszości. Po wygłosowym rz końcówki -ów prawie się dziś nie spoty­ka (tylko pisarzy, dziennikarzy, ślusarzy, murarzy).

Wszystko to sprawia, że przy absolutnej większości rzeczowni­ków męskich kończących się spółgłoskami c, dz, cz, dż, sz, ż, rz muszą się znaleźć w słownikach obie formy dopełniacza liczby mnogiej -i z końcówką -y, i z końcówką -ów. W tym kontekście nie dziwi mnie fleksyjny dublet w książce Herberta.

Do opisanej grupy słów należy, oczywiście, także jarosz, ozna­czający człowieka nie jadającego mięsa, żywiącego się pokarmami roślinnymi i nabiałem (od przymiotnika jary, związanego etymolo­gicznie z jarzyną, a znaczącego pierwotnie tyle co „wiosenny, na wiosnę siany"; por. czeskie jaro „wiosna"). I tu poleca się wariantywne postacie dopełniacza liczby mnogiej:jaroszy albo jaroszów.

Synonimem jarosza jest wegetarianin (z niem. Vegetarianer -z franc. vegetal „roślinny"). Rzeczownik ten - w dopełniaczu liczby pojedynczej wegetarianina, w mianowniku liczby mnogiej wegeta­rianie - ma w dopełniaczu liczby mnogiej jednoznaczne wskazanie większości współczesnych słowników: wegetarianów. I ja polecam je Państwu gorąco!

Czemu jednak nie mogę się specjalnie zżymać na postać wege-tarian? Ba, znajduję ją w „Małym słowniku języka polskiego" pod red. S. Skorupki, H. Auderskiej i Z. Łempickiej z roku 1968 oraz w najnowszym „Słowniku ortograficznym" PWN pod red. E. Polańskiego!

Przyjrzyjmy się gromadzie rzeczowników z wygłosowym -anin: Amerykanin, Rosjanin, Meksykanin, Indianin, wrocławianin, tarnogórzanin, franciszkanin, dominikanin, arianin, mieszczanin. Nietrudno sobie uzmysłowić, że jedne z nich mają w dopełniaczu liczby mnogiej końcówkę -ów (Amerykanów, Meksykanów, francisz­kanów, dominikanów), a drugie - czysty temat fleksyjny, bez koń­cówki (Rosjan, Indian, wrocławian, tamogórzan, arian, mieszczan). Czyż nie jest więc niejako skazany na gramatyczną wariantywność wegetarianin - słowo o krótszej przecież tradycji w polszczyżnie niż przytoczone wyżej wyrazy?

Warto jednak polecać postać z końcówką -ów. Zapewnia ona większą gramatyczną wyrazistość, przyporządkowując całą formę jednoznacznie drugiemu przypadkowi liczby mnogiej. Brzmienie wegetarian może prowokować do niepożądanych skojarzeń z mianowni­kami liczby pojedynczej typu Hiszpan, Cygan. A zresztą ewolucja te­goż dopełniacza liczby mnogiej jest oczywista: tysiąc lat temu koń­cówkę -ów miało kilkanaście zaledwie słów. Dziś odnosimy ją do większości twardotematowych rzeczowników rodzaju męskiego.

Uczniów czy uczni Tysiączny czy tysiączny

Zajmiemy się w tym rozdziale problemami poruszonymi w li­ście pewnego polonisty z Rybnika. „Jako nauczyciel języka polskie­go w szkole podstawowej - pisze-Korespondent - muszę w sposób jednoznaczny określać, co jest, a co nie jest błędem - szczególnie wtedy, gdy poprawiam prace pisemne moich podopiecznych. Tym­czasem „Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej nie zawsze rozwiewa moje wątpli­wości, bo przy takim czy innym haśle podaje dwie formy, jedną z nich zaopatrując w kwalifikator rządzie. Tak jest np. w dopełnia­czu liczby mnogiej rzeczownika uczeń, gdzie obok postaci uczniów, którą uważam za jedynie poprawną, występuje uczni".

Wypowiedź nauczyciela z Rybnika jest bardzo znamienna. Jed­noznacznego rozstrzygnięcia domaga się od językoznawców absolut­na większość użytkowników polszczyzny. Wszystkim im trudno uświadomić, że częste współwystępowanie dwu form równorzędnych, ob­sługujących tę samą kategorię gramatyczną, jest wręcz wpisane w wewnętrzną strukturę języka, jest jego istotą! Język nieustannie się zmienia pod wpływem czynników zewnętrznych: za nowymi zjawi­skami i rzeczami niejako postępują nowe słowa, natomiast wraz z od­chodzącymi w przeszłość elementami otaczającej nas rzeczywistości obumierają związane z nimi konstrukcje językowe.

Lecz język ewoluuje również od wewnątrz, sam w sobie. Tę czy inną kategorię gramatyczną zaczynają obsługiwać nowe formy -lepsze, wygodniejsze. Te starsze - obumierają powoli. W efekcie współwystępowanie dwu konstrukcji - nowej, ekspansywnej i sta­rej, recesywnej - trwa czasem kilka wieków. Czy słownik może nie wskazać, która z tych dwu wariantywnych form jest częstsza, a któ­ra rzadsza?

W wypadku rzeczowników osobowych typu uczeń, drań, leń, nic­poń, gamoń tylko o pierwszym z nich można powiedzieć, że w dopeł­niaczu liczby mnogiej zdecydowanie częściej przybiera postać uczniów. Nowy „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tyl­ko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego zdecydował się już nawet na uznanie jej za wyłączną. Absolutna równorzędność form drani - draniów, leni - leniów, nicponi - nicponiów, gamoni - gamoniów (może nawet z frekwencyjną przewagą tych z końcówką -i) nie pozwala mi się jednak zżymać na kogoś, kto w drugim przypad­ku liczby mnogiej wybierze czasem postać uczni. Warto jedynie ta­kiej osobie doradzić, by raczej się opowiadała za wariantem uczniów, ale potępić jej nie można. Zauważmy ponadto, że inne rze­czowniki z wygłosowym -ń - typu słoń, koń, jeleń - mają w dopełnia­czu liczby mnogiej tylko końcówkę -i: słoni, koni, jeleni.

„A która z dwu postaci jest poprawna: tysiączny czy tysięczny? - pyta Korespondent z Rybnika. Jak odczytać ułamek 0,001 -jedna tysięczna czy jedna tysiączna? Wszyscy, których o to pytam, twier­dzą, że tysięczna".

W wypadku tego słowa można mówić o wyraźnym konflikcie między tradycyjną normą a powszechnym zwyczajem społecznym. Ta pierwsza, potwierdzona w słownikach, każe się opowiedzieć za formą tysiączny (i jedna tysiączna). Obecność takich' postaci, jak dwutysięczny, czterotysięczny, wielotysięczny, a także pieniężny (od pieniądz), mosiężny (od mosiądz), okrężny (od okrąg), księży (od ksiądz), mężny (od m^z), Wfźowy (od wąż), dębowy (od d<?6), zębowy (od 2(?b), pajęczy (od pai^fc) czy zajęczy (od zaJ^c) - z samogłoską ^ w wyrazach wywiedzionych od podstaw słowotwórczych z nosówką ą - sprawiła, że absolutna większość Polaków od lat posługuje się analogiczną strukturą z ę, czyli tysięczny (i jedna tysięczna). Do­piero „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" zarejestrował ten fakt i chwała mu za to! Na s. 309 czy­tamy: tysięczny (na pierwszym miejscu!) albo tysiączny, tysięczni al­bo tysiączni.

Na koniec jeszcze jeden znamienny przykład, potwierdzający współczesną frekwencyjną przewagę postaci tysięczny. Oto w „Księ­dze cytatów z polskiej literatury pięknej od XIV do XX wieku" uło­żonej przez Pawła Hertza i Władysława Kopalińskiego znajduję na­stępujący fragment „Don Juana poznańskiego" Ryszarda Berwińskiego (1819-1879): „Noc to była z tysiąca i jednej nocy - tysiączna druga". W zamieszczonym na końcu książki przewodniku hasło­wym i tematycznym postaci z ą w ogóle nie ma! Do tekstu Berwińskiego odsyłają tylko konstrukcje tysięczny i drugi oraz noc tysięcz­na i druga.

Tym razem - innym razem

Z listu Czytelnika z Jeleniej Góry: „Jaki mają status we współ­czesnej polszczyźnie wyrażenia tą rażą i inną rażą? Pamiętam ze swych przedwojennych czasów szkolnych, że poloniści je z naszego języka rugowali. Tymczasem jeszcze w „Słowniku ortoepicznym" Stanisława Szobera z roku 1937 znajduję obok siebie, traktowane jako równorzędne, formy tym razem i tą rażą, a i dziś tę ostatnią sły­szy się bardzo często".

Rozumiem poprawnościowe niepokoje Korespondenta, bo i do moich uszu dociera żeńska postać tą (inną) rażą - jakby wbrew oce­nie Witolda Doroszewskiego, który w „Rozmowach o języku" z roku 1952 stwierdzał, że „wśród osób mających lat mniej niż trzydzieści formy tej nie słyszy się wcale". Tenże prof. Doroszewski do kolejnych powojennych wydań „Słownika poprawnej polszczyzny" -przedruków dzieła Szobera - nanosił poprawkę: tym razem (nie: tą rażą), innym razem (nie: inną rażą). Ustalenie to, oczywiście, pod­trzymał w swoim „Słowniku poprawnej polszczyzny" z roku 1973, zredagowanym wspólnie z Haliną Kurkowską.

Przypominając o konieczności posługiwania się w języku lite­rackim męskimi brzmieniami tym razem, innym razem, nie mogę nie powiedzieć o długiej tradycji używania w naszym języku form żeńskich. U jej źródeł stało traktowane przysłówkowo wyrażenie jedną - znaczące tyle co „raz, gdy tylko" (odpowiada mu żywe do dziś w czeszczyżnie jednou). Oto np. w szesnastowiecznym przekła­dzie napisanego w stuleciu piętnastym „Pamiętnika janczara", któ­rego autorem był Serb, czytamy: „A takoże jest wielki strach między niemi (Turkami), gdy słyszą, gdy krześcijani na nie silnie ciągnąć chcą, abociem samo dobrze wiedzą, iż gdyby jednać przegrali a porażeni by­li...", co się tłumaczy: „gdyby tylko przegrali, gdyby raz przegrali".

To właśnie od owej formy jedną urobiono wyrażenie jedną rażą, które się rozpowszechniło w wieku XVI, a które nie tylko Stanisław Szober, o czym napisałem wyżej, ale i Aleksander Briickner, autor „Słownika etymologicznego", uważał jeszcze za „do dziś ogólne".

Poznaliśmy ważny szczegół z historii języka polskiego. Niech nam on pomaga w uświadomieniu sobie archaiczności żeńskich form tą rażą, inną rażą. Używajmy ich co najwyżej jako form żarto­bliwych, co robię i ja od czasu do czasu. W języku oficjalnym, lite­rackim - powtórzmy to na koniec - obowiązuje nas rodzaj męski: tym razem, innym razem.

Kategorii - kategoryj

„ Wszystkie te zjawiska można opisać za pomocą kategoryj na­turalnych" - przeczytałem we wstępie T. Krzeszowskiego do pracy G. Lakoffa i M. Johnsona „Metafory w naszym życiu" (Warszawa 1988).

Forma kategoryj przypomniała mi wizytę sprzed lat dwu praw­ników - jednego z profesorów naszego Uniwersytetu Wrocławskiego i jego doktoranta. Chodziło o postać konstytucyj, którą w tytule rozprawy obaj panowie zaproponowali Radzie Wydziału, a ta - opo­wiedziała się za brzmieniem konstytucji, mimo że grzeszy ono dwu­znacznością: czy chodzi o jeden tekst konstytucyjny, czy o kilka? Tak samo przecież wygląda dopełniacz liczby pojedynczej!

Zgadzając się z motywami wyboru konstytucyj (oczywista liczba mnoga), poradziłem moim miłym gościom, by jednak posłuchali ko­legów z Rady Wydziału i w tytule pracy zamienili archaiczną formę konstytucyj na nikogo nie rażącą postać konstytucji.

Tłumacz książki Lakoffa i Johnsona - tak jak dwaj wrocławscy prawnicy - błędu gramatycznego nie popełnił. Ale i dopełniacz ka-tegoryj brzmi już zbyt archaicznie - zwłaszcza dla najmłodszych Po­laków.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu były tego typu formy w po­wszechnym użyciu. Znajduję je np. na każdej prawie stronie „Wspomnień" Hugona Steinhausa (1887-1972): „Wiertacze z tych stron emigrowali do Indy j holenderskich", „Uprawiał teorię fun-kcyj wieloznacznych", „Były tam pierwsze wydania p oezy j Verla-ine'a", „Był urzędnikiem w dziale koncesyj przemysłowych", „L i ni j było wtedy 10".

Czytam też w „Przewodniku po ziemi kaszubskiej" drą Mieczysła­wa Orłowicza z roku 1924: ,Jest jeszcze kilka innych restauracyj".

Dlaczego postacie z wygłosowym -y j, -ij praktycznie wypadły ze współczesnego obiegu komunikacyjnego, ustępując formom iden­tycznym brzmieniowo z dopełniaczem liczby pojedynczej (już u prof. Steinhausa kontynuacją przytoczonego wyżej zdania „Linij było wtedy 10" jest konstrukcja „stacji ze sto", a nie „s tacy j...")'? Sprzyjało temu procesowi odchodzenie przez ostat­nie wieki od pierwotnej wymowy i pisowni typu kategoryja, konstytucyja, funkcyja, poezyja, koncesyja (odpowiednie wyrazy mają taką postać do dziś w języku rosyjskim) i utrwalanie się fonetyczno-gra-ficznej serii kategoria, konstytucja, funkcja, poezja, koncesja - bez wyraźnego -y-. Dawne dopełniacze kategoryj, konstytucyj, lekcyj itp. były zgodne z ogólną zasadą tworzenia tego przypadka od rzeczow­ników żeńskich, a mianowicie równał się on czystemu tematowi wy­razu: lekcy ja - lekcyj jak kobieta - kobiet, dziewczyna - dziewczyn itp. Z czasem, w miarę stabilizowania się akcentu na sylabie poprzedzającej zakończenie -yja, stabilizowały się dziś wyłączne brzmienia lekcja, kategoria, konstytucja, funkcja, poezja. Dopełniacz liczby mnogiej przestał odpowiadać tematowi wyrazu i zaczęła się w nim utrwalać forma taka sama jak w dopełniaczu liczby pojedynczej -zarówno w mowie, jak i w piśmie. I tylko w wypadkach, gdy zacho­dzi ogromna potrzeba jednoznacznego uwydatnienia liczby mno­giej, dopuszczalna jest pisownia konstytucyj, kategoryj itp.

Mimo wszystko formalną identyczność dopełniacza liczby poje­dynczej i mnogiej przytoczonego tu ciągu słów należy uznać za nie­zgodną z opisaną w rozdziale Atrakcyjne końcówki ogólną tendencją rozwojową języków fleksyjnych, jaką jest maksymalne zróżnicowa­nie poszczególnych kategorii (kategoryj!) gramatycznych.

Mnie jest to obojętne -jest mi to obojętne

Po lekturze „Czytadła" Tadeusza Konwickiego i po obejrzeniu znakomitej telewizyjnej adaptacji tej książki w reżyserii Jerzego Markuszewskiego uświadomiłem sobie raz jeszcze, jak silnie w ję­zyku kresowców (wszak Konwicki pochodzi z Wileńszczyzny) utrwa­lona jest skłonność do wyłącznego operowania pełnymi formami za­imkowymi ciebie, jego, tobie, jemu, mnie. Oto znamienne przykłady z „Czytadła": „Pociągnęłam ciebie na dno", „Wybrałam ciebie na towarzysza dalekiej drogi", „Śpię, żeby ciebie we śnie zaprowa­dzić wszędzie, gdzie kiedyś byłam ", „Dręczy ciebie poczucie winy ".

A i w jednym z ostatnich tekstów Czesława Miłosza - krajana Konwickiego - przeczytałem: „Miejsce w ludzkiej społeczności uchro­niłoby ciebie od awantumictwa".

Znakomita zaś kresowa pani - Nina Andrycz - powiedziała w te­lewizji w rozmowie z Beatą Tyszkiewicz: „Pani Beata wcale mnie nie powiedziała, o czym będziemy rozmawiać".

We wszystkich tych fragmentach należało się posłużyć krótki­mi postaciami zaimkowymi: „Pociągnęłam cię na dno", „Wybra­łam cię na towarzysza dalekiej drogi", „Śpię, żeby cię we śnie zaprowadzić wszędzie, gdzie kiedyś byłam", „Dręczy cię poczucie wi­ny", „Miejsce w ludzkiej społeczności uchroniłoby cię od awanturnictwa", „Pani Beata wcale mi nie powiedziała, o czym będziemy roz­mawiać".

Niepoprawne jest natomiast mi w takim zdaniu wypowiedzia­nym przez rapera Liroya: „Mi jest to obojętne". Poprawna wersja tej konstrukcji to „Mnie jest to obojętne".

Jaka jest bowiem reguła związaną z użyciem form cię, ci, go, mu, mi - ciebie, tobie, jego, jemu, mnie. Na początku wypowiedzeń muszą się pojawiać zaimki pełne: tak jak mnie jest to obojętne -podobnie tobie ufam, ciebie poproszę, jego nie znam, jemu to się należy. Używamy ich także po czasownikach, jeśli przeciwstawiamy im jakieś inne treści, np. należy się mnie, a nie Jurkowi; daję tobie, a nie Zosi; proszę ciebie, a nie nauczyciela; wybierz jego, a nie Nowaka; ufam jemu, a nie Wojtkowi. Generalnie - stosujemy formy dłuższe w środ­ku bądź na końcu wypowiedzenia, gdy pada na nie akcent zdanio­wy. Telewidz z Opola przytacza w swym liście dwa rażące przykła­dy nieprzestrzegania tej zasady. Oto przed laty w teatrze telewizji - w jednej ze sztuk Szekspira - aktorka grająca rolę matki rzekła do aktorki grającej rolę córki: „Należy się tak mi, jak i tobie". Jedy­nie poprawna konstrukcja to: „Należy się tak mnie, Jak i tobie". I przykład drugi - wypowiedź pani z okienka pocztowego: „Proszę ten list dać mi" (z akcentem na mi). I tu jedynie dopuszczalna jest forma mnie.

Trzeba jednak powiedzieć, że sytuacji, w których wymaga­ne są dłuższe postacie zaimkowe, jest w naszym codziennym poro­zumiewaniu się stosunkowo mało. Najbardziej typowa dla zaim­ków jest pozycja po czasownikach - bez przeciwstawienia i nie od akcentem, a zatem najczęściej używanymi formami są krót­kie mi, ci, cię, go, mu: zrób mi, dam ci, widzę cię, lubię go, ufam mu. I są to jedynie poprawne konstrukcje! Tak jak jedynie po­prawne sformułowanie to proszę o przyznanie m i urlopu, o które ro­dacy pytają szczególnie często (mnie jest dopuszczalne tylko w zdaniach typu proszę o przyznanie urlopu mnie, a nie Ko­walskiemu, proszę o przyznanie urlopu zarówno mnie, jak i Nowakowi).

„Pogłaskała mię po twarzy"

„Matka pogłaskała mię po twarzy i zaprowadziła do przeznaczo­nych dla mnie pokojów" - czytamy w „Pamiętnikach Wacławy" Elizy Orzeszkowej. „Czy formą mię - zamiast mnie - posłużono się w tym fragmencie tylko po to, by uniknąć dwukrotnego użycia tej samej postaci wyrazowej (pogłaskała mnie - przeznaczonych dla mnie)?" - pyta Czytelniczka z Puław.

Wziąłem tę książkę do ręki i zobaczyłem, że biernikowe mię po­jawia się bez przerwy: „Czarował mię wtedy najbardziej", „Widząc mię zamyśloną i smutną, przemawiał do mnie", „Wprawiło mię to w okropną wątpliwość", choć mamy i konstrukcje typu „Nie nazywaj go tak,-bo mnie za niego serce boli", „Zmarszczka ta w trwożne wprawiała mnie uczucie" czy „Głos ten czarodziejsko działał na mnie".

Wspominam w tym momencie listy mojej Matki, która także od czasu do czasu tego mię używała, co zawsze mnie intrygowało, zwłaszcza że w tekstach mówionych z postacią tą w domu rodzin­nym już się nie stykałem.

Jaki zatem jest jej status w polszczyźnie? Oficjalnie funkcjonu­je ona jeszcze jako biernikowy wariant mnie. Nietrudno jednak stwierdzić, także poza kręgiem osób najbliższych, że z języka mó­wionego właściwie całkowicie się już wycofała.

Kiedyś mię i mię były jedynymi wariantami biernikowymi, kon­tynuującymi stan prasłowiański, z tym że w Wielkopolsce i na Ma­zowszu używano po czasownikach postaci mię (kocha mię), w Małopolsce zaś i na Śląsku - mię (kocha mię). Po przyimkach na całym terytorium Polski było mię (czeka na mię).

Znajdujemy nasz zaimek w bardzo wielu tekstach literackich -od staropolszczyzny po czasy nam bliższe: „Pożałuj m i ę, stary, mło­dy" (średniowieczne „Żale Matki Bożej pod krzyżem"), „A więc mię nie kąsały" (Biernat z Lublina ok. 1465 - po 1529), „A z tego mię więzienia nikt nie wyswobodzi" (Jan Kochanowski 1530-1584), Jeżeli mię to potyka z udania czyjegoś" (Jan Chryzostom Pasek ok. 1636-1701), „Napadł mię w ogniach z trzaskiem i szelestem" (Ju­liusz Słowacki 1809-1849).

W XVII wieku pojawia się przeniesiona z dopełniacza forma mnie, która jednak dopiero w wieku XIX ostatecznie się stabilizuje, co po­kazują wyjątki z „Pamiętnika Wacławy" Orzeszkowej. Dziś, jak już po­wiedzieliśmy, prawie całkowicie wyparła ona z użycia starsze mię.

Wracając zaś do pytania Czytelniczki z Puław, trzeba powie­dzieć, że pisarka w przytoczonym na początku zdaniu celowo mogła zróżnicować dwie formy zaimkowe, by uniknąć podwójnego mnie. Wszak posługiwała się już biernikowym mnie - ustabilizowanym w XIX stuleciu. W jej czasach jednak brzmienie mię - dla nas książ­kowe i archaiczne - było zarazem fleksyjną zwyczajnością. I o tym nie możemy zapominać!

Album domowe"

Ukazała się książka zmarłego niedawno Mirosława Żuławskiego pt. „Album domowe". Tak się o niej pisze w jednym z numerów „Two­jego Stylu": „Zaczęła się ta książka od wspomnienia domu pod krytym gontem dachem w Dobromilu, z którego całą życiową mądrość wyniósł Mirosław Żuławski. Bo takie domy właśnie, pielęgnujące szlachetną tradycję, ale tę światłą, humanistyczną, były najlepszymi akademiami dla pokoleń polskiej inteligencji. Naznaczone ciepłem spojrzenia Au­tora z fotografii, nostalgiczne, są lekturą mądrą i krzepiącą". „

A ja przytoczyłem cały ten fragment, bo jest on najlepszym wy­jaśnieniem stylistycznego zabiegu archaizacyjnego, na jaki pisarz się zdecydował, tytułując swą książkę „Album domowe". W języku co­dziennym pewnie - tak jak my wszyscy - posługiwał się rzeczowni­kiem rodzaju męskiego (ten) album i łączył go z takimi określeniami, jak domowy czy rodzinny. W książce wspomnieniowej, nostalgicznej, jak napisano w „Twoim Stylu", użył tego wyrazu w rodzaju nijakim - tak jak przed kilkunastoma laty Stanisław Lorentz, autor tomu „Al­bum wileńskie", a w latach trzydziestych Jarosław Iwaszkiewicz -twórca poetyckiego zbiorku „Album tatrzańskie".

Jak zatem widać, trafia się czasem w naszym języku stara po­stać fleksyjną (to) album, mimo że już pierwsze XX-wieczne słow­niki opowiadały się za formą męską (ten) album. Dla Iwaszkiewicza, Lorentza i Żuławskiego to album było chyba jeszcze normą lat mło­dości, więc pozostali jej wierni, co w wypadku tekstów wspomnie­niowych - powtórzmy - można uznać za celowy, funkcjonalnie uza­sadniony zabieg stylizacyjny.

Czy to znaczy, że opowiadam się za postacią rodzaju nijakiego? Oczywiście, nie! Normą współczesnej polszczyzny jest forma rodza­ju męskiego (ten) album - tak jak obowiązuje wszystkich żeńska (ta) kometa, choć jeszcze dla Mickiewicza był to ten kometa.

Dotykamy tu problemu autorskiego kryterium poprawności ję­zykowej. Szanując je, nie możemy zapominać, że ocena języka da­nego pisarza czy poety musi być podporządkowana ogólnym nor­mom, obowiązującym w danym momencie rozwoju historycznego. Dlatego mogę akceptować album domowe ze względów stylistycz­nych, w tym konkretnym, jednostkowym użyciu, ale muszę przypo­mnieć, że normą jest ten album.

Ciekawe, że spośród wszystkich wyrazów na -urn tylko rzeczownik album zmienił rodzaj gramatyczny (stąd i w liczbie mnogiej te albumy - z końcówką -y). W pozostałych wypadkach mamy do czynienia z kon­tynuacją pierwotnego, łacińskiego stanu gramatycznego: to liceum - te licea, to technikum - te technika, to gimnazjum - te gimnazja, to prezy­dium - te prezydia itp. Dodajmy na koniec, że wiele wyrazów rodzaju nijakiego stało się formami męskimi w XVIII wieku przez odrzucenie wygłosowego -urn. Należą do nich np. mikroskop, obiektyw, teleskop, te­atr, fakt, sakrament, fundament (trzy pierwsze odrzuciły to -urn już w udzielających pożyczek językach nowożytnych - niemieckim, francu­skim).

Diabla warte, śmiechu warte

.Jedynym wartym wysiłku ludzkim działaniem jest poznawa­nie tego, czym jest Bóg", „Istnieje nawet cos w rodzaju pop-jungizmu, co wydaje mi się warte odnotowania" - czytam w jednym z tekstów Olgi Tokarczuk. Czy obydwa użycia formy wart są tu poprawne?

Przymiotniki typu wart, rad, kontent, godzien, zdrów wykorzysty­wane są zwykle tylko w mianowniku - w funkcji orzecznika, czyli drugiego członu dwuelementowych orzeczeń z członem podstawowym być, np. on jest tego wart, jestem rad, był kontent, nie jestem godzien, będzie zdrów, lub jako rozwinięta przydawka stawiana po rzeczowniku, np. dzban pełen wina, „śmieje się pleban, kontent z dziesięciny" (Ignacy Krasicki).

Odmieniają się one przez rodzaj i przez liczbę: wart, warta, war­te, warci - rad, rada, rade, radzi - kontent, kontenci, kontente itp.

A zatem absolutnie poprawna jest postać warte ze zdania „wy­daje mi się warte odnotowania" - tak jak akceptujemy konstruk­cje typu zyski warte zachodu, to jest diabła warte, śmiechu war­te, niewarte złamanego grosza, niewarte funta kłaków czy gra warta świeczki.

Słowniki poprawnej polszczyzny dopuszczają również połącze­nie być wartym, ostrzegając tylko przed postacią czasownikową wartać. Przyjmujemy zatem i sformułowanie „jedynym wartym wysiłku ludzkim działaniem jest poznawanie tego, czym jest Bóg" -tak jak poprawne są sformułowania ktoś jest wart lepszego losu czy są warci nagrody.

Przywołajmy na koniec parę skrzydlatych słów z formą wart:

Wart Pac paląca, a pałac Paca (o pałacach zbudowanych w Dowspundzie na Suwalszczyźnie i w Warszawie w latach dwudziestych XIX w. przez Ludwika Paca; po raz pierwszy przytoczone przez Ada­ma Mickiewicza w „Panu Tadeuszu" w księdze XI, w. 516), „Kochać nie warto, lubić nie warto, jedno, co warto, to upić się warto" (piosenka z roku 1931, śpiewana przez Stefana Jaracza w kabarecie „Banda"), „Czy pani Marta jest grzechu warta?" (z przedwojennej piosenki kabaretowej), „Nie wiem, sama nie wiem, czy to warto wie­rzyć w ciebie" (fragment jednego z przebojów Katarzyny Sobczyk).

Popularny -popularniejszy - najpopularniejszy

Do językowych zdarzeń, które mocno utkwiły mi w pamięci, na­leży wątpliwość jednej z wrocławskich licealistek. Po wykładzie dziewczyna ta zapytała: „Czy poprawna jest forma popularniejszy, którą się pan posłużył? Czy nie należało powiedzieć opisowo bar­dziej popularny?".

Ta poprawnościowa rozterka jest odbiciem coraz wyrazistszego kryzysu, jaki w powszechnym odczuciu przeżywają syntetyczne for­my stopniowania przymiotników i przysłówków. Pisze o tym Czytel­niczka z Sopotu: „Słyszę w radiu i telewizji, czytam w prasie: bar­dziej mocny, bardziej spokojny, bardziej szczęśliwy, bardziej przyzwo­ity, bardziej cierpliwy, bardziej skuteczny, bardziej korzystny, bardziej groźny, bardziej niebezpieczny, a ostatnio nawet bardziej dobry i naj­bardziej zły. Uczono mnie, że jeśli przymiotnik ma stopniowanie proste, nie należy go zastępować stopniowaniem opisowym. Co wię­cej - jeżeli obok stopniowania prostego możliwe jest stopniowanie opisowe, zaleca się stopniowanie proste, o czym informuje „Słow­nik poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego".

Trudno się nie zgodzić z Korespondentką. Opisane tu zjawisko jest przejawem tendencji ogólniejszej: użytkownik języka wybiera­jący stopniowanie opisowe nie musi pamiętać o wymianach głosko­wych typu biały - bielszy, czerwony - czerwieńszy, miło - milej, a po­nadto ma możliwość nazywania większego i mniejszego natężenia ce­chy, np. wyniosły - mniej, najmniej wyniosły, czyli korzysta ze środka ekonomiczniejszego.

Ale - oczywiście - nie należy się posługiwać formami stopnio­wania opisowego tam, gdzie wzrost natężenia cechy mogą sygnali­zować formy stopniowania regularnego. Gorąco zatem polecam po­stacie cichy - cichszy - najcichszy, a nie bardziej, najbardziej cichy, ale: cichy - mniej, najmniej cichy, a także popularny - popularniejszy - najpopularniejszy, a nie bardziej, najbardziej popularny, ale: popu­larny - mniej, najmniej popularny.

Rażącym a częstym błędem jest łączenie struktur regularnych i opisowych, np. bardziej wygodniejszy (zamiast bardziej wygodny al­bo wygodniejszy) czy bardziej weselszy (zamiast bardziej wesoły lub weselszy).

Do przymiotników, które można stopniować tylko opisowo, nale­żą: przymiotniki relacyjne użyte w funkcji jakościowej, czyli w zna­czeniu przenośnym, np. porcelanowa (cera) - bardziej porcelanowa -najbardziej porcelanowa, aksamitne (ręce) - bardziej aksamitne - naj­bardziej aksamitne; dawne imiesłowy, które dziś pełnią funkcję przymiotników, np. oczytany - bardziej, najbardziej oczytany, zdu­miony - bardziej, najbardziej zdumiony; wyjątkowo też inne (nielicz­ne) przymiotniki, zwłaszcza nazywające pewne cechy geometryczne i oznaczające wartości skrajne, ale nie rozumiane dosłownie, np. trójkątna (twarz) - bardziej, najbardziej trójkątna, płaski (teren) -bardziej, najbardziej płaski.

A kiedy stopień wyższy tworzymy za pomocą przyrostka -szy, kie­dy zaś za pomocą cząstki -ejszy? - Regulują to czynniki formalne. Otóż jeśli temat przymiotnika kończy się spółgłoską występującą po samogłosce, wtedy z reguły sięgamy po sufiks -szy, a więc: gruby -grubszy, wesoły - weselszy, trwały - trwalszy itp. Może się zdarzyć, że w zakończeniu tematu występują dwie spółgłoski, a mimo to używa­my przyrostka -szy. Takimi wyjątkami są postacie twardszy i częstszy (choć twardy, częsty). Zasadniczo gdy temat wyrazu kończy się zbitką dwu spółgłosek, używa się do tworzenia stopnia wyższego sufiksu -ejszy: łatwy - łatwiejszy, ważny - ważniejszy, doniosły - donioślejszy itp. Chodzi, oczywiście, o to, by maksymalnie ułatwić wymawianie. Zbit­ka trzech spółgłosek jest przecież artykulacyjnie nieekonomiczna! Niektóre wreszcie przymiotniki mogą występować w postaciach obocznych: czystszy - czyściejszy, gęstszy - gęściejszy, tłustszy - tłuściejszy. Stopniowanie za pomocą przyrostka -ejszy przeważa w języku po­tocznym, tam bowiem najsilniej działa tendencja do maksymalnego upraszczania wymowy poszczególnych konstrukcji.

I na koniec ostrzeżenie - ortograficzne. Ktoś, kto formalnie podchodzi do przepisu mówiącego o konieczności pisowni rz po spółgłoskach (znane wyjątki: pszczoła, pszenica, gżegżółka), może się wahać, czy przypadkiem w przymiotnikowych formach stopnia wyż­szego nie należy także napisać rz. Pamiętajmy: chodzi tu o przyro­stek -szy, który nie podlega żadnym zmianom pisownianym, choć występuje po spółgłoskach!

Pod dwoma czy pod dwiema postaciami

W książce Janusza Tazbira „Reformacja, kontrreformacja, tole­rancja" (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996) mamy zdanie: „Domagano się zniesienia celibatu księży, obieralności duchownych przez szlachtę i wprowadzenia komunii pod dwoma postaciami".

Czy poprawne jest wyrażenie pod dwoma postaciami? Czy nie należało napisać pod dwiema postaciami?

