Frid Ingulstad Proroczy sen

background image

Frid Ingulstad

Proroczy sen

background image

1

Grudzień 1431

Wiatr osiągał siłę orkanu, świstał i wył w wan­

tach i cumach z ogłuszającą dzikością, a belki
i drewniany kadłub nowej galery Maria Medici
trzeszczał niebezpiecznie. Chmury zbierały się na
niebie w ciężkie, czarne gromady, zaś fale przera­
żały, wzbudzając trwogę swym obłąkańczym sza­
łem. Rozgniewane morze było bezlitosne, niosło
śmierć i zniszczenie.

Carlo mocno uczepił się obudowy pomostu na

dziobie. Na wpół sparaliżowany szokiem, wpa­
trywał się w ogromną falę, która rosła przed nim
niczym gigantyczna góra. Zaczął szeptem odma­
wiać modlitwę do Najświętszej Panienki, zacisnął
powieki i czekał na to, co nieuniknione.

Jednak okręt jakimś cudem nie został roztrzas­

kany na drzazgi. Uniósł się na potężnej fali, by za
chwilę znów opaść i dalej zmagać się z żywiołem.
Carlo mimo to czuł, że wszystko stracone. Statek
bez żagla i steru był skazany na zagładę. Przy ta­
kim sztormie jak ten tym bardziej nie było żad­
nej nadziei.

background image

Młodzieniec jeszcze raz uświadomił sobie, jak

nieskończenie mały i bezradny jest człowiek
w obliczu sił natury. Czym prędzej puścił

obudowę pomostu, którego kurczowo się trzy­

mał, i z ogromnym wysiłkiem brnął dalej po
pokładzie, atakowany przez fale, które groziły
porwaniem w czarną otchłań. Całkiem przemo­
czony dotarł wreszcie do kajuty swego wuja.

Piętro Querinius ni to leżał, ni siedział, z ca­

łych sił zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Gło­

wę miał pochyloną, a ciało napięte, aby móc za­
chować równowagę. Modlił się.

Gdy ów siwowłosy szlachcic w średnim wieku,

dowódca galery Maria. Medici, zrozumiał, że nie jest
sam w kajucie, powoli uniósł głowę, spoglądając na
Carla przygasłym, wyrażającym udrękę wzrokiem.

W migoczącym świetle lampy tranowej Queriniu-
sowi wydało się przez moment, że to Antonio, jego
syn, który zmarł nagle pięć dni przed wyjazdem oj­
ca z ukochanej Wenecji - w kwietniu, siedem dłu­
gich miesięcy temu. Piętro nie mógł się pogodzić
z bezsensowną śmiercią syna. Teraz jednak zrozu­
miał, jaka łaska spłynęła na Antonia, który nie mu­
siał przeżywać tych ostatnich, wypełnionych lękiem
tygodni na pokładzie skazanego na zagładę statku.

Zasnął na wieki szybko i spokojnie, Bóg oszczędził
mu okrutnej śmierci, która niebawem spotka Que-
riniusa i całą załogę.

Teraz wszystkie myśli Queriniusa skupiały się

wokół siostrzeńca, młodego Carla. Nienawykły
do życia na statku, szczególnie w obliczu sztor-

background image

mu i zimna, bez najmniejszej skargi wypełniał
swe obowiązki, które wymagały od niego nad­
ludzkiego wysiłku. Był też dla wuja nieocenionym

wsparciem. Nie szukał jak wielu spośród załogi

pocieszenia w winie i nie grzał się całymi dniami
przy ogniu z wonnego drzewa cyprysowego, sta­
nowiącego część ładunku.

Gdy Carlo podszedł do wuja, ten chwycił go

mocno za ramię i przyciągnął do siebie na ławę.

- Właśnie powziąłem poważną decyzję, Carlo -

powiedział zmęczonym głosem. - Jeśli zostaniemy
na pokładzie, nie mamy szans dotrzeć do lądu. Bez
steru, masztu i żagla wypływamy coraz dalej

w morze. Prowiantu ubywa i pomrzemy z głodu.
W dodatku nie mamy już sił, aby wciąż usuwać
wodę ze statku. Wielu jest tak wycieńczonych, że
już nie są w stanie utrzymać się na nogach.

Carlo skinął głową. Równie jak wuj był świa­

domy powagi sytuacji.

Querinius zaczerpnął powietrza i z wysiłkiem

mówił dalej:

- Dlatego właśnie podjąłem decyzję opuszcze­

nia Marii Medici...

Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem.
- Opuścić statek? - powtórzył z niedowierza­

niem. - Czy to możliwe podczas takiej burzy jak ta?

Querinius poczuł ogromne znużenie. Miał wra­

żenie, że w ciągu dziesięciu ostatnich tygodni po­
starzał się o dziesięć lat. Opuścić Marię Medici, to
tym samym skazać na zagładę zarówno ten pięk­
ny żaglowiec, jak i cały cenny ładunek. Jednak na-

background image

wet tak miażdżąca porażka była niczym w porów­

naniu z odpowiedzialnością za życie sześćdziesię­
ciu ośmiu osób. Z gorzkim uczuciem pogardy dla

samego siebie przypomniał sobie Piętro marzenia
o bogactwie, honorze i sławie, które snuł podczas
przygotowań do tej wyprawy. Teraz bogactwo
zniknie w otchłani morskiej, a jego, jeśli cudem uj­
dzie z opresji z życiem, w rodzinnej Wenecji
przywita coś zupełnie innego niż zaszczyty.

- Nie wiem - odpowiedział cicho, tak że jego sło­

wa zagłuszyło wycie sztormu. - Jeśli ty dzięki swej
młodzieńczej sile, swej odwadze i hartowi ducha
przeżyjesz tę nieszczęsną podróż, musisz opowie­
dzieć tam w domu dokładnie, co się wydarzyło! Po­
wiedz, że Maria Medici zderzyła się z podwodny­

mi wysepkami już w Kanale Świętego Piotra, na

południowy wschód od Kadyksu, i że pióra steru
zostały uszkodzone. To zapoczątkowało całe nasze
nieszczęście. Później straciliśmy cały ster.

Carlo czynił wysiłki, aby usłyszeć, co mówi

wuj. Na zewnątrz nadal szalał sztorm. Wiatr wył,

świszczał, huczał i dudnił z siłą piorunów. Lam­
pa tranowa mocno się kołysała, a on sam z tru­
dem utrzymywał się na lawie.

Querinius przymknął na chwilę powieki, za­

nim znów się odezwał.

- Opowiedz o wysiłku, jaki włożyliśmy w spo­

rządzenie steru ze środkowego masztu, i o tym,

jak

sztorm przybierał na sile, aż w końcu fale za­

częły przelewać się przez pokład i zmiotły nowy

ster.

Powiedz o moim zwątpieniu, o naszych

background image

łzach i modlitwach do Najświętszej Panienki, gdy

wiatr zerwał żagle i cisnął je do wody. Opowiedz,

że chwytając się ostatniej deski ratunku, próbo­

waliśmy zarzucić kotwicę, mimo że sternicy oce­

nili głębokość na osiemdziesiąt sążni, i że powią­
zaliśmy cztery liny, aby dosięgły do dna.

Carlo skinął głową z lekkim zniecierpliwie­

niem. Przecież wiedział o wszystkim.

- Jednak byliśmy zmuszeni przeciąć je po dwóch

dobach, ponieważ baliśmy się, że statek przełamie
się z powodu silnego obciążenia - podjął młodzie­
niec. Pragnął uspokoić wuja i udowodnić mu, że
poradzi sobie z wyjaśnieniem, jeśli tylko będzie mu
dana taka szansa. Widząc ulgę w zmęczonym wzro­
ku Queriniusa, mówił dalej: - Czwartego grudnia,

w dniu świętej Barbary, cztery potężne fale uderzy­

ły w Marię Medici i zanurzyliśmy się jeszcze bar­
dziej. Cała załoga, na wpół martwa ze strachu
i z wysiłku, stała po pas w wodzie i wylewała ją za
burtę. Siódmego grudnia sztorm znów przybrał na
sile, a woda od podwietrznej burty wlewała się już
bez przeszkód na pokład. Wszyscy zrezygnowani
oczekiwali tylko na śmierć, ale ty dodałeś nam

wszystkim odwagi i nowych sił, gdy postanowiłeś

odciąć maszt, aby uwolnić statek od zbędnego cię­
żaru. Wtedy pomógł nam nasz Pan: wysłał ku nam
spiętrzone fale, które porwały odcięty maszt i reje,
nie naruszając burty.

Querinius spoglądał z wdzięcznością na swego sio­

strzeńca i znów poczuł przeszywający smutek. Taki
urodziwy, roztropny, szlachetny i stały w swych po-

background image

stanowieniach młodzieniec był rzadkością wśród
swych rówieśników. Zasłużył na lepszy los niż śmierć

w otchłani morskiej. Wuj skinął głową.

- Tak, powiedz i to. W samym środku całego nie­

szczęścia nasz Pan dokonał takiego cudu! Ale mu­
sisz im też wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się
opuścić statek. Według obliczeń sterników znajdu­
jemy się siedemset mil od najbliższego lądu, któ­
rym przypuszczalnie jest wyspa Irlandia. Gdyby

wtedy, kiedy byliśmy dwieście mil morskich od
przylądka Finisterre, utrzymywał się południowo-
-zachodni wiatr, z łatwością wpłynęlibyśmy do ka­
nału u wybrzeży Flandrii, tak jak planowaliśmy.

- Jednak wiatr przybrał na sile, zmienił się na

południowo-wschodni i zepchnął nas z kursu -

dokończył Carlo za wuja.

Cień uśmiechu zagościł przez chwilę na poważ­

nej twarzy Queriniusa.

- Byłbyś... - Wuj zacisnął usta i poprawił się: -

Będziesz sumiennym dowódcą okrętu, mój przyja­
cielu - powiedział łagodnie, lecz jego oczy mówiły
młodemu mężczyźnie, że wuj nie był aż takim
optymistą.

Siedemnastego grudnia morze uspokoiło się

i opuszczono dwie szalupy. Uczyniono to, korzy­
stając z trzonu dawnego steru, na który nawinię­

to liny, ponieważ nie było już masztu. Marynarze
przymocowali trzon do lewej burty przy pomo­
ście na rufie, oderwali część osłony pomostu
i przez tak powstały otwór wysunięto łodzie.

background image

Drogą losowania podzielono załogę na dwie gru­

py - dwudziestu jeden mężczyzn wsiadło do mniej­
szej szalupy, czterdziestu siedmiu do większej.
Carlo i Piętro Querinius znaleźli się w większej.

Załogi obu łodzi pożegnały się, mężczyźni nie

ukrywali wzruszenia. Nikt nie wierzył w to, że
jeszcze kiedyś się zobaczą.

Niestety, nie mylili się...

Tej samej nocy wiatr znów zaczął wiać z połu­

dniowego wschodu. Carlo czynił wysiłki, aby nie
stracić z oczu mniejszej szalupy, lecz ciemności
i bezmiar wód sprawiły, że nie było to możliwe.
Gdy wreszcie po nieskończenie długiej i zimnej
nocy nastał świt, zostali na morzu sami. Carlo
rozglądał się na wszystkie strony. Przepełniało go
poczucie pustki. Zrozumiał, że już nigdy nie ujrzy
swoich przyjaciół.

Do ich łodzi wdarła się woda, obciążając ją nad­

miernie, i Querinius wydał polecenie wyrzucenia

wszystkiego, bez czego można się obyć. Odzież,

narzędzia, a nawet jedzenie i wino zostały ofiaro­

wane chciwej otchłani morza.

Rozzłoszczone, natarczywe fale wciąż uderzały

w kadłub. Szalupa nabierała coraz więcej wody.

Siedmioosobowe grupy w przejmującym zimnie
na zmianę wybierały wodę i czuwały przy sterze.

Wszystko, co mieli do picia, to pół kubka wina na
osobę przez całą dobę. Do jedzenia było głównie

solone mięso, które tylko wzmagało pragnienie.

Tak rozpoczął się nieopisany, niekończący się,

przerażający koszmar, którego żaden z członków

background image

załogi nie wyobrażał sobie nawet w najczarniej­
szych przewidywaniach.

Pierwsi zostali pokonani ci, którzy pocieszali

się winem i na pokładzie Marii Medici grzali przy
ogniu. Umierali nagle, a ich ciała wrzucano do
morza.

Po osiemnastu dobach w szalupie przy życiu

zostało jedynie dwudziestu jeden z czterdziestu
siedmiu mężczyzn.

Carlo próbował oderwać się od koszmarnej

rzeczywistości, przywołując w myślach Wenecję.
W tej bezlitosnej pustce, wśród zimna i wiatru,

w obliczu śmierci współtowarzyszy, nie było mu

łatwo powrócić pamięcią do pełnego słońca do­
mu. Zmusił się do odwrócenia wzroku od cierpią­
cych przyjaciół. Wpatrzony w niespokojny mrok
sztormowej pogody, wśród lodowatej mgły i śnie­
życy ujrzał wreszcie swój Eden.

Jak fatamorgana wynurzyła się z błękitnych

wód Morza Śródziemnego Wenecja ze swymi bia­

łymi marmurowymi budowlami i ciemnoczerwo­
nymi domami z cegły, ze świecącą złotą mozaiką
bazyliką Świętego Marka i pałacem ozdobionym
miłymi dla oka malowidłami.

Potem w wyobraźni Carla pojawił się dom ro­

dzinny - tak jasno i wyraźnie, że całkiem zapomniał
o miotającym nimi sztormie, nie zauważając nawet
śniegu, który padał mu prosto w twarz. Biegł teraz
ścieżką w dół bujnego ogrodu między fontannami
i pachnącymi kwiatami. Już nad samą wodą odwró­

cił się i spojrzał szczęśliwy w górę na wspaniałą bia-

background image

łą willę, na wzgórza. Ich oświetlone promieniami
słonecznymi wierzchołki wznosiły się ku niebie­
skiemu, ciepłemu i miłosiernemu niebu.

Podeszła do niego młoda dziewczyna z czarny­

mi włosami, opadającymi swobodnie na ramiona.

Wyciągnęła do niego ręce i zaśmiała się jasnym,
czystym śmiechem. Carlo w jednej chwili poczuł
zapach jej perfum i gorącego ciała tuż przy swoim.

- Adelajdo... - szepnął.
Czyjaś ręka chwyciła go mocno za ramię.
- Carlo?
W głosie zabrzmiały jednocześnie prośba i py­

tanie.

Młodzieniec spojrzał w górę i napotkał wystra­

szony wzrok wuja.

- Jak się czujesz?
Młody człowiek zrozumiał, jak ważne było dla

wuja jego samopoczucie, więc wziął się w garść.

- Dałem się ponieść marzeniom - powiedział

uspokajająco. - O Adelajdzie - dodał z wymuszo­
nym uśmiechem.

Querinius skinął głową.
- Bałem się... - zaczął, lecz zaraz zamilkł.

Dwudziestego dziewiątego grudnia skończyły się

zapasy wody i wina. Querinius marzył już tylko
o tym, by należeć do grona tych dwudziestu sze­
ściu towarzyszy, którzy odeszli na zawsze. Część
marynarzy na skutek pragnienia zatraciła zdrowy
rozsądek i zaczęła pić wodę morską, czego nie­
uchronnym następstwem musiała być śmierć. Tak

background image

minęło jeszcze pięć niewiarygodnie długich dni -

w dokuczliwym wietrze, dręczącym zimnie, wśród

fal i zimowych ciemności trwających dwadzieścia
trzy godziny na dobę.

Rano, czwartego stycznia, gdy dzień wydłużył

się już do półtorej godziny, jeden z wyczerpa­
nych, półżywych marynarzy dostrzegł przed sza­
lupą zarys lądu. Zebrał resztki sił i chwycił za wio­
sła. Niestety, światło dzienne zgasło tak szybko,

że załoga straciła z oczu cienki pasek ziemi.

Dopiero następnej nocy zbliżyli się do lądu,

ale wtedy Querinius dostrzegł, że fale rozbijają
się o podwodne skały. Brzeg musiał być oddzie­

lony od otwartego morza szkierami - najwięk­
szym postrachem każdego marynarza. Nadzieję
i radość zastąpiło zwątpienie, mężczyźni płakali
i modlili się. Nagle zdarzył się cud - podobny jak
ten, gdy morze uniosło ze sobą ucięty maszt, za­
nim zdążył roztrzaskać kadłub Marii Medici.

Akurat w chwili, kiedy szalupa zbliżyła się do
szkierów, ogromna fala przeniosła ją na swym
grzbiecie na drugą stronę i poprowadziła dalej
rynną między innymi podwodnymi wysepkami
aż do jedynej plaży widocznej na skalistej, jało­

wej wyspie.

Carlo należał do tych spośród załogi, którzy

czuli się najlepiej. To dzięki hartowi ducha, jak
często myślał Querinius. Teraz młodzieniec jako
jeden z pierwszych wyszedł na ląd.

Wyspa pokryta była śniegiem, więc marynarze

łapczywie ugasili nim pragnienie, a potem zbiera-

background image

li biały puch do naczyń i nieśli go tym, którzy nie
mieli sił wyjść z szalupy.

Po tej nocy żywych zostało szesnastu, a jedyne

ich pożywienie stanowił śnieg.

Nazajutrz potwierdziły się najgorsze przypusz­

czenia rozbitków - wyspa była niezamieszkana...

Tego samego dnia przez szpary i dziurę w bur­

cie do szalupy zaczęła dostawać się woda. Łódź
wkrótce mogła pogrążyć się w morzu i należało
ją opuścić. Mężczyźni znaleźli się całkiem sami na
pustej wyspie pośród przejmującego zimna. Bez
dachu nad głową, bez jedzenia, bez innych ubrań
poza tymi, które mieli na sobie, i bez możliwości
dostania się na pobliskie wyspy, być może za­
mieszkane

Querinius spojrzał na Carla, w milczeniu że­

gnał się z siostrzeńcem, którego w ciągu tych
kilku miesięcy nauczył się kochać jak własnego
syna.

Dwa tygodnie później na wyspie Rost w archi­

pelagu Lofotów, osiem mil od owej opustoszałej
wysepki, do której przybili weneccy marynarze,
zdarzyło się coś dziwnego. Osiemnastoletnia Sig-
ne, najmłodsza córka rybaka 0ivinda Jonasa
Nostviga, obudziła się nagle w środku nocy i za­
częła wpatrywać się w ciemność. Miała dziwny
sen. Ukazały jej się w nim dwa cielaki, które stra­
cili zeszłego lata, a które teraz - oczywiście we
śnie - cale i zdrowe biegały po zachodniej stronie

wyspy Sandoya. Wydawały się tak rzeczywiste, że

background image

musiało minąć trochę czasu, nim dziewczyna zro­
zumiała, że to nie działo się naprawdę.

Na zewnątrz styczniowy wiatr owiewał ściany

domu. Signe słyszała, jak ojciec niespokojnie prze­
wraca się z boku na bok w łóżku. Właśnie miały się
rozpocząć połowy na Lofotach. W czwartek poja­
wiła się na niebie poświata zapowiadająca koniec
nocy polarnej. Sprawdzono łódź i wyposażenie,
przygotowano do załadowania ubrania i prowiant.
Ona sama, jej siostra i matka znów zostaną razem
z innymi kobietami, dziećmi i starcami na wyspie
przez cztery miesiące. Sami będą musieli sobie ra­

dzić. Dla Signe, jej matki i siostry oznaczało to ze­
tknięcie się z głodem. Ojciec i bracia, którzy wypły­
ną w morze, aby zmagać się z żywiołem, zabiorą

większość zapasów jedzenia. Ojciec chorował
ostatnimi laty, więc nie żyło im się lekko.

Czyżbym miała proroczy sen...? pomyślała Si­

gne. Może cielęta mimo wszystko żyją? Wtedy
tak często smutna twarz ojca rozjaśniłaby się mo­
że uśmiechem radości, a widmo głodu zostałoby
odsunięte na jakiś czas.

Myśl ta wprawiła dziewczynę w dobry humor

i nie pozwoliła jej już usnąć. Słyszała, jak chora
krowa kopie w swój kojec po drugiej stronie ścia­
ny, gdzie znajdowała się mała obora. Mama mówi­

ła, że ta krowa już nigdy nie będzie cielna. Dwa od­
zyskane cielaki oznaczałyby ratunek dla rodziny.

Signe wciąż leżała rozbudzona, wpatrywała się

w światło księżyca, wpadające przez przykryty na
zimę siecią dymnik w dachu. Zaraz potem zoba-

background image

czyła, że ojciec wstaje z łóżka. Ostatnio bardzo
się niecierpliwił - połowy powinny były rozpo­
cząć się już kilka dni temu.

- Ojcze... - szepnęła dziewczyna.
- Już nie śpisz, Signelill? - zapytał zaskoczony,

odwracając się ku niej.

Signe uśmiechnęła się ledwie zauważalnie. Oj­

ciec był dziś mimo wszystko w dobrym nastroju.
Pełnego imienia, które zresztą sam nadał córce,
używał niezwykle rzadko.

Zaraz jednak uśmiech znikł z twarzy dziewczy­

ny. Radość zastąpił lęk, jaki ją nawiedzał ją zawsze

wtedy, gdy przypominała sobie legendę o Signelill

i Hagbardzie, którzy nie mogli być razem...

Podczas wyprawy wikingów Hagbard zabił

dwóch braci Signelill. Wiedział, że jej ojciec, król

Sigyart, srogo się na nim za to zemści. Z tęskno­

ty za Signelill Hagbard przebrał się za kobietę
i podstępem dostał się do jej łoża. Służki odkryły
jednak ten podstęp i doniosły królowi, a kiedy
Hagbarda prowadzono na szubienicę, Signelill
podpaliła swą komnatę i odebrała sobie życie.

Legenda mocno działała na wyobraźnię Signe

i za każdym razem wywoływała w niej dreszcz
przerażenia. Już jako małe dziecko doznawała sil­
nego i przykrego przeczucia, że ta opowieść ma coś

wspólnego z nią samą. Nie tylko z powodu imie­

nia jej bohaterki, ale raczej ze względu na to, że mo­
gła być swego rodzaju przestrogą przed czymś, co
pewnego dnia może zdarzyć się jej samej.

Signe nie od razu powiedziała o swoim śnie. Ba-

background image

ła się rozbudzać płonne nadzieje, cielęta nie prze­
żyłyby styczniowego mrozu i wiatru na Sandoya.

Signe i ojciec wstali i zaczęli się ubierać. Mat­

ka i rodzeństwo jeszcze spali.

0ivind Jonas spojrzał na chude ciało swej

młodszej córki, a jego wzrok wypełnił się smut­
kiem. Jeśli i w tym roku połów się nie uda, znaj­

dą się w sytuacji bez wyjścia. Strata dwóch cieląt,
które zniknęły zeszłego lata, była dla niego cięż­
kim ciosem. Zapasy jedzenia zmniejszały się za­
straszająco szybko.

- Ojcze... - zaczęła Signe niepewnie. Uśmiech­

nęła się lekko, aby nie czynić sprawy zbyt poważ­
ną. - Miałam dziś dziwny sen. Ujrzałam w nim
dwa nasze cielęta, całe i zdrowe. Stały na małej
plaży po zachodniej stronie Sandoya.

0ivind Jonas zatrzymał się i ze zdziwieniem

spojrzał na córkę.

- Przyśniło ci się coś takiego? - spytał z niedo­

wierzaniem. Choć domownicy wiedzieli, że

dziewczyna miewa prorocze sny, iskierka nadziei,
która zapłonęła w zmęczonych oczach ojca, szyb­
ko zgasła. - Po zachodniej stronie? - powtórzył
ojciec, nie mogąc nic z tego zrozumieć. Pokręcił
głową. - Coś podobnego jeszcze nigdy się nie zda­
rzyło. Tym razem za bardzo poniosła cię fantazja,
Signelill - zawyrokował i uśmiechnął się lekko.

Jednak dziewczyna widziała, że ojciec z trudem

ukrywał, jak wielkie wrażenie zrobił na nim jej
sen.

Gdy Signe z matką tego ranka oporządzały cho-

background image

rą krowę, w niskich drzwiach obórki niespodzie­

wanie pojawił się ojciec.

- Po zachodniej stronie, tak?
Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona

i skinęła głową. Zaraz jednak dodała szybko:

- To był tylko sen, ojcze.
Mężczyzna odwrócił się.
- Ludvig i Kristoffer płyną ze mną na zachod­

nią stronę Sandoya.

- Na zachodnią stronę? - nie wytrzymała matka.
Ojciec zniknął, więc Signe musiała wyjaśnić je­

go słowa.

- Po zachodniej stronie? - powtórzyła matka

z gniewem. - I on w to uwierzył?

Signe spojrzała nieszczęśliwym wzrokiem na

matkę.

- Mówiłam, że to tylko sen - szepnęła zawsty­

dzona.

- Tak, sen! - fuknęła matka pogardliwie. - Że

też ojciec bierze takie rzeczy poważnie! I to aku­
rat teraz, kiedy zaczyna się połów!

Kilka godzin później 0ivind Jonas i jego dwaj

synowie w dokuczliwym wietrze znad otwartego
morza zbliżali się do zachodniego wybrzeża
Sandoya.

0ivind wpatrywał się posępnym wzrokiem

w otuloną zimową szatą, opustoszałą wyspę. Nie­

mal słyszał już ironiczny śmiech pozostałych ry­
baków z wioski. „Ten 0ivind Jonas musiał chyba
oszaleć! Wypłynął sobie po wymyślone przez cór-

background image

kę cielęta, i to w samym środku połowu dorsza!"

Mężczyzna zacisnął zęby i naciągnął mocniej

czapkę na uszy. Padał gęsty śnieg, a ku łodzi dry­
fowała po wzburzonej wodzie duża kra. Wyspa
tkwiła w morzu spokojnie, jak gdyby śmiejąc się
z niego. Czy naprawdę sądziłeś, że można tu prze­
zimować? wydawała się pytać z rozbawieniem.
Kristoffer, starszy syn, spojrzał ojcu w oczy, ten
zaś z zakłopotaniem odwrócił wzrok. Cóż chłop­
cy mogli sobie pomyśleć o swoim ojcu! Że dziwa-
czeje na stare lata.

Przepłynęli wąską rynną, którą znali jak włas­

ną kieszeń.

- Zostań w łodzi, ojcze - powiedział Kristoffer,

przejmując nagle dowodzenie.

Pewnie uważa, że do niczego już się nie nadaję,

pomyślał 0ivind Jonas gorzko, ale skinął głową.

Chłopcy poszli przez plażę w kierunku starej

stodoły, której używano latem.

0ivind Jonas mrugał powiekami, aby lepiej wi­

dzieć. Chłopcy gwałtownie przystanęli, po czym
cofnęli się o kilka kroków. Z ich zachowania oj­
ciec wywnioskował, że jego synów coś musiało

wystraszyć. Mimowolnie chwycił za wiosła. Czuł,

jak i jego ogarnia niezrozumiały lęk.

background image

2

Carlo obudził się gwałtownie. Ciszę przerwał

głos Christofora Fioravante; wydawał się ochryp­
ły i nieprzyjemny w swej intensywności.

- Słyszycie głosy ludzi?
Carlo podniósł się zaskoczony, nasłuchując,

lecz bosman Alvize di Nassi odwrócił się tylko na
drugą stronę.

- To te przeklęte kruki, czekają na kolejne

zwłoki - wymamrotał w półśnie.

Carlo położył się, cały drżał. Z szesnastu osób, któ­

re dobiły do brzegu wyspy, zostało trzynaście. Dzie­
sięciu z nich leżało teraz w tej małej, letniej stodole,
którą mieli szczęście znaleźć. Trzech innych, którym
zabrakło sił, by tu dojść, zostało w prymitywnym na­
miocie, zrobionym z wioseł i żagla szalupy.

Gdy jeszcze wszyscy chronili się w namiocie,

trzech zmarło - z głodu, z wycieńczenia, niemal
zjedzeni przez wszy. Tych trzynastu, którzy prze­
żyli, nie miało sil na wyniesienie ciał kolegów na
zewnątrz.

Jednak jakimś cudem Carlo razem z kilkoma

innymi mężczyznami po kilku dniach podnieśli
się i nazbierali trochę małży do zjedzenia.

background image

Jedenastego dnia Corado de Lione odkrył nie­

spodziewanie ogromną rybę. Była co prawda mar­
twa, ale jeszcze świeża; woda wyrzuciła ją na
brzeg. Ważyła przynajmniej dwieście funtów i da­
la rozbitkom pożywienia na dziesięć dni.

Tuż obok Carla leżał jego wuj, Piętro Queri-

nius. Jego też obudziło bredzenie Fioravante.
W pierwszej chwili wstrzymał oddech, chwycił za
krzyż i mały święty obrazek, który zdołał zabrać
ze sobą, błagając Najświętszą Panienkę, aby to by­
ła prawda. Ale bosman chyba się pomylił. Żaden

człowiek przy zdrowych zmysłach nie wybiera się
zimową porą na opustoszałą, targaną przez zim­
ny wiatr wyspę. Albo Fioravante mówił przez sen,
albo zaczynał tracić rozum. Piętro Querinius cięż­
ko położył się na boku i zamknął oczy, lecz wytę-
skniony sen, który mógł przenieść go do miłosier­

nego stanu niepamięci, nie nadchodził. Ciężkie
myśli nie dawały mu spokoju. Przypominał sobie
dzień, w którym jednemu z trzech wyczerpanych
marynarzy pozostających ciągle w namiocie uda­
ło się chwiejnym krokiem przejść pół mili do sto­

doły i odkryć ogromną rybę, znalezioną przez je­
go towarzyszy. Jeden z mężczyzn popadł w taką
złość, że chciał go wypędzić. Querinius obawiał się
przelewu krwi - zupełnie jak wtedy, gdy ciągnęli

losy, by zdecydować, kto ma się znaleźć w dużej
szalupie. Ale tak jak wówczas, tak i tym razem
Pan pomógł mu zapanować nad sobą. A uczynił
to poprzez Carla. Carlo mu pomógł, Carlo ze
swoją szlachetną naturą i darem słowa.

background image

Querinius westchnął. Nie rozumiał, dlaczego

Bóg ciągle odsuwał od nich śmierć. Po cóż mieli
tu tak trwać i cierpieć w nieskończoność?

Nagle jednak znieruchomiał, nasłuchując. Car-

lo znów się podniósł. Siedział teraz nieruchomo.
Cały zamienił się w słuch.

- To nie kruki... - szepnął ochrypłym głosem.
Wstał, chwiejnym krokiem podszedł do ni­

skich, wypaczonych drzwi i otworzył je.

Obaj synowie 0ivinda Jonasa zatrzymali się

gwałtownie jakieś pięćdziesiąt metrów od letniej
stodoły. Ich oczom ukazało się coś, co wprawiło
ich serca w drżenie i zmroziło krew w żyłach.
Z otworu dymnego w dachu unosiła się cienka
smużka dymu!

Kristoffer spoglądał jak zahipnotyzowany

w stronę stodoły. Ponad trzy lata młodszy brat,

Ludvig, był na tyle zuchwały i zarozumiały, by

kpić z ojca, który chciał w środku zimy wybrać
się na Sandoya po cielaki. Jednak w głębi duszy
czuł się trochę niepewnie. Jego wzrok cały czas
błądził po wyspie w poszukiwaniu śladów życia,
choć nie chciał przyznać się przed samym sobą,
że wypatruje zaginionych zwierząt.

- Ludzie...? - szepnął przestraszony. - Przecież

nikt z Vaer0y czy z Rost nie wybrałby się aż tu

w styczniu.

- Duchy... - odpowiedział Ludvig szeptem.
Kristoffer zamarł. W jednej chwili przypomniał

sobie Ole Benjamina, który został porwany przez

background image

podziemne stworzenia. G d y dotarł do Vaeray kil­
ka tygodni później, nie był już całkiem normalny.

Kristoffer chwycił Ludviga za rękę i cofnął się

ostrożnie o krok. W tej samej chwili drzwi stodo­
ły otwarły się i chłopcy ujrzeli w nich jakiegoś po­
chylonego potwora w ludzkim ciele.

- Upiór z morza! - Kristoffer usłyszał głos bra­

ta akurat w tym momencie, kiedy pomyślał o tym
samym. Morski upiór

r

duch topielców, który po­

wrócił do żywych, błąkał się po morzach w starej

skorupie i wył przerażająco podczas sztormu.

Ludvig był niemal sparaliżowany ze strachu. Je­

go brat próbował wziąć się w garść.

- Upiór chodzi raczej w skórzanej sukmanie i dłu­

gich białych wełnianych rękawicach - wymamrotał,
lecz sam słyszał, jak bezsensownie to brzmi.

Wtem od strony drzwi dobiegły ich dziwne gło­

sy - coś na kształt ludzkiej mowy, ale całkiem nie­
zrozumiałej. Zaraz potem ich oczom ukazała się
druga głowa, i jeszcze jedna.

Kristoffer właśnie zamierzał pociągnąć Ludvi-

ga za sobą i pobiec do lodzi ojca, lecz ciekawość
kazała mu czekać. „ D u c h " wyszedł ze stodoły,
a tuż za nim podążały trzy inne - wszystkie czte­
ry były tego samego gatunku. Powoli zmierzały

w kierunku chłopców, wypowiadając przy tym
całą masę dziwnych słów i machając rękami zu­
pełnie jak ludzie. Gdy podeszły, Kristoffer spo­
strzegł, że się uśmiechają i wykonują gesty, które
wcale nie świadczą o ich złych zamiarach.

To właśnie tak upiory mamią młodych chłopców...

background image

Kristoffer chciał krzyknąć coś brzydkiego, aby

je odpędzić. Chciał zabrać brata i ratować życie,
ale nogi miał jak z ołowiu. Nie mógł się w ogóle
ruszyć.

Już nie miał wątpliwości. Ci, którzy do nich po­

deszli, nie należeli do żywych. Ich włosy były dłu­
gie i czarne jak węgiel, mieli na sobie dziwne ubra­
nia, byli wychudzeni, postrzępione spodnie wisiały
na nogach.

Ludvig chwycił brata za kaftan, łkając ze strachu.
Gdy stworzenia były już całkiem blisko, za­

trzymały się. Kristoffer oczekiwał najgorszego.

Jeszcze kilka czarnych upiorów wyszło ze stodo­

ły. Zrobiło się niemal tłoczno. Chłopak nie odwa­
żył się spojrzeć za siebie, aby sprawdzić, czy oj­
ciec przyszedł za nimi.

Najbliżej stał „duch" - mężczyzna w średnim

wieku, siwowłosy, o całkiem normalnej twarzy.

Nagle wyciągnął święty obrazek, złożył ręce, po
czym skierował je ku morzu i uformował dłonie
na kształt statku, który tonie. W końcu wskazał
na swoje otwarte usta.

Wreszcie w umyśle Kristoffera zaczęło świtać.

Oni nie byli upiorami. To rozbitkowie, na wpół
martwi z głodu!

W następnej chwili odzyskał zdolność myśle­

nia i czym prędzej zwrócił się do brata:

- Wstydź się! Sprowadź tu ojca! Ich statek się

rozbił, a morze wyrzuciło ich na wyspę!

Gdy Ludvig pobiegł wykonać polecenie brata,

dwóch rozbitków podążyło za nim.

background image

0ivind Jonas siedział niespokojnie w łodzi, ob­

serwując, co się dzieje. Gdy młodszy syn biegł
z dwoma odzianymi w ciemne szaty stworzenia­
mi, mężczyzna uczynił znak krzyża, by przygoto­

wać się na marny koniec. Ludvig zrozumiał reak­
cję ojca i zawołał:

- To rozbitkowie!
Chwilę później wszyscy trzej byli już przy nim,

a nieznajomi uczynili gest pełen pokory, aby po­

kazać, że nie mają żadnych złych zamiarów. Ich
dziwne czarne oczy szukały czegoś na pokładzie
- najwyraźniej jedzenia - i nie kryły rozczarowa­
nia, że nic tam nie dostrzegły. Poza tym łódź nie
była wystarczająco duża, aby zabrać wszystkich

z niezamieszkanej wysepki.

Zaraz potem przyszedł na plażę Kristoffer z po­

zostałymi marynarzami. 0ivind Jonas przypatrywał
im się z zaciekawieniem. Mimo iż odzienie mieli
bardzo zniszczone i byli bezgranicznie wyczerpani,
bez trudu dało się dostrzec, że mężczyźni wywodzą
się z wyższego stanu. Najstarszy z nich był bez wąt­

pienia najbardziej dystyngowany.

W trakcie prowadzonej przy użyciu gestów

rozmowy 0ivind Jonas wyjaśnił, że może zabrać
ze sobą dwóch mężczyzn i że pozostali będą za­
brani z wyspy później. W oczach rozbitków do­
strzegł nieufność, kilku z nich sprawiało wraże­

nie, jakby chcieli siłą zatrzymać Ludviga, jednak
dowódca zdołał ich przekonać, tak że pozwolili
chłopcu popłynąć.

background image

Piętro Querinius nie miał problemów z wybra­

niem dwóch pierwszych osób - wysłał Carla, po­
nieważ z nich wszystkich, poza nim samym, chło­
pak był najbardziej obeznany z obcymi językami,
oraz kamerdynera Corada de Lione jako człowie­
ka najbardziej bywałego i zaznajomionego z Za­
chodem.

