Frid Ingulstad
Proroczy sen
1
Grudzień 1431
Wiatr osiągał siłę orkanu, świstał i wył w wan
tach i cumach z ogłuszającą dzikością, a belki
i drewniany kadłub nowej galery Maria Medici
trzeszczał niebezpiecznie. Chmury zbierały się na
niebie w ciężkie, czarne gromady, zaś fale przera
żały, wzbudzając trwogę swym obłąkańczym sza
łem. Rozgniewane morze było bezlitosne, niosło
śmierć i zniszczenie.
Carlo mocno uczepił się obudowy pomostu na
dziobie. Na wpół sparaliżowany szokiem, wpa
trywał się w ogromną falę, która rosła przed nim
niczym gigantyczna góra. Zaczął szeptem odma
wiać modlitwę do Najświętszej Panienki, zacisnął
powieki i czekał na to, co nieuniknione.
Jednak okręt jakimś cudem nie został roztrzas
kany na drzazgi. Uniósł się na potężnej fali, by za
chwilę znów opaść i dalej zmagać się z żywiołem.
Carlo mimo to czuł, że wszystko stracone. Statek
bez żagla i steru był skazany na zagładę. Przy ta
kim sztormie jak ten tym bardziej nie było żad
nej nadziei.
Młodzieniec jeszcze raz uświadomił sobie, jak
nieskończenie mały i bezradny jest człowiek
w obliczu sił natury. Czym prędzej puścił
obudowę pomostu, którego kurczowo się trzy
mał, i z ogromnym wysiłkiem brnął dalej po
pokładzie, atakowany przez fale, które groziły
porwaniem w czarną otchłań. Całkiem przemo
czony dotarł wreszcie do kajuty swego wuja.
Piętro Querinius ni to leżał, ni siedział, z ca
łych sił zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Gło
wę miał pochyloną, a ciało napięte, aby móc za
chować równowagę. Modlił się.
Gdy ów siwowłosy szlachcic w średnim wieku,
dowódca galery Maria. Medici, zrozumiał, że nie jest
sam w kajucie, powoli uniósł głowę, spoglądając na
Carla przygasłym, wyrażającym udrękę wzrokiem.
W migoczącym świetle lampy tranowej Queriniu-
sowi wydało się przez moment, że to Antonio, jego
syn, który zmarł nagle pięć dni przed wyjazdem oj
ca z ukochanej Wenecji - w kwietniu, siedem dłu
gich miesięcy temu. Piętro nie mógł się pogodzić
z bezsensowną śmiercią syna. Teraz jednak zrozu
miał, jaka łaska spłynęła na Antonia, który nie mu
siał przeżywać tych ostatnich, wypełnionych lękiem
tygodni na pokładzie skazanego na zagładę statku.
Zasnął na wieki szybko i spokojnie, Bóg oszczędził
mu okrutnej śmierci, która niebawem spotka Que-
riniusa i całą załogę.
Teraz wszystkie myśli Queriniusa skupiały się
wokół siostrzeńca, młodego Carla. Nienawykły
do życia na statku, szczególnie w obliczu sztor-
mu i zimna, bez najmniejszej skargi wypełniał
swe obowiązki, które wymagały od niego nad
ludzkiego wysiłku. Był też dla wuja nieocenionym
wsparciem. Nie szukał jak wielu spośród załogi
pocieszenia w winie i nie grzał się całymi dniami
przy ogniu z wonnego drzewa cyprysowego, sta
nowiącego część ładunku.
Gdy Carlo podszedł do wuja, ten chwycił go
mocno za ramię i przyciągnął do siebie na ławę.
- Właśnie powziąłem poważną decyzję, Carlo -
powiedział zmęczonym głosem. - Jeśli zostaniemy
na pokładzie, nie mamy szans dotrzeć do lądu. Bez
steru, masztu i żagla wypływamy coraz dalej
w morze. Prowiantu ubywa i pomrzemy z głodu.
W dodatku nie mamy już sił, aby wciąż usuwać
wodę ze statku. Wielu jest tak wycieńczonych, że
już nie są w stanie utrzymać się na nogach.
Carlo skinął głową. Równie jak wuj był świa
domy powagi sytuacji.
Querinius zaczerpnął powietrza i z wysiłkiem
mówił dalej:
- Dlatego właśnie podjąłem decyzję opuszcze
nia Marii Medici...
Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem.
- Opuścić statek? - powtórzył z niedowierza
niem. - Czy to możliwe podczas takiej burzy jak ta?
Querinius poczuł ogromne znużenie. Miał wra
żenie, że w ciągu dziesięciu ostatnich tygodni po
starzał się o dziesięć lat. Opuścić Marię Medici, to
tym samym skazać na zagładę zarówno ten pięk
ny żaglowiec, jak i cały cenny ładunek. Jednak na-
wet tak miażdżąca porażka była niczym w porów
naniu z odpowiedzialnością za życie sześćdziesię
ciu ośmiu osób. Z gorzkim uczuciem pogardy dla
samego siebie przypomniał sobie Piętro marzenia
o bogactwie, honorze i sławie, które snuł podczas
przygotowań do tej wyprawy. Teraz bogactwo
zniknie w otchłani morskiej, a jego, jeśli cudem uj
dzie z opresji z życiem, w rodzinnej Wenecji
przywita coś zupełnie innego niż zaszczyty.
- Nie wiem - odpowiedział cicho, tak że jego sło
wa zagłuszyło wycie sztormu. - Jeśli ty dzięki swej
młodzieńczej sile, swej odwadze i hartowi ducha
przeżyjesz tę nieszczęsną podróż, musisz opowie
dzieć tam w domu dokładnie, co się wydarzyło! Po
wiedz, że Maria Medici zderzyła się z podwodny
mi wysepkami już w Kanale Świętego Piotra, na
południowy wschód od Kadyksu, i że pióra steru
zostały uszkodzone. To zapoczątkowało całe nasze
nieszczęście. Później straciliśmy cały ster.
Carlo czynił wysiłki, aby usłyszeć, co mówi
wuj. Na zewnątrz nadal szalał sztorm. Wiatr wył,
świszczał, huczał i dudnił z siłą piorunów. Lam
pa tranowa mocno się kołysała, a on sam z tru
dem utrzymywał się na lawie.
Querinius przymknął na chwilę powieki, za
nim znów się odezwał.
- Opowiedz o wysiłku, jaki włożyliśmy w spo
rządzenie steru ze środkowego masztu, i o tym,
jak
sztorm przybierał na sile, aż w końcu fale za
częły przelewać się przez pokład i zmiotły nowy
ster.
Powiedz o moim zwątpieniu, o naszych
łzach i modlitwach do Najświętszej Panienki, gdy
wiatr zerwał żagle i cisnął je do wody. Opowiedz,
że chwytając się ostatniej deski ratunku, próbo
waliśmy zarzucić kotwicę, mimo że sternicy oce
nili głębokość na osiemdziesiąt sążni, i że powią
zaliśmy cztery liny, aby dosięgły do dna.
Carlo skinął głową z lekkim zniecierpliwie
niem. Przecież wiedział o wszystkim.
- Jednak byliśmy zmuszeni przeciąć je po dwóch
dobach, ponieważ baliśmy się, że statek przełamie
się z powodu silnego obciążenia - podjął młodzie
niec. Pragnął uspokoić wuja i udowodnić mu, że
poradzi sobie z wyjaśnieniem, jeśli tylko będzie mu
dana taka szansa. Widząc ulgę w zmęczonym wzro
ku Queriniusa, mówił dalej: - Czwartego grudnia,
w dniu świętej Barbary, cztery potężne fale uderzy
ły w Marię Medici i zanurzyliśmy się jeszcze bar
dziej. Cała załoga, na wpół martwa ze strachu
i z wysiłku, stała po pas w wodzie i wylewała ją za
burtę. Siódmego grudnia sztorm znów przybrał na
sile, a woda od podwietrznej burty wlewała się już
bez przeszkód na pokład. Wszyscy zrezygnowani
oczekiwali tylko na śmierć, ale ty dodałeś nam
wszystkim odwagi i nowych sił, gdy postanowiłeś
odciąć maszt, aby uwolnić statek od zbędnego cię
żaru. Wtedy pomógł nam nasz Pan: wysłał ku nam
spiętrzone fale, które porwały odcięty maszt i reje,
nie naruszając burty.
Querinius spoglądał z wdzięcznością na swego sio
strzeńca i znów poczuł przeszywający smutek. Taki
urodziwy, roztropny, szlachetny i stały w swych po-
stanowieniach młodzieniec był rzadkością wśród
swych rówieśników. Zasłużył na lepszy los niż śmierć
w otchłani morskiej. Wuj skinął głową.
- Tak, powiedz i to. W samym środku całego nie
szczęścia nasz Pan dokonał takiego cudu! Ale mu
sisz im też wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się
opuścić statek. Według obliczeń sterników znajdu
jemy się siedemset mil od najbliższego lądu, któ
rym przypuszczalnie jest wyspa Irlandia. Gdyby
wtedy, kiedy byliśmy dwieście mil morskich od
przylądka Finisterre, utrzymywał się południowo-
-zachodni wiatr, z łatwością wpłynęlibyśmy do ka
nału u wybrzeży Flandrii, tak jak planowaliśmy.
- Jednak wiatr przybrał na sile, zmienił się na
południowo-wschodni i zepchnął nas z kursu -
dokończył Carlo za wuja.
Cień uśmiechu zagościł przez chwilę na poważ
nej twarzy Queriniusa.
- Byłbyś... - Wuj zacisnął usta i poprawił się: -
Będziesz sumiennym dowódcą okrętu, mój przyja
cielu - powiedział łagodnie, lecz jego oczy mówiły
młodemu mężczyźnie, że wuj nie był aż takim
optymistą.
Siedemnastego grudnia morze uspokoiło się
i opuszczono dwie szalupy. Uczyniono to, korzy
stając z trzonu dawnego steru, na który nawinię
to liny, ponieważ nie było już masztu. Marynarze
przymocowali trzon do lewej burty przy pomo
ście na rufie, oderwali część osłony pomostu
i przez tak powstały otwór wysunięto łodzie.
Drogą losowania podzielono załogę na dwie gru
py - dwudziestu jeden mężczyzn wsiadło do mniej
szej szalupy, czterdziestu siedmiu do większej.
Carlo i Piętro Querinius znaleźli się w większej.
Załogi obu łodzi pożegnały się, mężczyźni nie
ukrywali wzruszenia. Nikt nie wierzył w to, że
jeszcze kiedyś się zobaczą.
Niestety, nie mylili się...
Tej samej nocy wiatr znów zaczął wiać z połu
dniowego wschodu. Carlo czynił wysiłki, aby nie
stracić z oczu mniejszej szalupy, lecz ciemności
i bezmiar wód sprawiły, że nie było to możliwe.
Gdy wreszcie po nieskończenie długiej i zimnej
nocy nastał świt, zostali na morzu sami. Carlo
rozglądał się na wszystkie strony. Przepełniało go
poczucie pustki. Zrozumiał, że już nigdy nie ujrzy
swoich przyjaciół.
Do ich łodzi wdarła się woda, obciążając ją nad
miernie, i Querinius wydał polecenie wyrzucenia
wszystkiego, bez czego można się obyć. Odzież,
narzędzia, a nawet jedzenie i wino zostały ofiaro
wane chciwej otchłani morza.
Rozzłoszczone, natarczywe fale wciąż uderzały
w kadłub. Szalupa nabierała coraz więcej wody.
Siedmioosobowe grupy w przejmującym zimnie
na zmianę wybierały wodę i czuwały przy sterze.
Wszystko, co mieli do picia, to pół kubka wina na
osobę przez całą dobę. Do jedzenia było głównie
solone mięso, które tylko wzmagało pragnienie.
Tak rozpoczął się nieopisany, niekończący się,
przerażający koszmar, którego żaden z członków
załogi nie wyobrażał sobie nawet w najczarniej
szych przewidywaniach.
Pierwsi zostali pokonani ci, którzy pocieszali
się winem i na pokładzie Marii Medici grzali przy
ogniu. Umierali nagle, a ich ciała wrzucano do
morza.
Po osiemnastu dobach w szalupie przy życiu
zostało jedynie dwudziestu jeden z czterdziestu
siedmiu mężczyzn.
Carlo próbował oderwać się od koszmarnej
rzeczywistości, przywołując w myślach Wenecję.
W tej bezlitosnej pustce, wśród zimna i wiatru,
w obliczu śmierci współtowarzyszy, nie było mu
łatwo powrócić pamięcią do pełnego słońca do
mu. Zmusił się do odwrócenia wzroku od cierpią
cych przyjaciół. Wpatrzony w niespokojny mrok
sztormowej pogody, wśród lodowatej mgły i śnie
życy ujrzał wreszcie swój Eden.
Jak fatamorgana wynurzyła się z błękitnych
wód Morza Śródziemnego Wenecja ze swymi bia
łymi marmurowymi budowlami i ciemnoczerwo
nymi domami z cegły, ze świecącą złotą mozaiką
bazyliką Świętego Marka i pałacem ozdobionym
miłymi dla oka malowidłami.
Potem w wyobraźni Carla pojawił się dom ro
dzinny - tak jasno i wyraźnie, że całkiem zapomniał
o miotającym nimi sztormie, nie zauważając nawet
śniegu, który padał mu prosto w twarz. Biegł teraz
ścieżką w dół bujnego ogrodu między fontannami
i pachnącymi kwiatami. Już nad samą wodą odwró
cił się i spojrzał szczęśliwy w górę na wspaniałą bia-
łą willę, na wzgórza. Ich oświetlone promieniami
słonecznymi wierzchołki wznosiły się ku niebie
skiemu, ciepłemu i miłosiernemu niebu.
Podeszła do niego młoda dziewczyna z czarny
mi włosami, opadającymi swobodnie na ramiona.
Wyciągnęła do niego ręce i zaśmiała się jasnym,
czystym śmiechem. Carlo w jednej chwili poczuł
zapach jej perfum i gorącego ciała tuż przy swoim.
- Adelajdo... - szepnął.
Czyjaś ręka chwyciła go mocno za ramię.
- Carlo?
W głosie zabrzmiały jednocześnie prośba i py
tanie.
Młodzieniec spojrzał w górę i napotkał wystra
szony wzrok wuja.
- Jak się czujesz?
Młody człowiek zrozumiał, jak ważne było dla
wuja jego samopoczucie, więc wziął się w garść.
- Dałem się ponieść marzeniom - powiedział
uspokajająco. - O Adelajdzie - dodał z wymuszo
nym uśmiechem.
Querinius skinął głową.
- Bałem się... - zaczął, lecz zaraz zamilkł.
Dwudziestego dziewiątego grudnia skończyły się
zapasy wody i wina. Querinius marzył już tylko
o tym, by należeć do grona tych dwudziestu sze
ściu towarzyszy, którzy odeszli na zawsze. Część
marynarzy na skutek pragnienia zatraciła zdrowy
rozsądek i zaczęła pić wodę morską, czego nie
uchronnym następstwem musiała być śmierć. Tak
minęło jeszcze pięć niewiarygodnie długich dni -
w dokuczliwym wietrze, dręczącym zimnie, wśród
fal i zimowych ciemności trwających dwadzieścia
trzy godziny na dobę.
Rano, czwartego stycznia, gdy dzień wydłużył
się już do półtorej godziny, jeden z wyczerpa
nych, półżywych marynarzy dostrzegł przed sza
lupą zarys lądu. Zebrał resztki sił i chwycił za wio
sła. Niestety, światło dzienne zgasło tak szybko,
że załoga straciła z oczu cienki pasek ziemi.
Dopiero następnej nocy zbliżyli się do lądu,
ale wtedy Querinius dostrzegł, że fale rozbijają
się o podwodne skały. Brzeg musiał być oddzie
lony od otwartego morza szkierami - najwięk
szym postrachem każdego marynarza. Nadzieję
i radość zastąpiło zwątpienie, mężczyźni płakali
i modlili się. Nagle zdarzył się cud - podobny jak
ten, gdy morze uniosło ze sobą ucięty maszt, za
nim zdążył roztrzaskać kadłub Marii Medici.
Akurat w chwili, kiedy szalupa zbliżyła się do
szkierów, ogromna fala przeniosła ją na swym
grzbiecie na drugą stronę i poprowadziła dalej
rynną między innymi podwodnymi wysepkami
aż do jedynej plaży widocznej na skalistej, jało
wej wyspie.
Carlo należał do tych spośród załogi, którzy
czuli się najlepiej. To dzięki hartowi ducha, jak
często myślał Querinius. Teraz młodzieniec jako
jeden z pierwszych wyszedł na ląd.
Wyspa pokryta była śniegiem, więc marynarze
łapczywie ugasili nim pragnienie, a potem zbiera-
li biały puch do naczyń i nieśli go tym, którzy nie
mieli sił wyjść z szalupy.
Po tej nocy żywych zostało szesnastu, a jedyne
ich pożywienie stanowił śnieg.
Nazajutrz potwierdziły się najgorsze przypusz
czenia rozbitków - wyspa była niezamieszkana...
Tego samego dnia przez szpary i dziurę w bur
cie do szalupy zaczęła dostawać się woda. Łódź
wkrótce mogła pogrążyć się w morzu i należało
ją opuścić. Mężczyźni znaleźli się całkiem sami na
pustej wyspie pośród przejmującego zimna. Bez
dachu nad głową, bez jedzenia, bez innych ubrań
poza tymi, które mieli na sobie, i bez możliwości
dostania się na pobliskie wyspy, być może za
mieszkane
Querinius spojrzał na Carla, w milczeniu że
gnał się z siostrzeńcem, którego w ciągu tych
kilku miesięcy nauczył się kochać jak własnego
syna.
Dwa tygodnie później na wyspie Rost w archi
pelagu Lofotów, osiem mil od owej opustoszałej
wysepki, do której przybili weneccy marynarze,
zdarzyło się coś dziwnego. Osiemnastoletnia Sig-
ne, najmłodsza córka rybaka 0ivinda Jonasa
Nostviga, obudziła się nagle w środku nocy i za
częła wpatrywać się w ciemność. Miała dziwny
sen. Ukazały jej się w nim dwa cielaki, które stra
cili zeszłego lata, a które teraz - oczywiście we
śnie - cale i zdrowe biegały po zachodniej stronie
wyspy Sandoya. Wydawały się tak rzeczywiste, że
musiało minąć trochę czasu, nim dziewczyna zro
zumiała, że to nie działo się naprawdę.
Na zewnątrz styczniowy wiatr owiewał ściany
domu. Signe słyszała, jak ojciec niespokojnie prze
wraca się z boku na bok w łóżku. Właśnie miały się
rozpocząć połowy na Lofotach. W czwartek poja
wiła się na niebie poświata zapowiadająca koniec
nocy polarnej. Sprawdzono łódź i wyposażenie,
przygotowano do załadowania ubrania i prowiant.
Ona sama, jej siostra i matka znów zostaną razem
z innymi kobietami, dziećmi i starcami na wyspie
przez cztery miesiące. Sami będą musieli sobie ra
dzić. Dla Signe, jej matki i siostry oznaczało to ze
tknięcie się z głodem. Ojciec i bracia, którzy wypły
ną w morze, aby zmagać się z żywiołem, zabiorą
większość zapasów jedzenia. Ojciec chorował
ostatnimi laty, więc nie żyło im się lekko.
Czyżbym miała proroczy sen...? pomyślała Si
gne. Może cielęta mimo wszystko żyją? Wtedy
tak często smutna twarz ojca rozjaśniłaby się mo
że uśmiechem radości, a widmo głodu zostałoby
odsunięte na jakiś czas.
Myśl ta wprawiła dziewczynę w dobry humor
i nie pozwoliła jej już usnąć. Słyszała, jak chora
krowa kopie w swój kojec po drugiej stronie ścia
ny, gdzie znajdowała się mała obora. Mama mówi
ła, że ta krowa już nigdy nie będzie cielna. Dwa od
zyskane cielaki oznaczałyby ratunek dla rodziny.
Signe wciąż leżała rozbudzona, wpatrywała się
w światło księżyca, wpadające przez przykryty na
zimę siecią dymnik w dachu. Zaraz potem zoba-
czyła, że ojciec wstaje z łóżka. Ostatnio bardzo
się niecierpliwił - połowy powinny były rozpo
cząć się już kilka dni temu.
- Ojcze... - szepnęła dziewczyna.
- Już nie śpisz, Signelill? - zapytał zaskoczony,
odwracając się ku niej.
Signe uśmiechnęła się ledwie zauważalnie. Oj
ciec był dziś mimo wszystko w dobrym nastroju.
Pełnego imienia, które zresztą sam nadał córce,
używał niezwykle rzadko.
Zaraz jednak uśmiech znikł z twarzy dziewczy
ny. Radość zastąpił lęk, jaki ją nawiedzał ją zawsze
wtedy, gdy przypominała sobie legendę o Signelill
i Hagbardzie, którzy nie mogli być razem...
Podczas wyprawy wikingów Hagbard zabił
dwóch braci Signelill. Wiedział, że jej ojciec, król
Sigyart, srogo się na nim za to zemści. Z tęskno
ty za Signelill Hagbard przebrał się za kobietę
i podstępem dostał się do jej łoża. Służki odkryły
jednak ten podstęp i doniosły królowi, a kiedy
Hagbarda prowadzono na szubienicę, Signelill
podpaliła swą komnatę i odebrała sobie życie.
Legenda mocno działała na wyobraźnię Signe
i za każdym razem wywoływała w niej dreszcz
przerażenia. Już jako małe dziecko doznawała sil
nego i przykrego przeczucia, że ta opowieść ma coś
wspólnego z nią samą. Nie tylko z powodu imie
nia jej bohaterki, ale raczej ze względu na to, że mo
gła być swego rodzaju przestrogą przed czymś, co
pewnego dnia może zdarzyć się jej samej.
Signe nie od razu powiedziała o swoim śnie. Ba-
ła się rozbudzać płonne nadzieje, cielęta nie prze
żyłyby styczniowego mrozu i wiatru na Sandoya.
Signe i ojciec wstali i zaczęli się ubierać. Mat
ka i rodzeństwo jeszcze spali.
0ivind Jonas spojrzał na chude ciało swej
młodszej córki, a jego wzrok wypełnił się smut
kiem. Jeśli i w tym roku połów się nie uda, znaj
dą się w sytuacji bez wyjścia. Strata dwóch cieląt,
które zniknęły zeszłego lata, była dla niego cięż
kim ciosem. Zapasy jedzenia zmniejszały się za
straszająco szybko.
- Ojcze... - zaczęła Signe niepewnie. Uśmiech
nęła się lekko, aby nie czynić sprawy zbyt poważ
ną. - Miałam dziś dziwny sen. Ujrzałam w nim
dwa nasze cielęta, całe i zdrowe. Stały na małej
plaży po zachodniej stronie Sandoya.
0ivind Jonas zatrzymał się i ze zdziwieniem
spojrzał na córkę.
- Przyśniło ci się coś takiego? - spytał z niedo
wierzaniem. Choć domownicy wiedzieli, że
dziewczyna miewa prorocze sny, iskierka nadziei,
która zapłonęła w zmęczonych oczach ojca, szyb
ko zgasła. - Po zachodniej stronie? - powtórzył
ojciec, nie mogąc nic z tego zrozumieć. Pokręcił
głową. - Coś podobnego jeszcze nigdy się nie zda
rzyło. Tym razem za bardzo poniosła cię fantazja,
Signelill - zawyrokował i uśmiechnął się lekko.
Jednak dziewczyna widziała, że ojciec z trudem
ukrywał, jak wielkie wrażenie zrobił na nim jej
sen.
Gdy Signe z matką tego ranka oporządzały cho-
rą krowę, w niskich drzwiach obórki niespodzie
wanie pojawił się ojciec.
- Po zachodniej stronie, tak?
Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona
i skinęła głową. Zaraz jednak dodała szybko:
- To był tylko sen, ojcze.
Mężczyzna odwrócił się.
- Ludvig i Kristoffer płyną ze mną na zachod
nią stronę Sandoya.
- Na zachodnią stronę? - nie wytrzymała matka.
Ojciec zniknął, więc Signe musiała wyjaśnić je
go słowa.
- Po zachodniej stronie? - powtórzyła matka
z gniewem. - I on w to uwierzył?
Signe spojrzała nieszczęśliwym wzrokiem na
matkę.
- Mówiłam, że to tylko sen - szepnęła zawsty
dzona.
- Tak, sen! - fuknęła matka pogardliwie. - Że
też ojciec bierze takie rzeczy poważnie! I to aku
rat teraz, kiedy zaczyna się połów!
Kilka godzin później 0ivind Jonas i jego dwaj
synowie w dokuczliwym wietrze znad otwartego
morza zbliżali się do zachodniego wybrzeża
Sandoya.
0ivind wpatrywał się posępnym wzrokiem
w otuloną zimową szatą, opustoszałą wyspę. Nie
mal słyszał już ironiczny śmiech pozostałych ry
baków z wioski. „Ten 0ivind Jonas musiał chyba
oszaleć! Wypłynął sobie po wymyślone przez cór-
kę cielęta, i to w samym środku połowu dorsza!"
Mężczyzna zacisnął zęby i naciągnął mocniej
czapkę na uszy. Padał gęsty śnieg, a ku łodzi dry
fowała po wzburzonej wodzie duża kra. Wyspa
tkwiła w morzu spokojnie, jak gdyby śmiejąc się
z niego. Czy naprawdę sądziłeś, że można tu prze
zimować? wydawała się pytać z rozbawieniem.
Kristoffer, starszy syn, spojrzał ojcu w oczy, ten
zaś z zakłopotaniem odwrócił wzrok. Cóż chłop
cy mogli sobie pomyśleć o swoim ojcu! Że dziwa-
czeje na stare lata.
Przepłynęli wąską rynną, którą znali jak włas
ną kieszeń.
- Zostań w łodzi, ojcze - powiedział Kristoffer,
przejmując nagle dowodzenie.
Pewnie uważa, że do niczego już się nie nadaję,
pomyślał 0ivind Jonas gorzko, ale skinął głową.
Chłopcy poszli przez plażę w kierunku starej
stodoły, której używano latem.
0ivind Jonas mrugał powiekami, aby lepiej wi
dzieć. Chłopcy gwałtownie przystanęli, po czym
cofnęli się o kilka kroków. Z ich zachowania oj
ciec wywnioskował, że jego synów coś musiało
wystraszyć. Mimowolnie chwycił za wiosła. Czuł,
jak i jego ogarnia niezrozumiały lęk.
2
Carlo obudził się gwałtownie. Ciszę przerwał
głos Christofora Fioravante; wydawał się ochryp
ły i nieprzyjemny w swej intensywności.
- Słyszycie głosy ludzi?
Carlo podniósł się zaskoczony, nasłuchując,
lecz bosman Alvize di Nassi odwrócił się tylko na
drugą stronę.
- To te przeklęte kruki, czekają na kolejne
zwłoki - wymamrotał w półśnie.
Carlo położył się, cały drżał. Z szesnastu osób, któ
re dobiły do brzegu wyspy, zostało trzynaście. Dzie
sięciu z nich leżało teraz w tej małej, letniej stodole,
którą mieli szczęście znaleźć. Trzech innych, którym
zabrakło sił, by tu dojść, zostało w prymitywnym na
miocie, zrobionym z wioseł i żagla szalupy.
Gdy jeszcze wszyscy chronili się w namiocie,
trzech zmarło - z głodu, z wycieńczenia, niemal
zjedzeni przez wszy. Tych trzynastu, którzy prze
żyli, nie miało sil na wyniesienie ciał kolegów na
zewnątrz.
Jednak jakimś cudem Carlo razem z kilkoma
innymi mężczyznami po kilku dniach podnieśli
się i nazbierali trochę małży do zjedzenia.
Jedenastego dnia Corado de Lione odkrył nie
spodziewanie ogromną rybę. Była co prawda mar
twa, ale jeszcze świeża; woda wyrzuciła ją na
brzeg. Ważyła przynajmniej dwieście funtów i da
la rozbitkom pożywienia na dziesięć dni.
Tuż obok Carla leżał jego wuj, Piętro Queri-
nius. Jego też obudziło bredzenie Fioravante.
W pierwszej chwili wstrzymał oddech, chwycił za
krzyż i mały święty obrazek, który zdołał zabrać
ze sobą, błagając Najświętszą Panienkę, aby to by
ła prawda. Ale bosman chyba się pomylił. Żaden
człowiek przy zdrowych zmysłach nie wybiera się
zimową porą na opustoszałą, targaną przez zim
ny wiatr wyspę. Albo Fioravante mówił przez sen,
albo zaczynał tracić rozum. Piętro Querinius cięż
ko położył się na boku i zamknął oczy, lecz wytę-
skniony sen, który mógł przenieść go do miłosier
nego stanu niepamięci, nie nadchodził. Ciężkie
myśli nie dawały mu spokoju. Przypominał sobie
dzień, w którym jednemu z trzech wyczerpanych
marynarzy pozostających ciągle w namiocie uda
ło się chwiejnym krokiem przejść pół mili do sto
doły i odkryć ogromną rybę, znalezioną przez je
go towarzyszy. Jeden z mężczyzn popadł w taką
złość, że chciał go wypędzić. Querinius obawiał się
przelewu krwi - zupełnie jak wtedy, gdy ciągnęli
losy, by zdecydować, kto ma się znaleźć w dużej
szalupie. Ale tak jak wówczas, tak i tym razem
Pan pomógł mu zapanować nad sobą. A uczynił
to poprzez Carla. Carlo mu pomógł, Carlo ze
swoją szlachetną naturą i darem słowa.
Querinius westchnął. Nie rozumiał, dlaczego
Bóg ciągle odsuwał od nich śmierć. Po cóż mieli
tu tak trwać i cierpieć w nieskończoność?
Nagle jednak znieruchomiał, nasłuchując. Car-
lo znów się podniósł. Siedział teraz nieruchomo.
Cały zamienił się w słuch.
- To nie kruki... - szepnął ochrypłym głosem.