Forma dwiema jest umotywowana historycznie. Wspólna dla wszystkich rodzajów, utrzymywała się do schyłku wieku XVIII: dwie­ma domoma (w. XIV), dwiema ławnikoma, nad tymi dwiema jedzinaczkoma (w. XV), ze dwiema synoma, dwiema wojskowa (w. XVI), dwiema rzędami, mury dwiema, chorągwiami dwiema, ze dwiema działy, dwie­ma ramionami (w. XVII), z dwiema palcami, pod dwiema osobami, przed dwiema laty (w. XVIII).

Już w XV jednak stuleciu spotykamy formę nowego typu: ze dwoma grzywnoma. Powstało to dwoma zapewne pod wpływem koń­cówki narzędnika liczby podwójnej -oma rzeczowników towarzyszą­cych naszemu liczebnikowi: dwiema domoma np. przekształciło się w dwoma domoma (potem dwoma domami). Szerzy się ta postać w wiekach XVII i XVIII we wszystkich rodzajach: dwoma palcami, dwoma basztami, dwoma laty. Onufry Kopczyński, wielki XVin-wiecz-ny gramatyk, dopuszczał oba brzmienia, tj. i dwoma, i dwiema. Gra­matycy XIX-wieczni ustalają, że dwoma jest wyłączne dla rodzaju męskiego i nijakiego (dwoma chłopcami, dwoma oknami) i dopusz­czalne dla rodzaju żeńskiego (dwoma kobietami).

I to zalecenie utrzymuje się do dziś. W rodzaju męskim i nijakim należy mówić tylko dwoma chłopcami, dwoma oknami, w rodzaju żeń­skim. zaś - dworna kobietami lub dwiema kobietami. Oczywiście, nie ma żadnego błędu w książce prof. Tazbira: absolutnie dopuszczalne jest połączenie pod dwoma postaciami, choć poprawny byłby też wa­riant pod dwiema postaciami.

Kazimierz Nitsch, zmarły w roku 1958 wybitny językoznawca krakowski, nawiązując do opisanego wyżej stanu XVII- i XVIII-wiecznego, uznawał postacie typu dwiema książkami, dwiema kobie­tami za warszawski nowotwór i bronił jednakowego brzmienia dwo­ma dla wszystkich trzech rodzajów. Mój poprzednik w „Słowie Pol­skim" Stefan Reczek (późniejszy profesor WSP w Rzeszowie, zmar­ły w roku 1995) twierdził natomiast, że używanie konstrukcji typu dwiema kobietami, dwiema drogami dowodzi wyższej kultury języ­kowej.

A ja często się zastanawiam, jak będzie za kilkadziesiąt lat: czy zwycięży tendencja do uproszczenia sytuacji fleksyjnej (jedna for­ma dwoma dla wszystkich trzech rodzajów), czy raz jeszcze zatrium­fuje typologiczna cecha polszczyzny, jaką jest zaznaczanie różnic rodzajowych (dwoma w rodzaju męskim i nijakim, ale dwiema w ro­dzaju żeńskim).

Zszedłem -poszedłem - wziąłem

W „Buddenbrookach" Tomasza Manna przetłumaczonych przez Ewę Librowiczową znalazły się tuż obok siebie dwa wypowiedzenia:

„Potem znowu zeszedł na pierwsze piętro" i „Po schodach dla służ­by zeszedł na dół". Czy poprawna jest forma zeszedł, która wystę­puje w obu zdaniach? - pyta Czytelnik z Kamiennej Góry.

Nie posłużyłem się nią ani razu w życiu! Odbieram ją tak, jakby była rezultatem opacznej analogii do postaci żeńskich zeszłam, zeszła. Więc mówię zawsze i wszędzie: zszedłem, zszedłeś, zszedł. Uczciwie mu­szę jednak poinformować, że wszystkie wydawnictwa poprawnościo­we odmianę z naglosowym ze- jako wariantywną dopuszczają. I w naj­nowszym „Praktycznym słowniku poprawnej polszczyzny" pod red. Andrzeja Markowskiego czytamy: zszedłem albo zeszedłem, zszedł albo zeszedł.

Za bezdyskusyjnie niepoprawne uznaje się natomiast formy ty­pu zeszłem, doszłem, poszłem, wyszłem, zaszłem, powstające pod wpływem analogii do żeńskiego szeregu zeszłam, doszłam, poszłam, wyszłam, zaszłam. Jedynie dopuszczalne postacie rodzaju męskiego to, oczywiście, zszedłem (albo zeszedłem), doszedłem, poszedłem, wy­szedłem, zaszedłem.

Zastanawiających się nad obecnością -d- w szeregu męskim in­formuję, że pierwotnie tkwiło ono i w ciągu żeńskim: zeszdłam, do-szdłam, poszdłam, wyszdłam, zaszdłam. Bardzo nieporęczna w wymo­wie grupa spółgłoskowa -szdł- jednak się uprościła, czego rezulta­tem są współczesne brzmienia zeszłam, doszłam, poszłam itd.

A skoro już mówimy o uleganiu wpływowi koniugacji żeńskiej, wspomnijmy o jakże częstych nawet w ustach ludzi wykształconych błędnych postaciach typu wziętem, zdjęłem, spięłem, dotknętem, zaczęłem. Panowie, to one, kobiety, mówią: wzięłam, zdjęłam, spięłam, dotknęłam, zaczęłam! - chciałoby się zawołać. Niech z waszych mę­skich gardeł wydobywają się wyłącznie poprawne brzmienia wzią-łem, zdjąłem, spiąłem, dotknąłem, zacząłem.

Napisałem: wzięłam, zdjęłam itd., wziąłem, zdjąłem itd. Jedynie dopuszczalna wymowa natomiast to wzięłam, zdjęłam, wzlotem, zdjo-łem - z czysto ustnymi dźwiękami e, o, przed ł, l bowiem samogłoski nosowe ę, ą całkowicie się denazalizują, czyli tracą swój nosowy charakter. Niechże o tym pamiętają zwłaszcza mówcy, którzy w sy­tuacjach oficjalnych bywają denerwująco hiperpoprawni, odczytu­jąc literalnie zapisy typu wziąłem, zacząłem, wzięta, zaczęła.

„Jużem w to był wszedł"

W jednym z felietonów Stanisława Lema, drukowanych w „Ty­godniku Powszechnym", znalazły się dwa następujące wypowiedze­nia: „ Obawiałem się tego tak dawno, w 1963 roku, jakem pisał Sum-mę technologiae", „Trzydzieści trzy lata temu jużem w to był wszedł i powypisywałem książki, które okazują się dzisiaj bardzo czytelne". Wielu czytelników zaniepokoiły poprawnościowe kon­strukcje jakem i jużem w to był wszedł.

Zanim się wypowiem na ich temat, muszę poinformować, że dzi­siejsze formy typu robiłem - robiłeś, pisałem - pisałeś, słuchałem -słuchałeś czy śpiewałem - śpiewałeś, a więc postacie czasu przeszłe­go, są kontynuantami dwuelementowych tworów, składających się w dawnej polszczyźnie na tzw. czas przeszły złożony. Odmiana cza­sownika robić np. wyglądała kiedyś w czasie przeszłym złożonym następująco: robił jeśm, robił jeś, robił jest, robili jeśmy, robili jeście, robili są. Dopiero ze zlania się tych dwu elementów powstał dzisiej­szy paradygmat: robiłem, robiłeś, robił (tu jest po prostu wypadło), robiliśmy, robiliście, robili (tu wypadło są).

We współczesnej polszczyźnie są dwa ślady tej dawnej katego­rii gramatycznej.

Pierwszym z nich jest akcent, który w formach typu robiliś­my, pisaliśmy, słuchaliście, śpiewaliście pada zgodnie z normą na sylabę trzecią od końca, a więc na -bi'-, -są-, -cha-, -wa- (no bo kie­dyś, powtórzmy, były to dwa wyrazy robili jeśmy - z akcentem na -bi- i jeś-).

Drugą pozostałością jest ruchomość końcówek -m, -ś, -śmy, -ście i możność doczepiania ich do dowolnego składnika zdania. Powiemy słuchaliśmy tego chętnie, ale przecież równie poprawne są konstrukcje tegośmy chętnie słuchali i chętnieśmy tego słuchali.

Ale tak jak coraz większa liczba Polaków zaczyna w formach ty­pu pisaliśmy, słuchaliście stawiać akcent na sylabie przedostatniej (•li-), tak i nasila się tendencja - zwłaszcza w tekstach pisanych - do unieruchamiania cząstek -m, -ś, -śmy, -ście, do pozostawiania ich przy czasowniku (tylko słuchaliśmy tego chętnie).^ ostatnie stwier­dzenie odnosi się przede wszystkim do końcówki -m z l osoby licz­by pojedynczej.

Pisał Adam Asnyk: „Gdym jeszcze dzieckiem był..." (czyli gdy jeszcze byłem dzieckiem). Jakem był młodzieńcem..." (czyli jak by­łem młodzieńcem) - słyszymy w śląskiej piosence ludowej. „Kiedym poszła do miasta, tom sobie tam kupiła buty" (czyli kie­dy poszłam do miasta, to sobie kupiłam tam buty) - słyszy się do dziś u ludzi starszych, raczej prostych. Bo też i ruchomość -m była czymś zwyczajnym! Dziś już tak nie jest, a w miarę upływu lat postacie ty­pu gdym, jakem, kiedym, tom w coraz silniejszym stopniu będą od­bierane jako archaiczne, dziwne.

Pora wrócić do zacytowanych na wstępie wypowiedzeń Lema i uspokoić czytelników. Pisarz posłużył się konstrukcjami absolut­nie poprawnymi, choć rzadkimi. Zdanie jakem pisał (por. wyżej ja­kem był) to składniowy odpowiednik połączenia jak pisałem, a jużem wszedł - połączenia już wszedłem. Ciągle wolno korzystać z tej wa-riantywności, co zrobiła np. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, tłu­maczka „Rozważnej i romantycznej" Jane Austen („Taka m rada, żeśmy się wreszcie poznały ", „ Tak się jakoś złożyło, żem nigdy nieby­ła w Barton", „N i gdy m nie była u niego w domu",, Jakże mnie nie­gdyś porywał ten widok, gdym patrzyła na lecące liście", „To dziwne, żem nigdy nie słyszała"). Jest to zresztą uzasadnione stylistycznie; wszak akcja powieści toczy się na przełomie XVIII i XIX wieku.

A czym jest cale jużem był wszedł użyte przez Lema? To kategoria gramatyczna praktycznie zupełnie już dziś martwa, wykorzystywana od czasu do czasu w celach stylizacyjnych, z czego skorzystał nasz twórca. Zwie się zaś ona czasem zaprzeszłym (tac. plusquamperfec-tum). Tworzono ją przez dodanie form czasu przeszłego słowa posiłko­wego być do postaci na -ł danego czasownika. Wyrażała ona albo czyn­ność dawno minioną, albo wcześniejszą od innej czynności przeszłej. Czytamy więc w tekście sprzed wieków: „Bo ona dobrze przedtym le­gła w grobie była, niźli trojańskie umowy grecka noc burzyła". Po­dobnego następstwa czasowego można się doszukać u Lema: „Trzy­dzieści trzy lata temu jużem w to był wszedł i powypisywa­łem książki" (najpierw - jużem był wszedł, potem - powypisywałem).

Zdrowaś Mario, łaskiś pełna

„Zdrowaś Mario, łaskiś pełna "-czytam w sztuce ChurlesaPe-guy „Misterium miłosierdzia Joanny d'Arc" przełożonej przez Wik­tora Woroszylskiego. „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna"- słyszę w czasie śpiewanego Anioła Pańskiego w moim parafialnym kościele Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Tarnowskich Górach. Za to je­den ze znajomych księży archidiecezji wrocławskiej wspomina, że przez to łaskiś pełna - zamiast łaski pełna - oblał egzamin przed I Komunią św.

Darujmy sobie cisnący się pod pióro złośliwy komentarz pod adresem surowego proboszcza - przeciwnika formy z wygłosowym -s. Zastanówmy się - sine ira et studio (czyli bezstronnie, obiektyw­nie) - nad połączeniem łaskiś pełna, do którego i ja jestem przyzwy­czajony od dzieciństwa.

Nietrudno się domyślić, że posługiwano się nim przez wieki na zasadzie analogu do konstrukcji okalających - Zdrowaś Mario i btogosławionaś Ty między niewiastami. Wszystkie zaś one są składniowymi odpowiednikami zdań: zdrowa jesteś, Mario; łaski je­steś pełna; błogosławiona jesteś między niewiastami. Ponieważ, jak wiemy z poprzedniego rozdziału, od bardzo dawna cząstki -m, -ś, -śmy, -ście są w polszczyźnie ruchome, nikogo nie raziło Zdrowaś Mario, łaskiś pełna..., błogosławionaś Ty między nie­wiastami.

We współczesnych modlitewnikach spotykamy się z połącze­niem łaski pełna. Młodsze generacje zaczynają się przyzwyczajać już tylko do niego. Realizuje ono schemat składniowy pełna czego (pełna łaski - jak pełna miłości, ciepła, wigoru, doświadczeń), przyle­gający do formuł innych języków (np. czeskiej milosti płna). Oczy­wiście - nie można mu nic zarzucić z punktu widzenia poprawności logiczno-gramatycznej. Chciałbym jednak, zdecydowawszy się na napisanie tego rozdziału, uspokoić tych wszystkich, zwłaszcza star­szych, których nauczono Pozdrowienia Anielskiego z brzmieniem ła­skiś pełna. Ma ono, jak zobaczyliśmy, swój gramatyczny sens, utrwa­lony tradycją wieków.

To samo odnieść można do formuły naszymi prośbami nie racz gardzić w potrzebach naszych z modlitwy „Pod Twoją obronę". Za­stępuje się ją dzisiaj „logiczniejszą" dla współczesnego umysłu konstrukcją naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych. Tymczasem to nie racz gardzić wyraża niezwykłą pokorę na­szych przodków, dla których wszystko, co czyniła Matka Jezusa, by­ło taką świętością, że wymagało czasownika raczyć. Ona nie wspie­rała, nie wstawiała się za ludźmi i nie gardziła, lecz raczyła wspierać, raczyła wstawiać się za ludźmi [...raczyła gardzić. Czy zatem nie jest w gruncie rzeczy absolutnie logiczne pierwotne połączenie naszymi prośbami nie racz gardzić w potrzebach naszych?.

Zresztą - bardzo wiele tekstów kościelnych jest egzemplifikacją ogólno językowego prawa stwierdzającego, że formy najczęściej uży­wane zmieniają się najwolniej. Są one - lubię tę metaforę - prawdzi­wymi skamielinami leksykalno-gramatycznymi. Przecież w tymże „Pozdrowieniu Anielskim" mamy i archaiczną niewiastę (błogosła­wionaś Ty między niewiastami), i żywot w dawnym znaczeniu „brzuch, łono" (i błogosławion owoc żywota Twojego - Jezus; błogoslawion - tak jak umęczon, ukrzyżowan i pogrzebion ze „Składu Apostolskiego"). Nie zmieniamy formuły rano, wieczór, we dnie, w nocy z pacierza „Aniele Boży", chociaż rzeczownik dzień ma we współczesnej polszczyźnie miejscownikową końcówkę -u (w tym dniu, o tym dniu) - tak jak niezauważalna jest dzięki częstości użycia - wszak mamy Przenajświętszy Sakrament i Drzewo Przenajszlachetniejsze (Krzyża) - morfologiczna niezwykłość przymiotników stopnia najwyższego przenajświętszy i przenajszlachetniejszy (dwie cząstki superlatywne prze- i na j-). Dziś tylko mówimy albo o prze­miłym człowieku, albo o najmilszym człowieku, nigdy - o kimś prze-najmilszym\

O przekonywaniu się i oddziaływaniu

W „Dziennikach 1939-1944" Zofii Nałkowskiej mamy zdanie:

„W pisaniu przekonywam się, że gdy tylko usiłuję przezwyciężyć swe wady, to wypada gorzej". A w „Pasjach Jerzego Kosińskiego" Czesła­wa Czaplińskiego: ,Jak długo trwa przekonywająca siła filmu?". Czy poprawne są formy przekonywam się i przekonywająca? Czy nie le­piej byłoby napisać przekonuję się i przekonująca?

Zacząć trzeba od szczegółu historyczno językowego. Otóż cza­sowniki typu przekonywać (się), dokonywać, wykonywać, a więc te, których temat kończy się spółgłoską -n, odmieniały się kiedyś tylko w następujący sposób: przekonywam, przekonywasz, przekony­wa, przekonywamy, przekonywacie, przekonywają. Pod wpływem liczniejszej grupy czasowników z końcówkami -uje, -ujesz (maluję - malujesz, kupuję - kupujesz) wytworzył się nowy typ koniugacyjny, dziś już prawie wyłączny, a mianowicie: przekonuję, przekonu­jesz, przekonuje, przekonujemy, przekonujecie, przekonują.

Stary model tkwi jednak jeszcze w świadomości językowej Pola­ków. Jak widzimy, pół wieku temu sięgnęła po niego Nałkowska. A i dziś zobaczyć można takie np. wypowiedzenia, jak przekony­wam się o tym czy dokonywa wielkiego czynu.

Efektem współwystępowania dwu paradygmatów - starszego -ywam, -ywasz i młodszego -uje, -ujesz - są błędne, skontaminowane (skrzyżowane) konstrukcje przekonywuje, dokonywujemy, wyko-nywujecie, spotykane i w mowie potocznej, i w tekstach oficjal­nych.

Zapamiętajmy zatem: albo przekonuję, przekonujesz, przekonuje itd., albo - już trochę archaicznie - przekonywam, przekonywasz, przekonywa itd.

Myślę, że bez trudu zbudujemy teraz poprawne imiesłowy. Jeśli je wywiedziemy od starszego typu przekonywam, przekonywasz, to powstaną formy przekonywający (jak w „Pasjach Jerzego Kosińskiego"), dokonywający, wykonywajqcy. Ponieważ, jak już wiemy, ewolucja interesującej nas odmiany zmierza do wyłącznego funk­cjonowania postaci przekonuję, przekonujesz, warto szczególnie po­lecić krótsze konstrukcje przekonujący, dokonujący, wykonujący. Błędnym skrzyżowaniem są natomiast popularne postacie przeko­nywujący, dokonywujący, wykonywujący.

Podobny status ma czasownik oddziaływać. Zgodnie ze starszym zwyczajem możemy go podporządkować typowi -ywam, -ywasz, czy­li oddziaływam, oddziaływasz, oddziaływa, oddziaływamy, oddziały­wacie, oddziaływają, a zgodnie z młodszym - typowi -uje, -ujesz: od­działuję, oddziałujesz, oddziałuje, oddziałujemy, oddziałujecie, oddzia­łują. W starszym szeregu mieści się imiesłów oddziaływający, w now­szym - oddziałujący. Formy błędne, skrzyżowane to oddziaływuję, oddziaływujesz, oddziaływuję, oddziaływujemy, oddziaływujecie, oddziaływują oraz oddziaływujący.

A skoro już o kontaminacji tutaj mowa, to dodajmy, że jest ona jednym z bardziej żywotnych zjawisk w języku. Błędne na wskutek np. to typowe skrzyżowanie równorzędnych wyrażeń na skutek i wskutek, popularne w każdym bądź razie powstało z „krzyżówki" w każdym razie i bądź co bądź, a niepoprawny zwrot do jednych z naj­wybitniejszych należy stanowi kontaminację poprawnych konstruk­cji jednym z najwybitniejszych jest i do najwybitniejszych należy (gdy mój syn był bardzo mały, pytał dlaczemu?, kontaminując dlaczego? czemu?).

Ze skrzyżowań powstają nowe wyrazy, np. bajoro to skutek po­łączenia bagna i jeziora, chwytać- dawniejszych chwataći chytać(tę ostatnią postać spotyka się jeszcze w gwarach), spodnium - spodni i kostiumu, a i motel, zapożyczony z angielskiego, powstał tam jako kontaminacja motoru i hotelu.

Kiedy zaś Timothy Garton Ash przeobrażenia ostatnich lat w krajach Europy Środkowej i Wschodniej określa mianem refolucji, świadomie krzyżuje reformę z rewolucją.

O zmieleniu generała

W jednej z gazet zobaczyłem nagłówek: Czy młyn zmieli ge­nerała? Autor artykułu podporządkował zatem czasownik mlić pa­radygmatowi odmiany: mielę, mielisz, mieli, mielimy, mielicie, mielą (z przedrostkiem z- w czasie przyszłym). Kiedy przed wieloma laty przeprowadzałem rozbudowaną ankietę poprawnościową, pytani o ten czasownik rodacy wskazywali wiele jeszcze innych sposobów koniugacji: mię - mlesz, mię - mlisz, mię - mielisz, melę - melesz, mię - mielesz, mię - mlejesz, mleję - mlejesz. Niewątpliwym odbiciem kło­potów związanych z mieleniem jest stary, niewymyślny dowcip o kliencie, który nie dowierza ekspedientce, że może w jej sklepie kupić kawę. Przecież tu jest napisane mielimy kawę - wykrzykuje skonsternowany'(na wszelki wypadek wyjaśniam - zwłaszcza tym, którzy żadnej gwary nie znają, że w odmianach ludowych języka mielimy to tyle co „mieliśmy").

Trzeba tutaj przede wszystkim stwierdzić, że nie ugruntowało się w powszechnej świadomości mówiących bezokolicznikowe brzmienie mleć. Dla przeciętnego Polaka postać bezokolicznikowa to mielić, od której urabia on w czasie teraźniejszym i przyszłym formy przytoczo­ne na początku rozdziału (mielę, mielisz itd.), a w czasie przeszłym -mieliłem, mieliłeś, mielił, mieliliśmy, mieliliście, mielili.

Takie zachowanie gramatyczne pozostaje w konflikcie z trady­cyjną normą, która nakazuje, by czasownik mleć podporządkować koniugacji -ę, -esz (a nie -ę, -isz) i odmieniać go następująco: mielę, mielesz, miele, mielemy, mielecie, mielą (w czasie teraźniejszym oraz przyszłym - z przedrostkiem z-), metłem, metłeś, mełł, metliśmy, meł-liście, mełli (w czasie przeszłym, z przedrostkiem z- w aspekcie dokonanym).

Często tu przywoływany „Praktyczny słownik poprawnej polsz­czyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego uznaje, że w języku istnieją dwa poziomy normy: norma wzorcowa i norma potoczna. Jest to absolutna nowość w stosunku do wcześniej­szych opracowań, w których nie wyróżniano takich poziomów, przyj­mując istnienie normy jednej i jednolitej. Nie ukrywam, że to nowe ujęcie bardzo mi odpowiada.

Chwalę autorów słownika i za to, że wariantywnie potraktowali omawiany tu czasownik. Na s. 145 mamy hasło mleć, przy którym znajdujemy tradycyjne formy mielę, mielesz, miele, mielą, miel, mełłem, mełł, metli, metły, mełlibyśmy, mieląc, mielono, mielony, mleć ozorem - „mówić dużo, szybko, byle co". Korzystających ze słowni­ka odsyła się też jednak do wariantywnego hasła mielid Na s. 141 i 142 czytamy: mielić, mielę, mielisz, mieli, mielą, miel, mielił, mieli­li, mieliłybyście, mieląc, mielono, pot. „mleć"; dlaczego nie chcesz mie­lić (lepiey. mleć) kawy w nowym młynku? mieliłeś (lepiej: mełłeś) już kawę.

Nie ma więc już mowy o potępianiu paradygmatu -ę, -isz, choć i tutaj za lepsze uznaje się postacie tradycyjne. Wymaga tego prag­matyka dydaktyczna każdego słownika - tak jak dziennikarza obo­wiązuje norma wzorcowa. Zgodny z nią byłby więc nagłówek Czy młyn zmiele generała?

A co w słowniku Markowskiego z postacią pleć, tez prawie nieobecną w codziennym językowym obcowaniu Polaków? Jak należało się spodziewać, nie zrezygnowano z niej zupełnie (tak jak z bezokolicznika mleć). Na s. 220 mamy: pleć odm. jak mleć; pielo­ny (nie: plony, nie: pełty, nie: pięty, nie: pelony), pleć coś: Asia pełła swoją rabatkę. Pod całym hasłem jest jednak odsyłacz do pielić. Na s. 215 traktuje się tę formę tak jak mielić; czytamy: pielić odm. jak mielić; pieląc, pielono, pot. „pleć coś"; długo pielisz (lepiej: pie­lesz) te grządki, dzieci chętnie pieliły (lepiej: pełły) swoją część ogródka.

Ja od lat walczę o równouprawnienie dla trzeciej postaci, a mia­nowicie plewić, choć jest ona ciągle traktowana jako regionalny, małopolski odpowiednik pielenia (pisał przed laty prof. Witold Doroszewski: „Forma, która się łatwo każdemu przypomni z Potoc­kiego - ogród, ale nie plewiony - jest jednak regionalna"). W kwalifikator regionalności zaopatruje plewienie także Andrzej Markowski.

Tymczasem używa tego słowa na pewno więcej niż 50% użytkow­ników polszczyzny, a we Wrocławiu, w Wałbrzychu, Jeleniej Górze, Zielonej Górze, Koszalinie czy Szczecinie, a więc na ziemiach z wy­mieszaną etnicznie ludnością, plewią - co pokazują ankiety - nie tyl­ko ludzie związani pochodzeniem z Małopolską.

Wylali i śmiali się

W książce Isaaca B. Singera „Szumowiny", tłumaczonej przez Łukasza Nicpana, znajduje się fragment: „Był tu kiedyś kelner, ale go wyleli". Czy poprawne jest brzmienie wyleli? Czy nie należało na­pisać wylali?

W „Beczce śmiechu" Sławomira Mrożka mamy zdanie: „Dzia­dzio, wracając z podwórka, potknął się, a myśmy się uśmieli" - z formą uśmieli się, za to w „Wasylu Padwie" Andrzeja Stasiuka czytamy: „Ludzie śmiali się, ze do snu nie zdejmuje ubrania", „Ludzie śmiali się jak zwykle". Czy lepsza jest postać śmieli się czy śmiali się?

Przedwojenny „Słownik ortoepiczny" Stanisława Szobera, wznawiany wielokrotnie po roku 1945 jako „Słownik poprawnej polszczyzny", aprobował obie postacie - wyleli i wylali, ale tylko tę pierwszą zasilił przykładami z literatury: „Wyleli mnie z mieszkania" (Gustaw Daniłowski), „Byliby go wyleli" (Kornel Makuszyński). Zresztą przy haśle lać także mamy wskazanie: lali lub leli.

Leksykon Szobera poleca również konsekwentnie alternatywne postacie 3 osoby liczby mnogiej czasownika śmiać się: śmiali się al­bo śmieli się i znów tylko forma z e wsparta jest cytatami literacki­mi: „Śmieli się i musieli się zgodzić" (Adam Mickiewicz), „Śmie­li się nawet ranni" (Andrzej Strug), „Śmieli się oboje" (Jaro-sław Iwaszkiewicz).

„Słownik poprawnej polszczyzny" PWN z roku 1973 pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej wszystkie formy z e, utworzone od lać i śmiać się, zaopatruje w kwalifikator regional­ności.

Mimo niewątpliwie długiej tradycji posługiwania się konstruk­cjami wyleli i śmieli się warto się zdecydowanie opowiedzieć za po­staciami z a, czyli wylali i śmiali się, co zresztą absolutna większość Polaków czyni. Za takim postępowaniem przemawiają względy i ekonomiczne, i historycznojęzykowe. Ekonomiczne, bo łatwiejsza jest koniugacja bez wymian głoskowych, z jednakową samogłoską w temacie fleksyjnym (wylaliśmy, wylaliście, wylali, śmialiśmy się, śmialiście się, śmiali się); historycznojęzykowe, bo w czasownikach wylać i śmiać się przegłos e : a (wyleli: wylał, śmieli się : śmiał się) w ogóle nie powinien dojść do skutku. A dlaczego?

Tzw. przegłos polski zaszedł bardzo dawno temu (na pewno przed w. XII), a polegał na tym, że po spółgłoskach miękkich, a przed twardymi spółgłoskami przednio językowymi t, d, s, z, n, r, ł pierwotna samogłoska e przeszła w o lub w a (w o przechodziło e pochodzące z prasłowiańskiego e, w a zaś przechodziło e pochodzą­ce z tzw. jat', czyli dźwięku pośredniego między e i a). Widać to w za­chodzących do dziś obocznościach: po o lub a występuje spółgłoska twarda: niosę, biorę, plotę, żona, ciosać, gwiazda, lato, kwiat, strzała, po e natomiast - spółgłoska miękka: niesiesz, bierzesz (rz jest głoską historycznie miękką - to dawne miękkie r', por. polskie rzeka, przy­jaciel i roś. ręka, prijatel), pleciesz, żeński, cieśla, gwieździe, w lecie, kwiecień, strzelić.

Stwierdzając te oboczności, zapamiętajmy, że elementem pier­wotnym jest tu dźwięk e i że to on występował w prasłowiańszczyźnie i utrzymuje się do dziś w innych językach słowiańskich (por. np. roś. ja nesu, ja beru, żena, tesat', zvezda, leto, cvet, streła), wtór­ne zaś są dźwięki o lub a w naszych formach typu niosę, żona, gwiaz­da, lato.

O odstępstwach od tego polskiego prawa głosowego można by pisać wiele. Dla potrzeb tego rozdziału trzeba przede wszystkim po­wiedzieć, że bywało w polszczyźnie i tak, że przegłosowi ulegały for­my nie podlegające jego warunkom. Do takich właśnie należą pary brzmieniowe wyleli - wylał i śmieli się - śmiał się. Powstały one w re­zultacie analogii do par koniugacyjnych widzieli - widział, lecieli -leciał, chcieli - chciał. W tych ostatnich jednak e wywodzi się z owe­go prasłowiańskiego pośredniego dźwięku między e i a (jat'), a za­tem musiało ulec przegłosowi w a przed ł. Dzisiejsze brzmienia wy­lał, wylali, śmiał się, śmiali się natomiast nie są wcale rezultatem przegłosu, lecz skutkiem ściągnięcia się pierwotnej grupy -ija-i -eja- w a (wylijać, śmiejąc się - tak jak wiejąc, siejąc, dziś wiać, siać;

por. w roś. piosence obrzędowo-ludowej: „A my proso sejv li, s e j a -li, oj did-Łado, sejali, sejali"). Mówiąc jeszcze inaczej: ze ścią­gnięcia grup -ija; -eja- powstawał dźwięk a, przegłosowi zatem nie miało co ulegać!

Recenzja - druzgocąca czy druzgocząca

W „Semiologii życia codziennego" Umberta Eco przetłumaczo­nej przez Joannę Ugniewską i Piotra Salwę mamy zdanie: „Krytyk filmowy może napisać druzgoczącą recenzję z komedii porno". Kontro­wersyjna jest postać imiesłowu druzgoczqca - z cz. Czy nie należało się posłużyć formą druzgocąca -ze?

Zacząć trzeba od uświadomienia sobie mechanizmu powstawa­nia błędów przesadnej poprawności językowej (hiperpoprawności). Oto ktoś się posługuje odbiegającymi od normy konstrukcjami ty­pu loko, łokno, łojczyzna, umią, rozumną, idom, robiom. W momencie zetknięcia się z ogólnie przyjętymi formami oko, okno, ojczyzna, umieją, rozumieją, idą, robią osoba ta zaczyna dostrzegać swe fone­tyczne niedostatki. Zaczyna się więc „podciągać". Poprawiając się z łokna na okno, z umią na umieją czy z idom na idą, może jednak popaść w drugą skrajność, jaką są właśnie hiperyzmy, czyli błędy przesadnej poprawności: opata (no bo jeśli łokno trzeba poprawić na okno, to i łopata jest błędem - rozumuje taki użytkownik języ­ka), lubieją (poprawne lubią odbierane jak umią), daję kobietą (sko­ro nie idom, to i nie kobietom w celowniku liczby mnogiej!).

Powszechnie znaną cechą wielu gwar jest tzw. mazurzenie, czy­li wymowa typu syja, żyto, cysty, żaba (szyja, żyto, czysty, żaba). Nie­trudno się domyślić, że skutkiem ucieczki od mazurzenia może być przesadnie poprawna wymowa typu szyn, czudowny, Zośka (syn, cu­downy, Zośka). Tak mówi organista Miechodmuch - bohater „Krako­wiaków i Górali" Wojciecha Bogusławskiego, bardzo typowy pod tym względem człowiek socjologicznego pogranicza, i

Czasowniki druzgotać, deptać, chłeptać, plątać miały kiedyś od­mianę: druzgocę - druzgocesz - druzgoce, depcę - depcesz - depce, chłepcę - chłepcesz - chłepce, place - plącesz - place, spółgłoska t bo­wiem wymienia się w polszczyźnie tradycyjnie, zgodnie z prasło­wiańskimi jeszcze regułami fonetycznymi, na c, ć (matka - macierz, chata - chacie, kobieta - kobiecy, sierota - sierocy). Na spółgłoski cz, z (także c, dz) wymieniają się - również według utrwalonych reguł fonetycznych - tylnojęzykowe k, g: ręka - rączka - ręce, noga - nóżka - nodze, wlokę - wleczesz. Bóg - Boże itp.

A mimo to pierwotne, umotywowane historycznie postacie typu druzgocę - druzgocesz, depcę - depcesz itd. przekształciły się w druzgoczę - druzgoczesz, depczę - depczesz i jest to przykład hiperyzmu fo­netycznego (ucieczka przed rzekomym mazurzeniem!), który stał się normą. Druzgocę, depcę, chłepcę, place to dziś już formy przesta­rzałe, a do ich obumarcia przyczyniła się głoska c, odbierana tak jakc.iy cysty, capka, cas (czysty, czapka, czas).