Querinius widział w twarzach obydwu radość

pomieszaną z pewną dozą niepokoju. Nie miał
pojęcia, jaki ich spotka los. Nic jednak nie mogło
być gorsze od zimna i śmierci głodowej na tym
nieurodzajnym kawałku ziemi.

Na Rost pełna niepokoju Signe wypełniała

swoje codzienne obowiązki.

Ojciec i bracia tak długo nie wracali...
Powinni byli zjawić się już dawno temu... Wiatr

przybrał na sile, śnieg z deszczem chłostał twarz
zmrożonymi drobinami.

Matka milczała. Z jej oczu można było wyczy­

tać strach i złość. Signe dobrze znała ten wyraz
twarzy matki z niezliczonych burzowych dni,
które ojciec i bracia spędzili na morzu. Teraz jed­
nak strach mieszał się z gniewem - była zła na mę­
ża, który wpadł na tak beznadziejny pomysł.

W kółko mamrotała te same słowa o „zwariowa­
nych chłopach" i „głupcach".

Signe czuła się winna; teraz gorzko żałowała,

że opowiedziała ojcu o swoim śnie.

Pod wieczór przyszła kobieta, po którą matka

posłała, aby pomogła chorej krowie. Matka sądzi-

background image

ła, że zwierzę opętały złe duchy, a tylko ta właś­
nie kobieta na całej wyspie posiadała moc odpę­
dzania nieziemskich istot.

Signe stała cicho pod ścianą obory, gdy nagle

usłyszała głosy dobiegające z przystani. Podniosła
głowę i napotkała wzrok matki.

- Idź i zobacz, czy to ojciec.
Córka natychmiast wykonała polecenie.

W dole, na brzegu, Signe dostrzegła w świetle

księżyca grupę ludzi. Gdy była bliżej, jej oczom
ukazała się łódź ojca. Już chciała podbiec - tak bar­
dzo cieszyła się z powrotu ojca i braci do domu,
że na chwilę zapomniała o swoim śnie i cielętach.
Nagle przystanęła. Tuż za Kristofferem na ląd wy­
chodziło dwóch nieznajomych mężczyzn - dwa

dziwne stworzenia w ciemnym, obcym odzieniu,
z zadziwiająco czarnymi włosami.

Teraz pojęła, dlaczego wszyscy rybacy, którzy

jeszcze nie ruszyli na połów, zgromadzili się wo­
kół łodzi. Ociągając się, ruszyła w tę stronę.

Ludvig, zauważywszy siostrę, podbiegł do niej,

ale był tak przejęty, że przez chwilę nie był w sta­
nie wykrztusić słowa.

- Twój sen uratował ich, Signe! - zawołał zdy­

szany. - Znaleźliśmy ich na wyspie, po zachodniej
stronie, tam gdzie widziałaś we śnie cielęta!

Signe na przemian ogarniało ciepło i zimno. Jej

sen uratował ludziom życie?

- Początkowo sądziliśmy, że to upiory! - mó­

wił dalej Ludvig, bardziej skłonny do rozmowy

niż kiedykolwiek. - Wyszli nagle z letniej stodo-

background image

ły, jeden po drugim, cała horda! Reszta jest nadal
na wyspie, a my teraz spieszymy im na ratunek!

Rybacy, kobiety, dzieci i starcy z nieskrywa­

nym zaciekawieniem i zdumieniem przyglądali
się nigdy niewidzianym ubraniom, samym rozbit­
kom i ich zachowaniu.

Ktoś zawołał:
- Sprowadzić księdza! - i zaraz potem jakiś

chłopiec pobiegł do niemieckiego mnicha.

0ivind Jonas stał na brzegu wyprostowany,

z błyskiem zwycięskiej dumy w łagodnych
oczach. Nikt nie kpił, nie śmiał się z niego. Stal
się bohaterem dnia! Trzynaście ludzkich istnień
zostanie uratowanych dzięki jego poświęceniu!

A to jeszcze nie wszystko. Ktoś powiedział, że ten
dzień pozostanie w pamięci mieszkańców wyspy
tak długo, jak długo on i jego synowie będą żyć

na tym świecie! Rozbitkowie mówili obcym języ­

kiem i pewnie pochodzili z dalekich krajów. Ob­
cokrajowcy mieli zakaz handlowania, a nawet że­
glowania na północ od Bergen. Nigdy wcześniej
ktoś taki nie postawił swej stopy tu na Rost!

Ta myśl przyprawiała 0ivinda o zawrót głowy.

Połów, cielęta i jego własne ubóstwo pozostawa­
ły w tej chwili w cieniu.

Wśród zgromadzonych na brzegu stary rybak

dostrzegł Signe i pomachał do niej. Dziewczyna
podeszła do ojca nieśmiało, nie spiesząc się.

Carlo i Corado de Lione stali tuż obok swego wy­

bawcy i ze zdumieniem patrzyli na przyglądających

background image

im się z zaciekawieniem ludzi. Po ubiorze poznali,
że mają do czynienia ze skromnymi, prostymi ludź­
mi; mieszkańcy wyspy patrzyli na nich przyjaźnie,
a ich twarze zdradzały wręcz naiwność. Gdy Carlo
przyjrzał im się dokładniej, spostrzegł, że ich ubra­
nia szyte były ze skóry wołu i grubych, szorstkich
tkanin. Mieli jednak na sobie zadziwiająco mało
odzienia, zważywszy na dokuczliwe zimno.

Nagle młodzieniec zauważył dziewczynę i za­

marł. Mimo prostych szat i nadmiernie szczupłe­
go ciała wydała mu się wprost zjawiskowo pięk­
na - na jej ramiona opadały włosy lśniące i jasne
jak łany weneckiego zboża, skóra twarzy miała
kolor kości słoniowej, a oczy były niebieskie jak
Morze Śródziemne.

Dziewczyna stała obok ich wybawcy i mówiła

coś do niego w tym samym dziwnym języku,
a głos jej dźwięczał jasno i pogodnie jak dzwony
kościoła Santa Maria Gloriosa dei Frari.

Stary rybak odpowiadał przyjaźnie, w sposób

wskazujący na bliskie pokrewieństwo, co pozwoli­
ło się Carlowi domyślić, że dziewczyna musi być
córką rybaka. Zaraz potem ów mężczyzna chwycił
Carla za ramię i wskazał na jasnowłosą, wypowia­
dając przy tym kilka niezrozumiałych słów. Zawsty­
dzona dziewczyna opuściła głowę, a Carlo uczynił
to, co w tej właśnie chwili wydało mu się całkiem
naturalne: przyklęknął, ujął jej dłoń i pocałował ją.

Signe cofnęła się wystraszona, zerknęła na nie­

znajomego, a ich spojrzenia na moment spotkały
się. Carlo miał wrażenie, że czas się zatrzymał.

background image

Dziewczyna poczuła, że jej policzki płoną, a ser­

ce bije jak oszalałe. Przez krótką chwilę myślała, że
ten dziwny mężczyzna ma złe zamiary, lecz zaraz
uznała, że jego niecodzienne zachowanie jest pew­
nego rodzaju powitaniem, może nawet podzięko­

waniem. Czyżby ojciec opowiedział mu o jej śnie?

Oczy nieznajomego początkowo przeraziły ją

tą swoją niezwykłą, ciemną barwą, lecz gdy przy­
ciągnęły jej wzrok, dziewczyna poczuła w sercu
coś niewytłumaczalnego - coś, czego nigdy wcześ­
niej nie przeżyła.

Speszona szukała wzrokiem ojca. On zaś śmiał

się, co ostatnio zdarzało mu się niezwykle rzad­

ko, i Signe w jednej chwili zrozumiała, co znaczy­
ło dla niego to niewiarygodne zdarzenie. Kpiny
matki nie przeszły niezauważone. Może nawet
Ludvig z Kristofferem zdradzali lekceważenie dla
pomysłu ojca, aby płynąć na Sandoya w samym
środku zimowej burzy. Jednak ratując życie ludz­
kie, zyskał uznanie zarówno wśród swych bli­
skich, jak i wśród innych rybaków.

0ivind Jonas dał znak nieznajomym, by podą­

żyli za nim, i już chwilę potem przemarznięci
i mokrzy marynarze sadowili się przy domowym
ognisku. Matka Signe przywitała ich ze współczu­
ciem i troskliwością, po czym zaraz zajęła się
przygotowywaniem ciepłego posiłku.

Carlo siedział w chacie, rozglądał się ze zdu­

mieniem po jej wnętrzu. Zbudowany z drewna

background image

dom był okrągły. Miał tylko jedno okno - pośrod­
ku dachu. Okno zakryte było czymś, co przypo­
minało sieć rybacką, przepuszczającą światło
dzienne, a jednocześnie chroniącą przed śniegiem
i deszczem. Przy ścianach stało kilka łóżek. Mło­
dy mężczyzna zrozumiał, że w tej jednej izbie śpi
cała rodzina.

Jego oczy przeniosły się na dziewczynę. Świa­

tło ognia nadawało jej wąskim policzkom złoty
odcień, zaś oczy wydawały się nienaturalnie duże
na jasnej twarzy. Nigdy wcześniej Carlo nie wi­

dział istoty równie zachwycającej. Musiał wręcz
się zmusić, by oderwać wzrok od dziewczyny. Po­
czuł wyrzuty sumienia; wszak gdy podziwiał tę
obcą dziewczynę, prawie zapomniał o swej wier­
nej Adelajdzie, która z wielką tęsknotą oczekiwa­
ła go w rodzinnej Wenecji.

Niskie drzwi nagle otworzyły się i do chaty

wszedł mężczyzna wyraźnie wyższego stanu niż
rybacy. Ku wielkiemu zdumieniu Carla, mówił po
niemiecku.

- Doszła do mych uszu wielka nowina o żegla­

rzach, którzy znaleźli się na naszej wyspie - po­

wiedział z uśmiechem.

Carlo podniósł się i pozdrowił serdecznie

przybyłego. Wreszcie dowiedzą się, gdzie się zna­
leźli i jak mogą stąd dotrzeć do domu, no i opo­

wiedzą swemu wybawcy o dramatycznych prze­
życiach.

Czym prędzej zaczął mówić niemieckiemu du­

chownemu o nieszczęsnym losie Marii Medici,

background image

o przybiciu do brzegów opustoszałej wysepki i o cu­
dzie ocalenia, gdy już śmierć zaglądała im w oczy.

Ksiądz z niedowierzaniem kiwał głową, a gdy

Carlo skończył swą opowieść, duchowny zwrócił
się do 0ivinda Jonasa i jego rodziny, tłumacząc im
każde słowo wypowiedziane przez nieznajomego.

0ivind Jonas, Signe, Ludvig, Kristoffer i matka

wpatrywali się w Carla z niedowierzaniem. Czy

to aby na pewno możliwe? Płynąć statkiem bez
steru i żagla w samym środku zimowego sztor­
mu? Przeżyć w szalupie trzy tygodnie na takim
zimnie, aby potem zmierzyć się z głodem i chło­
dem i walczyć ze śmiercią przez kolejnych osiem­
naście dni na jałowej wysepce targanej zachodni­
mi wiatrami?

Signe spoglądała to na jednego, to na drugiego

z przybyszów; w głębi duszy współczuła im.
Z czterdziestu siedmiu mężczyzn w szalupie prze­
żyło jedynie trzynastu. Czegóż ci biedni ludzie
nie wycierpieli? Głód, śmierć towarzyszy... Oczy
dziewczyny wypełniły się łzami. Bezwiednie
uczyniła kilka kroków, dolała ciepłego mleka do
drewnianej czarki i podała ją najpierw starszemu
mężczyźnie, a później młodszemu. Jej wzrok mi­
mowolnie - zupełnie jak tam w dole, na przysta­
ni - znów spotkał się ze wzrokiem młodzieńca.
Również tym razem jej ciałem zawładnęło niezna­
ne dotąd, dziwne uczucie; policzki okryły się ru­
mieńcem, serce łomotało, z trudem oddychała.

- Zapytaj, gdzie leży ich kraj - powiedział z za­

ciekawieniem gospodarz, a ksiądz przetłumaczył

background image

pytanie. Signe stała cichutko, wsłuchując się, a gdy
dowiedziała się, że pochodzą z dalekiego południa
i usłyszała wiele nieznanych jej wcześniej nazw,
szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.

Carlo cierpliwie mówił o wszystkim, o czym -

jak sądził - chcieliby usłyszeć, lecz w końcu nie
zdołał pohamować swej ciekawości.

- Gdzie się teraz właściwie znajdujemy? Koło

Irlandii? Kiedy będziemy mogli popłynąć na po­
łudnie? - zadawał jedno pytanie za drugim.

Duchowny najwyraźniej zdumiał się i potrze­

bował chwili na zastanowienie, zanim odpowie­
dział. Nie przypuszczał, że nieznajomi mogą nie
mięć pojęcia, gdzie są. Był naprawdę zaskoczony.

Chrząknął i zaczął ostrożnie:
- Trafiliście do gościnnych, pobożnych ludzi,

którzy zwykli dzielić się z innymi tym, co mają.
Tutaj dostaniecie schronienie i wystarczająco du­
żo pożywienia, aby wrócić do sił.

Na chwilę zamilkł, patrząc badawczo na obu

przybyszów, po czym powiedział spokojnie:

- Wasz statek dopłynął dużo dalej niż do Irlan­

dii. Jesteście teraz daleko na północy, w kraju
zwanym Norwegią, na wyspie znajdującej się sie­
demdziesiąt mil na zachód od stałego lądu. Wy­
spa nazywa się Rost, jest ćwierć mili długa i nale­
ży do archipelagu Lofotów.

W małej, pogrążonej w ciemnościach izbie za­

panowała cisza. Carlo próbował ogarnąć to, co
usłyszał od księdza, lecz słowa duchownego wy­

wołały w nim szok.

background image

- Daleko na północy, w kraju zwanym Norwe­

gią... - powtórzył z niedowierzaniem.

Duchowny skinął ze współczuciem głową.
Młodzieniec musiał najpierw przemyśleć to, co

usłyszał, zanim zaczął mówić. Próbował zapano­

wać nad swoim głosem.

- Czy stąd odpływają statki na południe? - spy­

tał cicho, choć domyślał się, jaka będzie odpowiedź.

Ksiądz zasmucony potrząsnął głową.
- Nie wcześniej niż wiosną. Wtedy na pewno

będziecie mogli zabrać się na pokład statku wio­
zącego ryby do Bergen.

Carlo patrzył na niego przez chwilę. Wiedział,

że powinien być wdzięczny, i był. Przeżył jako je­
den z nielicznych z całej sześćdziesięciośmiooso-
bowej załogi. Mimo wszystko jego pierwszą reak­
cją było ogromne rozczarowanie.

Jego wzrok przeniósł się na jasnowłosą dziew­

czynę. Musiała czytać w jego oczach jak w otwar­
tej księdze, ponieważ spoglądała w jego stronę
z wyraźnym współczuciem swymi wielkimi, nie­
bieskimi oczami. Młody mężczyzna wpatrywał
się w nią, nie mogąc oderwać wzroku. Jeszcze nie
zdawał sobie z tego sprawy, lecz jego rozczarowa­
nie powoli znikało.

background image

3

Na skalistej wysepce, położonej bliżej otwarte­

go morza, Piętro Querinius i ośmiu innych męż­
czyzn chodziło niespokojnie po wybrzeżu tam
i z powrotem. Jak na komendę przystawali, wpa­
trując się w morze przez gęsto padający śnieg i pa­
nujące o tej porze roku ciemności.

Minęła już cała doba, a oni ciągle czekali na ry­

baków. Nie mieli pojęcia, skąd przypłynęła mała
łódka, która zabrała na swój pokład Carla i Co-
rada de Lione. Mogli jedynie zgadywać, że rybak,
jej właściciel, mieszka na wyspie lub stałym lądzie

gdzieś w pobliżu. Z tego, co stary rybak tłuma­
czył im na migi, zrozumieli, że wróci po nich i za­
bierze ich tak szybko, jak tylko będzie to możli­

we. To dało im nową nadzieję i siły.

Godziny wlokły się niemiłosiernie, nadchodzi­

ła noc i w dalszym ciągu nic się nie działo. Queri-
nius stawał się coraz bardziej milczący. Nie od­

ważył się podzielić ze swymi ludźmi posępnymi
myślami, które nękały jego umysł. Ta prymityw­
na łódka nie była zbyt duża. Z Carlem i Coradem
de Lione i trzema jeszcze rybakami, zanurzała się
niebezpiecznie głęboko. Nie potrzeba wysokich
fal, aby zatopić taką łupinkę.

background image

Były jednak jeszcze dwie możliwości. Ponieważ

w łódce nie było jedzenia, mogła to być szalupa

z jakiegoś większego statku. Statek zaś mógł po­
płynąć dalej, jak tylko załoga wróciła, nie przejmu­
jąc się innymi półżywymi, wyczerpanymi ludźmi.

Najbardziej niepokoiła go ostatnia możliwość.

Ci trzej mogli być niecywilizowanymi barbarzyń­
cami pozbawionymi szacunku dla ludzkiego ży­
cia. W takim razie naraził Carla na los, o ile to

możliwe, jeszcze gorszy niż mróz i śmierć głodo­

wa na wyspie.

Noc wydawała się nieskończenie długa. Piętro

Querinius ani na chwilę nie mógł uwolnić się od
dręczących go myśli. Z niepokoju panującego

wśród jego towarzyszy wywnioskował, że kilku
z nich z pewnością podziela jego obawy.

Niedziela powitała ich tą samą dokuczliwą

śnieżycą i wyjącym wiatrem. Minęły dwa dni od
czasu, jak Carlo i Corado de Lione odpłynęli. Dla­
czego rybacy nie wrócili?

Nie było już jedzenia, lecz nikt nie zdołał wyjść

na poszukiwanie małży. Większość leżała apa­
tycznie, nadzieja wypaliła się w nich do końca -
jedynym ratunkiem wydawała się śmierć. Kilku
najbardziej upartych wzięło stary łój, który mie­
li jeszcze ze statku, ugotowali go razem z rozto­
pionym śniegiem i zjedli.

Querinius złożył ręce na krzyżu, modlił się.
Od czasu do czasu jego myśli wędrowały ku

tym dwóm spośród jego towarzyszy, którzy zo­
stali w nędznym namiocie półtora kilometra stąd.

background image

Piętro żywił wiarę, że wreszcie odnaleźli spokój.

Nie było już nadziei. Querinius nigdy się nie

dowie, co stało się z jego ukochanym siostrzeń­
cem. Może Pan oszczędzi mu jeszcze jednego cier­
pienia, jakim byłoby poznanie prawdy.

Querinius i jego ludzie nie zostali jednak ska­

zani na zapomnienie. Na wyspie Rost ksiądz
i 0ivind Jonas czekali niecierpliwie, aż pozostali
rybacy wrócą z połowu, by mieć liczbę łodzi wy­
starczającą do zabrania rozbitków. Był już sobot­
ni wieczór, gdy wreszcie przypłynęli. Nazajutrz

wypadała niedziela, więc wszyscy mieszkańcy wy­

spy jak zawsze poszli na mszę do małego kościół­

ka, położonego pół kilometra od domu, w którym
teraz mieszkali Carlo i Corado de Lione.

Nieznajomi udali się na mszę razem ze swoimi

gospodarzami. Nie chcieli urazić swego pobożne­
go wybawcy, pozostając w domu. Marzli jednak
dotkliwie na przejmująco zimnym śniegu; przeko­
nali się tym samym, jak bardzo byli wyczerpani.

W drodze powrotnej Corado de Lione upadł
i Carlo z Kristofferem musieli go podtrzymywać.

W czasie drogi do kościoła Carlo nieustannie

zerkał na Signe. Mieszkał z nią pod jednym da­
chem prawie dwa dni i z każdą godziną był coraz
bardziej zachwycony tą niezwykłą dziewczyną.
Bywały chwile, że starał się trzeźwo oceniać swe
zainteresowanie Signe. Wszak już dziewięć mie­
sięcy minęło od czasu, kiedy opuścił Wenecję.
Przez cały ten okres nie widział ani jednej kobie-

background image

ty, więc nic dziwnego, że Signe przyciągała jego
uwagę.

Mimo wszystko wiedział, że była to jedynie część

prawdy. Ta młoda jasnowłosa dziewczyna nie tylko
była najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek wi­
dział, ale miała też niezwykle ujmujące usposobie­
nie. Już dwie doby spał w tej samej co ona izbie, jadł
przy tym samym stole. Ze zdziwieniem stwierdził,
że coraz rzadziej myśli o Adelajdzie.

Gdy wenecjanie weszli do kościoła, wszyscy

patrzyli na nich z zaciekawieniem. Wielu miejsco­
wych słyszało o rozbitkach, lecz tylko nieliczni
znali ich historię.

Po mszy niemiecki dominikanin podszedł do

Carla i Corada de Lione. Poprosił, by wstali. Wte­
dy zwrócił się do wiernych i z przejęciem zaczął
mówić:

- Nasza mała, skromna i ciężko doświadczona

wspólnota została właśnie wybrana przez Naj­

świętszą Matkę, abyśmy mogli okazać nasze mi­
łosierdzie potrzebującym. Dziewięć miesięcy te­
mu pewien statek handlowy opuścił swój port,

Wenecję, najpotężniejsze miasto handlowe nad

Morzem Śródziemnym. Statkiem dowodził we­
necki szlachcic, Piętro Querinius, wiózł ładunek
do Flandrii. Jednak nie dopłynęli do celu. Statek
stracił ster, zboczył z kursu i podryfował na pół­
noc. W samym środku zimowego sztormu załoga
musiała opuścić tonący okręt, skazując się na głód
i zimno w dwóch szalupach. Jedna z szalup po­

grążyła się w otchłani morskiej, druga zaś dobiła

background image

trzy niedziele temu do brzegu wysepki Sandoya,
gdzie tych biedaków, którzy przeżyli, czekały no­

we niebezpieczeństwa i wyzwania. Z sześćdziesię­
ciu ośmiu mężczyzn ostało się tylko trzynastu.

Dwóch z nich widzicie tutaj.

Duchowny zrobił krótką przerwę, położył rę­

kę na ramieniu Carla. Potem mówił dalej:

- Jedenastu pozostałych leży nadal na wpół

martwych z głodu i zimna w letniej stodole na
Sandoya, mają za sobą wiele tygodni cierpień,

których nawet sobie nie wyobrażamy. Nasz Pan

wynagrodzi tych, którzy w swym miłosierdziu
wyruszą na ratunek nieszczęśnikom.

Zgromadzeni w małym kościółku wierni z za­

partym tchem słuchali swego pasterza. Wysmaga­
ne wiatrem, szorstkie twarze wyrażały głębokie

współczucie, większość oczu wypełniły łzy. Poza

murami kościółka szalał sztorm, morze było

wzburzone, jednak ludzie powzięli decyzję. Już
w porze obiadowej tego samego dnia sześć łodzi
kołysało się na niespokojnych falach, obierając
kurs ku jednej z najbardziej wysuniętych na za­
chód i najmocniej smaganych wiatrem wysepek
północnych wód.

Dobrą chwilę później Piętro Querinius wpadł

na dziwny i niewytłumaczalny pomysł. Podniósł
się z trudem, chwiejnym krokiem podszedł do ni­
skich, zniszczonych drzwi, po czym zniknął

w mroku. Wiatr wył i świszczał, szarpał ścianami

budynku. Morze wydawało się białe. Chyba bar-

background image

dziej intuicja niż konkretny odgłos kazała mu wy­
tężyć słuch, pokonać smagający twarz śnieg i wy­

krzesać resztki sił, aby dotrzeć do brzegu.

Widok, który niedługo potem ukazał się jego

oczom, odcisnął się w jego pamięci na resztę ży­
cia. Z mgły, śnieżycy i morskiej kipieli wyłoniły
się kontury sześciu łodzi, zupełnie jak widma zni­
kąd. Querinius patrzył i patrzył, aż łzy pociekły
po jego wychudzonych i pomarszczonych policz­
kach. Wtedy uniósł swe łagodne oczy ku niebio­
som, padł na kolana, nie bacząc na kamienie,
i słał podziękowania Najświętszej Panience.

Pozostali członkowie załogi musieli zaniepokoić

się losem swego darzonego sympatią, pobożnego
dowódcy, ponieważ zebrawszy resztki sił, zdecydo­

wali się podążyć za nim mimo śnieżycy szalejącej

na zewnątrz.

Tam właśnie dziewięciu ledwo trzymających

się na nogach, wychudzonych mężczyzn z zapad­
niętymi oczami ujrzało sześć łodzi, z dużą wpra­

wą i doświadczeniem podpływających od zacho­
du do wyspy wzdłuż wąskiego przesmyku między

niebezpiecznymi szkierami.

Rybakom towarzyszył dominikanin i gdy tyl­

ko postawił nogę na lądzie, podszedł do dziewię­
ciu nieszczęśników wyciągających ręce w jego
stronę. Mężczyźni wyglądali jak upiory. Duchow­
ny spytał po łacinie, który z nich jest nieszczęs­
nym kapitanem rozbitego statku. Querinius wy­
stąpił chwiejnym krokiem przed pozostałych. Łzy
ciągle płynęły z jego oczu, zamarzały na zapad-

background image

niętych policzkach. Ksiądz chwycił go serdecznie
za rękę, potem podał mu kawałek żytniego chle­
ba - pierwszy, jaki Piętro mógł zjeść od miesięcy.
Chleb smakował mu jak nigdy dotąd.

Po krótkiej rozmowie Querinius i dwóch jego

ludzi zostało zaprowadzonych przez duchowne­
go do łodzi będącej własnością najważniejszego
człowieka na Rost, starosty, zaś reszta wyczerpa­
nych włoskich marynarzy rozdzielona została do
czterech innych kutrów.

Querinius opowiedział o swoich dwóch towa­

rzyszach, którzy zostali w namiocie. Natychmiast
udało się tam czterech rybaków. Pozostali czeka­
li w łodziach, patrząc w kierunku plaży. Krótki

dzień właśnie się kończył, a zmrok i śnieżyca
utrudniały widoczność. Zebrani w kutrach ludzie
dostrzegli powracających dopiero wtedy, gdy ci
byli całkiem blisko.

Querinius z ciężkim sercem przyjął wiadomość

o śmierci jednego ze swoich ludzi. Czterech ryba­
ków przyniosło drugiego wenecJanina, ale jego go­
dziny były policzone. Choć kapitanowi wydawało
się, że pogodził się już ze śmiercią wielu członków
swej załogi, poczuł teraz głęboki smutek.

Gdy wreszcie po pełnej niebezpieczeństw po­

wrotnej drodze przez wzburzone morze rybacy

i włoscy rozbitkowie dotarli do Rost, Querinius
był tak wyczerpany, że nie mógł sam dojść do
chaty starosty. Został tam przywitany przez go­
spodynię i - by okazać swą bezgraniczną wdzięcz-

background image

ność - padł do jej stóp. Żona starosty przyjęła to
z wielkim zaskoczeniem, zaraz jednak podeszła
do ognia i podała przybyszowi kubek słodkiego
mleka.

Niedługo potem Carlo przyszedł odwiedzić

swego wuja.

- Znaleźliśmy się wśród dziwnego ludu - oznaj­

mił, gdy obejmowali się podczas przywitania. Wuj
opowiedział mu o ostatnich dwóch dobach na
opustoszałej wysepce, o przeprawie przez wzbu­
rzone wody i o tym, że zostało ich już tylko jede­
nastu. Dwunasty z ocalałych wyzionął ducha, gdy
zbliżali się do wyspy, na której teraz się znajdują.

- Na całej wyspie mieszka zaledwie sto dwa­

dzieścia osób w dwunastu domach. Żyją tylko
z rybołówstwa. Wszystkie potrzebne narzędzia
robią sami, nawet łodzie. Zimą przez całą dobę
świeci u nich księżyc!

Querinius z trudem nadążał za słowami sio­

strzeńca. Gdy po dokuczliwym zimnie i przeszy­

wającym wietrze znalazł się w ciepłym domu, po­

czuł ogromne zmęczenie i senność.

- Kiedy będziemy mogli popłynąć na południe? -

wyszeptał tak cicho, że Carlo ledwie mógł usłyszeć

pytanie.

Chłopak nie spieszył się z odpowiedzią. Pamię­

tał swoje ogromne rozczarowanie.

- Wiosną - powiedział wreszcie.
Querinius przymknął oczy i bez słowa odwró­

cił się do ściany.

- Czas szybko minie - dodał Carlo, aby pocie-

background image

szyć wuja. - Zresztą musisz odzyskać siły, zanim

wyruszysz w taką podróż. Trafiliśmy do miłych,

pobożnych ludzi, którzy zrobią wszystko, co
w ich mocy, aby oczekiwanie nie było dla nas
uciążliwe.

Querinius spojrzał na niego zdziwiony.
- Chodziło mi raczej o ciebie, mój synu - po­

wiedział łagodnie.

Carlo wolał w tej chwili nie napotkać wzroku

krewnego. Zrozumiał, że wuj wyrzekł te słowa
z myślą o Adelajdzie.

Skromni i pobożni mieszkańcy wyspy trakto­

wali swych włoskich gości ciepło i z wielką troską.

Nie żałowali im jedzenia i opiekowali się nimi, aż

wróciły im dawne siły. Niektórzy wygłodzeni roz­

bitkowie tak łapczywie rzucili się na jedzenie, że
gdyby nie to, iż ryby są lekkostrawne, mogłoby się
to dla nich zakończyć chorobą, a nawet śmiercią.

Carlo wnikliwie obserwował życie rybackiej

osady. Nigdy wcześniej nie spotkał ludzi tak uf­
nych, o tak czystych sercach. Nie mógł się nadzi­

wić, że kobiety nago kładły się i wstawały z łóżka.
Takie szły się myć, mimo iż w domu byli obcy
mężczyźni. Mężowie bez najmniejszej obawy zo­
stawiali swoje żony śpiące w tym samym
pomieszczeniu co nieznajomi. Byli tak posłuszni
boskim przykazaniom, że w ogóle nie znali nierzą­
du i rozwiązłości.

Carlo pomyślał o swoim narodzie, o zwycza­

jach Włochów i zawstydził się.

background image

Wstydził się też za siebie. Każdego ranka, gdy

Signe wstawała, leżał nieruchomo z na wpół przy­
mkniętymi oczami, udwał, że śpi, lecz w rzeczy­

wistości śledził wzrokiem każdy ruch dziewczyny,

każdą linię jej szczupłego, pięknie zbudowanego
ciała. Od razu uznał włoskie kobiety o bujnych
kształtach za nieładne w porównaniu z tą pełną
gracji, wysoką istotą o jasnej skórze, stojącą przed
nim. Poczuł, jak przepełnia go rozkosz i pożąda­
nie, które z każdym dniem stawały się silniejsze.

Signe była całkowicie nieświadoma czarnych

oczu, śledzących ją pożądliwie za każdym razem,
gdy wieczorem kładła się spać, wstawała rano czy
szła się myć. Czasem jednak czuła na sobie wzrok
nieznajomego, ale ponieważ nie znała innego spo­
sobu zachowania niż obowiązujący tu na wyspie,
niczego nie podejrzewała.

Jedynym zmartwieniem Signe były jej własne

odczucia i reakcje. Już od momentu, kiedy pierw­
szy raz stanęła przed tym młodym obcym mężczy­
zną o dziwnym imieniu Carlo, poczuła, że całe jej
ciało zachowuje się inaczej niż zwykle. Sądziła, że
spowodował to strach wywołany nieoczekiwanym
spotkaniem, lecz minęły już dwa tygodnie, a nic
się nie zmieniało.

Gdy sądziła, że nikt tego nie widzi, rzucała

ukradkiem spojrzenia w kierunku nieznajomego.
Nadal wszystko w nim wydawało jej się osobli­

we, takie inne: wygląd, ubranie, zachowanie, ję­
zyk i sposób mówienia. Jednak oczy, które po­

czątkowo przerażały ją swą niecodzienną ciemną

background image

barwą, były w rzeczywistości ciepłe i pełne życia.
Signe marzyła, aby móc siedzieć i po prostu pa­
trzeć w nie.

Pewnego poranka pod koniec lutego Signe

obudziło silniejsze niż zwykle światło wpadają­
ce przez otwór w dachu. Na zewnątrz i w do­
mu panowała zadziwiająca cisza. Pomyślała, że

wiatr nareszcie się uspokoił. Uniosła głowę i za­
uważyła, że łóżka ojca i braci są puste. Wypły­
nęli na połów przed nastaniem świtu i jeszcze
nie wrócili.

Signe odruchowo spojrzała na łóżko Carla.

Chłopak już nie spał. Jej wzrok napotkał płoną­
ce, ciemne oczy. Signe chciała uśmiechnąć się na

powitanie, lecz nie była w stanie tego uczynić. To
intensywne spojrzenie przyciągało ją do siebie,
pochłaniało, nie chciało uwolnić.

Jednocześnie dziwne, ciepłe fale przepłynęły

przez jej ciało, ogarnęły ją całą od stóp do głowy.
On chyba rzucił na mnie urok, pomyślała i w jed­
nej chwili zawładnął nią strach. Aby przezwycię­
żyć tę potężną, niewidzialną siłę, Signe wstała
bezszelestnie z łóżka w nadziei, że codzienne obo­

wiązki wypędzą z jej ciała niebezpieczne moce.

Gdy tak stała naga, skąpana w strumieniach

światła padających łagodnie z otworu w dachu, jej

wzrok - wbrew woli - powędrował znów w stro­

nę łóżka Carla. Mężczyzna podniósł się lekko,
usiadł i patrzył na nią z jakimś tajemniczym bły­
skiem w oczach. W jednej chwili Signe instynk­
townie pojęła sytuację - Carlo spoglądał na nią

background image

tak, jak młody gospodarz patrzy na swoją żonę
tuż po wstąpieniu w święty związek małżeński!

Myśl była szokująca, przepełniła ją strachem,

wstydem i pogardą dla samej siebie. Jednak czymś

jeszcze. Ku swemu jeszcze większemu - o ile to

w ogóle było możliwe - przerażeniu, Signe uświa­
domiła sobie, że wzrok mężczyzny wyrażał coś,

co tkwiło w niej samej. Coś tak grzesznego, że
niemal nie odważyła się tego rozpoznać. Jej po­
liczki oblał rumieniec. Nieszczęśliwa, ze wstydem
odwróciła głowę.

Nie zrobiła tego od razu. Carlo bez trudu zro­

zumiał jej myśli i reakcje. Było w nim mnóstwo
czułości dla tej niewinnej dziewczyny, ale jedno­
cześnie wiedział, że teraz wszystko stanie się jesz­
cze trudniejsze. Wychowywana w czystości i nie­

winności Signe nagle odkryła zdradliwe reakcje

swego ciała, co z pewnością napełniło ją poczuciem
winy i unieszczęśliwiło. Niemal odgadł, że odwró­
ciła się od niego przerażona własnymi doznaniami.

Gdy Signe ubrała się i poszła do obory, aby wy­

doić krowę, Carlo wstał czym prędzej z łóżka,
ubrał się w pośpiechu i podążył za nią. Postano­

wił przekonać dziewczynę, że nie chce jej skrzyw­

dzić, że nigdy nie zmusi jej, aby uczyniła coś

wbrew swej woli.

Dziewczyna odwróciła się; usłyszała, że obcy

młodzieniec wchodzi do obory. Wystraszyła się.

Carlo uśmiechnął się łagodnie, kręcąc lekko

głową.

- Nie, mała przyjaciółko, nie musisz się mnie

background image

bać - powiedział cicho w swoim języku, czyniąc
ręką przyjazny gest.

Signe nie zrozumiała słów, lecz z tonacji, cie­

pła w głosie i oczu wyczytała, że nie musi się nie­
pokoić.

Carlo wszedł do środka, sięgnął po stołek i ge­

stami wytłumaczył dziewczynie, że chciałby po­
móc i nauczyć się doić krowę.

Signe zachichotała, trochę zakłopotana, a tro­

chę rozbawiona. Dowiedziała się od księdza, że
Carlo pochodzi z rodziny równie bogatej jak ro­
dzina starosty, a nigdy wcześniej nie słyszała, aby
szlachetnie urodzeni ludzie umieli doić krowy.
Duchowny mówił też, że gospodarze powinni po­
zwolić swym gościom pomagać im w tym,

w czym sami chcą, a wtedy czas nie będzie im się

dłużył. Poza tym oni nie byli przyzwyczajeni do
zimna, pomyślała, a ciepło od krowy może nawet
być dla nich dobre.

Signe, speszona, przesunęła się na brzeg stołka,

tak aby Carlo mógł dosięgnąć do wymienia. Po­
kazała mu, jak należy doić krowę, a potem po­
zwoliła, by sam spróbował.

W pewnym momencie Carlo dotknął ramienia

Signe. Dziewczyna poczuła dreszcz przeszywają­

cy jej ciało i aż zagryzła wargi, by ukryć swą re­
akcję. Carlo zauważył jej zmieszanie i zląkł się, że
zrazi ją do siebie. Z trudem się opanował.