Wstał, chwiejnym krokiem podszedł do ni
skich, wypaczonych drzwi i otworzył je.
Obaj synowie 0ivinda Jonasa zatrzymali się
gwałtownie jakieś pięćdziesiąt metrów od letniej
stodoły. Ich oczom ukazało się coś, co wprawiło
ich serca w drżenie i zmroziło krew w żyłach.
Z otworu dymnego w dachu unosiła się cienka
smużka dymu!
Kristoffer spoglądał jak zahipnotyzowany
w stronę stodoły. Ponad trzy lata młodszy brat,
Ludvig, był na tyle zuchwały i zarozumiały, by
kpić z ojca, który chciał w środku zimy wybrać
się na Sandoya po cielaki. Jednak w głębi duszy
czuł się trochę niepewnie. Jego wzrok cały czas
błądził po wyspie w poszukiwaniu śladów życia,
choć nie chciał przyznać się przed samym sobą,
że wypatruje zaginionych zwierząt.
- Ludzie...? - szepnął przestraszony. - Przecież
nikt z Vaer0y czy z Rost nie wybrałby się aż tu
w styczniu.
- Duchy... - odpowiedział Ludvig szeptem.
Kristoffer zamarł. W jednej chwili przypomniał
sobie Ole Benjamina, który został porwany przez
podziemne stworzenia. G d y dotarł do Vaeray kil
ka tygodni później, nie był już całkiem normalny.
Kristoffer chwycił Ludviga za rękę i cofnął się
ostrożnie o krok. W tej samej chwili drzwi stodo
ły otwarły się i chłopcy ujrzeli w nich jakiegoś po
chylonego potwora w ludzkim ciele.
- Upiór z morza! - Kristoffer usłyszał głos bra
ta akurat w tym momencie, kiedy pomyślał o tym
samym. Morski upiór
r
duch topielców, który po
wrócił do żywych, błąkał się po morzach w starej
skorupie i wył przerażająco podczas sztormu.
Ludvig był niemal sparaliżowany ze strachu. Je
go brat próbował wziąć się w garść.
- Upiór chodzi raczej w skórzanej sukmanie i dłu
gich białych wełnianych rękawicach - wymamrotał,
lecz sam słyszał, jak bezsensownie to brzmi.
Wtem od strony drzwi dobiegły ich dziwne gło
sy - coś na kształt ludzkiej mowy, ale całkiem nie
zrozumiałej. Zaraz potem ich oczom ukazała się
druga głowa, i jeszcze jedna.
Kristoffer właśnie zamierzał pociągnąć Ludvi-
ga za sobą i pobiec do lodzi ojca, lecz ciekawość
kazała mu czekać. „ D u c h " wyszedł ze stodoły,
a tuż za nim podążały trzy inne - wszystkie czte
ry były tego samego gatunku. Powoli zmierzały
w kierunku chłopców, wypowiadając przy tym
całą masę dziwnych słów i machając rękami zu
pełnie jak ludzie. Gdy podeszły, Kristoffer spo
strzegł, że się uśmiechają i wykonują gesty, które
wcale nie świadczą o ich złych zamiarach.
To właśnie tak upiory mamią młodych chłopców...
Kristoffer chciał krzyknąć coś brzydkiego, aby
je odpędzić. Chciał zabrać brata i ratować życie,
ale nogi miał jak z ołowiu. Nie mógł się w ogóle
ruszyć.
Już nie miał wątpliwości. Ci, którzy do nich po
deszli, nie należeli do żywych. Ich włosy były dłu
gie i czarne jak węgiel, mieli na sobie dziwne ubra
nia, byli wychudzeni, postrzępione spodnie wisiały
na nogach.
Ludvig chwycił brata za kaftan, łkając ze strachu.
Gdy stworzenia były już całkiem blisko, za
trzymały się. Kristoffer oczekiwał najgorszego.
Jeszcze kilka czarnych upiorów wyszło ze stodo
ły. Zrobiło się niemal tłoczno. Chłopak nie odwa
żył się spojrzeć za siebie, aby sprawdzić, czy oj
ciec przyszedł za nimi.
Najbliżej stał „duch" - mężczyzna w średnim
wieku, siwowłosy, o całkiem normalnej twarzy.
Nagle wyciągnął święty obrazek, złożył ręce, po
czym skierował je ku morzu i uformował dłonie
na kształt statku, który tonie. W końcu wskazał
na swoje otwarte usta.
Wreszcie w umyśle Kristoffera zaczęło świtać.
Oni nie byli upiorami. To rozbitkowie, na wpół
martwi z głodu!
W następnej chwili odzyskał zdolność myśle
nia i czym prędzej zwrócił się do brata:
- Wstydź się! Sprowadź tu ojca! Ich statek się
rozbił, a morze wyrzuciło ich na wyspę!
Gdy Ludvig pobiegł wykonać polecenie brata,
dwóch rozbitków podążyło za nim.
0ivind Jonas siedział niespokojnie w łodzi, ob
serwując, co się dzieje. Gdy młodszy syn biegł
z dwoma odzianymi w ciemne szaty stworzenia
mi, mężczyzna uczynił znak krzyża, by przygoto
wać się na marny koniec. Ludvig zrozumiał reak
cję ojca i zawołał:
- To rozbitkowie!
Chwilę później wszyscy trzej byli już przy nim,
a nieznajomi uczynili gest pełen pokory, aby po
kazać, że nie mają żadnych złych zamiarów. Ich
dziwne czarne oczy szukały czegoś na pokładzie
- najwyraźniej jedzenia - i nie kryły rozczarowa
nia, że nic tam nie dostrzegły. Poza tym łódź nie
była wystarczająco duża, aby zabrać wszystkich
z niezamieszkanej wysepki.
Zaraz potem przyszedł na plażę Kristoffer z po
zostałymi marynarzami. 0ivind Jonas przypatrywał
im się z zaciekawieniem. Mimo iż odzienie mieli
bardzo zniszczone i byli bezgranicznie wyczerpani,
bez trudu dało się dostrzec, że mężczyźni wywodzą
się z wyższego stanu. Najstarszy z nich był bez wąt
pienia najbardziej dystyngowany.
W trakcie prowadzonej przy użyciu gestów
rozmowy 0ivind Jonas wyjaśnił, że może zabrać
ze sobą dwóch mężczyzn i że pozostali będą za
brani z wyspy później. W oczach rozbitków do
strzegł nieufność, kilku z nich sprawiało wraże
nie, jakby chcieli siłą zatrzymać Ludviga, jednak
dowódca zdołał ich przekonać, tak że pozwolili
chłopcu popłynąć.
Piętro Querinius nie miał problemów z wybra
niem dwóch pierwszych osób - wysłał Carla, po
nieważ z nich wszystkich, poza nim samym, chło
pak był najbardziej obeznany z obcymi językami,
oraz kamerdynera Corada de Lione jako człowie
ka najbardziej bywałego i zaznajomionego z Za
chodem.
Querinius widział w twarzach obydwu radość
pomieszaną z pewną dozą niepokoju. Nie miał
pojęcia, jaki ich spotka los. Nic jednak nie mogło
być gorsze od zimna i śmierci głodowej na tym
nieurodzajnym kawałku ziemi.
Na Rost pełna niepokoju Signe wypełniała
swoje codzienne obowiązki.
Ojciec i bracia tak długo nie wracali...
Powinni byli zjawić się już dawno temu... Wiatr
przybrał na sile, śnieg z deszczem chłostał twarz
zmrożonymi drobinami.
Matka milczała. Z jej oczu można było wyczy
tać strach i złość. Signe dobrze znała ten wyraz
twarzy matki z niezliczonych burzowych dni,
które ojciec i bracia spędzili na morzu. Teraz jed
nak strach mieszał się z gniewem - była zła na mę
ża, który wpadł na tak beznadziejny pomysł.
W kółko mamrotała te same słowa o „zwariowa
nych chłopach" i „głupcach".
Signe czuła się winna; teraz gorzko żałowała,
że opowiedziała ojcu o swoim śnie.
Pod wieczór przyszła kobieta, po którą matka
posłała, aby pomogła chorej krowie. Matka sądzi-
ła, że zwierzę opętały złe duchy, a tylko ta właś
nie kobieta na całej wyspie posiadała moc odpę
dzania nieziemskich istot.
Signe stała cicho pod ścianą obory, gdy nagle
usłyszała głosy dobiegające z przystani. Podniosła
głowę i napotkała wzrok matki.
- Idź i zobacz, czy to ojciec.
Córka natychmiast wykonała polecenie.
W dole, na brzegu, Signe dostrzegła w świetle
księżyca grupę ludzi. Gdy była bliżej, jej oczom
ukazała się łódź ojca. Już chciała podbiec - tak bar
dzo cieszyła się z powrotu ojca i braci do domu,
że na chwilę zapomniała o swoim śnie i cielętach.
Nagle przystanęła. Tuż za Kristofferem na ląd wy
chodziło dwóch nieznajomych mężczyzn - dwa
dziwne stworzenia w ciemnym, obcym odzieniu,
z zadziwiająco czarnymi włosami.
Teraz pojęła, dlaczego wszyscy rybacy, którzy
jeszcze nie ruszyli na połów, zgromadzili się wo
kół łodzi. Ociągając się, ruszyła w tę stronę.
Ludvig, zauważywszy siostrę, podbiegł do niej,
ale był tak przejęty, że przez chwilę nie był w sta
nie wykrztusić słowa.
- Twój sen uratował ich, Signe! - zawołał zdy
szany. - Znaleźliśmy ich na wyspie, po zachodniej
stronie, tam gdzie widziałaś we śnie cielęta!
Signe na przemian ogarniało ciepło i zimno. Jej
sen uratował ludziom życie?
- Początkowo sądziliśmy, że to upiory! - mó
wił dalej Ludvig, bardziej skłonny do rozmowy
niż kiedykolwiek. - Wyszli nagle z letniej stodo-
ły, jeden po drugim, cała horda! Reszta jest nadal
na wyspie, a my teraz spieszymy im na ratunek!
Rybacy, kobiety, dzieci i starcy z nieskrywa
nym zaciekawieniem i zdumieniem przyglądali
się nigdy niewidzianym ubraniom, samym rozbit
kom i ich zachowaniu.
Ktoś zawołał:
- Sprowadzić księdza! - i zaraz potem jakiś
chłopiec pobiegł do niemieckiego mnicha.
0ivind Jonas stał na brzegu wyprostowany,
z błyskiem zwycięskiej dumy w łagodnych
oczach. Nikt nie kpił, nie śmiał się z niego. Stal
się bohaterem dnia! Trzynaście ludzkich istnień
zostanie uratowanych dzięki jego poświęceniu!
A to jeszcze nie wszystko. Ktoś powiedział, że ten
dzień pozostanie w pamięci mieszkańców wyspy
tak długo, jak długo on i jego synowie będą żyć
na tym świecie! Rozbitkowie mówili obcym języ
kiem i pewnie pochodzili z dalekich krajów. Ob
cokrajowcy mieli zakaz handlowania, a nawet że
glowania na północ od Bergen. Nigdy wcześniej
ktoś taki nie postawił swej stopy tu na Rost!
Ta myśl przyprawiała 0ivinda o zawrót głowy.
Połów, cielęta i jego własne ubóstwo pozostawa
ły w tej chwili w cieniu.
Wśród zgromadzonych na brzegu stary rybak
dostrzegł Signe i pomachał do niej. Dziewczyna
podeszła do ojca nieśmiało, nie spiesząc się.
Carlo i Corado de Lione stali tuż obok swego wy
bawcy i ze zdumieniem patrzyli na przyglądających
im się z zaciekawieniem ludzi. Po ubiorze poznali,
że mają do czynienia ze skromnymi, prostymi ludź
mi; mieszkańcy wyspy patrzyli na nich przyjaźnie,
a ich twarze zdradzały wręcz naiwność. Gdy Carlo
przyjrzał im się dokładniej, spostrzegł, że ich ubra
nia szyte były ze skóry wołu i grubych, szorstkich
tkanin. Mieli jednak na sobie zadziwiająco mało
odzienia, zważywszy na dokuczliwe zimno.
Nagle młodzieniec zauważył dziewczynę i za
marł. Mimo prostych szat i nadmiernie szczupłe
go ciała wydała mu się wprost zjawiskowo pięk
na - na jej ramiona opadały włosy lśniące i jasne
jak łany weneckiego zboża, skóra twarzy miała
kolor kości słoniowej, a oczy były niebieskie jak
Morze Śródziemne.
Dziewczyna stała obok ich wybawcy i mówiła
coś do niego w tym samym dziwnym języku,
a głos jej dźwięczał jasno i pogodnie jak dzwony
kościoła Santa Maria Gloriosa dei Frari.
Stary rybak odpowiadał przyjaźnie, w sposób
wskazujący na bliskie pokrewieństwo, co pozwoli
ło się Carlowi domyślić, że dziewczyna musi być
córką rybaka. Zaraz potem ów mężczyzna chwycił
Carla za ramię i wskazał na jasnowłosą, wypowia
dając przy tym kilka niezrozumiałych słów. Zawsty
dzona dziewczyna opuściła głowę, a Carlo uczynił
to, co w tej właśnie chwili wydało mu się całkiem
naturalne: przyklęknął, ujął jej dłoń i pocałował ją.
Signe cofnęła się wystraszona, zerknęła na nie
znajomego, a ich spojrzenia na moment spotkały
się. Carlo miał wrażenie, że czas się zatrzymał.
Dziewczyna poczuła, że jej policzki płoną, a ser
ce bije jak oszalałe. Przez krótką chwilę myślała, że
ten dziwny mężczyzna ma złe zamiary, lecz zaraz
uznała, że jego niecodzienne zachowanie jest pew
nego rodzaju powitaniem, może nawet podzięko
waniem. Czyżby ojciec opowiedział mu o jej śnie?
Oczy nieznajomego początkowo przeraziły ją
tą swoją niezwykłą, ciemną barwą, lecz gdy przy
ciągnęły jej wzrok, dziewczyna poczuła w sercu
coś niewytłumaczalnego - coś, czego nigdy wcześ
niej nie przeżyła.
Speszona szukała wzrokiem ojca. On zaś śmiał
się, co ostatnio zdarzało mu się niezwykle rzad
ko, i Signe w jednej chwili zrozumiała, co znaczy
ło dla niego to niewiarygodne zdarzenie. Kpiny
matki nie przeszły niezauważone. Może nawet
Ludvig z Kristofferem zdradzali lekceważenie dla
pomysłu ojca, aby płynąć na Sandoya w samym
środku zimowej burzy. Jednak ratując życie ludz
kie, zyskał uznanie zarówno wśród swych bli
skich, jak i wśród innych rybaków.
0ivind Jonas dał znak nieznajomym, by podą
żyli za nim, i już chwilę potem przemarznięci
i mokrzy marynarze sadowili się przy domowym
ognisku. Matka Signe przywitała ich ze współczu
ciem i troskliwością, po czym zaraz zajęła się
przygotowywaniem ciepłego posiłku.
Carlo siedział w chacie, rozglądał się ze zdu
mieniem po jej wnętrzu. Zbudowany z drewna
dom był okrągły. Miał tylko jedno okno - pośrod
ku dachu. Okno zakryte było czymś, co przypo
minało sieć rybacką, przepuszczającą światło
dzienne, a jednocześnie chroniącą przed śniegiem
i deszczem. Przy ścianach stało kilka łóżek. Mło
dy mężczyzna zrozumiał, że w tej jednej izbie śpi
cała rodzina.
Jego oczy przeniosły się na dziewczynę. Świa
tło ognia nadawało jej wąskim policzkom złoty
odcień, zaś oczy wydawały się nienaturalnie duże
na jasnej twarzy. Nigdy wcześniej Carlo nie wi
dział istoty równie zachwycającej. Musiał wręcz
się zmusić, by oderwać wzrok od dziewczyny. Po
czuł wyrzuty sumienia; wszak gdy podziwiał tę
obcą dziewczynę, prawie zapomniał o swej wier
nej Adelajdzie, która z wielką tęsknotą oczekiwa
ła go w rodzinnej Wenecji.
Niskie drzwi nagle otworzyły się i do chaty
wszedł mężczyzna wyraźnie wyższego stanu niż
rybacy. Ku wielkiemu zdumieniu Carla, mówił po
niemiecku.
- Doszła do mych uszu wielka nowina o żegla
rzach, którzy znaleźli się na naszej wyspie - po
wiedział z uśmiechem.
Carlo podniósł się i pozdrowił serdecznie
przybyłego. Wreszcie dowiedzą się, gdzie się zna
leźli i jak mogą stąd dotrzeć do domu, no i opo
wiedzą swemu wybawcy o dramatycznych prze
życiach.
Czym prędzej zaczął mówić niemieckiemu du
chownemu o nieszczęsnym losie Marii Medici,
o przybiciu do brzegów opustoszałej wysepki i o cu
dzie ocalenia, gdy już śmierć zaglądała im w oczy.
Ksiądz z niedowierzaniem kiwał głową, a gdy
Carlo skończył swą opowieść, duchowny zwrócił
się do 0ivinda Jonasa i jego rodziny, tłumacząc im
każde słowo wypowiedziane przez nieznajomego.
0ivind Jonas, Signe, Ludvig, Kristoffer i matka
wpatrywali się w Carla z niedowierzaniem. Czy
to aby na pewno możliwe? Płynąć statkiem bez
steru i żagla w samym środku zimowego sztor
mu? Przeżyć w szalupie trzy tygodnie na takim
zimnie, aby potem zmierzyć się z głodem i chło
dem i walczyć ze śmiercią przez kolejnych osiem
naście dni na jałowej wysepce targanej zachodni
mi wiatrami?
Signe spoglądała to na jednego, to na drugiego
z przybyszów; w głębi duszy współczuła im.
Z czterdziestu siedmiu mężczyzn w szalupie prze
żyło jedynie trzynastu. Czegóż ci biedni ludzie
nie wycierpieli? Głód, śmierć towarzyszy... Oczy
dziewczyny wypełniły się łzami. Bezwiednie
uczyniła kilka kroków, dolała ciepłego mleka do
drewnianej czarki i podała ją najpierw starszemu
mężczyźnie, a później młodszemu. Jej wzrok mi
mowolnie - zupełnie jak tam w dole, na przysta
ni - znów spotkał się ze wzrokiem młodzieńca.
Również tym razem jej ciałem zawładnęło niezna
ne dotąd, dziwne uczucie; policzki okryły się ru
mieńcem, serce łomotało, z trudem oddychała.
- Zapytaj, gdzie leży ich kraj - powiedział z za
ciekawieniem gospodarz, a ksiądz przetłumaczył
pytanie. Signe stała cichutko, wsłuchując się, a gdy
dowiedziała się, że pochodzą z dalekiego południa
i usłyszała wiele nieznanych jej wcześniej nazw,
szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia.
Carlo cierpliwie mówił o wszystkim, o czym -
jak sądził - chcieliby usłyszeć, lecz w końcu nie
zdołał pohamować swej ciekawości.
- Gdzie się teraz właściwie znajdujemy? Koło
Irlandii? Kiedy będziemy mogli popłynąć na po
łudnie? - zadawał jedno pytanie za drugim.
Duchowny najwyraźniej zdumiał się i potrze
bował chwili na zastanowienie, zanim odpowie
dział. Nie przypuszczał, że nieznajomi mogą nie
mięć pojęcia, gdzie są. Był naprawdę zaskoczony.
Chrząknął i zaczął ostrożnie:
- Trafiliście do gościnnych, pobożnych ludzi,
którzy zwykli dzielić się z innymi tym, co mają.
Tutaj dostaniecie schronienie i wystarczająco du
żo pożywienia, aby wrócić do sił.
Na chwilę zamilkł, patrząc badawczo na obu
przybyszów, po czym powiedział spokojnie:
- Wasz statek dopłynął dużo dalej niż do Irlan
dii. Jesteście teraz daleko na północy, w kraju
zwanym Norwegią, na wyspie znajdującej się sie
demdziesiąt mil na zachód od stałego lądu. Wy
spa nazywa się Rost, jest ćwierć mili długa i nale
ży do archipelagu Lofotów.
W małej, pogrążonej w ciemnościach izbie za
panowała cisza. Carlo próbował ogarnąć to, co
usłyszał od księdza, lecz słowa duchownego wy
wołały w nim szok.
- Daleko na północy, w kraju zwanym Norwe
gią... - powtórzył z niedowierzaniem.
Duchowny skinął ze współczuciem głową.
Młodzieniec musiał najpierw przemyśleć to, co
usłyszał, zanim zaczął mówić. Próbował zapano
wać nad swoim głosem.
- Czy stąd odpływają statki na południe? - spy
tał cicho, choć domyślał się, jaka będzie odpowiedź.
Ksiądz zasmucony potrząsnął głową.
- Nie wcześniej niż wiosną. Wtedy na pewno
będziecie mogli zabrać się na pokład statku wio
zącego ryby do Bergen.
Carlo patrzył na niego przez chwilę. Wiedział,
że powinien być wdzięczny, i był. Przeżył jako je
den z nielicznych z całej sześćdziesięciośmiooso-
bowej załogi. Mimo wszystko jego pierwszą reak
cją było ogromne rozczarowanie.
Jego wzrok przeniósł się na jasnowłosą dziew
czynę. Musiała czytać w jego oczach jak w otwar
tej księdze, ponieważ spoglądała w jego stronę
z wyraźnym współczuciem swymi wielkimi, nie
bieskimi oczami. Młody mężczyzna wpatrywał
się w nią, nie mogąc oderwać wzroku. Jeszcze nie
zdawał sobie z tego sprawy, lecz jego rozczarowa
nie powoli znikało.
3
Na skalistej wysepce, położonej bliżej otwarte
go morza, Piętro Querinius i ośmiu innych męż
czyzn chodziło niespokojnie po wybrzeżu tam
i z powrotem. Jak na komendę przystawali, wpa
trując się w morze przez gęsto padający śnieg i pa
nujące o tej porze roku ciemności.
Minęła już cała doba, a oni ciągle czekali na ry
baków. Nie mieli pojęcia, skąd przypłynęła mała
łódka, która zabrała na swój pokład Carla i Co-
rada de Lione. Mogli jedynie zgadywać, że rybak,
jej właściciel, mieszka na wyspie lub stałym lądzie
gdzieś w pobliżu. Z tego, co stary rybak tłuma
czył im na migi, zrozumieli, że wróci po nich i za
bierze ich tak szybko, jak tylko będzie to możli
we. To dało im nową nadzieję i siły.
Godziny wlokły się niemiłosiernie, nadchodzi
ła noc i w dalszym ciągu nic się nie działo. Queri-
nius stawał się coraz bardziej milczący. Nie od
ważył się podzielić ze swymi ludźmi posępnymi
myślami, które nękały jego umysł. Ta prymityw
na łódka nie była zbyt duża. Z Carlem i Coradem
de Lione i trzema jeszcze rybakami, zanurzała się
niebezpiecznie głęboko. Nie potrzeba wysokich
fal, aby zatopić taką łupinkę.
Były jednak jeszcze dwie możliwości. Ponieważ
w łódce nie było jedzenia, mogła to być szalupa
z jakiegoś większego statku. Statek zaś mógł po
płynąć dalej, jak tylko załoga wróciła, nie przejmu
jąc się innymi półżywymi, wyczerpanymi ludźmi.
Najbardziej niepokoiła go ostatnia możliwość.
Ci trzej mogli być niecywilizowanymi barbarzyń
cami pozbawionymi szacunku dla ludzkiego ży
cia. W takim razie naraził Carla na los, o ile to
możliwe, jeszcze gorszy niż mróz i śmierć głodo
wa na wyspie.
Noc wydawała się nieskończenie długa. Piętro
Querinius ani na chwilę nie mógł uwolnić się od
dręczących go myśli. Z niepokoju panującego
wśród jego towarzyszy wywnioskował, że kilku
z nich z pewnością podziela jego obawy.
Niedziela powitała ich tą samą dokuczliwą
śnieżycą i wyjącym wiatrem. Minęły dwa dni od
czasu, jak Carlo i Corado de Lione odpłynęli. Dla
czego rybacy nie wrócili?
Nie było już jedzenia, lecz nikt nie zdołał wyjść
na poszukiwanie małży. Większość leżała apa
tycznie, nadzieja wypaliła się w nich do końca -
jedynym ratunkiem wydawała się śmierć. Kilku
najbardziej upartych wzięło stary łój, który mie
li jeszcze ze statku, ugotowali go razem z rozto
pionym śniegiem i zjedli.
Querinius złożył ręce na krzyżu, modlił się.
Od czasu do czasu jego myśli wędrowały ku
tym dwóm spośród jego towarzyszy, którzy zo
stali w nędznym namiocie półtora kilometra stąd.
Piętro żywił wiarę, że wreszcie odnaleźli spokój.
Nie było już nadziei. Querinius nigdy się nie
dowie, co stało się z jego ukochanym siostrzeń
cem. Może Pan oszczędzi mu jeszcze jednego cier
pienia, jakim byłoby poznanie prawdy.
Querinius i jego ludzie nie zostali jednak ska
zani na zapomnienie. Na wyspie Rost ksiądz
i 0ivind Jonas czekali niecierpliwie, aż pozostali
rybacy wrócą z połowu, by mieć liczbę łodzi wy
starczającą do zabrania rozbitków. Był już sobot
ni wieczór, gdy wreszcie przypłynęli. Nazajutrz
wypadała niedziela, więc wszyscy mieszkańcy wy
spy jak zawsze poszli na mszę do małego kościół
ka, położonego pół kilometra od domu, w którym
teraz mieszkali Carlo i Corado de Lione.
Nieznajomi udali się na mszę razem ze swoimi
gospodarzami. Nie chcieli urazić swego pobożne
go wybawcy, pozostając w domu. Marzli jednak
dotkliwie na przejmująco zimnym śniegu; przeko
nali się tym samym, jak bardzo byli wyczerpani.
W drodze powrotnej Corado de Lione upadł
i Carlo z Kristofferem musieli go podtrzymywać.
W czasie drogi do kościoła Carlo nieustannie
zerkał na Signe. Mieszkał z nią pod jednym da
chem prawie dwa dni i z każdą godziną był coraz
bardziej zachwycony tą niezwykłą dziewczyną.
Bywały chwile, że starał się trzeźwo oceniać swe
zainteresowanie Signe. Wszak już dziewięć mie
sięcy minęło od czasu, kiedy opuścił Wenecję.
Przez cały ten okres nie widział ani jednej kobie-
ty, więc nic dziwnego, że Signe przyciągała jego
uwagę.
Mimo wszystko wiedział, że była to jedynie część
prawdy. Ta młoda jasnowłosa dziewczyna nie tylko
była najpiękniejszą osobą, jaką kiedykolwiek wi
dział, ale miała też niezwykle ujmujące usposobie
nie. Już dwie doby spał w tej samej co ona izbie, jadł
przy tym samym stole. Ze zdziwieniem stwierdził,
że coraz rzadziej myśli o Adelajdzie.
Gdy wenecjanie weszli do kościoła, wszyscy
patrzyli na nich z zaciekawieniem. Wielu miejsco
wych słyszało o rozbitkach, lecz tylko nieliczni
znali ich historię.
Po mszy niemiecki dominikanin podszedł do
Carla i Corada de Lione. Poprosił, by wstali. Wte
dy zwrócił się do wiernych i z przejęciem zaczął
mówić:
- Nasza mała, skromna i ciężko doświadczona
wspólnota została właśnie wybrana przez Naj
świętszą Matkę, abyśmy mogli okazać nasze mi
łosierdzie potrzebującym. Dziewięć miesięcy te
mu pewien statek handlowy opuścił swój port,
Wenecję, najpotężniejsze miasto handlowe nad
Morzem Śródziemnym. Statkiem dowodził we
necki szlachcic, Piętro Querinius, wiózł ładunek
do Flandrii. Jednak nie dopłynęli do celu. Statek
stracił ster, zboczył z kursu i podryfował na pół
noc. W samym środku zimowego sztormu załoga
musiała opuścić tonący okręt, skazując się na głód
i zimno w dwóch szalupach. Jedna z szalup po
grążyła się w otchłani morskiej, druga zaś dobiła
trzy niedziele temu do brzegu wysepki Sandoya,
gdzie tych biedaków, którzy przeżyli, czekały no
we niebezpieczeństwa i wyzwania. Z sześćdziesię
ciu ośmiu mężczyzn ostało się tylko trzynastu.
Dwóch z nich widzicie tutaj.
Duchowny zrobił krótką przerwę, położył rę
kę na ramieniu Carla. Potem mówił dalej:
- Jedenastu pozostałych leży nadal na wpół
martwych z głodu i zimna w letniej stodole na
Sandoya, mają za sobą wiele tygodni cierpień,
których nawet sobie nie wyobrażamy. Nasz Pan
wynagrodzi tych, którzy w swym miłosierdziu
wyruszą na ratunek nieszczęśnikom.
Zgromadzeni w małym kościółku wierni z za
partym tchem słuchali swego pasterza. Wysmaga
ne wiatrem, szorstkie twarze wyrażały głębokie
współczucie, większość oczu wypełniły łzy. Poza
murami kościółka szalał sztorm, morze było
wzburzone, jednak ludzie powzięli decyzję. Już
w porze obiadowej tego samego dnia sześć łodzi
kołysało się na niespokojnych falach, obierając
kurs ku jednej z najbardziej wysuniętych na za
chód i najmocniej smaganych wiatrem wysepek
północnych wód.
Dobrą chwilę później Piętro Querinius wpadł
na dziwny i niewytłumaczalny pomysł. Podniósł
się z trudem, chwiejnym krokiem podszedł do ni
skich, zniszczonych drzwi, po czym zniknął
w mroku. Wiatr wył i świszczał, szarpał ścianami
budynku. Morze wydawało się białe. Chyba bar-
dziej intuicja niż konkretny odgłos kazała mu wy
tężyć słuch, pokonać smagający twarz śnieg i wy
krzesać resztki sił, aby dotrzeć do brzegu.