Tak się składa, że pierwotne c najdłużej się utrzymuje w formie imiesłowowej druzgocący i nie jest jeszcze odbierane archaicznie -zwłaszcza w wyrażeniach przenośnych typu druzgocąca klęska czy właśnie druzgocąca recenzja (druzgocąca znaczy tu tyle co „ogromna, straszliwa, przytłaczająca, niszcząca"). Ponieważ jednak mówi się już powszechnie depczący, chłepczący, plączący (się), a nie depcący, chłep­cący, płącący (się), rodacy będą na pewno coraz częściej się posługi­wać i postacią druzgoczący. Potwierdzeniem tego jest jej obecność na kartach przekładu książki bolońskiego semiologa i pisarza. Trzeba więc uznać równorzędność obu wariantów - i tego z c, i tego z cz.

Ewolucja biernika

Najważniejszą typologiczną cechą polskiej składni jest dowol­ność szyku wyrazów w zdaniu. Polak, dysponujący rozbudowanym sys­temem odmiany słów przez przypadki, nie musi zawsze - w odróżnie­niu np. od Francuza - powiedzieć Jan bije Pawła. Ponieważ ostatni wy­raz jest uruchomiony fleksyjnie, można porządek syntaktyczny od­wrócić, wysuwając dopełnienie przed czasownik: Pawła bije Jan. Fran­cuz zrobić tego nie może, bo w jego pozbawionym przypadków języku o funkcji wyrazów decyduje ich pozycja w zdaniu; powyższe wypowie­dzenie z podmiotem-agensem Jan i dopełnieniem-patiensem Paweł musi w języku francuskim przyjąć jedyną postać Jean batPaul.

Proszę sobie jednak wyobrazić, że i nasi przodkowie przez wieki budowali konstrukcje typu Jan bije Pawet\ Pierwotnie bowiem bier­nik wszystkich rzeczowników rodzaju męskiego równy był mianownikowi: widziało się i stół, i brat, kochało się i dom, i mąż, biło się i pies, i Paweł. Ponieważ jednak powstawały wypowiedzenia dwuznaczne -takie np., jak Jan bije Paweł czy ojciec kocha syn (kto kogo bije?, kto kogo kocha?), na pewnym etapie dziejów polszczyzny doszło do prze­kształcenia obowiązującej do tej pory reguły: oto biernik rzeczowni­ków żywotnych stał się równy dopełniaczowi - przypadkowi z koń­cówką -a. Od tego czasu widzi się już nie brat, ale brata, kocha się mę­ża, bije się psa i Pawła, a połączenia typu Jan bije Pawła czy ojciec ko­cha syna stają się absolutnie jednoznaczne. Można je też, oczywiście, transponować, wysuwając dopełnienia na początek: Pawła bije Jan, syna kocha ojciec,

I tylko w najczęściej używanych zwrotach i wyrażeniach (zgod­nie z ogólnym prawem językowym mówiącym, że formy najczęściej używane zmieniają się najwolniej) biernik rzeczowników żywot­nych pozostał równy mianownikowi: wyjść za mąż, na koń!, na miły Bóg! (poza tym ręczymy za męża, siadamy na konia, przysięgamy na Boga).

Czwarty przypadek rzeczowników nieżywotnych pozostał równy pierwszemu przypadkowi: widzę stół, kocham dom, siadam na wóz itp. Odstępstw od tej reguły jest jednak bardzo wiele: gramy w brydża, w tysiąca, w tenisa, wygrywamy gema i seta, palimy papierosa, tańczy­my walca, mazura i poloneza, kupujemy opla, fiata, mercedesa i Wart­burga, mamy pecha.

Tendencja do stosowania „żywotnego" biernika - równego do­pełniaczowi - jest tak silna, że wydawnictwa poprawnościowe uzna­ją już za równorzędne konstrukcje typu zjeść ananas i zjeść anana­sa, zjeść banan i zjeść banana, przekroić arbuz i przekroić arbuza - tak jak się słyszy zjeść kotlet obok zjeść kotleta czy wybrać sznycel obok wybrać sznycla.

Na obwolucie pewnej serii wydawniczej widzę zdanie „Gorąco polecamy najnowszego bestsellera!" - z rażącym jeszcze biernikiem równym dopełniaczowi (poprawna postać to polecamy bestseller - tak jak polecamy film, romans, utwór literacki, przebój, szlagier bądź zespół muzyczny). Na naszych oczach utrwalają się połączenia typu daj pilo­ta, połóż pilota, mam pilota, odnoszące się do nieżywotnego przecież rzeczownika - nazwy urządzenia, dzięki któremu możemy sterować telewizorem (słownik pod red. Markowskiego je aprobuje!).

Szczególnie chętnie i zupełnie spontanicznie biernikiem rów­nym dopełniaczowi posługują się dzieci (kup komputera, zawiąż bu­ta, włącz odkurzacza, wytrzyj nosa), co prowokuje do przypuszcze­nia, że w polszczyźnie jutra biernik wszystkich rzeczowników rodza­ju męskiego będzie równy dopełniaczowi. Byłby to zresztą natural­ny tok ewolucji: od fazy początkowej biernika równego mianowni­kowi (patrzeć na dom, wyjść za mąż) - poprzez biernik rzeczowników" żywotnych równy dopełniaczowi (patrzeć na brata, kryć się za męża) i biernik rzeczowników nieżywotnych równy mianownikowi (patrzeć na wóz, widzieć stół) - z licznymi wyjątkami typu palić papierosa, grać w tenisa - do ewentualnego biernika i rzeczowników żywot­nych, i nieżywotnych równego dopełniaczowi.

Napisałem o tym wszystkim, by przygotować teoretyczne przedpole do rozwiązania problemu, z jakim zwrócili się do mnie pracownicy Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa w Skiernie­wicach: czy rośliny są odporne na parch jabłoni czy na parcha jabłoni? „Z biologicznego punktu widzenia parch jest grzybem, a więc organizmem żywym, jednak w definicji rzeczownika żywot­nego nic się nie mówi o roślinach i grzybach" - czytam w liście ze Skierniewic.

Zobaczmy, jak się zachowują w czwartym przypadku nazwy innych grzybów: szukamy, znajdujemy, widzimy borowika, maślaka, muchomora, rydza, czyli biernik równy jest -jak u żywotnych - dopełniaczowi. Ten ciąg fleksyjny i to wszystko, cośmy już sobie powiedzieli o znamiennej ewolucji biernika, ka­że mi się opowiedzieć za wyrazistszą gramatycznie postacią odpor­ny na parcha - z biernikiem z końcówką -a.

„ Będą służyć wsparciu najuboższych "

W jednym z listów pasterskich biskupów polskich znalazła się konstrukcja: „Będą służyć na wsparcie dla najuboższych". Jej po­prawną wersję umieściłem w tytule niniejszego rozdziału. W słow­nikach i gramatykach wskazania są jednoznaczne: służyć komuś cze­muś, a więc służyć wsparciu - tak jak służyć narodowi, ludzkości, krajowi, prawdzie, czyli „działać dla czyjegoś dobra, poświęcać się ja­kiejś sprawie". Z kolei skoro mamy mycie dzieci, poparcie wyborców czy natarcie nieprzyjaciela, to i wsparcie najuboższych wydaje się najlepszym wariantem składniowym.

A przecież, nie wycofując się z owego tytułowego wskazania normatywnego, nie mogę się powstrzymać od komentarza w znacz­nym stopniu łagodzącego negatywny odbiór wypowiedzenia z listu pasterskiego.

Przyjrzyjmy się zatem raz jeszcze zwrotowi służyć na wsparcie. Zauważmy, że dzięki obecności przyimka na omija się w nim związek z celownikiem (służyć- czemu? - wsparciu) - najrzadziej wykorzysty­wanym przypadkiem gramatycznym, obsługującym coraz mniejszą liczbę struktur składniowych. Jeszcze np. Józef Ignacy Kraszewski pi­sał w XIX w. w „Herod-babie": „Wyciągnęła mu rączkę, a stary - przyklęknąwszy - ją ucałował", posługując się związkiem z celow­nikiem wyciągnąć komuś. Dziś możliwe byłoby tylko połączenie wyciągnęła do niego rączkę- z dopełniaczową syntagmą wycią­gnąć do kogoś.

Bo też i najważniejsza w historii polskiej składni jest tendencja do zastępowania rozwijających czasownik dopełnień występują­cych w postaci form przypadkowych przez dopelnienia-wyrażenia przyimkowe. Proszę sobie wyobrazić, że w dawnej polszczyźnie moż­liwe były tylko konstrukcje typu: modlić się Panu, wierzyć Syna Bo­żego, gniewać się synowi, bojować chłopów, spowiadać się grzechów, płakać nędzę, zgrzeszyć przykazaniu, weselić się złemu, użalić się stwo­rzenia (por. fragment XVI-wiecznej pieśni adwentowej: „Po upadku człowieka grzesznego użalił się Pan stworzenia swego"). Dziś mówimy tylko: modlić się DO Pana, wierzyć W Syna Bożego, gniewać się NA syna, bojować PRZECIW chłopom, spowiadać się Z grzechów, płakać NAD nędzą, zgrzeszyć PRZECIW przykazaniu, weselić się ZE złego, użalić się NAD stworzeniem.

Spora część dopełnień-wyrażeń przyimkowych pojawiła się obok form przypadkowych jako struktury równoznaczne albo bliskoznaczne, np. prosić miłosierdzia - prosić O miłosierdzie, całować policzek - ca­łować W policzek, bić twarz - bić PO twarzy, iść polem - iść PRZEZ po­le, pracować dzień i noc - pracować W dzień i W noc, siedzieć godzinę -siedzieć PRZEZ godzinę.

Użycie wyrażenia przyimkowego zamiast albo obok formy przy­padkowej jest rezultatem poszukiwania doskonalszego, dokładniej­szego sposobu wyrażenia treściowo-składniowego stosunku czasow­nika i jego dopełnienia, przyimek bowiem jest dodatkowym ele­mentem precyzującym i cieniującym, który specjalizuje ogólną za­wartość dopełnienia przypadkowego przez poddanie jej zabiegowi analitycznemu (jakże dwuznaczne jest np. połączenie pochwała oj­ca: czy to ojciec pochwalił, czy ojca pochwalono?; dopiero odpo­wiednie przyimki precyzują treść wypowiedzenia: pochwała OD oj­ca, ZE STRONY ojca - pochwała DLA ojca; także w słowotwórstwie obserwujemy karierę uściślających przyimków-przedrostków: urzą­dzenie przeciwpożarowe jest lepsze od dawnego urządzenia pożaro­wego, krople nasercowe - lepsze od kropel sercowych, a środki przeciw­bólowe - lepsze od środków bólowych).

Więc choć razi mnie jeszcze „służyć na wsparcie", to jednak po­jawienie się tej struktury w liście biskupów odbieram jako typowy przejaw dopiero co opisanej tendencji rozwojowej. Takim samym komentarzem opatruję połączenie „wsparcie dla najuboższych". Przyimek dla jednoznacznie wskazuje odbiorcę owego wsparcia: bę­dą nim najubożsi.

Dlaczego proszę pani przegrywa z proszę panią

W cytowanej już tu książce Małgorzaty Baranowskiej „Warsza­wa. Miesiące, lata, wieki" znalazłem ciekawy gramatycznie frag­ment „Pamiętników dziecka Warszawy" Kazimierza Władysława Wójcickiego, odnoszący się do roku 1812: „Mamo! jakiś żebrak prosi mamy".

Dołączmy do niego dwa wypowiedzenia: „Prosi? jeśm (prosiłem) oblicza twego" („Psałterz floriański" z XIV w.) i „Gwiazdy proszą oczu Julii" (Mickiewiczowskie tłumaczenie urywka „Romea i Julii"), a także serię codziennych kiedyś zwrotów grzeczno­ściowych proszę mamy, proszę taty, proszę cioci, proszę babci. Widzimy, że czasownik prosić łączy się w nich z rzeczownikami w drugim przypadku-dopełniaczu. Taka składnia uzasadnia gramatyczną struk­turę zwrotu proszę pani, używanego w znaczeniu „zechce pani słu­chać, proszę zwrócić uwagę", a więc w tych najczęstszych sytuacjach życiowych, gdy konstrukcja ta - odpowiednik proszę pana czy proszę państwa - jest wtrętem w żywy tok mowy (to jest, proszę pani, wspaniała książka; nie wiem, proszę p a n i, czy sobie z tym poradzę; proszę pani, kiedy pojedziemy na wycieczkę?).

Dlaczego dzisiaj coraz więcej osób zamienia połączenie proszę pani na proszę panią, tym ostatnim posługując się zarówno w wy­powiedzeniach typu to jest, proszę panią, wspaniała książka, jak i proszę panią o przeczytanie tej wspaniałej książki?

Daje tu o sobie znać tendencja do ujednolicenia schematu skła­dniowego związanego z czasownikiem prosić. Formalny dublet pro­szę pani i proszę panią jest niewątpliwym obciążeniem systemu syntaktycznego polszczyzny, a związek prosić + dopełniacz (pani, mamy, babci) - oczywistym archaizmem.

Proszę spojrzeć na większość utworzonych od prosić formacji i na związki, w jakie one wchodzą: poprosić panią, zaprosić panią, uprosić panią, przeprosić panią, wyprosić panią. Mamy tu tylko połą­czenia z biernikiem - takie właśnie jak w proszę panią. A i trzy pierwsze fragmenty cytowane w tym rozdziale uwspółcześnilibyśmy gramatycznie, zamieniając dopełniacze na bierniki: ,Jakiś żebrak prosi mamę", „Prosiłem oblicze twoje", „Gwiazdy pro­szą oczy Julii".

Wszystko to nie znaczy, bym jednak nie przypominał o ciągle obowiązującej normie: grzecznościowego zwrotu proszę pani należy używać w znaczeniu „zechce pani słuchać, proszę zwrócić uwagę", konstrukcją proszę panią natomiast można się posługiwać tylko w znaczeniu „zapraszam panią, proszę panią o coś". Powiemy więc:

proszę pani, niechże mnie pani wysłucha! - proszę panią o wysłuchanie moich uwag; proszę pani, która godzina ?-proszę pa­nią o podanie mi dokładnego czasu.

Przykro mi się zrobiło przed paroma laty, gdy dowiedziałem się od ojca pewnej dziewczynki, że ta została poprawiona przez mo­ją byłą studentkę - dziś nauczycielkę: „Nie mówi się, Dorotko, proszę pani, tylko proszę panią". Tendencja tendencją, ale kto ma przestrzegać normy tradycyjnej, wzorcowej?! - pomyślałem z goryczą.

Kimkolwiek by byli -podobny do matki - nakreślony przez plan

Im jestem starszy, tym większą przyjemność sprawia mi lektu­ra książek Tadeusza Konwickiego. Ileż w nich intelektualnej prze­nikliwości i jaki język barwny, soczysty! Wyłapuję zawsze z niego charakterystyczne kresowizmy - znak etnicznej tożsamości pisarza (Wileńszczyzna).

Cytowałem już w tej książce fragmenty Czytadła z charakte­rystycznym zaimkiem ciebie użytym po czasownikach zamiast enklitycznej formy cię (np. „Wybrałam ciebie na towarzysza dalekiej drogi" - zamiast „Wybrałam cię...").

W niniejszym rozdziale zajmę się dwoma zjawiskami mającymi charakter ogólnopoprawnościowy, a pretekstem do ich omówienia niech będą cytaty z „Kompleksu polskiego": „Należy chwytać wszel­kich osobników zbrojnych, kim by nie byli", „Gdzie by się nie zdarzy­ło", „Z czym by człowiek nie przybył do tego sanktuarium ". Uzupełnić je można wziętymi z polszczyzny codziennej: „Z kim byś nie rozma­wiał, usłyszysz to samo", „Co by się nie stało, będziemy cię bronić", „Gdzie nie spojrzeć, wszędzie nowe domy".

Wszystkie te zaprzeczone konstrukcje pochodzą z języka rosyj­skiego i w wydawnictwach poprawnościowych są oceniane jako błędne. Lepiej więc używać zdań „...kimkolwiek by byli", „Gdziekol­wiek by się zdarzyło", „Z czymkolwiek by przybył...", „Z kimkolwiek byś rozmawiał...", „Cokolwiek by się stało...", „Gdziekolwiek spoj­rzeć...".

Czasem można uniknąć rozterek, zastępując partykułę przeczą­cą nie słowem tylko: Gdzie tylko spojrzeć, wszędzie nowe domy. Niepo­prawne są natomiast zdania typu „Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszę­dzie nowe domy", będące rezultatem skrzyżowania nieco już dziś książkowych form z -kolwiek z połączeniami z partykułą nie.

I jeszcze jeden fragment z książki Konwickiego: „Ta Ziemia po­dobna jest porcelanowej, niebieskozielonej gruszce".

Coś może być tylko podobne do czegoś, ktoś - do kogoś, do cze­goś (podobny do ojca, do matki, do dziadka), a zatem jedynie po­prawna konstrukcja to „Ta Ziemia podobna jest do porcelano­wej, niebieskozielonej gruszki".

Polszczyzna - jak zobaczyliśmy w rozdziale pt. „Będą służyć wsparciu najuboższych" - zastępuje bezpośrednie połączenia cza­sowników z rzeczownikami związkami z wyrażeniami przyimkowy-mi, np. wyciągnąć komuś rękę - wyciągnąć d o kogoś rękę, modlić się komuś- modlić się d o kogoś, wierzyć kogoś - wierzyć w kogoś, gniewać się komuś - gniewać się na kogoś, bojować kogoś - bojować prze­ciw komuś, spowiadać się czegoś - spowiadać się z czegoś, płakać coś -płakać nad czymś, zgrzeszyć komuś - zgrzeszyć przeciw komuś, weselić się czemuś- weselić się z czegoś.

Niepoprawne są więc też konstrukcje nakreślony planem i prze­widziany budżetem. Należy je zastępować połączeniami nakreślony przez plan, przewidziany w budżecie.

Spłonęły sześćdziesiąt trzy hektary, moich piec córek

W jednej z gazet znalazłem zdanie: „W sumie spłonęły 63 hekta­rów". Przypomniała mi się od razu postać znanego trenera piłkar­skiego, który po jednym z meczów powiedział kiedyś w telewizji: „Spotkanie mogło się podobać. Padło w nim cztery bramek".

Tworząc od razu poprawne konstrukcje spłonęły 63 hektary i padły cztery bramki, zechciejmy sobie uzmysłowić przyczynę tak częstego pojawiania się błędnych połączeń z liczebnikami. I w tym wypadku kluczem interpretacyjnym jest frekwencja. Oto naj­częstszym typem składni z liczebnikami są tzw. związki rządu -z czasownikami w liczbie pojedynczej i rzeczownikiem w dopeł­niaczu. Najczęstszym, bo obejmującym swym zasięgiem wszystkie liczebniki powyżej czterech: pięć aut stało na parkingu, dwadzieścia sześć kobiet pracowało w tej fabryce, czterdzieści osiem gazet le­żało na stole itp. (na blankietach urzędowych też się widzi goto­we wydruki tylko ze składnią rządu: przybyło—osób, opuścił—go­dzin lekcyjnych, ukończyło bieg—zawodników). Ponieważ w związki zgody - z czasownikiem w liczbie mnogiej i rzeczownikiem w mia­nowniku - wchodzą tylko liczebniki przedziału od dwu do czterech (dwa auta stały na parkingu, dwadzieścia trzy kobiety pracowały w tej fabryce, czterdzieści cztery gazety leżały na stole), rodacy skład-. nie rządu przenoszą na wszystkie konstrukcje: skoro padło pięć bra­mek, to i padło cztery bramek; skoro spłonęło 65 hektarów, to i 63 hektarów.

Myślę, że uświadomienie sobie przyczyny błędu uchroni wielu użytkowników języka przed jego popełnieniem.

A jak się zachowują Polacy, gdy określenie połączenia liczebnikowo-rzeczownikowego występuje przed tymże połączeniem? Czy mówią moich pięć córek wyjechało, czy raczej moje pięć córek wyje­chało? Nietrudno zauważyć, że precyzyjniejsze gramatycznie są związki typu moich pięć córek (moje - dwie, trzy, cztery córki). A jed­nak równie łatwo stwierdzić, że rodacy o wiele częściej posługują się w tym wypadku taką składnią, jak przy liczebnikach przedziału od dwu do czterech, i mówią czy piszą: „Moje pięć córek wyje­chało", „Islamscy terroryści zamordowali w Algierii kolejne 17 osób" (doniesienie agencyjne), „Tamten protest sprzed 16 lat był protestem przeciw nomenklaturze, która odradza dziś swoje sie­dem głów" (z listu Lecha Wałęsy do uczestników sesji „Polski sierpień"), „Brakujące 20 procent dołożę sam" (tłumaczenie wypowiedzi piłkarza argentyńskiego Maradony), „Ale owe 205 głosów to dużo mniej niż połowa parlamentu" (artykuł), „Dzisiaj zależy od polskiej młodzieży następne tysiąc Z a t" (z pieśni ko­ścielnej).

Bardzo rzadko widzę i słyszę wypowiedzenia typu „Osetyjczycy przez ostatnich dwieście lat uczyli się języka rosyjskiego" (W. Jagielski, „Dobre miejsce do umierania", Poznań 1994).

Lojalnie informuję, że duża frekwencja wypowiedzi typu moje pięć córek, brakujące 20 procent sprawiła, że wydawnictwa poprawno­ściowe od lat dopuszczają wariantywne użycia, czyli moich pięć córek albo moje pięć córek, brakujących 20 procent albo brakujące 20 procent.

Przytaczają frazeologizm znać coś jak swoje pięć palców, znaczący tyle co „znać coś bardzo dokładnie".

Akceptując to ustalenie, polecałbym jednak wszystkim -w imię gramatycznej precyzji - składnię rządu. Skoro pięć moich có­rek, siedemnaście kolejnych osób czy siedem swoich artykułów, to i mo­ich pięć córek, kolejnych siedemnaście osób i swoich siedem artykułów.

A skoro już o trudnych liczebnikach mowa... Największe kłopo­ty mamy z ich formami zbiorowymi. Przypominam, że obowiązują one przy rzeczownikach mających tylko liczbę mnogą, np. troje drzwi, dwoje wideł, pięcioro skrzypiec, przy rzeczownikach oznaczają­cych naturalne pary przedmiotów, np. dwoje uszu, dwoje oczu, dwoje rąk (należących do jednego człowieka), ale dwie ręce (należące do dwóch różnych osób), wreszcie - przy rzeczownikach oznaczających zbiorowość mieszaną pod względem płci, np. oboje rodzice, troje ro­dzeństwa, pięcioro państwa.

Nietrudno się domyślić, że postaci zbiorowej wymagają także dzieci: troje dzieci, ośmioro dzieci, dwadzieścioro dzieci. Jeśli chodzi o składnię, to dziś postać zbiorową musi przybierać tylko człon ostatni, np. dwadzieścia ośmioro dzieci, trzydzieści siedmioro dzieci, trzysta czterdzieści pięcioro dzieci itp.

A jak się zachować gramatycznie, gdy dzieci jest 21? - zapytał mnie w jednym ze swych telewizyjnych programów Bogusław Kaczyński. Ponieważ jeden na końcu liczebników złożonych ani się nie odmienia przez rodzaje (dwadzieścia jeden godzin, a nie dwadzieścia jedna godzina), ani przez przypadki (w ciągu dwudziestu jeden go­dzin, a nie w ciągu dwudziestu jednej godziny), ani nie może mieć po­staci zbiorowej, bo byłoby to nielogiczne, ową zbiorowość trzeba wyrazić w członie poprzedzającym: dwadzieścioro jeden dzieci, dwa­dzieścioro jeden rodzeństwa, trzydzieścioro jeden drzwi itp.

Jak to jest ze spójnikami bomem i zasf

Oto fragment jednego z tekstów Adama Michnika: „Była to opo­zycja swoiście antypolityczna, bowiem obce było jej pojęcie politycz­nego kompromisu z władzą".

Czytam u Urszuli Kozioł: „Gdybym miała w kilku zdaniach po­wiedzieć, co w związku z Jackiem najbardziej wryło mi się w pamięć, byłabym w nie lada kłopocie, bowiem kiedy zna się kogoś parę dzie­siątków lat, widzi się go w kilku niejako fazach naraz".

A teraz cytaty z humoreski „Złodziej" Sławomira Mrożka: „Mo­gę kraść papier toaletowy, zaś Alfa Romeo to chyba żarty"; „Kupili­śmy mu rower. Zaś w sprawie wyglądu załatwiliśmy mu abonament u fryzjera na koszt gminy"; „Filharmonii nie ma, zaś w języku ob­cym z nikim nie mogę się porozumieć".

Jak Państwo widzą, w przytoczonych tu wypowiedziach wybit­nych ludzi pióra spójniki bowiem i zaś pojawiły się tuż po przecin­ku (u Mrożka - raz po kropce), czyli na początku zdań. I tak zacho­wują się dzisiaj prawie wszyscy Polacy. Gdy zaś sięgam do swoich publikacji z dawnych lat, też się przyłapuję na takim samym szyku (i nikt mi nie zwrócił uwagi!).

Trzeba więc powiedzieć wyraźnie: coraz słabsza jest świado­mość tradycyjnej normy, która formy bowiem i zaś nakazuje umiesz­czać nie między zdaniami składowymi, lecz wewnątrz drugiego z połączonych zdań, po jego pierwszym wyrazie lub jeszcze dalej („Była to opozycja swoiście antypolityczna, obce bowiem było jej po­jęcie politycznego kompromisu z władzą", „Filharmonii nie ma, w ję­zyku obcym zaś z nikim nie mogę się porozumieć").

W latach sześćdziesiątych prof. Witold Doroszewski pisał: „Nie­stety, ta zasada bywa czasem naruszana nawet w utworach litera­tury pięknej". We współczesnych wydawnictwach poprawnościo­wych można już przeczytać: „Trzeba przyznać, że obecnie obydwu spójników coraz częściej używa się niezgodnie z tradycją" (M. Bań­ko, M. Krajewska, „Słownik wyrazów kłopotliwych", Warszawa 1994,s.49).

A dlaczego owa tradycja wymaga przesunięcia bowiem i zaś za pierwszy lub nawet dalszy wyraz w zdaniu? Ma ona swoje źródło w łacinie i pochodzi z okresu jej wpływu na literacką polszczyznę. Zachowawczość wydawnictw normatywnych, które mimo wszystko ciągle o owej tradycji przypominają (nawet w bardzo liberalnym nowym „Praktycznym słowniku poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. A. Markowskiego czytamy: „Niepoprawne jest rozpoczynanie od bowiem tej części zdania, do której się odnosi. Spójnik ten należy umieszczać na drugim lub trzecim miejscu w zdaniu"; „Spójnik zaś tradycyjnie umieszczamy na drugim miej­scu w zdaniu"), jest uzasadniona o tyle, że spójniki bowiem i zaś na­leżą do stylu książkowego, a zatem ich składniowa odrębność ponie­kąd przylega do specyficzności stylistycznej. Ponieważ jednak inne spójniki - w tym i odpowiedniki naszych bowiem i zaś, czyli bo, gdyż, ponieważ, a, natomiast - występują na początku zdań, tendencja do ujednolicenia pozycji wszystkich spójników okazuje się silniejsza.

Na koniec jeszcze słowo o formie zaś. Współczesne słowniki infor­mują, że jest to spójnik zestawiający zdania współrzędne (lub ich rów­noważniki), podkreślający przeciwstawność treści tych zdań (pewne fak­ty nabierają znaczenia, inne zaś tracą), a kiedy indziej - partykuła uwydatniająca człon objaśniający, wyróżniający, przyłączany do zda­nia treściowo nadrzędnego (lubił wszystkie owoce, najbardziej zaś jabłka). Ale w słowniku Orgelbranda z roku 1861 pod hasłem zaś znajdujemy także, choć opatrzone kwalifikatorem przestarzałości, znaczenie „znowu, nazad, drugi raz" („Witold ziemię żmudzką, którą był Krzyżakom postąpił, zaś opanował"). Znaczenie „znów, znowu" po­twierdzają teksty staropolskie: „Idź teraz, przyjdźże zaś" (Biblia Leopolity z r. 1561), „Dawno umorzone błędy Oryginesa zaś ożyły" (Piotr Skarga 1536-1612).

To dawne znaczenie utrzymuje się do dziś w dialekcie śląskim, jak wiadomo - bardzo archaicznym („to mowa Rejów i Kochanowskich" -powtarzał Aleksander Briickner). Więc i ja, pochodzący z Górnego Ślą­ska, mówię do dziś: Jurek zaś do nas przyjdzie", „Urszula zaś tej książki nie przyniosła", „Marcin zaś gdzieś pojechał", a we wszystkich tych wypowiedziach zaś znaczy tyle co „znowu, znów".

Jak to jest z zaimkiem się.

„Koledzy z „Courrier international" poprosili mnie o wywiad do swego tygodnika. Żebym powiedział, co myślę o współczesnej literatu­rze francuskiej. Się zastanowiłem i odpowiedziałem tak oto" -czytam w „Gazecie Wyborczej", w jednym z „Paryskich pasaży" Krzysztofa Rutkowskiego.

Przytoczony fragment napisany jest stylem felietonowym. Oto drugie zdanie zaczyna się spójnikiem żeby, który na ogół - w tek­stach „cięższego" kalibru - łączy ze sobą zdania nadrzędne z pod­rzędnymi (poprosili mnie, żebym powiedzieli; powiedzieli, żebym wyszedł; poprosili, żebym został itp.).

Jeszcze bardziej felietonowy - na granicy stylistycznej prowo­kacji - jest pomysł umieszczenia na początku następnego zdania zaimka zwrotnego się: „Się zastanowiłem". Można go zaakceptować tylko przy aprobacie owej żartobliwej konwencji - tak jak więk­szość akceptuje się mai Jerzego Owsiaka, będące skrótem kon­strukcji jak się masz reguła poprawnościowa wyklucza się na po­czątku wypowiedzeń. Zgodne z nią będą więc tylko konstrukcje ty­pu zastanowiłem się, rozmyśliłem się, zdecydowałem się, przekonałem się, zaczytałem się.

Jeśli jednak wypowiedzenie jest dłuższe, warto zaimek się przesu­nąć przed czasownik, ku początkowi całego wypowiedzenia. Zaleca się takie postępowanie zwłaszcza wtedy, gdy zapobiega ono pozosta­wieniu tegoż się na końcu zdania. Przywiązany do tradycyjnych reguł stylistycznych Polak będzie się dlatego zżymał na utrwaloną od lat sklepową formułę „po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się". Czyż nie byłby lepszy szyk po odejściu od kasy reklamacji się nie-uwzględniay. To w języku rosyjskim s;a - odpowiednik naszego się -musi być zawsze w pozycji poczasownikowej. W języku polskim - dzię­ki wariantywnej pozycji się w szyku zdaniowym - uzyskać można efekt stylistycznej różnorodności.

Dostrzec go można w jakimkolwiek dawniejszym tekście - choć­by popularnego przed laty Stanisława Jachowicza (1796- 1857): „Na sukni wypierze się plama", „Ta się plama nie wypierze", „Ale strzeż się, moje dziecię", „A chłopczyk się ze snu budzi", „Więc się szybko zrywa z łóżka", „Słońce spojrzało na biedne dziat­ki, co się w ochronce bawiły".

Jakże elastycznie operował zaimkiem się Jakub Wujek, szesnastowieczny tłumacz Biblii: „Gdy się tedy narodził Jezus w Betle­jem", „Gdzie jest, który się narodził król żydowski?", „A usłyszaw­szy król Herod zatrwożył się i wszystka Jerozolima z nim", „I ze­brawszy wszystkie przedniejsze kapłony i doktory ludu, dowiadował się od nich, gdzie s i ę miał Chrystus narodzić".

Znamienną cechą współczesnej polszczyzny staje się, niestety, unieruchamianie zaimka się tylko w pozycjach poczasownikowych. Napisałem niestety, bo szkoda mi owej stylistycznej różnorodności! Przeczytałem ostatnio raz jeszcze opowiadanie Jerzego Andrzejewskiego „Wielki Tydzień", by je skonfrontować z filmem Andrzeja Wajdy. Zobaczyłem, że nawet wielki pisarz nie ustrzegł się styli­stycznej monotonii, prawie wyłącznie się posługując poczasowniko-wym szykiem zaimka się: „Domy urywa t y się i otwierał się pusty, rozległy i wyboisty plac", „Ludzie, którzy wycofali się na podwórze, znowu wracali do bramy", „A może chce pani położyć się? - spytała Anna", „To córeczka pani Karskiej - wyjaśniła Anna. Już podczas wojny urodziła się", Julek zastanowił się", „Upłynęła dłuższa chwila, nim zorientowała się", „Rozmowa przy stole wyraźnie nie składała się i kulała", „Na szczęście po­siłek trwał krótko, a ledwie skończył się, Irena przeszła do pracow­ni", „Anna natychmiast przebudziła się", „Przez dłuższy czas An­na nie ruszała się".

Czyż nie można było - choćby w połowie przykładów - przesu­nąć się ku przodowi? Przyniosłoby to jakże pożądany efekt styli­stycznej różnorodności, a i naturalności (czyż w mowie żywej nie powie się spontanicznie „A może chce się pani położyć?", Już podczas wojny się urodziła", „Anna natychmiast się prze­budziła"). Wszyscy użytkownicy języka - nie tylko ludzie pióra - o tej różnorodności powinni pamiętać, korzystając w tym wzglę­dzie z elastyczności naszej ojczyzny-polszczyzny.

Dużą i małą literą

„Społeczeństwo to nic innego jak indywiduum pisane z dużej litery", „Państwo nie jest niczym innym jak indywiduum pisanym z dużej lite­ry" - czytam w pewnej pracy filozoficznej. „Autorzy projektu konsty­tucji piszą wyraz państwo z dużej litery" - taką konstrukcję przypisu­je mi dziennikarka pewnej gazety w krótkim wywiadzie, jakiego jej udzieliłem przez telefon. Gdy zobaczyłem tę wypowiedź, uzmysłowi­łem sobie nie po raz pierwszy konieczność autoryzowania nawet kilkudziesięciosekundowych rozmów z przedstawicielami mediów. Bo mówię często publicznie: jestem tylko człowiekiem, więc i mnie zda­rzają się językowe wpadki - czy to gramatyczne, czy stylistyczne. Nie mogę jednak potulnie akceptować błędu, którego nie mogłem zrobić!