- Zobaczysz, że mam zaddtki na świetnego gospo­

darza - powiedział wesoło, a Signe, która nie rozu­
miała ani słowa, śmiała się razem z nim. Śmiech dzia-

background image

łal oczyszczające Dziewczyna spojrzała na młode­
go mężczyznę z wdzięcznością. Instynktownie poję­
ła, że czytał w jej myślach i naprawdę chciał pomóc.

Odkrycie to pomogło Signe odzyskać zaufanie

do przybysza z daleka i poczucie bezpieczeństwa.
Mimo iż zdradził się z zakazanymi uczuciami tam,
w izbie, podobnie jak ona obawiał się, że mógłby
dać się im ponieść. Signe przypomniała sobie słowa
kapłana, który mówił, że ludzie mają coś, czego bra­
kuje zwierzętom - zdolność okiełznania pokus i ży­
cia w cnocie, o ile tylko starczy im silnej woli.

Pojęła, że od dziś i młody Włoch, i ona sama

będą musieli walczyć z grzesznymi pokusami.

Gdy już - rozbawieni oboje - uporali się z wy-

dojeniem krowy, podnieśli się jednocześnie. Stali
tak przez chwilę, a Carlo szukał wzroku Signe
swymi pełnymi melancholii ciemnymi oczyma.
Powoli uniósł rękę i delikatnie pogładził dziew­
czynę po policzku.

- Mój piękny, lodowy kwiatuszku - szepnął

w zachwycie.

Signe dojrzała czułość i ciepło w jego ciemnym

spojrzeniu. Nie cofnęła się.

- Nie rozumiem, co mówisz, lecz z lubością

słucham twego głosu - odrzekła cicho, nieco spe­
szona, lecz pewna, że on też jej nie rozumie.

Wzrok Carla przesuwał się powoli po pociągłej

twarzy Signe, by wreszcie zatrzymać się na jej
miękkich wargach. Zanim dziewczyna i on sam
zrozumieli, co się dzieje, młodzieniec szybko po­
chylił się i dotknął jej ust swoimi.

background image

Równie szybko się cofnął, a Signe stała, nie poj­

mując, co się dzieje. Mimowolnie podniosła rękę
do ust, jakby chciała sprawdzić, czy to wydarzy­

ło się naprawdę. Carlo bez zastanowienia raz jesz­
cze przycisnął swoje usta do ust dziewczyny. Tym
razem jednak nie cofnął ich od razu.

Signe, speszona i oszołomiona, pozwoliła na to.

Wycofała się dopiero wtedy, gdy usłyszała, że ktoś
nadchodzi. Dziewczyna nie odważyła się spojrzeć
na Carla, bała się nawet oddychać. Jednocześnie
jednak pomyślała, że to, co się wydarzyło, nie by­
ło niczym grzesznym. To jej największe przeżycie
i wcale nie pozostawiło po sobie poczucia wstydu

czy winy. Teraz wreszcie odgadła mowę swego cia­
ła - po prostu Carlo jest tym, którego Bóg wybrał
na jej ukochanego!

Było to takie niepojęte, wprost niewiarygodne,

bo przecież zawsze uważała za oczywiste, że prze­
znaczony jest jej jeden z mężczyzn mieszkających
tu, na wyspach.

Teraz jednak uznała, że ma być inaczej. Nie

bardzo sobie wyobrażała, że mogłaby zostać żo­
ną cudzoziemca, i to przybyłego z tak daleka, ale
skoro Bóg tak zadecydował, to z pewnością znaj­
dzie jakieś rozwiązanie.

Przez resztę dnia Signe kręciła się po gospodar­

stwie jak nieprzytomna, a gdy wieczorem wszy­
scy udali się na spoczynek, śmielej niż przedtem
popatrzyła na Carla. Młodzieniec uśmiechnął się

do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.

W domu zapanowała cisza, cała rodzina gospo-

background image

darzy już spała, ale Carlo leżał i rozmyślał. Po
tym, co wydarzyło się rano, wiedział już, że nie
jest obojętny Signe. Na krótką chwilę dziewczy­
na odkryła przed nim swe uczucia, a on nabrał
pewności, że mógłby ją zdobyć.

Sam się sobie dziwił, że niemal zapomniał o Ade­

lajdzie. Gdy wróci do Wenecji, pobyt na Rost stop­
niowo zmieni się w odległe wspomnienie, a to, co
się tu stanie, nie będzie miało znaczenia dla wspól­
nej przyszłości Adelajdy i jego. To, że mężczyzna
od czasu do czasu bierze sobie inną kobietę, gdy
czuje taką potrzebę, było czymś naturalnym.

W tej chwili nie myślał jednak o Adelajdzie, ale

o Signe. Wiedział, że dla Signe nic nie znaczy je­
go pozycja i wielki majątek. Nie, dziewczyna kie­
ruje się jedynie sercem. Ona ofiaruje się tylko te­
mu mężczyźnie, którego pokocha.

W uszach Carla zabrzmiały słowa wuja: „Żywię

w głębi duszy nadzieję, że żaden z moich mary­

narzy nie nadużyje gościnności i dobroci tych
szlachetnych ludzi. Oni nie tylko uratowali nam
życie, lecz także dzielą z nami całkiem naturalnie
swoje domy, swoje pożywienie. Wykorzystanie
ich zaufania i łatwowierności byłoby wstydem dla
naszego kraju i szyderstwem z naszego Pana".

Carlo westchnął i odwrócił się na drugi bok. Je­

śli dobrze odgadywał uczucia Signe, jeśli ona się

w nim zakocha, powściągnięcie własnej żądzy bę­

dzie od niego wymagać nie lada charakteru.

Wszak będą spali tak blisko siebie każdej nocy

przez następne trzy miesiące!

background image

4

Przez kolejne dni Carlo starał się zachowywać

powściągliwie, jednak Signe nawet nie próbowa­
ła ukryć swoich uczuć ani przed nim samym, ani
gdy ktoś był w pobliżu. Miłość dodawała jej
skrzydeł, dziewczyna promieniała szczęściem. Do
tej pory nie wiedziała, jak niezwykłe jest to uczu­
cie. Każdy następny dzień przynosił coś nowego
i pasjonującego, cały ocean możliwości. To, że
Carlo trzymał swoje żądze na wodzy, świadczyło

zdaniem Signe o jego szlachetności i pobożności
i jeszcze bardziej utwierdzało w przekonaniu, iż
taka była wola Boga.

Każdego ranka Carlo przychodził do obory,

gdy doiła krowę, pomagał jej nosić wodę i paszę,
rozdrabniać wodorosty dla zwierząt, a gdy
0ivind Jonas, Kristoffer i Ludvig wracali wieczo­
rem z połowu, pomagał im wyciągać dorsze i wie­
szać na stojakach, gdzie suszyły się na wietrze

i słońcu, aż wyschły na wiór.

Niepostrzeżenie mijały dni, tygodnie, miesiące.

Z każdym dniem miłość między Signe i Carlem
rozkwitała coraz bardziej, chociaż młodzieniec sta­
rał się zwalczać to uczucie. Jednak bez skutku. Wy-

background image

starczyło, że ujrzał ją w drzwiach, a już serce ło­
motało jak szalone z radości. Gdy siadała wieczo­
rem przy ogniu, pochylona nad kołowrotkiem lub
pochłonięta innymi zajęciami, oświetlona złocisty­
mi płomykami igrającymi na jej twarzy, włosach
i całym ciele, z trudem powściągał swoje zmysły.

Gdy byli sami, Carlo nieraz zapominał na chwi­

lę o swych postanowieniach i brał ukochaną w ob­
jęcia.

Młodzieniec ciągle jeszcze panował nad swym

pożądaniem. Jednak w niebieskich oczach dziew­
czyny widział odpowiedź na własne pragnienia.
Nagle przyszło mu na myśl, że może ona dziwi
się jego powściągliwości.

Może Signe nawet zechce uczynić pierwszy

krok? Może to ona przyjdzie do niego pewnej no­
cy, gdy inni będą już spać?

Carlo wiedział o ludziach z wyspy bardzo ma­

ło, mimo iż żył tak blisko nich. Może młode, nie­
zamężne dziewczęta pozwalały sobie na dużo

więcej, niż przypuszczał?

Gdyby tylko mogli porozmawiać! Carlo próbo­

wał uczyć się pojedynczych słów i nawet trochę
rozumiał, lecz boleśnie odczuwał potrzebę powie­
dzenia Signe tego, co czuł.

W drugim łóżku leżała Signe, rozmyślając

o tym samym. Dlaczego Carlo wycofuje się za
każdym razem, gdy jest im tak cudownie? Skąd
bierze się smutek w jego pięknych, ciemnych
oczach, skoro jeszcze przed chwilą widziała w je­
go wzroku pragnienie i ciepło? Czy nie cieszył

background image

się? Czy nie czuł tego, co ona - że złączył ich Bóg
i należą do siebie, póki śmierć ich nie rozdzieli?

Pewnego dnia pod koniec marca Carlo, jak co

dzień, poszedł w odwiedziny do swego wuja. Pię­
tro Querinius jedną ręką rozgarniał żar, drugą zaś
kołysał córeczkę starosty.

Carlo podziwiał krewnego. Mimo swej dawnej

wysokiej pozycji nie wstydził się pomagać w do­

mu - bez względu na to, jak niewdzięczną pracę
mu przydzielono.

- Siedzę tak i myślę o tobie, Carlo - zaczął wuj po­

woli, odwróciwszy się od ognia. Skierował swój ła­

godny wzrok na siostrzeńca. - Nic na tym świecie nie
cieszy mnie bardziej niż twoje szczęcie. Zasłużyłeś so­
bie na nie. Jednak czasem wydaje mi się, że nasz Pan
zbyt pochopnie rozdaje karty - dodał z błyskiem
w oczach. - Znajdujemy się na drugim końcu naszej
części świata. Jak życie rozwiąże taki problem?

Carlo spojrzał na niego, zaskoczony.
- O czym mówisz? - spytał zbity z tropu.
Querinius zaśmiał się.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. O Wenus - bo­

gini miłości, która wynurzyła się z morza i urato­

wała nam życie.

Carlo poczerwieniał.
- Signe...? - powiedział cicho.
Querinius z uśmiechem skinął głową.

- Jej sen nas uratował.
Carlo przyznał mu rację. Słyszał o śnie, ale wie­

dział dobrze, że wujowi coś więcej leży na sercu.
Ogarnął go niepokój.

background image

- Jestem starym człowiekiem, ale potrafię zro­

zumieć, że jesteś nią zauroczony - mówił dalej
Piętro. - Jak tylko ujrzałem Signe, pomyślałem,
że musi być boginią piękna tego zimnego kraju,
ich Wenus. - Wuj przybrał poważną minę i spoj­
rzał na młodzieńca ze współczuciem. - Ale ty je­
steś di Credi, mój synu! Twoje miejsce jest w We­
necji. Pewnego pięknego dnia zostaniesz głową
rodziny di Credi.

Wuj zamilkł na chwilę.

- Nasza mała Wenus jest dzieckiem tego wy­

spiarskiego ludu. Jej serce, umysł i dziedzictwo
należą do Rost. Naprawdę sądzisz, że dwa tak
różne światy da się pogodzić?

Carlo był zaskoczony i speszony. Wuj nie po­

wiedział ani słowa o Adelajdzie, mimo że chłopak

spodziewał się tego.

- Nie rozumiem, jak... - zaczął, lecz wuj prze­

rwał mu z uśmiechem.

- Zwykłem mieć uszy i oczy szeroko otwarte.

Poza tym wcale nietrudno to zauważyć!

Querinius znów spoważniał, a na jego przystoj­

nej, łagodnej twarzy pojawiła się troska.

- Obawiam się, że nie ja jeden...
Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem.
- Czy ktoś jeszcze to dostrzegł?
Starszy mężczyzna zawahał się.
- Słyszałem strzępki rozmowy, która mnie zanie­

pokoiła. Mimo iż w ciągu minionych tygodni pró­
bowałem nauczyć się kilku słów tego trudnego ję­
zyka, niewiele zrozumiałem. Jednak co do waszych

background image

imion nie mogę mieć wątpliwości. Do wrogiego to­
nu, jakim było to powiedziane, również nie.

- Taka dziewczyna jak Signe nie może mieć

wrogów! - rzucił pospiesznie Carlo.

- Oczywiście, że nie, ale może ma ich ten, któ­

ry zechce ją stąd zabrać?

Carlo zaprotestował.
- Źle to zrozumiałeś. Nawet przez chwilę nie

pomyślałem o tym, aby ją stąd zabrać. Zresztą jak
mogłoby to być możliwe? Sam powiedziałeś, że
jestem di Credi.

Piętro Querinius nie dał jednak spokoju sio­

strzeńcowi.

- Niebezpiecznie jest bawić się uczuciami in­

nych ludzi, Carlo.

Młody mężczyzna skinął głową, świadom swej

winy.

- Wiem, wuju Piętro. Nie zapomniałem twoich

słów. Pamiętam, że nie możemy nadużywać za­
ufania tych prostolinijnych, pobożnych ludzi.

Z tego właśnie powodu walczę z uczuciami i sta­
ram się nie skrzywdzić Signe.

Querinius skinął łagodnie głową, czując wyraź­

ną ulgę.

- Miłość chadza jednak własnymi ścieżkami -

stwierdził w zamyśleniu. - Powściąganie uczuć

wymaga niewyobrażalnej siły.

Carlo wyszedł z domu starosty i ze zdumie­

niem rozejrzał się dookoła. Niebo rozjaśniło się
i było prawie całkiem bezwietrznie. Pierwszy raz
ujrzał słońce od czasu dopłynięcia do Sandoya

background image

przed prawie dwoma miesiącami. Do tej pory
świecił tylko księżyc. Młodzieniec postanowił wy­
korzystać tę rzadką okazję i udać się na spacer

w głąb wyspy, zanim wróci do domu.

Słońce widniało na niebie na zachód od Lofo-

tów jak olbrzymia srebrnozłota tarcza otoczona
lekką popołudniową mgiełką. Promienie barwiły
złotem skały, morze i brzeg.

Po krótkiej wędrówce Carlo zatrzymał się,

oczarowany. Dotychczas postrzegał tę położoną
daleko na północy wyspę jako jałową, zimną, tar­
ganą wiatrem i niegościnną. Jednak ta niezwykle
spokojna chwila odsłoniła przed nim piękno ota­
czającego go krajobrazu, ukazała w innym świe­
tle morze i wszystkie wyspy.

Na Rost składało się właściwie kilkaset wyse­

pek. Podobno 365 - jedna na każdy dzień roku,
jak mówił ksiądz. Ta, na której się znajdowali,
najbardziej zaludniona, była główną wyspą. Leża­
ła wysunięta najdalej na północ i była prawie cał­
kiem płaska.

Na północnym wschodzie błękitne wstęgi mo­

rza zlewały się w jedno. Tam właśnie Carlo do­
strzegł wyspy zwane Vaeroy, wznoszące się z wo­
dy wysokimi, stromymi skałami, i Lofoty, które

wyglądały jak ogromny mur z bastionami i wie­

żami. Na południowym wschodzie można było
zobaczyć stały ląd, zaś na zachodzie pozostałe
skaliste wysepki Rost.

Carlo postanowił wejść na najwyższy punkt

wyspy, aby mieć jak najlepszy widok. Nie było to

background image

wcale tak łatwe, jak mu się zdawało. Drogę zagra­

dzały małe jeziorka i szczeliny skalne, ale w wie­
lu miejscach sama natura utworzyła nad zapadli­
skami kładki. Carlo cały czas starał się iść prosto.

Wspaniale było znów zmusić ciało do wysiłku,

przejść się, przekonać, że mimo ciężkich prób
podczas ostatnich kilku miesięcy nadal był silny,
zwinny i wytrzymały.

Carlo tak bardzo cieszył się pięknem otoczenia

i swoją dobrą formą, że nie zauważył ani chmur,
które szybko nadciągnęły nad morze, ani szarego
cienia, podążającego za nim w pewnym oddale­
niu. Dopiero gdy zniknęło słońce i od brzegu po­

wiało lodowatym wiatrem, Carlo zatrzymał się,

spojrzał ku niebu. Wtedy też zauważył zarys ludz­
kiej postaci.

Początkowo ogarnęło go niemiłe uczucie, że

ktoś go śledzi, ale zaraz potem młody wenecjanin
uznał, że skoro w pobliżu nie ma żadnego drzewa,

za którym ewentualny prześladowca mógłby się
ukryć, ów ktoś musiał liczyć się z tym, że zostanie
zauważony. Carlo uznał, że ktoś obserwuje go al­
bo z ciekawości, albo w razie potrzeby pragnie
udzielić mu pomocy, i powoli ruszył na spotkanie

nieznajomego.

Jak się okazało, za Carlem szedł Gustav Nilsson,

krewny starosty. Carlo nieraz dziwił się, że ten z wy­
glądu krzepki, młody chłopak nigdy nie wypływał na
połów, jak to czynili jego bracia. Dowiedział się jed­
nak od Queriniusa, że Gustav cierpi na rzadką cho­
robę, która powodowała nagłą utratę przytomności.

background image

Carlo skinął głową i uśmiechnął się do Gustava

na powitanie, ale ten nie odwzajemnił uśmiechu.
Był najwyraźniej rozgniewany i odpowiedział po­
tokiem słów, z których Carlo nic nie zrozumiał. Po­
tem Gustav wskazał na morze, na którego wodach

widać już było kutry powracające z połowu.

Usłyszał wzburzenie w głosie Gustava i zrozumiał,
że musiało się wydarzyć coś nadzwyczajnego, ale
nie potrafił zgadnąć, cóż by to mogło być. Nagle

wśród wielu niezrozumiałych słów padło imię „Sig-

ne". Carlo spojrzał z przerażeniem na chłopaka.

- Coś przydarzyło się Signe? - spytał zmartwio­

ny z nadzieją, że ton jego głosu pomoże Gustavo-

wi zrozumieć treść pytania.

Gustav chwycił go za ramię, wskazał zachodni

kierunek i uczynił gest, z którego Carlo wywnio­
skował, że powinien podążyć za krewnym staro­
sty. Szli teraz spiesznie ku zachodniej, niezamiesz-
kanej części wyspy, a Carlo próbował odgadnąć,
czy aby na pewno Signe jest tam, skoro zawsze
o tej porze doi krowę i porządkuje oborę. Z tego,
co wiedział, dziewczyna nie miała zwyczaju odda­
lać się zimą poza zamieszkaną część wyspy.

Tuż przed młodymi mężczyznami pojawiło się

nagle od zachodu kłębowisko ciężkich chmur,
które nieoczekiwanie opadły jako gęsta mgła.
Carlo nie wiedział, że na Rost zdarza się to czę­
sto. Przystanął bezradnie. Mimo iż wyspa nie by­
ła duża, zdał sobie sprawę z tego, że we mgle lub

w ciemnościach nie będzie w stanie znaleźć po­
wrotnej drogi, szczególnie teraz, gdy już wiedział,

background image

jak wiele szczelin skalnych zagraża nieostrożne­
mu wędrowcowi.

Gustav również się zatrzymał, sprawiał wraże­

nie zakłopotanego. Znów chwycił Carla za rękę,

wypowiedział kilka słów, tym razem błagalnym

tonem, i dal swemu towarzyszowi do zrozumie­
nia, że powinien zostać w tym miejscu. Zaraz po­
tem zniknął we mgle.

Carlo posłusznie stał. Gustav świetnie zna wy­

spę, więc z pewnością zaraz do niego wróci bez

względu na mgłę i ciemności. Musiało być coś, co
chłopak chciał sprawdzić, zanim powędrują dalej.

Słyszał jego kroki przed sobą, ale mgła była tak
gęsta, że nie było widać nic, co znajdowało się da­

lej niż w odległości jednego metra.

Odgłosy kroków cichły, aż w końcu całkiem

zamilkły.

- Gustav...? - głos Carla zabrzmiał dziwnie głu­

cho.

Nie było odpowiedzi. Carlo znowu zawołał

Gustava, tym razem głośniej. Znów odpowiedzia­
ła mu cisza. Czy coś się chłopakowi stało?

Carlo ostrożnie posunął się w mroku kilka kro­

ków naprzód. Mgła otaczała go szczelnie jak cięż­
ka, wilgotna osłona. Niewiarygodne, że zaledwie
kilka chwil temu świeciło słońce.

Niepokój przerodził się w strach. Może chory

Gustav stracił przytomność i leży teraz bezradny
gdzieś między skałami? Zbliżał się wieczór. Mgła

opadła, zastąpił ją mrok. Ciężko będzie znaleźć
samemu drogę powrotną, ale czyż mógł zostawić

background image

tu Gustava na tak długi czas? I czemu chłopak był
taki zdenerwowany?

Carlo znów zawołał, zrobił kilka kroków,

krzyknął ponownie, cały czas intensywnie nasłu­
chując. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był
wzmagający się szum wiatru - ostrzeżenie przed
zbliżającą się burzą.

Kilka minut później zachwiał się lekko, zupeł­

nie jak przy trzęsieniu ziemi, a zaraz potem roz­
szalał się południowo-zachodni sztorm. Wiatr był
tak gwałtowny, że miotał Carlem na wszystkie
strony, a deszcz lał jak z cebra. Wichura szalała
nad wyspą w obłąkańczym gniewie, chłostała ska­
ły i wodę, wyła ogłuszająco. Piana morska otacza­
ła wyspę jak mgła.

Carlo uczepił się mocno skał, z trwogą myśląc

o Gustavie i jego chorobie. Swoje pełne obaw my­
śli skierował też ku Signe - gdzież ona mogła się
znajdować w momencie tego niespodziewanego
pogorszenia się pogody? Obawa, że mogłaby pozo­
stawać sama poza domem, sprawił, że młodzieniec
podniósł się, przezwyciężając porywisty wiatr, i po­
sunął się o kilka kroków. Niestety, kolejny gwał­
towny powiew powalił go na skały. Głowa uderzy­
ła w coś twardego, a rozbryzgująca się woda ośle­
piła go. Zaraz potem Carla otoczyła ciemność.

Na najbardziej wysuniętej na północ i najwięk­

szej z wysp Rost łodzie rybackie zdążyły akurat
zawinąć do portu, zanim sztorm rozszalał się na
dobre. Zaniepokojone matki, żony i starcy po-

background image

spieszyli mimo ulewy ku przystani, aby zobaczyć,
czy ich najbliższym i tym razem nic złego się nie
stało. Strach rysował się na pooranych zmarszcz­
kami twarzach - jedna bruzda za każdy burzowy
dzień męża czy syna na morzu.

Signe chodziła po domu tam i z powrotem, za­

stanawiając się, dlaczego Carlo dziś tak długo po­

zostaje u swego wuja. Wyglądała przez drzwi

w gęsty mrok.

- Zachowujesz się jak zdenerwowana kwoka -

stwierdziła zirytowana siostra Signe, Elisa. Elisa
miała wyjść za mąż za Monsa, który mieszkał na
północy Rost. O związku tym postanowiono już
dawno temu. Zdaniem Signe Elisy i Monsa nie łą­
czyła taka miłość jak ją i Carla. Tu na wyspie mło­
dzi pobierali się z obowiązku i posłuszeństwa

względem boskich przykazań, a miłość przycho­

dziła z czasem. O ile w ogóle przychodziła.

Signe spojrzała na siostrę ze współczuciem. Eli­

sa też powinna dostać kogoś takiego jak Carlo,
kogoś, kogo mogłaby darzyć miłością. Może Eli­
sa zazdrościła siostrze i dlatego odezwała się do
niej tak ostro?

- On nigdy nie zostaje tam tak długo.
- Może po prostu dziś ma ochotę sobie poroz­

mawiać. Z tobą przecież nie pogada!

Elisa zamilkła na chwilę, po czym dodała

ostrożnie:

- Uważaj, Signe! Ludzie tu na wyspie zaczęli ci

się uważnie przyglądać. Słyszałam nawet kilka razy,
jak szeptali o was. O tobie i o Carlu. Mons mówił

background image

mi, że ktoś już zarzucał wam nieprzyzwoitość!

Signe spojrzała zdumiona na siostrę.
- Przecież nie zrobiłam nic złego! Bóg zesłał mi

Carla, abym kochała go do końca swoich dni!

Elisa patrzyła na nią przerażona.
- O czym ty mówisz? O nieznajomym męż­

czyźnie z kraju, w którym grzech i niemoralność
są codziennością? Sądzisz, że matka i ojciec po­
zwolą na coś takiego?

- Co ty wiesz o jego kraju? - przerwała siostrze

Signe zbita z tropu.

- Opowiadał mi o tym niemiecki mnich. Tłu­

maczył, że powinnam trzymać się z dala od tego
mężczyzny i uważać na ciebie. Oni mają dusze
równie ciemne jak włosy, tak mówił.

- Niemiecki mnich? - powtórzyła Signe wstrząś­

nięta. - On kłamie!

W tej samej chwili z przerażeniem zakryła usta

ręką. W głębi serca nie ufała niemieckiemu księ­
dzu, ale to tak, jakby urągać ziemskiemu wysłan­
nikowi Boga. Dziewczyna nie chciała głośno
przyznawać się do swoich myśli.

Nagle przed drzwiami rozbrzmiały odgłosy

kroków. Signe w jednej chwili zapomniała o swo­
ich zuchwałych myślach, spiesząc na spotkanie
ukochanemu.

Do domu weszli 0ivind Jonas, Kristoffer i Lud-

vig, zmęczeni i przemoknięci do cna, lecz zadowo­

leni ze szczęśliwego powrotu.

- Widzieliście Carla? Pomagał wam przy ry­

bach? - zapytała z przejęciem.

background image

0ivind Jonas przyglądał się córce przez dłuż­

szą chwilę. Błysk w jej oczach nie pozostawiał

wątpliwości. Sprawdziły się jego obawy!

- Jesteś bardziej przejęta obcym człowiekiem

niż własnym ojcem - skarcił ją.

Uśmiech znikł z ust Signe, a ojciec pożałował

swych słów. Tak bardzo kochał swą najmłodszą
córkę, a teraz sprawił jej przykrość.

- Nie widzieliśmy go - powiedział już przyjaź­

niej. - Widać uznał, że najrozsądniej będzie prze­
czekać sztorm u starosty.

Signe skinęła głową, choć wcale nie czuła się

spokojniejsza. Wiedziała, że Carlo wróciłby do
ich domu przed burzą, gdyby tylko mógł.

Co go mogło zatrzymać?
Pełna obaw położyła się spać, ale czarne my­

śli nie dawały jej spokoju przez cały wieczór
i noc.

Kiedy Carlo doszedł do siebie, poczuł przeraźli­

wy ból głowy. Lodowaty wiatr przenikał przez mo­
kre ubranie, co sprawiało, że marzł jak jeszcze nigdy
przedtem - nawet w szalupie czy na Sandoya. Gdy
już uporządkował myśli, przypominając sobie, co się
stało, odkrył ze zdumieniem, że jest jasno. Jeszcze
bardziej zdziwiło go to, że sztorm uspokoił się rów­
nie szybko, jak się rozszalał.

Carlo otworzył szeroko oczy, a zaraz potem

znów zamknął. To tylko sen. Przecież on jest cho­
ry, zranił się w głowę, i nie może wrócić do rze­
czywistości. Za chwilę usłyszy, jak Signe poruszy

background image

się w łóżku, wstanie, aby się ubrać, posyłając mu
radosny uśmiech i ukradkowe spojrzenie. Dresz­
cze to pewnie objaw gorączki. To, co zobaczył,
jest tylko snem.

Ze strachem na powrót otworzył oczy.
Nie leżał w łóżku w domu Signe. Nie leżał też

między skałami na zmarzniętych kępach trawy
pośrodku płaskiej wyspy, na której zamieszkali.
Leżał na pustej plaży z potężnymi, ciemnymi
i posępnymi ścianami skalnymi nad sobą i mo­
rzem z każdej strony. Tuż nad cieśniną ujrzał ska­
ły, wysoki, stromy brzeg, który - jak mu się wy­
dawało - rozpoznawał. Wyspa Vaeroy!

Wystraszony znów zacisnął powieki. To naj­

gorsze, co mogło mu się przydarzyć - czuł się nor­
malnie, miał poukładane myśli, a mimo to widział
coś, co w żadnym razie nie odpowiadało rzeczy­

wistości! Jak się to mogło stać? Czy jego mózg zo­

stał uszkodzony na skutek upadku? Ale jak w ta­
kim razie udaje mu się trzeźwo myśleć?

Carlo próbował stłumić ogarniającą go panikę.

Starał się przywołać w pamięci szczegóły z nieda­
lekiej przeszłości, z życia w domu Signe na Rost,
z trzech tygodni spędzonych na Sandoya, z nie­
skończenie długich dni spędzonych w szalupie
i na pokładzie Marii Medici.

Pamiętał wszystko. Jak więc umysł może pła­

tać mu takiego figla?

Powoli znowu otworzył oczy.

Teraz wszystko rozumiał. To nie były halucy­

nacje. On już nie znajdował się na Rost! Ktoś mu-

background image

sial przewieźć go łodzią na tę wyspę, gdy byl nie­
przytomny.

Kolejne myśli wywołały lodowaty dreszcz na

plecach Carla. Teraz już wiedział, gdzie się znaj­
duje!

Wuj Piętro opowiadał mu o Scylli i Charybdzie

Północy - morskiej gardzieli, budzącej grozę
i równie niebezpiecznej jak Cieśnina Mesyńska
oddzielająca Sycylię od Półwyspu Apenińskiego.

To musiała być opustoszała, skalista wyspa

Mosken, ze wszystkich stron omywana przez
malstrom, prąd o silnych wirach powstających
przy wejściach do cieśnin w związku z przypły­

wami i odpływami morza. Carlo zrozumiał - zna­
lazł się w pułapce bez wyjścia.

background image

5

Carlo ciągłe nie wracał. Dopiero nad ranem Sig­

ne zapadła w płytki, niespokojny sen. Gdy się
obudziła, światło dzienne sączyło się z otworu

w dachu, a łóżka ojca i braci stały puste.

Posłanie Carla było nietknięte.
Corado de Lione już nie spał. Siedział, wsłuchu­

jąc się w świt. Gdy usłyszał, że Signe poruszyła
się, odwrócił się do niej i szepnął bojaźliwie:

- Carlo? Verschwunden}
Signe zrozumiała, gdy dostrzegła troskę w jego

oczach. Potrząsnęła głową, próbowała go uspokoić.

- Nie, u Queriniusa.

Jednak ku jej zdziwieniu Corado de Lione za­

przeczył stanowczym ruchem głowy.

- Nein, nich bei Piętro Querinius. Querinius

schlaft

- dodał. Przechylił przy tym głowę i przy­

łożył dłonie do policzków, aby wyjaśnić, że wuj
jego przyjaciela śpi o tej porze.

Signe wstała i ubrała się. Sztorm już się uspo­

koił, deszcz nie padał. Jeśli Elisa ma rację, Carlo
przyjdzie do domu zaraz, jak tylko rodzina staro­
sty wstanie.

Jednak dzień upływał, a Carlo się nie pokazał.

background image

Po skończonym obrządku w oborze Signe narzu­
ciła szal na ramiona i wybiegła. Nie miała siły cze­
kać dłużej, musiała się upewnić, że ukochanemu
nic się nie stało.

Skierowała się od razu do starosty. Słońce ła­

godnie oświetlało leżącą dalej górzystą wyspę
Stavoya. Przyroda nie mogła się nadziwić, że pie­
kło ostatniej nocy już minęło. Owce skubały
zmarznięte, sztywne kępy trawy, jak gdyby nigdy
nic, ale rozpierzchły się w popłochu, gdy tylko

dziewczyna się do nich zbliżyła. Nad głową Signe
krążył ogromny orzeł, a od strony przystani do­
biegały krzyki mew.

Po półgodzinnym szybkim marszu przez pod­

mokłe pastwiska, przeskakując kamienie i omija­
jąc małe jeziorka, doszła wreszcie do domu na jed­
nym z trzech małych wzgórz na wyspie.

Drzwi otworzyła jej żona starosty.
- Jest tu Carlo? - spytała Signe zdyszana.
- Carlo? - zdziwiła się kobieta zaskoczona. -

Był wczoraj, jak zwykle, u swojego wuja, ale ni­
gdy nie zostaje dłużej.

Signe poczuła, jak narasta w niej strach.

- Czy jesteś pewna? To znaczy, może on... - za­

częła, po czym wzięła się w garść i powiedziała
spokojniej: - Nie wrócił do domu wczoraj wie­
czorem. Martwimy się o niego.

Querinius, siedzący w izbie, usłyszał głos Signe.

Poczuł, jak udziela mu się strach, który przebijał
z głosu dziewczyny. Wyszedł więc, aby dowie­
dzieć się, co zaszło.

background image

- Carlo zaginął!
Signe na widok tego miłego, sympatycznego

człowieka nie była już w stanie się opanować.

Querinius patrzył na nią wystraszony.
- Kiedy? Gdzie? - spytał w języku swych go­

spodarzy.

- Nie wrócił do domu po swoich odwiedzinach

tutaj!

Signe była bliska płaczu. Querinius musiał zro­

zumieć, co mówiła, bo zaraz zniknął w izbie i nie­
mal natychmiast pojawił się znowu gotowy do
wyjścia. Razem udali się na poszukiwania.

Carlo przemierzał brzeg zatoki na Mosken w tę

i z powrotem, czuł narastającą panikę. Jego wzrok

wciąż kierował się w stronę wody, targanej silnym

morskim prądem. Fale wydawały się być obłąka­
ne. Zamiast przypływać i odpływać tą samą dro­
gą, jak to zwykle bywa, pląsały w szaleńczym tań­
cu. Nacierały ze wszystkich stron jednocześnie,
jak opętane przez złe moce, niszcząc wszystko, co
stanęło na ich drodze. Carlowi wydawało się nie­
pojęte, że w ogóle można przepłynąć przez tę
straszną cieśninę.

W jaki sposób dostał się na Mosken...?

Carlo pamiętał, jak wuj Piętro przekazywał mu

słowa niemieckiego duchownego: nawet wielory­
by nie są w stanie przepłynąć przez te wody. Prze­

grywają walkę z malstromem i często fale wyrzu­
cają ich martwe ciała na brzeg.

Podczas pełni księżyca na Mosken można usły-

background image

szeć taki przerażający łoskot i hałas, że aż włosy

jeżą się na głowie, a cała wyspa się trzęsie jak pod­
czas największego sztormu. Wiry wodne są wte­
dy tak silne, że bez trudu wciągają i zatapiają naj­

większy i najsilniejszy nawet statek. Niekiedy

podczas przypływu - szczególnie wiosną, gdy na­
kładają się siły przyciągania Księżyca i Słońca -
woda sięga tak wysoko, że zalewa całą wyspę,
grzebiąc ją w morzu...

Carlo ponownie spojrzał na wodę. Potem jego

wzrok przeniósł się na postrzępiony brzeg. Woda
przybrała od czasu, gdy się obudził. Wiedział, że
właśnie jest pełnia i za kilka godzin poziom mo­
rza się podniesie, a on sam utonie między tymi ol­
brzymimi głazami.

Tuż za nim wznosiła się ku niebu pionowa ścia­

na skalna. Młodzieniec wiedział, że nie ma wyboru,

więc bez zastanowienia zaczął się na nią wspinać.

Na Rost Signe ciągle szukała ukochanego. Que-

rinius i jego ludzie towarzyszyli jej przez wiele
godzin, a ona, ledwo powstrzymując się od pła­
czu, obiegła już wszystkie miejsca, gdzie mogłaby

na niego natrafić. Albo Carlo leży bezradny i ran­
ny gdzieś między skałami, albo został porwany
przez wiatr do wody.

Podobne wypadki zdarzały się już wcześniej..

Podczas sztormów zeszłej zimy wszyscy bali się,

że cała ich wyspa zniknie w morzu. Powiadano,
że kiedyś leżała pod powierzchnią wody.

Nie do zniesienia była myśl, że jej ukochane-

background image

mu mogło przydarzyć się nieszczęście. Teraz Sig-
ne zrozumiała, jak wiele dla niej znaczył.

Właściwie mieszkańcy zachodniej części Rost

oswoili się nawet z najbardziej tragicznymi wyda­
rzeniami. Sama Signe przywykła do tego, że nie­
szczęście, choć trudno je znieść, stanowi natural­
ny element życia w tym surowym otoczeniu.
Każdej zimy ojcowie, bracia i mężowie ginęli

w czarnych morskich otchłaniach, a na małym
cmentarzyku po wschodniej stronie Rost spoczy­
wały prawie wyłącznie kobiety i dzieci. Gwałtow­
ną śmiercią ginęli nie tylko ci, którzy znajdowali
miejsce wiecznego spoczynku w morzu. Dotyczy­

ło to również tych mieszkańców wyspy, którzy
tracili życie podczas wybierania ptasich jaj
z gniazd. Poza tym co roku umierało tu więcej
dzieci, niż się rodziło - głód i zimno zabierały je,

zanim zdążyły się zahartować.

Pośród owej brutalnej codzienności miłość do

Carla była dla Signe najpiękniejszym prezentem,
stanowiła prawdziwy przełom w jej życiu. Mimo
iż egzystencja w trudnych warunkach nauczyła ją
pokory, nie mogła pogodzić się z tym, że Carlo
i jej miłość do niego to tylko krótkotrwały pro­
myk światła w otaczającej ją ciemności.