Widok, który niedługo potem ukazał się jego
oczom, odcisnął się w jego pamięci na resztę ży
cia. Z mgły, śnieżycy i morskiej kipieli wyłoniły
się kontury sześciu łodzi, zupełnie jak widma zni
kąd. Querinius patrzył i patrzył, aż łzy pociekły
po jego wychudzonych i pomarszczonych policz
kach. Wtedy uniósł swe łagodne oczy ku niebio
som, padł na kolana, nie bacząc na kamienie,
i słał podziękowania Najświętszej Panience.
Pozostali członkowie załogi musieli zaniepokoić
się losem swego darzonego sympatią, pobożnego
dowódcy, ponieważ zebrawszy resztki sił, zdecydo
wali się podążyć za nim mimo śnieżycy szalejącej
na zewnątrz.
Tam właśnie dziewięciu ledwo trzymających
się na nogach, wychudzonych mężczyzn z zapad
niętymi oczami ujrzało sześć łodzi, z dużą wpra
wą i doświadczeniem podpływających od zacho
du do wyspy wzdłuż wąskiego przesmyku między
niebezpiecznymi szkierami.
Rybakom towarzyszył dominikanin i gdy tyl
ko postawił nogę na lądzie, podszedł do dziewię
ciu nieszczęśników wyciągających ręce w jego
stronę. Mężczyźni wyglądali jak upiory. Duchow
ny spytał po łacinie, który z nich jest nieszczęs
nym kapitanem rozbitego statku. Querinius wy
stąpił chwiejnym krokiem przed pozostałych. Łzy
ciągle płynęły z jego oczu, zamarzały na zapad-
niętych policzkach. Ksiądz chwycił go serdecznie
za rękę, potem podał mu kawałek żytniego chle
ba - pierwszy, jaki Piętro mógł zjeść od miesięcy.
Chleb smakował mu jak nigdy dotąd.
Po krótkiej rozmowie Querinius i dwóch jego
ludzi zostało zaprowadzonych przez duchowne
go do łodzi będącej własnością najważniejszego
człowieka na Rost, starosty, zaś reszta wyczerpa
nych włoskich marynarzy rozdzielona została do
czterech innych kutrów.
Querinius opowiedział o swoich dwóch towa
rzyszach, którzy zostali w namiocie. Natychmiast
udało się tam czterech rybaków. Pozostali czeka
li w łodziach, patrząc w kierunku plaży. Krótki
dzień właśnie się kończył, a zmrok i śnieżyca
utrudniały widoczność. Zebrani w kutrach ludzie
dostrzegli powracających dopiero wtedy, gdy ci
byli całkiem blisko.
Querinius z ciężkim sercem przyjął wiadomość
o śmierci jednego ze swoich ludzi. Czterech ryba
ków przyniosło drugiego wenecJanina, ale jego go
dziny były policzone. Choć kapitanowi wydawało
się, że pogodził się już ze śmiercią wielu członków
swej załogi, poczuł teraz głęboki smutek.
Gdy wreszcie po pełnej niebezpieczeństw po
wrotnej drodze przez wzburzone morze rybacy
i włoscy rozbitkowie dotarli do Rost, Querinius
był tak wyczerpany, że nie mógł sam dojść do
chaty starosty. Został tam przywitany przez go
spodynię i - by okazać swą bezgraniczną wdzięcz-
ność - padł do jej stóp. Żona starosty przyjęła to
z wielkim zaskoczeniem, zaraz jednak podeszła
do ognia i podała przybyszowi kubek słodkiego
mleka.
Niedługo potem Carlo przyszedł odwiedzić
swego wuja.
- Znaleźliśmy się wśród dziwnego ludu - oznaj
mił, gdy obejmowali się podczas przywitania. Wuj
opowiedział mu o ostatnich dwóch dobach na
opustoszałej wysepce, o przeprawie przez wzbu
rzone wody i o tym, że zostało ich już tylko jede
nastu. Dwunasty z ocalałych wyzionął ducha, gdy
zbliżali się do wyspy, na której teraz się znajdują.
- Na całej wyspie mieszka zaledwie sto dwa
dzieścia osób w dwunastu domach. Żyją tylko
z rybołówstwa. Wszystkie potrzebne narzędzia
robią sami, nawet łodzie. Zimą przez całą dobę
świeci u nich księżyc!
Querinius z trudem nadążał za słowami sio
strzeńca. Gdy po dokuczliwym zimnie i przeszy
wającym wietrze znalazł się w ciepłym domu, po
czuł ogromne zmęczenie i senność.
- Kiedy będziemy mogli popłynąć na południe? -
wyszeptał tak cicho, że Carlo ledwie mógł usłyszeć
pytanie.
Chłopak nie spieszył się z odpowiedzią. Pamię
tał swoje ogromne rozczarowanie.
- Wiosną - powiedział wreszcie.
Querinius przymknął oczy i bez słowa odwró
cił się do ściany.
- Czas szybko minie - dodał Carlo, aby pocie-
szyć wuja. - Zresztą musisz odzyskać siły, zanim
wyruszysz w taką podróż. Trafiliśmy do miłych,
pobożnych ludzi, którzy zrobią wszystko, co
w ich mocy, aby oczekiwanie nie było dla nas
uciążliwe.
Querinius spojrzał na niego zdziwiony.
- Chodziło mi raczej o ciebie, mój synu - po
wiedział łagodnie.
Carlo wolał w tej chwili nie napotkać wzroku
krewnego. Zrozumiał, że wuj wyrzekł te słowa
z myślą o Adelajdzie.
Skromni i pobożni mieszkańcy wyspy trakto
wali swych włoskich gości ciepło i z wielką troską.
Nie żałowali im jedzenia i opiekowali się nimi, aż
wróciły im dawne siły. Niektórzy wygłodzeni roz
bitkowie tak łapczywie rzucili się na jedzenie, że
gdyby nie to, iż ryby są lekkostrawne, mogłoby się
to dla nich zakończyć chorobą, a nawet śmiercią.
Carlo wnikliwie obserwował życie rybackiej
osady. Nigdy wcześniej nie spotkał ludzi tak uf
nych, o tak czystych sercach. Nie mógł się nadzi
wić, że kobiety nago kładły się i wstawały z łóżka.
Takie szły się myć, mimo iż w domu byli obcy
mężczyźni. Mężowie bez najmniejszej obawy zo
stawiali swoje żony śpiące w tym samym
pomieszczeniu co nieznajomi. Byli tak posłuszni
boskim przykazaniom, że w ogóle nie znali nierzą
du i rozwiązłości.
Carlo pomyślał o swoim narodzie, o zwycza
jach Włochów i zawstydził się.
Wstydził się też za siebie. Każdego ranka, gdy
Signe wstawała, leżał nieruchomo z na wpół przy
mkniętymi oczami, udwał, że śpi, lecz w rzeczy
wistości śledził wzrokiem każdy ruch dziewczyny,
każdą linię jej szczupłego, pięknie zbudowanego
ciała. Od razu uznał włoskie kobiety o bujnych
kształtach za nieładne w porównaniu z tą pełną
gracji, wysoką istotą o jasnej skórze, stojącą przed
nim. Poczuł, jak przepełnia go rozkosz i pożąda
nie, które z każdym dniem stawały się silniejsze.
Signe była całkowicie nieświadoma czarnych
oczu, śledzących ją pożądliwie za każdym razem,
gdy wieczorem kładła się spać, wstawała rano czy
szła się myć. Czasem jednak czuła na sobie wzrok
nieznajomego, ale ponieważ nie znała innego spo
sobu zachowania niż obowiązujący tu na wyspie,
niczego nie podejrzewała.
Jedynym zmartwieniem Signe były jej własne
odczucia i reakcje. Już od momentu, kiedy pierw
szy raz stanęła przed tym młodym obcym mężczy
zną o dziwnym imieniu Carlo, poczuła, że całe jej
ciało zachowuje się inaczej niż zwykle. Sądziła, że
spowodował to strach wywołany nieoczekiwanym
spotkaniem, lecz minęły już dwa tygodnie, a nic
się nie zmieniało.
Gdy sądziła, że nikt tego nie widzi, rzucała
ukradkiem spojrzenia w kierunku nieznajomego.
Nadal wszystko w nim wydawało jej się osobli
we, takie inne: wygląd, ubranie, zachowanie, ję
zyk i sposób mówienia. Jednak oczy, które po
czątkowo przerażały ją swą niecodzienną ciemną
barwą, były w rzeczywistości ciepłe i pełne życia.
Signe marzyła, aby móc siedzieć i po prostu pa
trzeć w nie.
Pewnego poranka pod koniec lutego Signe
obudziło silniejsze niż zwykle światło wpadają
ce przez otwór w dachu. Na zewnątrz i w do
mu panowała zadziwiająca cisza. Pomyślała, że
wiatr nareszcie się uspokoił. Uniosła głowę i za
uważyła, że łóżka ojca i braci są puste. Wypły
nęli na połów przed nastaniem świtu i jeszcze
nie wrócili.
Signe odruchowo spojrzała na łóżko Carla.
Chłopak już nie spał. Jej wzrok napotkał płoną
ce, ciemne oczy. Signe chciała uśmiechnąć się na
powitanie, lecz nie była w stanie tego uczynić. To
intensywne spojrzenie przyciągało ją do siebie,
pochłaniało, nie chciało uwolnić.
Jednocześnie dziwne, ciepłe fale przepłynęły
przez jej ciało, ogarnęły ją całą od stóp do głowy.
On chyba rzucił na mnie urok, pomyślała i w jed
nej chwili zawładnął nią strach. Aby przezwycię
żyć tę potężną, niewidzialną siłę, Signe wstała
bezszelestnie z łóżka w nadziei, że codzienne obo
wiązki wypędzą z jej ciała niebezpieczne moce.
Gdy tak stała naga, skąpana w strumieniach
światła padających łagodnie z otworu w dachu, jej
wzrok - wbrew woli - powędrował znów w stro
nę łóżka Carla. Mężczyzna podniósł się lekko,
usiadł i patrzył na nią z jakimś tajemniczym bły
skiem w oczach. W jednej chwili Signe instynk
townie pojęła sytuację - Carlo spoglądał na nią
tak, jak młody gospodarz patrzy na swoją żonę
tuż po wstąpieniu w święty związek małżeński!
Myśl była szokująca, przepełniła ją strachem,
wstydem i pogardą dla samej siebie. Jednak czymś
jeszcze. Ku swemu jeszcze większemu - o ile to
w ogóle było możliwe - przerażeniu, Signe uświa
domiła sobie, że wzrok mężczyzny wyrażał coś,
co tkwiło w niej samej. Coś tak grzesznego, że
niemal nie odważyła się tego rozpoznać. Jej po
liczki oblał rumieniec. Nieszczęśliwa, ze wstydem
odwróciła głowę.
Nie zrobiła tego od razu. Carlo bez trudu zro
zumiał jej myśli i reakcje. Było w nim mnóstwo
czułości dla tej niewinnej dziewczyny, ale jedno
cześnie wiedział, że teraz wszystko stanie się jesz
cze trudniejsze. Wychowywana w czystości i nie
winności Signe nagle odkryła zdradliwe reakcje
swego ciała, co z pewnością napełniło ją poczuciem
winy i unieszczęśliwiło. Niemal odgadł, że odwró
ciła się od niego przerażona własnymi doznaniami.
Gdy Signe ubrała się i poszła do obory, aby wy
doić krowę, Carlo wstał czym prędzej z łóżka,
ubrał się w pośpiechu i podążył za nią. Postano
wił przekonać dziewczynę, że nie chce jej skrzyw
dzić, że nigdy nie zmusi jej, aby uczyniła coś
wbrew swej woli.
Dziewczyna odwróciła się; usłyszała, że obcy
młodzieniec wchodzi do obory. Wystraszyła się.
Carlo uśmiechnął się łagodnie, kręcąc lekko
głową.
- Nie, mała przyjaciółko, nie musisz się mnie
bać - powiedział cicho w swoim języku, czyniąc
ręką przyjazny gest.
Signe nie zrozumiała słów, lecz z tonacji, cie
pła w głosie i oczu wyczytała, że nie musi się nie
pokoić.
Carlo wszedł do środka, sięgnął po stołek i ge
stami wytłumaczył dziewczynie, że chciałby po
móc i nauczyć się doić krowę.
Signe zachichotała, trochę zakłopotana, a tro
chę rozbawiona. Dowiedziała się od księdza, że
Carlo pochodzi z rodziny równie bogatej jak ro
dzina starosty, a nigdy wcześniej nie słyszała, aby
szlachetnie urodzeni ludzie umieli doić krowy.
Duchowny mówił też, że gospodarze powinni po
zwolić swym gościom pomagać im w tym,
w czym sami chcą, a wtedy czas nie będzie im się
dłużył. Poza tym oni nie byli przyzwyczajeni do
zimna, pomyślała, a ciepło od krowy może nawet
być dla nich dobre.
Signe, speszona, przesunęła się na brzeg stołka,
tak aby Carlo mógł dosięgnąć do wymienia. Po
kazała mu, jak należy doić krowę, a potem po
zwoliła, by sam spróbował.
W pewnym momencie Carlo dotknął ramienia
Signe. Dziewczyna poczuła dreszcz przeszywają
cy jej ciało i aż zagryzła wargi, by ukryć swą re
akcję. Carlo zauważył jej zmieszanie i zląkł się, że
zrazi ją do siebie. Z trudem się opanował.
- Zobaczysz, że mam zaddtki na świetnego gospo
darza - powiedział wesoło, a Signe, która nie rozu
miała ani słowa, śmiała się razem z nim. Śmiech dzia-
łal oczyszczające Dziewczyna spojrzała na młode
go mężczyznę z wdzięcznością. Instynktownie poję
ła, że czytał w jej myślach i naprawdę chciał pomóc.
Odkrycie to pomogło Signe odzyskać zaufanie
do przybysza z daleka i poczucie bezpieczeństwa.
Mimo iż zdradził się z zakazanymi uczuciami tam,
w izbie, podobnie jak ona obawiał się, że mógłby
dać się im ponieść. Signe przypomniała sobie słowa
kapłana, który mówił, że ludzie mają coś, czego bra
kuje zwierzętom - zdolność okiełznania pokus i ży
cia w cnocie, o ile tylko starczy im silnej woli.
Pojęła, że od dziś i młody Włoch, i ona sama
będą musieli walczyć z grzesznymi pokusami.
Gdy już - rozbawieni oboje - uporali się z wy-
dojeniem krowy, podnieśli się jednocześnie. Stali
tak przez chwilę, a Carlo szukał wzroku Signe
swymi pełnymi melancholii ciemnymi oczyma.
Powoli uniósł rękę i delikatnie pogładził dziew
czynę po policzku.
- Mój piękny, lodowy kwiatuszku - szepnął
w zachwycie.
Signe dojrzała czułość i ciepło w jego ciemnym
spojrzeniu. Nie cofnęła się.
- Nie rozumiem, co mówisz, lecz z lubością
słucham twego głosu - odrzekła cicho, nieco spe
szona, lecz pewna, że on też jej nie rozumie.
Wzrok Carla przesuwał się powoli po pociągłej
twarzy Signe, by wreszcie zatrzymać się na jej
miękkich wargach. Zanim dziewczyna i on sam
zrozumieli, co się dzieje, młodzieniec szybko po
chylił się i dotknął jej ust swoimi.
Równie szybko się cofnął, a Signe stała, nie poj
mując, co się dzieje. Mimowolnie podniosła rękę
do ust, jakby chciała sprawdzić, czy to wydarzy
ło się naprawdę. Carlo bez zastanowienia raz jesz
cze przycisnął swoje usta do ust dziewczyny. Tym
razem jednak nie cofnął ich od razu.
Signe, speszona i oszołomiona, pozwoliła na to.
Wycofała się dopiero wtedy, gdy usłyszała, że ktoś
nadchodzi. Dziewczyna nie odważyła się spojrzeć
na Carla, bała się nawet oddychać. Jednocześnie
jednak pomyślała, że to, co się wydarzyło, nie by
ło niczym grzesznym. To jej największe przeżycie
i wcale nie pozostawiło po sobie poczucia wstydu
czy winy. Teraz wreszcie odgadła mowę swego cia
ła - po prostu Carlo jest tym, którego Bóg wybrał
na jej ukochanego!
Było to takie niepojęte, wprost niewiarygodne,
bo przecież zawsze uważała za oczywiste, że prze
znaczony jest jej jeden z mężczyzn mieszkających
tu, na wyspach.
Teraz jednak uznała, że ma być inaczej. Nie
bardzo sobie wyobrażała, że mogłaby zostać żo
ną cudzoziemca, i to przybyłego z tak daleka, ale
skoro Bóg tak zadecydował, to z pewnością znaj
dzie jakieś rozwiązanie.
Przez resztę dnia Signe kręciła się po gospodar
stwie jak nieprzytomna, a gdy wieczorem wszy
scy udali się na spoczynek, śmielej niż przedtem
popatrzyła na Carla. Młodzieniec uśmiechnął się
do niej, a ona odwzajemniła uśmiech.
W domu zapanowała cisza, cała rodzina gospo-
darzy już spała, ale Carlo leżał i rozmyślał. Po
tym, co wydarzyło się rano, wiedział już, że nie
jest obojętny Signe. Na krótką chwilę dziewczy
na odkryła przed nim swe uczucia, a on nabrał
pewności, że mógłby ją zdobyć.
Sam się sobie dziwił, że niemal zapomniał o Ade
lajdzie. Gdy wróci do Wenecji, pobyt na Rost stop
niowo zmieni się w odległe wspomnienie, a to, co
się tu stanie, nie będzie miało znaczenia dla wspól
nej przyszłości Adelajdy i jego. To, że mężczyzna
od czasu do czasu bierze sobie inną kobietę, gdy
czuje taką potrzebę, było czymś naturalnym.
W tej chwili nie myślał jednak o Adelajdzie, ale
o Signe. Wiedział, że dla Signe nic nie znaczy je
go pozycja i wielki majątek. Nie, dziewczyna kie
ruje się jedynie sercem. Ona ofiaruje się tylko te
mu mężczyźnie, którego pokocha.
W uszach Carla zabrzmiały słowa wuja: „Żywię
w głębi duszy nadzieję, że żaden z moich mary
narzy nie nadużyje gościnności i dobroci tych
szlachetnych ludzi. Oni nie tylko uratowali nam
życie, lecz także dzielą z nami całkiem naturalnie
swoje domy, swoje pożywienie. Wykorzystanie
ich zaufania i łatwowierności byłoby wstydem dla
naszego kraju i szyderstwem z naszego Pana".
Carlo westchnął i odwrócił się na drugi bok. Je
śli dobrze odgadywał uczucia Signe, jeśli ona się
w nim zakocha, powściągnięcie własnej żądzy bę
dzie od niego wymagać nie lada charakteru.
Wszak będą spali tak blisko siebie każdej nocy
przez następne trzy miesiące!
4
Przez kolejne dni Carlo starał się zachowywać
powściągliwie, jednak Signe nawet nie próbowa
ła ukryć swoich uczuć ani przed nim samym, ani
gdy ktoś był w pobliżu. Miłość dodawała jej
skrzydeł, dziewczyna promieniała szczęściem. Do
tej pory nie wiedziała, jak niezwykłe jest to uczu
cie. Każdy następny dzień przynosił coś nowego
i pasjonującego, cały ocean możliwości. To, że
Carlo trzymał swoje żądze na wodzy, świadczyło
zdaniem Signe o jego szlachetności i pobożności
i jeszcze bardziej utwierdzało w przekonaniu, iż
taka była wola Boga.
Każdego ranka Carlo przychodził do obory,
gdy doiła krowę, pomagał jej nosić wodę i paszę,
rozdrabniać wodorosty dla zwierząt, a gdy
0ivind Jonas, Kristoffer i Ludvig wracali wieczo
rem z połowu, pomagał im wyciągać dorsze i wie
szać na stojakach, gdzie suszyły się na wietrze
i słońcu, aż wyschły na wiór.
Niepostrzeżenie mijały dni, tygodnie, miesiące.
Z każdym dniem miłość między Signe i Carlem
rozkwitała coraz bardziej, chociaż młodzieniec sta
rał się zwalczać to uczucie. Jednak bez skutku. Wy-
starczyło, że ujrzał ją w drzwiach, a już serce ło
motało jak szalone z radości. Gdy siadała wieczo
rem przy ogniu, pochylona nad kołowrotkiem lub
pochłonięta innymi zajęciami, oświetlona złocisty
mi płomykami igrającymi na jej twarzy, włosach
i całym ciele, z trudem powściągał swoje zmysły.
Gdy byli sami, Carlo nieraz zapominał na chwi
lę o swych postanowieniach i brał ukochaną w ob
jęcia.
Młodzieniec ciągle jeszcze panował nad swym
pożądaniem. Jednak w niebieskich oczach dziew
czyny widział odpowiedź na własne pragnienia.
Nagle przyszło mu na myśl, że może ona dziwi
się jego powściągliwości.
Może Signe nawet zechce uczynić pierwszy
krok? Może to ona przyjdzie do niego pewnej no
cy, gdy inni będą już spać?
Carlo wiedział o ludziach z wyspy bardzo ma
ło, mimo iż żył tak blisko nich. Może młode, nie
zamężne dziewczęta pozwalały sobie na dużo
więcej, niż przypuszczał?
Gdyby tylko mogli porozmawiać! Carlo próbo
wał uczyć się pojedynczych słów i nawet trochę
rozumiał, lecz boleśnie odczuwał potrzebę powie
dzenia Signe tego, co czuł.
W drugim łóżku leżała Signe, rozmyślając
o tym samym. Dlaczego Carlo wycofuje się za
każdym razem, gdy jest im tak cudownie? Skąd
bierze się smutek w jego pięknych, ciemnych
oczach, skoro jeszcze przed chwilą widziała w je
go wzroku pragnienie i ciepło? Czy nie cieszył
się? Czy nie czuł tego, co ona - że złączył ich Bóg
i należą do siebie, póki śmierć ich nie rozdzieli?
Pewnego dnia pod koniec marca Carlo, jak co
dzień, poszedł w odwiedziny do swego wuja. Pię
tro Querinius jedną ręką rozgarniał żar, drugą zaś
kołysał córeczkę starosty.
Carlo podziwiał krewnego. Mimo swej dawnej
wysokiej pozycji nie wstydził się pomagać w do
mu - bez względu na to, jak niewdzięczną pracę
mu przydzielono.
- Siedzę tak i myślę o tobie, Carlo - zaczął wuj po
woli, odwróciwszy się od ognia. Skierował swój ła
godny wzrok na siostrzeńca. - Nic na tym świecie nie
cieszy mnie bardziej niż twoje szczęcie. Zasłużyłeś so
bie na nie. Jednak czasem wydaje mi się, że nasz Pan
zbyt pochopnie rozdaje karty - dodał z błyskiem
w oczach. - Znajdujemy się na drugim końcu naszej
części świata. Jak życie rozwiąże taki problem?
Carlo spojrzał na niego, zaskoczony.
- O czym mówisz? - spytał zbity z tropu.
Querinius zaśmiał się.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. O Wenus - bo
gini miłości, która wynurzyła się z morza i urato
wała nam życie.
Carlo poczerwieniał.
- Signe...? - powiedział cicho.
Querinius z uśmiechem skinął głową.
- Jej sen nas uratował.
Carlo przyznał mu rację. Słyszał o śnie, ale wie
dział dobrze, że wujowi coś więcej leży na sercu.
Ogarnął go niepokój.
- Jestem starym człowiekiem, ale potrafię zro
zumieć, że jesteś nią zauroczony - mówił dalej
Piętro. - Jak tylko ujrzałem Signe, pomyślałem,
że musi być boginią piękna tego zimnego kraju,
ich Wenus. - Wuj przybrał poważną minę i spoj
rzał na młodzieńca ze współczuciem. - Ale ty je
steś di Credi, mój synu! Twoje miejsce jest w We
necji. Pewnego pięknego dnia zostaniesz głową
rodziny di Credi.
Wuj zamilkł na chwilę.
- Nasza mała Wenus jest dzieckiem tego wy
spiarskiego ludu. Jej serce, umysł i dziedzictwo
należą do Rost. Naprawdę sądzisz, że dwa tak
różne światy da się pogodzić?
Carlo był zaskoczony i speszony. Wuj nie po
wiedział ani słowa o Adelajdzie, mimo że chłopak
spodziewał się tego.
- Nie rozumiem, jak... - zaczął, lecz wuj prze
rwał mu z uśmiechem.
- Zwykłem mieć uszy i oczy szeroko otwarte.
Poza tym wcale nietrudno to zauważyć!
Querinius znów spoważniał, a na jego przystoj
nej, łagodnej twarzy pojawiła się troska.
- Obawiam się, że nie ja jeden...
Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem.
- Czy ktoś jeszcze to dostrzegł?
Starszy mężczyzna zawahał się.
- Słyszałem strzępki rozmowy, która mnie zanie
pokoiła. Mimo iż w ciągu minionych tygodni pró
bowałem nauczyć się kilku słów tego trudnego ję
zyka, niewiele zrozumiałem. Jednak co do waszych
imion nie mogę mieć wątpliwości. Do wrogiego to
nu, jakim było to powiedziane, również nie.
- Taka dziewczyna jak Signe nie może mieć
wrogów! - rzucił pospiesznie Carlo.
- Oczywiście, że nie, ale może ma ich ten, któ
ry zechce ją stąd zabrać?
Carlo zaprotestował.
- Źle to zrozumiałeś. Nawet przez chwilę nie
pomyślałem o tym, aby ją stąd zabrać. Zresztą jak
mogłoby to być możliwe? Sam powiedziałeś, że
jestem di Credi.
Piętro Querinius nie dał jednak spokoju sio
strzeńcowi.
- Niebezpiecznie jest bawić się uczuciami in
nych ludzi, Carlo.
Młody mężczyzna skinął głową, świadom swej
winy.
- Wiem, wuju Piętro. Nie zapomniałem twoich
słów. Pamiętam, że nie możemy nadużywać za
ufania tych prostolinijnych, pobożnych ludzi.
Z tego właśnie powodu walczę z uczuciami i sta
ram się nie skrzywdzić Signe.
Querinius skinął łagodnie głową, czując wyraź
ną ulgę.
- Miłość chadza jednak własnymi ścieżkami -
stwierdził w zamyśleniu. - Powściąganie uczuć
wymaga niewyobrażalnej siły.
Carlo wyszedł z domu starosty i ze zdumie
niem rozejrzał się dookoła. Niebo rozjaśniło się
i było prawie całkiem bezwietrznie. Pierwszy raz
ujrzał słońce od czasu dopłynięcia do Sandoya
przed prawie dwoma miesiącami. Do tej pory
świecił tylko księżyc. Młodzieniec postanowił wy
korzystać tę rzadką okazję i udać się na spacer
w głąb wyspy, zanim wróci do domu.
Słońce widniało na niebie na zachód od Lofo-
tów jak olbrzymia srebrnozłota tarcza otoczona
lekką popołudniową mgiełką. Promienie barwiły
złotem skały, morze i brzeg.
Po krótkiej wędrówce Carlo zatrzymał się,
oczarowany. Dotychczas postrzegał tę położoną
daleko na północy wyspę jako jałową, zimną, tar
ganą wiatrem i niegościnną. Jednak ta niezwykle
spokojna chwila odsłoniła przed nim piękno ota
czającego go krajobrazu, ukazała w innym świe
tle morze i wszystkie wyspy.
Na Rost składało się właściwie kilkaset wyse
pek. Podobno 365 - jedna na każdy dzień roku,
jak mówił ksiądz. Ta, na której się znajdowali,
najbardziej zaludniona, była główną wyspą. Leża
ła wysunięta najdalej na północ i była prawie cał
kiem płaska.
Na północnym wschodzie błękitne wstęgi mo
rza zlewały się w jedno. Tam właśnie Carlo do
strzegł wyspy zwane Vaeroy, wznoszące się z wo
dy wysokimi, stromymi skałami, i Lofoty, które
wyglądały jak ogromny mur z bastionami i wie
żami. Na południowym wschodzie można było
zobaczyć stały ląd, zaś na zachodzie pozostałe
skaliste wysepki Rost.
Carlo postanowił wejść na najwyższy punkt
wyspy, aby mieć jak najlepszy widok. Nie było to
wcale tak łatwe, jak mu się zdawało. Drogę zagra
dzały małe jeziorka i szczeliny skalne, ale w wie
lu miejscach sama natura utworzyła nad zapadli
skami kładki. Carlo cały czas starał się iść prosto.
Wspaniale było znów zmusić ciało do wysiłku,
przejść się, przekonać, że mimo ciężkich prób
podczas ostatnich kilku miesięcy nadal był silny,
zwinny i wytrzymały.
Carlo tak bardzo cieszył się pięknem otoczenia
i swoją dobrą formą, że nie zauważył ani chmur,
które szybko nadciągnęły nad morze, ani szarego
cienia, podążającego za nim w pewnym oddale
niu. Dopiero gdy zniknęło słońce i od brzegu po
wiało lodowatym wiatrem, Carlo zatrzymał się,
spojrzał ku niebu. Wtedy też zauważył zarys ludz
kiej postaci.
Początkowo ogarnęło go niemiłe uczucie, że
ktoś go śledzi, ale zaraz potem młody wenecjanin
uznał, że skoro w pobliżu nie ma żadnego drzewa,
za którym ewentualny prześladowca mógłby się
ukryć, ów ktoś musiał liczyć się z tym, że zostanie
zauważony. Carlo uznał, że ktoś obserwuje go al
bo z ciekawości, albo w razie potrzeby pragnie
udzielić mu pomocy, i powoli ruszył na spotkanie
nieznajomego.
Jak się okazało, za Carlem szedł Gustav Nilsson,
krewny starosty. Carlo nieraz dziwił się, że ten z wy
glądu krzepki, młody chłopak nigdy nie wypływał na
połów, jak to czynili jego bracia. Dowiedział się jed
nak od Queriniusa, że Gustav cierpi na rzadką cho
robę, która powodowała nagłą utratę przytomności.
Carlo skinął głową i uśmiechnął się do Gustava
na powitanie, ale ten nie odwzajemnił uśmiechu.