Do takich właśnie niemożliwości w moim języku osobniczym należy nieszczęsne wyrażenie z dużej (z małej) litery. Ja po prostu ani razu w życiu się nim nie posłużyłem, gdyż połączenia dużą, ma­łą literą są takim moim nawykiem jak...natychmiastowe wymycie po sobie szklanki czy talerza, o czym dobrze wiedzą moi domowni­cy i współpracownicy.

Z drugiej strony - zarówno zacytowane na początku fragmenty publikacji naukowej, jak i zachowanie młodej dziennikarki dowod­nie świadczą o mocno już utrwalonym zwyczaju posługiwania się połączeniami z przyimkiem z. A dlaczego uznaje się je za niepo­prawne? Są one rusycyzmami - kalkami rosyjskich wyrażeń s bolszoj, s małoj bukwy.

Proszę więc wszystkich gorąco, by pisali dużą (wielką) bądź małą literąl Nie namawiam już natomiast do używania wyrażeń od dużej, od ma­łej litery. Uznawane przez wszystkie wydawnictwa za poprawne, prak­tycznie nie pojawiają się one w codziennym obiegu.

Alternatywa duża - wielka litera tez jest przyczyną częstych sporów. Niejedna osoba zgłaszała zastrzeżenia do używanej przeze mnie konstrukcji dużą literą, powołując się przy tym na zalecenie wyniesione ze szkoły, że należy się tylko posługiwać konstrukcją wielką literą.

Nie ma przegranego w tym sporze, bo wszystkie poradniki i słowniki dopuszczają obie wersje, czyli dużą literę i wielką literę. Powiem jednak, dlaczego wolę dużą literę i tylko tym przymiotni­kiem się zadowalam. Otóż słowo wielki nie jest dla mnie neutral­nym określeniem, absolutnie tożsamym znaczeniowo z formą duży. Wielki, mówiąc językiem algebraicznym, to „duży plus nacecho­wanie emocjonalne" (wielki człowiek, wielki gmach, wielkie drze­wo, wielki zwierz itp.). Tego natężenia uczuciowego nie potrzebu­je przecież litera. Dlatego piszę coś dużą literą. Określenie wielka wykorzystuję w odniesieniu do liter znacznych rozmiarów i powiem np. „ Wielkie litery rzucały się wszystkim w oczy z da­leka".

Maryja i Maria

Jaka jest różnica stylistyczna między imiennymi postaciami Maryja i Maria? W tekstach kościelnych pojawiają się oba te wa­rianty brzmieniowe.

Punktem wyjścia naszych rozważań niech będzie przymiotnik maryjny - z połączeniem głoskowym -yj: Jeśli dołączymy do niego żywe zwłaszcza na Śląsku zdrobnienie Maryjka (z lat dzieciństwa pamiętam i Ryję'.), bez trudu uzmysłowimy sobie, że z formalnego punktu widzenia relacja Maryja - Maryjka - maryjny jest tożsama z takimi ciągami słów, jak lekcy ja - lekcyjka - lekcyjny, stacyja - sta­cyjka - stacyjny, kondycyja - kondycyjka - kondycyjny czy familija -familijka - familijny.

Bo też przez wieki całe, o czym mówiliśmy już w rozdziale Kategorri - kategoryj, pierwsze człony tych ciągów wymawiano i pisano ze śródgłosowym -y j- (-ij-). To była pierwotnie Maryja („Nie uwierzę, że nam sprzyja Jezus, Maryja" - rymował Mickiewicz w „Dzia­dach") - tak jak pierwotne były lekcyja, stacyja, kondycyja i familija. Cztery ostatnie formy ustąpiły miejsca dziś wyłącznym postaciom lekcja, stacja, kondycja, familia. Krótsza i młodsza Maria - tez dziś wy­łączna w języku ogólnym - nie wyparła Maryi z tekstów kościelnych, a mówiąc ściślej: pierwotną Maryję odnosi się obecnie wyłącznie do Matki Jezusa Chrystusa.

Względy rytmiczne sprawiają, że w modlitwach i pieśniach ko­ścielnych funkcjonują czasem brzmienia Maria: „Zdrowaś Mario, ła-skiśpełna", „Witaj, Ma no, śliczna Pani", „Pomnij, Ma rio. Matko mi­ła". W absolutnej większości tekstów utrzymuje się jednak forma ze śródgłosowym -yj-: „Bogu Rodzica Dziewica, Bogiem sławiona Maryja!", „Cześć Maryi, cześć i chwała", „Idźmy, tulmy się jak dziatki do serca Maryi Matki", „Zawitaj, bez zmazy lilijo (też sta­re -y-!). Matko różańcowa, Maryjo", „Z dawna Polski Tyś Królową, Maryjo", „Zdrowaś Maryjo, Bogarodzico", „Ave, ave, ave Mary ja", „Do Ciebie się uciekamy, o Maryjo, Maryjo",,, Mary­jo. Mary j o, o Maryjo, świeć!", „Bądź pozdrowiona, o Maryjo", „O Maryjo, kwiecie biały", „O Maryjo, Tyś przed wieki", „Tryumf i cześć Maryi".

Imię Maria pochodzi od hebrajskich postaci Minom, Maryam, które najczęściej się wiąże z akadyjskim słowem mariam - „napa­wa radością". Inne etymologie łączą nasze imię z mara („być tłu­stym", a wtórnie - „być pięknym") bądź wywodzą je z egipskiego merijam („ukochana przez Jahwe", „ukochana przez Boga" lub „miłująca Boga"). Według św. Hieronima imię to znaczy „pani". Jeszcze inni zaś wiążą je z czasownikiem rawah znaczącym tyle co „poić" i sądzą, że dosłownie znaczy ono „napawająca radością, przyczyna naszej radości" (por. na ten temat: H. Fros SJ, F. Sowa, „Twoje imię. Przewodnik onomastyczno-hagiograficzny", Kraków 1975,s.398).

Dodajmy na koniec, że w dawnej Polsce imię Maria nie było używane ze względu na szczególną cześć, jaką otaczano Matkę Bo­ską. Posługiwano się formacjami pochodnymi Mary na, Marianna itp. Później przez całe wieki znajdowały się w powszechnym obiegu takie spieszczenia, jak Marysia, Mania, Mańka, Maryśka. Dziś -obok formy Maria - najczęściej się słyszy Maryle, Marylki i Mariole. Znaczną popularnością odznacza się też Mary, czego trudno nie uznać za znak czasu.

Na światy Maciej skowronek zapiej

W wydrukowanej w „Tygodniku Powszechnym" recenzji książ­ki Alaina Robbe-Grilleta „Podglądacz" (tłum. Loda Kałuska-Holuj, Warszawa 1996) Tadeusz Nyczek napisał: „Komiwojażer Maciej (nie­zbyt zręcznie brzmi to spolszczenie imienia Mathias) handluje, jak się rzekło, zegarkami".

Czy słuszne było w tłumaczeniu francuskiej książki polszczenie formy Mathias, można się - tak jak i recenzent - zastanawiać. Nie ulega natomiast wątpliwości, że odpowiednikiem Mathiasa jest w naszym języku na pewno Maciej (łac., niem. Mattńias, port. Ma­thias, ang. Matthew, Mattia, węg. Maryas).

Warto wiedzieć, że Maciej jest etymologicznie (z pochodzenia) tożsamy z imieniem Mateusz. U źródeł obu brzmień stoją hebraj­skie formy Mattatyah, Mattanja - „dar Boga", „dany przez Boga".

Ich grecką kontynuacją była postać Mattias (Mathias), łacińską zaś - Matthaeus. Z tej pierwszej zrodził się u nas Macie;, z drugiej - Ma­teusz. Mieszano jednak te imiona od samego początku, a zwłaszcza ich formy skrócone i spieszczone, takie jak Mach, Matus, Matusek, Matys, Matysek.

W Kościele w Polsce imię Mateusz związane jest z postacią apo-stoła-ewangelisty. Maciej zaś - z postacią tego apostoła, który po Wniebowstąpieniu Pańskim i samobójczej śmierci Judasza dopeł­nił liczbę dwunastu najbliższych uczniów Jezusa.

Od imienia Maciej biorą początek liczne nazwiska: Macko, Mać­ków, Maćkowiak, Machowski, Maćkowicz, Maciuk, Maciukiewicz, Ma-ciulewicz, Maciuła, Mackiewicz, Maculewicz, Mach, Machaj, Machnik, Maciaszczyk, Maciejewski, Macierewicz, Maciejewicz, Maciejak, Ma-ciejczak, Maciaszek, Macioszek.

Licznie reprezentowany jest też Maciej w polskiej frazeologii: często posługujemy się przecież metaforami w koło Macieju czy przyj­dzie kryska na Matyska; śpiewamy umart Maciek, umart, już leży na de­sce, zęby mu zagrali, podskoczyłby jeszcze; z kalendarzowych fraz przy­wołajmy na świętego Macieja prędzej wiosny nadzieja, na świętego Maciejca zniesie gęś pierwsze jejca, na święty Maciej skowronek zapiej; z ksiąg przysłów zacytujmy bierz, Maćku, żyrdkę i rżnij na odwyrtkę; bił Maciek żonę zawsze w jedną stronę; dobra psu mucha, a Mariaszowi płotka; leciał Maciuś bruzdą, Baśka za nim z uzdą; to nie ja, to syn Ma­cieja.

A skoro już mówiliśmy o tożsamości etymologicznej Macieja i Mateusza, dodajmy, że kryje się też ona za imionami Stefan i Szcze­pan. Obie te formy wywodzą się z greckiego rzeczownika stephanos

- „wieniec, korona". Z tego punktu widzenia trzeba powiedzieć, że był więc np. Stefanem i święty-król Węgier (w jeż. węgierskim kon-tynuantem fonetycznym Stefana jest Istvan), i święty-ukamienowany Żyd, pierwszy męczennik, czczony przez Kościół w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia.

Ponieważ język prasłowiański i wyrosła z jego pnia polszczyzna pierwszych wieków nie znały dźwięku /, zamieniano go na wargowe p bądź b. To dlatego np. od łacińskiego czasownika /irmo („umac­niam, wzmacniam, czynię silnym") pochodzą takie wyrazy, jak ang. i franc. Confirmation, niem. Konfirmation - wszystkie z, a my mamy bierzmowanie (z dawn. birzmowanie) - z b. To dlatego także Ste­fan przyjął u nas swojską postać Szczepan i z nią właśnie związano osobę wspomnianego pierwszego męczennika, z królem węgierskim zaś - zaadaptowaną później, przyswojoną formę Stefan - już z / (stąd i dwie serie nazwiskowe: Szczepanik, Szczepaniak, Szczepań-ski oraz Stefanik, Stefaniak, Stefański).

Kiedy więc wspominać będą Państwo dwie katedry - budapesz­teńską i wiedeńską, powinni Państwo zgodnie z naszą tradycją mówić o pierwszej z nich, że jest pod wezwaniem św. Stefana, a o drugiej, że jest pod wezwaniem św. Szczepana (mimo zapisu na budowli czy na jej widokówce: Stephansdom).

O słowotwórczej giętkości nazwisk

, Jeśli dodamy do tego falandyzację i jaskiernizację pra­wa, to uznać trzeba, że na ten ogranicznik zbytnio liczyć nie możemy" - czytam w jednym z artykułów Michała Zielińskiego i uświada­miam sobie nie po raz pierwszy, że można w polszczyźnie urabiać przyrostkiem -izacja//-yzacja formacje odnazwiskowe (podstawy słowotwórcze to, oczywiście, Falandysz i Jaskiemia). Przed laty ze­tknąłem się już przecież w tekstach krytycznoliterackich z faulkne-ryzacjq i hoffmanizacją, a więc formami utworzonymi od nazwisk Faulkner i Hoffman, a ostatnio - „z urbanizacją (od nazwiska Urban) wielu naszych gazet". Nietrudno się domyślić, że wszystkie te odnazwiskowe rzeczowniki powstały na zasadzie analogii do bardzo produktywnego ciągu amerykanizacja, apartamentyzacja, ateizacja, chemizacja, etatyzacja, festiwalizacja, higienizacja, ideologizacja, indu­strializacja, italianizacja, judaizacja, kombajnizacja, konceptualizacja, kongizacja, marginalizacja, mechanizacja, pedagogizacja, standaryza­cja, telefonizacja, typizacja, wietnamizacja, oznaczającego - dzięki przyrostkom -izacja//-yzacja - proces nasilania się pewnych zjawisk, powiększania się ilości czegoś.

Struktury tego typu spotkać można głównie w stylu naukowym (substantywizacja, werbalizacja, izomeryzacja, polimeryzacja itp.) oraz publicystycznym (amerykanizacja, wietnamizacja, estetyzacja, tranzystoryzacja, basenizacja). Pojawianie się ich w odmianie po­tocznej tłumaczyć należy potrzebą intelektualizacji (!) danego tek­stu. Wyrazami modnymi stają się najczęściej słowa pochodzące z ta­kiej odmiany języka, która zdobyła sobie pewien prestiż społeczny. Nasze czasy charakteryzuje upowszechnienie kultury naukowej. Nic więc dziwnego, że formacje charakterystyczne dla stylu nauko­wego stają się dziś szczególnie produktywnymi typami słowotwór­czymi.

Podobne uzasadnienie odnosi się do kolejnego typu derywatów odnazwiskowych, takich jak chopinolog, kopemikolog, fredrolog, norwidolog, mickiewiczolog, brechtolog, camusolog, gombrowiczolog, her-bertolog, jezusolog, moniuszkolog, szekspirolog, witkacolog - „badacz, znawca życia i twórczości Chopina, Kopernika, Fredry, Norwida itd.", zasilających tradycyjny i pojemny ciąg słowotwórczy arche­olog, biolog, geolog, ginekolog, ichtiolog, immunolog, filolog, kynolog, ornitolog.

Formacje z cząstkami -izacja / -yzacja oraz -log są na pewno naj­liczniejsze. Ale to nie jedyne struktury odnazwiskowe w naszym ję­zyku! Obcymi, ale przyswojonymi polszczyźnie sufiksami utworzo­no takie postacie, jak boyizm, peiperyzm, petrarkizm, piagetyzm (od Boy, Peiper, Petrarka, Piaget), babeufista, cervantysta, marksista, noblista, simenonista, whorfista (od Babeuf, Cervantes, Marks, Nobel, Simenon, Whorf).

Na wykorzystanie czeka też np. przyrostek -owiec: batistowiec -„zwolennik Batisty", berlingowiec - „żołnierz dywizji generała Ber-linga", ellingtonowiec - „członek zespołu Ellingtona", kożdoniowiec - „zwolennik Koźdonia", rospondowiec - „uczeń profesora Rospon-da", gerlachowiec - „pracujący w fabryce Gerlacha", hitlerowiec -„zwolennik Hitlera, żołnierz armii Hitlera", kajdaszowiec - „czło­nek chóru Kajdasza", moczarowiec - „zwolennik Moczara", satano-wiec - „partyzant oddziału Satanowskiego", stalinowiec - „zwolen­nik Stalina", wagnerowiec - „śpiewak specjalizujący się w wykony­waniu utworów Wagnera", wałęsowiec - „zwolennik Wałęsy".

Produktywny - zwłaszcza w gwarze warszawskiej - jest sufiks -ak: poniatowszczak - „most Poniatowskiego", kercelak - „plac Ker-celego", dzierżyniak - „plac Dzierźyńskiego", słowacczak - „pomnik Słowackiego", doroszewszczak - „uczeń profesora Doroszewskiego", spotykany i w innych regionach: cegielszczak - „pracujący w zakła­dach Cegielskiego", stuligroszak - „członek chóru Stuligrosza".

Sięga się czasem po formant -arz: patriotów polskich, zwolenni­ków Korfantego np. zwano na Śląsku korfanciorzami.

(Zawsze jakąś formację odnazwiskową można stworzyć za pomocą pojemnego znaczeniowo przyrostka -ów(k)a: hohnerówka - „harmonia firmy Hohner", karabaszówa - „film pozostający pod wpływem twór­czości Karabasza", kasprzakówka - „zakłady imienia Kasprzaka", miodkówka - „mieszkanie Miodków", rospondówka - „budynek Kate­dry Języka Polskiego kierowanej przez lata przez profesora Rospon-da", platerówka - „żołnierka batalionu imienia Emilii Plater".

Zdarzają się i rzeczowniki z przyrostkiem -ik//-yk, np. biało-szewszczyk - „poeta pozostający pod wpływem Białoszewskiego", chrzanowczyk - „uczeń profesora Chrzanowskiego", hallerczyk -„żołnierz brygady gen. Hallera", piłsudczyk - „żołnierz Piłsudskiego, jego zwolennik", rydygierczyk - „mieszkający przy ulicy Rydygiera", a także - rzadziej - z przyrostkiem -yzna, np. grotowszczyzna - „naśladowanie Grotowskiego", paderewszczyzna - „rządy Pade-rewskiego", dostojewszczyzna - „wpływ Dostojewskiego, naśladowa­nie Dostojewskiego, atmosfera Dostojewskiego", jagielińszczyzna -„kierunek w PSL reprezentowany przez Jagielińskiego", a nawet -ątko - viczaniątko „podopieczny trenera Viczana".

Wszystkie te formy, zaczerpnięte z tekstów publicystycznych i z języka potocznego, wystarczająco wyraźnie ukazują zdolności przetwórcze słów i stylistyczne efekty tych zabiegów, jakimi są na­cechowanie emocjonalne i szeroko pojęta ekspresja, często dopra­wiona humorem.

Zobaczmy na koniec, jak wyjątkowo twórczy w operowaniu na­zwiskami był Stefan Kisielewski. Wystarczy sięgnąć do jego gło­śnych „Dzienników". I tak np. genetycznie przymiotnikowe nazwi­ska z wygłosowym -ski, takie jak Grydzewski, Jabłoński czy Słonimski, zamienia Kisiel na żartobliwe przymiotniki: „Niektóre sądy Lechonia o sztuce już trawię, choć bardzo są grydzewskie", „Na uni­wersytetach też zagości jabłońska nuda bez żadnej alternatywy", „To rzeczywiście chyba echa terroru słonimskiej kawiarni". To sa­mo czyni z (Janem) Kottem: „Artykuł efektownie napisany, ale w swym sednie głupi i pusty, jak wszystko co K Otcie".

Formom Kępa i Stomma frywolnie przywraca rodzaj żeński: „Ma go Gierek wyrzucić, choć ta Kępa walczy, jak może", „Bied­na Stomma protestowała w Sejmie".

Zwolennik, przyjaciel Słonimskiego to słonimszczak („Tego to słonimszczaki niezrobią"). Pendereckiego nazywa Kisiel Penderecjuszem („Sukces Penderecjusza"). Ma też w zanadrzu derywat pendereckiada, urobiony na zasadzie słowotwórczej analogii do spartakiady, olimpiady czy żakinady („Stąd są np. festiwale Warszawska Jesień i inne pendereckiady"),

Przyrostkiem -izm tworzy rzeczowniki od nazwisk Mrozek i Orwell: „Otchłanie mrożkizmu w naszym życiu są niezbadane", „Orwellizm jest wszędzie wokół". Pisze także o„zorwellizowanym kraju".

Nie byłby wreszcie Kisielem, by nie poigrać sobie obscenicznie z nazwiskiem Dubczek: „Ciekawe, czy Dubczek wy... Rusów, czy też od­wrotnie". A los Czechów po 21 sierpnia 1968 roku podsumowuje ko­lejną obsceną: „Czechów wy..., oczernili i wystrugali". Tu Dubczeka zasilają morfologicznie Czemik i Strougal - równie znane postacie ówczesnej sceny politycznej.

Jako kto chce, Dobry chłop, Sąsiada, Ksiądz, Dzień

Od czasu do czasu spotykamy się z nazwiskami dziwnymi i rzadki­mi. W moich rodzinnych stronach np. znam pana, który się nazywa Jako kto chce. Z gramatycznego punktu widzenia można by taką formę do­stosować do wzoru odmiany nazwisk z wygłosowym -e (Jakoktochcego,Ja-koktoćhcemu - jak Kolbego, Kolbemu, Langego, Langemu). Wyraźnie zda­niowy, sklejkowy charakter tej postaci (jako-kto-chce) przeszkadza jed­nak w takim jej potraktowaniu, a zdrowy rozsądek podpowiada, by się zdecydować na brzmienie mianownikowe we wszystkich przypadkach (do pana Jakoktochce, z panem Jakoktochce, o panu Jakoktochce).

Na jednym ze spotkań poprosiła mnie o dedykację pani... Do-brychłop. Bez wahania napisałem: „Pani Irenie Dobrychłop..."- tak 'jak wpisałbym się Zofii Nowak, Beacie Madej czy Jadwidze Piotrowicz.

A jak trzeba się zachować w stosunku do pana noszącego to na-zwisko-połączenie przymiotnika z rzeczownikiem? Pierwszy człon te­go zrostu unieruchamiamy fleksyjnie, drugi zaś podporządkowujemy regularnemu paradygmatowi męskiemu: Dobrychłopa, Dobrychłopowi (w celowniku nazwisk męskich musi być -owi; co innego odmiana wy­razu pospolitego chłopa, chłopu), Dobrychłopem, o Dobrychłopie (jak np. Prokopa, Prokopowi, Prokopem, o Prokopie).

Nauczyciele jednej z wrocławskich szkól z kolei musieli na ko­niec roku szkolnego wręczyć nagrody uczniom o nazwiskach Sąsia­da, Ksiądz i Dzień.

Najmniejszy był kłopot z formą pierwszą: trzeba ją bezdysku­syjnie podciągnąć pod typ Widera, Kaleta, Matema. Skoro więc Wi-dery - Widerze - z Widerq - o Widerze, to i Sąsiady - Sąsiadzie - z Są­siada - o Sąsiadzie. Jak w wypadku Dobrychłopa i tu trzeba odrzucić brzmieniowo-deklinacyjne skojarzenia z rzeczownikiem rodzaju męskiego sąsiad (zwłaszcza z miejscownikiem i wołaczem sąsiedzie), choć etymologiczny związek jest oczywisty.

To zalecenie zaś odnosi się w całej rozciągłości do postaci Ksiądz. Jako męska forma nazwiskowa musi mieć ona w celowniku końcówkę -owi (jak wyżej Dobrychłopowi, choć chłop - chłopu, czy Lew - Lwowi, choć lew - lwu), ale też i wymiana ą:ę zachodząca w wyrazie pospolitym (ksiądz - księdzu) nie wchodzi tutaj w grę, bo otrzymalibyśmy brzmienie Księdzowi, sprawiające wrażenie błędu-żartu. A zatem można coś dać czy zadedykować Ksiądzowi. Tylko ta­ka forma odnosząca się do nazwiska jest do przyjęcia (w pozosta­łych przypadkach: Ksiądza, Ksiądzem, o Ksiądzu).

I wreszcie Dzień. Popularność wyrazu pospolitego dzień odmie­niającego się z tzw. e ruchomym (dzień - dnia jak pień - pnia) każe zalecić odmianę Dnia, Dniowi, Dniem, o Dniu. Robi ona wrażenie najnaturalniejszej, podciągniętej pod fleksję nazwisk typu Stępień, Michalec, Borek (Stępnia - Stępniowi, Michalca - Michalcowi, Borka - Borkowi).

Z nazwisk znaczących swój odrębny charakter deklinacyjny zy­skały formy Gołąb i Kozioł: Gołąba - Gołąbowi - Gołąbowie, Kozioła -Koziołowi - Koziołowi^mimo ze gołębia - gołębiowi, kozła - kozłowi).

Citko, Mleczko, Lato, Lubaszenko

W jednym z czasopism młodzieżowych znajduję rubrykę zatytu­łowaną jak zostać Markiem Citko, uczy Marek Citko. Jak widać, dwa przypadki gramatyczne - narzędnik ze zdania pierwszego i mia­nownik ze zdania drugiego - mają tutaj tę samą postać. To nie pierwszy znak pogłębiającego się kryzysu fleksyjności nazwisk funkcjonujących w polszczyźnie. Szczególnie utrwala się zwyczaj nieodmieniania nazwisk kończących się samogłoską -o, takich wła­śnie jak Citko czy Mleczko, Sidło, Lato, Popiełuszko, Klimuszko, Siemaszko, Bójko, Ziobro, Lubaszenko.

Bekroć ktoś z nosicieli tego typu nazwisk daje mi po spotkaniu autorskim książkę do podpisania, tylekroć słyszę: Janowi Siemaszko, dla Stanisława Ziobro itp. Długopis odmówiłby mi posłuszeń­stwa, gdybym chciał się posłużyć taką formą! - replikuję niezmien­nie i - oczywiście - dane nazwisko odmieniam: Janowi Siemaszce, dla Stanisława Ziobry. Polecam też wszystkim jako wzór deklino-wanie znanych nazwisk/skoro Kościuszki - Kościuszce - Kościuszką czy Matejki - Matejce - Matejką, to i Mleczki - Mleczce - Mleczką, Sidły - Sidle - Sidła, Laty - Łacie - Łatą, Popiełuszki - Popiełuszce - Po-pieluszką, Klimuszki - Klimuszce - Klimuszką, Siemaszki - Siemaszce

- Siemaszką, Bójki - Bójce - Bójką, Ziobry - Ziobrze - Ziobrą.

Nie może być zatem wątpliwości, że identycznie należy trakto­wać nazwisko Citko: podanie do C i t k i, podał C i te e, dojrzał Citkę, rozumie się z C i tka, zapomniał o Citce. Jedynie zaś poprawna wersja przytoczonego nagłówka powinna wyglądać następująco: Jak zostać Markiem Citką, uczy Marek Citko.

Wiele osób wymawia to nazwisko z nagłosowym połączeniem c-i - takim jak np. w wyrazach obcych ci f, circa, cirrus czy cito. Na­mawiam wszystkich, by odstąpili od tego zwyczaju i podciągnęli je fonetycznie do form typu Ciszek, Ciszewski, Cichowski. Niech to za­tem będzie Citfeo z nagłosowym ci'-!

A skoro już mówimy o nazwiskach kończących się samogłoską -o, dodajmy, że należy także do nich Łukaszenko. W języku białoru­skim w sylabach następujących po zgłoskach akcentowanych to o wymawiane jest jak a: Łukaszenka (nawet Polacy z północno-wschodnich obszarów mają skłonność do wymowy typu Popietusz-ka, Kościuszką, Matejką). Nie znaczy to jednak, by i w polszczyźnie miał się pojawiać Łukaszenka. W naszym języku uzasadnione jest brzmienie Łukaszenko - z wygłosowym -o - jak Franko, Czemienko, Semenenko itp.

Pawła Huelle czy Pawła Huellego

Oto fragmenty pewnego artykułu: „Zapiski na marginesach opowiadań Pawła Huelle", „Tej łączności ze zmarłymi dopoma­ga historia, objawiona bohaterom prozy Huellego jako przestrzeń wojny", „O apokatastasis panton mówi u Huellego kuzyn Lu­cjan", „Pisanie jest dla Huellego próbą zapisu tego, co niezapi-sywalne", „Razem z gdańskim prozaikiem Pawłem Huellem go­ścimy na 50 urodzinach Lecha Wałęsy", „Może kryje się za tym znużenie rolą, jaką krytyka przypisała Huellem u", „Prozatorskie Dziady Pawła Huelle musiały wejść w orbitę wyobraźni Mi­łosza". Jak potraktować mozaikę postaci fleksyjnych nazwiska Huelle?

Korzystając z okazji, chciałbym na początku ustalić sposób wymawiania tegoż nazwiska. Sam pisarz skarżył się kiedyś w te­lewizji na liczne rozbieżności w tym zakresie. Wyjaśnił, że połą­czenie -ue- w jego nazwisku należy odczytywać jako dźwięk po­średni między u i i - taki jak np. w wymawianym z niemiecka Munchen czy Munster. A zatem - nie Hille, nie Hulle, nie - literowo - Huelle, ale H + u zmierzające do i (układ warg mniej więcej taki jak przy gwizdaniu!) + Ile.

Możemy teraz przejść do odmiany tego nazwiska. Należy ono do ciągu takich form, jak Lange, Linde, Kolbe, Bratke, Szerfke, Lid­kę, Reszke, Rummenige, Bandtke, Knothe, Priebke. W naszym języku wszystkie one podlegają tradycyjnej odmianie przymiotnikowej:

Huellego - Huellemu, Langego - Langemu, Lindego - Lindemu, Kol­bego - Kolbemu itd. - jak dobrego - dobremu, wesołego - wesołemu. Można jednak skorzystać z dopuszczalnej możliwości niedeklino-wania ich, jeśli je poprzedza odmieniona postać imienia czy jakiegoś innego rzeczownika, np. Radomira Reszke, redaktorowi Bratke czy profesorem Lidkę.

Proszę zauważyć, że z tej właśnie możliwości skorzystano w za­cytowanych na początku fragmentach: jeśli nazwisko Huelle wystę­puje samodzielnie, zawsze jest odmienione (Huellego, Huellemu); jeśli poprzedza je odmienione imię - z jednym wyjątkiem Pawłem Huellem - pozostawione jest w mianowniku (Pawła Huelle). Podob­ne postępowanie gramatyczne widzę w innym artykule: „Minister­stwo Sprawiedliwości wystąpiło do rządu włoskiego o wydanie Ericha Priebke", „l sierpnia włoski rząd uwolnił Priebkego".

Zasadniczo skłaniałbym się do zaakceptowania poczynań flek­syjnych odnoszących się do obu nazwisk, chociaż zawsze warto pa­miętać o czytelnikach, którzy mogą być niemile zaskoczeni mozai­ką form napotkaną w jednym tekście (przypomina mi się podpis pod pewną fotografią prasową: Projekt F. Bandtke i projekt K. Knothego; żeby było jeszcze dziwniej, w tekście artykułu spotka­łem się z wyrażeniem projekt Bandtkego iKnothe). Więc gdy­bym sam pisał wszystkie te wypowiedzenia, zdecydowałbym się na fleksyjną jednorodność. A jaką? Nazwiska Huelle, a także Priebke, Bandtke i Knothe odmieniałbym i wtedy, gdybym się nie podparł imieniem, i wtedy, gdyby taka deklinacyjna podpórka wystąpiła. Takie postępowanie gramatyczne należy zalecać, aprobując w ten sposób naturalny proces adaptacji (przystosowania) formy obcej do polskiego systemu morfologicznego.

Jak odmieniać nazwiska włoskie?

W pewnym artykule prasowym znajduję wypowiedzenie: ,Jaku-bowicz przypomina prognozę Umberto Eco o nowej straty fikacji społecznej". W słowie wstępnym do „Semiologii życia codziennego" - książki, którą napisał Umberto Eco, a przetłumaczyli ją na polski Joanna Ugniewska i Piotr Salwa - napotykamy fragment: „Wielorakość ról, form wypowiedzi, gatunków prozy przyczyniła się do zawrot­nej kariery Urn berta Eca". Z mojej zaś książki „Jaka jesteś, pol­szczyzno?" zacytujmy zdanie: „Doszedłem w »Zapiskach na pudełku od zapalek« Urn berta Eco do rozdziału...".

W przytoczonych urywkach mamy aż trzy postacie fleksyjne imienia i nazwiska włoskiego uczonego: pozostawione w brzmieniu pierwszego przypadka oba człony (prognoza Umberto Eco), odmie­nione oba (kańera Umberta Eca), odmienione imię - nazwisko w brzmieniu mianownikowym („Zapiski na pudełku od zapałek" Umberta Eco).

W języku fleksyjnym, a więc takim jak polski, z rozbudowanym systemem odmiany wyrazów przez przypadki, nie do zaakceptowa­nia jest wariant pierwszy.

O absolutnej natomiast konsekwencji deklinacyjnej trzeba mó­wić w odniesieniu do formy Umberta Eca. Tłumacze „Semiologii dnia codziennego" imię Umberto dostosowali do wzoru odmiany ta­kich imion, jak Leonardo czy Augusta (skoro Leonarda, Augusta, to i Umberta), nazwisko Eco zaś do takiego modelu deklinowania, ja­kiemu w polszczyźnie podlegają włoskie nazwiska typu Canaletto, Caruso, Nullo (jeśli Canaletta, Carusa i Nulla, to i Eca).

W wariancie trzecim - Umberta Eco, najczęstszym w Polsce i obecnym w mojej książce, skorzystano z liberalnej zasady, która w wypadkach niezbyt dobrze brzmiących w odmianie nazwisk ob­cych (tu chodzi głównie o krótkość postaci Eco i pisownianą trud­ność w stworzeniu choćby narzędnika) dopuszcza i takie rozwiąza­nie, że deklinuje się łatwe fleksyjnie imię, a nazwisko pozostawia się w postaci mianownikowej (Umberta Eco - jak np.Josipa Tito, Ber­narda Shaw czy Yalerego Giscarda d'Estaing). Przed laty takie postę­powanie gramatyczne zalecałem wobec imienno-nazwiskowego po­łączenia Aldo Moro (zamordowany polityk chadecki). Znajduję je i w tłumaczeniu ostatniej książki Eca (lub Umberta Eco): „...komu­nikat Czerwonych Brygad dotyczący losów Alda Moro".

Taką samą poprawnościową wykładnię należy stosować wobec często się pojawiającego w języku kibiców sportowych nazwiska Baggio (noszą je dwaj słynni piłkarze włoscy - Roberto i Dino). Za­lecałbym bezwzględnie jego odmienianie w konstrukcjach typu strzał Baggia, bramka zdobyta przez Baggia, podanie do Baggia, podał Baggiowi, zderzył się z Baggiem, zapomniał o Baggiu (wym. Badżia, Kadziowi, Badżiem, Badziu) - gdy nazwisko występuje samodziel­nie. W brzmieniu mianownikowym można je pozostawić w wypo­wiedzeniach z odmienionymi formami imiennymi: strzał Dina Baggio, bramka zdobyta przez Dina Baggio, podał Robertowi Baggio, zde­rzył się z Robertem Baggio.