Nagle w jej uszach rozbrzmiały słowa: „Dał

Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie bło­
gosławione!""'

*Według Biblii Tysiąclecia.

background image

- Nie! - krzyknęła z oburzeniem ku niebu. Nie

chciała przyjąć cierpienia i pokornie poddać się.

woli Boga, jak uczył ją ksiądz.

Gdy obaj jej wujowie, młodsi bracia 0ivinda Jo-

nasa, zginęli na morzu w lutym zeszłego roku, Sig-
ne oburzała się, że matka spokojnie powtarza sło­

wa duchownego: „Morze pewnego dnia zwróci

nam umarłych". To nie było pocieszenie! To oszu­
kiwanie samego siebie, godzenie się z losem, z któ­
rym ona nie chciała się pogodzić. Przez wszystkie

lata swego życia starała się podporządkować woli

Stwórcy z tą samą pokorą, jaka cechowała jej mat­

kę, ale nie udało jej się to. Po co dzieci przychodzą
na świat, jeśli jest on pełen cierpienia? Po co Bóg
dał jej Carla, skoro zabrał go po dwóch miesiącach?

Przepełniona gniewem i zwątpieniem Signe

udała się w drogę powrotną do domu. Nie zauwa­
żyła nawet stada mew, które przeleciały tuż nad
nią, zwiastując nadchodzącą wiosnę.

Nagle oczom dziewczyny ukazała się ciemna

sylwetka, która przemieszczała się powoli od
strony przystani. Serce Signe zaczęło łomotać
i już w następnej chwili pędziła przez pokryte za­
marzniętą trawą wzgórze, w dół pastwiska, ku

wybrzeżu. W pewnej chwili zwolniła. Rozczaro­
wanie było ciężkim ciosem, bolało. Jednak dziew­
czyna krzyknęła głośno:

- Christian, Christian, zaczekaj!
Z trudem łapiąc oddech, dogoniła najstarszego

brata Gustava i wydusiła z siebie:

- Widziałeś może Carla?

background image

- Carla? - Christian spojrzał na nią zdziwiony. -

Czy on nie mieszka u was?

- Tak, ale nie wrócił do domu wczoraj wieczo­

rem i boję się, że przydarzyło mu się coś złego.

Jeśli wyszedł w taką burzę i...

- Na pewno znalazł jakieś schronienie - prze­

rwał jej Christian niecierpliwie. - Przecież przeżył
trzy tygodnie na Sandoya w samym środku zimy,

więc z łatwością przetrwa jedną noc tu, na Rost!

Signe chciała się uśmiechnąć, ale uczyniła zale­

dwie grymas.

- Tak, to oczywiste, ja tylko jestem...
- ...zaniepokojona o wybrańca swego serca - do­

kończył Christian za nią w sposób, jakiego dziew­
czyna nie zrozumiała.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Wiesz o tym?
Chłopak przesadnie wzruszył ramionami.
- Cała wyspa wie. - Jego wzrok pociemniał. -

Uważaj tylko, żeby nie została ci po nim żywa pa­
miątka, gdy odpłynie stąd za kilka miesięcy! Wąt­
pię, żeby ktoś tu na wyspie zechciał zaopiekować
się ciemnowłosym bękartem!

Signe poczerwieniała i zamilkła zaskoczona, za­

raz jednak spojrzała chłopakowi prosto w oczy
i rzekła stanowczo, siląc się na spokój:

- On nie odpłynie. My jesteśmy w sobie zakochani.
Christian wybuchnął śmiechem.
- Ach, więc wielki pan z Italii poświęci bogac­

two, władzę i pozycję, aby poślubić biedną córkę
rybaka z Rost!

background image

Signe patrzyła na niego z przerażeniem. I jej

przychodziło to nieraz do głowy, ale zazwyczaj
potrafiła odsunąć tę złą myśl od siebie. Teraz
przepełniła ją ciężka pustka. Słowa Christiana do­
piekły jej bardziej, niż była w stanie przyznać.
Bracia Nilssonowie zawsze byli zimni i pozbawie­
ni uczuć, ale to, co Christian właśnie powiedział,
niosło ze sobą prawdę, której dziewczyna wolała
nie przyjmować do wiadomości. Dlaczegóż Car-
lo miałby dla niej porzucić dobrobyt, nazwisko
i gościnny, żyzny kraj?

Christian dal jej do zrozumienia, że chce już iść.
- Znajdziesz go - mruknął, po czym odwrócił

się w jej stronę jeszcze raz i dodał: - Wybacz, że
nie okazuję więcej współczucia, ale mam w tej
chwili inne zmartwienia.

- Gustav.„? - spytała Signe ostrożnie. - Czy

znów zachorował?

Christian skinął głową.
- Miał wczoraj jeden z tych napadów, gdy szedł

do Siverta. Stracił przytomność na dłuższy czas.
Gdy się ocknął, nad wyspą szalał sztorm i nie od­

ważył się ruszyć z powrotem do domu, ale zdo­
łał schronić się w szopie Thorda, gdzie przecze­
kał deszcz. Zasnął w tej szopie i wrócił do domu
dopiero dziś po południu. Ojciec, Peder, Martin
i ja byliśmy na morzu, zaś matka ma skołatane
nerwy, jak wiesz. Teraz Gustav leży i jęczy.

Signe spojrzała na Christiana ze współczuciem.
- Biedny Gustav... - powiedziała łagodnie, za­

pominając na chwilę o swoim zmartwieniu.

background image

Christian odwrócił się i poszedł w swoją stronę.

Signe skierowała się do domu. Niepostrzeżenie na­
stał zmrok. Dziewczyna zaniedbała swoje codzien­
ne obowiązki. Powinna była naciąć wodorostów
przy brzegu, korzystając z ładnej pogody. Trzeba

też było przynieść wodę ze studni i nazbierać torfu

na rozpałkę. Matka nie miała siły pracować, a Elisa
przygotowywała z Monsem swój nowy dom.

Gdy Signe weszła do domu, Mons właśnie był

u nich i razem z Elisą nosił torf.

- Zupełnie straciłaś głowę? - spytała siostra ze

złością. - Matkę zmógł ból w plecach, a ojciec
z chłopcami dopiero wracają z przystani.

Elisa dostrzegła w oczach młodszej siostry cier­

pienie i dodała już łagodniej:

- Nie znalazłaś go?
Signe potrząsnęła głową.
- Querinius był tu razem z czterema swoimi

ludźmi. Oni też nie znaleźli żadnego śladu - wtrą­
cił się Mons.

- Myślisz, że porwały go fale? - spytała Signe

cicho.

Mons nie odpowiedział, wzruszył tylko ramio­

nami. Po chwili jednak odważył się przyznać:

- To się już zdarzało.
- Gustava zaskoczył sztorm, ale schronił się w szo­

pie Thorda - dodała Signe, rozpaczliwie próbując
przywołać nadzieję. - Zasnął w niej i dopiero co wró­
cił do domu. Jego matka ciągłe jeszcze nie może się
uspokoić, mimo że zjawił się cały i zdrowy.

Mons spojrzał na Signe zdziwiony.

background image

- Kto ci to powiedział?
- Christian.
- Nic z tego nie rozumiem. Jestem pewny, że

widzieliśmy Gustava w łodzi jego ojca. Miał pod­

niesione oba żagle i płynął z dobrym wschodnim

wiatrem. My też podnieśliśmy żagle, gdy wracali­
śmy z połowu.

Signe pokręciła głową.
- Musiałeś się pomylić. Gustav nigdy nie wy­

pływa sam w morze, a Christian mówił, że on
miał wczoraj jeden z tych swoich napadów.

Elisa patrzyła przez dłuższą chwilę na swoją

siostrę, ale nic nie powiedziała.

W tym samym czasie Carlo nieudolnie wspinał

się powoli na skalną ścianę. Od czasu do czasu
zerkał w dół, gdzie wzburzone fale wdzierały się

w głęboką, czarną szczelinę. Brzeg zatoki, nad

którą się ocknął, pokryła teraz spieniona masa
szarej wody.

Tuż obok niego czepiały się skał białe mewy

w obawie, aby nie porwała ich kipiel morska. Nad
głową młodzieńca krążyły jakieś drapieżne ptaki
- były nakrapiane, miały białe skrzydła i duże,
groźne dzioby. Niemiecki mnich nazywał je so­
kołami albo orłami i mówił, że mogą porwać
owce, a nawet małe dzieci.

Carlo zmusił się, by odwrócić wzrok od stada

ptaków i morza, uderzającego o brzeg rozszalały­
mi falami, które tworzyły spienione wiry. Czasa­
mi woda wznosiła się tak wysoko, że dosięgała

background image

Carla wspinającego się po skalnej ścianie. On jed­
nak zaciskał zęby i uparcie wdrapywał się wyżej,
choć miał trudności z oparciem stopy o pewny
grunt. Wiedział, że każdy kolejny krok może
skończyć się śmiercią, lecz starał się nie myśleć
o tym.

Jak udało mu się dotrzeć na szczyt, pozostanie

dla niego niewyjaśnioną zagadką na resztę życia.
Albo był to jeszcze jeden boski cud, albo drzemią­
ca w człowieku nieznana siła, która ujawnia się
zawsze wtedy, gdy balansuje się na granicy czegoś
ostatecznego.

Carlo nie wiedział nic ponad to, że znalazł się

wreszcie na szczycie, na wysmaganej przez wiatr

i zamarzniętej łące.

Gdy wyspę Mosken spowił gęsty, ciężki mrok,

Carlo schodził już z góry stromym stokiem. Nagle
ze zdumieniem spostrzegł, że na wyspie mieszkają
ludzie. Pod ostrym urwiskiem, na wygładzanej

wodnymi jęzorami skale, stała chatka, a z otworu
w jej dachu unosił się dym. Kilka mew leciało
w stronę fal rozbijających się z hukiem o strome

urwisko. Ich wrzask zagłuszany był przez szum
przelewającej się wody.

Wyczerpany Carlo zastanawiał się, jak czło­

wiek mógł chcieć osiedlić się w takim miejscu.

Z wahaniem pokonał ostatni odcinek w dół,

zmierzając niepewnie w stronę stojącej samotnie
małej chaty. Kilka wystraszonych owiec rozpierz­
chło się po wzgórzu. Poza tym wszystko wokół

wydawało się ciche, wręcz wymarłe.

background image

W jednej chwili Carlo stracił całą pewność. Na

Rost wszyscy byli skorzy do pomocy i przyjaźnie
nastawieni, ale to cywilizowany lud, który pozo­
stawał pod opieką duszpasterza. Cóż to jednak za
ludzie mogli zamieszkać w tak dzikim i nieprzy­
jaznym otoczeniu? Nigdy wcześniej nie znalazł
się na równie budzącej poczucie beznadziejności,

przerażającej, opustoszałej i jałowej ziemi. Przy­
prawiające o zawrót głowy swą potęgą góry wy­
nurzały się wprost z wody ku niebu. Ciężka, bla-
doszara mgła, którą wiatr zagnał tu znad morza,
kładła się na nich zimną masą, a sztorm uparcie
uderzał w ciemne skały.

Młodzieniec nie miał jednak wyboru i, choć

z lękiem, ruszył w stronę chaty. Szedł powoli,
a serce tłukło mu się niespokojnie w piersi.

Nagle Carlo zatrzymał się. Drzwi otwarte by­

ły na oścież, a w niewyraźnym świetle ognia uka­
zała się dziwaczna zjawa.

Carlo wstrzymał oddech. To nie był zwykły

człowiek. Nogi miał nienormalnie krótkie, głowę
dużą, lecz ręce silne, a ramiona szerokie.

Młodzieniec chciał zawrócić i uciec w mroczną

pustkę, ale nogi nie chciały go słuchać.

Zjawa poruszyła się w ciemności i wymówiła

kilka niezrozumiałych słów.

Carlo stał nieruchomo.
Drzwi otworzyły się jeszcze szerzej i dziwna

postać wyszła na zewnątrz. Wzrok wenecjanina
zatrzymał się na ogniu w środku chaty. Było mu
zimno, czuł głód i zmęczenie, więc myśl o cieple

background image

zaczynała powoli przezwyciężać strach. Prawie
nieświadomie uczynił pierwszy krok.

Niezwykła istota musiała usłyszeć go, zanim

stał się widoczny w świetle, ponieważ stała teraz
bez ruchu, wpatrując się w przybysza. Powiedzia­
ła coś jeszcze, a jej głos zabrzmiał głęboko.

Carlo powziął wreszcie postanowienie. Tu na

zewnątrz albo zamarznie, albo umrze z głodu, zaś
od reszty świata oddzielał go groźny prąd morski.
Wziął więc głęboki wdech i ruszył w stronę
otwartych drzwi tak spokojnie, jak tylko był

w stanie.

Tego samego wieczoru, późną porą, ktoś zapu­

kał do drzwi 0ivinda Jonasa. Rodzina właśnie
kończyła jedzenie ciepłego posiłku, jednak w cha­
cie panował posępny nastrój. Zrozpaczona, nie­
szczęśliwa Signe wpatrywała się w ogień. Corado
de Lione siedział ze złożonymi rękami, wyrzuca­
jąc z siebie szeptem potok monotonnych słów,
które pozostali uznali za modlitwę. 0ivind Jonas,
Kristoffer i Ludvig odpoczywali po męczącym
dniu na morzu.

0ivind Jonas podniósł się z mozołem, aby

otworzyć drzwi. Na progu stał Christian.

Gospodarz zaprosił go do środka i od razu

wskazał na miejsce przy ogniu.

Christian spojrzał na Signe. Nagłe wyjął coś

z kieszeni i podał jej bez słowa.

Signe patrzyła na niego zdumiona, wyciągając

rękę.

background image

Wydała z siebie krótkie westchnienie. To była

złota spinka, którą już kiedyś widziała!

- Ona należy do Carla! - powiedziała z przera­

żeniem do Christiana. - Gdzie ją znalazłeś?

Chłopak nie odpowiedział od razu. Jego wzrok

błądził niespokojnie od ognia do pozostałych
osób, potem do Signe, aż wreszcie spoczął na zło­
tej spince. Zniecierpliwiony Corado de Lione
podniósł się i wyrwał spinkę z ręki Signe, po czym

wykrzyczał coś w swoim języku.

Christian utkwił wzrok w Signe, jakby szukał

u niej pomocy.

- Znalazłem ją w kieszeni Gustava - wyznał

wreszcie cichym głosem.

Elisa, dotychczas milcząca, teraz wtrąciła się do

rozmowy:

- Tego właśnie się obawiałam! To nieprawda, że

Gustav spał w szopie Thorda. Mons widział go na
morzu! Bałam się tego od dawna. Gustav pożądał
Signe od czasu, gdy odkrył, czym są kobiety. A Car-
lo zniszczył wszystkie jego nadzieje i marzenia!

W izbie zapanowała cisza. Christian odezwał

się pierwszy.

- Mówisz prawie tak, jakbyś podejrzewała mo­

jego brata o morderstwo... - syknął ochryple.

- A co on sam o tym mówi? - spytała Signe

z trwogą.

Christian potrząsnął głową.
- On nic nie wie. Nie pamięta niczego poza

tym, że stracił przytomność i obudził się w szo­
pie Thorda.

background image

- Kłamie! - wybuchła Elisa.
Christian spojrzał na nią ponuro.
- Wolisz, żeby twoja siostra została zhańbiona

i wydala na świat potomka poganina, czy żeby

wyszła za mąż za jednego z naszych? - syknął tak

cicho, żeby 0ivind Jonas nie usłyszał jego słów.

- Czy on już wcześniej tracił pamięć? - spytał

gospodarz, włączając się wreszcie do rozmowy.

Christian zaprzeczył ruchem głowy.
- Musimy pomóc mu przypomnieć sobie! - jęk­

nęła zdesperowana Signe.

- Nie zmusimy Gustava do mówienia, zanim nie

znajdziemy Carla - powiedziała twardo Elisa. -

A jeśli Gustav zabrał go ze sobą w morze, nie znaj­
dziemy go nigdy...

background image

6

Carlo poczuł, że serce mu łomocze, gdy zbliżał

się do szpetnego, budzącego odrazę stworzenia,
które stało w drzwiach chatki. W każdej chwili
spodziewał się jakiegoś zagrożenia, lecz był zbyt

wyczerpany, aby przygotować się do ucieczki.

Kaleki, niski człowiek nie ruszał się. Gdy Car­

lo podszedł całkiem blisko, mógł obejrzeć go
wyraźnie. Oczy mieszkańca wyspy były małe
i bezustannie mrugały, czoło niskie i poorane
zmarszczkami, zupełnie jak u starych rybaków
z wioski, mimo że nie wydawał się wiekowy, nos
szeroki, zaś usta nieproporcjonalnie duże. Ramio­
na mężczyzny sprawiały wrażenie niezwykle sil­
nych, choć były krótkie. Nosił na sobie skórzane
spodnie do kolan i kubrak z grubej, kosmatej tka­

niny. Na nogach miał takie samo obuwie, jakiego
używali rybacy na Rost.

Twarz tego dziwnego stworzenia była całkowi­

cie pozbawiona wyrazu.

- Dobry wieczór - powiedział Carlo niezdarnie

po norwesku, kłaniając się. Nieznajomy wzbudził

w nim litość.

Gospodarz spojrzał na niego pustym wzrokiem.

background image

Carlo odważył się uczynić jeszcze jeden krok.
- Czy... mogę? - spytał niepewnie. Używał tych

kilku norweskich słów, których zdążył się na­
uczyć.

Wreszcie mężczyzna zareagował, odsunął się

nieznacznie.

Carlo wiedział, że w innych okolicznościach

wahałby się wejść do środka, lecz zimno osłabiło

jego czujność.

Ziemianka przypominała dom Signe, była jed­

nak znacznie mniejsza. Ku zdziwieniu Carla,

w izbie panował porządek. Nad drzwiami wisiał

martwy maskonur, zupełnie jak w chatach na
Rost. Gdy zbliżał się sztorm, dziób ptaka stawał
się wilgotny. Tak mówiła Signe.

Carlo szybko objął wzrokiem całe pomieszcze­

nie, podświadomie szukając podobnych gospoda­
rzowi istot, lecz nie było tu nikogo poza nimi
dwoma. Pod ścianą leżało jedno futro, więc Car­
lo pomyślał z ulgą, że mężczyzna musi mieszkać
sam. Z pewnością w pobliżu znajdują się inne do­
my. Przypuszczalnie nie zauważył ich z powodu
mroku.

Zwrócił się w stronę niskiej, zniekształconej

istoty, by wypowiedzieć kilka przyjaźnie brzmią­

cych słów, lecz gwałtowny ból przeszył w jednej
chwili prawą stronę jego głowy. Od czasu gdy od­
zyskał wczoraj przytomność, ów ból dotkliwie
dawał się mu we znaki, lecz gdy skupiał się tyl­
ko na tym, by uratować życie, udawało mu się go
znosić. Teraz cierpienie zaatakowało ze wzmożo-

background image

ną siłą. Prawdopodobnie sprawiła to ulga, jaką
poczuł po znalezieniu schronienia.

Carlo wsparł się o ścianę. Gospodarz musiał

zrozumieć, co się dzieje. Natychmiast chwycił
młodzieńca za ramię, z zaskakującą siłą przysunął
do ogniska i posadził przy nim. Przyniósł też ku­
bek z napojem, który co prawda smakował ohyd­
nie, ale wzmacniał.

Carlo mógł wreszcie odpocząć. Biedny, ułom­

ny człowiek nie miał złych zamiarów. W każdym
razie nie teraz. Zmęczony młody wenecjanin nie
myślał o tym, co będzie później.

Krótkimi słowami i za pomocą gestów wyja­

śnił, że przybył z Rost, że nie ma łodzi i wspiął
się po skale z drugiej strony.

Karzeł skinął głową, jakby rozumiał. Kazał

Carlowi wypić jeszcze trochę napoju, a potem
usiadł obok ocalonego przy ogniu.

Carla ogarnęło przytłaczające zmęczenie. Czuł się

tak, jakby każda część ciała ciągnęła go swym cięża­
rem ku podłodze. Próbował siedzieć prosto, walczył
z sennością, zmuszał się do utrzymania uniesionych
powiek. Jednak zmęczenie przeważyło. W końcu
przechylił się na bok i opadł ciężko na podłogę.

Na Rost Signe nie spała przez całą noc. Kris-

toffer poszedł z Christianem do jego domu w na­
dziei, że wyciągnie coś więcej z Gustava, lecz

wrócił z niczym. Ich matka wpadła w histerię

i zabroniła dręczyć syna pytaniami. Chłopak jest
choiy, jak powiedziała, i czuje się bardzo źle,

background image

więc nikt nie powinien przychodzić i dodatkowo

mu dokuczać. Nie chciała nawet słuchać słów

Christiana na temat złotej spinki znalezionej

w kieszeni jej syna i zniknięciu Carla. Czy Chris­

tian naprawdę myśli, że ten czarnowłosy poganin
jest więcej wart od jego własnego brata?

Jednak ojciec chłopców stał się niespokojny

i podążył za Kristofferem. Jak tylko się rozjaśni,
pomoże w poszukiwaniu - obiecał.

Poszukiwania miały rozpocząć się nazajutrz

rankiem, mimo iż akurat był to czas połowu dor­
sza. Signe straciła jednak wszelką nadzieję. Już nie

wierzyła w to, że Carlo znajduje się żywy na wy­

spie. Nigdy nie dałby Gustavowi złotej spinki do­
browolnie, a nie do pomyślenia było, że mógł ją
zgubić. Dokonana została zbrodnia, a ona, Signe,
pośrednio była temu winna. Zakochana, nie potra­
fiła ukryć swych uczuć, a nie pomyślała o tym, że
może w ten sposób kogoś zranić. Opamiętała się
dopiero wtedy, gdy Elisa przypomniała jej o ma­
rzeniach Gustava. On już kilka lat temu odważył
się czynić mgliste aluzje, zaś ona sama nie mogła
nie zauważyć jego spojrzeń za każdym razem, gdy
uczestniczyli we mszy. To, że nie odwzajemniała

jego uczuć, nic dla Gustava nie znaczyło. On i tak

wierzył, że dostanie ją, jeśli tylko zechce. Mógł so­

bie pozwolić na cierpliwość.

To, że pojawił się Carlo, zamieszkał w domu

Signe, a w końcu zdobył jej miłość, musiało spaść
na Gustava jak grom z jasnego nieba. Chłopak nie
był przyzwyczajony do słowa „nie". Jego choro-

background image

ba sprawiła, że matka przesadnie troszczyła się
o niego. Cała wioska miała jej za złe tę słabość.

Myśli dziewczyny wróciły do legendy o Signe­

lill i Hagbardzie. Stało się to nagle - wtedy, gdy
Elisie przyszło do głowy, że za zniknięciem Car­
la kryło się coś nikczemnego.

Hagbard został zamordowany z powodu swej

miłości do Signelill. Przez wszystkie te lata Signe
przepełniało przeczucie, że historia dwojga nie­
szczęśliwie zakochanych powtórzy się i że nada­
nie jej przez ojca tego właśnie imienia nie było

dziełem przypadku.

Dane jej było przeżyć miłość równie upajającą

jak ta, którą Signelill żywiła do Hagbarda. A teraz
stało się. Carlo nie żyje. Poniósł śmierć z powodu
uczucia, jakie między nimi rozkwitło. Pozostała
jeszcze ostatnia część tragedii - Signelill podpala
swą komnatę, aby spotkać się z ukochanym.

Dziewczyna oplotła kolana rękoma, pochyliła

głowę i zaczęła kołysać się, jęcząc i zawodząc na
myśl o tym, co teraz powinna była uczynić.

Tuż obok leżał pod swym nakryciem 0ivind Jo-

nas. Wpatrywał się w mrok i nasłuchiwał szlo­
chów dochodzących z posłania najmłodszej córki.

Nasz Pan powinien jej tego oszczędzić, pomy­

ślał z gniewem, choć wiedział, że to grzech. Czyż
nie było im dostatecznie ciężko - tu, na otwartym
morzu - żeby jeszcze na dodatek dotykały ich po­

dobne tragedie? Jego delikatna, skromna Signelill
przynosiła mu samą radość w trudnym życiu. By­
ła jak promyk słońca dodający ojcu sił, gdy już ich

background image

brakowało na walkę z rozszalałym morzem. Myśl
o niej pozwalała mu przezwyciężyć strach przed
sztormem, który nadchodził z południowego za­
chodu i hulał po wodach wokół wyspy.

Na zewnątrz rozległy się pojękiwania upiorów;

miały one zwyczaj powracania na wyspę nocną
porą. Teraz ich jęki przybierały na sile, co ozna­
czało pogorszenie pogody. 0ivind westchnął cięż­
ko. Jutro więc możliwa jest kolejna burza. Trze­
ba będzie zostać na lądzie.

Gdy nad horyzontem niepostrzeżenie pojawił

się świt, mężczyzna wstał, ubrał się i wyszedł.

Morze wdzierało się na brzeg. W dole na przy­

stani potężne fale unosiły wodorosty. Mewy drep­
tały po plaży i uciekały przed wodą.

Nie zważając na wściekle smagający go po twa­

rzy deszcz, 0ivind niezmordowanie wpatrywał
się w niebo, aż w końcu wiatr uspokoił się na ty­
le, że mógł z synami wypłynąć na połów. Wszyst­
kie łodzie stały gotowe do wyruszenia w morze.
Fale przycichły już po nocnym i porannym sza­
leństwie. Nad wyspami Stavfjellet, Vaeroy i Mo-
sken pojawiły się nawet przebłyski słońca.

Jednak gdy tylko rybacy z Rost wypłynęli, na­

gle znów pociemniało. Od północy nadchodziła
śnieżyca. W następnej chwili pojawił się północ­
no-zachodni wiatr i mężczyźni w swych małych,
otwartych łodziach pospiesznie podnosili żagle.

Powrót do domu był ucieczką.
Wiatr przybrał na sile nad spokojną przez pe­

wien czas powierzchnią wody, urastał do mocy

background image

orkanu, tworzył spienione wiry. Woda wdzierała
się do łodzi, rybacy zmuszeni byli nieprzerwanie
ją wylewać.

Zanim rozszalał się sztorm, łodzie płynęły blisko

siebie. Teraz 0ivind Jonas widział, jak jego współ­
towarzysze pojawiają się i znikają za ogromnymi
masami wody niczym zjawy w szarej mgle. Stewę

w jego łodzi roztrzaskało jedno z wioseł, w następ­
nej chwili uderzyła ona w pokład, a w kolejnej se­

kundzie rybak zauważył przed sobą inną łódź.

Wiatr podarł żagiel, więc musieli wiosłować,

walcząc z przeciwnym wiatrem, który niweczył
wszelkie ich starania. Każda długość łodzi, o któ­
rą się posunęli, kosztowała ich sporo wysiłku.

Najmniejsze zboczenie z kursu oznaczało pewną
śmierć.

Nagle wywróciła się łódź dwu towarzyszy

0ivinda Jonasa. Stary rybak krzyknął do synów,
Kristoffera i Ludviga, aby trzymali się mocno, zaś
sam starał się dopłynąć do rozbitków.

Od strony wyspy Vaeroy usłyszeli potężny

szum, a północny wiatr nieoczekiwanie uderzył
z potężną siłą. Niebo ogarnęła ciemność, w któ­
rej zniknęły lodzie, morze, skały i wszystko inne.

Chwilę później nad trzema rybakami przewa­

liła się ogromna fala i wywróciła także ich łódź,
a 0ivind Jonas, Kristoffer i Ludvig zostali porwa­
ni w dziką otchłań.

Na Rost kobiety, dzieci i starcy stali zgroma­

dzeni w miejscu zwanym Skalą Wdów, wpatrując

background image

się w morze aż do bólu oczu. Śnieżyca utworzy­
ła szary, nieprzebyty mur.

Strach opanował zebranych. Wszyscy wiedzie­

li, że ich bliscy na morzu są w niebezpieczeń­
stwie...

Ktoś biegał w desperacji tam i z powrotem, in­

ni tkwili nieruchomo jak przymarznięci do ziemi.

Większość milczała, w napięciu wpatrując się
w rozszalałą wodę.

Nieco później dostrzeżono pierwszych ryba­

ków. Cienki, dziecięcy głosik zawołał:

- Tato!
Z ust dziecka nie padło ani słowo więcej, ale

w tym jednym wyrazie zgromadził się cały strach

przepełniający wszystkich, którzy czekali na
brzegu.

Gdy ostatni mężczyźni zbliżali się do lądu póź­

nym popołudniem, przejaśniło się na tyle, że mat­
ki, żony i dzieci mogły dojrzeć łodzie ze znacznej
odległości. Rybacy wiosłowali z mozołem ku
przystani. Szło to tak powoli, że pokonanie odle­
głości, którą przy dobrej pogodzie można było
przebyć w kilka minut, teraz zajęło im wiele go­
dzin.

Wśród oczekujących znajdowały się Signe, Eli-

sa i ich matka.

Po Signe nie znać było napięcia ani lęku jak po

innych. Spokój jej umysłu graniczył z apatią.

Carlo nie został odnaleziony. Skoro tylko świt

rozjaśnił horyzont, Querinius i jego dziewięciu
towarzyszy razem z częścią rybaków z wyspy

background image

udali się na poszukiwania. Przeszukali całą wyspę,
jednak nie przyniosło to żadnego rezultatu. Za­
brakło już nadziei, na wyspie nie było kryjówek,
które mogły dać schronienie Carlowi.

Hagbard został doprowadzony pod szubienicę

i pozbawiony życia, myślała Signe.

Elisa stała sztywno obok swojej siostry w tym

samym miejscu już od dziesiątej rano, czyli po­
nad osiem godzin.

Gdy łódź Monsa szczęśliwie przybiła do portu

po dziesięciogodzinnych zmaganiach ze sztor­
mem, wreszcie zdołała oderwać stopy od ziemi
i pobiec mu na spotkanie. Signe podążała za nimi

wzrokiem; pomyślała, że mimo wszystko Elisa
znalazła swego Carla.

Uratowani rybacy powitani zostali uśmiechami

i dobrym słowem, gdy z wysmaganymi wiatrem
twarzami, zastygłymi w powadze, szli w kierun­
ku Skały Wdów.

Grupa oczekujących powoli malała.
W końcu została tylko Signe z matką. Stały

w milczeniu, z oczyma zwróconymi ku morzu

i wypatrywały łodzi, której jeszcze nie było w za­
sięgu wzroku.

Starosta wyszedł na ląd jako ostatni. Zauważył

dwie przemarznięte istoty i zebrawszy się na odwagę,
cichym głosem przekazał im hiobową wieść - słowa,
które słyszała w tym miejscu już niejedna wdowa:

- Nie czekajcie dłużej...
Matka patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

Gdy wreszcie przemówiła, jej słowa brzmiały jak

background image

wyuczone - powtarzała je w myślach podczas

każdego sztormu, kiedy tak jak teraz, pełna obaw,
stała na skale.

- Cóż, taka była wola... - wymamrotała bezgłoś­

nie, a po chwili równie cicho, jakby nie pojmo­

wała rozmiaru tragedii, dodała: - Dziś nadszedł
czas dla 0ivinda Jonasa i dla chłopców...

Starosta długo milczał. Nie mógł znaleźć słów,

które wyraziłyby jego uczucia. Wreszcie jednak
powiedział zmęczonym głosem to, co uznał za
słuszne w tej chwili:

- Chciał uratować swoich, dwóch kamratów,

którym wywróciła się łódź.

On sam płynął tuż za nim i widział przez chwi­

lę całe zdarzenie. Gdy ujrzał pierwszą wywróconą
łódź, a potem 0ivinda Jonasa i chłopców, którzy
znikają w głębinach, spiesząc tamtym z pomocą,
postanowił także zaryzykować. Najmniejszy błąd

w manewrowaniu mógł kosztować życie jego i ca­

łej załogi, lecz mimo to ruszył wprost w kierunku
przewróconej łodzi, która właśnie wtedy zniknęła
pod wodą, a wraz z nią dwóch mężczyzn. Nie
poddał się, lecz zaraz potem utonął 0ivind Jonas
razem z chłopcami...

Zupełnie jak po wcześniejszych podobnych

nieszczęściach w wiosce rybackiej całą wyspę
ogarnął żal.

Rybacy znali jednak zasady twardej walki

z morzem. Wiedzieli, że woda nie tylko daje, ale
też i zabiera. Kilka kolejnych dni ładnej pogody

background image

i udanych połowów dodało im otuchy i życie to­
czyło się dalej.

Dla wszystkich, z wyjątkiem dwóch kobiet,

które zostały same.

Mimo iż Signe kochała swego ojca i braci, nie

rozpaczała po ich stracie. W pewnej chwili odczu­
ła ich śmierć nawet jako pewnego rodzaju ulgę.
Ojcu oszczędzone będą troski, które dźwigał na
swych barkach.

Wiedziała, że ona sama nie ma wyboru, mimo

iż nigdy nie chciała zadać matce bólu. Nie unik­
nie jednak tego, co zostało postanowione. „Nie da
się walczyć ze swym losem" - mawiał Ingimund

ze starej historii, którą jej dziadek często opowia­
dał. Tak jak stara Finka z opowieści o Ingimun-
dzie, ona też umiała sięgać wzrokiem w przy­
szłość - wiedziała to ona sama, jej rodzina i więk­
szość mieszkańców Rost. Świadomość, że legenda
o Signelill jawiła się jako przepowiednia jej wła­
snego losu, nie była jedynym tego przykładem.
Od dnia, w którym zaczęła rozumieć, czym są te
dziwne, nieznane dotąd uczucia targające jej cia­

łem, przepełniała ją obawa o to, że kiedyś Carlo
zostanie wyrwany z jej objęć w tragicznych oko­
licznościach.

Zycie w domu pogrążonych w bólu kobiet to­

czyło się z pozoru normalnie. Signe jak zwykle

wypełniała swe obowiązki, Elisa pomagała jej,

kiedy tylko mogła, choć coraz bardziej zajęta by­
ła urządzaniem własnego domu - mieli się z Mon-

background image

sem pobrać na przełomie miesięcy. Komuś, kto

patrzył z boku, mogło się wydawać, że nawet mat­
ka dziewcząt żyje swym dawnym życiem.

Jednak Corado de Lione, który nagle - po tym,

jak Carlo, 0ivind Jonas, Kristoffer i Ludvig ode­
szli - został jedynym mężczyzną w małym domu,
bacznie, w całkowitym milczeniu obserwował
swymi ciemnobrązowymi oczami obie kobiety.
To, co wydawało się normalne, było w istocie cał­
kiem niepojęte. Spotykał już wcześniej ludzi po­
grążonych w żałobie i wiedział, że reagują różnie.

Jedni wypłakują żal, inni zamykają go w sobie. Ale

Signe i jej matka zachowywały się inaczej, choć
Corado zdawał sobie sprawę z tego, że żadna inna
żona nie kochała swego męża bardziej niż matka
dziewczyny i nigdy też nie widział większego przy­

wiązania córki do ojca oraz większego oddania niż

to, które łączyło Signe z 0ivindem Jonasem.

W reakcjach Signe i jej matki było coś nienor­

malnego i jak zwykle w takich przypadkach Cora­
do czuł lęk przed czymś, co nie dało się wyjaśnić.

Uważnie obserwował Signe, gdy wychodziła

z obory z cebrzykiem pełnym mleka, gdy miesza­
ła w garnku nad ogniem albo gdy nosiła krowom
rybie głowy i wodorosty. Chodziła jak lunatyk,
a jej niebieskie oczy, które uważał za najładniej­
sze, jakie kiedykolwiek widział, skrywała teraz ja­
kaś niewidoczna zasłona. Patrzyła na mężczyznę,
jakby go nie widziała, mówiła, nie zastanawiając

się nad słowami.

To samo dotyczyło jej matki, chociaż istniała pew-

background image

na różnica. Prowadząc swe milczące obserwacje, Co-
rado de Lione zastanawiał się, na czym polega róż­
nica w reakcjach obu tych kobiet. I wreszcie znalazł
ją. Matka Signe pozwalała życiu płynąć dalej, jedno­
cześnie jednak nie chciała podążać za nim. Wolała

więdnąć powoli jak ciężko doświadczany górski
kwiat, który wreszcie poddaje się silom natury.

W dziwnym letargu Signe dostrzegał Corado

coś wręcz przeciwnego, jakieś zdecydowanie, któ­
re nie wróżyło nic dobrego. Napełniało to męż­
czyznę poważnymi obawami.

Pewnego dnia zrozumiał, skąd brał się jego nie­

nazwany niepokój. Signe wyszła, aby przynieść

wodę. Prosty posiłek był już przygotowany, a on

i matka dziewczyny siedzieli przy ogniu.

W skromnej izbie panowała niewymowna pust­

ka. Dawno umilkły tu śmiechy, a ciemne ściany

wciąż odbijały echem niskie, męskie głosy. Głosy

umarłych.

Mrok otulił wioskę, przynosząc ze sobą deszcz

i wiatr. Kolejna burzowa noc! Corado de Lione

wzdrygnął się. Zatęsknił za wiosną w Wenecji, od­

bierał tę tęsknotę wręcz jako ból.

Spojrzał ku matce Signe i napotkał jej wzrok.