Był najwyraźniej rozgniewany i odpowiedział po
tokiem słów, z których Carlo nic nie zrozumiał. Po
tem Gustav wskazał na morze, na którego wodach
widać już było kutry powracające z połowu.
Usłyszał wzburzenie w głosie Gustava i zrozumiał,
że musiało się wydarzyć coś nadzwyczajnego, ale
nie potrafił zgadnąć, cóż by to mogło być. Nagle
wśród wielu niezrozumiałych słów padło imię „Sig-
ne". Carlo spojrzał z przerażeniem na chłopaka.
- Coś przydarzyło się Signe? - spytał zmartwio
ny z nadzieją, że ton jego głosu pomoże Gustavo-
wi zrozumieć treść pytania.
Gustav chwycił go za ramię, wskazał zachodni
kierunek i uczynił gest, z którego Carlo wywnio
skował, że powinien podążyć za krewnym staro
sty. Szli teraz spiesznie ku zachodniej, niezamiesz-
kanej części wyspy, a Carlo próbował odgadnąć,
czy aby na pewno Signe jest tam, skoro zawsze
o tej porze doi krowę i porządkuje oborę. Z tego,
co wiedział, dziewczyna nie miała zwyczaju odda
lać się zimą poza zamieszkaną część wyspy.
Tuż przed młodymi mężczyznami pojawiło się
nagle od zachodu kłębowisko ciężkich chmur,
które nieoczekiwanie opadły jako gęsta mgła.
Carlo nie wiedział, że na Rost zdarza się to czę
sto. Przystanął bezradnie. Mimo iż wyspa nie by
ła duża, zdał sobie sprawę z tego, że we mgle lub
w ciemnościach nie będzie w stanie znaleźć po
wrotnej drogi, szczególnie teraz, gdy już wiedział,
jak wiele szczelin skalnych zagraża nieostrożne
mu wędrowcowi.
Gustav również się zatrzymał, sprawiał wraże
nie zakłopotanego. Znów chwycił Carla za rękę,
wypowiedział kilka słów, tym razem błagalnym
tonem, i dal swemu towarzyszowi do zrozumie
nia, że powinien zostać w tym miejscu. Zaraz po
tem zniknął we mgle.
Carlo posłusznie stał. Gustav świetnie zna wy
spę, więc z pewnością zaraz do niego wróci bez
względu na mgłę i ciemności. Musiało być coś, co
chłopak chciał sprawdzić, zanim powędrują dalej.
Słyszał jego kroki przed sobą, ale mgła była tak
gęsta, że nie było widać nic, co znajdowało się da
lej niż w odległości jednego metra.
Odgłosy kroków cichły, aż w końcu całkiem
zamilkły.
- Gustav...? - głos Carla zabrzmiał dziwnie głu
cho.
Nie było odpowiedzi. Carlo znowu zawołał
Gustava, tym razem głośniej. Znów odpowiedzia
ła mu cisza. Czy coś się chłopakowi stało?
Carlo ostrożnie posunął się w mroku kilka kro
ków naprzód. Mgła otaczała go szczelnie jak cięż
ka, wilgotna osłona. Niewiarygodne, że zaledwie
kilka chwil temu świeciło słońce.
Niepokój przerodził się w strach. Może chory
Gustav stracił przytomność i leży teraz bezradny
gdzieś między skałami? Zbliżał się wieczór. Mgła
opadła, zastąpił ją mrok. Ciężko będzie znaleźć
samemu drogę powrotną, ale czyż mógł zostawić
tu Gustava na tak długi czas? I czemu chłopak był
taki zdenerwowany?
Carlo znów zawołał, zrobił kilka kroków,
krzyknął ponownie, cały czas intensywnie nasłu
chując. Jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był
wzmagający się szum wiatru - ostrzeżenie przed
zbliżającą się burzą.
Kilka minut później zachwiał się lekko, zupeł
nie jak przy trzęsieniu ziemi, a zaraz potem roz
szalał się południowo-zachodni sztorm. Wiatr był
tak gwałtowny, że miotał Carlem na wszystkie
strony, a deszcz lał jak z cebra. Wichura szalała
nad wyspą w obłąkańczym gniewie, chłostała ska
ły i wodę, wyła ogłuszająco. Piana morska otacza
ła wyspę jak mgła.
Carlo uczepił się mocno skał, z trwogą myśląc
o Gustavie i jego chorobie. Swoje pełne obaw my
śli skierował też ku Signe - gdzież ona mogła się
znajdować w momencie tego niespodziewanego
pogorszenia się pogody? Obawa, że mogłaby pozo
stawać sama poza domem, sprawił, że młodzieniec
podniósł się, przezwyciężając porywisty wiatr, i po
sunął się o kilka kroków. Niestety, kolejny gwał
towny powiew powalił go na skały. Głowa uderzy
ła w coś twardego, a rozbryzgująca się woda ośle
piła go. Zaraz potem Carla otoczyła ciemność.
Na najbardziej wysuniętej na północ i najwięk
szej z wysp Rost łodzie rybackie zdążyły akurat
zawinąć do portu, zanim sztorm rozszalał się na
dobre. Zaniepokojone matki, żony i starcy po-
spieszyli mimo ulewy ku przystani, aby zobaczyć,
czy ich najbliższym i tym razem nic złego się nie
stało. Strach rysował się na pooranych zmarszcz
kami twarzach - jedna bruzda za każdy burzowy
dzień męża czy syna na morzu.
Signe chodziła po domu tam i z powrotem, za
stanawiając się, dlaczego Carlo dziś tak długo po
zostaje u swego wuja. Wyglądała przez drzwi
w gęsty mrok.
- Zachowujesz się jak zdenerwowana kwoka -
stwierdziła zirytowana siostra Signe, Elisa. Elisa
miała wyjść za mąż za Monsa, który mieszkał na
północy Rost. O związku tym postanowiono już
dawno temu. Zdaniem Signe Elisy i Monsa nie łą
czyła taka miłość jak ją i Carla. Tu na wyspie mło
dzi pobierali się z obowiązku i posłuszeństwa
względem boskich przykazań, a miłość przycho
dziła z czasem. O ile w ogóle przychodziła.
Signe spojrzała na siostrę ze współczuciem. Eli
sa też powinna dostać kogoś takiego jak Carlo,
kogoś, kogo mogłaby darzyć miłością. Może Eli
sa zazdrościła siostrze i dlatego odezwała się do
niej tak ostro?
- On nigdy nie zostaje tam tak długo.
- Może po prostu dziś ma ochotę sobie poroz
mawiać. Z tobą przecież nie pogada!
Elisa zamilkła na chwilę, po czym dodała
ostrożnie:
- Uważaj, Signe! Ludzie tu na wyspie zaczęli ci
się uważnie przyglądać. Słyszałam nawet kilka razy,
jak szeptali o was. O tobie i o Carlu. Mons mówił
mi, że ktoś już zarzucał wam nieprzyzwoitość!
Signe spojrzała zdumiona na siostrę.
- Przecież nie zrobiłam nic złego! Bóg zesłał mi
Carla, abym kochała go do końca swoich dni!
Elisa patrzyła na nią przerażona.
- O czym ty mówisz? O nieznajomym męż
czyźnie z kraju, w którym grzech i niemoralność
są codziennością? Sądzisz, że matka i ojciec po
zwolą na coś takiego?
- Co ty wiesz o jego kraju? - przerwała siostrze
Signe zbita z tropu.
- Opowiadał mi o tym niemiecki mnich. Tłu
maczył, że powinnam trzymać się z dala od tego
mężczyzny i uważać na ciebie. Oni mają dusze
równie ciemne jak włosy, tak mówił.
- Niemiecki mnich? - powtórzyła Signe wstrząś
nięta. - On kłamie!
W tej samej chwili z przerażeniem zakryła usta
ręką. W głębi serca nie ufała niemieckiemu księ
dzu, ale to tak, jakby urągać ziemskiemu wysłan
nikowi Boga. Dziewczyna nie chciała głośno
przyznawać się do swoich myśli.
Nagle przed drzwiami rozbrzmiały odgłosy
kroków. Signe w jednej chwili zapomniała o swo
ich zuchwałych myślach, spiesząc na spotkanie
ukochanemu.
Do domu weszli 0ivind Jonas, Kristoffer i Lud-
vig, zmęczeni i przemoknięci do cna, lecz zadowo
leni ze szczęśliwego powrotu.
- Widzieliście Carla? Pomagał wam przy ry
bach? - zapytała z przejęciem.
0ivind Jonas przyglądał się córce przez dłuż
szą chwilę. Błysk w jej oczach nie pozostawiał
wątpliwości. Sprawdziły się jego obawy!
- Jesteś bardziej przejęta obcym człowiekiem
niż własnym ojcem - skarcił ją.
Uśmiech znikł z ust Signe, a ojciec pożałował
swych słów. Tak bardzo kochał swą najmłodszą
córkę, a teraz sprawił jej przykrość.
- Nie widzieliśmy go - powiedział już przyjaź
niej. - Widać uznał, że najrozsądniej będzie prze
czekać sztorm u starosty.
Signe skinęła głową, choć wcale nie czuła się
spokojniejsza. Wiedziała, że Carlo wróciłby do
ich domu przed burzą, gdyby tylko mógł.
Co go mogło zatrzymać?
Pełna obaw położyła się spać, ale czarne my
śli nie dawały jej spokoju przez cały wieczór
i noc.
Kiedy Carlo doszedł do siebie, poczuł przeraźli
wy ból głowy. Lodowaty wiatr przenikał przez mo
kre ubranie, co sprawiało, że marzł jak jeszcze nigdy
przedtem - nawet w szalupie czy na Sandoya. Gdy
już uporządkował myśli, przypominając sobie, co się
stało, odkrył ze zdumieniem, że jest jasno. Jeszcze
bardziej zdziwiło go to, że sztorm uspokoił się rów
nie szybko, jak się rozszalał.
Carlo otworzył szeroko oczy, a zaraz potem
znów zamknął. To tylko sen. Przecież on jest cho
ry, zranił się w głowę, i nie może wrócić do rze
czywistości. Za chwilę usłyszy, jak Signe poruszy
się w łóżku, wstanie, aby się ubrać, posyłając mu
radosny uśmiech i ukradkowe spojrzenie. Dresz
cze to pewnie objaw gorączki. To, co zobaczył,
jest tylko snem.
Ze strachem na powrót otworzył oczy.
Nie leżał w łóżku w domu Signe. Nie leżał też
między skałami na zmarzniętych kępach trawy
pośrodku płaskiej wyspy, na której zamieszkali.
Leżał na pustej plaży z potężnymi, ciemnymi
i posępnymi ścianami skalnymi nad sobą i mo
rzem z każdej strony. Tuż nad cieśniną ujrzał ska
ły, wysoki, stromy brzeg, który - jak mu się wy
dawało - rozpoznawał. Wyspa Vaeroy!
Wystraszony znów zacisnął powieki. To naj
gorsze, co mogło mu się przydarzyć - czuł się nor
malnie, miał poukładane myśli, a mimo to widział
coś, co w żadnym razie nie odpowiadało rzeczy
wistości! Jak się to mogło stać? Czy jego mózg zo
stał uszkodzony na skutek upadku? Ale jak w ta
kim razie udaje mu się trzeźwo myśleć?
Carlo próbował stłumić ogarniającą go panikę.
Starał się przywołać w pamięci szczegóły z nieda
lekiej przeszłości, z życia w domu Signe na Rost,
z trzech tygodni spędzonych na Sandoya, z nie
skończenie długich dni spędzonych w szalupie
i na pokładzie Marii Medici.
Pamiętał wszystko. Jak więc umysł może pła
tać mu takiego figla?
Powoli znowu otworzył oczy.
Teraz wszystko rozumiał. To nie były halucy
nacje. On już nie znajdował się na Rost! Ktoś mu-
sial przewieźć go łodzią na tę wyspę, gdy byl nie
przytomny.
Kolejne myśli wywołały lodowaty dreszcz na
plecach Carla. Teraz już wiedział, gdzie się znaj
duje!
Wuj Piętro opowiadał mu o Scylli i Charybdzie
Północy - morskiej gardzieli, budzącej grozę
i równie niebezpiecznej jak Cieśnina Mesyńska
oddzielająca Sycylię od Półwyspu Apenińskiego.
To musiała być opustoszała, skalista wyspa
Mosken, ze wszystkich stron omywana przez
malstrom, prąd o silnych wirach powstających
przy wejściach do cieśnin w związku z przypły
wami i odpływami morza. Carlo zrozumiał - zna
lazł się w pułapce bez wyjścia.
5
Carlo ciągłe nie wracał. Dopiero nad ranem Sig
ne zapadła w płytki, niespokojny sen. Gdy się
obudziła, światło dzienne sączyło się z otworu
w dachu, a łóżka ojca i braci stały puste.
Posłanie Carla było nietknięte.
Corado de Lione już nie spał. Siedział, wsłuchu
jąc się w świt. Gdy usłyszał, że Signe poruszyła
się, odwrócił się do niej i szepnął bojaźliwie:
- Carlo? Verschwunden}
Signe zrozumiała, gdy dostrzegła troskę w jego
oczach. Potrząsnęła głową, próbowała go uspokoić.
- Nie, u Queriniusa.
Jednak ku jej zdziwieniu Corado de Lione za
przeczył stanowczym ruchem głowy.
- Nein, nich bei Piętro Querinius. Querinius
schlaft
- dodał. Przechylił przy tym głowę i przy
łożył dłonie do policzków, aby wyjaśnić, że wuj
jego przyjaciela śpi o tej porze.
Signe wstała i ubrała się. Sztorm już się uspo
koił, deszcz nie padał. Jeśli Elisa ma rację, Carlo
przyjdzie do domu zaraz, jak tylko rodzina staro
sty wstanie.
Jednak dzień upływał, a Carlo się nie pokazał.
Po skończonym obrządku w oborze Signe narzu
ciła szal na ramiona i wybiegła. Nie miała siły cze
kać dłużej, musiała się upewnić, że ukochanemu
nic się nie stało.
Skierowała się od razu do starosty. Słońce ła
godnie oświetlało leżącą dalej górzystą wyspę
Stavoya. Przyroda nie mogła się nadziwić, że pie
kło ostatniej nocy już minęło. Owce skubały
zmarznięte, sztywne kępy trawy, jak gdyby nigdy
nic, ale rozpierzchły się w popłochu, gdy tylko
dziewczyna się do nich zbliżyła. Nad głową Signe
krążył ogromny orzeł, a od strony przystani do
biegały krzyki mew.
Po półgodzinnym szybkim marszu przez pod
mokłe pastwiska, przeskakując kamienie i omija
jąc małe jeziorka, doszła wreszcie do domu na jed
nym z trzech małych wzgórz na wyspie.
Drzwi otworzyła jej żona starosty.
- Jest tu Carlo? - spytała Signe zdyszana.
- Carlo? - zdziwiła się kobieta zaskoczona. -
Był wczoraj, jak zwykle, u swojego wuja, ale ni
gdy nie zostaje dłużej.
Signe poczuła, jak narasta w niej strach.
- Czy jesteś pewna? To znaczy, może on... - za
częła, po czym wzięła się w garść i powiedziała
spokojniej: - Nie wrócił do domu wczoraj wie
czorem. Martwimy się o niego.
Querinius, siedzący w izbie, usłyszał głos Signe.
Poczuł, jak udziela mu się strach, który przebijał
z głosu dziewczyny. Wyszedł więc, aby dowie
dzieć się, co zaszło.
- Carlo zaginął!
Signe na widok tego miłego, sympatycznego
człowieka nie była już w stanie się opanować.
Querinius patrzył na nią wystraszony.
- Kiedy? Gdzie? - spytał w języku swych go
spodarzy.
- Nie wrócił do domu po swoich odwiedzinach
tutaj!
Signe była bliska płaczu. Querinius musiał zro
zumieć, co mówiła, bo zaraz zniknął w izbie i nie
mal natychmiast pojawił się znowu gotowy do
wyjścia. Razem udali się na poszukiwania.
Carlo przemierzał brzeg zatoki na Mosken w tę
i z powrotem, czuł narastającą panikę. Jego wzrok
wciąż kierował się w stronę wody, targanej silnym
morskim prądem. Fale wydawały się być obłąka
ne. Zamiast przypływać i odpływać tą samą dro
gą, jak to zwykle bywa, pląsały w szaleńczym tań
cu. Nacierały ze wszystkich stron jednocześnie,
jak opętane przez złe moce, niszcząc wszystko, co
stanęło na ich drodze. Carlowi wydawało się nie
pojęte, że w ogóle można przepłynąć przez tę
straszną cieśninę.
W jaki sposób dostał się na Mosken...?
Carlo pamiętał, jak wuj Piętro przekazywał mu
słowa niemieckiego duchownego: nawet wielory
by nie są w stanie przepłynąć przez te wody. Prze
grywają walkę z malstromem i często fale wyrzu
cają ich martwe ciała na brzeg.
Podczas pełni księżyca na Mosken można usły-
szeć taki przerażający łoskot i hałas, że aż włosy
jeżą się na głowie, a cała wyspa się trzęsie jak pod
czas największego sztormu. Wiry wodne są wte
dy tak silne, że bez trudu wciągają i zatapiają naj
większy i najsilniejszy nawet statek. Niekiedy
podczas przypływu - szczególnie wiosną, gdy na
kładają się siły przyciągania Księżyca i Słońca -
woda sięga tak wysoko, że zalewa całą wyspę,
grzebiąc ją w morzu...
Carlo ponownie spojrzał na wodę. Potem jego
wzrok przeniósł się na postrzępiony brzeg. Woda
przybrała od czasu, gdy się obudził. Wiedział, że
właśnie jest pełnia i za kilka godzin poziom mo
rza się podniesie, a on sam utonie między tymi ol
brzymimi głazami.
Tuż za nim wznosiła się ku niebu pionowa ścia
na skalna. Młodzieniec wiedział, że nie ma wyboru,
więc bez zastanowienia zaczął się na nią wspinać.
Na Rost Signe ciągle szukała ukochanego. Que-
rinius i jego ludzie towarzyszyli jej przez wiele
godzin, a ona, ledwo powstrzymując się od pła
czu, obiegła już wszystkie miejsca, gdzie mogłaby
na niego natrafić. Albo Carlo leży bezradny i ran
ny gdzieś między skałami, albo został porwany
przez wiatr do wody.
Podobne wypadki zdarzały się już wcześniej..
Podczas sztormów zeszłej zimy wszyscy bali się,
że cała ich wyspa zniknie w morzu. Powiadano,
że kiedyś leżała pod powierzchnią wody.
Nie do zniesienia była myśl, że jej ukochane-
mu mogło przydarzyć się nieszczęście. Teraz Sig-
ne zrozumiała, jak wiele dla niej znaczył.
Właściwie mieszkańcy zachodniej części Rost
oswoili się nawet z najbardziej tragicznymi wyda
rzeniami. Sama Signe przywykła do tego, że nie
szczęście, choć trudno je znieść, stanowi natural
ny element życia w tym surowym otoczeniu.
Każdej zimy ojcowie, bracia i mężowie ginęli
w czarnych morskich otchłaniach, a na małym
cmentarzyku po wschodniej stronie Rost spoczy
wały prawie wyłącznie kobiety i dzieci. Gwałtow
ną śmiercią ginęli nie tylko ci, którzy znajdowali
miejsce wiecznego spoczynku w morzu. Dotyczy
ło to również tych mieszkańców wyspy, którzy
tracili życie podczas wybierania ptasich jaj
z gniazd. Poza tym co roku umierało tu więcej
dzieci, niż się rodziło - głód i zimno zabierały je,
zanim zdążyły się zahartować.
Pośród owej brutalnej codzienności miłość do
Carla była dla Signe najpiękniejszym prezentem,
stanowiła prawdziwy przełom w jej życiu. Mimo
iż egzystencja w trudnych warunkach nauczyła ją
pokory, nie mogła pogodzić się z tym, że Carlo
i jej miłość do niego to tylko krótkotrwały pro
myk światła w otaczającej ją ciemności.
Nagle w jej uszach rozbrzmiały słowa: „Dał
Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie bło
gosławione!""'
*Według Biblii Tysiąclecia.
- Nie! - krzyknęła z oburzeniem ku niebu. Nie
chciała przyjąć cierpienia i pokornie poddać się.
woli Boga, jak uczył ją ksiądz.
Gdy obaj jej wujowie, młodsi bracia 0ivinda Jo-
nasa, zginęli na morzu w lutym zeszłego roku, Sig-
ne oburzała się, że matka spokojnie powtarza sło
wa duchownego: „Morze pewnego dnia zwróci
nam umarłych". To nie było pocieszenie! To oszu
kiwanie samego siebie, godzenie się z losem, z któ
rym ona nie chciała się pogodzić. Przez wszystkie
lata swego życia starała się podporządkować woli
Stwórcy z tą samą pokorą, jaka cechowała jej mat
kę, ale nie udało jej się to. Po co dzieci przychodzą
na świat, jeśli jest on pełen cierpienia? Po co Bóg
dał jej Carla, skoro zabrał go po dwóch miesiącach?
Przepełniona gniewem i zwątpieniem Signe
udała się w drogę powrotną do domu. Nie zauwa
żyła nawet stada mew, które przeleciały tuż nad
nią, zwiastując nadchodzącą wiosnę.
Nagle oczom dziewczyny ukazała się ciemna
sylwetka, która przemieszczała się powoli od
strony przystani. Serce Signe zaczęło łomotać
i już w następnej chwili pędziła przez pokryte za
marzniętą trawą wzgórze, w dół pastwiska, ku
wybrzeżu. W pewnej chwili zwolniła. Rozczaro
wanie było ciężkim ciosem, bolało. Jednak dziew
czyna krzyknęła głośno:
- Christian, Christian, zaczekaj!
Z trudem łapiąc oddech, dogoniła najstarszego
brata Gustava i wydusiła z siebie:
- Widziałeś może Carla?
- Carla? - Christian spojrzał na nią zdziwiony. -
Czy on nie mieszka u was?
- Tak, ale nie wrócił do domu wczoraj wieczo
rem i boję się, że przydarzyło mu się coś złego.
Jeśli wyszedł w taką burzę i...
- Na pewno znalazł jakieś schronienie - prze
rwał jej Christian niecierpliwie. - Przecież przeżył
trzy tygodnie na Sandoya w samym środku zimy,
więc z łatwością przetrwa jedną noc tu, na Rost!
Signe chciała się uśmiechnąć, ale uczyniła zale
dwie grymas.
- Tak, to oczywiste, ja tylko jestem...
- ...zaniepokojona o wybrańca swego serca - do
kończył Christian za nią w sposób, jakiego dziew
czyna nie zrozumiała.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Wiesz o tym?
Chłopak przesadnie wzruszył ramionami.
- Cała wyspa wie. - Jego wzrok pociemniał. -
Uważaj tylko, żeby nie została ci po nim żywa pa
miątka, gdy odpłynie stąd za kilka miesięcy! Wąt
pię, żeby ktoś tu na wyspie zechciał zaopiekować
się ciemnowłosym bękartem!
Signe poczerwieniała i zamilkła zaskoczona, za
raz jednak spojrzała chłopakowi prosto w oczy
i rzekła stanowczo, siląc się na spokój:
- On nie odpłynie. My jesteśmy w sobie zakochani.
Christian wybuchnął śmiechem.
- Ach, więc wielki pan z Italii poświęci bogac
two, władzę i pozycję, aby poślubić biedną córkę
rybaka z Rost!
Signe patrzyła na niego z przerażeniem. I jej
przychodziło to nieraz do głowy, ale zazwyczaj
potrafiła odsunąć tę złą myśl od siebie. Teraz
przepełniła ją ciężka pustka. Słowa Christiana do
piekły jej bardziej, niż była w stanie przyznać.
Bracia Nilssonowie zawsze byli zimni i pozbawie
ni uczuć, ale to, co Christian właśnie powiedział,
niosło ze sobą prawdę, której dziewczyna wolała
nie przyjmować do wiadomości. Dlaczegóż Car-
lo miałby dla niej porzucić dobrobyt, nazwisko
i gościnny, żyzny kraj?
Christian dal jej do zrozumienia, że chce już iść.
- Znajdziesz go - mruknął, po czym odwrócił
się w jej stronę jeszcze raz i dodał: - Wybacz, że
nie okazuję więcej współczucia, ale mam w tej
chwili inne zmartwienia.
- Gustav.„? - spytała Signe ostrożnie. - Czy
znów zachorował?
Christian skinął głową.
- Miał wczoraj jeden z tych napadów, gdy szedł
do Siverta. Stracił przytomność na dłuższy czas.
Gdy się ocknął, nad wyspą szalał sztorm i nie od
ważył się ruszyć z powrotem do domu, ale zdo
łał schronić się w szopie Thorda, gdzie przecze
kał deszcz. Zasnął w tej szopie i wrócił do domu
dopiero dziś po południu. Ojciec, Peder, Martin
i ja byliśmy na morzu, zaś matka ma skołatane
nerwy, jak wiesz. Teraz Gustav leży i jęczy.
Signe spojrzała na Christiana ze współczuciem.
- Biedny Gustav... - powiedziała łagodnie, za
pominając na chwilę o swoim zmartwieniu.
Christian odwrócił się i poszedł w swoją stronę.
Signe skierowała się do domu. Niepostrzeżenie na
stał zmrok. Dziewczyna zaniedbała swoje codzien
ne obowiązki. Powinna była naciąć wodorostów
przy brzegu, korzystając z ładnej pogody. Trzeba
też było przynieść wodę ze studni i nazbierać torfu
na rozpałkę. Matka nie miała siły pracować, a Elisa
przygotowywała z Monsem swój nowy dom.
Gdy Signe weszła do domu, Mons właśnie był
u nich i razem z Elisą nosił torf.
- Zupełnie straciłaś głowę? - spytała siostra ze
złością. - Matkę zmógł ból w plecach, a ojciec
z chłopcami dopiero wracają z przystani.
Elisa dostrzegła w oczach młodszej siostry cier
pienie i dodała już łagodniej:
- Nie znalazłaś go?
Signe potrząsnęła głową.
- Querinius był tu razem z czterema swoimi
ludźmi. Oni też nie znaleźli żadnego śladu - wtrą
cił się Mons.
- Myślisz, że porwały go fale? - spytała Signe
cicho.
Mons nie odpowiedział, wzruszył tylko ramio
nami. Po chwili jednak odważył się przyznać:
- To się już zdarzało.
- Gustava zaskoczył sztorm, ale schronił się w szo
pie Thorda - dodała Signe, rozpaczliwie próbując
przywołać nadzieję. - Zasnął w niej i dopiero co wró
cił do domu. Jego matka ciągłe jeszcze nie może się
uspokoić, mimo że zjawił się cały i zdrowy.
Mons spojrzał na Signe zdziwiony.
- Kto ci to powiedział?
- Christian.
- Nic z tego nie rozumiem. Jestem pewny, że
widzieliśmy Gustava w łodzi jego ojca. Miał pod
niesione oba żagle i płynął z dobrym wschodnim
wiatrem. My też podnieśliśmy żagle, gdy wracali
śmy z połowu.
Signe pokręciła głową.
- Musiałeś się pomylić. Gustav nigdy nie wy
pływa sam w morze, a Christian mówił, że on
miał wczoraj jeden z tych swoich napadów.
Elisa patrzyła przez dłuższą chwilę na swoją
siostrę, ale nic nie powiedziała.
W tym samym czasie Carlo nieudolnie wspinał
się powoli na skalną ścianę. Od czasu do czasu
zerkał w dół, gdzie wzburzone fale wdzierały się
w głęboką, czarną szczelinę. Brzeg zatoki, nad
którą się ocknął, pokryła teraz spieniona masa
szarej wody.
Tuż obok niego czepiały się skał białe mewy
w obawie, aby nie porwała ich kipiel morska. Nad
głową młodzieńca krążyły jakieś drapieżne ptaki
- były nakrapiane, miały białe skrzydła i duże,
groźne dzioby. Niemiecki mnich nazywał je so
kołami albo orłami i mówił, że mogą porwać
owce, a nawet małe dzieci.
Carlo zmusił się, by odwrócić wzrok od stada
ptaków i morza, uderzającego o brzeg rozszalały
mi falami, które tworzyły spienione wiry. Czasa
mi woda wznosiła się tak wysoko, że dosięgała
Carla wspinającego się po skalnej ścianie. On jed
nak zaciskał zęby i uparcie wdrapywał się wyżej,
choć miał trudności z oparciem stopy o pewny
grunt. Wiedział, że każdy kolejny krok może
skończyć się śmiercią, lecz starał się nie myśleć
o tym.
Jak udało mu się dotrzeć na szczyt, pozostanie
dla niego niewyjaśnioną zagadką na resztę życia.
Albo był to jeszcze jeden boski cud, albo drzemią
ca w człowieku nieznana siła, która ujawnia się
zawsze wtedy, gdy balansuje się na granicy czegoś
ostatecznego.
Carlo nie wiedział nic ponad to, że znalazł się
wreszcie na szczycie, na wysmaganej przez wiatr
i zamarzniętej łące.
Gdy wyspę Mosken spowił gęsty, ciężki mrok,
Carlo schodził już z góry stromym stokiem. Nagle
ze zdumieniem spostrzegł, że na wyspie mieszkają
ludzie. Pod ostrym urwiskiem, na wygładzanej
wodnymi jęzorami skale, stała chatka, a z otworu
w jej dachu unosił się dym. Kilka mew leciało
w stronę fal rozbijających się z hukiem o strome
urwisko. Ich wrzask zagłuszany był przez szum
przelewającej się wody.
Wyczerpany Carlo zastanawiał się, jak czło
wiek mógł chcieć osiedlić się w takim miejscu.
Z wahaniem pokonał ostatni odcinek w dół,
zmierzając niepewnie w stronę stojącej samotnie
małej chaty. Kilka wystraszonych owiec rozpierz
chło się po wzgórzu. Poza tym wszystko wokół
wydawało się ciche, wręcz wymarłe.