Niestety, coraz częściej się u nas widzi i słyszy konstrukcje ty­pu strzał Roberto Baggio - z nieodmienionym i imieniem, i nazwi­skiem, co należy wiązać z pogłębiającym się w naszym społeczeń­stwie kryzysem fleksyjności osobowych nazw własnych.

Nawet Czesław Miłosz w „Księdzu i Casanovie" - jednym ze szkiców serii „Tematy do odstąpienia", drukowanej w „Tygodni­ku Powszechnym" - napisał: „W swojej bibliotece ozdobionej fryza­mi Giulio Romano kardynał oddawał się pisaniu teologicznego trakta­tu". Nieodmienienie tworu imienno-nazwiskowego Giulio Romano grozi zaburzeniami w odbiorze całego wypowiedzenia, może bo­wiem sugerować, że Giulio Romano to kardynał (zwłaszcza przy frazowaniu: W swojej bibliotece ozdobionej fryzami - tu naturalny przestanek oddechowy - Giulio Romano kardynał...). Wystarczy­ło uruchomić fleksyjnie człon Giulio: „...ozdobionej fryzami Giulia Romano". Wybitny twórca-noblista nie skorzystał, niestety, z tej liberalnej reguły, dopuszczającej pozostawienie nazwiska na -o w postaci mianownikowej, jeśli występuje przy nim odmienione imię.

W przywołanym tu tekście znaleźć można jeszcze kilka innych typów nazwisk włoskich. Warto je prześledzić, utrwalając przy oka­zji dobre nawyki fleksyjne związane z przystosowaniem tych form do polskiego wzoru odmiany.

Pisze więc Miłosz: „Był sekretarzem kardynała Aquavivy", „ To niewymówione zawdzięczało wiele jego rozmyślaniom nad widowi­skiem ludzkich żywotów, takich jak Casanovy". Nazwiska Aquavi-va, Casanovą - z wygłosowym -a, tak jak Mazzola, Cipolla czy Coc-chiara - tworzą grupę obcych tworów odmieniających się jak po­dobnie zakończone rzeczowniki rodzaju żeńskiego: Aquavivy, Casa­novy - jak osnowy, podkowy, Mazzoli, Cipolli - jak skali, busoli, Coc­e/nory - jak miary, wiary.

W innym fragmencie Miłosz pisze o Beminim i Gianninim. Ta­kie nazwiska z kolei - kończące się na -;: Bemini, Giannini, Pagani-ni, Verdi, Rossi, Montini, Albertini, Mdidini itp. - podciąga się pod przymiotnikowy wzór odmiany, a więc Beminiego, Beminim, Gianniniego, Gianninim, Paganiniemu, Verdiemu, Verdim, Rossiego, Rossim, Montiniego, Montiniemu, Albertiniego, Maldiniego, Maldinim - jak taniego, taniemu, tanim.

Jeśli mamy do czynienia z postaciami z wygłosowym -li, np. Bac-ciarelli, Botticelli, Roncalli czy Benelli, opuszczamy -i- w przypadkach zależnych: Bacciarellego, Botticellemu, Roncallego, Benellemu.

Przymiotnikowo deklinują się również nazwiska z wygłosowym -e, takie jak Dante, Croce, Yeronese: Dantego, Dantemu, Dantem, Cro-cego, Crocemu, Crocem, Yeronesego, Yeronesemu, Yeronesem.

Dziwi dlatego w tekście Miłosza wypowiedzenie „świątynia pro­jektowana przez Bramanta". Skoro wybitny włoski architekt i ma­larz epoki renesansu nosił nazwisko Bramante (jak Dante, Croce, Ve-ronese), w naszym języku powinien się pojawić biernik Bramantego (w innych przypadkach: Bramantemu, Bramantem).

Jak odmieniać nazwiska francuskie?

Z listu Telewidza ze Świdnicy: „W jednym z programów telewi­zyjnych utworzono od nazwiska Veme dopełniaczową postać Verne-go. Czy nie należało się posłużyć formą Verne'a? Mam jednak wąt­pliwości, bo przecież wiele francuskich nazwisk kończących się na -e - typu Merimee czy Mallarme - odmienia się w języku polskim przymiotnikowo: Merimeego, Mallarmego itp. Proszę o rozwianie tych moich rozterek".

Kluczem do uporządkowania naszych zachowań gramatycznych musi być tutaj uświadomienie sobie, że w niektórych nazwiskach to wygłosowe -e odczytujemy, w innych zaś jest ono nieme. Pierwszą grupę tworzą takie np. formy, jak Merimee, Mallarme, Blanche, Ayme, Debre, Carre, Conde. Odczytujemy je: Merime, Malarme, Blan-sze, Eme, Debre, Karę, Konde - z akcentem na końcowym -e, a odmie­niamy przymiotnikowo: Merimeego, Merimeemu, Mallarmego, Mal-larmemu, Blanchego, Blanchemu, Aymego, Aymemu, Debrego, Dobre­mu, Carrego, Carremu, Condego, Condemu. Dodajmy od razu, że - tak jak w wypadku wielu innych nazwisk obcych opisanych w poprzed­nich rozdziałach - przy odmienionym imieniu czy innym określają­cym rzeczowniku dopuszczalne jest pozostawienie nazwiska w postaci mianownikowej, np. utwory Prospera Merimee, sonet Stefana Mallarme, rząd Michela Debre itp.

Drugą grupę tworzą takie nazwiska, jak właśnie Veme, a także Apollinaire, Barbusse, Bataille, Baudelaire, Bazaine, Bemadotte, Bes-siere, Boulle, Bourdelle, Braque, Caboche, Calonne, Cezanne, Comte, Comeille, La Fontaine, Sartre. Przy ich odczytywaniu wygłosowe -e ginie: Wem, Apoliner, Barbis, Bata], Bodler, Bazen, Bemadot, Besjer, Bul, Burdel, Brak, Kabosz, Kolon, Sezan, Komt, Kornej, La f aten, Sartr (w dwu- i wielosylabowych formach też akcentujemy zgłoskę ostat­nią). Odmiana tych nazwisk jest w polszczyżnie rzeczownikowa, a zatem w telewizji powinna się pojawić postać Veme'a (wym. Wer-na), a w innych przypadkach: Veme'owi (wym. Wemowi), Veme'em (wym. Wemem), o Vemie (wym. o Wemie) - tak jak Apollinaire'a (wym. Apolinera), o Apollinairze (wym. o Apolinerze), Barbusse'a (wym. Barbisa), o Barbussie (Barbisie), Bataille'a (Bataja), Batail-le'owi (Batajowi), o Bataille'u (o Bataju), Baudelaire'a (Bodlera), o Baudelairze (o Bodlerze) itp.

Przymiotnikowo - tak jak Merimee czy Mallarme - deklinują się również nazwiska typu Beaumarchais, Richelieu, Montesquieu, bo wprawdzie nie mają one na końcu -e, ale ich wygłoś tak jest od­czytywany: Bomarsze, Riszelie, Monteskie - z akcentem na -e. W przypadkach zależnych przyjmują one postacie: Beaumar-chais'go (wym. Bomarszego), o Beaumarchais'm (wym. o Bomar-szem), Richelieugo (Riszeliego), o Richelieum (o Riszeliem), Monte-squieugo (Monteskiego), o Montesquieum (o Monteskim). I tu w wy­padku odmienionego imienia czy innego określającego rzeczowni­ka możliwe jest pozostawienie nazwiska w mianowniku: komedie Piotra Beaumarchais, polityka kardynała Richelieu, dzieła myśliciela Montesquieu.

Wreszcie - odmieniają się jak przymiotniki formy typu Valery, Remy, Reverdy (wym. Waleri, Remi, Rewerdi - z akcentem na -i): wiersze Valery'ego, książka Remy'ego, poezja Reverdy'ego.

A jak traktować takie nazwiska, jak Aragon, Cuvier, Degas, Foucault, Fourier, Lavoisier, Maupassant, Yillon, kończące się spółgło­skami, które w wymowie giną: Aragq (na końcu o nosowe), Kuwje, Dega, Fuko, Furie, Lawuazje, Mopasą (na końcu a nosowe), Wijq (na końcu o nosowe)? W przypadkach zależnych spółgłoski te trzeba przywrócić i w mowie, i w piśmie: Aragona, Cuviera, Dogasa, Lavoi-siera, Maupassanta, Yillona (wym. Wijona).

Na koniec - o tytule książki Thomasa Mertona, której tłumacze­nie ukazało się niedawno: „7 esejów o A. Camus". Czy można uznać za poprawne pozostawienie nieodmienionej postaci Camus w szó­stym przypadku (miejscowniku)?

Nazwisko wielkiego francuskiego pisarza i myśliciela mieści się w ciągu takich form, jak Dumas, Degas czy Levinas. Wszystkie one mają na końcu niewymawiane -s; Karni, Dima, Dega, Levina (z ak­centem na wygłosowych samogłoskach). W przypadkach zależnych natomiast - jak w formach typu Aragon, Cwier, Degas - spółgłoska wraca przed polskie końcówki: Camusa, Camusowi, Dumasa, Duma-sowi, Degasa, Degasowi, Lwinasa, Levinasowi (w wymowie: Kamisa, Komisowi, Dimasa, Dimasowi itd.). Nic nie stoi, oczywiście, na prze­szkodzie, by stworzyć także naturalne dla naszego języka postacie miejscownikowe: o Camusie (wym. o Komisie) - tak jak o Dumasie, o Degasie, o Levinasie.

Deklinowanie typu Camusa, Camusem, o Camusie czy Dumasa, Dumasem, o Dumasie zaleca się - nietrudno się domyślić - szczegól­nie wtedy, gdy przy tych nazwiskach nie stoi odmienione imię lub inny rzeczownik. Z taką sytuacją mamy do czynienia w tytule przy­wołanej książki Mertona. Dlatego zdecydowanie się opowiadam za inną jego wersją, a mianowicie: 7 esejów o A. Camusie.

Nie zżymałbym się na nieodmienioną postać Camus, gdyby ją poprzedzało uruchomione fleksyjnie imię pisarza - o Albercie Ca­mus i podobnie: Alberta Camus, Albertowi Camus, Albertem Camus.

Kiedy przy gazetowej zapowiedzi jednego z programów telewi­zyjnych pojawiła się informacja, że będzie to „opowieść o księciu Eu­stachym Sapiesz e, który od 50 lat mieszka w Kenii", kilka osób -w tym głównie starszych kresowców - upomniało się w rozmowie ze mną o tradycyjną postać Sapieże. Dlaczego, dobrze rozumiejąc ich odczucia, zalecałem jednak tolerancję dla formy z -sz-?

Powraca tu problem wymowy h i ch. Są rodacy, którzy się nie mogą pogodzić z tym, że absolutna większość użytkowników polsz­czyzny nie odróżnia już dźwięcznego h i bezdźwięcznego ch. Myśmy h w wyrazach typu herbata, wahadło, Halina, hardy, hetman słysze­li, więc i błędu ortograficznego nie mogliśmy popełnić - słyszę od tych ludzi.

Niestety! - muszę im odpowiadać. To dźwięczne h artykułują jeszcze tylko Polacy pochodzący z obszarów wschodnich (i to starsza generacja) i z niektórych okolic pogranicza czeskiego (głównie na południowo-zachodnim Śląsku). Zresztą - jest ich już coraz mniej. Co najważniejsze zaś - rozróżnianie dźwięcznego h i bezdźwięczne­go ch nie było rodzimym archaizmem, jak sądzą niektórzy, lecz obcą opozycją głoskową - ruską, a ściślej - ukraińską, bo co do h na grun­cie ruskim, to jego dźwięczna wymowa jest zasadniczo właściwością nie rosyjską, ale ukraińską, chociaż dziś szerzy się ten dźwięk i w mowie Rosjan.

Kto zatem rozróżnia brzmieniowo charta-psa od hartu ducha, niech tak spokojnie - bez kompleksów - czyni w wymowie dalej. Ale też niech się pogodzi z faktem, że w polszczyźnie jutra dwu zna­kom -h ich- będzie odpowiadać jedna bezdźwięczna głoska.

Mamy i morfonologiczne skutki tego ujednolicenia wymowy (morfonologia zajmuje się badaniem wymian głoskowych w obrę­bie poszczególnych cząstek wyrazowych). Oto jedną z bardziej re­gularnych wymian głoskowych jest u nas oboczność ch:sz, np. poń­czocha - pończosze, blacha - blasze, uciecha - uciesze, mucha - musze, Gadocha - Gadosze, Pietrucha - Pietrusze. Oboczność h:ż ma nato­miast charakter izolowany: występuje tylko w zapożyczeniach z ukraińskiego. Przykładem może tu być wataha-wataźe, przykła­dem jednak uzasadnionym tylko dla tych, którzy mają dźwięczne h. Dla absolutnej większości najbardziej naturalna będzie postać watasze, uzupełniająca ciąg pończosze, blasze, uciesze itd. (ludzie ci są w ogóle bardzo zdumieni, gdy przypadkiem natrafią w słowniku na formę wataże). I trzeba ją zaaprobować! Uznając natomiast historyczność nazwiska Sapieha (wojska sapieżyńskie, Sapieźyna - żona Sapiehy), można zalecić postać Sapieże, ale i liberalizm wobec brzmienia Sapiesze (nawet Jan Paweł II, wyświęcony na księdza przez kardynała Sapiehę i jakże mocno z nim związany, w czasie ostatniej wizyty w Polsce posłużył się postacią Sapiesze - z sz, mi­mo że z krakowskich kręgów kościelnych wyszła „Księga sapieżyńska").

„Nowy słownik ortograficzny" PWN pod red. Edwarda Polań-skiego te powszechne odczucia fonetyczno-morfologiczne dobrze rozumie: przy hasłach wataha i Sapieha na pierwszym miejscu znaj­dujemy celownikowo-miejscownikowe formy watasze, Sapiesze. Po­stacie wataże, Sapieże umieszczono w nawiasach, słusznie traktując je jako rzadsze, obumierające warianty.

Staszic

Oto obszerny fragment listu Czytelnika z Jeleniej Góry: „Mam już ponad czterdzieści lat i tyle mniej więcej lat znane mi jest na­zwisko Staszic. Wymawiałem je zawsze zgodnie z jego pisownią. Tymczasem przed chwilą zobaczyłem w Słowniku poprawnej polsz­czyzny, że obowiązująca wymowa tej formy to Staszyc - z y po sz. Je­stem skonsternowany! Skoro posługujemy się brzmieniem szi choć­by w Cuszimie (bitwa pod Cuszimą), dlaczego niepoprawny ma być Staszic?!".

Rozumiejąc odczucia Korespondenta, zgodne - śmiem twier­dzić - z przekonaniem co najmniej połowy użytkowników polszczy­zny, nie mogę nie poinformować, że zgodne z oficjalną normą jest jednak brzmienie Staszyc - z y po sz - tak jak status pisownianego wariantu formy Staszic ma postać Staszyc - z y. Nie mogę również nie powiedzieć, że to y w wymowie jest uzasadnione.

Dotykamy tu bardzo ważnego w dziejach polszczyzny procesu odnoszącego się do spółgłosek c, dz, cz, dź, sz, ż, rz. Otóż były one kie­dyś w naszym języku miękkie. Mówiło się więc np. czisty, krziczisz, szija, żito, księzic, grziby, krziwy, naszim, waszimi itp. W archaicznych gwarach - śląskiej i podhalańskiej - tę pierwotną miękkość słyszy się do dziś: nawet inteligentowi Ślązakowi trudno się wyzbyć wymo­wy typu prziszedł, grziby, krziwy, a u górali powszechne są postacie sija, zito, cisty (gdyby nie mazurzyli, słyszelibyśmy brzmienia szya, źito, czisty).

Ponieważ ostatecznie c, dz, cz, dz, sz, z, rz stwardniały, następu­jące po nich i przeszło w wymowie i w piśmie w y: czysty, krzyczysz, szyja, żyto, księżyc, grzyby, krzywy, naszym, waszymi itp. Zgodne więc z tą ewolucją jest wymawianie nazwiska znanego polskiego uczonego i pisarza politycznego w wersji Staszyc.

W żadnym zwykłym wyrazie polskim nie występuje już połącze­nie liter sz i i. Nie ruguje się go z utrwalonego graficzną tradycją nazwiska Staszic (choć dopuszczalny jest wariant Staszyc, o czym już wspomniałem na początku), ale też i można się w tym momen­cie posłużyć formułą, że to zachowane w piśmie i ma po sz fonetycz­ną wartość y.

Staszic to nazwisko czysto polskie. Utworzono je tzw. patroni-micznym (odojcowskim) przyrostkiem -ic, dodanym do podstawy Stasz - skrócenia, zdrobnienia imienia Stanisław. Staszic to etymo­logicznie „syn Stasza", tak jak Szymonowie to „syn Szymonowy", księzic (późn. księżyc) - „syn księdza (czyli pana-słońca)", panie (późn. panicz) - „syn pana", królowie (późn. królewicz) - „syn kró­lewski", a dziedzic - „potomek dziada".

Wracając zaś do zdania Korespondenta o Cuszimie, powiedzmy: tak, w Cuszimie czy w innych wyrazach obcych podtrzymujemy w mowie i w piśmie połączenie szi, ale już np. w transkrypcji z ro­syjskiego literę i po ź, sz, c oddajemy przez y, np. żiła - żyta, sziło -szyło, citra - cytra.

I jeszcze jedna sprawa: czemu zachowuje się i w zapisie Staszic? Bo pisownia nazwisk może mieć swoją tradycję i nie zgadzać się z dziś obowiązującymi zasadami fonetycznymi i ortograficznymi. Chrust jako rzeczownik pospolity pisze się przez u, ale spotykamy nazwiska Chróściel czy Chróścielewski pisane przez ó; ich nosiciele zachowali dawną pisownię (z czasów, gdy chróst miał pierwotne ó). Także w pisowni nazwiska Śiósarski przez, ó zachowana została daw­na etymologiczna wartość odpowiedniej samogłoski (wyrazy s7u-sarz, ślusarstwo brzmiały dawniej ślosarz, slosarstwo; pierwszy z nich wywodzi się z niemieckiego Schlosser). To samo trzeba powiedzieć o Jakóbcach czy Jakóbikach - z ó, spotykanych obok częstszych Ja-kubców i Jakubików -z u.

Sobieskie proszę!

Od momentu pojawienia się w sprzedaży papierosów marki Jan III Sobieski można zaobserwować bardzo ciekawe zjawisko fleksyj-ne: oto kupujący zwracają się z prośbą o ten produkt za pomocą for­muły Sobieskie proszę! Dochodzi tu więc do zamiany formy liczby po­jedynczej na mnogą, podciągniętą do przymiotnikowej papieroso­wej serii: sobieskie - jak klubowe, ekstramocne, mentolowe, popular­ne, wczasowe, płaskie, damskie (wygłoś -ski dodatkowo prowokuje do zabiegu uprzymiotnikowienia). Bo wszystkie marki funkcjonują (bądź funkcjonowały) w powszechnym obiegu w postaci pluralnej: wawele, silesie, sporty, giewonty itp., nawet gdy oficjalnie są tworami singularnymi (wawel, silesia, sport, giewont), l nieważne jest w tym momencie, że w „życiu" mamy tylko jeden Wawel, jedną Silesie (Śląsk) czy jeden Giewont.

Pamiętam, jak kłopotliwa dla rodaków była przed laty marka pa­pierosów bułgarskich marica - brzmieniowo, oczywiście, tożsama z na­zwą rzeki. Ponieważ nie wszyscy wiedzieli, że jest to nazwa, w której literze c odpowiada i głoska c (dawny hymn bułgarski zaczynał się od słów: „Szumi Marica", a z nazwą rzeki rymował się dalej wyraz (lewi­ca: „płacze dewica"), słyszało się powszechnie formułę proszę mariki -z k. Rację, naturalnie, mieli ci, którzy prosili o marice -ze.

Wracając zaś do konstrukcji sobieskie proszę, trzeba powiedzieć, że zjawisko polegające na zakwalifikowaniu tej czy innej formy do no­wej kategorii fleksyjnej wcale nie należy do rzadkości. Z ulicy Kano­nii np., czyli połączenia rzeczownika z drugim rzeczownikiem, wielu wrocławian robi ulicę Kanonią - tak jak tanią, wronią, dobrą, krzywą, prostą (pisał Artur Oppman: „Przy kościele na Kanonii, w kamieni­cy wielce starej, ma izdebkę Dławiduda, co dzwonnikiem jest u Fary").

Ze zjawiskiem odwrotnym - urzeczownikowienia przymiotnika -mamy do czynienia w wypadku ulicy Wróblej (znajdującej się na wro­cławskich Krzykach obok Orlej, Sokolej, Słowiczej, Jaskółczej): Jadę, idę, mieszkam na W r ó bla" - tak jak na Mickiewicza, Berenta, Rydygiera, Jaracza - słyszy się powszechnie w nadodrzańskim grodzie.

A co się dzieje z rzeczownikiem manna? Odpowiada on gramatycz­nie takim wyrazom, jak panna, dziewanna, rynna, brytfanna, wanna czy marzanna, i - oczywiście - identycznie powinien być odmieniany:

manny, mannie, mannę, manną, (o) mannie - tak jak panny, pannie, pannę, panną, (o) pannie. Jedynie poprawne gramatycznie są więc zda­nia: nie ma kaszy manny, przyglądam się kaszy mannie, lubię kaszę mannę, zachwycam się kaszą manną, marzę o kaszy mannie. Tym­czasem coraz więcej osób, a słyszę to prawie codziennie przy poran­nych zakupach, odbiera połączenie kasza manna tak, jakby to był zwią­zek rzeczownika z przymiotnikiem typu kasza jęczmienna lub kasza gryczana. A skoro mamy kaszę jęczmienną i mówimy o koszy gryczanej, no to i musimy mieć kaszę manną i opowiadać o kaszy mannej.

Opisywanym tu dziś zjawiskom poświęcił przed laty bardzo cie­kawy artykuł gdański językoznawca prof. Bogusław Kreja. Sięgnij­my więc na koniec po przykłady z jego pracy. Oto kotlet pozarski -„kotlet mielony z mięsa mieszanego cielęcego i wieprzowego" - to był pierwotnie kotlet Pozarskiego lub kotlet d la Pozarski (prof. Kre­ja łączy go z postacią Dmitrija M. Pozarskiego, bojara rosyjskiego, który w roku 1612 na czele pospolitego ruszenia wyparł wojska pol­skie z Moskwy; jeden z telewidzów z Warszawy zwrócił uwagę, że re­alniejszy wydaje się tu związek z Edwardem Pożerskim, żyjącym w latach 1875-1964, lekarzem, fizjologiem żywienia i gastrono­mem, autorem licznych książek kucharskich).

Wyrażenie przypkowska zupa cebulowa utworzono od nazwiska Tadeusza Przypkowskiego, a nazwę Kolegium Nowodworskie - od na­zwiska Bartłomieja Nowodworskiego. Profesor Kreja zetknął się też z połączeniem czcionka półtawska - od nazwiska Adama Półtawskiego (1881-1952), twórcy pierwszej oryginalnej polskiej czcionki.

Warto dodać, że i Adam Mickiewicz posłużył się wyrażeniem trembeckie rymy, nawiązującym do nazwiska Stanisława Trembec­kiego. W wydanych zaś w roku 1925 „Wspomnieniach" J. U. Niemojowskiego (1803-1871) czytamy: „Raczyński zamierzał następnie swoim kosztem wyłożyć smołowcem trotuary w Poznańskiem, które chciał nazwać raczynskimi".Z kolei Stanisław Dygat w „Jezio­rze Bodeńskim" napisał: „Gdy na zakończenie mówię: - Polskiej prawdy nie zmoże ani pruska buta, ani żadne inne zło na świecie. Za­wsze na wierzch wypłynie - to przecie naprawdę mocno w to wierzę, może tyle, że prościej, nie w takich konopnickich słowach", igra­jąc morfologicznie z nazwiskiem Marii Konopnickiej.

A my zetknęliśmy się już w tej książce z sądami grydzewskimi (od nazwiska Grydzewski), ze słonimskq kawiarnią (od nazwiska Słonimski) i z jabłońskq nuda. (od nazwiska Jabłoński) - żartobliwy­mi tworami z „Dzienników" Stefana Kisielewskiego.

„Tam czarnuszka Mołdawianka winogrona słodkie rwie"

Tak brzmiały słowa popularnego przeboju lat pięćdziesiątych. A my - pod koniec XX wieku - zaczynamy coraz częściej przeżywać poprawnościowe rozterki związane z nazwą geograficzną Mołdawia. Oto bowiem w środkach masowego przekazu - wraz z wybiciem się na niepodległość tego kraju, położonego między Prutem a Dniestrem - pojawiła się forma Mołdowa. Jak słyszę, także w pracach na­ukowych zmienia się Mołdawię na Mołdowę. Gdyby nowe określenie miało się utrwalić, należałoby też zmienić Mołdawianina, Mołdawiankę i przymiotnik mołdawski na wyrazy Mołdowianin, Mołdowianka, mołdawski. Czy warto jednak to robić?

Ustalenie Komisji Kultury Języka Komitetu Językoznawstwa PAN, do którego i ja należę od paru lat, jest jednoznaczne: „Uwa­żamy, że w polskich gazetach, czasopismach, radiu i telewizji lepiej używać nazw tradycyjnych, tzn. Kirgizja, Mołdawia, Turkmenia, i tra­dycyjnie utworzonych od nich przymiotników, tzn. kirgiski, mołdaw­ski, turkmeński".

Większość z nas ma ogromny szacunek i zrozumienie dla nie­podległościowych dążeń Mołdawian, ale doprawdy nie musi się to wiązać z koniecznością wprowadzania nowej, bliższej ich językowi nazwy (rumuńska Moldova) do polskiego obiegu. Na tej zasadzie Rumunia musiałaby przekształcić się u nas w Romanie, a Polonia w Mołdawii - w Polskę.

Już 60 lat temu pisał prof. Witold Doroszewski: „Jak dany na­ród nazywają jego sąsiedzi lub w ogóle inne narody, rozstrzyga nie ten naród, tylko właśnie ci inni. Niemcy sami siebie nazywają Deut-sche, my ich Niemcami, Francuzi - Allemands, Anglicy - Germans, Włosi - Tedeschi, Litwini - Yokiecziai. Polskę Węgrzy nazywają Len-gyorszag, a Litwini - Lenkija, my państwo węgierskie - Węgrami, a nie jak sami Węgrzy - Magyarorszag. Ani Polacy, ani Niemcy, ani Rosjanie, ani Węgrzy nie zgłaszają pretensji do któregokolwiek z in­nych narodów o to, jak ten naród ma ich nazywać. Tak samo nie jest rzeczą stosowną narzucanie z zewnątrz nowych nazw na miejsce tych, których użycie ugruntowała u nas kilkusetletnia tradycja".

I na koniec mądra myśl Henryka Dudy - młodego językoznaw­cy lubelskiego: „Wyrazy pospolite i nazwy własne są dziedzictwem przeszłości, język - jest zwierciadłem kultury. Kraje i narody, z któ­rymi Polacy od stuleci utrzymują kontakty, mają w polszczyźnie sta­re, dawno dostosowane do naszego systemu językowego nazwy. Jed­ną z takich nazw jest Mołdawia. Używając jej, chcąc nie chcąc, przywołujemy przeszłość. Mołdawianie mogą być dumni, że historia ich ojczyzny nie zaczyna się pod koniec XX wieku, że Mołdawia nie pojawiła się jak deus ex machina na mapie Europy. Śladem, kru­chym i ulotnym, a przez to zasługującym na ochronę, jest właśnie polska nazwa tego kraju. Dodajmy przy okazji, że ta ostatnia uwa­ga odnosi się i do nazw miejscowych. Dziedzictwem przeszłości, śla­dem intensywnych kontaktów polsko-moldawskich są np. takie pol­skie postacie nazw, jak Kiszyniów (mołd. Chisinau), Bendery (mołd. Biendier} czy Bielce (mołd. Bielcy)".

Estetyka i wygoda w gramatyce

Kiedy mówię o obecności czynnika estetycznego w poczyna­niach językowych, lubię się powoływać na przykłady związane z tworzeniem mianownika liczby mnogiej od rzeczowników inży­nier i pedagog. Od obu tych wyrazów można urobić wariantywne postacie pluralne: inżynierzy lub inżynierowie, pedagodzy lub peda­gogowie. A przecież w pierwszym wypadku lepiej wybrać brzmie­nie inżynierowie, by uniknąć „szumiącej" zbitki ż-rz formy inży­nierzy, w drugim zaś - na odwrót - warto sięgnąć po wariant peda­godzy, omijając w ten sposób niezbyt fortunne fonetycznie podwo­jenie sylabowe go - go.

Myślę, że podobne mechanizmy estetyczne działają przy urabia­niu nazw mieszkańców poszczególnych miejscowości. Oczywiście, do tego słowotwórczego zabiegu wykorzystujemy najczęściej przyrostek -anin, miękczący poprzedzającą go spółgłoskę: Wrocław - wrocławia­nin, Wałbrzych - wałbrzyszanin, Chorzów - chorzowianin, Bytom - by-tomianin, Gdańsk - gdańszczanin, Tarnów - tamowianin, Zielona Góra - zielonogórzanin itp.

Funkcję przyrostkowego wariantu, dzięki któremu dana nazwa mieszkańca nabiera odcienia potoczności, pełni sufiks -ak. Wyczu­wamy więc wszyscy, że np. warszawiak czy krakowiak brzmią mniej oficjalnie niż warszawianin i krakowianin.

Zauważmy jednak, że urobiony od Poznania przyrostkiem -ak, powszechnie używany rzeczownik poznaniak tegoż potocznego odcienia jest właściwie zupełnie pozbawiony, choć tak go ciągle oceniają słowniki, rejestrujące na pierwszym, oficjalnym miejscu formację poznanianin - zupełnie nieobecną w powszechnym obie­gu. Jeśli przypomnimy sobie, że starzy mieszkańcy nadwarciańskie­go grodu określali siebie mianem poznańczyków, nie pozostanie nam nic innego, jak stwierdzić, iż z jakiegoś powodu sufiks -anin niechętnie był dołączany do podstawy słowotwórczej Poznań. Jaki to był powód? Estetyczny: ponieważ nazwa miasta ma w wygłosić -an, monotonnie brzmi poznanianin - ze zbitką głoskową an - ań.

Słuchacze telewizyjnego programu Profesor Miodek odpowiada dostarczyli mi dwa bardzo cenne przykłady, potwierdzające estetycz­ną interpretację wariantywności przyrostków -anin i -ak. Oto dolno­śląski Lubań. W słownikach poprawnej polszczyzny oficjalną nazwą mieszkańca tej miejscowości jest postać lubanianin. Więc, jak mnie poinformowano, używa jej jedna z tamtejszych gazet. Druga nato­miast posługuje się formą lubaniak, bo tak mówią prawie wszyscy mieszkańcy grodu nad Kwisą, co potwierdził sam burmistrz (mój dawny student!). Bo też i lubaniak jest ładniejszy fonetycznie niż lu­banianin -zań- ań.

W kolejnym programie telewizyjnym miałem telefon w sprawie mieszkańca Torunia. I znów oficjalne wydawnictwa przytaczają tyl­ko postać torunianin - z podwojonym ń. Ale, jak mi powiedział te­lewidz, w grodzie Kopernika słyszy się formę toruńczyk. Znaleźć ją także można w tamtejszej prasie (por. też dość popularne nazwisko Toruńczyk). Czy to nie przykład kolejnej ucieczki od brzmieniowe­go dubletu głoskowego?

Układa się to wszystko w znamienną serię: ponieważ Poznań, Lubań, Toruń kończą się spółgłoską -ń, nazwy mieszkańców tych miast tworzy się raczej przyrostkami, w których nie ma ń: poznań-czyk, poznaniak, lubaniak, toruńczyk.

Myślę, że i w Lubinie lubinianie zmagają się z lubiniakami, tak jak w Będzinie - będzinianie z będziniakami!

A teraz - o zabiegach słowotwórczych, których celem jest omi­nięcie wymian głoskowych w nazwie mieszkańca, a więc dążność do większej wygody w poczynaniach gramatycznych. Oto Busko Zdrój. Wygłosowe -sk tej nazwy musi być wymienione przed przyrostkiem -anin na -szcz-: buszczanin - jak gdańszczanin od Gdańska czy mińsz-czanin od Mińska (w „Słowniku poprawnej polszczyzny" pod red. Doroszewskiego i Kurkowskiej znajduje się postać busczanin). Jak mieszkańcy Buska i okolic uciekają od tego morfonologicznego pro­cesu?

Ułatwiają sobie językowy żywot, wstawiając między podstawę słowotwórczą i przyrostek cząstkę łączącą -ów-, nie wymagającą wy­miany poprzedzającej ją spółgłoski. Powstają formy buskowianin, bu-skowianka, buskowianie (druga z nich stała się też nazwą firmową wo­dy mineralnej). Jestem pewien, że staną się one kiedyś wyłączne.

Z podobnym zjawiskiem spotkać się można w Brzegu nad Odrą. Choć w słownikach figuruje postać brzeżanin, mieszkańcy tego za­bytkowego grodu wolą brzmienie brzegowianin - także z cząstką -ów- poprzedzającą sufiks -anin i nie wymagającą wymiany g na ź. „Brzeżanin niech oznacza mieszkańca kresowych Brzeżan" - mówią, nie bez racji, mieszkańcy nadodrzańskiego Brzegu.

Tendencję do utrzymania w derywacie niezmienionej postaci brzmieniowej podstawy słowotwórczej można też obserwować w przymiotnikach od nazw miejscowych: oto np. z tradycyjnymi for­mami wronecki, lipieński (od nazw Wronki, Lipno) zaczynają rywali­zować konstrukcje wronkowski, lipnowski - bez wymiany k na c i n na n.