Czy dziewczyna nie pozostaje na dworze dziwnie
długo? Przeniósł spojrzenie ku drzwiom i znów na

wdowę. Wiedział, że oboje myślą o tym samym.

Nagle, zaskoczony, odczuł gniew. Ta biedna

kobieta straciła jednego dnia męża i dwóch sy­
nów. Signe w swym żalu za Carlem nie odbierze
chyba matce tego, co jej jeszcze zostało?

background image

W jednej chwili wstał i pospieszył ku drzwiom.

Gdy ze zniecierpliwieniem otworzył je, uderzył

w niego podmuch wiatru. On jednak schylił głowę,

zacisnął zęby i postanowił nie poddać się złej aurze.

Nie znalazł dziewczyny ani przy studni, ani

w żadnym innym miejscu w pobliżu.

Signe nie poszłaby do sąsiadów ani do Queri-

niusa akurat wtedy, kiedy on i matka czekali na
nią z kolacją. Praca w gospodarstwie była już za­
kończona, torf przyniesiony, a wodorosty posie­
kane i podane krowom.

Corado stał bezradnie, pochylony, rozglądając

się dookoła. Jeszcze można było coś dostrzec

w mroku, lecz właśnie nadciągały czarne chmury

i zaraz pewnie zapadnie całkowita ciemność.

„Na tej wyspie nie ma żadnych kryjówek" -

stwierdził Querinius, gdy Carlo zniknął. „Gdy
ktoś ginie, to raczej na morzu..."

Wzrok Corada de Lione powędrował w stronę

przystani, a potem wzdłuż wybrzeża.

Wtem mężczyzna dostrzegł niewielką łódź. Na

jej dziobie dało się zauważyć ciemną sylwetkę
człowieka.

Corado ruszył czym prędzej w stronę przysta­

ni, zmagając się ze sztormową pogodą i potężny­
mi falami, które w jednej chwili wtargnęły na ląd.

Mężczyzna zawołał dziewczynę po imieniu, ale

jego głos rozpłynął się w huku rozszalałej nawał­
nicy. Jeśli w porę nie dobiegnie, Signe pogrąży się

w tym samym grobie, w którym niedawno spo­

częli na wieki jej ojciec, bracia i Carlo.

background image

Nikt nie musiał mu mówić, że ona właśnie te­

go sobie życzy. Nie tylko życzy, ale nawet ma za­
miar zrobić...

Coradem targały wzburzenie i bezradność.

Myśl o tym, że miałby zanieść jeszcze jedną tra­
giczną wiadomość do ciężko doświadczonego do­

mu, sprawiła, że ogarnęła go desperacja.

Wreszcie dobiegł do przystani, ale dziewczyna

zdążyła już wciągnąć łódź do wody, wejść do niej
i chwycić za wiosła.

Zawołał raz jeszcze, lecz nie wiedział, jak dale­

ko niesie się głos. Prawdopodobnie Signe go nie
usłyszy.

Corado dotarł do brzegu. Od malej lodzi dzie­

liło go zaledwie kilka metrów, lecz wiatr od stro­
ny lądu odpychał ją od brzegu. Mężczyzna krzy­
czał ze złości i strachu - brnął coraz głębiej i znów
krzyczał. Jednak łódź oddalała się, a drobna, ciem­
na sylwetka nie odwróciła się w jego stronę.

Zaraz potem Corado wydostał się na brzeg tak

szybko, jak tylko pozwalały mu na to rozszalałe
masy wody. Teraz mógł prosić o pomoc jedynie
doświadczonych rybaków.

Na szczęście spotkał niedaleko kilku męż­

czyzn. To mężczyźni, którzy przybyli z Lofotów

na polów w morzu okalającym wyspę. Ku swemu
zdumieniu dojrzał wśród nich Gustava.

Corado zaczął krzyczeć do rybaków. Wszyscy

natychmiast odwrócili się w jego stronę, zobaczy­
li jego przerażoną twarz i zrozumieli, że musiało
się zdarzyć coś strasznego. Gdy z potoku wło-

background image

skich słów Gustav wyłapał imię Signe, zerwał się
na równe nogi.

Corado w jednej chwili pojął, że desperacki

czyn dziewczyny może mieć związek z Gusta-

vem. Corado nie miał ani cienia wątpliwości, że
chłopak skrywa w sobie jakąś mroczną tajemni­

cę, a do tej pory nie udało się ani Queriniusowi,
ani księdzu, ani też Christianowi wyciągnąć z nie­
go, w jaki sposób w jego kieszeni znalazła się zło­
ta spinka Carla.

Jeśli Gustav dowie się, że Signe dobrowolnie

wybrała śmierć w morskiej otchłani, podążając za

ukochanym, poczucie winy, jakie nosi w sobie,
prędzej czy później każe mu wyznać prawdę.

Niech Bóg sprawi, aby nie stało się to za późno...

background image

7

Już po kilku minutach łódź ojca Gustava koły­

sała się na falach. Na pokładzie znaleźli się Gu-
stav, Corado de Lione i dwóch obcych rybaków.

Było już całkiem ciemno, ale silny wiatr szyb­

ko gnał chmury po niebie i od czasu do czasu da­
ło się dostrzec księżyc, który rzucał jasnozłoty,
niesamowity blask na wzburzone morze.

Corado spostrzegł ku swemu zdumieniu, że

Gustav objął dowodzenie, wykazywał przy tym
sporo energii i zdecydowania, którego wenecjanin
nigdy nie spodziewałby się ze strony tego „słabo­

witego" krewnego starosty.

Żagle zostały podniesione i obrano wschodni kie­

runek. Przy sprzyjającym wietrze łódź ruszyła

z miejsca z wielką szybkością. Corado przyglądał się
ukradkiem Gustavowi i rybakom w największym
zdumieniu. Rzadko widywał tak zgraną załogę.

Przez ponad dwa miesiące przybysz z Italii ob­

serwował otwarte, jedyne w swoim rodzaju łodzie
rybaków z Rost, gdy wyruszali oni na połów,
a potem wracali z rybami. Wiedział jednak, że ni­
gdy nie przestanie się dziwić, w jaki sposób te ma­
łe łodzie mogą tak dobrze dawać sobie radę na

background image

zdradliwych północnych wodach. Niejeden raz

wychodząc na brzeg, czuł się nieswojo na myśl,

że widzi się z rybakami po raz ostatni, gdy tym­
czasem wieczorem wracali prawie wszyscy mimo
gwałtownego sztormu.

Teraz po raz pierwszy wypłynął z nimi w mo­

rze. Nie odważyłby się na to, gdyby nie współczu­
cie dla matki Signe i troska o życie dziewczyny.
Za każdym razem, gdy widział przed sobą gigan­
tyczne fale, zaciskał powieki i szeptał w despera­
cji modlitwę, lecz jakimś cudem Gustav przepro­

wadzał łódź przez każdą z nich.

Nagle blask księżyca na dłużej przebił się przez

chmury, oświetlając coś ciemnego, co znajdowa­
ło się przed nimi.

- To ona! - zawołał jeden z rybaków, Corado

de Lione jednak od razu spostrzegł, że łódka jest
pusta. Może dlatego, że jako jedyny właśnie tego
się spodziewał...

Nieznajomość norweskiego uniemożliwiła mu

podzielenie się ze współtowarzyszami swymi
obawami. Udało mu się tylko przekazać Gusta-

vowi, że dziewczyna wypłynęła na rozszalałe mo­

rze sama.

Nawet teraz, gdy znów ujrzał małą, ciemną

łódź kołyszącą się na wodzie w górę i w dół jak
kłoda drzewa, nie był w stanie krzyknąć, że jest
już za późno. Pozostała trójka ledwo widziała tę
skorupę i skupiała cały swój wysiłek na tym, aby
płynąć w jej stronę. Nie przyszło im do głowy,
że łódź, która nie jest wywrócona do góry dnem,

background image

może nie mieć na swym pokładzie nikogo.

Corado de Lione przymknął na chwilę oczy,

odmawiając cichą, krótką modlitwę za duszę
Signe.

Czuł w sobie gniew, który przez chwilę przy­

tłumił strach przed ciemnym, rozszalałym mo­
rzem i chciwymi falami. Gniew na Pana Najwyż­
szego i tę bezlitosną rybacką wioskę, która nie
miała młodej, niewinnej dziewczynie do zaofiaro­

wania nic prócz troski, biedy i śmierci.

Księżyc ponownie skrył się za chmurami, a je­

dynymi jasnymi punktami przebijającymi przez
śnieg z deszczem i morską kipiel były grzbiety
spienionych fał, które rozbijały się o niezliczone
szkiery. Cztery pary oczu wpatrywały się w ciem­

ność z napięciem, uważnie i ze strachem. Męż­
czyźni gotowi byli podpłynąć bliżej łódki Signe,
gdy tylko księżyc choć na chwilę wyłoni się zza

chmur. Tymczasem wpłynęli w mgłę ogranicza­
jącą widoczność tak dalece, że przez moment
mogli dostrzec jedynie swe najbliższe otoczenie.

Skoro tylko blade promienie księżyca oświetli­

ły wzburzone morze, dostrzegli, że łódka Signe
znajduje się tuż przed nimi. Gustav natychmiast

wydał polecenie opuszczenia żagli. Wyraźne prze­

jęcie w głosie trzech mężczyzn pozwoliło wene-
cjaninowi zrozumieć, iż właśnie stwierdzili, że
łódź jest pusta.

Wiosłowali z całych sił i coraz bardziej zbliża­

li się do nieszczęsnej łupiny. Corado de Lione od­

wracał się co pewien czas i przez krótką chwilę

background image

widział twarz Gustava. Mimo złej pogody i ciem­

ności wyraźnie można było dostrzec, że chłopak
głęboko przeżywa to, co się stało. W jego oczach
był nie tylko ból, lecz również lęk.

Czyżby Gustav zrozumiał...?
Potężna fala wtargnęła na pokład i Gustav pod­

skoczył, opierając się o sworzeń. Następna powa­
liła go na kolana i zalała łódź. Wypływająca wo­
da zabrała ze sobą wiosła.

Gdy już przepłynęli przez ogromną falę,

dwóch rybaków zabrało się za wylewanie wody,
aż w końcu odciążyli łódź.

Corado de Lione miał wrażenie, że znajduje

się na brzegu urwiska. Mdliło go ze strachu. Na­

wet w szalupie Marii Mcdici czy potem na pu­

stej wysepce nie czuł takiej bliskości śmierci jak

teraz.

Gustav, który siedział przy sterze, zdołał chwy­

cić łódź Signe i zawiązać linę o stewę na rufie. Po­
tem wydał polecenie podniesienia żagli i zmiany
kursu. Po chwili wracali już do wioski z łódką
dziewczyny na holu.

Gdy po niebezpiecznej i trudnej drodze po­

wrotnej zbliżyli się do wyspy, wiatr uspokoił się,

a księżyc coraz częściej wyglądał zza chmur. Kie­

dy wyszli na ląd, niebo było już prawie pogodne,
a nad ich głowami jak kryształki lodu błyszczało
nieskończenie wiele gwiazd.

Czterej mężczyźni siedzieli w milczeniu. Ich

twarze wydawały się jak wyciosane z kamienia -
nawet dwaj obcy w szczególny sposób poddali się

background image

powadze chwili. W swym dorosłym życiu widzie­
li, jak inni rybacy narażają życie w walce o chleb
powszedni. Jednak to było coś innego. Chodziło
o kobietę - bardzo młodą i niewiarygodnie piękną.

Poza tym w całej sprawie było coś podejrzane­

go. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie

wyrusza w morze nocną porą, gdy ciągle jeszcze
szaleją zimowe sztormy. I to sam...!

Gustav nadal siedział z tyłu przy sterze z zaciś­

niętymi ustami i ponurym spojrzeniem. Albo był
niespełna rozumu, albo przytłaczał go żal.

Corado de Lione myślał tylko o matce dziew­

czyny. Wiedział, że nie będzie w stanie pójść do
niej sam z tą tragiczną wieścią. Wstąpi najpierw po
Pietra Queriniusa, a potem udadzą się po księdza.

Nawet nie poczuł ulgi z powodu ocalenia - tak

przygnębiło go zaginięcie Signe.

Wciągnęli swoją łódź na ląd i właśnie wracali

po łódkę dziewczyny, ale nagle gwałtownie za­
trzymali się jak rażeni piorunem. Na dnie łodzi
coś się poruszyło, w następnej chwili i mężczyź­
ni spostrzegli jasne włosy.

- Signe...!
W głosie żadnego z mężczyzn nie było tyle

wzruszenia co w głosie Gustava.

Signe patrzyła kolejno na każdego ze swych

wybawicieli, po czym zakryła twarz dłońmi wy­
buchła płaczem.

Mężczyźni stali bezradnie. Rybacy, którzy wy­

kazali się tak wielką odwagą i gotowością ratowa­
nia drugiego człowieka podczas sztormu na

background image

wzburzonym morzu, stali zaskoczeni tą nieocze­

kiwaną i niepojętą sytuacją.

Corado de Lione jako jedyny z nich rozumiał

cokolwiek. Signe położyła się na dnie łodzi ze
świadomością, że ta prędzej czy później zostanie
pochłonięta przez rozszalałe, chciwe fale. Naj­
pewniej opuściła ją odwaga i nie zdecydowała się

wyskoczyć za burtę, więc pozwoliła morzu, wia­

trowi i losowi zdecydować o czasie jej śmierci. Po­
śród wyjącego wiatru nie słyszała odgłosów do­
chodzących z ich łodzi.

Teraz musiała czuć się tak, jakby brutalnie za­

wrócono ją do bezlitosnego świata...

Corado powoli podszedł do Signe, niezgrabnie

ujął jej wąskie, drżące ramiona i ostrożnie pod­
niósł.

Wtedy to zareagował Gustav. Ruszył w ich

stronę, brutalnie odepchnął Corada na bok
i chwycił Signe tak mocno, że aż jęknęła.

- Co ci przyszło do głowy? - wrzasnął dziko. -

To zwyczajne samobójstwo!

Signe uniosła głowę i napotkała jego wzrok.

Skinęła, po czym powiedziała ochrypłym, ale

opanowanym głosem:

- Właśnie tak miało być. Gdy zamordowałeś

Carla, mój los został przypieczętowany.

Gustav patrzył na nią przez chwilę z niedowie­

rzaniem, a potem przerażająca prawda powoli za­
częła do niego docierać. Gdy wreszcie był w sta­
nie przemówić, jego głos drżał ze strachu.

- Nie zabiłem go! Zabrałem go tylko na Mosken.

background image

Zrobiło się całkiem cicho. Słychać było jedynie

świst słabnącego wiatru.

- Mosken...? - powtórzyła zdumiona Signe.
Gustav puścił dziewczynę, zagryzł wargi i ze

złością skinął głową.

- To nie moja wina, że upadł i stracił przytom­

ność. Chciałem tylko zakpić z niego. Ale gdy zo­
baczyłem go tam leżącego nieruchomo, pomyśla­
łem, że to znak. On, który ma w swoim kraju

wszelkie bogactwa, nie ma prawa przybywać tu
i okradać mnie!

Signe spoglądała na Gustava, jakby nie rozu­

miała jego słów. Gdy skończył, spytała z niedo­

wierzaniem:

- Więc zaciągnąłeś nieprzytomnego człowieka

do łodzi i wypłynąłeś w morze?

Gustav porywczo skinął głową.
- Powiedziałem, że nie jestem mordercą! Mu­

siałem schronić się przed sztormem w szopie
Thorda. Gdy wiatr się uspokoił, on ciągle tam le­
żał. Myślałem, że nie żyje, więc postanowiłem

wrzucić ciało do wody, żeby nikt nie podejrzewał

mnie o zbrodnię.

Chłopak zamilkł.
- I co potem? - spytała Signe cicho.
Gustav odwrócił się. Wyglądał jak dziecko

przyłapane na zakazanej zabawie.

- Gdy wypłynąłem, wydało mi się, że on się po­

ruszył. Wystraszyłem się. - Spojrzał na Signe. -
Nie jestem mordercą! - powtórzył ze strachem.

- Mów dalej - nakazała dziewczyna stanowczo.

background image

Pozostała trójka w milczeniu przysłuchiwała się

rozmowie. Dwóch obcych rybaków niemal

wstrzymało oddech z przerażenia, zaś Corado de

Lione czynił spore wysiłki, aby wychwycić słowa,
które rozumiał.

- Nie mogłem wrócić z nim do domu - powie­

dział Gustav w najgłębszej desperacji. - Dotarło
do mnie, co zrobiłem. To byłby mój koniec!
Gdybym zostawił go na Vaeroy i ktoś by go ura­
tował, mógłby powiedzieć księdzu, co się stało,
i zaraz wszystko by się wydało. Wtedy wpadłem
na ten pomysł. On nigdy nie przepłynie wód ota­
czających Mosken. Może tam żyć, żywiąc się
ptakami i ich jajami. Może nawet zjadać owce,
jeśli się odważy!

- W którym miejscu na Mosken go zostawiłeś? -

spytał nagle jeden z rybaków.

Gustav zawahał się z odpowiedzią.
- Po południowej stronie - wymamrotał cicho.
- Jaki to był dzień? - pytał dalej rybak ostrym

głosem.

Chłopak milczał.
Signe odkryła przed nieznajomymi prawdę:
- Ostatni dzień pełni księżyca - powiedziała

przez łzy. W jednej chwili rozbłysła w niej iskier­
ka nowej nadziei, jednak po chwili zgasła.

Rybak potrząsnął głową.
- Równie dobrze mogłeś go wrzucić do wody -

powiedział, patrząc na Gustava z pogardą, po
czym odwrócił się i odszedł.

Corado de Lione chwycił Signe za rękę i zapro-

background image

wadził do domu. Nie zrozumiał nawet połowy
z tego, co usłyszał, lecz widział po dziewczynie,
że targa nią wzburzenie, nadzieja, a w końcu opa­

nowuje rezygnacja. Postanowił nie spuszczać jej
z oczu do końca swego pobytu na Rost.

Gustav poszedł do domu sam. Drżał z zimna,

które tkwiło głęboko w jego duszy.

Tymczasem na Mosken Carło nadal siedział

w chacie karła i rzeźbił w kawałku drewna. Ból
głowy wreszcie ustąpił, lecz odwaga opuściła go
na dobre. Każdego dnia chodził wzdłuż urwiska,
wpatrując się w potężne wiry malstromu. Z każ­
dym dniem był bardziej świadom swej sytuacji.
Wypłynąć w morze otwartą łodzią wydawało się
czystym samobójstwem. Między kamieniami na
brzegu leżały resztki dwóch rozbitych łodzi. Za
pomocą gestów i kilku prostych słów karzeł wy­
tłumaczył Carlowi, że jest uwięziony na wyspie

przynajmniej do końca wiosny.

Na wyspie nie mieszkał nikt poza tą dziwną

istotą. Jedyne jej towarzystwo stanowiło morze
i porywisty prąd.

Pierwszej nocy obudził wenecjanina huk mo­

rza. Gdy wyszedł rano na brzeg, po raz pierwszy

w swym życiu ujrzał tak rozszalałe masy wody,
nad którymi aż unosiła się mgła. Morze sprawia­
ło wrażenie wrzącej masy z kłębowiskiem czar­
nych paszczy, które otwierały się i zamykały,
otwierały i zamykały. Znaleźć się między nimi to
jak wyjść na spotkanie śmierci.

background image

Łódka gospodarza była mała i prymitywna,

zrobiona przez niego samego. Jej jedyną zaletą

wydawało się to, że dzięki niej można było latem

łowić ryby w pobliżu wyspy.

Po kilku swego rodzaju rozmowach, podczas

których rąk używano równie często jak słów,
Carlo dowiedział się, jak wyglądało życie karła.
Los nieszczęśnika wstrząsnął nim.

Ułomny ten człowiek pochodził z jakiegoś nie­

znanego mu miejsca w Norwegii i - podobnie jak
Carlo - został sprowadzony na Mosken wbrew
swej woli. Przypuszczalnie dlatego, że ludzie
chcieli się go pozbyć, nie obciążając bezpośrednio
sumienia zbrodnią.

Za postępowaniem współziomków nieszczęsne­

go karła kryły się przesądy. Mężczyzna ciągle po­

wtarzał słowa „nie z tej ziemi" i „bękart". Mimo

iż Carlo nie pojmował tego do końca, zgadywał
na podstawie swej wiedzy o przesądach pokutują­
cych w innych miejscach na świecie, że lud, z któ­
rego wywodził się karzeł, żył w przeświadczeniu,
iż zniekształcone ciało kaleki jest albo karą od ich
bogów, albo też owo dziwaczne stworzenie nale­
ży do nadprzyrodzonych istot, sprowadzających
nieszczęścia na normalnych ludzi. Nawet w tak
cywilizowanych krajach, jak ojczyzna Carla, lu­

dzie boją się tego, co odbiega od przeciętności.

W tej dziwnej istocie nie było ani odrobiny zła.

Już od pierwszego dnia dzielił się z niespodziewa­

nym gościem swymi małymi porcjami jedzenia,
jakby było to najbardziej oczywistą rzeczą na

background image

świecie. Oddał mu na noc swoje futrzane nakry­
cie i patrzył ze współczuciem, gdy cudzoziemiec
stał na skałach, wpatrując się bezradnie w morze.
Carlo przysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek uda
mu się wydostać z tej wyspy, sowicie wynagrodzi

karła za całą dobroć, jaką mu okazał.

Najbardziej dręczyła go świadomość, że statek

starosty wyruszy do Bergen z ładunkiem sztokfisza

w połowie maja. Jeśli Carlo straci szansę na zabra­
nie się razem z wujem Piętrem i innymi, nie wiado­
mo, kiedy nadarzy się kolejna okazja powrotu do
domu. Może nie wcześniej niż w przyszłym roku...

Jego myśli popłynęły ku Signe i zrobiło mu się

gorąco. Cały rok razem z Signe...

Jednak już po chwili potrząsnął zrezygnowany

głową. Rok spędzony z dziewczyną pociągnie za
sobą jedynie troski i nieszczęście. Prędzej czy póź­
niej będzie musiał wrócić do Wenecji, do rodzi­

ców, a im więcej czasu minie, tym boleśniejsze bę­
dzie pożegnanie.

Poza tym czekała na niego Adelajda... Carlo

zmarszczył czoło. Za każdym razem, gdy myślał
o Adelajdzie, w jego duszy pojawiało się jakieś nie­
przyjemne uczucie. Początkowo sądził, że to po­

czucie winy, lecz odrzucił tę możliwość, jako że

wydawała się śmieszna. Dobrze wiedział, jaki był

prawdziwy powód stanu jego ducha. Signe zajęła
miejsce Adelajdy. To twarz Signe promieniała ku
niemu ciepłem za każdym razem, gdy zamykał
oczy. To jej uśmiech dodawał mu odwagi i nadziei
każdego ranka, gdy wstawał nowy dzień.

background image

2 tego właśnie powodu tak spieszno było mu wy­

rwać się stąd. To dlatego chciał jak najprędzej wró­
cić do domu i przypomnieć sobie, gdzie jego miej­
sce. Nie tylko dał Adelajdzie swe słowo, ale też ich
małżeństwo miało związać dwie dumne rodziny,
by mogły żyć w pokoju zamiast rywalizować mię­
dzy sobą. To było przesądzone. Niedotrzymanie
obietnicy wzbudziłoby złość rodziny Poliziano,
a nawet mogłoby doprowadzić do krwawej zemsty.

Carlo poczuł na sobie wzrok karła i spojrzał

w górę. Uśmiechnął się, jakby chciał ukryć swe

ponure myśli, po czym podniósł kawałek drewna
uformowany na kształt lodzi używanej przez ry­
baków z Rost.

Karzeł skinął poważnie głową, wyciągnął krót­

ką rękę ku dwóm ławeczkom dla wioślarzy, po
czym wskazał najpierw Carla, potem siebie.

Carlo spojrzał na niego. Karzeł nie zrozumiał

go. To, co dla Carla było jedynie odrywającą go
od rzeczywistości zabawą, jego gospodarz uznał
za konkretne plany. Karzeł uwierzył w to, że Car­
lo zrobił model łodzi, którą zamierza zbudować!
Mało tego - liczył na to, że razem przeprawią się
przez wody malstromu...!

Dwa dni później wreszcie zaczęło wyglądać na

to, że zima powoli wypuszcza ze swych żelaznych
objęć morze wokół Rost. To już dwudziesty
pierwszy marca - czas przesilenia wiosennego,
kiedy to dzień był równie długi jak noc, a grani­
ca między ciemnością i światłem dziennym powo-

background image

li przesuwała się ku północy. Rozjaśniły się też
ludzkie umysły. Przychodzące na świat dziew­
czynki otrzymywały imiona związane ze słoń­
cem, nazywanym w języku norweskim „sol" -
Solgull, Solfrid, Solveig. Przed dziewięcioma
dniami powróciły też ostrygojady. Dzień wcześ­
niej widziano alki i nurzyki, krążące całymi sta­

dami nad wyspami. Przyleciały też edredony
i kormorany, a za tydzień powinny pojawić się
nad morzem maskonury.

Jednak wody wokół wyspy ciągle niespokojnie

falowały, rozbijając się z łoskotem o szkiery. Wy­

spę nadal pokrywała zeszłoroczna, pożółkła trawa.
Dopiero za pięć, sześć tygodni pastwiska zaczną

odcinać się jasną zielenią od granatowego morza.

Na wschód kierowała się duża łódź z podnie­

sionymi żaglami. Na pokładzie znajdowali się
Gustav, jego ojciec i dwaj bracia.

Do tej pory dwaj rybacy z Lofotów trzymali ję­

zyk za zębami. Dotychcza nie zdradzili, czego się
dowiedzieli, ale jak długo zachowają dyskrecję?

Ojciec Gustava posępnie spoglądał przed sie­

bie. Jak tylko wyda się, co zrobił jego syn, czeka
ich niechybna kara.

Żeby tylko ten przeklęty obcokrajowiec nie

zginął podczas przypływu...

Jeśli to, co mówi Gustav, jest prawdą, to ten

człowiek nadal był nieprzytomny, gdy znalazł się
na Mosken. Nikt poza rybakami z Lofotów nie
wyjaśni mu, jak się tam dostał. Jeśli ci obcy nie
pisną ani słówka, to nie będzie nawet najmniej-

background image

szego dowodu. A gdy już Signe dostanie z powro­
tem swojego młodzieniaszka, nie będzie chciała

wpędzać nikogo w nieszczęście dla samej zemsty.
To do niej niepodobne.

Jego wzrok skierował się w stronę Gustava,

a z piersi wymknęło się ciężkie westchnienie. To

wina jego matki. Gdyby chłopiec był traktowany
jak inni, nie wydarzyłoby się nic takiego.

Nagle w umyśle ojca pojaśniało. Czy chłopak

nie uratował Signe życia? Nasz Pan musi przecież
pilnować, aby na tym świecie nie działa się nie­
sprawiedliwość. Dobre uczynki oczyszczają czło­

wieka z tych złych.

Załodze sprzyjał wiatr, wiał prosto w żagle. Już

po trzech godzinach minęli Vaer0y i za chwilę Mo-
sken wyłoniła się z morza jak nieziemskie stwo­
rzenie uwięzione pośród niebezpiecznych wód.

Ojciec Gustava wzdrygnął się, mamrotał coś

w rodzaju modlitwy przeplatanej zaklęciami. Cóż

poczną, jeśli ten obcy leży martwy między skała­
mi? Skała wynurzała się z morza pionowo ku gó­
rze, a z każdej strony wystawały ostre, poszarpa­
ne wyłomy. Nawet podczas ładnej pogody prąd
płynął tu z ogromną siłą i z dużej odległości dało
się słyszeć huk wirów. Z tej wyspy nie było po­
wrotu. Głupotą i naiwnością byłoby sądzić, że

znajduje się na niej jakiś żywy człowiek.

Ogromne fale obmywały brzeg, gdy się do nie­

go zbliżali. Mokre szkiery błyszczały na rozkoły­
sanym morzu, lizane przez długie jęzory wodnej
kipieli.

background image

Gdyby teraz nagle przyszedł sztorm, rozszala­

ły żywioł wtargnąłby głęboko w ląd z potężnym
hukiem.

Ojciec Gustava pokręcił jeszcze raz głową. Spo­

glądał znowu na morze, które, najeżone gniewny­
mi falami, wydawało się bezkresne. Nie podobało
mu się to. Nigdy nie czuł się pewnie w pobliżu
malstromu. Nie mógł zapomnieć zasłyszanych
niegdyś opowieści o rzekomo znajdującej się

w tym miejscu na dnie szczelinie, do której wpły­
wa woda i wydostaje się na powierzchnię inną
dziurą. W takich dziurach płonie ponoć ogień pie­

kielny, który wybucha niekiedy z ogromną siłą.

Wzrok mężczyzny przeniósł się znów na stro­

me urwisko. Podczas przypływu brzeg jest zale­

wany wielkimi masami wody, które porwałyby
każdą żywą istotę.

Rybacy okrążyli przylądek i oczom ich ukaza­

ły się ogromne fale, wydawały się sięgać nieba.
Prześwitujące przez nie słońce nadawało im zie­
lonkawą barwę. Kilka razy łódź uniosła się, ale

wreszcie rybakom udało się prześlizgnąć przez
wzburzone morze i wpłynęli na spokojniejsze
wody bliżej lądu.

Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie ma szans na

znalezienie Carla między skałami przy podmy­
wanym przez fale brzegu. Mimo wszystko zary­
zykowali wyprawę w nadziei, że może jednak się
mylą. Może skała nie była tak stroma, jak sądzi­

li. Może między kamieniami jest jakaś sucha pół­
ka skalna.

background image

Teraz od razu spostrzegli, że mogli sobie

oszczędzić trudu.

Jednak dobili do brzegu, nawet szukali między

skalami, wspięli się na ścianę do miejsca, w któ­
rym przechodziła w pionowe urwisko.

Ojciec Gustava jako pierwszy zauważył czarne

chmury nadciągające z zachodu i dal znak do za­
kończenia poszukiwań. Spojrzał zaniepokojony
na niebo i morze i podnieśli żagiel, obierając kurs
ku swej wyspie.

background image

8

Pewnego ciepłego, wiosennego dnia kilka tygo­

dni później Signe stała w cichym skupieniu nad
nowym grobem na małym cmentarzu po wschod­
niej stronie wyspy.

Chciała płakać, ale nie potrafiła. Od dnia,

w którym Gustav i Corado de Lione wbrew jej
woli zawrócili ją do świata żywych, chodziła bez
celu. Zupełnie jak dryfujące wodorosty wodzie,
tak i ona pozwalała bezwolnie unosić się losowi,
jakby obojętne jej było, czy żyje, czy też nie.

Jak przez ciężką zasłonę widziała matkę, gasną­

cą z dnia na dzień. Dziewczynie brakło sił, by prze­
bić się przez niewidzialny mur, którym matka
oddzieliła się od świata, wyrwać ją z tego stanu.

Teraz Signe nie czuła nic poza bezkresną pust­

ką. Może odrobinę ulgi, podobnej do tej, jakiej
doznała po śmierci ojca i braci, którzy odnaleźli

wieczny spokój w morskiej otchłani.

Signe odwróciła się i spojrzała na pozostałe na­

grobki. Same kobiety... Mężczyźni z Rost mają
swoje groby w morzu.

Z ciężkim westchnieniem opuściła mały cmen­

tarz i skierowała swe kroki ku skale, odsłoniętej

background image

przez wodę w czasie odpływu. Po drugiej stronie
błyszczała w wiosennym słońcu wyspa Vaeroy.
Owce cieszyły się już jasnozielonymi kępkami
młodej trawy. Wszędzie widać było stojaki pełne
sztokfiszy gotowych do drogi przez morze. Ryba­
cy z Lofotów wrócili do swych domów, a ich szo­
py stały teraz puste. Za niespełna dwa tygodnie
statek starosty wyruszy na południe do Bergen.
Żeglarze z Wenecji mieli płynąć razem z nim...

Signe chciałaby wiedzieć, czy Carlo też by wró­

cił, gdyby żył...

Potrząsnęła głową. Cóż za śmieszna myśl!

Miałby stać tu, na Rost i patrzeć, jak jego przyja­
ciele odpływają? On, ze swoim szlacheckim po­
chodzeniem, wielkim majątkiem i rodziną, która
czeka na niego w dalekim słonecznym kraju!

Teraz Querinius będzie musiał przekazać naj­

bliższym Carla tragiczne wieści...

Wzrok dziewczyny wędrował od gospodarstw do

stada owiec, a potem do stojaków na suszone ryby,
którym towarzyszyły siedzące w rzędzie ptaki.

Signe została sama ze wszystkimi obowiązka­

mi. Musi popłynąć na Prestholmen po jaja alk, za­
brać młode z gniazd, a potem zapeklować je, na­
zbierać drewna przy brzegu, przynieść torfu na
opał, wodorostów dla zwierząt, wody ze studni.
Latem będzie też musiała wspinać się na skały, że­

by łapać maskonury. Zwykle robił to Ludvig
z Kristofferem. Kristoffer był niezwykle zręczny
we wspinaniu się po ptaki, jak twierdził ojciec,
równie dobrze radził sobie z polowaniem na or-

background image

ły. Pewnego razu złapał ich dziesięć w jeden

dzień!

Signe poczuła ucisk w gardle. Przypomniało jej

się, jak kiedyś białodzioby nur zaatakował Ludvi-
ga. Chłopak poszedł nad brzeg po wodorosty
i gdy schylony chodził między kamieniami, ptak

uderzył go w plecy i Ludvig o mało nie upadł. Pta­
szysko wbiło pazury w wełniany kubrak chłopa­
ka i próbowało zepchnąć go ze skały.

Innym razem sokół zostawił swój ostry pazur

w dłoni ojca i trzeba było wyciąć go nożem. „Gdy

sokół wbija szpony, będziesz boleśnie zraniony".

Signe podniosła głowę i patrzyła na morze,

zdradliwie połyskujące w słońcu pozornym spo­
kojem. Mieszkańca Rost niełatwo oszukać. Pod
niezmąconym lustrem wody tli się gniew władcy
sztormu.

Jakaś łódź właśnie wracała na wyspę. Lekka bry­

za starczyła, aby postawić żagle. Łódź sprawiała

wrażenie małej, ale nawet z tej odległości wzbudzi­
ła ciekawość dziewczyny. Wyglądało na to, że kie­
ruje się wprost do tutejszego portu. Gdy się zbli­
żyła jeszcze bardziej, można było zauważyć, że nie
jest to zwykła łódź używana przez tutejszych ry­
baków. Nie miała tak ostro zakończonego dziobu
i była bardziej przysadzista niż łódki wyspiarzy.

W tej samej chwili Signe spostrzegła Pietra Que-

riniusa, który wybrał się na codzienny spacer po pa­
stwiskach. Przyglądał się parze dzikich gęsi, lecą­

cych w stronę otwartego morza. Może myślał
o swojej niedalekiej podróży i cieszył się z powro-

background image

tu na południe. W domu czekało na niego czworo
dorosłych już dzieci i słabego zdrowia żona, jak
mówił. Pewnie boją się, że stało mu się coś złego.
Od czasu jego wypłynięcia z Wenecji minął już rok.

Querinius zauważył Signe i zamiast iść dalej

obraną wcześniej drogą, przystanął, zawahał się,
a w końcu podszedł do dziewczyny.

Signe wyprostowała się. Lubiła tego starszego,

szlachetnego mężczyznę. Był dobrym człowie­
kiem, który właśnie przeszedł ciężką próbę siły
ducha i cierpliwości. Gdy już porzucił nadzieję na
ujrzenie Carla żywego, uciekał w samotność, spę­
dzał wiele dni na modlitwie. Kochał siostrzeńca
jak swego własnego syna.

Nadal żył na wyspie tak, jak na początku, spra­

wiał wrażenie jeszcze bardziej łagodnego, pokor­

nego i chętnego do pomocy.

Signe nie miała pojęcia o rozmowach, jakie pro­

wadził ze starostą na temat Gustava. Dotychczas

tylko ona sama i najbliższa rodzina chłopaka zna­
li prawdę. Ojciec Gustava odwiedził ją pewnego ra­
zu, opowiedział o wyprawie na Mosken i błagał
o milczenie. Jego syn uratował jej przecież życie -

przypomniał mężczyzna. Poza tym nigdy nie było

jego zamiarem zabić nieznajomego. Jako dobra
mieszkanka wyspy powinna okazać miłosierdzie
temu, który zbłądził. Gustav spowiadał się przed
dominikaninem i we właściwym czasie Bóg wy­
mierzy mu odpowiednią karę. Signe nie jest chyba
aż tak zawzięta, aby wysłać swego przyjaciela
z dzieciństwa na szubienicę jedynie z chęci zemsty?

background image

Dziewczyna patrzyła na niego pustym wzro­

kiem. W czymże pomogłoby to jej czy Piętro
Queriniusowi, gdyby jeszcze jeden człowiek mu­
siał stracić życie? I tak nie odzyskają w ten spo­
sób Carla.

Czas spędzany na Rost Querinius wykorzysty­

wał pracowicie. Mówił już po norwesku prawie jak

rodowity wyspiarz, choć ze śmiesznym „r" i oso­
bliwą intonacją. Wszyscy jednak go rozumieli.