W jednej chwili Carlo stracił całą pewność. Na
Rost wszyscy byli skorzy do pomocy i przyjaźnie
nastawieni, ale to cywilizowany lud, który pozo
stawał pod opieką duszpasterza. Cóż to jednak za
ludzie mogli zamieszkać w tak dzikim i nieprzy
jaznym otoczeniu? Nigdy wcześniej nie znalazł
się na równie budzącej poczucie beznadziejności,
przerażającej, opustoszałej i jałowej ziemi. Przy
prawiające o zawrót głowy swą potęgą góry wy
nurzały się wprost z wody ku niebu. Ciężka, bla-
doszara mgła, którą wiatr zagnał tu znad morza,
kładła się na nich zimną masą, a sztorm uparcie
uderzał w ciemne skały.
Młodzieniec nie miał jednak wyboru i, choć
z lękiem, ruszył w stronę chaty. Szedł powoli,
a serce tłukło mu się niespokojnie w piersi.
Nagle Carlo zatrzymał się. Drzwi otwarte by
ły na oścież, a w niewyraźnym świetle ognia uka
zała się dziwaczna zjawa.
Carlo wstrzymał oddech. To nie był zwykły
człowiek. Nogi miał nienormalnie krótkie, głowę
dużą, lecz ręce silne, a ramiona szerokie.
Młodzieniec chciał zawrócić i uciec w mroczną
pustkę, ale nogi nie chciały go słuchać.
Zjawa poruszyła się w ciemności i wymówiła
kilka niezrozumiałych słów.
Carlo stał nieruchomo.
Drzwi otworzyły się jeszcze szerzej i dziwna
postać wyszła na zewnątrz. Wzrok wenecjanina
zatrzymał się na ogniu w środku chaty. Było mu
zimno, czuł głód i zmęczenie, więc myśl o cieple
zaczynała powoli przezwyciężać strach. Prawie
nieświadomie uczynił pierwszy krok.
Niezwykła istota musiała usłyszeć go, zanim
stał się widoczny w świetle, ponieważ stała teraz
bez ruchu, wpatrując się w przybysza. Powiedzia
ła coś jeszcze, a jej głos zabrzmiał głęboko.
Carlo powziął wreszcie postanowienie. Tu na
zewnątrz albo zamarznie, albo umrze z głodu, zaś
od reszty świata oddzielał go groźny prąd morski.
Wziął więc głęboki wdech i ruszył w stronę
otwartych drzwi tak spokojnie, jak tylko był
w stanie.
Tego samego wieczoru, późną porą, ktoś zapu
kał do drzwi 0ivinda Jonasa. Rodzina właśnie
kończyła jedzenie ciepłego posiłku, jednak w cha
cie panował posępny nastrój. Zrozpaczona, nie
szczęśliwa Signe wpatrywała się w ogień. Corado
de Lione siedział ze złożonymi rękami, wyrzuca
jąc z siebie szeptem potok monotonnych słów,
które pozostali uznali za modlitwę. 0ivind Jonas,
Kristoffer i Ludvig odpoczywali po męczącym
dniu na morzu.
0ivind Jonas podniósł się z mozołem, aby
otworzyć drzwi. Na progu stał Christian.
Gospodarz zaprosił go do środka i od razu
wskazał na miejsce przy ogniu.
Christian spojrzał na Signe. Nagłe wyjął coś
z kieszeni i podał jej bez słowa.
Signe patrzyła na niego zdumiona, wyciągając
rękę.
Wydała z siebie krótkie westchnienie. To była
złota spinka, którą już kiedyś widziała!
- Ona należy do Carla! - powiedziała z przera
żeniem do Christiana. - Gdzie ją znalazłeś?
Chłopak nie odpowiedział od razu. Jego wzrok
błądził niespokojnie od ognia do pozostałych
osób, potem do Signe, aż wreszcie spoczął na zło
tej spince. Zniecierpliwiony Corado de Lione
podniósł się i wyrwał spinkę z ręki Signe, po czym
wykrzyczał coś w swoim języku.
Christian utkwił wzrok w Signe, jakby szukał
u niej pomocy.
- Znalazłem ją w kieszeni Gustava - wyznał
wreszcie cichym głosem.
Elisa, dotychczas milcząca, teraz wtrąciła się do
rozmowy:
- Tego właśnie się obawiałam! To nieprawda, że
Gustav spał w szopie Thorda. Mons widział go na
morzu! Bałam się tego od dawna. Gustav pożądał
Signe od czasu, gdy odkrył, czym są kobiety. A Car-
lo zniszczył wszystkie jego nadzieje i marzenia!
W izbie zapanowała cisza. Christian odezwał
się pierwszy.
- Mówisz prawie tak, jakbyś podejrzewała mo
jego brata o morderstwo... - syknął ochryple.
- A co on sam o tym mówi? - spytała Signe
z trwogą.
Christian potrząsnął głową.
- On nic nie wie. Nie pamięta niczego poza
tym, że stracił przytomność i obudził się w szo
pie Thorda.
- Kłamie! - wybuchła Elisa.
Christian spojrzał na nią ponuro.
- Wolisz, żeby twoja siostra została zhańbiona
i wydala na świat potomka poganina, czy żeby
wyszła za mąż za jednego z naszych? - syknął tak
cicho, żeby 0ivind Jonas nie usłyszał jego słów.
- Czy on już wcześniej tracił pamięć? - spytał
gospodarz, włączając się wreszcie do rozmowy.
Christian zaprzeczył ruchem głowy.
- Musimy pomóc mu przypomnieć sobie! - jęk
nęła zdesperowana Signe.
- Nie zmusimy Gustava do mówienia, zanim nie
znajdziemy Carla - powiedziała twardo Elisa. -
A jeśli Gustav zabrał go ze sobą w morze, nie znaj
dziemy go nigdy...
6
Carlo poczuł, że serce mu łomocze, gdy zbliżał
się do szpetnego, budzącego odrazę stworzenia,
które stało w drzwiach chatki. W każdej chwili
spodziewał się jakiegoś zagrożenia, lecz był zbyt
wyczerpany, aby przygotować się do ucieczki.
Kaleki, niski człowiek nie ruszał się. Gdy Car
lo podszedł całkiem blisko, mógł obejrzeć go
wyraźnie. Oczy mieszkańca wyspy były małe
i bezustannie mrugały, czoło niskie i poorane
zmarszczkami, zupełnie jak u starych rybaków
z wioski, mimo że nie wydawał się wiekowy, nos
szeroki, zaś usta nieproporcjonalnie duże. Ramio
na mężczyzny sprawiały wrażenie niezwykle sil
nych, choć były krótkie. Nosił na sobie skórzane
spodnie do kolan i kubrak z grubej, kosmatej tka
niny. Na nogach miał takie samo obuwie, jakiego
używali rybacy na Rost.
Twarz tego dziwnego stworzenia była całkowi
cie pozbawiona wyrazu.
- Dobry wieczór - powiedział Carlo niezdarnie
po norwesku, kłaniając się. Nieznajomy wzbudził
w nim litość.
Gospodarz spojrzał na niego pustym wzrokiem.
Carlo odważył się uczynić jeszcze jeden krok.
- Czy... mogę? - spytał niepewnie. Używał tych
kilku norweskich słów, których zdążył się na
uczyć.
Wreszcie mężczyzna zareagował, odsunął się
nieznacznie.
Carlo wiedział, że w innych okolicznościach
wahałby się wejść do środka, lecz zimno osłabiło
jego czujność.
Ziemianka przypominała dom Signe, była jed
nak znacznie mniejsza. Ku zdziwieniu Carla,
w izbie panował porządek. Nad drzwiami wisiał
martwy maskonur, zupełnie jak w chatach na
Rost. Gdy zbliżał się sztorm, dziób ptaka stawał
się wilgotny. Tak mówiła Signe.
Carlo szybko objął wzrokiem całe pomieszcze
nie, podświadomie szukając podobnych gospoda
rzowi istot, lecz nie było tu nikogo poza nimi
dwoma. Pod ścianą leżało jedno futro, więc Car
lo pomyślał z ulgą, że mężczyzna musi mieszkać
sam. Z pewnością w pobliżu znajdują się inne do
my. Przypuszczalnie nie zauważył ich z powodu
mroku.
Zwrócił się w stronę niskiej, zniekształconej
istoty, by wypowiedzieć kilka przyjaźnie brzmią
cych słów, lecz gwałtowny ból przeszył w jednej
chwili prawą stronę jego głowy. Od czasu gdy od
zyskał wczoraj przytomność, ów ból dotkliwie
dawał się mu we znaki, lecz gdy skupiał się tyl
ko na tym, by uratować życie, udawało mu się go
znosić. Teraz cierpienie zaatakowało ze wzmożo-
ną siłą. Prawdopodobnie sprawiła to ulga, jaką
poczuł po znalezieniu schronienia.
Carlo wsparł się o ścianę. Gospodarz musiał
zrozumieć, co się dzieje. Natychmiast chwycił
młodzieńca za ramię, z zaskakującą siłą przysunął
do ogniska i posadził przy nim. Przyniósł też ku
bek z napojem, który co prawda smakował ohyd
nie, ale wzmacniał.
Carlo mógł wreszcie odpocząć. Biedny, ułom
ny człowiek nie miał złych zamiarów. W każdym
razie nie teraz. Zmęczony młody wenecjanin nie
myślał o tym, co będzie później.
Krótkimi słowami i za pomocą gestów wyja
śnił, że przybył z Rost, że nie ma łodzi i wspiął
się po skale z drugiej strony.
Karzeł skinął głową, jakby rozumiał. Kazał
Carlowi wypić jeszcze trochę napoju, a potem
usiadł obok ocalonego przy ogniu.
Carla ogarnęło przytłaczające zmęczenie. Czuł się
tak, jakby każda część ciała ciągnęła go swym cięża
rem ku podłodze. Próbował siedzieć prosto, walczył
z sennością, zmuszał się do utrzymania uniesionych
powiek. Jednak zmęczenie przeważyło. W końcu
przechylił się na bok i opadł ciężko na podłogę.
Na Rost Signe nie spała przez całą noc. Kris-
toffer poszedł z Christianem do jego domu w na
dziei, że wyciągnie coś więcej z Gustava, lecz
wrócił z niczym. Ich matka wpadła w histerię
i zabroniła dręczyć syna pytaniami. Chłopak jest
choiy, jak powiedziała, i czuje się bardzo źle,
więc nikt nie powinien przychodzić i dodatkowo
mu dokuczać. Nie chciała nawet słuchać słów
Christiana na temat złotej spinki znalezionej
w kieszeni jej syna i zniknięciu Carla. Czy Chris
tian naprawdę myśli, że ten czarnowłosy poganin
jest więcej wart od jego własnego brata?
Jednak ojciec chłopców stał się niespokojny
i podążył za Kristofferem. Jak tylko się rozjaśni,
pomoże w poszukiwaniu - obiecał.
Poszukiwania miały rozpocząć się nazajutrz
rankiem, mimo iż akurat był to czas połowu dor
sza. Signe straciła jednak wszelką nadzieję. Już nie
wierzyła w to, że Carlo znajduje się żywy na wy
spie. Nigdy nie dałby Gustavowi złotej spinki do
browolnie, a nie do pomyślenia było, że mógł ją
zgubić. Dokonana została zbrodnia, a ona, Signe,
pośrednio była temu winna. Zakochana, nie potra
fiła ukryć swych uczuć, a nie pomyślała o tym, że
może w ten sposób kogoś zranić. Opamiętała się
dopiero wtedy, gdy Elisa przypomniała jej o ma
rzeniach Gustava. On już kilka lat temu odważył
się czynić mgliste aluzje, zaś ona sama nie mogła
nie zauważyć jego spojrzeń za każdym razem, gdy
uczestniczyli we mszy. To, że nie odwzajemniała
jego uczuć, nic dla Gustava nie znaczyło. On i tak
wierzył, że dostanie ją, jeśli tylko zechce. Mógł so
bie pozwolić na cierpliwość.
To, że pojawił się Carlo, zamieszkał w domu
Signe, a w końcu zdobył jej miłość, musiało spaść
na Gustava jak grom z jasnego nieba. Chłopak nie
był przyzwyczajony do słowa „nie". Jego choro-
ba sprawiła, że matka przesadnie troszczyła się
o niego. Cała wioska miała jej za złe tę słabość.
Myśli dziewczyny wróciły do legendy o Signe
lill i Hagbardzie. Stało się to nagle - wtedy, gdy
Elisie przyszło do głowy, że za zniknięciem Car
la kryło się coś nikczemnego.
Hagbard został zamordowany z powodu swej
miłości do Signelill. Przez wszystkie te lata Signe
przepełniało przeczucie, że historia dwojga nie
szczęśliwie zakochanych powtórzy się i że nada
nie jej przez ojca tego właśnie imienia nie było
dziełem przypadku.
Dane jej było przeżyć miłość równie upajającą
jak ta, którą Signelill żywiła do Hagbarda. A teraz
stało się. Carlo nie żyje. Poniósł śmierć z powodu
uczucia, jakie między nimi rozkwitło. Pozostała
jeszcze ostatnia część tragedii - Signelill podpala
swą komnatę, aby spotkać się z ukochanym.
Dziewczyna oplotła kolana rękoma, pochyliła
głowę i zaczęła kołysać się, jęcząc i zawodząc na
myśl o tym, co teraz powinna była uczynić.
Tuż obok leżał pod swym nakryciem 0ivind Jo-
nas. Wpatrywał się w mrok i nasłuchiwał szlo
chów dochodzących z posłania najmłodszej córki.
Nasz Pan powinien jej tego oszczędzić, pomy
ślał z gniewem, choć wiedział, że to grzech. Czyż
nie było im dostatecznie ciężko - tu, na otwartym
morzu - żeby jeszcze na dodatek dotykały ich po
dobne tragedie? Jego delikatna, skromna Signelill
przynosiła mu samą radość w trudnym życiu. By
ła jak promyk słońca dodający ojcu sił, gdy już ich
brakowało na walkę z rozszalałym morzem. Myśl
o niej pozwalała mu przezwyciężyć strach przed
sztormem, który nadchodził z południowego za
chodu i hulał po wodach wokół wyspy.
Na zewnątrz rozległy się pojękiwania upiorów;
miały one zwyczaj powracania na wyspę nocną
porą. Teraz ich jęki przybierały na sile, co ozna
czało pogorszenie pogody. 0ivind westchnął cięż
ko. Jutro więc możliwa jest kolejna burza. Trze
ba będzie zostać na lądzie.
Gdy nad horyzontem niepostrzeżenie pojawił
się świt, mężczyzna wstał, ubrał się i wyszedł.
Morze wdzierało się na brzeg. W dole na przy
stani potężne fale unosiły wodorosty. Mewy drep
tały po plaży i uciekały przed wodą.
Nie zważając na wściekle smagający go po twa
rzy deszcz, 0ivind niezmordowanie wpatrywał
się w niebo, aż w końcu wiatr uspokoił się na ty
le, że mógł z synami wypłynąć na połów. Wszyst
kie łodzie stały gotowe do wyruszenia w morze.
Fale przycichły już po nocnym i porannym sza
leństwie. Nad wyspami Stavfjellet, Vaeroy i Mo-
sken pojawiły się nawet przebłyski słońca.
Jednak gdy tylko rybacy z Rost wypłynęli, na
gle znów pociemniało. Od północy nadchodziła
śnieżyca. W następnej chwili pojawił się północ
no-zachodni wiatr i mężczyźni w swych małych,
otwartych łodziach pospiesznie podnosili żagle.
Powrót do domu był ucieczką.
Wiatr przybrał na sile nad spokojną przez pe
wien czas powierzchnią wody, urastał do mocy
orkanu, tworzył spienione wiry. Woda wdzierała
się do łodzi, rybacy zmuszeni byli nieprzerwanie
ją wylewać.
Zanim rozszalał się sztorm, łodzie płynęły blisko
siebie. Teraz 0ivind Jonas widział, jak jego współ
towarzysze pojawiają się i znikają za ogromnymi
masami wody niczym zjawy w szarej mgle. Stewę
w jego łodzi roztrzaskało jedno z wioseł, w następ
nej chwili uderzyła ona w pokład, a w kolejnej se
kundzie rybak zauważył przed sobą inną łódź.
Wiatr podarł żagiel, więc musieli wiosłować,
walcząc z przeciwnym wiatrem, który niweczył
wszelkie ich starania. Każda długość łodzi, o któ
rą się posunęli, kosztowała ich sporo wysiłku.
Najmniejsze zboczenie z kursu oznaczało pewną
śmierć.
Nagle wywróciła się łódź dwu towarzyszy
0ivinda Jonasa. Stary rybak krzyknął do synów,
Kristoffera i Ludviga, aby trzymali się mocno, zaś
sam starał się dopłynąć do rozbitków.
Od strony wyspy Vaeroy usłyszeli potężny
szum, a północny wiatr nieoczekiwanie uderzył
z potężną siłą. Niebo ogarnęła ciemność, w któ
rej zniknęły lodzie, morze, skały i wszystko inne.
Chwilę później nad trzema rybakami przewa
liła się ogromna fala i wywróciła także ich łódź,
a 0ivind Jonas, Kristoffer i Ludvig zostali porwa
ni w dziką otchłań.
Na Rost kobiety, dzieci i starcy stali zgroma
dzeni w miejscu zwanym Skalą Wdów, wpatrując
się w morze aż do bólu oczu. Śnieżyca utworzy
ła szary, nieprzebyty mur.
Strach opanował zebranych. Wszyscy wiedzie
li, że ich bliscy na morzu są w niebezpieczeń
stwie...
Ktoś biegał w desperacji tam i z powrotem, in
ni tkwili nieruchomo jak przymarznięci do ziemi.
Większość milczała, w napięciu wpatrując się
w rozszalałą wodę.
Nieco później dostrzeżono pierwszych ryba
ków. Cienki, dziecięcy głosik zawołał:
- Tato!
Z ust dziecka nie padło ani słowo więcej, ale
w tym jednym wyrazie zgromadził się cały strach
przepełniający wszystkich, którzy czekali na
brzegu.
Gdy ostatni mężczyźni zbliżali się do lądu póź
nym popołudniem, przejaśniło się na tyle, że mat
ki, żony i dzieci mogły dojrzeć łodzie ze znacznej
odległości. Rybacy wiosłowali z mozołem ku
przystani. Szło to tak powoli, że pokonanie odle
głości, którą przy dobrej pogodzie można było
przebyć w kilka minut, teraz zajęło im wiele go
dzin.
Wśród oczekujących znajdowały się Signe, Eli-
sa i ich matka.
Po Signe nie znać było napięcia ani lęku jak po
innych. Spokój jej umysłu graniczył z apatią.
Carlo nie został odnaleziony. Skoro tylko świt
rozjaśnił horyzont, Querinius i jego dziewięciu
towarzyszy razem z częścią rybaków z wyspy
udali się na poszukiwania. Przeszukali całą wyspę,
jednak nie przyniosło to żadnego rezultatu. Za
brakło już nadziei, na wyspie nie było kryjówek,
które mogły dać schronienie Carlowi.
Hagbard został doprowadzony pod szubienicę
i pozbawiony życia, myślała Signe.
Elisa stała sztywno obok swojej siostry w tym
samym miejscu już od dziesiątej rano, czyli po
nad osiem godzin.
Gdy łódź Monsa szczęśliwie przybiła do portu
po dziesięciogodzinnych zmaganiach ze sztor
mem, wreszcie zdołała oderwać stopy od ziemi
i pobiec mu na spotkanie. Signe podążała za nimi
wzrokiem; pomyślała, że mimo wszystko Elisa
znalazła swego Carla.
Uratowani rybacy powitani zostali uśmiechami
i dobrym słowem, gdy z wysmaganymi wiatrem
twarzami, zastygłymi w powadze, szli w kierun
ku Skały Wdów.
Grupa oczekujących powoli malała.
W końcu została tylko Signe z matką. Stały
w milczeniu, z oczyma zwróconymi ku morzu
i wypatrywały łodzi, której jeszcze nie było w za
sięgu wzroku.
Starosta wyszedł na ląd jako ostatni. Zauważył
dwie przemarznięte istoty i zebrawszy się na odwagę,
cichym głosem przekazał im hiobową wieść - słowa,
które słyszała w tym miejscu już niejedna wdowa:
- Nie czekajcie dłużej...
Matka patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.
Gdy wreszcie przemówiła, jej słowa brzmiały jak
wyuczone - powtarzała je w myślach podczas
każdego sztormu, kiedy tak jak teraz, pełna obaw,
stała na skale.
- Cóż, taka była wola... - wymamrotała bezgłoś
nie, a po chwili równie cicho, jakby nie pojmo
wała rozmiaru tragedii, dodała: - Dziś nadszedł
czas dla 0ivinda Jonasa i dla chłopców...
Starosta długo milczał. Nie mógł znaleźć słów,
które wyraziłyby jego uczucia. Wreszcie jednak
powiedział zmęczonym głosem to, co uznał za
słuszne w tej chwili:
- Chciał uratować swoich, dwóch kamratów,
którym wywróciła się łódź.
On sam płynął tuż za nim i widział przez chwi
lę całe zdarzenie. Gdy ujrzał pierwszą wywróconą
łódź, a potem 0ivinda Jonasa i chłopców, którzy
znikają w głębinach, spiesząc tamtym z pomocą,
postanowił także zaryzykować. Najmniejszy błąd
w manewrowaniu mógł kosztować życie jego i ca
łej załogi, lecz mimo to ruszył wprost w kierunku
przewróconej łodzi, która właśnie wtedy zniknęła
pod wodą, a wraz z nią dwóch mężczyzn. Nie
poddał się, lecz zaraz potem utonął 0ivind Jonas
razem z chłopcami...
Zupełnie jak po wcześniejszych podobnych
nieszczęściach w wiosce rybackiej całą wyspę
ogarnął żal.
Rybacy znali jednak zasady twardej walki
z morzem. Wiedzieli, że woda nie tylko daje, ale
też i zabiera. Kilka kolejnych dni ładnej pogody
i udanych połowów dodało im otuchy i życie to
czyło się dalej.
Dla wszystkich, z wyjątkiem dwóch kobiet,
które zostały same.
Mimo iż Signe kochała swego ojca i braci, nie
rozpaczała po ich stracie. W pewnej chwili odczu
ła ich śmierć nawet jako pewnego rodzaju ulgę.
Ojcu oszczędzone będą troski, które dźwigał na
swych barkach.
Wiedziała, że ona sama nie ma wyboru, mimo
iż nigdy nie chciała zadać matce bólu. Nie unik
nie jednak tego, co zostało postanowione. „Nie da
się walczyć ze swym losem" - mawiał Ingimund
ze starej historii, którą jej dziadek często opowia
dał. Tak jak stara Finka z opowieści o Ingimun-
dzie, ona też umiała sięgać wzrokiem w przy
szłość - wiedziała to ona sama, jej rodzina i więk
szość mieszkańców Rost. Świadomość, że legenda
o Signelill jawiła się jako przepowiednia jej wła
snego losu, nie była jedynym tego przykładem.
Od dnia, w którym zaczęła rozumieć, czym są te
dziwne, nieznane dotąd uczucia targające jej cia
łem, przepełniała ją obawa o to, że kiedyś Carlo
zostanie wyrwany z jej objęć w tragicznych oko
licznościach.
Zycie w domu pogrążonych w bólu kobiet to
czyło się z pozoru normalnie. Signe jak zwykle
wypełniała swe obowiązki, Elisa pomagała jej,
kiedy tylko mogła, choć coraz bardziej zajęta by
ła urządzaniem własnego domu - mieli się z Mon-
sem pobrać na przełomie miesięcy. Komuś, kto
patrzył z boku, mogło się wydawać, że nawet mat
ka dziewcząt żyje swym dawnym życiem.
Jednak Corado de Lione, który nagle - po tym,
jak Carlo, 0ivind Jonas, Kristoffer i Ludvig ode
szli - został jedynym mężczyzną w małym domu,
bacznie, w całkowitym milczeniu obserwował
swymi ciemnobrązowymi oczami obie kobiety.
To, co wydawało się normalne, było w istocie cał
kiem niepojęte. Spotykał już wcześniej ludzi po
grążonych w żałobie i wiedział, że reagują różnie.
Jedni wypłakują żal, inni zamykają go w sobie. Ale
Signe i jej matka zachowywały się inaczej, choć
Corado zdawał sobie sprawę z tego, że żadna inna
żona nie kochała swego męża bardziej niż matka
dziewczyny i nigdy też nie widział większego przy
wiązania córki do ojca oraz większego oddania niż
to, które łączyło Signe z 0ivindem Jonasem.
W reakcjach Signe i jej matki było coś nienor
malnego i jak zwykle w takich przypadkach Cora
do czuł lęk przed czymś, co nie dało się wyjaśnić.
Uważnie obserwował Signe, gdy wychodziła
z obory z cebrzykiem pełnym mleka, gdy miesza
ła w garnku nad ogniem albo gdy nosiła krowom
rybie głowy i wodorosty. Chodziła jak lunatyk,
a jej niebieskie oczy, które uważał za najładniej
sze, jakie kiedykolwiek widział, skrywała teraz ja
kaś niewidoczna zasłona. Patrzyła na mężczyznę,
jakby go nie widziała, mówiła, nie zastanawiając
się nad słowami.
To samo dotyczyło jej matki, chociaż istniała pew-
na różnica. Prowadząc swe milczące obserwacje, Co-
rado de Lione zastanawiał się, na czym polega róż
nica w reakcjach obu tych kobiet. I wreszcie znalazł
ją. Matka Signe pozwalała życiu płynąć dalej, jedno
cześnie jednak nie chciała podążać za nim. Wolała
więdnąć powoli jak ciężko doświadczany górski
kwiat, który wreszcie poddaje się silom natury.
W dziwnym letargu Signe dostrzegał Corado
coś wręcz przeciwnego, jakieś zdecydowanie, któ
re nie wróżyło nic dobrego. Napełniało to męż
czyznę poważnymi obawami.
Pewnego dnia zrozumiał, skąd brał się jego nie
nazwany niepokój. Signe wyszła, aby przynieść
wodę. Prosty posiłek był już przygotowany, a on
i matka dziewczyny siedzieli przy ogniu.
W skromnej izbie panowała niewymowna pust
ka. Dawno umilkły tu śmiechy, a ciemne ściany
wciąż odbijały echem niskie, męskie głosy. Głosy
umarłych.
Mrok otulił wioskę, przynosząc ze sobą deszcz
i wiatr. Kolejna burzowa noc! Corado de Lione
wzdrygnął się. Zatęsknił za wiosną w Wenecji, od
bierał tę tęsknotę wręcz jako ból.
Spojrzał ku matce Signe i napotkał jej wzrok.
Czy dziewczyna nie pozostaje na dworze dziwnie
długo? Przeniósł spojrzenie ku drzwiom i znów na
wdowę. Wiedział, że oboje myślą o tym samym.
Nagle, zaskoczony, odczuł gniew. Ta biedna
kobieta straciła jednego dnia męża i dwóch sy
nów. Signe w swym żalu za Carlem nie odbierze
chyba matce tego, co jej jeszcze zostało?
W jednej chwili wstał i pospieszył ku drzwiom.
Gdy ze zniecierpliwieniem otworzył je, uderzył
w niego podmuch wiatru. On jednak schylił głowę,
zacisnął zęby i postanowił nie poddać się złej aurze.
Nie znalazł dziewczyny ani przy studni, ani
w żadnym innym miejscu w pobliżu.
Signe nie poszłaby do sąsiadów ani do Queri-
niusa akurat wtedy, kiedy on i matka czekali na
nią z kolacją. Praca w gospodarstwie była już za
kończona, torf przyniesiony, a wodorosty posie
kane i podane krowom.
Corado stał bezradnie, pochylony, rozglądając
się dookoła. Jeszcze można było coś dostrzec
w mroku, lecz właśnie nadciągały czarne chmury
i zaraz pewnie zapadnie całkowita ciemność.
„Na tej wyspie nie ma żadnych kryjówek" -
stwierdził Querinius, gdy Carlo zniknął. „Gdy
ktoś ginie, to raczej na morzu..."
Wzrok Corada de Lione powędrował w stronę
przystani, a potem wzdłuż wybrzeża.
Wtem mężczyzna dostrzegł niewielką łódź. Na
jej dziobie dało się zauważyć ciemną sylwetkę
człowieka.
Corado ruszył czym prędzej w stronę przysta
ni, zmagając się ze sztormową pogodą i potężny
mi falami, które w jednej chwili wtargnęły na ląd.
Mężczyzna zawołał dziewczynę po imieniu, ale
jego głos rozpłynął się w huku rozszalałej nawał
nicy. Jeśli w porę nie dobiegnie, Signe pogrąży się
w tym samym grobie, w którym niedawno spo
częli na wieki jej ojciec, bracia i Carlo.
Nikt nie musiał mu mówić, że ona właśnie te
go sobie życzy. Nie tylko życzy, ale nawet ma za
miar zrobić...
Coradem targały wzburzenie i bezradność.
Myśl o tym, że miałby zanieść jeszcze jedną tra
giczną wiadomość do ciężko doświadczonego do
mu, sprawiła, że ogarnęła go desperacja.
Wreszcie dobiegł do przystani, ale dziewczyna
zdążyła już wciągnąć łódź do wody, wejść do niej
i chwycić za wiosła.
Zawołał raz jeszcze, lecz nie wiedział, jak dale
ko niesie się głos. Prawdopodobnie Signe go nie
usłyszy.
Corado dotarł do brzegu. Od malej lodzi dzie
liło go zaledwie kilka metrów, lecz wiatr od stro
ny lądu odpychał ją od brzegu. Mężczyzna krzy
czał ze złości i strachu - brnął coraz głębiej i znów
krzyczał. Jednak łódź oddalała się, a drobna, ciem
na sylwetka nie odwróciła się w jego stronę.
Zaraz potem Corado wydostał się na brzeg tak
szybko, jak tylko pozwalały mu na to rozszalałe
masy wody. Teraz mógł prosić o pomoc jedynie
doświadczonych rybaków.