Kiedy zaś myślę o odejściu w językową przeszłość panieńskiego przyrostka -anka, to również dostrzegam przyczynę morfonologiczną tego procesu (oprócz względu psychologicznego - niechęci do ujawniania swego stanu matrymonialnego). Czyż obowiązujące kiedyś brzmie­nia typu Drzażdżanka, Dyrdzianka, Mitrężanka, Laszczanka (od Drzazga, Dyrda, Mitręga, Laska), jakże fonetycznie nieporęczne i odkształcone w stosunku do form podstawowych, mogły dalej funkcjonować w co­dziennym obiegu językowym? - Musiały przegrać z prostszymi i komu-nikatywniejszymi postaciami (pani) Drzazga, Dyrda, Mitręga, Laska.

Puszcza Niepołomska czy Niepołomicka

W wydrukowanym w jednym z czasopism naukowych wspomnie­niu o prof. Romanie Stopie (1895-1995), wybitnym znawcy języków afrykańskich, znalazłem zdanie: „Urodził się 8 sierpnia 1895 r. w Woli Batorskiej, wsi położonej na północny zachód od Bochni, w pobliżu Pusz­czy Niepołomickiej". Zacytowany w tym samym artykule frag­ment życiorysu prof. Stopy, przez niego napisany, zawiera natomiast takie wypowiedzenie: ,Ja, pastuszek z łąk pod Puszczą Niepołom-skq". Mamy tu więc dwie postacie przymiotnikowe odnoszące się do rzeczownika Puszcza, a wywiedzione od nazwy miejscowej Niepołomi­ce: Niepołomicka i Niepołomska. Za którą z nich się opowiedzieć?

Dylemat: Puszcza Niepołomska czy Niepołomicka to typowy przy­kład konfliktu między tradycją a współczesną motywacją słowo­twórczą. Ta druga każe się opowiedzieć za formą Niepołomicka, brzmieniowo nawiązującą do całej podstawy słowotwórczej Niepoło­mice. Dziś jest ona prawie wyłączna. Na starych mapach jednak -zgodnie z silnie ugruntowaną tradycją, której przejawem jest i wy­powiedź prof. Stopy - widniała starsza i przez wieki wyłączna po­stać Niepołomska. A dlaczego?

Proszę sobie uświadomić i zapamiętać, że przymiotniki od nazw miejscowych były kiedyś tworzone nie od całych podstaw słowo­twórczych, lecz od ich części rdzennych. I tak np. dzisiejsze ziemie kościerzyńska i nurzecka (bo Kościerzyna i Nurzec) to były kiedyś -jak przymiotnik niepołomski oparty na rdzeniu Niepołom - ziemie kościerska i nurska (rdzenie: Kościerz; Nurz-).

Od Miechowic - obecnie części Bytomia - ludzie tworzą przy­miotnik miechowicki, ksiądz Norbert Bończyk jednak, z tychże Mie­chowic pochodzący, napisał w XIX wieku piękny poemat autobio­graficzny zatytułowany Stary kościół miechowski. Mój ojciec, tworząc przymiotniki od nazw Dobieszowice czy Ożarowice (z jego ro­dzinnych stron), zawsze się posłuży postaciami dobieszowski, ożarowski (a nie dobieszowicki, ożarowicki), tak jak starzy mieszkańcy Proszo-wic przywiązani są do brzmienia proszowski, a nie proszowicki.

Zresztą - mamy i Kalwarię Zebrzydowską (choć Zebrzydowice), a moje rodzinne miasto, nawiązujące w swej nazwie do starszych Tarnowie, to też nie Góry Tamowickie, lecz Tarnowskie Góry.

Od nazwy miejscowej Lublin tworzymy przymiotnik lubelski, do którego - jak widać - także nie weszła cała postać nazwy podstawo­wej, lecz tylko jej cząstka rdzenna - staropolskie imię Lub(e)l.

Puszcza Niepołomska przegrała z Niepołomickq. Uszanujmy jed­nak przyzwyczajenia tych starszych osób, które do dziś używają pierwotnego brzmienia.

Sucha, Susz - suski

Kiedy ze swymi studentami rozbieram na cząstki morfologiczne takie wyrazy, jak boski, ryski, praski czy zuryski, utworzone od pod­staw Bóg, Ryga, Praga, Zurych, uświadamiam im, że kreskę oddzie­lającą temat słowotwórczy od przyrostka należy przeprowadzić przez środek litery s, głoska s bowiem kryje w sobie i końcową zmiękczoną spółgłoskę tematu, i pierwszą spółgłoskę przyrostka -sfci. Historycznymi miękkimi odpowiednikami g i ch są w polszczyźnie ż i sz, a zatem pierwotne postacie przymiotnikowe od Bóg, Ryga, Praga i Zurych to bożski, ryżski, prażski i zuryszski. Na skutek upodobnienia ż i sz do s doszło do opisanej wyżej morfologicznej kumulacji i powstania uproszczonych form fonetyczno-pisownia-nych boski, ryski, praski, zuryski.

Do tej serii należy dołączyć dziesiątki przymiotników typu wał­brzyski (od Wałbrzych), karabaski (od Karabach) czy kołobrzeski (od Kołobrzeg).

Teraz już łatwiej będzie zrozumieć, dlaczego od nazwy Sucfta two­rzy się od stuleci przymiotnik suski (por. też dość częste nazwisko Su-ski), intrygujący tak wielu rodaków. Zapewniam ich, że z brzmieniem tym ludność okolic tej miejscowości jest tak zżyta, jak - dajmy na to - mieszkańcy Leszna, Niska czy Sącza z postaciami leszczyński, niżań­ski, sądecki, utworzonymi przed wiekami od pierwotnych podstaw Leszczno, Niżsko, Sądecz.

Powtórne uświadomienie sobie polskiej wymiany głoskowej ch : sz (suchy - susza, głuchy - głuszec, mucha - musze, Gadocha - Ga-dosze) rzecz całą wyjaśnia: od podstawy słowotwórczej Sucha po­wstała pierwotna postać suszski, a dzięki uproszczeniu grupy spół­głoskowej - identycznemu jak w przymiotnikach boski, praski, ryski czy zuryski - utrwaliło się ostatecznie brzmienie suski.

Z pozycji historyczno językowej warto go zawsze bronić. Z punktu widzenia współczesnego ma ono tę niedogodność, że może wywoły­wać wątpliwości co do postaci nazwy podstawowej. To dlatego wielu Polaków w wypadku nazwy Susz (woj. olsztyńskie) decyduje się na no­wą formę, a mianowicie suszański. Już prawie 50 lat temu pisał na ten temat prof. Witold Doroszewski: „Z dwóch form - suski, suszański -pierwsza jest prawidłowsza. Można, rozwiązując trudność w sposób nie najlepszy, bo przez ominięcie, i popadając w pewien konflikt z ry­gorystycznie pojmowaną tradycją, pozostawić nazwę miasta Susz bez zmiany, na przykład gdy się adresuje list: Iława, powiat Susz. Wyrazi­stość, prostota i celowość są to zalety, wobec których przesadne skrupuły gramatyczne, zresztą nie przez wszystkich gramatyków uznawa­ne w tym wypadku za poważne, powinny ustąpić na plan drugi".

A przecież jednak „Praktyczny słownik poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego z roku 1995 zaleca jako wyłączną postać suski - i przy haśle Sucha, i przy haśle Susz.

Ciechocinek i Poniec

Ustalanie etymologii (z gr. etymon - „prawda, istota, znaczenie" + logos - „słowo, nauka"), czyli pochodzenia wyrazów, to pasjonujące zajęcie umysłowe. Wiedzie ono jednak często na manowce, zwłaszcza gdy komentarz naukowy brzmi sucho i obco, skojarzenie natomiast badanej formy z popularnymi, swojskimi słowami wyda­je się oczywiste i treściowo uzasadnione, działając przy tym na wy­obraźnię. Sandomierz np. pochodzący od imienia osobowego Sędomir, dziś praktycznie nieznanego, mniej pociąga niż plastyczna etymologia ludowa, wiążąca tę nazwę z „Sanem domierzającym do Wisły", tak jak Częstochowa - „osada Czestocha (późn. Częstocha)" - jest mniej atrakcyjna od popularnego uzasadnienia: „Częstocho­wa, bo wieża klasztoru często się chowa" pątnikom podążającym na Jasną Górę. Nikt też nie odbierze dzieciom legendy o Warsie i Sawie, chociaż Warszawa ma zupełnie inną etymologię: pochodzi od Warsza, czyli skrócenia-zdrobnienia imienia Warcisław (ono z kolei jest północnopolskim wariantem Wrocisława, od którego pochodzi Wrocław).

Piszę o tym wszystkim, bo niedawno, słuchając w radiu cieka­wego programu o Ciechocinku, zetknąłem się z kolejnym przykła­dem ludowej etymologii, szukającej zrozumiałej dla współczesnych motywacji słowotwórczej. Według niej Ciechocinek zawdzięcza swą postać nazewniczą jakiemuś „cichemu odcinkowi". A jaka jest prawda naukowa o nim?

Pierwotne brzmienie naszej formy to Ciechocino (1466 Czecho-czino). Ponieważ jednak w pobliżu, nad Drwęcą, leży starszy Ciechocin, w wieku XIV też występujący pod postacią Ciechocino, dla od­różnienia od XVI stulecia zaczęto się posługiwać wersją z przyrost­kiem -ek, czyli Ciechocinek. Zarówno zaś Ciechocin, jak i Ciechocinek wywodzą się od dawnego imienia osobowego Ciechota. Są to nazwy dzierżawcze oznaczające „własność Ciechoty".

Nazwą dzierżawczą jest też Poniec (miasto w woj. leszczyńskim), etymologicznie znaczący tyle co „gród Poniata". Jest to twór uro­biony archaicznym przyrostkiem -j (połączenie t + j musiało się u zachodnich Słowian przekształcić w c, por. np. prasłowiańska sve-tja - polska świeca). Imię zaś Poniat - według mego śp. Profesora Stanisława Rosponda - kryje w sobie człon -niat, który należy koja­rzyć z czasownikiem niecić i rzeczownikiem podnieta (staropolska podniata). Od tegoż imienia wywodzą się także nazwa miejscowa Poniatowa i nazwisko Poniatowski.

Wracając zaś do Ponieca koło Leszna, chciałbym dodać, że ta na­zwa tak jest w tamtych stronach odmieniana: do Ponieca, Poniecem, w Poniecu. Poinformowała mnie o tym miła wrocławianka, stamtąd pochodząca, która wysłuchała w radiu rozmowy ze mną na temat tychże form. Nie ukrywam, że powiedziałem wtedy o naturalniej-szym dla mnie deklinowaniu Pońca, Pońcem, w Pońcu (jak w nazwi­skach typu Michalec, Kowalec, Pawelec). Zarówno w świetle powyż­szego wywodu etymologicznego (-ec nie jest przyrostkiem!), jak i ze względu na szacunek dla siły miejscowej tradycji w tej chwili cał­kowicie się opowiadam za postaciami Ponieca, Poniecem, w Poniecu.

Piaski - do Płask -piasecki

Jakie formacje przymiotnikowe urabiamy dziś od rzeczownika piasek? Współczesne słowniki rejestrują tylko formę piaskowy (doły piaskowe, ziemia piaskowa, burza piaskowa, gleby piaskowe, rośliny pia­skowe, zegar piaskowy, piaskowy kolor, babka piaskowa).

„Słownik języka polskiego" Maurycego Orgelbranda z roku 1861 przytacza także postać piaseczny (zegarek piaseczny, wał piaseczny). Kojarzymy ją, oczywiście, z nazwą miejscową Piaseczno. Jest też ona w „Podręcznym słowniku dawnej polszczyzny" Stefana Reczka („Skarby piaseczne" - „Biblia królowej Zofii" z roku 1455, piaseczny zegarek - „klepsydra").

Popularne nazwisko Piasecki, niewątpliwie związane etymolo­gicznie z piaskiem, uświadamia nam, że i taka postać przymiotniko­wa była w dawnej polszczyźnie możliwa. Potwierdzeniem tego są odpowiednie fragmenty fascynującej książki Agaty Tuszyńskiej „Singer. Pejzaże pamięci" (Gdańsk 1994). Autorka wspomina w niej miejscowość Piaski i pisze: „Ulica Mogiłkowa była ostatnią drogą piaseckich Żydów", „We wrześniu 1942 roku większość Ży­dów z getta piaseckiego wyprowadzono w kolumnie do Trawnik". Widzimy zatem, jak utrwalony w danej okolicy był zwyczaj tworze­nia od nazwy miejscowej Piaski przymiotnika piasecki.

I jeszcze jedna forma gramatyczna z przytoczonych fragmentów jest bardzo pouczająca: do Trawnik. To dopełniacz nazwy miejscowej Trawniki. Nie urobiono go za pomocą końcówki -ów (do Trawni­ków), która utożsamiłaby brzmieniowo nazwę własną z wyrazem po­spolitym (Trawników - jak trawników), lecz pozostawiono w tym przypadku czysty temat fleksyjny (Trawnik), różnicując w ten sposób odmianę nazwy i wyrazu pospolitego.

Tak samo zresztą deklinowane są Piaski: „Mieszkał we wsi Giełczew koło Pias k", „Max i Marta Bahnwitz z Płask do swojej córki" (postać Piasków zderzałaby się z dopełniaczem liczby mnogiej wyra­zu pospolitego: piaski - piasków).

Obie te formy - Trawnik i Piask - dopisujemy do ciągu (do, 2) Ma­czek, Gołąbek, Lasek (a nie: Maczków, Gołąbków, Lasków). W ten spo­sób raz jeszcze uświadomiliśmy sobie, jak silna jest tendencja do ucieczki przed homonimią fleksyjną - jednakowością brzmień nazw miejscowych i wyrazów pospolitych.

O nazwach miejscowych kulturowych

Nazwy miejscowe zrośnięte etymologicznie z dziełami rąk ludz­kich, z instytucjami oraz wytworami kultury społecznej i duchowej określa się mianem nazw kulturowych. Wśród nich zaś można wy­różnić nazwy kultowe (religijne i pamiątkowe), instytucjonalne i wy­twórcze.

Nazwy kulturowe-kultowe przechowują w sobie ślady kultu religij­nego oraz upamiętniają ważne zdarzenia historyczne. W Polsce jest ich mało, co w wypadku nazw religijnych należy tłumaczyć stosunkowo późnym przyjęciem chrześcijaństwa i jeszcze późniejszym jego ugrun­towaniem się na naszym terytorium. Takie jednak nazwy, jak Boża Gó­ra, Boże, Boży Dar, Góra Kalwaria, Kalwaria, Kalwaria Pacławska, Kalwa­ria Zebrzydowska, Krzyż, Świętokrzyż, Święty Krzyż, Paradyz, Góra s'w. Ja­na, Góra św. Małgorzaty, Góra św. Anny, Święta Anna, Święta Katarzyna, Święta Lipka, Świętomarz, Trójca czy Wszechświęte, choć - podkreślmy raz jeszcze, nieliczne w stosunku do nazw tego rodzaju na Zachodzie Europy - świadczą o silnym związku Polski z kulturą chrześcijańską.

Pamiątkowe nazwy kultowe reprezentują u nas postacie związa­ne z prasłowiańskimi wyrazami pobeda - „zwycięstwo" i pobediti - „zwyciężyć", takie jak Pobiednia, Pobiednik, Pobiedno i Pobiedziska. Zachowały one w ten sposób pamięć jakichś zwycięskich walk.

Ogromną liczebnie grupę stanowią natomiast .aazioyJkytetfwwe instytucjonalne, związane z instytucjami oraz innymi wytworami kultury duchowej i społecznej.

Na czoło wysuwają się tu zdecydowanie Wole, występujące samo­dzielnie, z przydawką określającą (Wola Łużańska, Wola Mysłowska, Wola Ósowińska, Wola Wiązowa, Wola Zadybska, Wola Życka itp.) oraz w postaciach zdrobniałych Wólka i Wólka (też z przydawkami określa­jącymi, np. Wólka Lipowa czy Wólka Smolona). Źródła historyczne reje­strują około tysiąca pięciuset Wól, Wólek i Wolic. Pierwsze wiadomości o Wolach pochodzą z XTTT wieku, lecz ich powstawanie nabrało masowe­go charakteru dopiero w stuleciu XVI i przeciągnęło się w czasy nowo­żytne, nie tracąc wiele na intensywności. Wola oznacza czasowe uwol­nienie osadników zakładających nową osadę od czynszów i robocizny, jeśli była ona zastrzeżona dla pana wsi, albo często też i od dziesięciny kościelnej, choć nieraz duchowieństwo domagało się jej zaraz z pierw­szych plonów po wykarczowaniu lasu na rolę. To uwolnienie, które dziś w pracach historycznych określa się mianem wolnizny, zwano w doku­mentach lokacyjnych libertas - po polsku wola.

Nie było Wól na Śląsku. Ich tamtejszą odmianą są Lgoty i Ligo-ty (ten sam rdzeń co w wyrazach ulga, ulżyć), występujące też spo­radycznie - w zetknięciu z Wolami i Wólkami - w przyległych do Śląska obszarach Wielkopolski i Małopolski. Najgęstsze skupienie Lgot i Ligot widoczne jest na Opolszczyźnie (np. Ligota koło Namy­słowa i Niemodlina, Ligota Dolna i Górna koło Kluczborka i koło Strzelec Opolskich, Ligota Dobrodzieńska i Ligota Woźnicka koło Lu­blińca, Ligota Bialska koło Prudnika). Na Górnym Śląsku jest ich już stosunkowo niewiele (por. Ligota - dziś dzielnica Katowic), a na Dolnym Śląsku są zjawiskiem wyjątkowym (Ligota Piękna koło Trzebnicy).

Obecność Lgot i Ligot tylko w południowo-zachodniej części polskiego terytorium językowego nasuwa przypuszczenie, czy przy­padkiem ten fakt nie wypływa z bliskości czeskiego obszaru, na którym Lhota należy do najczęściej się pojawiających nazw (jest ich tam około trzystu). Językoznawcy i historycy stwierdzają jed­nak niezależność śląskich i czeskich nazw. Są one tylko wynikiem tej samej w dwu pokrewnych i sąsiednich językach tendencji, któ­rej zasięg w jednym z nich obejmuje całe i niewielkie terytorium, a w drugim tylko jego część, co świadczy o ściślejszym powiązaniu tych dwu obszarów.

Nową, nieznaną do XVI wieku odmianą znaczeniową Wól i Lgot//Ligot są Swobody (około dwudziestu) - oznaczające nowo za­łożoną osadę, swobodną również od podatków na lat kilkanaście.

Zamkniętą grupę wśród nazw instytucjonalnych tworzą takie formy, jak Środa, Środka, Piątek, Piątki, Sobota, Sobótka, Sobótki, Sobocisko. Wszystkie one pokazują, w który dzień tygodnia w danej miejscowości odbywały się targi (okazuje się, że najczęściej w so­boty!).

Dawne zaś miejsca targowe oznaczają takie nazwy, jak Nowy Targ, Targowa Górka, Targowica, Targowiska, Targowisko, Targowisz-cze, Targówek, Targówka, Wilczy Targ.

Wiele w Polsce nazw o postaci Ujazd. Noszą je miejscowości po­wstałe na obszarze, któremu zakreślono granice przez objazd, w chwili kiedy obdarowany obejmował darowiznę (mutacje słowo­twórcze Ujazdu to Objazd, Objazda, Ujazdek, Ujazdowo, Ujazdów, Ujazdówek, Ujeździec).

Z Ujazdem etymologicznie spokrewniona jest Ochodza - ozna­czająca mniejszy obszar ziemi, któremu zakreślono granice przez obejście w chwili obejmowania darowizny.

Do nazw instytucjonalnych trzeba wreszcie zaliczyć także Po-świątne i Poświętne - oznaczające dawną posiadłość kościelną, grunt, nadanie, fundusz kościelny. Częściej niż miejscowościom nadawano nazwy tego rodzaju rolom czy łąkom należącym do ko­ścioła. Produktywność ich w stosunku do miejscowości była jednak również niemała i przeciągnęła się po czasy nowsze.

Najbardziej otwarta, zawsze gotowa na przyjęcie form związa­nych ze stale się rozwijającą kulturą materialną człowieka jest gru­pa nazw wytwórczych. Zacznijmy ich przegląd od takich postaci, roz­mieszczonych w zachodniej części polskiego terytorium językowego, jak Cerekiew, Polska Cerekiew, Cerekwica, Cerkiew, Cerkowizna, Podcer-kowizna i Nowa Cerekwia. Powstały one we wczesnym średniowieczu, kiedy wyrazy pospolite cerkiew i kościół były synonimami oznaczają­cymi bądź zgromadzenie wiernych, bądź samą świątynię. W ciągu XVI wieku, w epoce intensywnego już obcowania żywiołu polskiego z ruskim, obydwa znaczenia odnoszące się do cerkwi wyszły z użycia, ustąpiwszy trzeciemu - „świątyni obrządku wschodniego".

W tym samym kręgu znaczeniowym pozostają, oczywiście, takie nazwy, jak Kościół, Biały Kościół, Czerwony Kościół, Wysoki Kościół, Kościelec, Kościelisko czy Kościeliska. Wśród nich największą produktyw­nością odznaczała się forma Kościelec - pierwotne zdrobnienie od ko­ścioła, zachowane zresztą w tej funkcji w staroczeskim. W naszym na­zewnictwie mieszała się ona często z postacią starszą - Kościół, a na­stępnie ją wypierała.

Dwór oznaczał „dom właściciela majątku ziemskiego, mieszka­nie dziedzica", dworzec - „gmach, porządniejszy wiejski dom". W Polsce mamy Dworzec, Dworzyska, Nowy Dworek, Nowy Dwór, Sta­ry Dworek i Stary Dwór.

Wybitną cechą ustroju słowiańskiego były grody, stanowiące schronienie dla osiadłej ludności. U nas miasto wcześnie zajęło miejsce grodu, w toponomastyce jednak przeważa typ oparty na starej formie gród: Grodna, Grodno, Grodziec, Grodzień, Grodzisk, Grodziszcze, Grodzkie, Gródek, Nowogród, Nowogard, Podegrodzie, Podgrodzie, Starogard, Stargard, Wyszogród. Nazywają się tak miej­scowości, gdzie był albo jeszcze się znajduje obronny wał, za­mknięty, mniej lub bardziej obszerny, poza którym w pewnej do­bie naszych dziejów ludność okoliczna szukała schronienia w cza­sie napadów nieprzyjaciela. Grodzisko oznacza drobniejszą, mniej­szą twierdzę obronną, usypaną z ziemi w kształcie niewielkiego kwadratu lub równoległoboku (mianem grodziska określa się tak­że ruinę grodu albo osady obronnej), gród zaś jest warownią ob­szerną, do której urządzenia trzeba było więcej pracy. W celu od­parcia nieprzyjaciół i zapewnienia bezpieczeństwa plemiona sło­wiańskie skupiały się także w obronnych grodkach - siedzibach naczelników rodzin lub pokoleń, a następnie władców udzielnych. Grodzcem natomiast nazywano osadę przy grodzie założoną, rów­nież ogrodzoną i oddzieloną w celu zabezpieczenia od napadów nieprzyjaciela.

W porównaniu z nazwami wywodzącymi się od wyrazu gród for­my oparte na nowszym mieście są nieliczne: Dobre Miasto, Miasteczko, Miasteczkowicze, Miastko, Nowe Miasto, Stare Miasto.

Wyszło z użycia - niegdyś powszechne w całej zachodniej Słowiańszczyżnie - siodło w znaczeniu „wieś". Ocalałe w nazwach miej­scowych, znaczyło już „siedzibę, domostwo" (stąd osiedlić się to tyle co „zamieszkać, zbudować"). Najpopularniejsze derywaty nazewnicze od siodła to Siedlce i Sielce, rzadsze - Siedlisko, Siedliska oraz Siedliszcze.

W stosunku do nich nazwy z głównym trzonem Mes stój ą w chro­nologicznej opozycji. Większość z nich powstała dopiero w drugiej połowie XVII wieku. Zdecydowanie dominują bardzo rozpowszech­nione w polskiej toponomastyce nazwy Nowa Wieś i Stara Wieś. Spo­tkać również można twory z innymi przydawkami, pochodzącymi od pierwotnych nazw danych wsi (np. WieśBielawska, WieśSobocka, Wieś Złoczewska) bądź będącymi pewnymi jakościowymi określeniami (np. Mała Wieś czy Biała Wieś).

Do najstarszych nazw wytwórczych należą formy związane ze słowem osiek, znaczącym tyle co „zasieka, warownia leśna, utworzo­na z nagromadzonych i pospajanych pni drzewnych". Był to zwykły środek obrony, stosowany w dawnej Polsce do strzeżenia granic, brodów rzecznych, dróg wiodących przez puszczę. Przy takich wa­rowniach musiała mieszkać ludność zobowiązana do ich pilnowania i naprawy. Wymieńmy tu takie postacie nazewnicze, jak sam Osiek, a także Osieck, Osiecz, Osiecza, Osieczek, Osieczka, Osieczna, Osieczno, Osiecznica, Osieczyzna, Wodzek (ta ostatnia wywodzi się bezpośred­nio z wymowy ludowej wosiek).

Nazwy typu Poręba noszą miejscowości powstałe przez wyrąb w lesie. Ich zdecydowana większość występuje na terenie historycz­nej Małopolski. Są to formy stosunkowo młode, zakładane po XVI wieku: Porqbka, Porąbki, Poręba, Porębiska, Porębka, Poręby.

Osady zakładano również na miejscach rozmyślnie wypalonych w lesie przez człowieka. Ich nazwy zbudowane są na pierwotnym pniu zzar: Żarki, Żary, Żdżarki, Żdżary (w dwóch pierwszych for­mach uległ on uproszczeniu, w następnych - wzmocnieniu artykulacyjnemu).

Takie z kolei nazwy, jak Łazy, Łazki, Łazisko i Łaziska, noszą miej­scowości powstałe na łazach - pierwotnych przejściach, ścieżkach po­przecinanych przez gęstwinę puszczy, które mogły gdzieniegdzie na­trafiać na golizny naturalne, zdatne do uprawy. Są to postacie stosunkowo młode. Nawet w szesnastowiecznych materiałach źródłowych występują one rzadko.

Bardzo wiele polskich nazw wytwórczych wywodzi się od wyra­zu most: Most, Mosty, Mostki, Mościska. Są one szczególnie produk­tywne w nowszych czasach, co wynika z ciągłej aktywności człowie­ka w zakresie usprawniania stosunków komunikacyjnych.

Niniejszy szkic, poświęcony nazwom kulturowym, nie rości so­bie pretensji do ogarnięcia wszystkich ich typów. Pokazuje jednak wystarczająco, że ta grupa nazewnicza jest wyjątkowo ważna i frekwencyjnie bogata.

Typy nazw dzierżawczych

Dociekliwy użytkownik języka polskiego może odbierać jako dziwny przejaw niekonsekwencji gramatycznej różnice w odmianie takich par nazw miejscowych, jak na przykład Wrocław -Janów czy Radom - Lublin. Skoro w pierwszej z nich na końcu obu form jest wargowo-zębowa spółgłoska -w, to dlaczego Wrocław ma w przypad­kach zależnych postacie Wrocławia, Wrocławiowi, Wrocławiem, we Wrocławiu, a Janów - Janowa, Janowowi, Janowem, w Janowie? W drugiej parze mamy wygłosowe spółgłoski nosowe -m i -n. I znów może dziwić odmienne deklinowanie: Radomia, Radomiowi, Rado­miem, w Radomiu - ale Lublina, Lublinowi, Lublinem, w Lublinie.

Tylko uświadomienie sobie historycznych procesów językowych pozwala na racjonalne wytłumaczenie takich, a nie innych faktów fleksyjnych. W tym zaś wypadku odkryjemy trzy typy strukturalne tzw. nazw dzierżawczych, utworzonych od imion osobowych i okre­ślających pierwotną przynależność danych miejscowości do osób--nosicieli tychże imion.

Zacząć trzeba od stwierdzenia, że wszystkie one są historyczny­mi przymiotnikami, nazewniczo określającymi gród czy osadę. Nie po raz pierwszy przychodzi mi z pomocą dydaktyczną śp. Babcia, a ściślej mówiąc - jej intrygujące mnie w dzieciństwie wyrażenia typu talerz Janków (ilu Janków?! - pytałem zawsze), czyli talerz Jankowy, Janka - jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Moja Babcia posługiwała się jeszcze starą postacią przymiotnika - tzw. rzeczownikową (bo taki przymiotnik odmieniał się jak rzeczownik), tą, którą odkrywa­my na przykład w tytule translatorskiego dzieła Jana Kochanow­skiego Psałterz Dawidów. Proszę sobie teraz uświadomić iden­tyczność formalną połączeń rzeczownika z przymiotnikiem typu gród Janów, czyli „gród Janowy, Jana". Z czasem - po odrzuceniu członu utożsamiającego gród czy osada - przymiotnikowy człon od­różniający (tu:Janóio) stawał się tworem samodzielnym, funkcjonu­jącym jak rzeczownik.

Najstarsze nazwy dzierżawcze utworzono jednak za pomocą przyrostka -j (w czasach prasłowiańskich po owym -j występował jeszcze tzw. jer, czyli półsamogłoska). Były więc na przykład imiona Wrocisław i jego skrócona wersja Wrocław, Radom, Bytom, Oświę­cim, Poznań, Przemysł, Sędomir czy Pakost, odmieniane według wzo­ru rzeczowników twardotematowych: Wrocława - Wrocławowi, Ra-doma - Radomowi, Bytoma - Bytomowi, Oświecima - Oświęcimowi, Poznana - Poznaniowi, Przemyśla - Przemysłowi, Sędomira - Sędomirowi, Pakosta - Pokostowi. Grody Wrocława, Radoma, Bytoma itd. -to były grody Wroctawj, Radomj, Bytom], Oświęcim], Poznanj, Prze­mysł], Sędomir], Pokost] (przypominam, że to były przymiotniki -tak jak opisany wyżej Janów). Przyrostek -] nie zachował się do cza­sów piśmiennych, pozostawił jednak swój ślad, miękcząc poprze­dzające go spółgłoski: Wrocław', Radom', Bytom', Oświęcim', Poznań, Przemyśl, Sandomierz, Pakość.

W wypadku takich nazw, jak Poznań, Przemyśl czy Pakość, miękki charakter ich wygłosów jest do dziś oczywisty. Do wieku XVIII był on też oczywisty w nazwach kończących się spółgłoskami wargowymi, bo i one wymawiano z miękkim wygłosem: Wrocław', Radom', Bytom', Oświęcim' (taką samą miękką artykulację wygło-sową miały zresztą i takie wyrazy pospolite, jak na przykład karp', gołąb', jastrząb'). Mniej więcej od XVIII stulecia zaczęto wygłoso­we spółgłoski wargowe wymawiać twardo: Wrocław, Radom, Bytom, Oświęcim (także: karp, gołąb, jastrząb). Jedynym śladem ich dawnej miękkości są postacie przypadków zależnych - z miękkim tematem fleksyjnym: Wrocławia, Wrocławiowi, Radomia, Radomiowi, Byto­mia, Bytomiowi, Oświęcimia, Oświęcimiowi (karpia, gołębia, jastrzę­bia).

Nazwy utworzone przyrostkiem -ów były zawsze odmieniane według paradygmatu twardotematowego: Janów -Janowa -Janowo-wi, Miłków - Miłkowa - Miłkowowi, Sędzimirów - Sędzimirowa - Sę-dzimirowowi itp.

Twory rodzaju żeńskiego z dzierżawczym przyrostkiem -owa deklinujemy dziś albo rzeczownikowo (Częstochowa - Często­chowy - w Częstochowie, Włoszczowa - Włoszczowa - we Wieszczowie - jak dziewczyna - dziewczyny - o dziewczynie), albo przymiotniko­wo (Kolbuszowa - Kolbuszowej, Limanowa - Limanowej - jak zdrowa - zdrowej).

Formacje rodzaju nijakiego z przyrostkiem -owo charaktery­styczne są dla Wielkopolski i dla Polski północnej (Janikowo, Miłkowo, Janowo). Na tych obszarach podtrzymywane są również stare formy z przyrostkami -ew, -ewa, -ewo po spółgłoskach miękkich (np. Pleszew, Biniew, Mikołajewo).

Został nam do omówienia ostatni typ nazw dzierżawczych - tych, które zostały utworzone za pomocą przyrostka -in. Były więc imiona Lubel, Lubią, Luba, Koszęta, Sulęta, Bart, Będą, miejscowości zaś od tych imion urobione - pierwotne przymiotniki, przypomnę raz jesz­cze - to Lublin, Lubin, Koszęcin, Sulęcin, Barcin, Będzin. Nazwy te od­mieniane były zawsze według twardotematowego wzorca: Lublina -Lublinowi, Koszęcina - Koszęcinowi itp., co wcale nie znaczy, że ludzie nie mieszają typów deklinacyjnych. Wystarczy tu przywołać choćby Będzin i Lubin - nazwy przez bardzo wielu rodaków traktowane jako rzeczowniki miękkotematowe Będzin, Lubin i tak odmieniane: do Będzinia, do Lubinia, w Będzinie w Lubiniu. Takie postacie gramatycz­ne nie mają jednak żadnego uzasadnienia historycznego.

Z Katowic do Cieszyna, Skoczowa, Pierśćca i Pszczyny

Jeden z odczytowych szlaków po ziemi śląskiej zawiódł mnie kiedyś z Katowic do Cieszyna, Skoczowa, Pierśćca i Pszczyny. Ja­kie jest pochodzenie nazw tych miejscowości?

Nie ma jednomyślności co do etymologii Katowic. Jedni uznają je za twór patronimiczny (odojcowski) związany z imieniem-przezwiskiem Kat (Katowicy, późn. Katowice - „potomkowie, ludzie Kata"), inni - opowiadając się za pierwotnym brzmieniem Katowi­ce - wywodzą je od kątów, czyli „lichych, ubogich chat zagrodników leśnych". Zwolennicy Katowic - pierwotnych Katowic - powołu­ją się przy tym na zapis z ą z protokołu wizytacyjnego krakowskie­go, sporządzonego jednak przez proboszcza Ślązaka w Bogucicach:

„Ad parochiam pertinent villae Boguczyce, Zalezie et nova villa Katowice" (do parafii należą wsie Bogucice, Zależę i nowa wieś Ka­towice).