Będzie im go brakować, gdy wróci do swoich...
- Dzień dobry, Piętro Queriniusie. Widzę, że wy­

brałeś się na spacer w ten piękny, wiosenny dzień.

Mężczyzna skinął w roztargnieniu głową. Wy­

dawał się inny niż zwykle.

- Wyruszamy za dwa tygodnie - powiedział

zbity z tropu, po czym dodał równie bez związ­
ku: - Byłaś na grobie matki...

Signe patrzyła na niego, zaskoczona.
Piętro skierował swój łagodny wzrok na samot­

ną mewę, potem znów spojrzał na dziewczynę
z wyrazem zakłopotania na twarzy.

- Muszę z tobą porozmawiać. Czy mogę odpro­

wadzić cię do domu?

Rozmawiając, szli ścieżką przez równinę. Mi­

nęli trzy domy pobudowane obok siebie nad jed­
ną z zatok, chwilami spoglądali w roztargnieniu
ku błyszczącym w słońcu wzniesieniom Stavf jel-
let, właściwie wcale ich nie widząc.

Signe słuchała z zapartym tchem. To, co wła­

śnie usłyszała od Queriniusa, było dla niej szo-

background image

kiem. Czuła się całkiem zbita z tropu, nie wiedzia­
ła, co ma powiedzieć, jak zareagować. Może ocze­
kiwał od niej radości? Ona jednak nie umiała uda­

wać, że się cieszy.

Wzrok dziewczyny objął wszystko dookoła

i zatrzymał się na chlupiących wśród kamieni wo­
dach przypływu. Potem spojrzała jeszcze na pa­
stwisko i wreszcie na morze.

To jest jej świat.
To jedyny świat, jaki zna, o którym cokolwiek

wie. Nawet w swych najbardziej wybujałych fan­
tazjach nie marzyła o tym, aby żyć w jakimś in­

nym miejscu.

Gdy słońce wracało po długiej, polarnej nocy,

przynosząc ze sobą żywsze kolory, wszystkie
zmysły odzyskiwały dawną lekkość. Wtedy do­
brze było żyć tu, na Rost. Gdy pewnego wiosen­
nego dnia spoglądała na zielone łąki i błękitne
morze, słyszała nad głową krzyk ptaków, a przy­
brane zielenią skaliste wysepki wyciągały się ku
niebu, wtedy przez krótką, błogosławioną chwilę
czuła, że jej serce rozpiera radość.

Miała jechać z wenecjaninem na południe? Czy

dobrze go zrozumiała?

Piętro Querinius mówił o tym, że miłosierny

Bóg kieruje losem każdego człowieka, że nawet
doświadczając go, ma w tym swój cel. Przypo­
mniał Signe o jej śnie, który uratował rozbitkom
życie, i o tym, że teraz to on jest narzędziem w rę­

kach Boga, który dał mu błogosławieństwo szan­
sy odwdzięczenia się dziewczynie za ocalenie.

background image

Gdy Signe tak nagle w krótkim czasie straciła
swych najbliższych i została sama na świecie, on,
Piętro Querinius, oburzył się na to, że taką nie­

winną istotę los ciężko doświadcza. Jednak potem

zamiar Pana stał się dla niego całkiem jasny. Si­
gne nie powinna już więcej cierpieć z powodu zi­
mowych sztormów, długotrwałych ciemności,
głodu i zimna. W jego kraju nie będzie marzła,
a on zastąpi jej ojca.

Signe nie mogła się nie uśmiechnąć. Od same­

go początku, jak tylko przybysze z Wenecji zja­

wili się na Rost, boleśnie odczuwali każdego dnia

zimno panujące na wyspie, ale nie mogli zrozu­
mieć, że nie klimat był temu winien, a ich brak
zahartowania. Tu na Rost noworodki leżą zimą

w izbie pod odsłoniętym otworem w dachu, tak

aby śnieg uodpornił je na zimno. Później rzadko
marzną.

Signe nieświadomie potrząsnęła głową. Queri-

nius martwił się tym, że została sama. Nie rozu­
miał, że ludzie na Rost są jak jedna duża rodzina.
Nie pozostawiają nikogo samemu sobie, lecz

dzielą z nim to, co mają.

Jak ma dać mu do zrozumienia, że kocha tę z po­

zoru nieprzyjazną człowiekowi osadę rybacką, le­
żącą na małej wysepce daleko na otwartym morzu?
Nie chciała wydać się niewdzięczna, ale to ciepło,
o którym mężczyzna tyle mówił, nie kusiło jej.

Querinius zrozumiał, że dziewczyna potrzebu­

je czasu do namysłu, musi dobrze się zastanowić,

więc póki co pożegnali się.

background image

Gdy przyszła do domu, zobaczyła, że Corado

de Lione przyniósł już torf i wodę. Jego smutek,
który tkwił w nim tak długo, jak długo panowa­
ły ciemności i który jeszcze nasilił się po zniknię­
ciu Carla, wydawał się ustąpić z jego duszy wraz
z zachodnim wiatrem. Teraz śpiewał ładne, me­
lodyjne piosenki w swoim ojczystym języku,
gwizdał, pomagał Signe przy pracy w oborze,
i uśmiechał się tak, że jego śniadą twarz przepeł­
niało życie i ciepło. Dziewczyna zrozumiała, że
liczył dni do wyjazdu.

Corado nie uczynił takich postępów w nauce

norweskiego jak Querinius, ale znał wystarczają­
co dużo słów, aby można było się z nim porozu­
mieć. Poznał ich wiele szczególnie wtedy, kiedy
Carlo zniknął, a on sam nie miał z kim rozma­

wiać w swym ojczystym języku.

Od razu zauważył, że Signe coś się przydarzyło,

a ona opowiedziała mu o zaskakującej propozycji
Queriniusa. Ku jej zdziwieniu, Corado wcale nie
był zaskoczony. Uśmiechał się tylko tajemniczo.

- I ty jechać z nami? - spytał z przejęciem.

Signe spojrzała na niego bezradnie. Tak bardzo

chciała wytłumaczyć mu, co myśli na ten temat,
ale wiedziała, że będzie to trudne.

- Ty jesteś z Wenecji - powiedziała, wskazując

na niego. - Ja jestem z Rost - mówiła dalej, tym
razem wskazując na siebie. - Oboje kochamy
swoje ojczyzny.

Mężczyzna wpatrywał się w nią bez słowa, zaś

ona wiedziała, że nie rozumiał jej. Wybrać sma-

background image

ganą wiatrem wyspę na lodowatych wodach za­
miast jego przyjaznej, pięknej Wenecji, było dla
niego niepojęte. Nie rozumiał, że miłość do okre­
ślonego miejsca nie ma nic wspólnego z dobrami
materialnymi. Ta miłość opiera się na innych war­
tościach, takich jak dziedzictwo czy tradycja, na
zwyczajach i przywiązaniu do życia właśnie tu.
Na korzeniach.

Signe uśmiechnęła się ciepło, aby pokazać, że

jest wdzięczna. Miała nadzieję, że Querinius,
człowiek tak niezwykle rozsądny, zrozumie ją le­
piej, a potem wytłumaczy to przyjacielowi.

Corado de Lione odczytał jej uśmiech jako -

mimo wszystko - nadzieję i nieśmiało odwzajem­
nił go, po czym zaczął raźno dokładać torfu do

ognia, jakby chciał ukryć swoją radość.

Właśnie siadali do posiłku, gdy nagle usłyszeli

z zewnątrz niespodziewane odgłosy. Corado de
Lione gwałtownie uniósł głowę, napotykając

oczyma wzrok dziewczyny, po czym nie bez wa­
hania wstał. Lecz zamiast podejść do drzwi
i sprawdzić, co to było, stał jak zahipnotyzowa­
ny z przerażeniem na twarzy.

Signe też się podniosła, bacznie nasłuchując.

Na jej twarzy również dało się zauważyć ten sam

wyraz strachu i niedowierzania.

Oboje spojrzeli na siebie. Zareagowali podob­

nie. Żadne z nich nie odważyło się powiedzieć ani
słowa, a już na pewno nie wypowiedzieliby imie­
nia, które cisnęło się obojgu na usta.

Stali bez ruchu, gdy drzwi powoli otwierały się

background image

i wreszcie pojawiła się w nich jakaś postać. Signe
i Corado gwałtownie pobledli i gdyby „duch"
szybko nie zareagował, dziewczyna zemdlałaby
i upadła na twardą podłogę.

- Nie bójcie się! - powiedział wystraszony Car-

lo do obojga, podtrzymując mocno Signe. - To
nie duch, to naprawdę ja.

Potem odwrócił się w stronę drzwi.
- Wejdź, Everth.

Signe poczuła oplatające ją ręce Carla, czuła je­

go oddech na policzku, jego silne ciało tuż przy
swoim, słyszała ukochany, piękny głos. Mimo

wszystko nie mogła pojąć, co się dzieje. Gdyby

nie widziała zastygłej w bezruchu twarzy Corada
de Lione, gotowa byłaby uwierzyć w to, że tylko
ona przeżywa coś podobnego - w marzeniach,

w świecie, w którym dusza żyje swym własnym

życiem.

- Signe - usłyszała jakby z daleka głos Carla. -

To Everth. Człowiek, który uratował mi życie.

To był głos ukochanego, a jednak mimo wszyst­

ko nie była tego pewna. Mówił ładnie po norwesku,
choć nie całkiem płynnie. Mężczyzna, którego nazy­

wał Everthem, okazał się jedną z tych odmiennych

istot - karłów ukrywających się gdzieś wśród skał.
Ojciec opowiadał Signe, że karły jeżdżą na małych,
białych koniach, które potrafią biegać zarówno po

wodzie, jak i po lądzie. Pas karła był magiczny, do­

dawał sił, a gdy człowiek założył na głowę jego ka­
pelusz, stawał się niewidoczny.

background image

Może i ona już nie znajduje się wśród żywych?

Może legenda powtórzyła się, a ona sama - nie

wiedząc o tym - dostała się na drugą stronę?

Corado de Lione pierwszy otrząsnął się z szoku.
- Carlo...? - szepnął ochrypłym głosem. - Jak...?

Co...

- Opowiem wam wszystko - przerwał mu Car­

lo, uśmiechając się ciepło.

Tego samego wieczoru, lecz nieco później, Car­

lo siedział u swego wuja i opowiadał mu od no­

wa tę niewiarygodną historię, którą niedawno

usłyszeli od niego Signe i Corado de Lione.

Łagodne oczy Pietra Queriniusa wypełniły się

łzami. Słuchał, kiwał głową od czasu do czasu, po­
trząsał nią z niedowierzaniem i znów kiwał.

- Bóg jest dobry - szepnął spontanicznie.
Pełen współczucia wzrok starszego mężczyzny

przeniósł się na Evertha. Carlo opowiadał teraz
o jego ciężkim losie, lecz zaraz współczucie Pie­

tra zmieniło się w najwyższe zdumienie, gdy usły­
szał o przeprawie przez malstrom jedyną w swo­
im rodzaju łódką, zbudowaną przez Carla i jego
dobroczyńcę z drewna przeznaczonego na opał
i resztek dwóch rozbitych łodzi.

- Nawet o tej porze roku ten groźny prąd mor­

ski przypomina kipiący kocioł diabelski - stwier­
dził Carlo, zachęcony, by mówić dalej. - Sprawia

wrażenie dwóch dzikich wodospadów, które łą­
czą się i rozbijają o skały z potężnym hukiem.

Querinius skinął głową. Jego ciałem wstrząsnął

background image

dreszcz na samą myśl o tym, co przeżył jego sio­
strzeniec.

- To ciepły prąd oceaniczny, który spotyka się

z zimnymi północnymi wodami - wyjaśnił. - I da­
liście radę przepłynąć malstrom tą skleconą
z przypadkowych desek łupiną?

Carlo uśmiechnął się z dumą.
- Dzięki Everthowi, który obserwował prąd

każdego dnia przez cały rok i dokładnie wiedział,
kiedy jest to możliwe. Wszystko zależy od pory
roku, przypływów i odpływów oraz kierunku

wiatru w stosunku do kierunku prądu wody.

Everth jest niezwykle uważnym człowiekiem, ja­
sno myślącym i mądrym.

Carlo zamilkł na chwilę, po czym spojrzał na

swego wuja.

- Gdy zobaczyłem Evertha po raz pierwszy,

wystraszyłem się. Jednak w ciągu tych tygodni na­

uczyłem się go doceniać. Nie tylko dlatego, że
uratował mi życie, przygarniając mnie do swego
domu, dzieląc się pożywieniem i zapewniając
schronienie przed sztormem, ale dlatego, że jest
niespotykanie mądrym i wspaniałym człowie­
kiem. Zaproponowałem mu stałe zajęcie.

Querinius spojrzał zdziwiony na niego.
- Czy to rozsądne? Wypływamy już za dwa ty­

godnie.

Carlo zawahał się. Po reakcji wuja stracił pew­

ność siebie.

- Nie miałem na myśli Rost. Myślałem o We­

necji.

background image

W izbie zapanowała cisza. Carlo z obawą, ale

i pełen nadziei oczekiwał na to, co powie Piętro.
Dobrze wiedział, że mają przed sobą wiele miesię­
cy męczącej i niebezpiecznej podróży i będą przez
cały ten czas zdani na łaskę oraz dobroć obcych lu­
dzi. Oprócz kilku przedmiotów ze srebra i paru in­
nych wartościowych rzeczy, które zdołali ocalić

z Marii Medici, nie mają nic, czym mogliby zapła­
cić za podróż na południe Europy. Branie na siebie
odpowiedzialności za jeszcze jednego człowieka,
i to takiego, który może sprawić im kłopot z po­

wodu ludzkich przesądów, może okazać się lekko­

myślnością i niefrasobliwością. Querinius przeniósł

wzrok z wyrażającej nadzieję twarzy siostrzeńca na

podłogę. Aż do tej chwili był tak wzruszony i za­
absorbowany powrotem Carla, że odsunął na bok

wszystkie inne myśli. Teraz nagle przypomniała

mu się sprawa Signe. To pewne, że nigdy nie zapro­
ponowałby jej wspólnego wyjazdu, gdyby wiedział,
że Carlo żyje - bez względu na to, jak bardzo tego

pragnął i jak wielkie było jego współczucie dla
dziewczyny. Carlo ma zobowiązania, których mu­
si dotrzymać, a mimo że Piętro Querinius sam ni­
gdy nie był zadowolony z planowanego małżeń­
stwa siostrzeńca, wiedział, ile ono znaczy dla

dwóch rywalizujących ze sobą potężnych rodów.

Wielomiesięczna podróż z dwojgiem młodych

ludzi, którzy są tak w sobie zakochani i jedno­
cześnie świadomi tego, że nie mogą zostać sobie
poślubieni, byłaby wystarczającym kłopotem.
Najgorsze jednak to przysporzyć zmartwień

background image

i cierpienia Signe - temu niewinnemu i uroczemu
dziecku.

Mężczyzna westchnął głęboko. Wiedział, że

musi to powiedzieć. Podniósł więc głowę i spoj­
rzał na Carla z wyraźnym żalem na twarzy.

- Rozumiem twoją chęć pomocy... - zaczął

ostrożnie. - Everth musi dowiedzieć się o ewen­
tualnych niebezpieczeństwach i trudnościach,
których możemy doświadczyć po drodze. Potem

sam podejmie decyzję.

Carlo odetchnął z ulgą i uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. Jesteś dobrym

człowiekiem, wuju Piętro.

Querinius machnął ręką.
- Powód mojego zmartwienia jest inny, niż są­

dzisz. Najwyraźniej jesteśmy pokrewnymi dusza­
mi, ty i ja. Ja też zaprosiłem w tę drogę gościa.

Carlo spojrzał na niego zaskoczony. Piętro na­

gle spoważniał.

- Pierwsze dni po twoim zniknięciu spędziłem

na cichej modlitwie. Powinienem raczej nazwać to
błaganiem. Najpierw straciłem Antonia, mego sy­
na, a potem człowieka, któiy niespodziewanie za­
jął jego miejsce. To zbyt wiele jak dla mnie. Nie
byłem w stanie pokornie zaakceptować woli Pana.

Querinius westchnął i mówił cicho dalej:
- Mijały dni i tygodnie, a żaden cud się nie wy­

darzył. W końcu poddałem się i znów zacząłem

podążać za tym, co działo się wokół mnie. - Spoj­
rzał na Carla. - My, którzy żyjemy w naszej miłej

Wenecji w błogiej nieświadomości, niewiele wiemy

background image

o życiu innych ludów i trudno pogodzić mi się
z tym, że mieszkańcy tej wyspy nieustannie obcu­
ją ze śmiercią przychodzącą nie w porę. Gdy ojciec
i bracia Signe utonęli podczas połowu na wodach
Rost, buntowałem się przeciw Stwórcy. To, że cho­
rowita matka dziewczyny poddała się w walce
o życie, dobrze rozumiem, ale moje współczucie
dla biednej Signe było silniejsze.

Carlo skinął ponuro głową. Ciągle jeszcze nie

mógł ogarnąć wszystkich tych tragedii, które wy­
darzyły się od czasu, gdy był na wyspie po raz
ostatni.

Przez pewien czas obaj milczeli. Wreszcie Pię­

tro Querinius powoli zaczął mówić:

- Dziewczyna ogromnie cierpiała po twoim nie­

oczekiwanym zniknięciu. Do czasu, kiedy przyby­
liśmy na Rost, Signe wierzyła, że o wszystkim de­
cyduje przeznaczenie. Uznała, że zarówno o waszej
miłości, jak i o twoim nieszczęściu już dawno po­
stanowił los. Jako małe dziecko uznała, że jest wcie­

leniem kobiety o imieniu Signelill ze starej legendy.
W tej historii ukochany Signelill został stracony,
a ona z żalu odebrała sobie życie.

Querinius zamilkł, zaś Carlo patrzył na wuja

z rosnącym przerażeniem.

Querinius skinął głową.
- Dobrze zgadujesz. Corado de Lione uratował

ją w ostatniej chwili. Szczegóły sam może ci prze­
kazać.

Carlo pobladł i już chciał coś powiedzieć, lecz

Querinius powstrzymał go.

background image

- Pozwól mi najpierw skończyć, a później możesz

pytać, o co chcesz. Błagałem Boga, aby nie karał jej
za ten niechrześcijański postępek, lecz okazał litość
jako istocie, która zbłądziła. Po owej nieudanej
próbie samobójstwa Corado de Lione pilnował jej
dniem i nocą, ja zaś starałem się ratować jej duszę.

Carlo otworzył szeroko oczy. Wreszcie zaczy­

nał rozumieć.

- I spytałeś ją, czy zechce popłynąć z tobą na

południe... - szepnął ochrypłym głosem.

Querinius machnął bezradnie ręką.
- To miał być dobry uczynek. Podziękowanie

za to, że nas uratowała, i jedyna szansa, aby ura­
tować ją samą.

Na twarzy starszego mężczyzny malował się

bezbrzeżny smutek.

- Mimo trudnej sytuacji Signe po tragicznej

śmierci jej ojca i braci nie zaproponowałbym jej te­
go, gdybym miał choć iskierkę nadziei, że żyjesz.
Słyszałem, że tutejsi ludzie opiekują się sobą, a prę­
dzej czy później zjawiłby się jakiś kandydat do jej
ręki. Jej uroda jest prawdziwą ucztą dla oczu.

Carlo poczuł, że się czerwieni. Myśli burzyły

mu się w głowie jak niespokojne wody malstro-
mu. Zrozumiał, że wuj szuka możliwości wycofa­
nia się z propozycji uczynionej dziewczynie,
i wiedział, jakimi intencjami się kieruje. Carlem

też targały sprzeczne uczucia. Sama myśl o tym,
że widywałby Signe każdego dnia przez kolej­
nych kilka miesięcy, dawała mu powód do niewy-
słowionej radości. Gdy usłyszał o tragediach, któ-

background image

re spotkały Signe, zareagował dokładnie tak, jak

wuj Piętro, poczuł bezgraniczne współczucie

i usilnie zapragnął jej pomóc.

Jednak prędzej czy później takie rozwiązanie -

zabranie dziewczyny do Wenecji - tylko przy­
sporzyłoby Signe cierpienia. Ona przecież nic nie
wiedziała o Adelajdzie. Carlo zadawał sobie teraz
pytanie, czy dobrze uczynił, przemilczając sprawę
swego narzeczeństwa, lecz miłość do Signe budzi­
ła się stopniowo, a gdy już nauczył się wystarcza­
jąco wiele norweskich słów, aby wszystko jej wy­
jaśnić, było na to za późno. Carlo nie mógł znieść
nawet myśli o łzach w pięknych, niewinnych

oczach dziewczyny. Ona i tak wiedziała, że ich

wspólnie spędzony czas jest policzony. W maju
opuści ją i już nigdy nie wróci. Świadomość tego
ciągle tkwiła między nimi jak mur. Przez wzgląd
na jej uczucia Carlo trzymał swoje żądze na wo­
dzy. Z pewnością byłyby możliwości, aby to zmie­
nić, gdyby nie znalazł się na Mosken, lecz...

- Ona jeszcze nie dała mi ostatecznej odpowie­

dzi - dorzucił Querinius po chwili milczenia. -
Oczywiste jest, że Signe kocha swoje rodzinne
strony, no i ma tu jeszcze siostrę. Przypuszczal­
nie trudniej jej będzie podjąć decyzję akurat te­
raz, gdy się zjawiłeś. Czy słusznie się domyślam,
że Signe nie ma pojęcia o Adelajdzie...?

Carlo spojrzał na wuja z poczuciem winy.
- Teraz wiem, że powinienem był powiedzieć

jej o tym już dawno. To wszystko zaczęło się jak
niewinna zabawa. Jak młodzieńcze zauroczenie.

background image

Querinius skinął ze zrozumieniem głową.
- Jesteś młody, a poza tym nie widziałeś Adelaj­

dy od ponad roku. Z pewnością też nie marzyłbyś
o tym, aby Signe stała się dla ciebie tak ważna,
gdybyś wiedział, że wkrótce znikniesz z jej życia.

Ja sam dopiero wtedy, gdy Corado de Lione opo­

wiedział mi o tym, że dziewczyna identyfikuje się
z Signeliłl ze starej legendy, zrozumiałem, że spra­
wy przybrały poważny obrót.

Starszy mężczyzna zawahał się.
- Obawiam się, że jesteś zmuszony powiedzieć

jej prawdę, Carlo. Nie możemy zabrać jej ze so­
bą i pozwolić wierzyć, że jest twoją narzeczoną.

background image

9

Signe biegła przez łąkę, wiatr rozwiewał jej wło­

sy, a majowe słońce rozgrzewało policzki. Była tak
przejęta i szczęśliwa, że serce omal nie wyskoczyło

jej z piersi. Każda sekunda od chwili, gdy Carlo
chwycił ją w ramiona, wydawała jej się snem na ja­

wie. Aż do momentu, kiedy ukochany odszedł, by
odwiedzić wuja i przekazać mu radosną nowinę,
oboje wprost upojeni byli szczęściem. Corado de
Lione czułby się całkiem niepotrzebny, gdyby nie
karzeł Everth, z którym mógł porozmawiać. Mło­
dzi pozwolili, by ogień palił się przez całą noc, sie­
dzieli przy nim i obejmowali się czule, podczas gdy
Everth i Corado spali tuż obok.

W ciągu ostatnich tygodni Carlo poczynił

ogromne postępy w nauce norweskiego. Mógł
opowiedzieć teraz dziewczynie o pobycie na Mo-
sken, o przyjaźni, która połączyła go silnymi wię­
zami z Everthem, o pracy przy budowie łodzi -
zajęciu, które cieszyło obu mężczyzn.

Gdy tak oboje, przytuleni do siebie, rozkoszo­

wali się swą bliskością, Signe powzięła w głębi

duszy decyzję, nie wiedząc nawet, kiedy to się
stało.

background image

Pojedzie z nimi...!
Ciężko będzie opuścić Rost - swój dom rodzin­

ny, Elisę, sąsiadów i przyjaciół, ptasie skały, wy­
spy i ojczyznę. Pastwiska i wybrzeże, które zawsze
potrafiło zaskakiwać swą zmiennością. Szopy ry­
backie, rytm życia dostosowany do rytmu zimo­

wych połowów. I morze...

Signe zatrzymała się, spoglądając na niebieska­

wą, migoczącą w promieniach słonecznych po­
wierzchnię wody, która wyglądała spokojnie

i niewinnie, choć kryła w sobie tyle mrocznych
tajemnic, tyle śmierci - i tyleż samo życia! Mo­
rze było całym ich światem, ich bogactwem, ich
miłością i ich przekleństwem. Morze, którego
nienawidziła i które kochała jednocześnie, za
którym zawsze będzie tęsknić.

Znów przyspieszyła kroku. A więc postanowio­

ne. Tę część życia ma już za sobą. Powiedziała
o swych zamiarach Elisie i Monsowi. Gdy upora­
li się ze strachem i zaskoczeniem, postanowili, że
przeniosą się do rodzinnego domu Elisy, ponie­

waż był większy i bardziej solidny niż ten, który

zbudował Mons. Poza tym leżał w dogodniejszym
miejscu. Mons nawet nie starał się ukryć swej ra­
dości z możliwości przejęcia łodzi.

Teraz należało jeszcze powiadomić księdza,

starostę, krewnych i przyjaciół. Dobrze by było
mieć to już za sobą.

Było już późno, gdy Signe wróciła do domu -

zmęczona, ale przekonana o słuszności swego wy­
boru.

background image

Rozczarowała ją nieobecność Carla w domu.

Corado de Lione przekazał jej, że ukochany wy­

szedł na chwilę do Queriniusa. Signe zdziwiła się.
Nie widziała starszego wenecjanina, gdy odwie­
dziła starostę.

Carlo i Querinius szli tymczasem z opuszczo­

nymi głowami wzdłuż wybrzeża, zatopieni w po­

ważnej rozmowie.

- Powinieneś był wyznać wszystko od razu! -

rzekł z przyganą w glosie zrezygnowany Piętro.

Carlo niechętnie mu przytaknął.
- Wiem. Ale to było niemożliwe. Radość z po­

nownego spotkania wzięła górę i nie chciałem
sprawiać jej przykrości już pierwszego wieczoru.
Nie przyszło mi do głowy, że sprawy potoczą się

tak szybko.

Querinius westchnął ciężko.
- Tak, muszę przyznać, że przeraziłem się, gdy

starosta przyszedł i powiedział mi, że była u nie­
go Signe. Zanim zdążyłem cokolwiek wyjaśnić,
on już wygłosił dziękczynną mowę w imieniu ca­
łej wyspy i pochwalił mnie za moją dobroć, któ­
ra kazała mi zlitować się nad nieszczęśliwą siero­

tą. Nie mamy wyjścia, Carlo. Jesteśmy zmuszeni
zabrać ją ze sobą.

Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem.
- Nie mówiąc jej o Adelajdzie...?
Querinius nie odpowiedział od razu. Wreszcie

jednak stwierdził niepewnie:

- Czas będzie działał na twoją korzyść. Naj-

background image

ważniejsze, abyśmy dali dziewczynie początek

nowego życia i lepsze warunki. To, co was łączy,
to tylko gwałtowne, młodzieńcze zauroczenie.
Ona z pewnością nie miała okazji spotkać zbyt

wielu rówieśników. - Po chwili dodał z błyskiem
w oku: - Gdy Signe przekona się, że Wenecja peł­

na jest młodzieńców równie przystojnych jak ty,
szybko znajdzie pocieszenie.

Carlo nawet się nie uśmiechnął. Taka ewentu­

alność wcale go nie zachwyciła.

Czternastego maja - gdy słońce świeciło na nie­

bie przez dwadzieścia trzy godziny - wszyscy, któ­
rzy byli w stanie, przyszli pożegnać Signe, Queri-
niusa i innych marynarzy z Wenecji. Zarówno
mieszkańcy wyspy, jak i ich goście mieli łzy

w oczach i byli wyraźnie wzruszeni.

Signe stała blada i poważna, patrzyła po raz

ostatni na Rost i jej mieszkańców. Wiedziała, że
już nigdy nie ujrzy ani swego rodzinnego gniaz­
da, ani znajomych twarzy. W pewnej chwili ogar­
nęła ją panika. Gdzież ona właściwie miała ro­
zum? Opuścić swe ukochane Rost, aby spędzić
resztę życia w obcym, dalekim kraju na południu?

W kraju, którego wcale nie znała.

Gdyby żył jej ojciec, 0ivind Jonas, zupełnie nie

rozumiałby jej postanowienia. Niemal słyszała je­
go drżący głos:

„Opuścić Rost? Z własnej, nieprzymuszonej

woli? Czyś ty całkiem zwariowała, dziewczyno?"

Jednak gdyby ojciec żył, nie dokonałaby po-

background image

dobnego wyboru. Nigdy nie przyczyniłaby mu ta­
kiego cierpienia.

Wzrok Signe powędrował w stronę Carła

w poszukiwaniu wsparcia. Stal z kruczoczarny­

mi włosami rozwianymi przez wiatr i ciepłym
uśmiechem rozjaśniającym ładną twarz. Był jedy­
ną odpowiedzią, jaką znajdowała. Jedyną, której

potrzebowała. Możliwość spędzenia reszty życia
razem z nim była tak wielkim szczęściem, że od­
suwała na bok inne uczucia. Ludzie i miejsce nie
miały żadnego znaczenia. Tam, gdzie był on,
chciała być i ona.

Niemiecki dominikanin - przez mieszkańców

wyspy ndzywany „mnichem - żebrakiem" - też

udawał się razem z nimi do Bergen, aby odwie­
dzić swojego arcybiskupa i wręczyć mu część sre­
bra, które zdążył zdobyć, zanim przybysze z We­

necji opuścili wyspę. Ku irytacji mieszkańców,
dzień przed wyprawą zażądał zapłaty za pobyt
rozbitków na wyspie: dwie uncje srebra za mie­

siąc pobytu każdego z nich. Zapłacili tym, co
mieli: sześcioma srebrnymi kielichami, sześcioma
widelcami i sześcioma łyżkami, które zdołali ura­
tować ze statku. Większość srebra niemiecki
mnich zatrzymał dla siebie, podczas gdy miesz­
kańcy wyspy, którzy wspaniałomyślnie ofiarowa­

li gościom zarówno dach nad głową, jak jedzenie
i opiekę podczas tych czterech miesięcy, dali te­
raz swym nowym przyjaciołom w prezencie po­
żegnalnym sztokfisze - prowiant, którego będą
potrzebować w długiej podróży.

background image

Łódź starosty wyładowana była wszystkimi su­

szonymi rybami, złowionymi zimą przez miesz­
kańców Rost, dorszami i halibutami. Ryby zostaną

wymienione na towary, których potrzebowali ry­

bacy i ich rodziny: zboże, tkaniny i drewno. Stoja­
ki do suszenia ryb znów stały puste - porozstawia­
ne po wyspie wspomnienia po zimowym połowie.

Oprócz jedenastu marynarzy z Wenecji, Signe,

Evertha i kapitana statku - starosty, na pokładzie
znalazło się jeszcze sześć osób.

Pomyślne wiatry sprzyjały żegludze, a gdy prze­

stawało wiać, wiosłowano bez odpoczynku. Obra­
no kurs dokładnie na południe szlakiem między

wyspami i szkierami. Ustalano go za pomocą słup­

ków wskaźnikowych znajdujących się na wyspach.
Znaki te pokazywały najgłębszą i najlepszą drogę

wodną. Nad łodzią rozlegały się głosy mew i innych

ptaków morskich, lecz ku zdumieniu weneckich
marynarzy krzyki cichły, gdy nadchodził czas spo­
czynku, mimo że słońce świeciło niemal całą noc.

Gdy odpłynęli około 200 mil morskich na po­

łudnie od Rost, tuż przy jednej z wysp Corado de
Lione zauważył dryfujące w morzu szczątki łodzi.

Wydano polecenie podpłynięcia i zbadania wra­
ku. Potwierdziły się obawy wenecjan: nie było już
wątpliwości, że ich dwudziestu jeden towarzyszy
z mniejszej szalupy poniosło śmierć na morzu...

Dla Signe dwa tygodnie spędzone na pokładzie

statku były cudowną przygodą. Z ciekawością ob­
serwowała nieznane wysepki i szkiery. Morze by-

background image

ło spokojne, powietrze łagodne, zaś życie na stat­
ku jawiło się jej jako nowy, dziwny świat. Świa­
domość, że starosta z Rost był kapitanem statku
i najwyższym autorytetem wśród całej załogi, da­

wała poczucie bezpieczeństwa i trochę domowej

atmosfery. Poza tym Querinius odnosił się do niej
troskliwie jak ojciec, Corado de Lione jak uko­

chany, starszy brat, zaś Carlo - Carlo stanowił
najważniejszy element jej życia. Z lubością wodzi­
ła za nim wzrokiem, słuchała jego głosu i opowie­
ści o obcych krajach, miejscach i zwyczajach tam
panujących.

Jedyne, co ją dziwiło, było to, że nigdy nie mówił

o ich przyszłym domu, ich wspólnej przyszłości.

Piętro Querinius zaś - wręcz przeciwnie - opo­

wiadał z zapałem o swym weneckim domu, któ­

ry musiał być przynajmniej tak duży jak pleba­
nia w Bodo, którą kiedyś widział ojciec. Piętro
mówił też o miłej, choć schorowanej żonie, któ­
ra z pewnością przyjmie Signe jak swoją córkę.

Dziewczyna zrozumiała, że na początku tam

właśnie zamieszka. Potem mężczyzna powiedział

jej o swoich trzech dorosłych synach, z których
dwóch było żonatych, zaś najmłodszy jeszcze nie
znalazł tej jedynej, która zadowoliłaby jego wy­
bredny gust. Querinius przekazał jej to w tak

szczególny sposób, że dziewczyna aż zerknęła na
niego z zaciekawieniem. Coś musi być z tym sy­
nem nie tak, skoro nie potrafi znaleźć dziewczy­
ny, która byłaby dla niego wystarczająco dobra...

"W okolicach Helgeland spotkali przypadkowo

background image

arcybiskupa Nidaros, który właśnie wizytował
północne tereny. Wybrał się w podróż dwoma
statkami z dwustoma ludźmi na pokładzie. Que-
rinius został przedstawiony jego świątobliwości,
opowiedział mu o wydarzeniach ostatnich miesię­
cy i dostał list polecający do siedziby biskupa

w mieście, w którym pochowany został król Olaf.

Do Nidaros przybyli 29 maja i dzięki listowi

zostali odpowiednio przyjęci.

Signe i Everth zaniemówili ze zdziwienia. Ni­

gdy wcześniej żadne z nich nie widziało miasta,
a w tym na dodatek mieściło się zwierzchnictwo
Kościoła Norwegii. Katedra była tak wielka, że
Signe mogła tylko przyglądać się jej w milczeniu.

W najśmielszych fantazjach nie przypuszczałaby,
że człowiek jest w stanie zbudować coś takiego.

Rzeka jak fosa oplatała całe miasto, do które­

go prowadziła tylko jedna brama wjazdowa.
W siedzibie biskupa, znajdującej się tuż obok ka­
tedry, budowano właśnie nowe, ogromne wrota.

Ku przerażeniu Queriniusa wenecjanie dowie­

dzieli się, że właśnie wybuchła wojna między Niem­
cami a królem Norwegii, Szwecji i Danii - Erykiem.
Starosta również się wystraszył, gdy usłyszał te wie­
ści, i zdecydował, że nie popłynie z ładunkiem dalej
na południe. Postanowiono, że wenecjanie spróbują
znaleźć jakiś inny statek, więc starosta razem z zało­
gą pożegnali swych przyjaciół.

Signe, mocno ściskając na pożegnanie dłoń sta­

rosty, uświadomiła sobie, że po raz ostatni w swym
życiu trzyma za rękę mieszkańca Rost.

background image

Gdy duchowni i co ważniejsi mieszkańcy mia­

sta usłyszeli o weneckim szlachcicu, katastrofie,
jaka spotkała jego statek i jego pobycie na Rost,
zapragnęli go poznać. Razem z towarzyszącymi
mu osobami, zaproszony na obiad do domu jed­
nego z księży.

Signe zauważyła, że zarówno wenecjanie, Everth,

jak i ona, są traktowani przez mężczyzn wysokiego
urodzenia z nieskrywaną ciekawością.

Czuła się zakłopotana, onieśmielona i niezdar­

na. Prawie zapomniała o jedzeniu. Nigdy wcześ­
niej nie siedziała przy takim stole, nigdy nie uży­

wała podobnych sztućców, nigdy nie znała niko­

go poza rybakami, księdzem i starostą na Rost.

Nawet jedzenie było inne i dziwne. Dziewczy­

ną zawładnął nerwowy niepokój. Bezradnie szuka­
ła wzroku Carla. Ukochany musiał odczytać jej
myśli i zrozumieć, jak się czuła, ponieważ uśmiech­
nął się do niej ciepło i czule popatrzył. Signe od­

wdzięczyła się przelotnym uśmiechem. Kochała go

bardziej niż kiedykolwiek.

Ukradkiem obserwowała, jak inni obchodzą się

ze sztućcami, i dzielnie próbowała ich naśladować.

Everth siedział wystraszony obok niej, a dziew­

czyna zrozumiała, że dla niego cała ta sytuacja jest
jeszcze trudniejsza.