Na szczęście spotkał niedaleko kilku męż
czyzn. To mężczyźni, którzy przybyli z Lofotów
na polów w morzu okalającym wyspę. Ku swemu
zdumieniu dojrzał wśród nich Gustava.
Corado zaczął krzyczeć do rybaków. Wszyscy
natychmiast odwrócili się w jego stronę, zobaczy
li jego przerażoną twarz i zrozumieli, że musiało
się zdarzyć coś strasznego. Gdy z potoku wło-
skich słów Gustav wyłapał imię Signe, zerwał się
na równe nogi.
Corado w jednej chwili pojął, że desperacki
czyn dziewczyny może mieć związek z Gusta-
vem. Corado nie miał ani cienia wątpliwości, że
chłopak skrywa w sobie jakąś mroczną tajemni
cę, a do tej pory nie udało się ani Queriniusowi,
ani księdzu, ani też Christianowi wyciągnąć z nie
go, w jaki sposób w jego kieszeni znalazła się zło
ta spinka Carla.
Jeśli Gustav dowie się, że Signe dobrowolnie
wybrała śmierć w morskiej otchłani, podążając za
ukochanym, poczucie winy, jakie nosi w sobie,
prędzej czy później każe mu wyznać prawdę.
Niech Bóg sprawi, aby nie stało się to za późno...
7
Już po kilku minutach łódź ojca Gustava koły
sała się na falach. Na pokładzie znaleźli się Gu-
stav, Corado de Lione i dwóch obcych rybaków.
Było już całkiem ciemno, ale silny wiatr szyb
ko gnał chmury po niebie i od czasu do czasu da
ło się dostrzec księżyc, który rzucał jasnozłoty,
niesamowity blask na wzburzone morze.
Corado spostrzegł ku swemu zdumieniu, że
Gustav objął dowodzenie, wykazywał przy tym
sporo energii i zdecydowania, którego wenecjanin
nigdy nie spodziewałby się ze strony tego „słabo
witego" krewnego starosty.
Żagle zostały podniesione i obrano wschodni kie
runek. Przy sprzyjającym wietrze łódź ruszyła
z miejsca z wielką szybkością. Corado przyglądał się
ukradkiem Gustavowi i rybakom w największym
zdumieniu. Rzadko widywał tak zgraną załogę.
Przez ponad dwa miesiące przybysz z Italii ob
serwował otwarte, jedyne w swoim rodzaju łodzie
rybaków z Rost, gdy wyruszali oni na połów,
a potem wracali z rybami. Wiedział jednak, że ni
gdy nie przestanie się dziwić, w jaki sposób te ma
łe łodzie mogą tak dobrze dawać sobie radę na
zdradliwych północnych wodach. Niejeden raz
wychodząc na brzeg, czuł się nieswojo na myśl,
że widzi się z rybakami po raz ostatni, gdy tym
czasem wieczorem wracali prawie wszyscy mimo
gwałtownego sztormu.
Teraz po raz pierwszy wypłynął z nimi w mo
rze. Nie odważyłby się na to, gdyby nie współczu
cie dla matki Signe i troska o życie dziewczyny.
Za każdym razem, gdy widział przed sobą gigan
tyczne fale, zaciskał powieki i szeptał w despera
cji modlitwę, lecz jakimś cudem Gustav przepro
wadzał łódź przez każdą z nich.
Nagle blask księżyca na dłużej przebił się przez
chmury, oświetlając coś ciemnego, co znajdowa
ło się przed nimi.
- To ona! - zawołał jeden z rybaków, Corado
de Lione jednak od razu spostrzegł, że łódka jest
pusta. Może dlatego, że jako jedyny właśnie tego
się spodziewał...
Nieznajomość norweskiego uniemożliwiła mu
podzielenie się ze współtowarzyszami swymi
obawami. Udało mu się tylko przekazać Gusta-
vowi, że dziewczyna wypłynęła na rozszalałe mo
rze sama.
Nawet teraz, gdy znów ujrzał małą, ciemną
łódź kołyszącą się na wodzie w górę i w dół jak
kłoda drzewa, nie był w stanie krzyknąć, że jest
już za późno. Pozostała trójka ledwo widziała tę
skorupę i skupiała cały swój wysiłek na tym, aby
płynąć w jej stronę. Nie przyszło im do głowy,
że łódź, która nie jest wywrócona do góry dnem,
może nie mieć na swym pokładzie nikogo.
Corado de Lione przymknął na chwilę oczy,
odmawiając cichą, krótką modlitwę za duszę
Signe.
Czuł w sobie gniew, który przez chwilę przy
tłumił strach przed ciemnym, rozszalałym mo
rzem i chciwymi falami. Gniew na Pana Najwyż
szego i tę bezlitosną rybacką wioskę, która nie
miała młodej, niewinnej dziewczynie do zaofiaro
wania nic prócz troski, biedy i śmierci.
Księżyc ponownie skrył się za chmurami, a je
dynymi jasnymi punktami przebijającymi przez
śnieg z deszczem i morską kipiel były grzbiety
spienionych fał, które rozbijały się o niezliczone
szkiery. Cztery pary oczu wpatrywały się w ciem
ność z napięciem, uważnie i ze strachem. Męż
czyźni gotowi byli podpłynąć bliżej łódki Signe,
gdy tylko księżyc choć na chwilę wyłoni się zza
chmur. Tymczasem wpłynęli w mgłę ogranicza
jącą widoczność tak dalece, że przez moment
mogli dostrzec jedynie swe najbliższe otoczenie.
Skoro tylko blade promienie księżyca oświetli
ły wzburzone morze, dostrzegli, że łódka Signe
znajduje się tuż przed nimi. Gustav natychmiast
wydał polecenie opuszczenia żagli. Wyraźne prze
jęcie w głosie trzech mężczyzn pozwoliło wene-
cjaninowi zrozumieć, iż właśnie stwierdzili, że
łódź jest pusta.
Wiosłowali z całych sił i coraz bardziej zbliża
li się do nieszczęsnej łupiny. Corado de Lione od
wracał się co pewien czas i przez krótką chwilę
widział twarz Gustava. Mimo złej pogody i ciem
ności wyraźnie można było dostrzec, że chłopak
głęboko przeżywa to, co się stało. W jego oczach
był nie tylko ból, lecz również lęk.
Czyżby Gustav zrozumiał...?
Potężna fala wtargnęła na pokład i Gustav pod
skoczył, opierając się o sworzeń. Następna powa
liła go na kolana i zalała łódź. Wypływająca wo
da zabrała ze sobą wiosła.
Gdy już przepłynęli przez ogromną falę,
dwóch rybaków zabrało się za wylewanie wody,
aż w końcu odciążyli łódź.
Corado de Lione miał wrażenie, że znajduje
się na brzegu urwiska. Mdliło go ze strachu. Na
wet w szalupie Marii Mcdici czy potem na pu
stej wysepce nie czuł takiej bliskości śmierci jak
teraz.
Gustav, który siedział przy sterze, zdołał chwy
cić łódź Signe i zawiązać linę o stewę na rufie. Po
tem wydał polecenie podniesienia żagli i zmiany
kursu. Po chwili wracali już do wioski z łódką
dziewczyny na holu.
Gdy po niebezpiecznej i trudnej drodze po
wrotnej zbliżyli się do wyspy, wiatr uspokoił się,
a księżyc coraz częściej wyglądał zza chmur. Kie
dy wyszli na ląd, niebo było już prawie pogodne,
a nad ich głowami jak kryształki lodu błyszczało
nieskończenie wiele gwiazd.
Czterej mężczyźni siedzieli w milczeniu. Ich
twarze wydawały się jak wyciosane z kamienia -
nawet dwaj obcy w szczególny sposób poddali się
powadze chwili. W swym dorosłym życiu widzie
li, jak inni rybacy narażają życie w walce o chleb
powszedni. Jednak to było coś innego. Chodziło
o kobietę - bardzo młodą i niewiarygodnie piękną.
Poza tym w całej sprawie było coś podejrzane
go. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie
wyrusza w morze nocną porą, gdy ciągle jeszcze
szaleją zimowe sztormy. I to sam...!
Gustav nadal siedział z tyłu przy sterze z zaciś
niętymi ustami i ponurym spojrzeniem. Albo był
niespełna rozumu, albo przytłaczał go żal.
Corado de Lione myślał tylko o matce dziew
czyny. Wiedział, że nie będzie w stanie pójść do
niej sam z tą tragiczną wieścią. Wstąpi najpierw po
Pietra Queriniusa, a potem udadzą się po księdza.
Nawet nie poczuł ulgi z powodu ocalenia - tak
przygnębiło go zaginięcie Signe.
Wciągnęli swoją łódź na ląd i właśnie wracali
po łódkę dziewczyny, ale nagle gwałtownie za
trzymali się jak rażeni piorunem. Na dnie łodzi
coś się poruszyło, w następnej chwili i mężczyź
ni spostrzegli jasne włosy.
- Signe...!
W głosie żadnego z mężczyzn nie było tyle
wzruszenia co w głosie Gustava.
Signe patrzyła kolejno na każdego ze swych
wybawicieli, po czym zakryła twarz dłońmi wy
buchła płaczem.
Mężczyźni stali bezradnie. Rybacy, którzy wy
kazali się tak wielką odwagą i gotowością ratowa
nia drugiego człowieka podczas sztormu na
wzburzonym morzu, stali zaskoczeni tą nieocze
kiwaną i niepojętą sytuacją.
Corado de Lione jako jedyny z nich rozumiał
cokolwiek. Signe położyła się na dnie łodzi ze
świadomością, że ta prędzej czy później zostanie
pochłonięta przez rozszalałe, chciwe fale. Naj
pewniej opuściła ją odwaga i nie zdecydowała się
wyskoczyć za burtę, więc pozwoliła morzu, wia
trowi i losowi zdecydować o czasie jej śmierci. Po
śród wyjącego wiatru nie słyszała odgłosów do
chodzących z ich łodzi.
Teraz musiała czuć się tak, jakby brutalnie za
wrócono ją do bezlitosnego świata...
Corado powoli podszedł do Signe, niezgrabnie
ujął jej wąskie, drżące ramiona i ostrożnie pod
niósł.
Wtedy to zareagował Gustav. Ruszył w ich
stronę, brutalnie odepchnął Corada na bok
i chwycił Signe tak mocno, że aż jęknęła.
- Co ci przyszło do głowy? - wrzasnął dziko. -
To zwyczajne samobójstwo!
Signe uniosła głowę i napotkała jego wzrok.
Skinęła, po czym powiedziała ochrypłym, ale
opanowanym głosem:
- Właśnie tak miało być. Gdy zamordowałeś
Carla, mój los został przypieczętowany.
Gustav patrzył na nią przez chwilę z niedowie
rzaniem, a potem przerażająca prawda powoli za
częła do niego docierać. Gdy wreszcie był w sta
nie przemówić, jego głos drżał ze strachu.
- Nie zabiłem go! Zabrałem go tylko na Mosken.
Zrobiło się całkiem cicho. Słychać było jedynie
świst słabnącego wiatru.
- Mosken...? - powtórzyła zdumiona Signe.
Gustav puścił dziewczynę, zagryzł wargi i ze
złością skinął głową.
- To nie moja wina, że upadł i stracił przytom
ność. Chciałem tylko zakpić z niego. Ale gdy zo
baczyłem go tam leżącego nieruchomo, pomyśla
łem, że to znak. On, który ma w swoim kraju
wszelkie bogactwa, nie ma prawa przybywać tu
i okradać mnie!
Signe spoglądała na Gustava, jakby nie rozu
miała jego słów. Gdy skończył, spytała z niedo
wierzaniem:
- Więc zaciągnąłeś nieprzytomnego człowieka
do łodzi i wypłynąłeś w morze?
Gustav porywczo skinął głową.
- Powiedziałem, że nie jestem mordercą! Mu
siałem schronić się przed sztormem w szopie
Thorda. Gdy wiatr się uspokoił, on ciągle tam le
żał. Myślałem, że nie żyje, więc postanowiłem
wrzucić ciało do wody, żeby nikt nie podejrzewał
mnie o zbrodnię.
Chłopak zamilkł.
- I co potem? - spytała Signe cicho.
Gustav odwrócił się. Wyglądał jak dziecko
przyłapane na zakazanej zabawie.
- Gdy wypłynąłem, wydało mi się, że on się po
ruszył. Wystraszyłem się. - Spojrzał na Signe. -
Nie jestem mordercą! - powtórzył ze strachem.
- Mów dalej - nakazała dziewczyna stanowczo.
Pozostała trójka w milczeniu przysłuchiwała się
rozmowie. Dwóch obcych rybaków niemal
wstrzymało oddech z przerażenia, zaś Corado de
Lione czynił spore wysiłki, aby wychwycić słowa,
które rozumiał.
- Nie mogłem wrócić z nim do domu - powie
dział Gustav w najgłębszej desperacji. - Dotarło
do mnie, co zrobiłem. To byłby mój koniec!
Gdybym zostawił go na Vaeroy i ktoś by go ura
tował, mógłby powiedzieć księdzu, co się stało,
i zaraz wszystko by się wydało. Wtedy wpadłem
na ten pomysł. On nigdy nie przepłynie wód ota
czających Mosken. Może tam żyć, żywiąc się
ptakami i ich jajami. Może nawet zjadać owce,
jeśli się odważy!
- W którym miejscu na Mosken go zostawiłeś? -
spytał nagle jeden z rybaków.
Gustav zawahał się z odpowiedzią.
- Po południowej stronie - wymamrotał cicho.
- Jaki to był dzień? - pytał dalej rybak ostrym
głosem.
Chłopak milczał.
Signe odkryła przed nieznajomymi prawdę:
- Ostatni dzień pełni księżyca - powiedziała
przez łzy. W jednej chwili rozbłysła w niej iskier
ka nowej nadziei, jednak po chwili zgasła.
Rybak potrząsnął głową.
- Równie dobrze mogłeś go wrzucić do wody -
powiedział, patrząc na Gustava z pogardą, po
czym odwrócił się i odszedł.
Corado de Lione chwycił Signe za rękę i zapro-
wadził do domu. Nie zrozumiał nawet połowy
z tego, co usłyszał, lecz widział po dziewczynie,
że targa nią wzburzenie, nadzieja, a w końcu opa
nowuje rezygnacja. Postanowił nie spuszczać jej
z oczu do końca swego pobytu na Rost.
Gustav poszedł do domu sam. Drżał z zimna,
które tkwiło głęboko w jego duszy.
Tymczasem na Mosken Carło nadal siedział
w chacie karła i rzeźbił w kawałku drewna. Ból
głowy wreszcie ustąpił, lecz odwaga opuściła go
na dobre. Każdego dnia chodził wzdłuż urwiska,
wpatrując się w potężne wiry malstromu. Z każ
dym dniem był bardziej świadom swej sytuacji.
Wypłynąć w morze otwartą łodzią wydawało się
czystym samobójstwem. Między kamieniami na
brzegu leżały resztki dwóch rozbitych łodzi. Za
pomocą gestów i kilku prostych słów karzeł wy
tłumaczył Carlowi, że jest uwięziony na wyspie
przynajmniej do końca wiosny.
Na wyspie nie mieszkał nikt poza tą dziwną
istotą. Jedyne jej towarzystwo stanowiło morze
i porywisty prąd.
Pierwszej nocy obudził wenecjanina huk mo
rza. Gdy wyszedł rano na brzeg, po raz pierwszy
w swym życiu ujrzał tak rozszalałe masy wody,
nad którymi aż unosiła się mgła. Morze sprawia
ło wrażenie wrzącej masy z kłębowiskiem czar
nych paszczy, które otwierały się i zamykały,
otwierały i zamykały. Znaleźć się między nimi to
jak wyjść na spotkanie śmierci.
Łódka gospodarza była mała i prymitywna,
zrobiona przez niego samego. Jej jedyną zaletą
wydawało się to, że dzięki niej można było latem
łowić ryby w pobliżu wyspy.
Po kilku swego rodzaju rozmowach, podczas
których rąk używano równie często jak słów,
Carlo dowiedział się, jak wyglądało życie karła.
Los nieszczęśnika wstrząsnął nim.
Ułomny ten człowiek pochodził z jakiegoś nie
znanego mu miejsca w Norwegii i - podobnie jak
Carlo - został sprowadzony na Mosken wbrew
swej woli. Przypuszczalnie dlatego, że ludzie
chcieli się go pozbyć, nie obciążając bezpośrednio
sumienia zbrodnią.
Za postępowaniem współziomków nieszczęsne
go karła kryły się przesądy. Mężczyzna ciągle po
wtarzał słowa „nie z tej ziemi" i „bękart". Mimo
iż Carlo nie pojmował tego do końca, zgadywał
na podstawie swej wiedzy o przesądach pokutują
cych w innych miejscach na świecie, że lud, z któ
rego wywodził się karzeł, żył w przeświadczeniu,
iż zniekształcone ciało kaleki jest albo karą od ich
bogów, albo też owo dziwaczne stworzenie nale
ży do nadprzyrodzonych istot, sprowadzających
nieszczęścia na normalnych ludzi. Nawet w tak
cywilizowanych krajach, jak ojczyzna Carla, lu
dzie boją się tego, co odbiega od przeciętności.
W tej dziwnej istocie nie było ani odrobiny zła.
Już od pierwszego dnia dzielił się z niespodziewa
nym gościem swymi małymi porcjami jedzenia,
jakby było to najbardziej oczywistą rzeczą na
świecie. Oddał mu na noc swoje futrzane nakry
cie i patrzył ze współczuciem, gdy cudzoziemiec
stał na skałach, wpatrując się bezradnie w morze.
Carlo przysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek uda
mu się wydostać z tej wyspy, sowicie wynagrodzi
karła za całą dobroć, jaką mu okazał.
Najbardziej dręczyła go świadomość, że statek
starosty wyruszy do Bergen z ładunkiem sztokfisza
w połowie maja. Jeśli Carlo straci szansę na zabra
nie się razem z wujem Piętrem i innymi, nie wiado
mo, kiedy nadarzy się kolejna okazja powrotu do
domu. Może nie wcześniej niż w przyszłym roku...
Jego myśli popłynęły ku Signe i zrobiło mu się
gorąco. Cały rok razem z Signe...
Jednak już po chwili potrząsnął zrezygnowany
głową. Rok spędzony z dziewczyną pociągnie za
sobą jedynie troski i nieszczęście. Prędzej czy póź
niej będzie musiał wrócić do Wenecji, do rodzi
ców, a im więcej czasu minie, tym boleśniejsze bę
dzie pożegnanie.
Poza tym czekała na niego Adelajda... Carlo
zmarszczył czoło. Za każdym razem, gdy myślał
o Adelajdzie, w jego duszy pojawiało się jakieś nie
przyjemne uczucie. Początkowo sądził, że to po
czucie winy, lecz odrzucił tę możliwość, jako że
wydawała się śmieszna. Dobrze wiedział, jaki był
prawdziwy powód stanu jego ducha. Signe zajęła
miejsce Adelajdy. To twarz Signe promieniała ku
niemu ciepłem za każdym razem, gdy zamykał
oczy. To jej uśmiech dodawał mu odwagi i nadziei
każdego ranka, gdy wstawał nowy dzień.
2 tego właśnie powodu tak spieszno było mu wy
rwać się stąd. To dlatego chciał jak najprędzej wró
cić do domu i przypomnieć sobie, gdzie jego miej
sce. Nie tylko dał Adelajdzie swe słowo, ale też ich
małżeństwo miało związać dwie dumne rodziny,
by mogły żyć w pokoju zamiast rywalizować mię
dzy sobą. To było przesądzone. Niedotrzymanie
obietnicy wzbudziłoby złość rodziny Poliziano,
a nawet mogłoby doprowadzić do krwawej zemsty.
Carlo poczuł na sobie wzrok karła i spojrzał
w górę. Uśmiechnął się, jakby chciał ukryć swe
ponure myśli, po czym podniósł kawałek drewna
uformowany na kształt lodzi używanej przez ry
baków z Rost.
Karzeł skinął poważnie głową, wyciągnął krót
ką rękę ku dwóm ławeczkom dla wioślarzy, po
czym wskazał najpierw Carla, potem siebie.
Carlo spojrzał na niego. Karzeł nie zrozumiał
go. To, co dla Carla było jedynie odrywającą go
od rzeczywistości zabawą, jego gospodarz uznał
za konkretne plany. Karzeł uwierzył w to, że Car
lo zrobił model łodzi, którą zamierza zbudować!
Mało tego - liczył na to, że razem przeprawią się
przez wody malstromu...!
Dwa dni później wreszcie zaczęło wyglądać na
to, że zima powoli wypuszcza ze swych żelaznych
objęć morze wokół Rost. To już dwudziesty
pierwszy marca - czas przesilenia wiosennego,
kiedy to dzień był równie długi jak noc, a grani
ca między ciemnością i światłem dziennym powo-
li przesuwała się ku północy. Rozjaśniły się też
ludzkie umysły. Przychodzące na świat dziew
czynki otrzymywały imiona związane ze słoń
cem, nazywanym w języku norweskim „sol" -
Solgull, Solfrid, Solveig. Przed dziewięcioma
dniami powróciły też ostrygojady. Dzień wcześ
niej widziano alki i nurzyki, krążące całymi sta
dami nad wyspami. Przyleciały też edredony
i kormorany, a za tydzień powinny pojawić się
nad morzem maskonury.
Jednak wody wokół wyspy ciągle niespokojnie
falowały, rozbijając się z łoskotem o szkiery. Wy
spę nadal pokrywała zeszłoroczna, pożółkła trawa.
Dopiero za pięć, sześć tygodni pastwiska zaczną
odcinać się jasną zielenią od granatowego morza.
Na wschód kierowała się duża łódź z podnie
sionymi żaglami. Na pokładzie znajdowali się
Gustav, jego ojciec i dwaj bracia.
Do tej pory dwaj rybacy z Lofotów trzymali ję
zyk za zębami. Dotychcza nie zdradzili, czego się
dowiedzieli, ale jak długo zachowają dyskrecję?
Ojciec Gustava posępnie spoglądał przed sie
bie. Jak tylko wyda się, co zrobił jego syn, czeka
ich niechybna kara.
Żeby tylko ten przeklęty obcokrajowiec nie
zginął podczas przypływu...
Jeśli to, co mówi Gustav, jest prawdą, to ten
człowiek nadal był nieprzytomny, gdy znalazł się
na Mosken. Nikt poza rybakami z Lofotów nie
wyjaśni mu, jak się tam dostał. Jeśli ci obcy nie
pisną ani słówka, to nie będzie nawet najmniej-
szego dowodu. A gdy już Signe dostanie z powro
tem swojego młodzieniaszka, nie będzie chciała
wpędzać nikogo w nieszczęście dla samej zemsty.
To do niej niepodobne.
Jego wzrok skierował się w stronę Gustava,
a z piersi wymknęło się ciężkie westchnienie. To
wina jego matki. Gdyby chłopiec był traktowany
jak inni, nie wydarzyłoby się nic takiego.
Nagle w umyśle ojca pojaśniało. Czy chłopak
nie uratował Signe życia? Nasz Pan musi przecież
pilnować, aby na tym świecie nie działa się nie
sprawiedliwość. Dobre uczynki oczyszczają czło
wieka z tych złych.
Załodze sprzyjał wiatr, wiał prosto w żagle. Już
po trzech godzinach minęli Vaer0y i za chwilę Mo-
sken wyłoniła się z morza jak nieziemskie stwo
rzenie uwięzione pośród niebezpiecznych wód.
Ojciec Gustava wzdrygnął się, mamrotał coś
w rodzaju modlitwy przeplatanej zaklęciami. Cóż
poczną, jeśli ten obcy leży martwy między skała
mi? Skała wynurzała się z morza pionowo ku gó
rze, a z każdej strony wystawały ostre, poszarpa
ne wyłomy. Nawet podczas ładnej pogody prąd
płynął tu z ogromną siłą i z dużej odległości dało
się słyszeć huk wirów. Z tej wyspy nie było po
wrotu. Głupotą i naiwnością byłoby sądzić, że
znajduje się na niej jakiś żywy człowiek.
Ogromne fale obmywały brzeg, gdy się do nie
go zbliżali. Mokre szkiery błyszczały na rozkoły
sanym morzu, lizane przez długie jęzory wodnej
kipieli.
Gdyby teraz nagle przyszedł sztorm, rozszala
ły żywioł wtargnąłby głęboko w ląd z potężnym
hukiem.
Ojciec Gustava pokręcił jeszcze raz głową. Spo
glądał znowu na morze, które, najeżone gniewny
mi falami, wydawało się bezkresne. Nie podobało
mu się to. Nigdy nie czuł się pewnie w pobliżu
malstromu. Nie mógł zapomnieć zasłyszanych
niegdyś opowieści o rzekomo znajdującej się
w tym miejscu na dnie szczelinie, do której wpły
wa woda i wydostaje się na powierzchnię inną
dziurą. W takich dziurach płonie ponoć ogień pie
kielny, który wybucha niekiedy z ogromną siłą.
Wzrok mężczyzny przeniósł się znów na stro
me urwisko. Podczas przypływu brzeg jest zale
wany wielkimi masami wody, które porwałyby
każdą żywą istotę.
Rybacy okrążyli przylądek i oczom ich ukaza
ły się ogromne fale, wydawały się sięgać nieba.
Prześwitujące przez nie słońce nadawało im zie
lonkawą barwę. Kilka razy łódź uniosła się, ale
wreszcie rybakom udało się prześlizgnąć przez
wzburzone morze i wpłynęli na spokojniejsze
wody bliżej lądu.
Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie ma szans na
znalezienie Carla między skałami przy podmy
wanym przez fale brzegu. Mimo wszystko zary
zykowali wyprawę w nadziei, że może jednak się
mylą. Może skała nie była tak stroma, jak sądzi
li. Może między kamieniami jest jakaś sucha pół
ka skalna.
Teraz od razu spostrzegli, że mogli sobie
oszczędzić trudu.
Jednak dobili do brzegu, nawet szukali między
skalami, wspięli się na ścianę do miejsca, w któ
rym przechodziła w pionowe urwisko.
Ojciec Gustava jako pierwszy zauważył czarne
chmury nadciągające z zachodu i dal znak do za
kończenia poszukiwań. Spojrzał zaniepokojony
na niebo i morze i podnieśli żagiel, obierając kurs
ku swej wyspie.
8
Pewnego ciepłego, wiosennego dnia kilka tygo
dni później Signe stała w cichym skupieniu nad
nowym grobem na małym cmentarzu po wschod
niej stronie wyspy.
Chciała płakać, ale nie potrafiła. Od dnia,
w którym Gustav i Corado de Lione wbrew jej
woli zawrócili ją do świata żywych, chodziła bez
celu. Zupełnie jak dryfujące wodorosty wodzie,
tak i ona pozwalała bezwolnie unosić się losowi,
jakby obojętne jej było, czy żyje, czy też nie.
Jak przez ciężką zasłonę widziała matkę, gasną
cą z dnia na dzień. Dziewczynie brakło sił, by prze
bić się przez niewidzialny mur, którym matka
oddzieliła się od świata, wyrwać ją z tego stanu.
Teraz Signe nie czuła nic poza bezkresną pust
ką. Może odrobinę ulgi, podobnej do tej, jakiej
doznała po śmierci ojca i braci, którzy odnaleźli
wieczny spokój w morskiej otchłani.
Signe odwróciła się i spojrzała na pozostałe na
grobki. Same kobiety... Mężczyźni z Rost mają
swoje groby w morzu.
Z ciężkim westchnieniem opuściła mały cmen
tarz i skierowała swe kroki ku skale, odsłoniętej
przez wodę w czasie odpływu. Po drugiej stronie
błyszczała w wiosennym słońcu wyspa Vaeroy.
Owce cieszyły się już jasnozielonymi kępkami
młodej trawy. Wszędzie widać było stojaki pełne
sztokfiszy gotowych do drogi przez morze. Ryba
cy z Lofotów wrócili do swych domów, a ich szo
py stały teraz puste. Za niespełna dwa tygodnie
statek starosty wyruszy na południe do Bergen.
Żeglarze z Wenecji mieli płynąć razem z nim...
Signe chciałaby wiedzieć, czy Carlo też by wró
cił, gdyby żył...
Potrząsnęła głową. Cóż za śmieszna myśl!
Miałby stać tu, na Rost i patrzeć, jak jego przyja
ciele odpływają? On, ze swoim szlacheckim po
chodzeniem, wielkim majątkiem i rodziną, która
czeka na niego w dalekim słonecznym kraju!
Teraz Querinius będzie musiał przekazać naj
bliższym Carla tragiczne wieści...
Wzrok dziewczyny wędrował od gospodarstw do
stada owiec, a potem do stojaków na suszone ryby,
którym towarzyszyły siedzące w rzędzie ptaki.
Signe została sama ze wszystkimi obowiązka
mi. Musi popłynąć na Prestholmen po jaja alk, za
brać młode z gniazd, a potem zapeklować je, na
zbierać drewna przy brzegu, przynieść torfu na
opał, wodorostów dla zwierząt, wody ze studni.
Latem będzie też musiała wspinać się na skały, że
by łapać maskonury. Zwykle robił to Ludvig
z Kristofferem. Kristoffer był niezwykle zręczny
we wspinaniu się po ptaki, jak twierdził ojciec,
równie dobrze radził sobie z polowaniem na or-
ły. Pewnego razu złapał ich dziesięć w jeden
dzień!
Signe poczuła ucisk w gardle. Przypomniało jej
się, jak kiedyś białodzioby nur zaatakował Ludvi-
ga. Chłopak poszedł nad brzeg po wodorosty
i gdy schylony chodził między kamieniami, ptak
uderzył go w plecy i Ludvig o mało nie upadł. Pta
szysko wbiło pazury w wełniany kubrak chłopa
ka i próbowało zepchnąć go ze skały.
Innym razem sokół zostawił swój ostry pazur
w dłoni ojca i trzeba było wyciąć go nożem. „Gdy
sokół wbija szpony, będziesz boleśnie zraniony".