Cieszyn był grodem znajdującym się w zasięgu terytorialnym plemienia Golęszyców, wymienionych u Geografa Bawarskiego w IX wieku (Golensici). Pierwsza wzmianka źródłowa - już o grodzie kasztelańskim - pochodzi z „Bulli wrocławskiej" z roku 1155: Tescin (dwuznak sc = sz). Od XIII stulecia mnożą się przekazy źródłowe, które niezmiennie potwierdzają formę Cieszyn, tj. „gród przynależ­ny do Cieszy (skrót-zdrobnienie od Ciechoslawa)": Tessin 1223, Te-schen 1225, Thesin 1228.

Warto jeszcze dodać, że i w Meklemburgii był Cieszyn (1230 Tes­sin). Mamy też identyczną nazwę dzierżawczą w Wielkopolsce.

Skoczów, położony nad Wisłą u podnóża Beskidu Śląskiego, stał się miastem w roku 1327 (Zchotschow). Etymologia ludowa wiąże Skoczów ze skokiem: dzisiejsze miasto założono na jeden skok niżej od dawnego, zapadniętego. Inne podanie mówi, że to tutaj Wanda miała skoczyć do Wisły. Tymczasem jest to najprawdopodobniej na­zwa dzierżawcza od nazwiska Skocz (por. nazwy miejscowe Skoczko­wa, Skoczyce). Nie jest też wykluczona etymologia od wyrazu pospo­litego skok - „spadek wody, grobla". Przecież miasto leży nad Wisłą (por. Skoki w Wielkopolsce, położone między jeziorami).

Tuż koło Skoczowa leży Pierściec z kościołem pod wezwaniem św. Mikołaja i słynącą łaskami figurą dobrego biskupa z Bari, opi­saną przez Zofię Kossak-Szczucką w pięknej „Legendzie o św. Mi­kołaju z Pierśćca" z roku 1938 (pisarka mieszkała w pobliskich Gór­kach Wielkich). Nazwę Pierściec nosi w Polsce tylko ta jedna podbeskidzka miejscowość, a jej brzmienie nawiązuje do staropolskiego słowa piersć oznaczającego „garść ziemi, gleby, próchnicy", „proch, pył" („Łajna pierściq przykryjesz" - czytamy w „Biblii królowej Zofii" z roku 1455). Ta niewątpliwie bardzo stara nazwa, jak już po­wiedziałem - jedyna na polskim obszarze językowym, etymologicz­nie związana jest z takimi postaciami, jak Pierzchnica, Pierzchną, Pierzchnia, Pierzchną. Te ostatnie formy kontynuują zwykle pier­wotne brzmienia Pierśnica, Piersna czy Piersno, bo też i oprócz rdze­nia pierść funkcjonował oboczny do niego pierzch (por. pierszyć -„prószyć", pierzchnąć- „chropowacieć").

I wreszcie Pszczyna - na pozór zupełnie nieprzejrzysta znacze­niowo, więc i niełatwa do analizy etymologicznej. Trudności te szybko jednak znikają, gdy sobie uświadomimy, że nazwa miasta pochodzi od nazwy rzeki Pszczyny - dziś dla odróżnienia zwanej Pszczynkq (tak jak nazwy miejscowe Wisła, Wiślica, Oława, Słupsk czy Puck są nawiązaniem do nazw rzek - Wisły, Oławy, Słupi, Puty). Rzeka zaś zwała się kiedyś Piszczyna, a jeszcze wcześniej - Biszczy-na, tj. „rzeka błyszcząca się". O obecności w nazwie pierwotnego l świadczą zarówno niemiecka postać Pless, jak i bardzo bogata do­kumentacja historyczna: Plisschyr - zamiast Plisschyn 1302, Plessina 1326, Pischina 1407, Blasczina 1444. Jak zatem widać, pomimo nieuchronnie zniekształconych zapisów (jakież spiętrzenie spół­głoskowe w połączeniach błszcz - piszczl) wszędzie się ujawnia pierwotne l.

Mogilno i okolice

Serię spotkań autorskich miałem też kiedyś w Mogilnie i w je­go okolicach. Zaciekawił mnie szczególnie nazewniczy pejzaż od­wiedzanych miejscowości. Ileż w nim gramatycznych skamielin!

Zacznijmy od Mogilna, w którym w roku 1065 król Bolesław Śmiały ufundował kościół i klasztor i osadził w nim benedyktynów tynieckich. Nazwa miasta, położonego w pagórkowatej okolicy na Wysoczyźnie Gnieźnieńskiej, musi być kojarzona z wyrazem mogi­ła, a ściślej - z jego pierwotnym znaczeniem „naturalny pagórek, wzniesienie" (dopiero później mogiła stała się określeniem sztucz­nie usypanego kopca na miejscu czyjegoś pochówku).

Nocowałem w oddalonych o parę kilometrów Bielicach, te zaś trzeba wiązać z nazewniczym pniem biel - „bagno, błoto, mokradło" (por. Bielany, Bielawa, Bielawy, Bieliny).

Najsilniej poczułem się związany z tamtejszym regionem w Kołodziejewie. A dlaczego? Otóż w języku staropolskim kontynuowana by­ła odziedziczona z prasłowiańszczyzny prawidłowość: po spółgłosce twardej musiała następować samogłoska o, po zmiękczonej zaś i po j - samogłoska e. Z czasem jednak - pod wyrównującym wpływem formacji z samogłoską o - zaczęły się cofać formacje z poprawnym pierwotnym e (typu Wiśniewski, Olszewski, Tomaszewice) i pojawiły się wtórne postacie (Wiśniewski, Olszowski, Tomaszowice). Dziś traktuje­my je, oczywiście, jako twory absolutnie równorzędne. Warto jednak wiedzieć (a wspominaliśmy już o tym w rozdziale o typach nazw dzierżawczych), że najdłużej utrzymano pierwotne e w Wielkopolsce. To w jej okolicach mamy dlatego najwięcej nazw miejscowych z przyrostkami -ew, -ewo po spółgłoskach zmiękczonych - typu Ple­szew, Biniew czy właśnie Kołodziejewo, podczas gdy w Małopolsce są Płaszów, Biniów, Kołodziejów.

Gdyby Trzemeszno, kolejny punkt mego odczytowego objazdu, było miastem młodszym, z pewnością nazywałoby się Czeremeszno. Że jego początki sięgają jednak X wieku (bo już wtedy była tu pu­stelnia założona przez św. Wojciecha, pochowanego w tamtejszym kościele w roku 997 i dopiero później przeniesionego do Gniezna), to i nazwa związana jest z pierwotnym brzmieniem czrzemcha (przejście czrz w trz jest typowe). Nazwa tej rośliny i takie pierwot­ne formy, jak czrześnia, czrzop, dopiero później przekształciły się pod wpływem języka ukraińskiego w postacie czeremcha, czereśnia, czerep.

Nad Notecią leży Pakość. Też już wiemy z rozdziału o nazwach dzierżawczych, że jak wszystkie bardzo stare nazwy i ta została utworzona przyrostkiem -;' od imienia osobowego Pokost, to zaś jest skróceniem formy podstawowej Pakosław (prasłowiańskie pak -„silny") - tak jak np. Radost od Radosław.

Z Pakości pojechałem do gościnnego Barcina, czyli „grodu Bar-ty" (tu mamy przyrostek dzierżawczy -in), Barta zaś - tak jak Bart czy Bartosz - to skrócona wersja aramejskiego imienia odojcow-skiego Bartłomiej (Bar-Tholomai - „syn Tolmy" lub „syn oracza").

W miejscowości Janikowo leżącej nad Jeziorem Pakoskim znów sobie uświadomiłem jej wielkopolsko-północnopolski charakter (w Małopolsce byłby to Janików), a poza tym - niezwykłą produk­tywność form urabianych od najpopularniejszego imienia Jan. Jed­ną z nich bylJanik - podstawa słowotwórcza Janikowa (por. inne de­rywaty: Janas, Janus, Janiec, Joniec, Janota, Janek, Jonek, Janusz, Ja-nuch, Janich).

I wreszcie bardzo stare kujawskie Strzelno, które odwiedziłem w ostatnim dniu. Jest ono (jak i dolnośląski Strzelin) najprawdopo­dobniej związane etymologicznie z prasłowiańską bazą strel, tkwią­cą np. w wyrazie przestrzeń, a oznaczającą rozległą równinę, szero­kie pole. Przyrostek -no był typowym formantem topograficznym.

Toruń

W czasie wieczoru autorskiego, jaki miałem przed paroma laty w Toruniu, powiedziałem, że wizyta w grodzie Kopernika jest dla mnie szczególnie miła, bo nie jest wykluczone podobieństwo ety­mologiczne nazw miejscowych - tegoż Torunia i moich rodzinnych Tarnowskich Gór.

Te ostatnie wzięły swą postać od pobliskich i dużo starszych Tarnowie (w Górach natomiast zachowane jest jedno z ich dawnych znaczeń, a mianowicie „kopalnie, wzniesienia po usypiskach", stąd - górnik). Tamowice z kolei - tak jak Tarnów, Tarnowa, Tarnówka czy Tamowa - pochodzą od wyrazu pospolitego tarnina.

Jaki może mieć ona związek z Toruniem? - spytają Państwo. Tymczasem biskup warmiński Marcin Kromer (1512-1589), pisarz polsko-łaciński, historyk, autentyczny i wiarygodny interpretator nazewnictwa północnopolskiego, informował: „Gedeon, biskup płoc­ki, za zgodą kolegium kapłańskiego dodał Tarnów (Ta r no via}, któ­ry teraz jest Toruniem". Powtórzył to za nim jego tłumacz Sarnicki: „Toruń, przez nich założony, ongiś Tarnowem zwany był".

Tę interpretację uznaje się za najprawdopodobniejszą, zwłaszcza że typowe są zarówno zniemczenie Tamowa (czyli popularnej nazwy topograficznej; nad Wisłą nie brakowało przecież zarośli z tarniną!) na Thom, potem Thoron, Thorun, jak i repolonizacja z Thorun na To­ruń - z całkowitym przerwaniem więzi z pierwotnym Tarnowem.

Zresztą - historycy, którzy zwłaszcza w XIX wieku zajęli się przeszłością Torunia w związku z Mikołajem Kopernikiem tam uro­dzonym w roku 1473, też odkryli zapis Tamowa z lat 1222 i 1230. Do­piero po założeniu przez Krzyżaków miasta i zamku obronnego na pierwotnej osadzie pojawiły się zniemczone formy Toruń 1231, Tho­run 1233, Thoron 1241, Thorum 1248. Co bardzo jednak znamienne - żadnej z nich nie można wyprowadzić od jakiejś niemieckiej pod­stawy słowotwórczej!

Poza tym - pomimo osiedlenia się kupców z Westfalii, Flandrii, Śląska (miasto należące do Hanzy było bardzo atrakcyjne) -Toruń nie tracił polskiego charakteru, tym bardziej że ludność polska stale się w nim osiedlała. W pobliżu była nawet Polska Wieś (Polnisch Dorf), a w Toruniu - Polska Uliczka (Polnischgasse).

Sebastian Klonowic tak zaś pisał w swoim Flisie z roku 1598 o zamożności i wspaniałości Torunia: „A gdyć za szkutę (czyli statek rzeczny) w zad ucieka góry, oglądasz świetne jako płomień mury (ce­glane, czerwone mury, zachowane do dziś od strony Wisły, robiły wrażenie płomienia), miasto jak z rąbka wywinął osobne, na wszem ozdobne, Toruń budowny i bogaty w cnotę, tym szczyrych mieszczan oglądasz ochotę".

Dambon i Dębska Kuźnia

Kiedy wracam z Tarnowskich Gór do Wrocławia, przejeżdżam zawsze przez podopolską Dębską Kuźnię, po jednej zaś z takich po­dróży czekał na mnie list od pewnej opolanki z ulicy... Dambonia'. Obie formy wywiedzione od dębu zasługują na uwagę, bo są praw­dziwymi skamielinami językowymi.

Zacznijmy od przymiotnika dębski. W takiej postaci - obok Dęb-skiej Kuźni - znamy go już tylko z nazwiskowej formy Dębski (we wrocławskiej książce telefonicznej policzyłem 42 Dębskich i 4 Dembskich). Uświadamiamy sobie, że dziś derywat przymiotnikowy od dębu urabia się tylko za pomocą przyrostka -owy: las dębowy, dębowy stół, deska dębowa, dębowy liść, dębowa trumna (w tejże książ­ce telefonicznej jest jednak tylko jeden Dębowy i dwóch Dembo-wych) - tak jak od rzeczowników abecadło, biodro, metal, koniec, po­czątek, piasek, duch, krzyż czy Jan tworzymy tym sufiksem postacie abecadłowy, biodrowy, metalowy, końcowy, poczqtkowy, piaskowy, du­chowy, krzyżowy i Janowy. W dawnej polszczyźnie przymiotniki two­rzono głównie za pomocą przyrostków -ski i -ny: abecadiny, biedrzny, metalny, konieczny (stąd i nazwisko Konieczny - oznaczające kogoś, kto mieszkał na końcu osady, wsi), począteczny, piaseczny (por. na­zwę miejscową Piaseczno), piasecki (por. nazwisko Piasecki), duszny, duski (por. ulicę Świętoduską w Lublinie), krzyski (por. Góry Święto­krzyskie, kościół Świętokrzyski, ulicę Świętokrzyską), Jański (por. na­zwisko Jańsfci, noc świętojańską, ulicę Świętojańską).

Kariera przyrostka -owy zaczęta się dopiero w wieku XVIII. Przyczyną jego popularności jest przede wszystkim nagłosowa sa­mogłoska -o; dzięki której unika się trudnych do wymówienia zbi­tek spółgłoskowych (czyż np. staw biodrowy nie jest fonetycznie wygodniejszy od stawu biedrznegofl). Skład głoskowy tego przy­rostka pozwala ponadto na utrzymanie w przymiotniku tych sa­mych elementów, które tkwią w rzeczowniku: abecadło - abecadłowy (ł - ł), początek - początkowy (k - k), biodro - biodrowy (o-o, r-r).

Przejdźmy do nazwiska Damboń. Dołączmy je do takich postaci, jak Dambiec, Dambała, Dambal, Dambik, Dambich, a także Stanchły, Sandecki, Sankała, Mandrak, Mandrala, Panchyrz, Gambiec, Gamboń, Rampa, Kampka, Kampczyk, Gansiniec, Kandzia, Kandziora, Kandziela, (św.Jan) Kanty, Bambynek, Pandzioch, Pandza, Kansy, Nandza, Nandzik, Bandas, Wanglorz, Pampuch, Pankała, Panczek, Nancki (z wyjątkiem św. Jana Kantego i Sandeckiego spisałem je wszystkie z książki telefonicz­nej woj. katowickiego). Wyczuwamy, że są one fonetycznymi warianta­mi takich form, jak Dęboń, Dębieć, Dębała (Dąbała), Dębal (Dąbal), Dę-bik (Dąbik), Stęchły, Sądecki, Sękata, Mądrak, Mądrala, Pęcherz, Gębiec, Gęboń, Kępa, Kępka, Kępczyk, Gęsiniec, Kędzia, Kędziora, Kądzielą, (św. Jan z) Kęt, Bębenek, Pędzioch, Pędza, Kęsy, Nędza, Nędzik, Będas, Węglarz, Pępuch, Pękała, Pączek, Nęcki. By odsłonić ich archaiczny charakter, trzeba przedstawić historię samogłosek nosowych w naszym języku.

Polszczyzna odziedziczyła z epoki prasłowiańskiej dwa samo­głoskowe dźwięki nosowe: e nosowe i o nosowe. Ale że gdzieś do połowy XV wieku funkcjonowało w naszym języku zjawisko tzw. iloczasu, polegające na tym, że każda z samogłosek miała swą odmia­nę długo i krótko wymawianą, to i dwie samogłoski nosowe wystę­powały w wersjach długiej i krótkiej. Mieliśmy zatem dwie samo­głoski nosowe co do barwy (e nosowe i o nosowe) i cztery - co do dłu­gości trwania (długie i krótkie e nosowe oraz długie i krótkie o no­sowe).

Koło wieku XIV, w którym odróżniano jeszcze samogłoskowe dźwięki długie i krótkie, nasze dwie nosówki zlały się co do barwy w jeden dźwięk - nosowe a (mniej więcej takie, jakie mamy dziś w obcych z pochodzenia formach typu awans, fajans, pasjans - wy­mawianych właśnie z a nosowym). To wtedy pojawiają się zapisy od­dające ów dźwięk w postaci bądź przekreślonego o, bądź a z ogon­kiem. Kiedy prawa iloczasu przestały obowiązywać, długie a nosowe zaczęto wymawiać jak dzisiejsze o nosowe (mąż, wąwóz, wąski itp.), krótkie zaś a nosowe - jak dzisiejsze e nosowe (węch, męski). Litera ą jednak już pozostała i jest znakiem nosowego o.

A czy mamy jakieś ślady tego dawnego nosowego a? Słyszy się je w gwarach (głównie śląskich) w formach typu damb, kampa, ganś, kandzierzawy, pand (niech zapisy z -am; -an- będą tu odpowiedni­kiem a nosowego). Jak przysłowiowa skamielina tkwi też ono w po­staciach nazwiskowych - takich właśnie jak ów Damboń czy Dam­biec, Kampa, Kandzia, Pandzioch, (św. Jan) Kanty, Panchyrz itd.

Profesor Stanisław Rospond widział to dawne nosowe a także w nazwisku Nankier, które nosił XIV-wieczny biskup krakowski, a później wrocławski, rodem z Kamienia (dziś należącego do Piekar Śląskich), patron ulicy i placu, przy którym znajduje się polonisty­ka wrocławska. Według mego śp. Profesora byłby Nankier formą wy­wiedzioną od czasownika nękać - w XIV stuleciu wymawianego z rdzennym a nosowym - nankać (por. wyżej nazwisko Nancki).

Chicago - Don Kichot - Don Juan

Wymowa nazwy Chicago przez długie lata nie budziła wątpliwo­ści: słyszało się powszechnie fonetyczną postać Czikago, a rodacy opierali się na regule, zgodnie z którą angielskiemu ch odpowiada polskie cz (Chicago - Czikago - tak jak np. Chanie Chaplin - Czerly Czeplin, charleston - czerleston itp.).

Od kilkunastu lat coraz częściej dociera do naszych uszu brzmienie Szikago. Polecają je encyklopedie, wydawnictwa popraw­nościowe natomiast dopuszczają obie formy - Czikago i Szikago -bez przyznawania którejkolwiek z nich pierwszeństwa.

Skąd się wzięła postać z nagłosowym sz - tak dziś ekspansyw­na? Jest ona zgodna z oryginalną wymową amerykańską i z całą pewnością będzie się utrwalać. Czyżby Amerykanie nagłosowe ch artykułowali jako sz? - zapyta wielu nieufnych i zdziwionych. Odpo­wiadam: na zasadzie wyjątku rzeczywiście tak się fonetycznie za­chowują, pisownia Chicago bowiem to rezultat oddania za pomocą ortografii francuskiej brzmienia oryginalnej nazwy indiań­skiej, a francuskiemu dwuznakowi ch odpowiada dźwięk sz. Jest to fakt związany z historią Stanów Zjednoczonych, który znalazł odbi­cie w tradycji językowej.

Tymczasem my, Polacy, możemy wymawiać Chicago tak jak Amerykanie (czyli Szikago) lub używać tradycyjnego brzmienia Czi­kago. Nietrudno się domyślić, że osobiście bardziej jestem przyzwy­czajony do postaci Czikago i nią się posługuję, formie Szikago jed­nak przepowiadam coraz powszechniejsze funkcjonowanie. W mia­rę zacieśniania się kontaktów ze światem rośnie liczba słów wyma­wianych zgodnie z „oryginałem", a mówiąc jeszcze inaczej: coraz więcej wokół nas zapożyczeń akustycznych (typu Bitels - Bitelsi), a coraz mniej - graficznych (typu Bitles - Bitlesi).

Wraca też jak bumerang problem wymowy nazw własnych Don Kichot i Don Juan. Obie wywodzą się z języka hiszpańskiego, ale prze­jęte zostały przez polszczyznę za pośrednictwem francuskiego. Zgod­nie z hiszpańską oryginalną wymową powinny brzmieć: Don Kichote (pisownia hiszp. Don Quijote) oraz Don Chuan (pisownia hiszp. Don Juan). My jednak - tradycyjnie - pozostajemy na ogół wierni wymo­wie francuskiej: Don Kiszot (w pisowni franc. Don Quichotte, w pol­skiej odwzorowanej jako Don Kiszot) i Don Żuan (w pisowni Don Juan - zapis taki jak w ortografii hiszpańskiej jest przez Francuzów odczytywany inaczej, zgodnie z ich własnymi zasadami ortograficzno-fonetycznymi).

Postacie odpowiadające fonetyce hiszpańskiej - Don Kichote i Don Chuan - mogą się pojawiać jako oboczne tylko wtedy, gdy od­noszą się do bohaterów literackich. Jeśli mówimy o donkiszocie -„błędnym rycerzu, marzycielu", o donkiszoterii - „postawie życio­wej nacechowanej marzycielstwem, dziwactwie, maniactwie" czy o donżuanie - „uwodzicielu", jedynie obowiązujące są brzmienia z sz i ź.

Od balwierza do kufajki

Dlaczego pochodząca z rosyjskiego fufajka w języku większości rodaków przyjmuje brzmienie kufajka? - pytają mnie często telewi­dzowie.

Czy poprawny jest zapis Pelegrinus na wycieczkowym autoka­rze? - niepokoi się pewien wrocławianin, przywołujący słowo pere­grynacja i znaną z lekcji łaciny formę peregńnus - „zagraniczny, ob­cy, nie osiadły" - też z dwiema głoskami r.

Przedstawione tu rozterki poprawnościowe należy wiązać z bar­dzo ciekawym i spotykanym w wielu językach zjawiskiem tzw. dysymilacji fonetycznej, czyli rozpodobnienia jednakowo brzmiących głosek występujących w poszczególnych wyrazach. Oto np. przywie­zione w XVI wieku do Europy warzywo we Włoszech otrzymało na­zwę tartufo, tartufolio - z dwiema spółgłoskami t. Ale już na grun­cie niemieckim włoski wyraz przez rozpodobnienie pierwszego t zmienił się na kartofel - z k i t - i ta postać utrwaliła się w naszym języku.

Pierwotny biszkokt - od łac. bis + coctus „dwukrotnie gotowany" - to dzisiejszy biszkopt (k-k rozpodobnione na k - p).

Pierwotne dostatczanie, logicznie wywiedzione od rzeczownika dostatek (jeszcze Jan Kochanowski pisał o dostatczaniu zboża przez spichlerze), zostało zamienione na dostarczanie.

Zjawisko dysymilacji fonetycznej łatwo zauważymy, przypatru­jąc się takim parom wyrazowym, jak np. ludwisarz - niem. Rothgies-ser, folwark - niem. Yorwerk czy Małgorzata - Margarita (gr. marga-ńtes - „perła").

Z łac. rzeczownikiem barba „broda" związany jest średniołaciński barbańus - „cyrulik, golibroda". Do niego, oczywiście, nawiązu­je francuski barbier. Ale już w języku niemieckim obok zgodnej z oryginałem postaci Barbier występował Balbier - z rozpodobnioną parą głoskową ; - r. Nasi przodkowie przejęli od sąsiadów oba te brzmienia, ale ostatecznie utrwalił się balwierz (później wyparty przez fryzjera).

Nietrudno teraz zrozumieć, skąd się wzięły w polszczyźnie Pelegńnus i kufajka. Peregrynacja - dawn. „wędrówka, dłuższa podróż" („Donosiła, że znalazła po długiej a nadaremnej peregry­nacji wśród zepsutego świata człowieka znakomitego" - czytamy np. w Macosze Józefa Ignacego Kraszewskiego, powieści z podań XVIII w., napisanej w roku 1872; „Wtedy też poznał Maciej dokładnie prze­bieg peregrynacji Pomponiusa. Minąwszy Wiedeń i Kraków, kie­rował się on mianowicie na Ruś Czerwoną" - napisał Jan Piasecki w swej powieści o Mikołaju Koperniku pt. „Portret z konwalią") -to kontynuacja łac. peregrinatio „podróż". Z tym źródłosłowem po­wiązany jest, naturalnie, pielgrzym - bezpośrednio przejęty ze staro-górno-niemieckiego wyrazu Piligrim. Bo Germanie nie nawiązali do pierwotnej łacińskiej wersji peregrinus (tylko ją mamy w słowni­ku łacińsko-polskim), lecz do jej odmiany ludowej pelegrinus - już z rozpodobnioną parą l - r.

Więc choć i ja wolałbym na wycieczkowym autokarze napis Pe­regrinus, postaci Pelegrinus potępiać w czambuł nie mogę. Tak jak trudno się upominać o oryginalną fufajkę, skoro absolutna więk­szość Polaków posługuje się ku fajką -zkif.

Poznaliśmy tutaj ważne i ogólnojęzykowe zjawisko fonetyczne. Jego przeciwieństwem jest, łatwo się domyślić, asymilacja, czyli upodobnienie głosek. W żywej mowie spotykamy się z nim bez prze­rwy. Mówimy np. bapka, tfarz, tagże (upodobnienie dźwięcznych b, w do bezdźwięcznych k, t w wyrazach babka, twarz i bezdźwięczne­go k do dźwięcznego ź w wyrazie także); w romantyzmie, w kapita­lizmie (w romantyzmie, w kapitalizmie) - upodobnienie twardego z do miękkiego m; pambuk, szczasem (Pan Bóg, z czasem) - upodob­nienie przedniojęzykowego n do dwuwargowego b i przedniojęzykowego z do dziąsłowego cz. Upodobnienie pod względem dźwięcz­ności spowodowało także przekształcenie się pierwotnych postaci typu slecieć, sjeść, s jechać (spotykanych do dziś tylko w gwarach ślą­skich), snad, s nim w zlecieć, zjeść, zjechać, znad, z nim.

Podsumowujące zaś wypada stwierdzić, że dysymilacja i asymi­lacja fonetyczna tworzą jeszcze jedną parę zjawisk, które - na zasa­dzie dopełniania się przeciwieństw - służą w rozwoju języka pożą­danej funkcjonalnej równowadze.

Kryzys łaciny - wpływ angielszczyzny

Kilkanaście lat temu jeden z lektorów dziennika telewizyjnego, informujący o wykonaniu znanego „Requiem" W. A. Mozarta, fatal­nie tę łacińską formę odczytał - jako rekłem, podczas gdy jedynie poprawna wymowa to rekwijem (łac. requiem to biernik liczby poje­dynczej od requies - „odpoczynek"; por. incipit wezwania modlitew­nego Requiem aetemam dona ei, Domine\ - „odpoczynek wieczny racz mu dać, Panie!"; w Kościele katolickim requiem oznacza też śpiew i muzykę do mszy za zmarłych lub zestaw specjalnych mo­dlitw; także - rzadziej - mszę za zmarłych).

Wydawało mi się wtedy, że nieszczęsne rektem to wypadek przy pracy. Wierzyłem jeszcze w siłę tradycji języków klasycznych. By­łem naiwny, niestety... Od tamtego czasu podobnie odczytywane re­quiem usłyszałem kilkanaście razy - tak jak bez przerwy spotykam się z brzmieniami kłantum, kłosi czy kli pro kło. Myślę wtedy gorz­ko: ile jeszcze osób w Polsce requiem, ąuantum, quasi i qui pro quo traktuje jak słowa o przejrzystej etymologii („spoczynek", „pewna ilość", „jak gdyby", „jeden zamiast drugiego"), w którym połącze­nie qu trzeba odczytywać jak kw: rekwijem, kwantum, kwaz-i, kwi pro kwo?

Oderwaniu od łacińskich korzeni w ostatnich latach sprzyja an­gielszczyzna, o czym bardzo mądrze napisał w swym liście jeden z czytelników wrocławskich: „Ekspansja języka angielskiego do­prowadzić może do sytuacji, w której za kilka lat usłyszymy akuare-la, akuaforta, kuadrans, akuamaryna, akuarium, kuintal zamiast po­prawnych form akwarela, akwaforta, kwadrans, akwamaryna, akwa­rium, kwintal itp.".

To zmaganie się tradycji z nowymi obyczajami fonetycznymi ob­serwowaliśmy niedawno temu, gdy codziennie środki masowego przekazu przynosiły wiadomości o polskim statku Aquańus, zatrzy­manym przez Rosjan. Niektórzy lektorzy - i chwała im za to - nazwę statku odczytywali Akwańns, byli jednak i tacy, którzy wybierali wa­riant Akuańus, odrywając się w ten sposób od łacińskiego źródła wy­mowy (aqua, czyt. akwa - „woda", por. akwedukt, akwarium, akware­la, akwaforta, akwamaryna, akwen - od wieków w polszczyźnie z gru­pą głoskową kw\).

Korespondent zwraca też uwagę na coraz częstsze odchodzenie w mediach od tradycyjnej wymowy nazw takich państw, jak Rwanda, Gwatemala, Ekwador. Słyszymy: Ruanda (w wypadku tej nazwy także widzimy w piśmie), Guatemala (ostatnio w programach tele­wizyjnych poświęconych Andrzejowi Bobkowskiemu, który wiele lat spędził w tym kraju), Ekuador. Opowiadając się za dawnym ty­pem fonetycznym, czyli za połączeniami rw, gw, kw, uczciwie infor­muję, że w nowym „Praktycznym słowniku poprawnej polszczyzny nie tylko dla młodzieży" pod red. Andrzeja Markowskiego Ruanda traktowana jest jako równoprawny wariant Rwandy. Tylko Ruandę natomiast - o dziwo - rejestruje starszy o ponad dwadzieścia lat „Słownik poprawnej polszczyzny" pod red. Witolda Doroszewskiego i Haliny Kurkowskiej. Ten ostatni leksykon poleca też jednak wyłącznie tradycyjne brzmienia Gwatemala, Ekwador

Także utrwaloną tradycją wieków wymowę mają w polszczyźnie judaica („dokumenty, rękopisy, druki dotyczące Żydów"), Ta plural-na forma (pluralna, czyli liczby mnogiej) pochodzi z łaciny, a bezpo­średnio wywiedziona jest od przymiotnika iudaicus - „żydowski". Wymawia się ją u nas judaika - z naglosowym j - takim jak w serii słów typu Judea, judaista, judaizm, judeochrześcijanin czy Judasz.

Tymczasem usłyszałem niedawno z ust jednego z telewizyjnych komentatorów - w dodatku księdza, który na pewno uczył się w se­minarium łaciny - o „wystawie dżudaików" (z dź). Znalazł się więc kolejny Anglik z Kołomyi! - pomyślałem sarkastycznie.

O angielskim wymawianiu wyrazów mających odwieczną w pol­szczyźnie tradycję brzmieniową pisałem w ostatnich latach niejeden raz. Oto z Niemców Hindenburga i Speera (wym. Hindenburg, Szper) lektorzy telewizyjni robią Hajdenburga i Spira. Izaak i Beniamin to coraz częściej Ajzaak i Bendżamin (jak tak dalej pójdzie, wkrótce bę­dzie się mówiło o bendzaminku rodziny czy bendzaminku ekstraklasy piłkarskiej^.). W jednym z programów pojawiła się nawet Najki z Samotraki (chodzi, oczywiście, o grecką boginię zwycięstwa Nike). Prze­grywa też francuska wersja fonetyczna imaż, wypierana przez angiel­ski imidż (image - z łac. imago - „obraz, wizerunek jakiejś postaci, np. aktora, polityka, stworzony na podstawie jej działalności zawodo­wej i cech osobistych", „obraz, oblicze, charakter czegoś"), nad czym ubolewa znany wrocławski klinicysta profesor Adam Masztalerz.

„A w moim środowisku - pisze Profesor - nieraz słyszę angiel­ską wersję francuskiego przecież FDI (Federation Dentaire Intema-tionale) - czyli efdiaj. W ustach zaś spikera radiowego Port au Prin-ce (poprawna wymowa: port o pręs) - stolica Haiti założona przez Francuzów - brzmi port ał princ. Mam pełną wyrozumiałość dla przechodnia pytającego mnie we Wrocławiu o ulicę Dubojsa za­miast Dibua. Tak jednak mówiącego dziennikarza czy spikera uwa­żałbym za niedouczonego. I jakkolwiek Doroszewski usprawiedli­wiał nawet wymowę Churchii, bo nie każdy musi być poliglotą, nie miał zapewne na myśli tzw. inteligenta. A takim właśnie churchilem trąci mi to port ał princ czy usłyszane przed laty we wrocławskim ra­diu nazwiska Charlesa Gounoda wymawiane Gałnod (poprawnie:

Guno)". Profesor Masztalerz tak trafnie spointował (wariantywna pisownia: spuentował) cały swój wywód, że doprawdy nie wymaga on już żadnego mojego komentarza.

Standard - standardowy

Mniej więcej 30 lat temu mówił prof. Witold Doroszewski, że bez obcego wyrazu standard można by się było w ogóle obejść, uży­wając bądź rzeczownika wzorzec, bądź norma (standard życiowy też jest niepotrzebny, bo mamy stopę życiowa). Nie mielibyśmy wtedy problemu z pisownią przymiotnika: standardowy czy standartowy? -argumentował warszawski językoznawca.

Standard zadomowił się jednak w naszym języku i funkcjonuje przede wszystkim w znaczeniu „poziom czegoś ustalany według określonych norm, przeciętny typ czegoś, norma" („Standard ho­teli jest wciąż niski", „Takie sq europejskie standardy co do obec­ności religii w życiu publicznym", Jakie sq standardy moralności w naszym społeczeństwie?"). Słowo standard używane jest także ja­ko przymiotnik - w znaczeniu „będący standardem" („Samochód osobowy - wersja standard"). W muzyce natomiast standard to „popularny temat dżezowy, który staje się punktem wyjścia impro­wizacji" („Standard dżezowy", „grać popularne standardy").