- Powoli nauczymy się - szepnęła, by podnieść

go na duchu. - Nie zapominaj, że to Carlo chciał
cię zabrać ze sobą. Nie znalazłeś się tu dlatego, że
sam sobie tego życzyłeś.

Podobnie pocieszała samą siebie.

background image

Everth spojrzał na nią i uśmiechnął się tak, że

jego twarz wydała się prawie ładna.

- Jesteś dobrym człowiekiem, Signe - powie­

dział cichym, pełnym oddania głosem.

Gościom zaoferowano nocleg, zaś następnego

dnia Querinius omawiał z gospodarzami możli­

wość dalszej podróży na południe.

Decyzja zapadła dopiero po kilku dniach.

Uznano, że dobrze będzie porozmawiać najpierw
z pewnym wenecjaninem zwanym Zuanem Fran­
co, który służył jako rycerz u króla Eryka i miesz­
kał na zamku w Szwecji, około pięćdziesięciu dni
drogi stąd.

Trzynastego lipca wyruszyli pieszo z Nidaros.

Od arcybiskupa dostali na podróż przewodnika,
trzy konie, śledzie, chleb i cztery srebrne mone­
ty-

Marynarze, nie przyzwyczajeni do długiego,

wyczerpującego marszu, szybko poddali się zmę­
czeniu. Stopy mieli obolałe i poranione. Queri-

nius, Signe i Everth, którzy jako pierwsi dosiedli
koni, zaproponowali, aby ktoś ich zmienił. Jadąc
po kolei konno, poruszali się z ogromnym wysił­
kiem na wschód. Nocowali w małych, skromnych
chatach i szałasach. Póki ich zapasy się nie skoń­

czyły, oddawali suszone ryby w zamian za mleko,
masło i ser. Wszędzie, gdzie się zjawili, miejscowi
okazywali się przyjaźni i pomocni.

Odległości między gospodarstwami były duże,

więc czasem nie udawało im się dotrzeć do kolej­

nego przed nocą. Wtedy szukali schronienia w ma-

background image

łych górskich szałasach. Przewodnik, który znał
tutejsze zwyczaje, otwierał drzwi i po prostu

wchodził. Na stole leżało jedzenie dla ewentual­

nych wędrowców, a dookoła w izbie porozstawia­
no ławy z przygotowanymi pierzynami.

Goście posilali się i udawali na spoczynek. Zda­

rzało się, że w czasie, gdy spali, do izby wchodził
gospodarz i przystawał przerażony na widok śnia­
dych obcokrajowców. Jednak gdy przewodnik
opowiadał mu następnego dnia o losie weneckich
marynarzy, gospodarz okazywał najgłębsze

współczucie i pozwalał im korzystać ze swej go­

ścinności bez zapłaty. W ten sposób czternaście
osób zdołało przeżyć pięćdziesiąt trzy dni, posia­
dając jedynie cztery srebrne monety.

Czasem wędrowcy słyszeli wieczorami dalekie

wycie wilków. Przewodnik rozglądał się niespo­
kojnie na wszystkie strony, przyspieszając kroku.
W okolicy polowały spore stada tych drapieżni­
ków, a skoro zagrażały tak dużym zwierzętom,
jak renifery i łosie, człowiek również nie mógł
czuć się bezpieczny.

Wkrótce przyszło im się zmierzyć z wysokimi

górami. Choć było lato i panowała sprzyjająca po­
goda, Querinius i inni wenecjanie przerazili się
ich potęgi. Spoglądali na białe ptaki, lecące ku
stromym, sięgającym nieba szczytom. Szeptali, że
sokoły mają jasne upierzenie z pewnością za spra­

wą niemiłosiernego zimna, jakie panuje w tym
chłodnym kraju. Na Rost mieli nawet futra niedź­
wiedzi, które były białe. Gdy opowiedzą o tym

background image

w domu, nikt im nie uwierzy. Bażanty były tu du­
że jak gęsi. Wenecjanie dziwili się, że przewodnik
nazywa bażanty głuszcami.

Signe nie mogła napatrzeć się wszystkiemu, co

tu widziała. Jedyne, co znała do tej pory, to pła­

skie wysepki Rost, ledwo wynurzające się z mo­
rza. Na środku jaj rodzinnej wyspy rosły tylko
karłowate świerki, a i one powoli wymierały.

Tutaj drzewa okazały się w niektórych miej­

scach tak wysokie, że aż sięgały do nieba, i rosły
tak gęsto, że jedynie elfy i skrzaty mogły przecis­
nąć się między nimi. Góry też wyglądały inaczej
niż w okolicy Rost. Ich zbocza porastały drzewa,
a szczyty były gołymi skałami.

Pełna zapału i entuzjazmu, Signe chłonęła nowe

doznania i patrzyła na Carla błyszczącymi oczami.

Carla zaś bardziej zajmowało przyglądanie się

Signe niż otoczeniu. Była tak niewiarygodnie pięk­

na, że nie mógł nią nacieszyć wzroku. Jej oczy
błyszczały bardziej niż kiedykolwiek. Były błękit­
ne jak Morze Śródziemne. Włosy spadały na ple­
cy grubym, długim, złotym warkoczem albo tak
jak lubił najbardziej - kaskadą żywego słońca.

Zachwyt nad urodą dziewczyny mieszał się

z zazdrością. Znał swych krajanów i wiedział, jak
Signe zostanie przez nich przyjęta, jak będzie po­
dziwiana i ubóstwiana. Z pewnością któryś z nich
pokocha ją tak jak on. Stało się dla niego przera­
żająco jasne, że nie będzie w stanie jej oddać, nie
zniesie widoku ukochanej w ramionach innego
mężczyzny.

background image

Wiedział, że rozwiązanie tego dylematu nie ist­

nieje. Jeśli złamie obietnicę daną Adelajdzie i ro­
dzinie Poliziano, rozgorzeje krwawy spór między
dwoma dumnymi rodami. Jednocześnie nie mógł
znieść myśli, że Signe poślubi kogoś innego.

Od czasu do czasu przychodziła mu do gło­

wy trzecia możliwość - a gdyby tak utrzymywać

Signe jako potajemną kochankę? Wiedział jed­
nak, że coś podobnego nigdy się nie stanie. Przez

cztery miesiące żył wśród ludzi północy i był
świadomy ich posłuszeństwa względem przyka­
zań boskich. Signe raczej umrze, niż zechce żyć

w grzechu.

Z każdym dniem rosła w nim chęć przypieczę­

towania ich uczucia. Gdy był zmęczony, udawało
mu się poskramiać swe pragnienia, lecz gdy nad­
chodził wieczór i udawali się na spoczynek, pożą­
danie stawało się tak silne, że czasem musiał wyjść,
by odetchnąć chłodnym, nocnym powietrzem.

Z każdym dniem kochał Signe coraz mocniej.

Nie chciał uczynić jej krzywdy, a jednocześnie

wiedział, że jeśli rozum zostanie pokonany przez
ciało, a Signe stanie się brzemienna, będzie to
oznaczać jej zgubę.

Piętro Querinius też miał tego świadomość. Gdy

Carlo i Signe leżeli nocą, posyłając sobie tęskne

spojrzenia, Carlo czuł na sobie wzrok wuja. Kiedy

odwracał głowę, za każdym razem napotykał po­
ważny wzrok czuwającego starszego mężczyzny.

Signe nie była świadoma trosk swego ukocha-

background image

nego i jego wuja. Dla niej miłość do Carla była
czymś całkiem prostym. Należała do niego, a on
do niej - darowany jej przez Boga - nie tylko na
dziś i jutro, ale na tak długo, jak długo krew pły­
nąć będzie w ich żyłach.

Pewnego dnia Querinius odprowadził Carla na

bok, by z nim szczerze porozmawiać.

- Jeszcze jej nie powiedziałeś o Adelajdzie.
Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie, a Carlo

zrozumiał wyrzut ukryty w słowach wuja.

Milczał długo, chociaż już od dawna oczekiwał

nagany lub choćby pytania.

- Myślę o tym każdego dnia - wyznał wreszcie,

odwracając się gwałtownie w stronę wuja. - Jak
możesz przypuszczać, że uczynię coś takiego! Te­
raz, gdy porzuciła swój dom, swoich krewnych
i rodzinne strony, a wkrótce opuści ojczyznę, aby
nigdy tu nie wrócić?

Querinius patrzył na siostrzeńca w milczeniu.

W jego zazwyczaj łagodnym wzroku dało się za­
uważyć zmartwienie, rozczarowanie i oskarżenie.

- Sądzisz, że jestem tchórzem - mówił dalej

wzburzony Carlo. - Może masz rację, ale najważ­

niejszym powodem, dla którego jeszcze nic nie
powiedziałem, jest współczucie. Ostrożnie próbo­

wałem uświadomić jej podczas naszych rozmów,
że w naszym kraju związki między kobietą i męż­
czyzną są dużo bardziej swobodne, niż ona jest
do tego przyzwyczajona. Chciałem, aby zrozu­
miała, że mężczyzna może pożądać kobiety - na­

wet kochać ją - mimo iż jest związany z inną. Ale

background image

ona źle mnie pojęła. Jest tak niewiarygodnie nie­

winna w tej dziedzinie życia.

Carlo przygryzł z zakłopotaniem wargi.
- Ona rozumie to jako próby zdobycia jej, pa­

trzy na mnie najczystszymi na całym świecie
oczami i speszona daje do zrozumienia, że jest
moja, z błogosławieństwem księdza czy bez. Gdy­
by wiedziała, jak my w naszym kraju żyjemy, to...
- Młodzieniec machnął bezradnie ręką. - Nie mo­
gę jej po prostu brutalnie opowiedzieć o Adelaj­

dzie. Nie tylko dlatego, że mi żal Signe, ale i dla­
tego, że się boję. Po tym, co wydarzyło się na
Rost, gdy Corado de Lione uratował ją w ostat­
niej chwili, nie wiemy, jak może zareagować.

Querinius westchnął ciężko.
- W każdym razie cieszę się, że traktujesz ją

z szacunkiem - rzekł poważnie.

Carlo uśmiechnął się z goryczą.
- Gdyby ktoś powiedział mi, że będę przeby­

wał na co dzień z dziewczyną, której będę pożą­
dać, i nie tknę jej, nigdy bym w to nie uwierzył.
- Carlo zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Na­
zywasz to szacunkiem. Ja nazywam to miłością.

- Kochasz ją?
- Tak, kocham. Bardziej, niż sądziłem, że moż­

na kochać kobietę.

Trzynastego lipca dotarli wreszcie do leżącego

niedaleko Vadstena w Szwecji Stakeborg - zam­
ku wenecjanina imieniem Zuan Franco, który

otrzymał tytuł duńskiego barona.

background image

Nicolo de Trato i Andrea de Piero, należący do

załogi Marii Medici, którzy najlepiej radzili sobie
z pieszą wyprawą, od dwóch dni szli przodem,
aby uprzedzić o przybyciu Queriniusa i jego to­

warzyszy.

Było już późne popołudnie. Lipcowe słońce

świeciło na bezchmurnym niebie jak płonąca po­
chodnia. Powietrze pulsowało żarem.

Zamek leżał na małym wzgórzu i piechurzy wi­

dzieli go już od jakiegoś czasu. Złote promienie
słońca odbijały się w wysokich wieżach, które
błyszczały osobliwie, wręcz bajecznie, na tle błę­
kitnego nieba.

Signe nagle zatrzymała się. Patrzyła w stronę

zamku, nie będąc pewna tego, co widzi.

Carlo odwrócił się w jej stronę z czułym uśmie­

chem.

- Poczekaj tylko... - zaczął, ale szybko przerwał

i mocno zacisnął usta. Zrozumiał, że nie poczuje
radości, pokazując jej zamki Wenecji... Gdy Signe
pozna prawdę, odwróci się od niego z obrzydze­
niem; nigdy nie wybaczy mu oszustwa.

Zuan Franco stał przy jednym z zamkowych

okien. Patrzył na dolinę. Szybko zauważył grupę
ciemno odzianych ludzi, zmierzających drogą
prosto do zamku. Kilkoro z nich siedziało na ko­
niach, jednak większość szła pieszo. Jego serce za­
częło szybciej bić. To muszą być oni!

Ciągle jeszcze nie mógł się nadziwić, że wizytę

złoży mu sam Piętro Querinius, wytworny szlach-

background image

cic z Wenecji, który prowadzi niezwykle ożywio­
ny handel ze Wschodem, a przed rokiem podjął
się śmiałej wyprawy do Flandrii - akurat wtedy,
gdy wybuchła wojna między Wenecją a Genuą.
Ryzykował więc spotkanie wrogiego statku, zmie­
rzającego do domu. Chodziły nawet słuchy, że
Querinius podjął wyprawę do Flandrii w określo­
nym celu. Oprócz chęci sprzedaży przypraw
i słodkiego wina - małmazji, chciał podobno od­
kryć północno-wschodnią drogę do Indii! Ponie­

waż od czasu, kiedy wypłynął z macierzystego

portu, minął już ponad rok, wszyscy jego konku­
renci w handlu gubili się w domysłach.

Teraz okaże się, że prawda jest całkiem inna.

Dumna, nowa galera Maria Medici, nazwana tak na

cześć żony wielkiego Giovanniego de Medici, zato­
nęła z całym cennym ładunkiem, zaś z sześćdziesię­
ciu ośmiu marynarzy przeżyło zaledwie jedenastu!

Zuan Franco potrząsnął z niedowierzaniem

głową. Ze wszystkich miejsc na świecie Piętro
Querinius wybrał akurat zamek Stakeborg!

Tak, to musi być ta grupa ludzi tam, w dole.

Nie, zaraz... Kobieta? Czy może dziecko...? A męż­
czyźni... Wielkie nieba! Jakże oni wyglądają!

Zuan Franco odwrócił się od okna i czym prę­

dzej zszedł krętymi schodami.

Gdy chwilę później zjawił się na dziedzińcu,

goście akurat przechodzili przez most zwodzony.
Stanęli jeden przy drugim, rozglądali się dookoła.
Byłi tak nędznie odziani, jak się tego spodziewał,
patrząc na nich z okna wieży.

background image

Mimo wszystko ani przez chwilę nie miał wąt­

pliwości, kto przed nim stoi, gdy tylko ujrzał si­

wowłosego, wysokiego mężczyznę.

- Piętro Querinius! - wykrzyknął wzruszony,

ściskając sWego krajana. Jego oczy wypełniły się
łzami. - To wielki dzień w moim życiu - dodał
z przejęciem.

Wkrótce został przedstawiony reszcie wędrow­

ców. Ze zdumieniem zatrzymał się przed Signe
i Everthem.

- To protegowani moi i mojego siostrzeńca -

wyjaśnił Querinius spokojnie. - Uratowali nam

życie.

Zuan Franco stał bez słowa, przypatrując się

młodej dziewczynie. Ze wszystkich pięknych
mieszkanek Północy, jakie widział, ta była naj­
piękniejsza. Mężczyzna omal się nie uśmiechnął.
Mimo nieszczęść i katastrofy statku Querinius
najwyraźniej nie stracił ochoty na ziemskie ucie­
chy! Chciałbym wiedzieć, co powie Bernardo, gdy
zobaczy tę zjawiskową piękność, pomyślał.

Goście zostali wprowadzeni do zamku, dostali

do swej dyspozycji pokoje, mogli wykąpać się
i przebrać. Signe podarowano suknię po zmarłej
żonie Zuana Franco. Zaniemówiła, dotykając
miękkiej tkaniny. Ledwie odważyła się ją włożyć.

Suknia sięgała jej do kostek, była błękitna jak nie­
bo i miała długie rękawy, linia talii wypadała tuż
pod biustem. To najbardziej zadziwiające i naj­

piękniejsze ubranie, jakie dziewczyna kiedykol­

wiek widziała.

background image

Zdziwienie nie opuściło jej, gdy po chwili ujrza­

ła Carla w spodniach z równie miękkiego jak jej
suknia materiału i w podobnym kolorze. Spodnie
opinały nogi, sięgając tuż za kolana. Koszula uszy­
ta była z nieco sztywnej, choć równie pięknej tka­
niny; oblamowano ją białą tasiemką w okolicy ra­
mion i na mankietach. Rękawy rozszerzały się od
łokci ku mankietom, zaś reszta była wąska.

Co powiedziałaby Elisa, gdyby to wszystko zo­

baczyła? Myśl o siostrze sprawiła, że Signe wybu­
chła gwałtownym płaczem. Świadomość, że już ni­

gdy jej nie ujrzy, stała się dla dziewczyny nie do
zniesienia.

Najmłodszy syn Zuana Franco, Bernardo,

skończył już trzydzieści lat, lecz wciąż był kawa­
lerem. Wysoki i silny, miał czarne, kręcone wło­
sy, sięgające do ramion, orli nos, wąskie usta i tak
samo ciemne oczy jak Carlo, jednak w tych

oczach czaiło się coś, co od razu wzbudziło nie­
ufność Signe.

Podczas obiadu posadzono ją obok Bernarda,

który płynnie mówił po szwedzku. Zwracał się
prawie wyłącznie do niej, jednak ona mimo
wszystko siedziała spięta i czujna jak dzikie zwie­
rzę, węszące niebezpieczeństwo.

Wenecjanie zostali po posiłku zaproszeni do

biblioteki Zuana Franco, który pragnął pochwa­
lić się filozoficznymi rozprawami i bogatymi
zbiorami ksiąg. Bernardo odciągnął Signe na bok
i zaproponował, że pokaże jej pozostałą część

zamku.

background image

Everth, który dobrowolnie podjął się funkcji

oddanego i zaufanego opiekuna Signe, chciał iść
z nimi, ale został odesłany niecierpliwym gestem.

- Mój ojciec oczekuje mężczyzn w swej biblio­

tece! - powiedział Bernardo krótko, a Everth wy­
czuł kpinę ukrytą za jego słowami.

Signe odwróciła się, bezradnie szukając wzro­

kiem Carla, lecz był on tak pochłonięty rozmo­

wą z Zuanem Franco i Piętro Queriniusem, że nie

zwrócił uwagi na to, co się dzieje.

- Chodź, piękny lodowy kwiatuszku - powie­

dział Bernardo łagodnym głosem, po czym zdecy­
dowanie objął dziewczynę ramieniem i poprowa­
dził przez wielki hall dalej, w głąb mrocznej
twierdzy.

background image

10

Bernardo pokazał Signe komnaty tak piękne,

że aż zapierało jej dech w piersiach - z błyszczą­
cymi, wyłożonymi drewnianymi płytkami podło­
gami, figurami z brązu, kolumnadami i ciężkimi
malowidłami olejnymi.

Gdy zatrzymali się przed marmurowym posą­

giem, przedstawiającym młodą kobietę z nagim
tułowiem i jedynie kawałkiem tkaniny przewie­
szonym luźno przez biodra, Bernardo powiedział
od niechcenia:

- To Donatello.
Signe spojrzała na niego pytająco, więc dodał:
- Włoski rzeźbiarz. - Powiedziawszy to,

uśmiechnął się do dziewczyny w sposób, który
pogłębił jej poczucie zagrożenia. - Piękno i na­
miętność idą w parze, jak widzisz. - Mężczyzna

wyciągniętą dłonią uniósł głowę Signe. - No
wiesz, to dlatego Piętro Querinius wybrał ciebie
na swoją utrzymankę. Mała dziewczynka znad
zimnego morza... - Wyraz jego twarzy zmienił się.
Teraz sprawiał wrażenie cynika. - Ale Querinius

jest bogobojnym i szczodrym mężczyzną, nie­
prawdaż? Chyba dzieli się z innymi tym, co ma?

background image

- Ja... ja nie rozumiem, o czym mówisz - szep­

nęła Signe przestraszona.

Bernardo wpatrywał się w zamyśleniu w nie­

winne, pełne strachu niebieskie oczy.

- Więc...? - mruknął zdziwiony. - Jeszcze nie

korzystał ze swego klejnotu? Może stary szlach­
cic musi najpierw odzyskać siły?

Bernardo przesunął palcem po gładkiej, bladej

szyi dziewczyny, prowadząc go wzdłuż dekoltu
sukienki.

- A może chce ukryć ten skarb do czasu, aż do­

stanie wartościową oprawę? - powiedział, przesu­

wając palec dalej po miękkiej tkaninie.

Signe drżała ze strachu, oburzenia i bezradności.
Bernardo był ich gospodarzem, synem wytwor­

nego barona, któremu Querinius okazywał szacu­
nek. Tak bardzo chciała, by jej zachowanie przy­
sporzyło dumy Queriniusowi, pragnęła poznać
sposób życia mieszkańców Italii i spróbować na­
uczyć się ich zwyczajów. Carlo opowiadał, że by­
ły one całkiem inne niż te, do których przywykła.
Mówił też, że związki między kobietą i mężczy­

zną różnią się od tych, które widział na Rost.

Mimo wszystko coś w niej sprzeciwiało się, ja­

kieś instynktowne przeczucie mówiące, że zacho­

wanie Bernarda nie ma nic wspólnego z normal­

nymi zwyczajami panującymi w Wenecji.

Palce mężczyzny zatrzymały się na jedwab­

nych wstążkach i powoli zaczęły je rozwiązywać.

- W Wenecji kobiety chodzą nagie do pasa, tak

jak widzisz na posągu - mruknął ochrypłym gło-

background image

sem. Wyćwiczonym ruchem rozchylił materiał.

Signe stała sztywno, pełna niepokoju. Oddy­

chała z trudem.

- Proszę pana... - szepnęła błagalnie. - Ja nie

znam takich... Nie jestem...

Jej oczy nagle wypełniły się łzami.

Ale Bernardo widział tylko zgrabne, jędrne pier­

si, które wznosiły się i opadały, gdy dziewczyna
nerwowo oddychała. Pożądliwie ujął jedną z nich

w dłoń, a potem, nie panując już nad sobą, chwy­
cił dziewczynę wpół, gwałtownie przyciągnął do

siebie i brutalnie przycisnął swe usta do jej ust.

Signe zapomniała o wszystkim, co zwało się

dobrymi zwyczajami oraz grzecznością wobec go­
ścinnego gospodarza. Walczyła jak dzikie zwie­
rzę, drapiąc, kopiąc i gryząc. Jednak Bernardo był
silny i na dobre obudził się w nim samiec - zdo­
bywca. Chwycił Signe bez trudu na ręce, prze­
niósł dalej i położył na podłogę mimo jej zacie­
kłego sprzeciwu.

I wtedy nieoczekiwanie w komnacie rozległ się,

odbijany echem od grubych, zamkowych murów,
ostry głos:

- Dość!
Bernardo gwałtownie odwrócił się w stronę

człowieka, który odważył się zakłócić mu tak mi­
łą chwilę.

- Puść ją natychmiast! - głos Carla zabrzmiał

jak strzał.

Bernardo stał się zadziwiająco posłuszny. Mu­

siał zrozumieć, że targnął się na własność inne-

background image

go mężczyzny, i mimo rozczarowania, jakiego
doznał, nie czynił najmniejszych prób sprzeci­

wu.

Carlo z największym trudem zapanował nad

oburzeniem, jego gniew graniczył wręcz z szaleń­
stwem. Widział odchyloną suknię i odsłonięte
piersi Signe, ale najpierw dostrzegł przerażoną
twarz, przestraszone oczy i łzy dziewczyny.
W jednej chwili zrozumiał, jak ciężko musiała
przeżyć to upokorzenie. Zrozumiał też coś jesz­
cze. Signe działała na mężczyzn z Południa właś­
nie tak, jak się tego obawiał. Jeśli nie będą jej
lepiej strzec, taka sytuacja może powtórzyć się
jeszcze nie raz. Odpowiedzialność za dziewczynę
spada na niego samego i na wuja Piętro.

Jednak aby zrozumieć własne wzburzenie, nie

musiał podążać drogą współczucia. Tym, co prze­
de wszystkim wzbudziło jego gwałtowną reakcję,
była dzika, niepohamowana, granicząca z obłąka­
niem zazdrość!

Bernardo szybko odzyskał panowanie nad so­

bą, zaśmiał się szyderczo, dorzucił niewybredne
komentarze, a w końcu powoli i dostojnie opu­
ścił komnatę.

Carlo nie powiedział ani słowa, gdy Signe wią­

zała suknię drżącymi rękami. Jej ramiona drżały,
a łzy spływały po rozpalonych policzkach.

- Tak mi przykro - rzekł cicho, gdy dziewczy­

na już trochę się uspokoiła. - Nie powinienem
spuszczać cię z oka nawet na sekundę.

Signe spojrzała na Carla i otarła łzy.

background image

- Nie mogłeś wiedzieć o jego naturze - wydu­

siła z siebie ochrypłym głosem.

- Ale wiem coś o naturze mężczyzn - odpowie­

dział Carlo krótko.

Wenecjanie spędzili na zamku Stakeborg czter­

naście dni, w czasie których Zuan Franco szyko­

wał się do podróży. Chciał towarzyszyć im przez

pewien czas w drodze.

Carlo cały czas pilnował Signe. Nawet gdy zor­

ganizowano polowanie w okolicy, znalazł pre­
tekst, by zostać razem z nią na zamku.

Najtrudniejsze dla obojga były noce. Pierwszej no­

cy Signe nie mogła zasnąć i wpatrywała się w zwień­
czone łukami okna, aż niepostrzeżenie zapadł mrok,

okrywając zamek ciemnościami, mimo że od naj­
dłuższego dnia w roku minął zaledwie miesiąc. Tęsk­
nota za Rost zjawiła się nagle, wywołała bolesne
ukłucia w piersi. Signe ujrzała oczami wyobraźni po­

larne słońce, spadające z jasnego nieba kaskadą ła­
godnego, złotego deszczu. Słyszała letnią pieśń nie­
strudzonych ptaków i fale morskie, sennie szumiące
nocą pośród przybrzeżnych skał. Ogromny żal palił
ją przez krótką chwilę, a zaraz potem pojawiła się
twarz Carla i palące uczucie powtórzyło się.

Signe mówiła sobie, że tęsknota za domem

ogarnęła ją dlatego, że się bala i nigdy wcześniej
nie spała sama w pomieszczeniu. Zamek był taki
cichy. Nie dochodziły tu ani głosy ludzi, ani
śpiew ptaków, ani szum fal. Nie słyszała też od­
dechów śpiących obok ludzi.

background image

Kilka komnat dalej leżał Carlo, uważnie wsłu­

chując się w ciemność. Nie sądził, aby Bernardo ze­
chciał próbować jeszcze raz uwieść Signe. Sam jed­
nak nie czuł się całkiem bezpieczny. Był świadom
tego, że przysporzył sobie wroga na całe życie.

Bernardo mógł później odkryć prawdę i dowie­

dzieć się, że Signe wcale nie była utrzymanką Que-

riniusa - że w ogóle nie należała do żadnego z we-
necjan, lecz udała się z nimi na południe z własnej

woli. W takim razie Carlo, broniąc dziewczyny,

uraził jego honor.

Bernarda zapewne zdziwiła wściekłość Carla

i pewnie odgadł jej powód. Dla niego było jasne,
że nie tylko on pożąda Signe. Mógł też się dziwić,
dlaczego Carlo trzyma się z dala od tej pięknej
dziewczyny. Jeśli jego ciekawość okaże się wystar-
czająco duża, może zechce spytać swego ojca
o osobiste życie Carla, a wtedy wywęszy sprawę
Adelajdy i dowie się o napiętych stosunkach mię­
dzy rodzinami Poliziano i di Credi.

Dopiero późną nocą Carlo odprężył się i za­

padł w sen.

W podobny sposób mijały kolejne noce. Carlo

poprosił Signe, aby w razie zagrożenia ze strony
Bernarda wzywała jego pomocy. Niech nawet
krzyczy, jeśli będzie to konieczne. Jednak dnie
i noce mijały spokojnie, nic się nie działo i Carlo
pomyślał, że Bernardo albo się go boi, albo też nie
chce prowokować dostojnych gości swego ojca.

Na dzień przed dalszą podróżą sto dwadzieścia

koni stało gotowych do drogi — dla Zuana, jego

background image

orszaku i dla gości. Querinius przyjął od swego
miłego gospodarza i krajana zapasy jedzenia i pie­
niądze na powrót do domu, zapewniając, iż za­

wsze będzie pamiętał gościnność i dobroć barona
z zamku Stakeborg.

Na pożegnanie wydano uroczysty obiad. Pano­

wał pogodny nastrój, lecz Signe z lękiem zerkała
na Bernarda, który zachowywał się w coraz bar­
dziej wyzywający sposób. Dziewczyna postano­
wiła czuwać przez całą noc.

To samo zdecydował Carlo. On też widział, jak

Bernardo niemal pożera Signe wzrokiem, szuka
zaczepki i szepcze jej coś do ucha.

Signe spoglądała bezradnie na Carla, a on cały

czas patrzył w jej stronę, aby wiedziała, że du­
chem jest z nią.

Tego samego wieczora Carlo leżał, nie śpiąc,

i nasłuchiwał. Wszyscy dawno już udali się na
spoczynek, mieli wszak przed sobą wyczerpującą
podróż.

W pewnym momencie Carlo zamarł, usłyszał,

że ktoś skrada się korytarzem. Natychmiast
uniósł się na posłaniu i nastawił uszu. Znów to sa­
mo. Teraz nie było już wątpliwości. Ktoś udawał
się na nocne, potajemne łowy.

Carlo bezgłośnie wyślizgnął się z łóżka, szyb­

ko narzucił na siebie ubranie i podszedł cicho do
drzwi. Uchylił je ostrożnie. Nie słyszał jednak nic
poza biciem swego serca.

Powoli otworzył ciężkie drzwi szerzej i wysu­

nął głowę. Przez wysokie i wąskie okno na koń-

background image

cu korytarza wpadało słabe światło. Poza tym
wszystko pogrążone było w mroku.

Nie rozlegał się żaden dźwięk, wszystkie drzwi

były pozamykane. Carlo jednak nie mógł wyzbyć
się podejrzeń. Szybko skierował się w stronę poko­
ju Signe, stąpając po zimnej, kamiennej podłodze.

Stal kilka sekund przed jej drzwiami. Nie był

w stanie wychwycić najsłabszego dźwięku, lecz

mury były tu grube, dębowe drzwi zresztą też.
Może ten diabeł... Ta myśl spotęgowała strach
i wzburzenie, więc pospiesznie otworzył drzwi
i wszedł do środka.

W dużym łożu z baldachimem w głębi po­

mieszczenia siedziała Signe ubrana w koszulę za­
piętą pod samą szyję. W panice spoglądała ku
drzwiom, ale nie była w stanie wydusić z siebie
ani słowa. Cały czas nasłuchiwała intensywnie, aż

w końcu dotarły do niej bliżej nieokreślone od­

głosy z korytarza. Carlo powiedział, żeby w razie
zagrożenia głośno krzyczała, ale ona nie mogła

wykrztusić ani słowa. Serce biło tak mocno, że aż

szumiało jej w uszach. Usta miała suche, a ręce

zimne jak lód. Na kołdrze leżał pogrzebacz, któ­
rego miała zamiar użyć w razie konieczności
obrony, lecz Signe nie zdołała nawet unieść ręki,
gdy drzwi otworzyły się i na tle szarego mroku
zobaczyła ciemną, masywną sylwetkę mężczyzny.

Carlo próbował przyzwyczaić oczy do ciemno­

ści i powoli dostrzegał zarysy przedmiotów.

Wkrótce zauważył duże łoże. Zasłona była unie­
siona, prawdopodobnie dlatego, że Signe nie by-

background image

ła przyzwyczajona do takiego posłania i czułaby
się jak uwięziona.

Teraz już widział, że skulona siedzi przy jednej

z drewnianych kolumienek, z nakryciem nacią­
gniętym aż do brody, napięta ze strachu.

- Signe...? - szepnął głosem pełnym współczu­

cia. - To tylko ja. Carlo.

Cicho zamknął drzwi za sobą i zbliżył się do niej.
- Co się stało? - spytał, gdy zobaczył, że dziew­

czyna tkwi nieruchomo jak sparaliżowana i pa­
trzy tylko na niego.

Ciągle jeszcze nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Carlo pochylił się nad nią i chwycił ostrożnie

za ramię.

- Signe...?
Wtedy coś w niej pękło. Wybuchnęła płaczem,

rzuciła się ku niemu i wtuliła w silne, bezpieczne
ramiona.

Carlo pozwolił jej wypłakać cały strach, gła­

skał ostrożnie jej włosy, tulił do siebie jak dziec­
ko, poklepując uspokajająco, i szeptał słowa po­

cieszenia.

Wreszcie łzy przestały płynąć, a mężczyzna od­

ważył się spytać raz jeszcze. Jego głos zdradzał

niepokój:

- Coś się zdarzyło, Signe? Czy on tu był?

Signe uniosła mokrą od łez twarz i potrząsnę­

ła głową.

- Wydawało mi się, że wyraźnie słyszę kroki

w korytarzu. Byłam przekonana, że to on. - Dziew­

czyna odetchnęła, ale wciąż jeszcze drżała. - Drzwi

background image

nie dają się zamknąć, do tego otwiera się je na ze­

wnątrz, więc nie mogłam nic pod nie podstawić.

Położyłam tu pogrzebacz, żeby móc uderzyć... ale
gdy ujrzałam sylwetkę w drzwiach...

Znów zaniosła się płaczem, przyciskając twarz

do piersi ukochanego.

- Biedna mała Signe - szepnął Carlo czule

i przytulił ją do siebie. - Gdybym wiedział, że tak
cię wystraszę... - Po chwili dodał: - Ja też słysza­
łem odgłosy kroków i pomyślałem to samo, co ty.
Dlatego przyszedłem.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu - Carlo na

brzegu łóżka, a Signe otulona nakryciem i przy­
tulona do niego.

Młody wenecjanin wiedział doskonale, że po­

winien opuścić komnatę, zanim będzie za późno,

zanim troskę i współczucie zagłuszy pożądanie,
ale jednocześnie był świadom, że tym razem nie
zdoła tego uczynić.

Ciągle jeszcze nie powiedział Signe prawdy

i tkwiło w nim mocno poczucie winy. Jednak ta
myśl szybko się ulotniła, a jedyne, czego był pe­

wien, to gorące ciało, które trzymał w ramionach,

i jego własne grzeszne pragnienia.

- Signe...? - szepnął ochrypłym głosem, a w tym

jednym tylko słowie wyczuwało się wszystko to,
co właśnie się w nim przepełniało. Świadomość,
że kocha ją ponad wszystko, i obłędne pragnie­
nie, aby ją posiąść.

- Tak, Carlo, zostań ze mną.
Młodzieniec czym prędzej zrzucił odzienie

background image

i wsunął się pod nakrycie. Poczuł nagie ciało Signe,
które podziwiał przez tyle rozświetlonych promie­
niami księżyca nocy, za którym tęsknił, gdy kładł
się do łóżka wieczorem i każdego ranka, gdy wsta­

wał - jeszcze na Rost.

Zmusił się do cierpliwości.

Przez długą chwilę po prostu leżeli, rozkoszu­

jąc się swoją bliskością. Wreszcie Carlo powoli
zaczął obsypywać ukochaną pieszczotami, które
rozpaliły i w niej namiętność.

Teraz Signe zrozumiała, czym były wszystkie

te dziwne doznania, które budziły jej niepokój od
czasu, kiedy Carlo pojawił się w jej życiu.

Przyjęła go z lekkim westchnieniem.
Leżeli potem oboje spokojni, tuż obok siebie,

w pełnej harmonii. Signe czuła wszechogarniają­

cą radość. On należał do niej. Ona należała do nie­
go. Na wieki.

Następnego dnia spory orszak ruszył w drogę.
Tego ranka uszczęśliwiona Signe ciągle zerkała

na Carla, a on odpowiadał jej czułymi spojrzenia­
mi. Lecz w jego wzroku dziewczyna dostrzegła

też coś innego. Smutek...? Żal...? Niepokój...?

Wiedziała, że to, co zrobili w nocy, było

sprzeczne z przykazaniami bożymi, ale nie czuła

wyrzutów sumienia. Kochali się, a tym aktem mi­
łości jedynie przypieczętowali przysięgę dusz - te­
raz należą do siebie, póki śmierć ich nie rozłączy.
Bóg nie powinien przywiązywać wagi do tego,
czy przysięga zostanie pobłogosławiona przed oł-

background image

tarzem dziś czy za miesiąc. Gdy tylko znów będą
mieli okazję spotkać się sam na sam, powie uko­
chanemu, jak się na to zapatruje, i odsunie od nie­
go wszelkie troski.

Jechali już pięć dni, każdego wieczoru zatrzymy­

wali się w wioskach, które podlegały ich gospoda­
rzowi, Zuanowi Franco. Przyjmowano ich serdecz­
nie i traktowano najlepiej, jak to było możliwe.

Zuan Franco chciał towarzyszyć im aż do Vad-

stena, gdzie urodziła się święta Brygida i gdzie
królowie oraz książęta Zachodu wznieśli kościół

ku jej czci. Ludzie z bliska i daleka ciągnęli do te­
go miejsca po odpuszczenie grzechów, jak mówił
baron. Teraz jego krajanie mają tę samą szansę.

To był najdziwniejszy kościół, jaki Querinius

kiedykolwiek widział. Dach w całości pokryty zo­
stał miedzią, a w środku postawiono sześćdziesiąt
dwa ołtarze.