Signe podniosła głowę i patrzyła na morze,
zdradliwie połyskujące w słońcu pozornym spo
kojem. Mieszkańca Rost niełatwo oszukać. Pod
niezmąconym lustrem wody tli się gniew władcy
sztormu.
Jakaś łódź właśnie wracała na wyspę. Lekka bry
za starczyła, aby postawić żagle. Łódź sprawiała
wrażenie małej, ale nawet z tej odległości wzbudzi
ła ciekawość dziewczyny. Wyglądało na to, że kie
ruje się wprost do tutejszego portu. Gdy się zbli
żyła jeszcze bardziej, można było zauważyć, że nie
jest to zwykła łódź używana przez tutejszych ry
baków. Nie miała tak ostro zakończonego dziobu
i była bardziej przysadzista niż łódki wyspiarzy.
W tej samej chwili Signe spostrzegła Pietra Que-
riniusa, który wybrał się na codzienny spacer po pa
stwiskach. Przyglądał się parze dzikich gęsi, lecą
cych w stronę otwartego morza. Może myślał
o swojej niedalekiej podróży i cieszył się z powro-
tu na południe. W domu czekało na niego czworo
dorosłych już dzieci i słabego zdrowia żona, jak
mówił. Pewnie boją się, że stało mu się coś złego.
Od czasu jego wypłynięcia z Wenecji minął już rok.
Querinius zauważył Signe i zamiast iść dalej
obraną wcześniej drogą, przystanął, zawahał się,
a w końcu podszedł do dziewczyny.
Signe wyprostowała się. Lubiła tego starszego,
szlachetnego mężczyznę. Był dobrym człowie
kiem, który właśnie przeszedł ciężką próbę siły
ducha i cierpliwości. Gdy już porzucił nadzieję na
ujrzenie Carla żywego, uciekał w samotność, spę
dzał wiele dni na modlitwie. Kochał siostrzeńca
jak swego własnego syna.
Nadal żył na wyspie tak, jak na początku, spra
wiał wrażenie jeszcze bardziej łagodnego, pokor
nego i chętnego do pomocy.
Signe nie miała pojęcia o rozmowach, jakie pro
wadził ze starostą na temat Gustava. Dotychczas
tylko ona sama i najbliższa rodzina chłopaka zna
li prawdę. Ojciec Gustava odwiedził ją pewnego ra
zu, opowiedział o wyprawie na Mosken i błagał
o milczenie. Jego syn uratował jej przecież życie -
przypomniał mężczyzna. Poza tym nigdy nie było
jego zamiarem zabić nieznajomego. Jako dobra
mieszkanka wyspy powinna okazać miłosierdzie
temu, który zbłądził. Gustav spowiadał się przed
dominikaninem i we właściwym czasie Bóg wy
mierzy mu odpowiednią karę. Signe nie jest chyba
aż tak zawzięta, aby wysłać swego przyjaciela
z dzieciństwa na szubienicę jedynie z chęci zemsty?
Dziewczyna patrzyła na niego pustym wzro
kiem. W czymże pomogłoby to jej czy Piętro
Queriniusowi, gdyby jeszcze jeden człowiek mu
siał stracić życie? I tak nie odzyskają w ten spo
sób Carla.
Czas spędzany na Rost Querinius wykorzysty
wał pracowicie. Mówił już po norwesku prawie jak
rodowity wyspiarz, choć ze śmiesznym „r" i oso
bliwą intonacją. Wszyscy jednak go rozumieli.
Będzie im go brakować, gdy wróci do swoich...
- Dzień dobry, Piętro Queriniusie. Widzę, że wy
brałeś się na spacer w ten piękny, wiosenny dzień.
Mężczyzna skinął w roztargnieniu głową. Wy
dawał się inny niż zwykle.
- Wyruszamy za dwa tygodnie - powiedział
zbity z tropu, po czym dodał równie bez związ
ku: - Byłaś na grobie matki...
Signe patrzyła na niego, zaskoczona.
Piętro skierował swój łagodny wzrok na samot
ną mewę, potem znów spojrzał na dziewczynę
z wyrazem zakłopotania na twarzy.
- Muszę z tobą porozmawiać. Czy mogę odpro
wadzić cię do domu?
Rozmawiając, szli ścieżką przez równinę. Mi
nęli trzy domy pobudowane obok siebie nad jed
ną z zatok, chwilami spoglądali w roztargnieniu
ku błyszczącym w słońcu wzniesieniom Stavf jel-
let, właściwie wcale ich nie widząc.
Signe słuchała z zapartym tchem. To, co wła
śnie usłyszała od Queriniusa, było dla niej szo-
kiem. Czuła się całkiem zbita z tropu, nie wiedzia
ła, co ma powiedzieć, jak zareagować. Może ocze
kiwał od niej radości? Ona jednak nie umiała uda
wać, że się cieszy.
Wzrok dziewczyny objął wszystko dookoła
i zatrzymał się na chlupiących wśród kamieni wo
dach przypływu. Potem spojrzała jeszcze na pa
stwisko i wreszcie na morze.
To jest jej świat.
To jedyny świat, jaki zna, o którym cokolwiek
wie. Nawet w swych najbardziej wybujałych fan
tazjach nie marzyła o tym, aby żyć w jakimś in
nym miejscu.
Gdy słońce wracało po długiej, polarnej nocy,
przynosząc ze sobą żywsze kolory, wszystkie
zmysły odzyskiwały dawną lekkość. Wtedy do
brze było żyć tu, na Rost. Gdy pewnego wiosen
nego dnia spoglądała na zielone łąki i błękitne
morze, słyszała nad głową krzyk ptaków, a przy
brane zielenią skaliste wysepki wyciągały się ku
niebu, wtedy przez krótką, błogosławioną chwilę
czuła, że jej serce rozpiera radość.
Miała jechać z wenecjaninem na południe? Czy
dobrze go zrozumiała?
Piętro Querinius mówił o tym, że miłosierny
Bóg kieruje losem każdego człowieka, że nawet
doświadczając go, ma w tym swój cel. Przypo
mniał Signe o jej śnie, który uratował rozbitkom
życie, i o tym, że teraz to on jest narzędziem w rę
kach Boga, który dał mu błogosławieństwo szan
sy odwdzięczenia się dziewczynie za ocalenie.
Gdy Signe tak nagle w krótkim czasie straciła
swych najbliższych i została sama na świecie, on,
Piętro Querinius, oburzył się na to, że taką nie
winną istotę los ciężko doświadcza. Jednak potem
zamiar Pana stał się dla niego całkiem jasny. Si
gne nie powinna już więcej cierpieć z powodu zi
mowych sztormów, długotrwałych ciemności,
głodu i zimna. W jego kraju nie będzie marzła,
a on zastąpi jej ojca.
Signe nie mogła się nie uśmiechnąć. Od same
go początku, jak tylko przybysze z Wenecji zja
wili się na Rost, boleśnie odczuwali każdego dnia
zimno panujące na wyspie, ale nie mogli zrozu
mieć, że nie klimat był temu winien, a ich brak
zahartowania. Tu na Rost noworodki leżą zimą
w izbie pod odsłoniętym otworem w dachu, tak
aby śnieg uodpornił je na zimno. Później rzadko
marzną.
Signe nieświadomie potrząsnęła głową. Queri-
nius martwił się tym, że została sama. Nie rozu
miał, że ludzie na Rost są jak jedna duża rodzina.
Nie pozostawiają nikogo samemu sobie, lecz
dzielą z nim to, co mają.
Jak ma dać mu do zrozumienia, że kocha tę z po
zoru nieprzyjazną człowiekowi osadę rybacką, le
żącą na małej wysepce daleko na otwartym morzu?
Nie chciała wydać się niewdzięczna, ale to ciepło,
o którym mężczyzna tyle mówił, nie kusiło jej.
Querinius zrozumiał, że dziewczyna potrzebu
je czasu do namysłu, musi dobrze się zastanowić,
więc póki co pożegnali się.
Gdy przyszła do domu, zobaczyła, że Corado
de Lione przyniósł już torf i wodę. Jego smutek,
który tkwił w nim tak długo, jak długo panowa
ły ciemności i który jeszcze nasilił się po zniknię
ciu Carla, wydawał się ustąpić z jego duszy wraz
z zachodnim wiatrem. Teraz śpiewał ładne, me
lodyjne piosenki w swoim ojczystym języku,
gwizdał, pomagał Signe przy pracy w oborze,
i uśmiechał się tak, że jego śniadą twarz przepeł
niało życie i ciepło. Dziewczyna zrozumiała, że
liczył dni do wyjazdu.
Corado nie uczynił takich postępów w nauce
norweskiego jak Querinius, ale znał wystarczają
co dużo słów, aby można było się z nim porozu
mieć. Poznał ich wiele szczególnie wtedy, kiedy
Carlo zniknął, a on sam nie miał z kim rozma
wiać w swym ojczystym języku.
Od razu zauważył, że Signe coś się przydarzyło,
a ona opowiedziała mu o zaskakującej propozycji
Queriniusa. Ku jej zdziwieniu, Corado wcale nie
był zaskoczony. Uśmiechał się tylko tajemniczo.
- I ty jechać z nami? - spytał z przejęciem.
Signe spojrzała na niego bezradnie. Tak bardzo
chciała wytłumaczyć mu, co myśli na ten temat,
ale wiedziała, że będzie to trudne.
- Ty jesteś z Wenecji - powiedziała, wskazując
na niego. - Ja jestem z Rost - mówiła dalej, tym
razem wskazując na siebie. - Oboje kochamy
swoje ojczyzny.
Mężczyzna wpatrywał się w nią bez słowa, zaś
ona wiedziała, że nie rozumiał jej. Wybrać sma-
ganą wiatrem wyspę na lodowatych wodach za
miast jego przyjaznej, pięknej Wenecji, było dla
niego niepojęte. Nie rozumiał, że miłość do okre
ślonego miejsca nie ma nic wspólnego z dobrami
materialnymi. Ta miłość opiera się na innych war
tościach, takich jak dziedzictwo czy tradycja, na
zwyczajach i przywiązaniu do życia właśnie tu.
Na korzeniach.
Signe uśmiechnęła się ciepło, aby pokazać, że
jest wdzięczna. Miała nadzieję, że Querinius,
człowiek tak niezwykle rozsądny, zrozumie ją le
piej, a potem wytłumaczy to przyjacielowi.
Corado de Lione odczytał jej uśmiech jako -
mimo wszystko - nadzieję i nieśmiało odwzajem
nił go, po czym zaczął raźno dokładać torfu do
ognia, jakby chciał ukryć swoją radość.
Właśnie siadali do posiłku, gdy nagle usłyszeli
z zewnątrz niespodziewane odgłosy. Corado de
Lione gwałtownie uniósł głowę, napotykając
oczyma wzrok dziewczyny, po czym nie bez wa
hania wstał. Lecz zamiast podejść do drzwi
i sprawdzić, co to było, stał jak zahipnotyzowa
ny z przerażeniem na twarzy.
Signe też się podniosła, bacznie nasłuchując.
Na jej twarzy również dało się zauważyć ten sam
wyraz strachu i niedowierzania.
Oboje spojrzeli na siebie. Zareagowali podob
nie. Żadne z nich nie odważyło się powiedzieć ani
słowa, a już na pewno nie wypowiedzieliby imie
nia, które cisnęło się obojgu na usta.
Stali bez ruchu, gdy drzwi powoli otwierały się
i wreszcie pojawiła się w nich jakaś postać. Signe
i Corado gwałtownie pobledli i gdyby „duch"
szybko nie zareagował, dziewczyna zemdlałaby
i upadła na twardą podłogę.
- Nie bójcie się! - powiedział wystraszony Car-
lo do obojga, podtrzymując mocno Signe. - To
nie duch, to naprawdę ja.
Potem odwrócił się w stronę drzwi.
- Wejdź, Everth.
Signe poczuła oplatające ją ręce Carla, czuła je
go oddech na policzku, jego silne ciało tuż przy
swoim, słyszała ukochany, piękny głos. Mimo
wszystko nie mogła pojąć, co się dzieje. Gdyby
nie widziała zastygłej w bezruchu twarzy Corada
de Lione, gotowa byłaby uwierzyć w to, że tylko
ona przeżywa coś podobnego - w marzeniach,
w świecie, w którym dusza żyje swym własnym
życiem.
- Signe - usłyszała jakby z daleka głos Carla. -
To Everth. Człowiek, który uratował mi życie.
To był głos ukochanego, a jednak mimo wszyst
ko nie była tego pewna. Mówił ładnie po norwesku,
choć nie całkiem płynnie. Mężczyzna, którego nazy
wał Everthem, okazał się jedną z tych odmiennych
istot - karłów ukrywających się gdzieś wśród skał.
Ojciec opowiadał Signe, że karły jeżdżą na małych,
białych koniach, które potrafią biegać zarówno po
wodzie, jak i po lądzie. Pas karła był magiczny, do
dawał sił, a gdy człowiek założył na głowę jego ka
pelusz, stawał się niewidoczny.
Może i ona już nie znajduje się wśród żywych?
Może legenda powtórzyła się, a ona sama - nie
wiedząc o tym - dostała się na drugą stronę?
Corado de Lione pierwszy otrząsnął się z szoku.
- Carlo...? - szepnął ochrypłym głosem. - Jak...?
Co...
- Opowiem wam wszystko - przerwał mu Car
lo, uśmiechając się ciepło.
Tego samego wieczoru, lecz nieco później, Car
lo siedział u swego wuja i opowiadał mu od no
wa tę niewiarygodną historię, którą niedawno
usłyszeli od niego Signe i Corado de Lione.
Łagodne oczy Pietra Queriniusa wypełniły się
łzami. Słuchał, kiwał głową od czasu do czasu, po
trząsał nią z niedowierzaniem i znów kiwał.
- Bóg jest dobry - szepnął spontanicznie.
Pełen współczucia wzrok starszego mężczyzny
przeniósł się na Evertha. Carlo opowiadał teraz
o jego ciężkim losie, lecz zaraz współczucie Pie
tra zmieniło się w najwyższe zdumienie, gdy usły
szał o przeprawie przez malstrom jedyną w swo
im rodzaju łódką, zbudowaną przez Carla i jego
dobroczyńcę z drewna przeznaczonego na opał
i resztek dwóch rozbitych łodzi.
- Nawet o tej porze roku ten groźny prąd mor
ski przypomina kipiący kocioł diabelski - stwier
dził Carlo, zachęcony, by mówić dalej. - Sprawia
wrażenie dwóch dzikich wodospadów, które łą
czą się i rozbijają o skały z potężnym hukiem.
Querinius skinął głową. Jego ciałem wstrząsnął
dreszcz na samą myśl o tym, co przeżył jego sio
strzeniec.
- To ciepły prąd oceaniczny, który spotyka się
z zimnymi północnymi wodami - wyjaśnił. - I da
liście radę przepłynąć malstrom tą skleconą
z przypadkowych desek łupiną?
Carlo uśmiechnął się z dumą.
- Dzięki Everthowi, który obserwował prąd
każdego dnia przez cały rok i dokładnie wiedział,
kiedy jest to możliwe. Wszystko zależy od pory
roku, przypływów i odpływów oraz kierunku
wiatru w stosunku do kierunku prądu wody.
Everth jest niezwykle uważnym człowiekiem, ja
sno myślącym i mądrym.
Carlo zamilkł na chwilę, po czym spojrzał na
swego wuja.
- Gdy zobaczyłem Evertha po raz pierwszy,
wystraszyłem się. Jednak w ciągu tych tygodni na
uczyłem się go doceniać. Nie tylko dlatego, że
uratował mi życie, przygarniając mnie do swego
domu, dzieląc się pożywieniem i zapewniając
schronienie przed sztormem, ale dlatego, że jest
niespotykanie mądrym i wspaniałym człowie
kiem. Zaproponowałem mu stałe zajęcie.
Querinius spojrzał zdziwiony na niego.
- Czy to rozsądne? Wypływamy już za dwa ty
godnie.
Carlo zawahał się. Po reakcji wuja stracił pew
ność siebie.
- Nie miałem na myśli Rost. Myślałem o We
necji.
W izbie zapanowała cisza. Carlo z obawą, ale
i pełen nadziei oczekiwał na to, co powie Piętro.
Dobrze wiedział, że mają przed sobą wiele miesię
cy męczącej i niebezpiecznej podróży i będą przez
cały ten czas zdani na łaskę oraz dobroć obcych lu
dzi. Oprócz kilku przedmiotów ze srebra i paru in
nych wartościowych rzeczy, które zdołali ocalić
z Marii Medici, nie mają nic, czym mogliby zapła
cić za podróż na południe Europy. Branie na siebie
odpowiedzialności za jeszcze jednego człowieka,
i to takiego, który może sprawić im kłopot z po
wodu ludzkich przesądów, może okazać się lekko
myślnością i niefrasobliwością. Querinius przeniósł
wzrok z wyrażającej nadzieję twarzy siostrzeńca na
podłogę. Aż do tej chwili był tak wzruszony i za
absorbowany powrotem Carla, że odsunął na bok
wszystkie inne myśli. Teraz nagle przypomniała
mu się sprawa Signe. To pewne, że nigdy nie zapro
ponowałby jej wspólnego wyjazdu, gdyby wiedział,
że Carlo żyje - bez względu na to, jak bardzo tego
pragnął i jak wielkie było jego współczucie dla
dziewczyny. Carlo ma zobowiązania, których mu
si dotrzymać, a mimo że Piętro Querinius sam ni
gdy nie był zadowolony z planowanego małżeń
stwa siostrzeńca, wiedział, ile ono znaczy dla
dwóch rywalizujących ze sobą potężnych rodów.
Wielomiesięczna podróż z dwojgiem młodych
ludzi, którzy są tak w sobie zakochani i jedno
cześnie świadomi tego, że nie mogą zostać sobie
poślubieni, byłaby wystarczającym kłopotem.
Najgorsze jednak to przysporzyć zmartwień
i cierpienia Signe - temu niewinnemu i uroczemu
dziecku.
Mężczyzna westchnął głęboko. Wiedział, że
musi to powiedzieć. Podniósł więc głowę i spoj
rzał na Carla z wyraźnym żalem na twarzy.
- Rozumiem twoją chęć pomocy... - zaczął
ostrożnie. - Everth musi dowiedzieć się o ewen
tualnych niebezpieczeństwach i trudnościach,
których możemy doświadczyć po drodze. Potem
sam podejmie decyzję.
Carlo odetchnął z ulgą i uśmiechnął się.
- Wiedziałem, że zrozumiesz. Jesteś dobrym
człowiekiem, wuju Piętro.
Querinius machnął ręką.
- Powód mojego zmartwienia jest inny, niż są
dzisz. Najwyraźniej jesteśmy pokrewnymi dusza
mi, ty i ja. Ja też zaprosiłem w tę drogę gościa.
Carlo spojrzał na niego zaskoczony. Piętro na
gle spoważniał.
- Pierwsze dni po twoim zniknięciu spędziłem
na cichej modlitwie. Powinienem raczej nazwać to
błaganiem. Najpierw straciłem Antonia, mego sy
na, a potem człowieka, któiy niespodziewanie za
jął jego miejsce. To zbyt wiele jak dla mnie. Nie
byłem w stanie pokornie zaakceptować woli Pana.
Querinius westchnął i mówił cicho dalej:
- Mijały dni i tygodnie, a żaden cud się nie wy
darzył. W końcu poddałem się i znów zacząłem
podążać za tym, co działo się wokół mnie. - Spoj
rzał na Carla. - My, którzy żyjemy w naszej miłej
Wenecji w błogiej nieświadomości, niewiele wiemy
o życiu innych ludów i trudno pogodzić mi się
z tym, że mieszkańcy tej wyspy nieustannie obcu
ją ze śmiercią przychodzącą nie w porę. Gdy ojciec
i bracia Signe utonęli podczas połowu na wodach
Rost, buntowałem się przeciw Stwórcy. To, że cho
rowita matka dziewczyny poddała się w walce
o życie, dobrze rozumiem, ale moje współczucie
dla biednej Signe było silniejsze.
Carlo skinął ponuro głową. Ciągle jeszcze nie
mógł ogarnąć wszystkich tych tragedii, które wy
darzyły się od czasu, gdy był na wyspie po raz
ostatni.
Przez pewien czas obaj milczeli. Wreszcie Pię
tro Querinius powoli zaczął mówić:
- Dziewczyna ogromnie cierpiała po twoim nie
oczekiwanym zniknięciu. Do czasu, kiedy przyby
liśmy na Rost, Signe wierzyła, że o wszystkim de
cyduje przeznaczenie. Uznała, że zarówno o waszej
miłości, jak i o twoim nieszczęściu już dawno po
stanowił los. Jako małe dziecko uznała, że jest wcie
leniem kobiety o imieniu Signelill ze starej legendy.
W tej historii ukochany Signelill został stracony,
a ona z żalu odebrała sobie życie.
Querinius zamilkł, zaś Carlo patrzył na wuja
z rosnącym przerażeniem.
Querinius skinął głową.
- Dobrze zgadujesz. Corado de Lione uratował
ją w ostatniej chwili. Szczegóły sam może ci prze
kazać.
Carlo pobladł i już chciał coś powiedzieć, lecz
Querinius powstrzymał go.
- Pozwól mi najpierw skończyć, a później możesz
pytać, o co chcesz. Błagałem Boga, aby nie karał jej
za ten niechrześcijański postępek, lecz okazał litość
jako istocie, która zbłądziła. Po owej nieudanej
próbie samobójstwa Corado de Lione pilnował jej
dniem i nocą, ja zaś starałem się ratować jej duszę.
Carlo otworzył szeroko oczy. Wreszcie zaczy
nał rozumieć.
- I spytałeś ją, czy zechce popłynąć z tobą na
południe... - szepnął ochrypłym głosem.
Querinius machnął bezradnie ręką.
- To miał być dobry uczynek. Podziękowanie
za to, że nas uratowała, i jedyna szansa, aby ura
tować ją samą.
Na twarzy starszego mężczyzny malował się
bezbrzeżny smutek.
- Mimo trudnej sytuacji Signe po tragicznej
śmierci jej ojca i braci nie zaproponowałbym jej te
go, gdybym miał choć iskierkę nadziei, że żyjesz.
Słyszałem, że tutejsi ludzie opiekują się sobą, a prę
dzej czy później zjawiłby się jakiś kandydat do jej
ręki. Jej uroda jest prawdziwą ucztą dla oczu.
Carlo poczuł, że się czerwieni. Myśli burzyły
mu się w głowie jak niespokojne wody malstro-
mu. Zrozumiał, że wuj szuka możliwości wycofa
nia się z propozycji uczynionej dziewczynie,
i wiedział, jakimi intencjami się kieruje. Carlem
też targały sprzeczne uczucia. Sama myśl o tym,
że widywałby Signe każdego dnia przez kolej
nych kilka miesięcy, dawała mu powód do niewy-
słowionej radości. Gdy usłyszał o tragediach, któ-
re spotkały Signe, zareagował dokładnie tak, jak
wuj Piętro, poczuł bezgraniczne współczucie
i usilnie zapragnął jej pomóc.
Jednak prędzej czy później takie rozwiązanie -
zabranie dziewczyny do Wenecji - tylko przy
sporzyłoby Signe cierpienia. Ona przecież nic nie
wiedziała o Adelajdzie. Carlo zadawał sobie teraz
pytanie, czy dobrze uczynił, przemilczając sprawę
swego narzeczeństwa, lecz miłość do Signe budzi
ła się stopniowo, a gdy już nauczył się wystarcza
jąco wiele norweskich słów, aby wszystko jej wy
jaśnić, było na to za późno. Carlo nie mógł znieść
nawet myśli o łzach w pięknych, niewinnych
oczach dziewczyny. Ona i tak wiedziała, że ich
wspólnie spędzony czas jest policzony. W maju
opuści ją i już nigdy nie wróci. Świadomość tego
ciągle tkwiła między nimi jak mur. Przez wzgląd
na jej uczucia Carlo trzymał swoje żądze na wo
dzy. Z pewnością byłyby możliwości, aby to zmie
nić, gdyby nie znalazł się na Mosken, lecz...
- Ona jeszcze nie dała mi ostatecznej odpowie
dzi - dorzucił Querinius po chwili milczenia. -
Oczywiste jest, że Signe kocha swoje rodzinne
strony, no i ma tu jeszcze siostrę. Przypuszczal
nie trudniej jej będzie podjąć decyzję akurat te
raz, gdy się zjawiłeś. Czy słusznie się domyślam,
że Signe nie ma pojęcia o Adelajdzie...?
Carlo spojrzał na wuja z poczuciem winy.
- Teraz wiem, że powinienem był powiedzieć
jej o tym już dawno. To wszystko zaczęło się jak
niewinna zabawa. Jak młodzieńcze zauroczenie.
Querinius skinął ze zrozumieniem głową.
- Jesteś młody, a poza tym nie widziałeś Adelaj
dy od ponad roku. Z pewnością też nie marzyłbyś
o tym, aby Signe stała się dla ciebie tak ważna,
gdybyś wiedział, że wkrótce znikniesz z jej życia.
Ja sam dopiero wtedy, gdy Corado de Lione opo
wiedział mi o tym, że dziewczyna identyfikuje się
z Signeliłl ze starej legendy, zrozumiałem, że spra
wy przybrały poważny obrót.
Starszy mężczyzna zawahał się.
- Obawiam się, że jesteś zmuszony powiedzieć
jej prawdę, Carlo. Nie możemy zabrać jej ze so
bą i pozwolić wierzyć, że jest twoją narzeczoną.
9
Signe biegła przez łąkę, wiatr rozwiewał jej wło
sy, a majowe słońce rozgrzewało policzki. Była tak
przejęta i szczęśliwa, że serce omal nie wyskoczyło
jej z piersi. Każda sekunda od chwili, gdy Carlo
chwycił ją w ramiona, wydawała jej się snem na ja
wie. Aż do momentu, kiedy ukochany odszedł, by
odwiedzić wuja i przekazać mu radosną nowinę,
oboje wprost upojeni byli szczęściem. Corado de
Lione czułby się całkiem niepotrzebny, gdyby nie
karzeł Everth, z którym mógł porozmawiać. Mło
dzi pozwolili, by ogień palił się przez całą noc, sie
dzieli przy nim i obejmowali się czule, podczas gdy
Everth i Corado spali tuż obok.
W ciągu ostatnich tygodni Carlo poczynił
ogromne postępy w nauce norweskiego. Mógł
opowiedzieć teraz dziewczynie o pobycie na Mo-
sken, o przyjaźni, która połączyła go silnymi wię
zami z Everthem, o pracy przy budowie łodzi -
zajęciu, które cieszyło obu mężczyzn.
Gdy tak oboje, przytuleni do siebie, rozkoszo
wali się swą bliskością, Signe powzięła w głębi
duszy decyzję, nie wiedząc nawet, kiedy to się
stało.
Pojedzie z nimi...!
Ciężko będzie opuścić Rost - swój dom rodzin
ny, Elisę, sąsiadów i przyjaciół, ptasie skały, wy
spy i ojczyznę. Pastwiska i wybrzeże, które zawsze
potrafiło zaskakiwać swą zmiennością. Szopy ry
backie, rytm życia dostosowany do rytmu zimo
wych połowów. I morze...
Signe zatrzymała się, spoglądając na niebieska
wą, migoczącą w promieniach słonecznych po
wierzchnię wody, która wyglądała spokojnie
i niewinnie, choć kryła w sobie tyle mrocznych
tajemnic, tyle śmierci - i tyleż samo życia! Mo
rze było całym ich światem, ich bogactwem, ich
miłością i ich przekleństwem. Morze, którego
nienawidziła i które kochała jednocześnie, za
którym zawsze będzie tęsknić.
Znów przyspieszyła kroku. A więc postanowio
ne. Tę część życia ma już za sobą. Powiedziała
o swych zamiarach Elisie i Monsowi. Gdy upora
li się ze strachem i zaskoczeniem, postanowili, że
przeniosą się do rodzinnego domu Elisy, ponie
waż był większy i bardziej solidny niż ten, który
zbudował Mons. Poza tym leżał w dogodniejszym
miejscu. Mons nawet nie starał się ukryć swej ra
dości z możliwości przejęcia łodzi.
Teraz należało jeszcze powiadomić księdza,
starostę, krewnych i przyjaciół. Dobrze by było
mieć to już za sobą.
Było już późno, gdy Signe wróciła do domu -
zmęczona, ale przekonana o słuszności swego wy
boru.
Rozczarowała ją nieobecność Carla w domu.
Corado de Lione przekazał jej, że ukochany wy
szedł na chwilę do Queriniusa. Signe zdziwiła się.
Nie widziała starszego wenecjanina, gdy odwie
dziła starostę.
Carlo i Querinius szli tymczasem z opuszczo
nymi głowami wzdłuż wybrzeża, zatopieni w po
ważnej rozmowie.
- Powinieneś był wyznać wszystko od razu! -
rzekł z przyganą w glosie zrezygnowany Piętro.
Carlo niechętnie mu przytaknął.
- Wiem. Ale to było niemożliwe. Radość z po
nownego spotkania wzięła górę i nie chciałem
sprawiać jej przykrości już pierwszego wieczoru.
Nie przyszło mi do głowy, że sprawy potoczą się
tak szybko.
Querinius westchnął ciężko.
- Tak, muszę przyznać, że przeraziłem się, gdy
starosta przyszedł i powiedział mi, że była u nie
go Signe. Zanim zdążyłem cokolwiek wyjaśnić,
on już wygłosił dziękczynną mowę w imieniu ca
łej wyspy i pochwalił mnie za moją dobroć, któ
ra kazała mi zlitować się nad nieszczęśliwą siero
tą. Nie mamy wyjścia, Carlo. Jesteśmy zmuszeni
zabrać ją ze sobą.
Carlo spojrzał na wuja z przerażeniem.
- Nie mówiąc jej o Adelajdzie...?
Querinius nie odpowiedział od razu. Wreszcie
jednak stwierdził niepewnie:
- Czas będzie działał na twoją korzyść. Naj-
ważniejsze, abyśmy dali dziewczynie początek
nowego życia i lepsze warunki. To, co was łączy,
to tylko gwałtowne, młodzieńcze zauroczenie.