Przy tej okazji warto powtórzyć, że nie ma w języku słów niepo­trzebnych, lecz są tylko formy nieznośnie nadużywane. Standard sam w sobie nie jest wyrazowym intruzem. Chodzi jedynie o to, by się nie tylko nim posługiwać w sytuacjach, gdy można powiedzieć o normie, wzorcu, modelu, stopie życiowej czy poziomie życia. Nie po raz pierwszy apeluję o wymienność, wariantywność form w po­szczególnych wypowiedziach!

Standard funkcjonuje w polszczyźnie od niedawna. Nie ma go jesz­cze w „Słowniku warszawskim" - w tomie z wyrazami na s- z roku 1915. Są tam formy bliskie brzmieniowo: sztandar i sztender. Pierwsza z nich jest ze standardem etymologicznie spokrewniona. Wraz z wyrazem nie­mieckim Standarte, włoskim standardo czy francuskim etendard wszystkie te formy łączą się z czasownikiem łacińskim extendere- „roz­wijać" (pierwotne zatem znaczenie sztandaru - chorągwi to „to, co jest rozwinięte"). Rzeczownik sztender albo sztendar ma charakter raczej gwarowy: jest to nazwa „słupa w ścianie domu lub w stodole", używa­na np. na Mazurach (jak pisze Doroszewski, na Mazowszu i Podlasiu odpowiada jej łątka bądź socha). Fonetyczną odmianę tej nazwy w po­staci standur cytuje „Słownik warszawski" w zdaniu z Reja: „Spróch­niały pień ani na standur pod przecieś, ani na łuczywo się nie przyda". Jest to germanizm: niemieckie Staender wiąże się z formami Stand, ste-hen, mającymi w rdzeniu grupę spółgłoskową st - tę samą, co w naszym stać czy łacińskim stare. Pod względem znaczeniowym standard - nor­ma pozostaje zaś ze sztandarem - chorągwią w związku chyba takim, że nastąpiło przesunięcie od znaczenia „chorągwi" - „znaku" - „godła" do znaczenia „wzoru": standaryzować to „umieszczać pod jednym go­dłem", czyli „sprowadzać do jednego modelu".

Wracając do postaci przymiotnikowej, trzeba powiedzieć, że warto się zdecydowanie opowiedzieć za wariantem standardowy - z d. Jest on uzasadniony morfologicznie, bo jego podstawą słowo­twórczą jest przecież standard. Ponieważ jednak absolutny wygłoś jest w polszczyźnie zawsze bezdźwięczny, standard wymawiany jest z t na końcu - standart - i tę głoskę ludzie przenoszą do przymiot­nika standartowy. „Przed wojną uczono nas, że tak właśnie należy mówić, a nie - jak obecnie - standardowy" - twierdzi w swym liście jeden z telewidzów.

Wydawnictwa poprawnościowe nie potępiają w czambuł posta­ci standartowy. Przyznają Państwo mimo wszystko, że skoro jedynie dopuszczalna jest pisownia rzeczownika standard (w przypadkach zależnych: standardu, standardem) -z d, to umotywowany morfolo­gicznie jest wyłącznie przymiotnik standardowy -tez z d-w mowie i w piśmie (jak ogród- ogrodowy czy sód - sodowy). I tę postać gorą­co polecam użytkownikom polszczyzny.

Elastyczność i stabilność

Gdybym mógł Państwu pokazywać wszystkie listy, jakie napły­wają do mej telewizyjnej „Ojczyzny polszczyzny", zobaczyliby Pań­stwo, że najżywszy oddźwięk wywołuje niezmiennie akcent. Gdyby zaś mój telefon mógł mówić, potwierdziłby tę obserwację; wystar­czy, że mniej lub bardziej znana osoba występująca w radiu czy te­lewizji niewłaściwie zaakcentuje daną formę, aparat dzwoni, a po­irytowany głos w słuchawce donosi mi o poprawnościowym prze­stępstwie.

Współczesne polskie zwyczaje akcentowania są zarazem dosko­nałą ilustracją jednej z podstawowych prawd o języku: w swej isto­cie jest on elastyczną stabilnością.

Znaczy to, że aby żyć, musi się nieustannie zmieniać, doskona­lić, nadążając za przekształcającą się rzeczywistością i usuwając ze swego systemu formy niewygodne. Zmiany te muszą jednak nastę­pować powoli, bo tylko taka wolna ewolucja jest gwarancją nieza­kłóconego toku międzyludzkiej komunikacji. Z tego dialektyczne­go napięcia między stabilnym i zmiennym charakterem języka wy­pływa jedność postawy rygorystycznej i liberalnej w polityce językowej. Znajduje ona całkowite potwierdzenie w ocenie zwyczajów akcentowania współczesnych Polaków.

Formułowana w aspekcie egalitarno-liberalno-przyszłościowym, będzie wyglądać następująco: Akcent w języku polskim był kiedyś swobodny i ruchomy (jak w czasach prasłowiańskich, jak do dziś np. w języku rosyjskim, jak - szczątkowo - w północnej kaszubszczyźnie), tzn. padał w różnych wyrazach na różne sylaby, a także prze­mieszczał się w obrębie odmienianych form. Z czasem zaczął jednak nieruchomieć. Najpierw usadowił się na pierwszej, inicjalnej sylabie wyrazów (mają taki akcent np. Czesi i Słowacy, u nas archaiczna gwa­ra podhalańska, także południowa kaszubszczyzna), by ostatecznie przenieść się na sylabę przedostatnią. I tenże akcent paroksytoniczny, czyli na sylabie przedostatniej (gr. paroksytonon), jest dziś typo­wym polskim przyciskiem wyrazowym. To zaś, co typowe, obejmuje swym zasięgiem wymykające się standardowości wyjątki.

Przestrzeganie wyjątków to jednak zawsze znak wyższej kultu­ry językowej, a zarazem wyższego formatu intelektualnego - po­wiem, upominając się o dopełniający wywód elitarno-zachowawczy. Przywołam w nim tradycyjną normę wzorcową, która nakazuje, by stawiać akcent na trzeciej sylabie od końca w takich formach obce­go pochodzenia, jak problematyka, fizyka, taktyka, informatyka, cy­bernetyka, praktyka, gimnastyka,'matematyka, gramatyka, muzyka, logika, a na ostatniej - w formach jury, expose, toumee.

Mówi też ona, że w rodzimych tworach typu wykonaliśmy, prze­czytaliśmy, zrobiliście, napisaliście również należy zaakcentować trzecią sylabę od końca (-na-, -ta-, -bi-, -są-).

Przytoczone tu formy czasu przeszłego powstały przez ściągnię­cie, połączenie dwóch odrębnych kiedyś postaci składających się na dawny czas przeszły złożony (wykonali jeśmy, przeczytali jeśmy, zrobi­li jeście, napisali jeście). Akcent padał w nich właśnie na -na-, -ta;

-bi-, -są- oraz na jeś- w drugiej formie składowej. Na pewnym etapie rozwoju polszczyzny połączenia te przekształciły się w syntetyczne postacie wykonaliśmy, przeczytaliśmy, zrobiliście, napisaliście, ale ak­cent podtrzymuje się tradycyjnie na -na-, -ta; -bi; -są: Tu kończy się wywód przypominający i tradycję, i obowiązującą normę wzorcową.

Zwłaszcza najmłodsze pokolenia Polaków nie podporządkowują się tym regułom, obejmując akcentem paroksytonicznym wszystkie formy wyrazowe funkcjonujące w polszczyźnie. I tak wśród zmagań tradycji ze współczesnością toczą się dalsze dzieje naszego języka.

Miniwykłady Leszka Kołakowskiego

Nakładem wydawnictwa Znak ukazała się niedawno fascynująca książka prof. Leszka Kołakowskiego zatytułowana „Mini wykłady o maxi sprawach" (taki zapis mamy na okładce). W tejże książce i w wielu gazetach ją prezentujących widzi się też zapis Mini-wykłady o maxi-sprawach. Oba te graficzne warianty - i z pisownią rozdzielną, i z łącznikiem - są niepoprawne. Zgodny z regułą ortograficzną byłby tytuł Miniwykłady o maksisprawach - z łączną pisownią miniwykłady, maksisprawy (jak Państwo widzą, w drugim wyrazie zdecydowałem się na przystosowane do polszczyzny połączenie ks zamiast obcego x).

Postacie miniwykład, maksisprawa przylegają graficznie do cią­gu typu antypowieść, antypropaganda, arcyleń, arcyłotr, ekstranowo-czesność, hiperpoprawność, kontruderzenie, minispódniczka, minire-portaż, pseudofilozof, supermężczyzna, ultradźwięk. I tylko cząstkę eks- wolno pisać z łącznikiem, np. eks-mqż, eks-minister itp., chociaż najnowszy „Słownik ortograficzny" PWN pod red. Edwarda Polańskiego słusznie dopuścił też podciągnięte do przedstawionej wyżej serii ortograficznej formy typu eksmqż, eksminister, eksposeł, eks-pierwszoligowiec - z pisownią łączną.

Tytuł książki Leszka Kołakowskiego jest odbiciem bardzo zna­miennej cechy współczesnego polskiego slowotwórstwa. Otóż trady­cyjnie elementy przyrostkowe wykorzystywano raczej w naszym ję­zyku do tworzenia rzeczowników i przymiotników (kot-ek, chłop-isko, mił-ość, szar-ak, gol-arka, pol-ny, metal-owy, chtop-ski), przedrostki zaś odznaczały się produktywnością przede wszystkim w słowotwórstwie czasowników (prze-pisać, wy-pisać, na-pisać, s-pisać, do-pisać, pod-pisać, roz-pisać, od-pisać- i podobnie z innymi czasownikami).

Tymczasem w ostatnim okresie coraz częściej tworzy się za pomo­cą przedrostków - i to prawie wyłącznie zapożyczonych - formacje rzeczownikowe i przymiotnikowe. Do przytoczonej wyżej serii rze­czownikowej (miniwykład, maksisprawa itd.) dołączmy przymiotniki: antyludowy, antyrobotniczy, arcyciekawy, arcydowcipny, ekstraeleganc-ki, hipergorliwy, prapolski, supermodny, ultranowoczesny itp.

Jako tradycyjne warianty wszystkich wymienionych tutaj for­macji funkcjonują związki wyrazowe typu krótki wykład, ważna sprawa, bardzo dowcipny, niezwykle (wyjątkowo) elegancki, bardzo nowoczesny. Nietrudno zauważyć, że są one zarówno słabiej nace­chowane emocjonalnie w porównaniu z konstrukcjami syntetyczny­mi, kondensującymi daną wypowiedź, jak i mniej wygodne, bo dłuższe. Obecność coraz popularniejszych formacji przedrostko­wych jest więc umotywowana funkcjonalnie. Dzięki nim zaczynają się również utrwalać pewne istotne różnice odcieni znaczeniowych. I tak np. anty- w połączeniu z podstawami rzeczowników wyraża za­przeczenie, przeciwieństwo tego, na co wskazuje podstawa (antypowieść to „utwór pozbawiony cech powieści, sprzeczny z jej reguła­mi"), przeciw- natomiast informuje o tym, że dany desygnat stano­wi przeciwwagę innego, zajmuje względem niego pozycję przeciw­stawną (przeciwciało, przeciwciężar, przeciwdowód).

I mógłbym zakończyć niniejszy rozdział podsumowaniem apro­bującym produktywność zapożyczonych przedrostków, gdyby nie jedno ale - natury stylistycznej. Otóż zafascynowanie tymi cząstka­mi słowotwórczymi grozi zubożeniem zasobu środków językowych, wykorzystywanych przez użytkowników polszczyzny. Jeśli ktoś za­cznie się posługiwać np. tylko formą mini; zapomni o jakże licz­nych i zróżnicowanych semantycznie wariantach mały, niepozorny, niewielki, drobny, nikły, krótki, niedługi. Znam takich ludzi, dla któ­rych wszystko, co dobre, jest zawsze super. A czyż nie trzeba nieraz sięgnąć po takie określenia, jak miły, mqdry, przystojny, elegancki, dowcipny, grzeczny, czarujący, wesoły, pogodny?. Bo czyż dojrzałość stylistyczna nie polega na umiejętności czerpania z bogatego, zróż­nicowanego złoża językowych możliwości?

Umowa na czas nieokreślony

Narzekanie na nieżyciowość reguły dotyczącej pisowni party­kuły przeczącej nie z imiesłowami przymiotnikowymi stało się już dla mnie czynnością potwornie nużącą. Codziennie odbieram kilka telefonów-pytań, jak to nie napisać z formami typu klasyfikowany, usprawiedliwiony, istniejący, wykorzystany, określony. Niezmiennie odpowiadam, że słownikowa zasada każe stosować pisownię łączną, gdy cecha wyrażana przez imiesłów ma charakter stały (np. wagon dla niepalących), a rozłączną, gdy owa cecha ma charakter chwilo­wy, doraźny (np. nie palący zajadali czekoladki; nie palący - bo tak w ogóle to oni palą, ale w tej chwili byli zajęci czymś innym). Doda­ję jednak, że tak względnie klarownych przykładów jest bardzo niewiele i dlatego trzeba tę pokrętną zasadę uprościć; skoro mamy do czynienia z imiesłowami przymiotnikowymi, to należy zalecić -jak w wypadku połączeń nie z przymiotnikami - pisownię łączną (nieistniejący, niepalący, niepromowany, nieklasyfikowany - jak nie­miły, niezły, nieatrakcyjny, niewielki itp.).

Taka upraszczająca reguła była już gotowa bardzo dawno temu, ale ostatecznie nie stała się normą. W efekcie rodacy ciągle się mę­czą, zderzając się z dodatkowymi utrudnieniami typu nieznany (w ogóle), ale nie znany (komuś). Często jest i tak, że słownik ortogra­ficzny - mimo opisanej wyżej oficjalnej wariantywności określanej stałością bądź doraźnością cechy wyrażonej przez imiesłów - zawiera jedno wskazanie: nie klasyfikowany, nie usprawiedliwiony. Dlaczego tylko tak? - pytam. Do czasu konferencji klasyfikacyjnej uczeń jest jeszcze nie klasyfikowany, ma ileś jeszcze nie usprawiedliwio­nych opuszczonych godzin, po konferencji jednak jest to już uczeń nieklasyfikowany (jego utrwalona cecha!), a godziny są nieusprawie­dliwione (nic się przecież w tym zakresie po decyzji rady pedagogicz­nej nie zmieni!).

Stałym problemem jest też pisownia partykuły nie z imiesło­wem określony. Stykamy się z nią na co dzień, bo do najpopularniej­szych połączeń wyrazowych należy umowa na czas nieokreślony. Po­lecam wszystkim taką właśnie pisownię łączną - i dlatego, że muszę być konsekwentny w głoszeniu potrzeby uproszczenia reguły, i dla­tego, że taką pisownię poleca na s. 345 tom II „Słownika języka pol­skiego" pod red. Mieczysława Szymczaka. W leksykonie tym czyta­my: nieokreślony - l. „nie dający się określić; nie ustalony, niewy­raźny, niejasny": nieokreślony lęk, osoba w nieokreślonym wieku, nie­określony kolor oczu, pies rasy nieokreślonej, nieokreślony kształt, zajmować nieokreślone stanowisko w dyskusji; 2. „taki, którego nie okre­ślono, nie oznaczono; nieograniczony": umowa na czas nieokreślony. Pisownię na czas nieokreślony, na nieokreślony przeciąg czasu, czyli „na czas nie dający się określić", znajdujemy także w „Słowniku frazeologicznym języka polskiego" Stanisława Skorupki. Niejasne jest natomiast wskazanie „Słownika ortograficznego" pod red. Szymczaka: nieokreślony (niejasny) - nie określony (przez kogoś). Jak do niej dostosować interpretacyjnie umowę?\ Dlaczego do parafra­zy znaczeniowej „niejasny" nie dodano „nie dający się określić"?

Jak słyszę, w drukach umowy o pracę spotyka się na ogół pisow­nię łączną nieokreślony, w kodeksach pracy - rozdzielną nie określo­ny. Nie wykluczam, że nieostre wskazanie „Słownika ortograficzne­go" pod red. Szymczaka, bardzo przecież popularnego, może być przyczyną tej niejednolitej pisowni.

I cała moja nadzieja w nowym „Słowniku ortograficznym" PWN pod red. Edwarda Polańskiego z roku 1996, któremu poświę­ciłem ciepłą recenzję w „Gazecie Wyborczej". Wprawdzie na s. 452 powtarza on za Szymczakiem: nieokreślony (niejasny) - nie określony (przez kogoś), ale za to na s. LXI mamy akapit o kapitalnym dla użyt­kowników języka znaczeniu: „Rozróżnianie subtelnych różnic w pełnieniu przez imiesłowy przymiotnikowe funkcji czasowniko­wej lub przymiotnikowej bywa trudne dla przeciętnego użytkowni­ka języka polskiego. Dlatego też w razie wątpliwości zaleca się pi­sownię łączną. Przemawia za nią przede wszystkim tendencja do adiektywizacji imiesłowów przymiotnikowych we współczesnym ję­zyku polskim. To zalecenie jest nowością wobec przepisów zawar­tych w dotychczas publikowanych słownikach ortograficznych". Jakże na tę nowość wszyscy czekaliśmy!

PS Już po złożeniu tej książki Rada Języka Polskiego zapropo­nowała tylko łączną pisownię nie z imiesłowami przymiotnikowymi.

Trudna pisownia cząstki by

Oto fragment powieści Johna Iryinga „Regulamin tłoczni win" w tłumaczeniu Jolanty Kozak: Ja bym se nigdy nie wziął takiej kobity - obruszył się ekonom. - A jak już, to bym jej nigdy nie rzucił, b oby m się bał". A teraz cytaty z „Szumowin" Isaaca B. Singera przełożonych przez Łukasza Nicpana: „Ma taka męża i bachory, sa­ma nigdzie się już ruszyć nie może, wiechy chciała, zęby i inni ta­plali się w błocie", „Pasy by ze mnie drzeć!", „Patrzyła za nim, po­trząsając głową i jakby posyłając mu dłonią pocałunek", „Może by tak pójść i popływać po Wiśle?", „Człowiek co sobie sam robi, tego by mu dziesięciu nieprzyjaciół uczynić nie mogło", „Nie chciała­by zostać w Rosji, chyba że zaprowadzono by nowy ład i lud otrzymałby prawdziwą wolność". Cóż w nich za mozaika pisow-nianych form z bym i by! - można zawołać. Jak się w tym wszystkim połapać?

By uporządkować obfity materiał przykładowy, zbierzmy w dwie oddzielne grupy formy z pisownią łączną i rozdzielną. Do pierwszej należą: bobym, wiechy, jakby, chciałaby, otrzymałaby, do drugiej: ja bym, to bym, pasy by, może by, tego by, zaprowadzono by.

A teraz skonfrontujmy ze sobą postacie chciałaby, otrzymałby -może by, zaprowadzono by. Tu reguła jest prosta: cząstkę by piszemy łącznie z osobowymi formami czasownika (chciałaby, otrzymałby -tak jak mógłby, zrobiłby, przyszedłby, skończyłby, przeczytałby), a od­dzielnie - z nieosobowymi (może by, zaprowadzono by - tak jak moż­na by, trzeba by, warto by, skończono by, wykryto by).

Osobnego omówienia wymaga zapis jakby ze zdania „...jak­by przesyłając mu dłonią pocałunek". Obowiązuje tutaj pisownia łączna, bo jakby tożsame jest funkcjonalnie z takimi formami, jak gdyby, jeśliby, jeżeliby, niby. Napiszemy jednak jak by to zrobić? czy jak by tu ustawić meble?, bo tutaj z kolei jak by =w jaki sposób by.

Pozostają do porównania postacie bobym, wiechy - ja bym, to bym, pasy by. Pisownię dwu pierwszych uzasadnia reguła nakazująca połączenie cząstki by ze wszystkimi spójnikami - bez względu na to, czy spójniki te istnieją tylko z partykułą by, czy również samodziel­nie: bobym, więcby - jak alboby, aleby, chociażby, choćby, chybaby, czy-liby, gdyby, jakoby, jednakby, jeśliby, leczby, niżby, ponieważby, skoroby, zanimby, zaśby.

A dlaczego napisano ja bym, to bym, pasy by? Bo oddzielamy cząstkę by od zaimków i rzeczowników: ja bym, to bym, pasy by - jak ty byś, tam by, tak by, ręką by (nie dotknął), samochodem byś (pojechał).

Kłopoty z ARCHIMEDESEM

Bardzo ciekawe problemy poruszył w swym liście jeden z wro­cławian. Oto Spółka Akcyjna ARCHIMEDES. Niektórzy, jak donosi Czytelnik, odmieniają w piśmie jej nazwę z apostrofem: ARCHIME­DES^, ARCHIMEDES'owi itd., uzasadniając takie postępowanie po­trzebą odróżnienia nazwy firmy od imienia wielkiego matematyka i fizyka starożytności.

Nie mają racji! Apostrof stosujemy tylko w następujących wy­padkach: gdy wyraz obcy kończy się literą -y, a końcówka polska jest właściwa przymiotnikom, np. Kennedy - Kennedy'ego - Kennedy'emu (ale Kennedym, Kennedych, żeby nie podwajać y); gdy kończy się e niemym (nie wymawianym), a uzupełnienie go polską końcówką rzeczownikową nie zmienia jego końcowej spółgłoski, np. college - col­lege^ - college'owi, Wilde - Wilde'a - Wilde'owi (wym. Łajld, Łajida, Łajidowi); gdy kończy się literą spółgłoskową nie wymawianą, a koń­cówka - jak w wypadku Kennedy'ego - ma charakter przymiotnikowy, np. Rabelais - Rabelais'go - Rabelais'mu - Rabelais'm (wym. Rabie -Rablego - Rablemu - Rablem); reguła użycia apostrofu dotyczy też imion i nazwisk francuskich zakończonych nie wymawianym -es, np. Jacąues, Combes, Descartes (wym. Żak, Komb, Dekart) -Jacques'a, Com-bes'a, Descartes'a (Żaka, Komba, Bękarta).

Jak widać, ani jednej z tych zasad nie da się podporządkować formy ARCHIMEDES. Kończy się ona wymawianym -es, a zatem apo­strof jest tutaj niewłaściwy. Jedynie dopuszczalne postacie to AR-CHIMEDESA, ARCHIMEDESOWI, ARCHIMEDESEM, W ARCHIMEDESIE.

Słusznie zauważa Korespondent, że jakoś nikomu nie przycho­dzi do głowy apostrof przy identycznej formalnie nazwie firmowej MERCEDES (z pochodzenia jest to imię żeńskie).

Potrzeba odróżnienia nazwy firmy od imienia jednego z najwy­bitniejszych ludzi starożytności jest jednak tak silna, że objawiła się w jeszcze jednym szczególe językowym: oto w okolicach Dwor­ca Świebodzkiego wisi tablica informacyjna z połączeniem wyra­zowym TEREN ARCHIMEDESU. Chociaż opowiadam się za natu­ralniej brzmiącą końcówką -a (a więc TERENEM ARCHIMEDESA), to jednak jest dla mnie zupełnie oczywisty mechanizm uciekania od niej. W zanadrzu mam kilkanaście przykładów identycznego odchodzenia od homonimii fleksyjnej. I tak przed paroma laty mieszkańcy Mielca donieśli mi, że chodzą do Dedalu i łkaru - do­mu towarowego (choć dobrze znają Dedala i łkara - postacie z mi­tologii greckiej). Z kolei my - we Wrocławiu - też raczej chodzimy na zakupy do Feniksu, bo znamy mitologicznego Feniksa, a miesz­kańcy lwin pod Bolesławcem wolą dopełniacz Konradu - nazwy ko­palni, bo dzięki końcówce -u odróżniają go od Konrada - imienia osobowego.

Przykłady można mnożyć: świata - ale Nowego Światu (w War­szawie), przypadku (losowego) - przypadka (gramatycznego), miło­snej (np. pieśni), ale do Miłosny (miejscowości), maczków (na polu), ale do Maczek (miejscowości), uranu, neptunu, plutonu (pierwiast­ków) - Urana, Neptuna, Plutona (planet).

O Greenie w Paksie

Oto fragmenty pewnego artykułu publicystycznego o Grahamie Greenie: „Do Polski Greene poleciał w listopadzie 1955 roku na zaprosze­nie swego wówczas monopolistycznego wydawcy Paxu", „Z rozkoszy go­ścinności skorzystał, ale zrewanżował się za niq jednym czy kilkoma zja­dliwymi i niezwykle trafnymi artykułami o Paxie". Czy poprawne są za­pisy Paxu, o Paxie? Jakie są w ogóle reguły ortograficzne odnoszące się do wyrazów z obcą literą x?

Zacząć trzeba od przypomnienia, że dawniej była ona po­wszechnie stosowana jako graficzny odpowiednik połączeń ks, gz. We wszystkich wyrazach typu ksenofobia, ekstaza, ekspresja, maksi­mum, ekspertyza, aneks, indeks, egzaminator, egzystencja tkwiła kie­dyś litera x.

Dziś jej zasięg występowania jest bardzo ograniczony. I tak wy­korzystujemy x do oznaczania każdej nieznanej wielkości mate­matycznej lub zmiennej niezależnej, np. os x-ów, 5x, xy, oraz wszel­kich nieznanych obiektów, osób, wielkości, np. x razy, miasto X, pań­stwo X.

Tradycyjną pisownię z x mają niektóre nazwiska, np. Axentowicz i Axer, oraz obce nazwy własne osobowe i miejscowe, jeśli występują w pisowni oryginalnej, np. Maxwell, Huxley, Oxford (częściej jednak Oks-ford - w pisowni zaadaptowanej do polskiej ortografii).

Widzimy też x w nazwach leków: oxeladin, madroxin, hydroxizin, maalox.

I wreszcie - co dla nas najważniejsze - w nazwach instytucji ty­pu Pax i w rodzimych skrótowcach, głównie będących nazwami firm związanych z eksportem, takich jak Stalexport, Hortex, Pewex, Rolim-pex czy Budimex (o manierze nazywania firm postaciami typuJanex, Sławex, Kowalex pisałem w jednym z poprzednich rozdziałów). Regu­ła nakazuje, by w przypadkach zależnych w miejsce x kończącego da­ny wyraz pisać połączenie literowe ks, np. Horteksu, w Budimeksie, Peweksu, w Peweksie, w Staleksporcie itp.

A zatem niepoprawne są formy Paxu i o Paxie z przytoczonych na początku fragmentów. Zgodnie z normą należało napisać: Paksu, o Paksie.

Co innego, gdyby się zdecydowano na zapis PAX - samymi duży­mi literami; wtedy mogłyby się pojawić takie postacie, jak PAX-u, o PAX-ie (podobnie: PAN-u, w PAN-ie, PAP-u, w PAP-ie czy PWN-u, w PWN-ie).

Na koniec zwracam uwagę na jeszcze jedną formę z początku niniejszego rozdziału: o Greenie. To miejscownik nazwiska Greene. W drugim przypadku (dopełniaczu) trzeba napisać Greene'a, w trze­cim (celowniku) - Greene'owi, w piątym (narzędniku) - Greene'em -wszędzie z apostrofem. Znika on, jak zobaczyliśmy, w miejscowni­ku, w którym wygłosowe tematyczne n ulega zmiękczeniu.

Ale jest i postać nazwiskowa Green (np. Julien Green) - z wygło-sowym -n. W tym wypadku ani razu nie trzeba stosować apostrofu: Greena, Greenowi, Greenem.

Powtarzające się i

Jeśli mamy do czynienia z wypowiedzeniem Poszliśmy do kina i obejrzeliśmy ciekawy film, nie powinniśmy stawiać przecinka przed spójnikiem i łączącym dwa zdania współrzędne - poszliśmy do kina oraz obejrzeliśmy ciekawy film. Nie będzie przecinka przed i w połączeniach typu Janek i Marcin poszli do kina, w których i spa­ja syntagmatycznie dwa wyrazy.

Trzeba natomiast koniecznie zamknąć przecinkiem zdanie pod­rzędne, chociaż po nim może i wystąpić, np. Poszliśmy do kina, któ­re nazywa się „Polonia", i obejrzeliśmy ciekawy film; Janek, który jest lekarzem, i Marcin poszli do kina (wydzielone przecinkami zdania podrzędne: które nazywa się „Polonia" oraz który jest lekarzem.

Stawiamy także przecinek przed powtarzającym się i, np. I zdą­żyliśmy posprzątać, i poszliśmy do kina; I Janek, i Marcin poszli do ki­na; Pojedziemy nad Odrę i będziemy się kąpać, i pogramy w pitkę, i po­opalamy się, i wspaniale spędzimy niedzielne popołudnie. Zauważmy jednak, że występujące w tych wypowiedzeniach i, wymagające przed sobą przecinka, pełni jednakową funkcję: albo łączy dwa wy­razy (Janek - Marcin), albo łączy zdania (zdążyliśmy posprzątać mieszkanie - poszliśmy do kina; będziemy się kąpać - pogramy w pił­kę - poopalamy się - wspaniale spędzimy niedzielne popołudnie).

Nie możemy stawiać przecinka przed powtarzającym się i, ale pełniącym inną funkcję składniową, co robią często ludzie zbyt do­słownie traktujący opisaną regułę interpunkcyjną.

Wrocławski fizyk prof. Bernard Jancewicz, znany ze swych języ­koznawczych zainteresowań, przysłał mi ostatnio trzy fragmenty za­czerpnięte z jednego z czasopism swojej branży, z których jeden jest poprawny interpunkcyjnie, dwa zaś, niestety, grzeszą przestan­kową nadgorliwością. Oto fragment poprawny: Magnez wiąże się tak silnie z tlenem, że wypadkowy efekt rozrywania wiązań między żela­zem i tlenem i tworzenie nowych wiązań między magnezem i tlenem daje obniżenie energii potencjalnej. Przed spójnikami i nie postawio­no tutaj przecinków, bo każdy z tychże spójników pełni inną funk­cję: pierwszy i trzeci łączą wyrazy (między żelazem i tlenem, między magnezem i tlenem), drugi - łączy bardziej rozbudowane połączenia słowne (wypadkowy efekt rozrywania wiązań między żelazem i tle­nem i tworzenie nowych wiązań między magnezem i tlenem).

A teraz drugie wypowiedzenie: Przedstawione opracowanie za­wiera wiedzę końcową, jaką uczeń powinien wynieść ze szkoły średniej, jeśli kurs fizyki został zrealizowany na dobrym poziomie obecnie i w przeszłości, i stanowi właściwą podstawę do podjęcia studiów.

Pierwsze i łączy dwa wyrazy: obecnie i w przeszłości, drugie i - dwa zdania: jeśli kurs fizyki został zrealizowany na dobrym poziomie obec­nie i w przeszłości i stanowi właściwą podstawę do podjęcia studiów. A zatem nie wolno stawiać przecinka przed drugim i! Poprawny pod względem interpunkcyjnym będzie zapis: Przedstawione opraco­wanie zawiera wiedzę końcową, jaką uczeń powinien wynieść ze szko­ły średniej, jeśli kurs fizyki został zrealizowany na dobrym poziomie obecnie i w przeszłości i stanowi właściwą podstawę do podjęcia stu­diów.

I wreszcie przykład trzeci, dotyczący - jak słusznie zauważa prof. Jancewicz - nieco innej sprawy: Uczniowie będą wiedzieć, że ist­nieją procesy samorzutne, i że te części procesu, które nie są samorzut­ne, muszą być napędzane przez inne, które nimi są. Tutaj nie zauwa­żono, że spójnik i łączy dwa zdania, które względem siebie są rów­norzędne, współrzędne: że istnieją procesy samorzutne i że te części procesu muszą być napędzane przez inne. I tu zatem przecinek przed i jest zbędny. Poprawna interpunkcyjnie całość powinna wyglądać następująco: Uczniowie będą wiedzieć, że istnieją procesy samorzutne i że te części procesu, które nie są samorzutne, muszą być napędzane przez inne, które nimi są.

A ja zakończę ten rozdział i całą książkę powtarzanym od lat apelem o poważne traktowanie problemów interpunkcyjnych, bo jest ono najlepszą gramatyczną szkolą myślenia.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
J Miodek Rozmyślajcie nad mową
Język polski - repetytorium, Choroby, Kultura Języka
Wybierz, Edukacja, studia, Semestr VIII, Kultura Języka Polskiego, CD1 - 2006 KJP-1 INFORMATYKA, KJP
26. Reakcje rodziców na info. o chorobie przewlekłej dziecka, opieka nad dziećmi z chorobą przewlekł
Raz jeszcze o gwarze uczniowskiej wilno, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska, Ku
rodzaje', Edukacja, studia, Semestr VIII, Kultura Języka Polskiego, CD1 - 2006 KJP-1 INFORMATYKA, KJ
Skróty-etc, Edukacja, studia, Semestr VIII, Kultura Języka Polskiego, CD1 - 2006 KJP-1 INFORMATYKA,
Zdania z błędami (1), Filologia polska, Kultura języka polskiego
ŚWIADOMOŚĆ JĘZYKOWA ŚLĄZAKÓW, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska, Kultura język
Podstawowe pojęcia z kultury języka polskiego, Nauka o komunikowaniu, Kultura języka
scenariusze zabaw na mowe komunikatywna , Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska,
akcent, Polonistyka, kultura języka
Błędy językowe w prasie - Kultura języka polskiego(1), Nauka, język polski
czasownik c.d., semestr II, kultura języka polskiego
dziecięce definiowanie świata, Notatki, Filologia polska i specjalizacja nauczycielska, Kultura języ
KULTURA JĘZYKA POLSKIEGO wyklady, STUDIA, Pedagogika Specjalna
Kultura jezyka 10[1]12123

więcej podobnych podstron