Tutaj święta Brygida założyła klasztor dla ko­

biet, w którym pobożne zakonnice i żyły zgodnie
z surową regułą.

Klasztor sprawiał wrażenie bogatego i wyko­

rzystywał swe środki na ofiarowanie ubogim po­

żywienia i schronienia.

Signe miała nadzieję, że Carlo zechce odzyskać

spokój ducha, klękając przed spowiednikiem, wy­
znając grzechy i otrzymując ich odpuszczenie.

Vadstena pełna była pielgrzymów z różnych

krajów. Z Danii przybyli rycerze ze swymi bliski­
mi, inni przybysze pochodzili z Norwegii, Nie­
miec, Holandii i Szkocji. Wszędzie Signe słyszała

background image

obce języki. Przyglądała się wszystkim i wszyst­
kiemu z żywym zainteresowaniem i podziwem.

Querinius, ku swej wielkiej radości, dowiedział

się, że w Lodóse, mieście portowym oddalonym
stąd o osiem dni drogi, szykują się do rejsu dwa stat­
ki. Jeden z nich płynie do Niemiec, drugi do Anglii.

Wenecjanie pożegnali się z Zuanem Franco,

który uścisnął każdego z nich. W drodze do
Lodóse miał im towarzyszyć najstarszy syn baro­
na, Maffio.

Signe odkryła z ulgą, że Maffio jest całkiem in­

nym człowiekiem niż jego młodszy brat. Trakto­

wał ją z takim samym szacunkiem, jaki okazywał
Carlowi, Queriniusowi i innym. Był miły i służył
pomocą.

Ciągle jeszcze Signe nie miała okazji być z Car­

lem na osobności od czasu pamiętnej nocy na
zamku Stakeborg, lecz nosiła pamięć o ich miłos­
nym spotkaniu w sercu, pełna słodkiego oczeki­

wania na kolejne upojne noce.

Po tygodniu jazdy konno dotarli do Lodóse,

gdzie ugoszczeni zostali w domu Maffio. Queri-
nius zaczął niedomagać. Gorączka rosła, a on sam
był blady i wyglądał na wyczerpanego. Carlo mar­

twił się o wuja do tego stopnia, że postanowił
dzielić z nim pokój i czuwać nad nim.

Gdy późnym wieczorem siedział przy łożu Pie­

tra Queriniusa, ten z powagą spojrzał na niego
i szepnął z wysiłkiem:

- Gdyby coś mi się stało...
- Przestań! - przerwał mu Carlo zdecydowanie. -

background image

Nic ci się nie stanie. Ty, który przeżyłeś sztormy,
katastrofę na morzu, zimno i głód, nie poddasz się
z powodu gorączki.

Querinius zamknął oczy. Był zmęczony.
- Jestem starym człowiekiem, Carlo. Mam za

sobą bogate życie i gdybym tylko zobaczył po raz

ostatni moją ukochaną Eleonorę, byłbym zado­
wolony. Synowie opuścili mnie. Jedyny z nich,
z którym czułem się związany, to Antonio. Gdy
Pan zabrał mi go, dał mi ciebie w zamian. Wiesz,
że traktuję cię jak własnego syna.

Carlo skinął głową, czując ucisk w gardle.
Querinius otworzył oczy.
- Nigdy nie spełniło się największe marzenie

Eleonory i moje, ale nie możemy wymagać wię­

cej ponad to, co mamy.

Carlo spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

Querinius mówił dalej:

- Teraz Eleonora i tak dostanie to, czego za­

wsze chciała...

Carlo czuł, że serce zaczyna mu szybciej bić.
- Opiekuj się dobrze Signe, Carlo! Do Wene­

cji jeszcze długa droga, a nie wiemy, jakie nie­
bezpieczeństwa i trudności możemy spotkać
w podróży.

Starszy mężczyzna przymknął oczy, aby ze­

brać siły.

- Spróbuj traktować ją jak ukochaną siostrę...
Carlo wstrzymał oddech. Czyżby wuj domyślił

się, co zaszło ostatniej nocy na zamku Stakeborg?

- Ona jest taka wrażliwa... - mówił powoli. -

background image

Tak niewiele wie o tym, ile złego tkwi w ludziach,
o fałszu, intrygach...

Querinius wyciągnął rękę i pochwycił dłoń Carla.

- Przysięgnij, że zadbasz o nią...
- Przysięgam, wuju Piętro - rzekł z powagą

Carlo, ściskając dłoń Queriniusa. W jaki sposób
dotrzyma obietnicy, nie umiał powiedzieć. Wie­
dział tylko, że zrobi wszystko, co w jego mocy.

Kilka dni później postanowiono, że trzech lu­

dzi Queriniusa - jego pisarz Nicolo di Michiele,
sternik Cristofor Fioravante i kamerdyner Cora-
do de Lione - wyruszy na pokładzie statku uda­
jącego się do Niemiec, aby powiadomić wcześniej
rodziny w Wenecji o tym, co się stało.

Pozostałe osiem osób razem z Signe i Everthem,

zostanie z Queriniusem, aby doglądać go i popły­
nąć razem z nim statkiem udającym się miesiąc
później do Anglii. Stamtąd zamierzali wyruszyć

w dalszą drogę na południe.

Corado de Lione początkowo wzbraniał się przed

wcześniejszym powrotem. Od dnia, kiedy - będąc

jeszcze na Rost - wypłynął w morze, aby ratować
Signe, pragnął nadal otaczać ją ojcowską opieką i to­

warzyszyć jej w podróży. Jednak nie do pomyślenia

było sprzeciwić się poleceniu Queriniusa. Poza tym
Everth wyraźnie życzył sobie przejąć rolę opiekuna
Signe, pomyślał Corado z cieniem zazdrości.

Everth nie byl świadom wszystkich niebezpie­

czeństw, na które dziewczyna mogła być narażo­
na... Traktował Carla wyłącznie jak towarzysza

background image

podróży Signe. Nie miał pojęcia o tym, że to wła­
śnie ten młody mężczyzna stanowi dla niej naj­

większe zagrożenie.

Corado od samego początku widział, że między

Signe a Carlem rozwija się uczucie. Znał trochę

Adelajdę i rodzinę Poliziano. Mimo iż był tylko

kamerdynerem, ciągle dziwił się temu, że Carlo
odważył się zabrać Signe do Wenecji. Jeśli Adelaj­
da i cala rodzina Poliziano dowie się o podwój­
nym życiu młodzieńca, nie tylko on sam wraz ze
swoją rodziną zostanie wystawiony na poważne
niebezpieczeństwo. Signe groziło to bardziej niż
komukolwiek innemu.

Corado pożegnał się ciepło ze swoimi przyja­

ciółmi, z Everthem i na końcu z Signe.

- Uważaj na siebie - powiedział z naciskiem

i spojrzał jej głęboko w oczy.

Signe uśmiechnęła się ze spokojem.
- Ty też, Corado - odrzekła lekko. - Obyśmy

wkrótce spotkali się w twoim ukochanym kraju.

Mężczyzna patrzył na nią przez dłuższą chwi­

lę, po czym odwrócił się i poszedł.

Trzech wyznaczonych wcześniej mężczyzn

udało się statkiem do Rostoku w Niemczech,
a stamtąd szli już pieszo - pokonywali wysokie
góry, wąskie doliny, wędrowali wzdłuż rzek
i przez rozległe równiny. Z każdą milą wzmagała
się ich niecierpliwość - tak bardzo chcieli ujrzeć
ojczyznę, swe rodziny i przyjaciół.

Dwunastego października 1432 roku trzech po-

background image

słańców dotarło wreszcie do ukochanej "Wenecji.

Wkrótce pół miasta wiedziało już, co się wyda­

rzyło, a rodziny ocalałych padły na kolana, dzię­
kując Panu za cud. Nikt z nich nie wierzył w to,
że ujrzą jeszcze swych bliskich.

W rodzinach ośmiu osób, które ciągle jeszcze

były w drodze, smutek zastąpiła radość. Eleono­
ra Querinius, która przez ostatni rok pogrążyła
się w apatii - ostatnia iskierka nadziei zgasła

w niej podczas świąt Bożego Narodzenia - wresz­

cie mogła wylać wszystkie łzy, które nagromadzi­
ły się przez ten czas.

W willi rodziny Poliziano, na obrzeżach mia­

sta, Adelajda siedziała wraz z matką przy otwar­
tym oknie. Żywo rozprawiały o nowej modzie,

która przyszła z Francji.

Nagle drzwi otworzyły się i jej brat, Silvio,

wpadł zdyszany do środka, zapominając o do­

brych manierach.

- Słyszałyście ostatnie nowiny? Jedenastu męż­

czyzn przeżyło katastrofę Marii MedicH Carlo
jest w drodze do domu!

Adelajda patrzyła z otwartymi ustami na bra­

ta, czuła, że krew odpływa jej z twarzy. Próbowa­
ła ogarnąć to, o czym mówił Silvio.

background image

11

Tymczasem Piętro Querinius i jego towarzysze

opuścili Lódóse czternastego września, wyrusza­
jąc na pokładzie statku kierującego się do Anglii.
Maffio, najstarszy syn Zuana Franco, dał im pie­
niądze na drogę i obficie zaopatrzył w prowiant.

Querinius był wyczerpany po przebytej choro­

bie, ale niebezpieczeństwo już minęło. Gdy stał
na pokładzie statku, czuł na twarzy powiew świe­
żego, morskiego powietrza i widział żagle targa­
ne pomyślnym wiatrem, wracała mu ochota do
życia i przepełniał zapał, by kontynuować podróż
na południe.

Osiem dni później postawili stopy na angielskiej

ziemi. Querinius trwał w milczeniu, a łzy spływa­
ły po jego wychudzonych, bladych policzkach.
Spotkanie z Wielką Brytanią odebrał tak, jakby
stał już u bram ziemi ojców. Teraz dopiero uświa­
domił sobie, że został przywrócony życiu. Dokład­
nie przed rokiem rozpoczęły się ich zmagania na
pokładzie Marii Medici - wtedy to miały miejsce
fatalne w skutkach wydarzenia, które zakończyły
się wyrzuceniem ocalałych rozbitków na skalistą,
targaną wiatrem wyspę daleko na Północy.

background image

Teraz znów spotkał się z cywilizacją - zagubio­

ny syn, który właśnie wracał do domu.

Kapitan zabrał wenecjan ze sobą do właścicie­

la statku, gdzie - jak wszędzie - okazano im szcze­

re współczucie i troskę. Zaoferowano im dach nad
głową na dwie doby, aby potem mogli popłynąć

do Cambridge.

W Cambridge wszyscy poszli na mszę odpra­

wianą w klasztorze, gdzie padli na kolana i po­
dziękowali Najświętszej Panience, która miała
ich w swojej opiece podczas całej podróży.
Wkrótce minie pięć miesięcy od czasu, jak opu­
ścili Rost - bez pieniędzy, jedynie z zapasem su­
szonych ryb - i ani razu nie pozostali bez nocle­
gu. Nie szli też głodni spać.

Gdy tak dziwili się temu cudowi, podszedł do

nich mnich i zwrócił się do Queriniusa, oferując
mu szesnaście srebrnych monet i wyjaśniając po
łacinie, że ma zamiar popłynąć do świętego grobu
i odwiedzić po drodze Wenecję, a przy okazji zło­

żyć wizytę Queriniusowi. W ten sposób wenecja-
nie mieli czym zapłacić za pobyt w Cambridge.

Dzień później byli już w Londynie.
Piętro Querinius wysłał przodem dwóch męż­

czyzn i już kilka mil od miasta czekali na nich we­
neccy kupcy, serdecznie witając gości. W Londy­
nie znaleźli schronienie u czterech rodzin. Carlo
zamieszkał ze swym wujem, a Signe z Everthem
i marynarzem Andreą di Piero.

Signe długo jeszcze wyglądała za swym ukocha­

nym, gdy szedł z Queriniusem i najznamienit-

background image

szym wśród kupców, Vettorem Cappello. Znów
poczuła ten bolesny strach, który nawiedzał ją od
niedawna.

Na Rost wszyscy byli sobie równi. Może oprócz

starosty, właściciela dużego statku, człowieka, na
którym spoczywała odpowiedzialność za to, aby
cały zapas suszonych ryb dotarł do Bergen.

Podczas podróży Signe cały czas zwracała uwa­

gę na obowiązującą wśród towarzyszy jej podró­
ży hierarchię, i to nie tylko w odniesieniu do
Queriniusa, który był kapitanem statku. Carlo,
Francesco i Piero Gradenigo też wywodzili się ze
szlachetnych rodów - dwaj ostatni pochodzili
z Krety, która podlegała Wenecji, jak mówił Car­
lo. Cała czwórka traktowana była całkiem inaczej
niż pozostała część załogi.

Na samym dole tego swoistego porządku znaj­

dowała się ona sama i Everth.

Signe widziała, że mężczyźni przypatrują się jej nie­

ustannie, ale nie traktowali ani jej, ani Evertha z ta­
kim samym szacunkiem, jaki okazywali innym. Czę­

sto umieszczano ją w innym pokoju niż Carla,
a w tym przerażającym mieście nie mogła nawet
mieszkać w tym samym domu co on. Jak to będzie,
gdy już dotrą do celu? Jak przyjmie ją rodzina Carla?

Wiele razy chciała wypytać o to Corada de Lio-

ne, ale nigdy nie miała okazji ku temu. Teraz, na
domiar złego, Corado podróżował inną drogą.

Może dowie się czegoś od marynarza Andrei di

Piero, który mieszkał sam u Mathiasa i Sol na
Rost i całkiem dobrze mówił po norwesku.

background image

Była jeszcze jedna sprawa, której dziewczyna

nie rozumiała, a która wprawiała ją w niepew­
ność i strach. Carlo już nawet nie próbował przy­
chodzić do niej w nocy. Wprawdzie nie miał wie­
lu okazji, ale nie wykorzystał nawet tych, które
się nadarzały.

Może nie był z niej zadowolony? Może powie­

działa lub uczyniła coś, co mu się nie spodobało?

W Anglii zapanował niepokój. Wojny z Fran­

cją trwały już bez mała sto lat i przybrały tragicz­
ny obrót, gdy dziesięć lat temu - kiedy panowa­
nie nad Francją stawało się całkiem realne - zmarł
ich ukochany król, Henryk V.

Półtora roku temu spalono na stosie Joannę

D'Arc, a angielski wojownik wypowiedział słowa,
których prawdziwości wkrótce mieli gorzko do­
świadczyć: „Jesteśmy zgubieni. Spaliliśmy świę­

tą". Teraz Anglia pogrążyła się w największych
tragediach, jakie kiedykolwiek mogły spaść na ten
kraj. Anglicy byli rozgniewani na Kościół za to,
że zagarnął pieniądze, które miały być przezna­

czone na wojnę z Francją właśnie wtedy, gdy
zwycięstwo wydawało się tak bliskie. Duma naro­
dowa została urażona, zaś lud i korona zubożeni.
Szlachta mimo wszystko cieszyła się bogactwem
i widać było ogromne różnice w społeczeństwie.

Wszystkie warstwy społeczne opanowały nie­

pokój i strach. Nawet Signe i Everth, którzy nie
rozumieli angielskiego, czuli, że otaczający ich lu­

dzie żyją w nieustannym lęku. Oboje nie mogli

background image

doczekać się dalszej podróży do swej nowej, sło­
necznej ojczyzny.

Piętro Querinius przeżył nawrót choroby i jego

gospodarze nie zgodzili się, by wyruszył w drogę,
zanim nie wrócą mu siły. Tym samym Signe
i Everth zostali na dłuższy czas pozostawieni sami
sobie, oddzieleni od swoich dobroczyńców.

Podczas rozmów ze swymi weneckimi przyja­

ciółmi powoli zaczynali rozumieć, co się wokół
nich dzieje. Anglicy byli udręczeni nie tylko nie­
ustającymi wojnami, bali się również zamieszek
na tle religijnym i społecznym.

Signe słuchała tego z niedowierzaniem. Wydawa­

ło jej się całkiem niepojęte karanie ludzi tylko za
to, że modlą się do Boga na swój sposób i chcą po­
dzielić dobra kraju między biednych. Na Rost za­

wsze dzielili się między sobą tym, co mieli, dlatego

nie musieli ani zamykać drzwi, ani bać się złodziei.

Pewnego dnia Signe spacerowała z Everthem

ulicami miasta. Słabe, październikowe słońce wy­
glądało zza płynących po niebie chmur, rozświe­
tlając pożółkłe liście klonów. Na małym placu ze­
brało się sporo ludzi, a gdy oboje podeszli bliżej,
zobaczyli mężczyznę stojącego na podwyższeniu
i przemawiającego do zebranych. Od czasu do
czasu ludzie klaskali, mówili coś do siebie i wy­
krzykiwali słowa uznania dla mówcy.

Signe i Everth stanęli z tyłu, aby zobaczyć, co

się będzie dziać.

Nagle zebrani zaczęli szeptać coś w najwięk­

szym przerażeniu, odwracając głowy ku jednej

background image

z bocznych uliczek. W stronę tłumu zmierzała

grupa ciemno odzianych rycerzy. Niektórzy
wzięli nogi za pas, uciekali w przeciwnym kierun­
ku, lecz większość stała spokojnie, patrząc śmia­

ło na zbliżających się zbrojnych.

Za rycerzami Signe dostrzegła wóz zaprzężony

w konia, tuż za nim następny, potem jeszcze jeden.

Nim zrozumiała, co się dzieje, zebrani ludzie zosta­
li biciem i pokrzykiwaniem zapędzeni do wozów

jak bydło. Dziewczyna wystraszyła się. Chciała
chwycić Evertha za rękę i uciec, ale jeden z opraw­
ców brutalnie złapał go i zaciągnął do wozu. Signe
krzyczała, lecz zanim zdążyła się obejrzeć, siedzia­
ła obok Evertha.

Tego samego wieczoru Carlo chodził niespo­

kojnie po pokoju. Piętro Querinius siedział w fo­
telu w domu Vettora Cappello. Ów dom stał nad
Tamizą, w samym sercu wielkiego miasta. Znów
między wujem a siostrzeńcem doszło do ostrej

dyskusji na temat Signe, podczas której Queri-
nius zażądał, aby dziewczyna poznała prawdę, za­
nim wyruszą z Londynu, i tym samym uniknęła
spotkania z Adelajdą.

Nagle z dołu dobiegł donośny głos, a zaraz po­

tem przyszedł do nich wzburzony Vettor Cappello.

- Stało się coś okropnego! - wyrzucił z siebie. -

Wasi podopieczni zostali uwięzieni w Tower. Są
podejrzani o kontakty z heretykami!

Carlo gwałtownie zatrzymał się i spojrzał bez­

radnie na swego gospodarza.

background image

- Signe i Everth? - spytał z niedowierzaniem. -

Oni nawet nie rozumieją ich języka!

Cappello spojrzał na niego z posępną miną.
- Chyba mnie nie zrozumiałeś. Nie tylko król

i szlachta boją się i nienawidzą innowierców.

W tych niepewnych czasach nie zawsze przestrze­
ga się Wielkiej Karty Swobód. Kary wymierzane

są bez udziału sądu!

Carlo zbladł, a po chwili wybiegł z domu ra­

zem z Cappello.

Dzięki wpływom Vettora Cappello, jednego

z najznaczniejszych londyńskich kupców, dostali
się do Tower i mogli wyjaśnić, kim są ich przyja­
ciele. Tu także, jak w wielu innych miejscach pod­
czas całej podróży, historia Piętro Queriniusa

i tragedia jego statku wzbudziła zainteresowanie,
więc niebawem mężczyźni mogli podążyć za
strażnikiem do jednej z cel.

Signe i Everth siedzieli przestraszeni w ciem­

nym kącie. Everth obejmował dziewczynę swym
krótkim ramieniem. Jego twarz była rozpalona od
uderzeń, a usta zaciśnięte ze złości. Ten, który od­

waży się dotknąć Signe, będzie musiał najpierw

go zabić, postanowił.

Zdenerwowany Carlo pochylił się nad nimi,

a Signe otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy usły­
szała znajomy głos.

- Jak się czujecie? - szepnął niepewnie.
Everth na chwilę przymknął z ulgą oczy, po

czym odpowiedział poważnie:

- Sądzę, że Bóg uratował jej dziecko.

background image

Carlo patrzył na niego, jeszcze nie zrozumiał

wszystkiego. Wtedy Cappello chwycił go nerwo­
wo za ramię.

- Musimy się spieszyć, zanim się rozmyślą!
Tej samej nocy Signe i Everth zostali przenie­

sieni do domu Cappello, gdzie mogli odpocząć.
Carlo był tak szczęśliwy, że nie mógł usnąć.
Wpadł do pokoju wuja i niespodziewanie wyznał:

- Wuju Piętro, muszę z tobą porozmawiać.
Querinius podniósł się z łóżka. Dopiero co usły­

szał radosną wiadomość, wiedział już, że Signe
i Everth są bezpieczni. Teraz chciał się przespać.

- Czy to coś poważnego? - zapytał przestraszony.
Carlo nie odpowiedział od razu. Podszedł do

łóżka, usiadł obok i powiedział zdecydowanie:

- Postanowiłem złamać obietnicę daną Adelajdzie!
- Co ty mówisz? - przerwał mu przerażony Que-

rinius. - Chcesz zerwać zaręczyny? Zaryzykować
zemstę rodziny Poliziano?

Carlo skinął poważnie głową.
- Już nie mam wyboru.

Dwudziestego piątego listopada Piętro Queri-

nius wraz z towarzyszami wszedł na pokład gale­
ry Santa Anna, która wypływała do Niemiec.
Stamtąd mieli udać się drogą lądową do Wenecji.
Dwadzieścia cztery dni później ujrzeli grudniowe
słońce odbijające się od wieży bazyliki Świętego

Marka i innych białych, marmurowych budowli
ich rodzinnego miasta.

Signe siedziała razem z Carlem na koniu, spo-

background image

glądając ku miastu, które Carlo kochał i za któ­
rym tęsknił bez mała dwa lata. Teraz będzie to
także jej miasto.

Nieświadomie dotknęła swego brzucha. Za czte­

ry miesiące da życie małemu człowiekowi - dziec­
ku poczętemu z miłości i kochanemu od pierwszej

chwili, kiedy dowiedziała się o jego istnieniu.

Przechyliła się do tyłu i poczuła ciepło bijące

od Carla. Wiedziała, że wszystkie zmartwienia
mieli już za sobą.

Tej pełnej strachu nocy, kiedy ją i Evertha ura­

towano z więzienia, Bóg odpuścił jej ukochane­
mu grzechy i pozwolił mu zrozumieć, że zostali
sobie przeznaczeni i pobłogosławieni. Od tego
dnia traktował swą ukochaną jak żonę. Za kilka
dni poślubi ją przed ołtarzem w swoim kościele.

Signe była tak szczęśliwa z powodu spotkania

nowej ojczyzny i swej miłości do Carla, że nie za­
uważyła strachu w jego ciemnych oczach ani peł­
nych troski spojrzeń, jakie wymieniali między so­
bą wuj i siostrzeniec.

Młodzi pożegnali się z Queriniusem przed du­

żą, białą willą rodziny di Credi.

Querinius patrzył na nich, aż zniknęli za rogiem,

po czym westchnął ciężko. Strach o Carla na chwi­
lę przesłonił radość z powrotu do domu, ale wresz­
cie ujrzał go z daleka i niezmiernie się ucieszył. Za­
raz potem skręcił w stronę bramy, zsiadł z konia
i spostrzegł swą ukochaną Eleonorę, spieszącą mu
na spotkanie. Poczuł ramiona żony oplatające jego
szyję, a wtedy już nic więcej się nie liczyło.

background image

Carlo pomógł Signe zsiąść z konia przed do­

mem. Jego serce biło mocno, przepełnione rado­
ścią, oczekiwaniem i strachem.

Niecierpliwie podbiegł do drzwi, otwierając je

z impetem. Jeden ze służących wyszedł z dużego
hallu i gdy ujrzał Carla, jego twarz rozjaśnił po­
godny uśmiech. Poinformował, że rodzice są teraz
na przyjęciu ku czci Cosimo de Medici, który wła­
śnie odwiedził Wenecję. Carlo postanowił pobiec
do nich, jak tylko wprowadzi Signe do domu.

Dumny zaprosił ją do środka. Dziewczyna sta­

ła zauroczona, widok wprost zapierał jej dech

w piersiach. W ciągu tych siedmiu miesięcy od
wyjazdu z Rost widziała więcej wspaniałych bu­

dowli, zamków, pałaców, pięknych komnat i sal,
niż by sobie mogła wymarzyć.

To jednak był najpiękniejszy dom ze wszyst­

kich. Cały z białego marmuru, zdobiony arkada­
mi i kolumnami, posągami i pięknymi amforami.

Carlo mówił, że Italia jest najbogatszym krajem

w Europie, a ze wszystkich samodzielnych prowin­
cji Wenecja jest najpotężniejsza i wkrótce będzie
mogła stanowić o całej północnej części kraju.

Z okna Signe ujrzała leżące w dole w lagunie

miasto, poprzecinane kanałami, na których pływa­
ły gondole. Wenecja była większa nawet od Rzy­

mu i miała tylu mieszkańców, że dziewczyna nie
była w stanie tego pojąć. Cieszyła się jak dziecko
na to, że Carlo pokaże jej to wszystko, o czym

opowiadał - kanały, mosty, pałace.

Odwróciła się ku niemu z błyszczącymi ocza-

background image

mi i wtedy dopiero dostrzegła głęboką bruzdę,
przecinającą czoło ukochanego, i troskę w jego
pięknych oczach.

Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Carlo...? - spytała zmartwiona. - Nie cieszysz

się?

Mężczyzna próbował pozbierać się, po czym

podszedł do niej, uśmiechając się ciepło.

- Oczywiście, że się cieszę. - Objął ją ramie­

niem. - Przede wszystkim dlatego, że jesteś
u mnie - dodał i spojrzał na nią czule.

Signe nie była przekonana.
- Ale coś cię dręczy. Zauważyłam to już wczoraj.
Carlo westchnął ciężko.
- Tak, to prawda. Miałem nadzieję, że pierw­

szego dnia w nowym domu zdołam oszczędzić ci
nieprzyjemności.

Signe spojrzała na niego poważnie.

- Opowiedz mi o tym, Carlo - poprosiła cicho. -

Zniosę wszystko, przeżyłam wszak już niejedno.

Carlo skinął głową i uścisnął jej ramiona. Je­

śli jacyś ludzie na całym świecie potrafią uporać
się z przeciwnościami losu, na pewno są to jej
rodacy.

- Mam wrogów w mieście... - zaczął powoli,

szukając właściwych słów. Nie był pewny, jak du­
żo może jej powiedzieć.

Signe spojrzała na niego wystraszona.
- A teraz boisz się, że usłyszeli już o twoim po­

wrocie do domu?

Carlo skinął głową, a gdy niemal w tej samej

background image

chwili spojrzał przez okno w stronę muru okala­
jącego ogród, zamarł ze strachu.

Signe podążyła za jego wzrokiem i dostrzegła

czterech mężczyzn zmierzających ku domowi.

- Czy to oni? - spytała bojaźliwie.
Carlo puścił dziewczynę i odwrócił się gwał­

townie.

- Nie wychodź stąd, dopóki nie dostaniesz wia­

domości! - rzucił krótko, po czym wybiegł z po­
koju.

Carlo czuł, że serce bije mu jak oszalałe. Nie

spodziewał się, że przyjdą tak szybko. W każdym
razie sądził, że zechcą najpierw odbyć naradę ro­

dzinną. Zanim zaczną działać... W tym czasie
chciał omówić sprawę z ojcem i braćmi. Może
zdecydowaliby się wypłacić rodzinie Poliziano
odszkodowanie, które wynagrodziłoby jej stratę.

W pewnej chwili przyszło mu nawet na myśl,

aby wymknąć się bocznymi drzwiami, ale zaraz
odrzucił ten pomysł. Było już za późno. Służący
Leon właśnie wychodził, aby przywitać dostoj­
nych gości.

Carlo wyprostował się, wziął głęboki wdech

i spokojnym krokiem ruszył w stronę hallu.

- Mieszkamy przecież w cywilizowanym kraju -

mruknął do siebie, choć nie przekonało go to.

Po chwili stanął przed nim Marsilio Poliziano, oj­

ciec Adelajdy, w asyście trzech postawnych synów.

- Dzień dobry, Carlo. Witamy w domu! - za­

czął potężny mężczyzna w średnim wieku.

background image

Carlo od razu zauważył chłód i rezerwę w je­

go zachowaniu. Zrozumiał, że plotki były szybsze
od niego.

Po zwykłych grzecznościowych frazesach Car­

lo zaprosił czterech gości do swego gabinetu, za­
stanawiając się, z czym przychodzą. Zadowolą się
pogróżkami, czy może...

W całej Italii dochodziło do krwawych pora­

chunków. Książęta i przedstawiciele wysokich ro­
dów z zatrważającą bezwzględnością i okrucień­

stwem realizowali zamierzone cele. Nie miało zna­
czenia, czy chodziło w nich o politykę, handel, czy

o sprawy rodziny. Nadepnąć na odcisk potężnego
Marsilio przez przyniesienie wstydu jego ukocha­
nej córce było równie niebezpieczne jak postara­
nie się o nieprzyjaciela w osobie brutalnego Fran­
cesco Sforza - wroga Wenecji, dowódcy oddziału
najemnego w służbie władców Mediolanu. Carlo
zdawał sobie sprawę, że jego życie wisi na włosku.

Marsilio przystąpił do rzeczy.
- Mamy do omówienia z tobą poważną kwestię...
Carlo skinął głową.
- Gdy galera Maria. Medici wyruszyła w długą

podróż do Flandrii i Anglii bez mała dwa lata te­
mu, podróż, która miała przynieść tobie i Piętro
Queriniusowi honory, bogactwo i chwałę - dodał
ze źle ukrytą kpiną w głosie - oczekiwaliśmy wa­
szego powrotu najdalej po roku...

Mężczyzna chrząknął i poruszył się nerwowo.
- Wiedzieliśmy, że wpłynęliście na niespokojne

wody, zawijając po drodze do Lizbony, aby naprą-

background image

wić zniszczony ster, mieliście poza tym cały czas

sztormową pogodę... W miarę upływu kolejnych
tygodni byliśmy coraz bardziej pewni, że nie uj­
rzymy już ani statku, ani załogi.

Carlo spojrzał na niego zdumiony. Mowa Mar-

silia przypominała bardziej obronę niż atak.

- Nasze obawy coraz częściej potwierdzały

wieści od marynarzy z innych statków, które też

płynęły na północ. Wreszcie krewni żeglarzy
z Marii Medici stracili nadzieję.

Marsilio przeniósł wzrok na mozaikę ułożoną

na podłodze.

- Adelajda odchodziła od zmysłów, zaś ja i moi

synowie, aby ratować jej życie, zaczęliśmy szukać
kogoś, kto mógłby cię zastąpić...

Powiedziawszy to, podniósł głowę i spojrzał

Carlowi prosto w oczy.

- Przykro mi, że przynoszę ci smutne wieści

w tak radosnym dniu, Carlo. Adelajda jest zroz­

paczona, ponieważ poślubiła twojego przyjaciela
Filippo. Wyraziła gotowość wstąpienia do klasz­
toru, aby udowodnić, że nie zgrzeszyła świado­
mie. Chce złożyć w ofierze swe małżeństwo.

Carlo stał nieruchomo z zapartym tchem. Gdy

powoli uświadomił sobie prawdę, poczuł tak
ogromną ulgę, że aż zrobiło mu się słabo. Po dłu­
gim milczeniu, gdy czterej mężczyźni stali jak za­
hipnotyzowani, oczekując na reakcję Carla, ten

wreszcie odetchnął głęboko i odpowiedział:

- Pozdrów Adelajdę i powiedz jej, że nie musi

wstępować do klasztoru ani opuszczać męża. Ja

background image

sam jestem w podobnej sytuacji. Nie wierzyłem
już, że kiedykolwiek ujrzę moją ukochaną Wene­
cję. Dwa lata to długi czas. Ja też znalazłem po­

cieszenie gdzie indziej...

Marsilio otworzył szeroko oczy i przez chwilę

wydawało się, że jego wzrok przepełnia oburze­

nie i gniew. Jednak zamiast wybuchnąć złością,
nagłe się roześmiał.

Godzinę po tym, jak Marsilio Poliziano - głoś­

no rozmawiając i śmiejąc się serdecznie - wraz ze
swymi synami opuścił willę rodziny di Credi, przy­
szli rodzice Carla. Gdy tylko usłyszeli radosną no­

winę o powrocie pozostałych rozbitków z Marii

Medici,

przybyli najszybciej jak tylko mogli.

Carlo dostrzegł ich, kiedy mijali bramę, i po­

spieszył ku nim, aby przygotować ich na spotka­
nie z Signe. Radości z powitania nie było końca.

Wszyscy troje odczuwali podobne wzruszenie.

Gdy matka ściskała syna, płacząc z radości, spy­
tała w pewnej chwili z obawą w głosie:

- Czy Marsilio Poliziano był tutaj?
Carlo skinął głową i uśmiechnął się tajemniczo.
- Tak. Przyszedł z synami, przynosząc mi naj­

radośniejszą nowinę dnia!

Rodzice spojrzeli na niego zaskoczeni, a Carlo

objął matkę ramieniem.

- Chodźcie! Mam dla was niespodziankę. Nie

wróciliśmy z tej tragicznej wyprawy z pustymi rę­

kami. Znalazłem moją Wenus!

W dużym, jasnym pokoju, z którego okien roz-

background image

taczał się widok na ogród, Signe stała pełna nie­
pokoju, nasłuchując odgłosów z hallu.

Nagle drzwi otworzyły się i Signe ujrzała idą­

cą ku niej raźnym krokiem kobietę, która zapew­
ne była matką Carla. Tuż przed Signe owa pani
przystanęła, aby móc przyjrzeć się wybrance sy­

na. Dziewczyna skąpana w promieniach słońca

wyglądała prześlicznie. Tak, to była prawdziwa
bogini miłości, która wynurzyła się z morza i ura­
towała ich ukochanego Carla. Wzruszona kobie­
ta podeszła bliżej, aby uścisnąć zjawiskowo pięk­
ną wybawicielkę jej syna.

Cała czwórka siedziała do późnej nocy, a Car-

lo opowiadał o swoich niewiarygodnych przeży­
ciach - o tragedii Marii Medici, o swoich współto­

warzyszach, którzy na jego oczach umierali w sza­
lupie, o długich, pełnych trwogi dniach spędzo­

nych na smaganej wichrami, opustoszałej wyspie
Sandoya, o czterech miesiącach pobytu w domu
Signe na Rost, daleko za kołem podbiegunowym.

Rodzice z zapartym tchem słuchali relacji sy­

na, próbując wyobrazić sobie wyspę tak płaską,
że ledwie wynurzała się z wody, na której żyje

w całkowitym odosobnieniu sto dwadzieścia

osób, narażonych na ataki ze strony wzburzone­
go, targanego sztormami lodowatego morza.

Na takiej właśnie wyspie wychowała się ta cza­

rująca młoda kobieta. Widziała, jak rozszalały ży­

wioł pochłania jej ojca i braci, przeżyła śmierć

matki, która zgasła z żalu. Jednak mimo tych tra­
gedii i życia w ubóstwie siedziała przed nimi, spo-

background image

glądając oczami tak jasnymi, tak błękitnymi jak
Morze Śródziemne, uśmiechając się tak ciepło,
jak tylko piękna dusza potrafi.

Matka Carlo, kierowana impulsem, położyła

swoją dłoń na dłoni Signe, a łzy nie przestawały
płynąć z jej oczu.

- Mówisz, że księżyc świecił przez całą dobę? -

spytał ojciec z niedowierzaniem.

Cztery miesiące później, dwudziestego kwiet­

nia 1433 roku, we wspaniałym śródziemnomor­
skim mieście przyszła na świat prześliczna, mała
dziewczynka. Carlo, wyraźnie wzruszony, stał
z córeczką na rękach, szepcząc drżącym głosem:

- Tak samo jasnowłosa jak mama... - Uśmiech­

nął się szczęśliwy do Signe i dodał: - Pomyśl tyl­
ko, Signe. Może za pięćset lat ciągle jeszcze bę­
dzie można spotkać jasnowłosego wenecjanina!

- Na pamiątkę Rost - odpowiedziała Signe

z uśmiechem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Frid Ingulstad Królowe Wikingów 03 Ingerid
(Wiatr nadziei 14) Zjednoczenie Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 39) Zakazany owoc Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 26) Zemsta Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 27) Lalka z Ameryki Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 16) Zakazane spotkania Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 04) Nadzieja Frid Ingulstad
Frid Ingulstad Królowe Wikingów 08 Cecilia
(Wiatr nadziei 09) Dziedzic Frid Ingulstad
(Przepowiednia księżyca 08) Znak z nieba Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 21) Pisarka Frid Ingulstad
(Królowe Wikingów 09) Królewna Kristin Frid Ingulstad
(Wiatr nadziei 05) Zazdrość Frid Ingulstad
(Królowe Wikingów 06) Kristin Frid Ingulstad

więcej podobnych podstron