Ona z pewnością nie miała okazji spotkać zbyt
wielu rówieśników. - Po chwili dodał z błyskiem
w oku: - Gdy Signe przekona się, że Wenecja peł
na jest młodzieńców równie przystojnych jak ty,
szybko znajdzie pocieszenie.
Carlo nawet się nie uśmiechnął. Taka ewentu
alność wcale go nie zachwyciła.
Czternastego maja - gdy słońce świeciło na nie
bie przez dwadzieścia trzy godziny - wszyscy, któ
rzy byli w stanie, przyszli pożegnać Signe, Queri-
niusa i innych marynarzy z Wenecji. Zarówno
mieszkańcy wyspy, jak i ich goście mieli łzy
w oczach i byli wyraźnie wzruszeni.
Signe stała blada i poważna, patrzyła po raz
ostatni na Rost i jej mieszkańców. Wiedziała, że
już nigdy nie ujrzy ani swego rodzinnego gniaz
da, ani znajomych twarzy. W pewnej chwili ogar
nęła ją panika. Gdzież ona właściwie miała ro
zum? Opuścić swe ukochane Rost, aby spędzić
resztę życia w obcym, dalekim kraju na południu?
W kraju, którego wcale nie znała.
Gdyby żył jej ojciec, 0ivind Jonas, zupełnie nie
rozumiałby jej postanowienia. Niemal słyszała je
go drżący głos:
„Opuścić Rost? Z własnej, nieprzymuszonej
woli? Czyś ty całkiem zwariowała, dziewczyno?"
Jednak gdyby ojciec żył, nie dokonałaby po-
dobnego wyboru. Nigdy nie przyczyniłaby mu ta
kiego cierpienia.
Wzrok Signe powędrował w stronę Carła
w poszukiwaniu wsparcia. Stal z kruczoczarny
mi włosami rozwianymi przez wiatr i ciepłym
uśmiechem rozjaśniającym ładną twarz. Był jedy
ną odpowiedzią, jaką znajdowała. Jedyną, której
potrzebowała. Możliwość spędzenia reszty życia
razem z nim była tak wielkim szczęściem, że od
suwała na bok inne uczucia. Ludzie i miejsce nie
miały żadnego znaczenia. Tam, gdzie był on,
chciała być i ona.
Niemiecki dominikanin - przez mieszkańców
wyspy ndzywany „mnichem - żebrakiem" - też
udawał się razem z nimi do Bergen, aby odwie
dzić swojego arcybiskupa i wręczyć mu część sre
bra, które zdążył zdobyć, zanim przybysze z We
necji opuścili wyspę. Ku irytacji mieszkańców,
dzień przed wyprawą zażądał zapłaty za pobyt
rozbitków na wyspie: dwie uncje srebra za mie
siąc pobytu każdego z nich. Zapłacili tym, co
mieli: sześcioma srebrnymi kielichami, sześcioma
widelcami i sześcioma łyżkami, które zdołali ura
tować ze statku. Większość srebra niemiecki
mnich zatrzymał dla siebie, podczas gdy miesz
kańcy wyspy, którzy wspaniałomyślnie ofiarowa
li gościom zarówno dach nad głową, jak jedzenie
i opiekę podczas tych czterech miesięcy, dali te
raz swym nowym przyjaciołom w prezencie po
żegnalnym sztokfisze - prowiant, którego będą
potrzebować w długiej podróży.
Łódź starosty wyładowana była wszystkimi su
szonymi rybami, złowionymi zimą przez miesz
kańców Rost, dorszami i halibutami. Ryby zostaną
wymienione na towary, których potrzebowali ry
bacy i ich rodziny: zboże, tkaniny i drewno. Stoja
ki do suszenia ryb znów stały puste - porozstawia
ne po wyspie wspomnienia po zimowym połowie.
Oprócz jedenastu marynarzy z Wenecji, Signe,
Evertha i kapitana statku - starosty, na pokładzie
znalazło się jeszcze sześć osób.
Pomyślne wiatry sprzyjały żegludze, a gdy prze
stawało wiać, wiosłowano bez odpoczynku. Obra
no kurs dokładnie na południe szlakiem między
wyspami i szkierami. Ustalano go za pomocą słup
ków wskaźnikowych znajdujących się na wyspach.
Znaki te pokazywały najgłębszą i najlepszą drogę
wodną. Nad łodzią rozlegały się głosy mew i innych
ptaków morskich, lecz ku zdumieniu weneckich
marynarzy krzyki cichły, gdy nadchodził czas spo
czynku, mimo że słońce świeciło niemal całą noc.
Gdy odpłynęli około 200 mil morskich na po
łudnie od Rost, tuż przy jednej z wysp Corado de
Lione zauważył dryfujące w morzu szczątki łodzi.
Wydano polecenie podpłynięcia i zbadania wra
ku. Potwierdziły się obawy wenecjan: nie było już
wątpliwości, że ich dwudziestu jeden towarzyszy
z mniejszej szalupy poniosło śmierć na morzu...
Dla Signe dwa tygodnie spędzone na pokładzie
statku były cudowną przygodą. Z ciekawością ob
serwowała nieznane wysepki i szkiery. Morze by-
ło spokojne, powietrze łagodne, zaś życie na stat
ku jawiło się jej jako nowy, dziwny świat. Świa
domość, że starosta z Rost był kapitanem statku
i najwyższym autorytetem wśród całej załogi, da
wała poczucie bezpieczeństwa i trochę domowej
atmosfery. Poza tym Querinius odnosił się do niej
troskliwie jak ojciec, Corado de Lione jak uko
chany, starszy brat, zaś Carlo - Carlo stanowił
najważniejszy element jej życia. Z lubością wodzi
ła za nim wzrokiem, słuchała jego głosu i opowie
ści o obcych krajach, miejscach i zwyczajach tam
panujących.
Jedyne, co ją dziwiło, było to, że nigdy nie mówił
o ich przyszłym domu, ich wspólnej przyszłości.
Piętro Querinius zaś - wręcz przeciwnie - opo
wiadał z zapałem o swym weneckim domu, któ
ry musiał być przynajmniej tak duży jak pleba
nia w Bodo, którą kiedyś widział ojciec. Piętro
mówił też o miłej, choć schorowanej żonie, któ
ra z pewnością przyjmie Signe jak swoją córkę.
Dziewczyna zrozumiała, że na początku tam
właśnie zamieszka. Potem mężczyzna powiedział
jej o swoich trzech dorosłych synach, z których
dwóch było żonatych, zaś najmłodszy jeszcze nie
znalazł tej jedynej, która zadowoliłaby jego wy
bredny gust. Querinius przekazał jej to w tak
szczególny sposób, że dziewczyna aż zerknęła na
niego z zaciekawieniem. Coś musi być z tym sy
nem nie tak, skoro nie potrafi znaleźć dziewczy
ny, która byłaby dla niego wystarczająco dobra...
"W okolicach Helgeland spotkali przypadkowo
arcybiskupa Nidaros, który właśnie wizytował
północne tereny. Wybrał się w podróż dwoma
statkami z dwustoma ludźmi na pokładzie. Que-
rinius został przedstawiony jego świątobliwości,
opowiedział mu o wydarzeniach ostatnich miesię
cy i dostał list polecający do siedziby biskupa
w mieście, w którym pochowany został król Olaf.
Do Nidaros przybyli 29 maja i dzięki listowi
zostali odpowiednio przyjęci.
Signe i Everth zaniemówili ze zdziwienia. Ni
gdy wcześniej żadne z nich nie widziało miasta,
a w tym na dodatek mieściło się zwierzchnictwo
Kościoła Norwegii. Katedra była tak wielka, że
Signe mogła tylko przyglądać się jej w milczeniu.
W najśmielszych fantazjach nie przypuszczałaby,
że człowiek jest w stanie zbudować coś takiego.
Rzeka jak fosa oplatała całe miasto, do które
go prowadziła tylko jedna brama wjazdowa.
W siedzibie biskupa, znajdującej się tuż obok ka
tedry, budowano właśnie nowe, ogromne wrota.
Ku przerażeniu Queriniusa wenecjanie dowie
dzieli się, że właśnie wybuchła wojna między Niem
cami a królem Norwegii, Szwecji i Danii - Erykiem.
Starosta również się wystraszył, gdy usłyszał te wie
ści, i zdecydował, że nie popłynie z ładunkiem dalej
na południe. Postanowiono, że wenecjanie spróbują
znaleźć jakiś inny statek, więc starosta razem z zało
gą pożegnali swych przyjaciół.
Signe, mocno ściskając na pożegnanie dłoń sta
rosty, uświadomiła sobie, że po raz ostatni w swym
życiu trzyma za rękę mieszkańca Rost.
Gdy duchowni i co ważniejsi mieszkańcy mia
sta usłyszeli o weneckim szlachcicu, katastrofie,
jaka spotkała jego statek i jego pobycie na Rost,
zapragnęli go poznać. Razem z towarzyszącymi
mu osobami, zaproszony na obiad do domu jed
nego z księży.
Signe zauważyła, że zarówno wenecjanie, Everth,
jak i ona, są traktowani przez mężczyzn wysokiego
urodzenia z nieskrywaną ciekawością.
Czuła się zakłopotana, onieśmielona i niezdar
na. Prawie zapomniała o jedzeniu. Nigdy wcześ
niej nie siedziała przy takim stole, nigdy nie uży
wała podobnych sztućców, nigdy nie znała niko
go poza rybakami, księdzem i starostą na Rost.
Nawet jedzenie było inne i dziwne. Dziewczy
ną zawładnął nerwowy niepokój. Bezradnie szuka
ła wzroku Carla. Ukochany musiał odczytać jej
myśli i zrozumieć, jak się czuła, ponieważ uśmiech
nął się do niej ciepło i czule popatrzył. Signe od
wdzięczyła się przelotnym uśmiechem. Kochała go
bardziej niż kiedykolwiek.
Ukradkiem obserwowała, jak inni obchodzą się
ze sztućcami, i dzielnie próbowała ich naśladować.
Everth siedział wystraszony obok niej, a dziew
czyna zrozumiała, że dla niego cała ta sytuacja jest
jeszcze trudniejsza.
- Powoli nauczymy się - szepnęła, by podnieść
go na duchu. - Nie zapominaj, że to Carlo chciał
cię zabrać ze sobą. Nie znalazłeś się tu dlatego, że
sam sobie tego życzyłeś.
Podobnie pocieszała samą siebie.
Everth spojrzał na nią i uśmiechnął się tak, że
jego twarz wydała się prawie ładna.
- Jesteś dobrym człowiekiem, Signe - powie
dział cichym, pełnym oddania głosem.
Gościom zaoferowano nocleg, zaś następnego
dnia Querinius omawiał z gospodarzami możli
wość dalszej podróży na południe.
Decyzja zapadła dopiero po kilku dniach.
Uznano, że dobrze będzie porozmawiać najpierw
z pewnym wenecjaninem zwanym Zuanem Fran
co, który służył jako rycerz u króla Eryka i miesz
kał na zamku w Szwecji, około pięćdziesięciu dni
drogi stąd.
Trzynastego lipca wyruszyli pieszo z Nidaros.
Od arcybiskupa dostali na podróż przewodnika,
trzy konie, śledzie, chleb i cztery srebrne mone
ty-
Marynarze, nie przyzwyczajeni do długiego,
wyczerpującego marszu, szybko poddali się zmę
czeniu. Stopy mieli obolałe i poranione. Queri-
nius, Signe i Everth, którzy jako pierwsi dosiedli
koni, zaproponowali, aby ktoś ich zmienił. Jadąc
po kolei konno, poruszali się z ogromnym wysił
kiem na wschód. Nocowali w małych, skromnych
chatach i szałasach. Póki ich zapasy się nie skoń
czyły, oddawali suszone ryby w zamian za mleko,
masło i ser. Wszędzie, gdzie się zjawili, miejscowi
okazywali się przyjaźni i pomocni.
Odległości między gospodarstwami były duże,
więc czasem nie udawało im się dotrzeć do kolej
nego przed nocą. Wtedy szukali schronienia w ma-
łych górskich szałasach. Przewodnik, który znał
tutejsze zwyczaje, otwierał drzwi i po prostu
wchodził. Na stole leżało jedzenie dla ewentual
nych wędrowców, a dookoła w izbie porozstawia
no ławy z przygotowanymi pierzynami.
Goście posilali się i udawali na spoczynek. Zda
rzało się, że w czasie, gdy spali, do izby wchodził
gospodarz i przystawał przerażony na widok śnia
dych obcokrajowców. Jednak gdy przewodnik
opowiadał mu następnego dnia o losie weneckich
marynarzy, gospodarz okazywał najgłębsze
współczucie i pozwalał im korzystać ze swej go
ścinności bez zapłaty. W ten sposób czternaście
osób zdołało przeżyć pięćdziesiąt trzy dni, posia
dając jedynie cztery srebrne monety.
Czasem wędrowcy słyszeli wieczorami dalekie
wycie wilków. Przewodnik rozglądał się niespo
kojnie na wszystkie strony, przyspieszając kroku.
W okolicy polowały spore stada tych drapieżni
ków, a skoro zagrażały tak dużym zwierzętom,
jak renifery i łosie, człowiek również nie mógł
czuć się bezpieczny.
Wkrótce przyszło im się zmierzyć z wysokimi
górami. Choć było lato i panowała sprzyjająca po
goda, Querinius i inni wenecjanie przerazili się
ich potęgi. Spoglądali na białe ptaki, lecące ku
stromym, sięgającym nieba szczytom. Szeptali, że
sokoły mają jasne upierzenie z pewnością za spra
wą niemiłosiernego zimna, jakie panuje w tym
chłodnym kraju. Na Rost mieli nawet futra niedź
wiedzi, które były białe. Gdy opowiedzą o tym
w domu, nikt im nie uwierzy. Bażanty były tu du
że jak gęsi. Wenecjanie dziwili się, że przewodnik
nazywa bażanty głuszcami.
Signe nie mogła napatrzeć się wszystkiemu, co
tu widziała. Jedyne, co znała do tej pory, to pła
skie wysepki Rost, ledwo wynurzające się z mo
rza. Na środku jaj rodzinnej wyspy rosły tylko
karłowate świerki, a i one powoli wymierały.
Tutaj drzewa okazały się w niektórych miej
scach tak wysokie, że aż sięgały do nieba, i rosły
tak gęsto, że jedynie elfy i skrzaty mogły przecis
nąć się między nimi. Góry też wyglądały inaczej
niż w okolicy Rost. Ich zbocza porastały drzewa,
a szczyty były gołymi skałami.
Pełna zapału i entuzjazmu, Signe chłonęła nowe
doznania i patrzyła na Carla błyszczącymi oczami.
Carla zaś bardziej zajmowało przyglądanie się
Signe niż otoczeniu. Była tak niewiarygodnie pięk
na, że nie mógł nią nacieszyć wzroku. Jej oczy
błyszczały bardziej niż kiedykolwiek. Były błękit
ne jak Morze Śródziemne. Włosy spadały na ple
cy grubym, długim, złotym warkoczem albo tak
jak lubił najbardziej - kaskadą żywego słońca.
Zachwyt nad urodą dziewczyny mieszał się
z zazdrością. Znał swych krajanów i wiedział, jak
Signe zostanie przez nich przyjęta, jak będzie po
dziwiana i ubóstwiana. Z pewnością któryś z nich
pokocha ją tak jak on. Stało się dla niego przera
żająco jasne, że nie będzie w stanie jej oddać, nie
zniesie widoku ukochanej w ramionach innego
mężczyzny.
Wiedział, że rozwiązanie tego dylematu nie ist
nieje. Jeśli złamie obietnicę daną Adelajdzie i ro
dzinie Poliziano, rozgorzeje krwawy spór między
dwoma dumnymi rodami. Jednocześnie nie mógł
znieść myśli, że Signe poślubi kogoś innego.
Od czasu do czasu przychodziła mu do gło
wy trzecia możliwość - a gdyby tak utrzymywać
Signe jako potajemną kochankę? Wiedział jed
nak, że coś podobnego nigdy się nie stanie. Przez
cztery miesiące żył wśród ludzi północy i był
świadomy ich posłuszeństwa względem przyka
zań boskich. Signe raczej umrze, niż zechce żyć
w grzechu.
Z każdym dniem rosła w nim chęć przypieczę
towania ich uczucia. Gdy był zmęczony, udawało
mu się poskramiać swe pragnienia, lecz gdy nad
chodził wieczór i udawali się na spoczynek, pożą
danie stawało się tak silne, że czasem musiał wyjść,
by odetchnąć chłodnym, nocnym powietrzem.
Z każdym dniem kochał Signe coraz mocniej.
Nie chciał uczynić jej krzywdy, a jednocześnie
wiedział, że jeśli rozum zostanie pokonany przez
ciało, a Signe stanie się brzemienna, będzie to
oznaczać jej zgubę.
Piętro Querinius też miał tego świadomość. Gdy
Carlo i Signe leżeli nocą, posyłając sobie tęskne
spojrzenia, Carlo czuł na sobie wzrok wuja. Kiedy
odwracał głowę, za każdym razem napotykał po
ważny wzrok czuwającego starszego mężczyzny.
Signe nie była świadoma trosk swego ukocha-
nego i jego wuja. Dla niej miłość do Carla była
czymś całkiem prostym. Należała do niego, a on
do niej - darowany jej przez Boga - nie tylko na
dziś i jutro, ale na tak długo, jak długo krew pły
nąć będzie w ich żyłach.
Pewnego dnia Querinius odprowadził Carla na
bok, by z nim szczerze porozmawiać.
- Jeszcze jej nie powiedziałeś o Adelajdzie.
Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie, a Carlo
zrozumiał wyrzut ukryty w słowach wuja.
Milczał długo, chociaż już od dawna oczekiwał
nagany lub choćby pytania.
- Myślę o tym każdego dnia - wyznał wreszcie,
odwracając się gwałtownie w stronę wuja. - Jak
możesz przypuszczać, że uczynię coś takiego! Te
raz, gdy porzuciła swój dom, swoich krewnych
i rodzinne strony, a wkrótce opuści ojczyznę, aby
nigdy tu nie wrócić?
Querinius patrzył na siostrzeńca w milczeniu.
W jego zazwyczaj łagodnym wzroku dało się za
uważyć zmartwienie, rozczarowanie i oskarżenie.
- Sądzisz, że jestem tchórzem - mówił dalej
wzburzony Carlo. - Może masz rację, ale najważ
niejszym powodem, dla którego jeszcze nic nie
powiedziałem, jest współczucie. Ostrożnie próbo
wałem uświadomić jej podczas naszych rozmów,
że w naszym kraju związki między kobietą i męż
czyzną są dużo bardziej swobodne, niż ona jest
do tego przyzwyczajona. Chciałem, aby zrozu
miała, że mężczyzna może pożądać kobiety - na
wet kochać ją - mimo iż jest związany z inną. Ale
ona źle mnie pojęła. Jest tak niewiarygodnie nie
winna w tej dziedzinie życia.
Carlo przygryzł z zakłopotaniem wargi.
- Ona rozumie to jako próby zdobycia jej, pa
trzy na mnie najczystszymi na całym świecie
oczami i speszona daje do zrozumienia, że jest
moja, z błogosławieństwem księdza czy bez. Gdy
by wiedziała, jak my w naszym kraju żyjemy, to...
- Młodzieniec machnął bezradnie ręką. - Nie mo
gę jej po prostu brutalnie opowiedzieć o Adelaj
dzie. Nie tylko dlatego, że mi żal Signe, ale i dla
tego, że się boję. Po tym, co wydarzyło się na
Rost, gdy Corado de Lione uratował ją w ostat
niej chwili, nie wiemy, jak może zareagować.
Querinius westchnął ciężko.
- W każdym razie cieszę się, że traktujesz ją
z szacunkiem - rzekł poważnie.
Carlo uśmiechnął się z goryczą.
- Gdyby ktoś powiedział mi, że będę przeby
wał na co dzień z dziewczyną, której będę pożą
dać, i nie tknę jej, nigdy bym w to nie uwierzył.
- Carlo zamilkł na chwilę, po czym dodał: - Na
zywasz to szacunkiem. Ja nazywam to miłością.
- Kochasz ją?
- Tak, kocham. Bardziej, niż sądziłem, że moż
na kochać kobietę.
Trzynastego lipca dotarli wreszcie do leżącego
niedaleko Vadstena w Szwecji Stakeborg - zam
ku wenecjanina imieniem Zuan Franco, który
otrzymał tytuł duńskiego barona.
Nicolo de Trato i Andrea de Piero, należący do
załogi Marii Medici, którzy najlepiej radzili sobie
z pieszą wyprawą, od dwóch dni szli przodem,
aby uprzedzić o przybyciu Queriniusa i jego to
warzyszy.
Było już późne popołudnie. Lipcowe słońce
świeciło na bezchmurnym niebie jak płonąca po
chodnia. Powietrze pulsowało żarem.
Zamek leżał na małym wzgórzu i piechurzy wi
dzieli go już od jakiegoś czasu. Złote promienie
słońca odbijały się w wysokich wieżach, które
błyszczały osobliwie, wręcz bajecznie, na tle błę
kitnego nieba.
Signe nagle zatrzymała się. Patrzyła w stronę
zamku, nie będąc pewna tego, co widzi.
Carlo odwrócił się w jej stronę z czułym uśmie
chem.
- Poczekaj tylko... - zaczął, ale szybko przerwał
i mocno zacisnął usta. Zrozumiał, że nie poczuje
radości, pokazując jej zamki Wenecji... Gdy Signe
pozna prawdę, odwróci się od niego z obrzydze
niem; nigdy nie wybaczy mu oszustwa.
Zuan Franco stał przy jednym z zamkowych
okien. Patrzył na dolinę. Szybko zauważył grupę
ciemno odzianych ludzi, zmierzających drogą
prosto do zamku. Kilkoro z nich siedziało na ko
niach, jednak większość szła pieszo. Jego serce za
częło szybciej bić. To muszą być oni!
Ciągle jeszcze nie mógł się nadziwić, że wizytę
złoży mu sam Piętro Querinius, wytworny szlach-
cic z Wenecji, który prowadzi niezwykle ożywio
ny handel ze Wschodem, a przed rokiem podjął
się śmiałej wyprawy do Flandrii - akurat wtedy,
gdy wybuchła wojna między Wenecją a Genuą.
Ryzykował więc spotkanie wrogiego statku, zmie
rzającego do domu. Chodziły nawet słuchy, że
Querinius podjął wyprawę do Flandrii w określo
nym celu. Oprócz chęci sprzedaży przypraw
i słodkiego wina - małmazji, chciał podobno od
kryć północno-wschodnią drogę do Indii! Ponie
waż od czasu, kiedy wypłynął z macierzystego
portu, minął już ponad rok, wszyscy jego konku
renci w handlu gubili się w domysłach.
Teraz okaże się, że prawda jest całkiem inna.
Dumna, nowa galera Maria Medici, nazwana tak na
cześć żony wielkiego Giovanniego de Medici, zato
nęła z całym cennym ładunkiem, zaś z sześćdziesię
ciu ośmiu marynarzy przeżyło zaledwie jedenastu!
Zuan Franco potrząsnął z niedowierzaniem
głową. Ze wszystkich miejsc na świecie Piętro
Querinius wybrał akurat zamek Stakeborg!
Tak, to musi być ta grupa ludzi tam, w dole.
Nie, zaraz... Kobieta? Czy może dziecko...? A męż
czyźni... Wielkie nieba! Jakże oni wyglądają!
Zuan Franco odwrócił się od okna i czym prę
dzej zszedł krętymi schodami.
Gdy chwilę później zjawił się na dziedzińcu,
goście akurat przechodzili przez most zwodzony.
Stanęli jeden przy drugim, rozglądali się dookoła.
Byłi tak nędznie odziani, jak się tego spodziewał,
patrząc na nich z okna wieży.
Mimo wszystko ani przez chwilę nie miał wąt
pliwości, kto przed nim stoi, gdy tylko ujrzał si
wowłosego, wysokiego mężczyznę.
- Piętro Querinius! - wykrzyknął wzruszony,
ściskając sWego krajana. Jego oczy wypełniły się
łzami. - To wielki dzień w moim życiu - dodał
z przejęciem.
Wkrótce został przedstawiony reszcie wędrow
ców. Ze zdumieniem zatrzymał się przed Signe
i Everthem.
- To protegowani moi i mojego siostrzeńca -
wyjaśnił Querinius spokojnie. - Uratowali nam
życie.
Zuan Franco stał bez słowa, przypatrując się
młodej dziewczynie. Ze wszystkich pięknych
mieszkanek Północy, jakie widział, ta była naj
piękniejsza. Mężczyzna omal się nie uśmiechnął.
Mimo nieszczęść i katastrofy statku Querinius
najwyraźniej nie stracił ochoty na ziemskie ucie
chy! Chciałbym wiedzieć, co powie Bernardo, gdy
zobaczy tę zjawiskową piękność, pomyślał.
Goście zostali wprowadzeni do zamku, dostali
do swej dyspozycji pokoje, mogli wykąpać się
i przebrać. Signe podarowano suknię po zmarłej
żonie Zuana Franco. Zaniemówiła, dotykając
miękkiej tkaniny. Ledwie odważyła się ją włożyć.
Suknia sięgała jej do kostek, była błękitna jak nie
bo i miała długie rękawy, linia talii wypadała tuż
pod biustem. To najbardziej zadziwiające i naj
piękniejsze ubranie, jakie dziewczyna kiedykol
wiek widziała.
Zdziwienie nie opuściło jej, gdy po chwili ujrza
ła Carla w spodniach z równie miękkiego jak jej
suknia materiału i w podobnym kolorze. Spodnie
opinały nogi, sięgając tuż za kolana. Koszula uszy
ta była z nieco sztywnej, choć równie pięknej tka
niny; oblamowano ją białą tasiemką w okolicy ra
mion i na mankietach. Rękawy rozszerzały się od
łokci ku mankietom, zaś reszta była wąska.
Co powiedziałaby Elisa, gdyby to wszystko zo
baczyła? Myśl o siostrze sprawiła, że Signe wybu
chła gwałtownym płaczem. Świadomość, że już ni
gdy jej nie ujrzy, stała się dla dziewczyny nie do
zniesienia.
Najmłodszy syn Zuana Franco, Bernardo,
skończył już trzydzieści lat, lecz wciąż był kawa
lerem. Wysoki i silny, miał czarne, kręcone wło
sy, sięgające do ramion, orli nos, wąskie usta i tak
samo ciemne oczy jak Carlo, jednak w tych
oczach czaiło się coś, co od razu wzbudziło nie
ufność Signe.
Podczas obiadu posadzono ją obok Bernarda,
który płynnie mówił po szwedzku. Zwracał się
prawie wyłącznie do niej, jednak ona mimo
wszystko siedziała spięta i czujna jak dzikie zwie
rzę, węszące niebezpieczeństwo.
Wenecjanie zostali po posiłku zaproszeni do
biblioteki Zuana Franco, który pragnął pochwa
lić się filozoficznymi rozprawami i bogatymi
zbiorami ksiąg. Bernardo odciągnął Signe na bok
i zaproponował, że pokaże jej pozostałą część
zamku.
Everth, który dobrowolnie podjął się funkcji
oddanego i zaufanego opiekuna Signe, chciał iść
z nimi, ale został odesłany niecierpliwym gestem.
- Mój ojciec oczekuje mężczyzn w swej biblio
tece! - powiedział Bernardo krótko, a Everth wy
czuł kpinę ukrytą za jego słowami.
Signe odwróciła się, bezradnie szukając wzro
kiem Carla, lecz był on tak pochłonięty rozmo
wą z Zuanem Franco i Piętro Queriniusem, że nie
zwrócił uwagi na to, co się dzieje.
- Chodź, piękny lodowy kwiatuszku - powie
dział Bernardo łagodnym głosem, po czym zdecy
dowanie objął dziewczynę ramieniem i poprowa
dził przez wielki hall dalej, w głąb mrocznej
twierdzy.
10
Bernardo pokazał Signe komnaty tak piękne,
że aż zapierało jej dech w piersiach - z błyszczą
cymi, wyłożonymi drewnianymi płytkami podło
gami, figurami z brązu, kolumnadami i ciężkimi
malowidłami olejnymi.
Gdy zatrzymali się przed marmurowym posą
giem, przedstawiającym młodą kobietę z nagim
tułowiem i jedynie kawałkiem tkaniny przewie
szonym luźno przez biodra, Bernardo powiedział
od niechcenia:
- To Donatello.
Signe spojrzała na niego pytająco, więc dodał:
- Włoski rzeźbiarz. - Powiedziawszy to,
uśmiechnął się do dziewczyny w sposób, który
pogłębił jej poczucie zagrożenia. - Piękno i na
miętność idą w parze, jak widzisz. - Mężczyzna
wyciągniętą dłonią uniósł głowę Signe. - No
wiesz, to dlatego Piętro Querinius wybrał ciebie
na swoją utrzymankę. Mała dziewczynka znad
zimnego morza... - Wyraz jego twarzy zmienił się.
Teraz sprawiał wrażenie cynika. - Ale Querinius
jest bogobojnym i szczodrym mężczyzną, nie
prawdaż? Chyba dzieli się z innymi tym, co ma?
- Ja... ja nie rozumiem, o czym mówisz - szep
nęła Signe przestraszona.
Bernardo wpatrywał się w zamyśleniu w nie
winne, pełne strachu niebieskie oczy.
- Więc...? - mruknął zdziwiony. - Jeszcze nie
korzystał ze swego klejnotu? Może stary szlach
cic musi najpierw odzyskać siły?
Bernardo przesunął palcem po gładkiej, bladej
szyi dziewczyny, prowadząc go wzdłuż dekoltu
sukienki.
- A może chce ukryć ten skarb do czasu, aż do
stanie wartościową oprawę? - powiedział, przesu
wając palec dalej po miękkiej tkaninie.
Signe drżała ze strachu, oburzenia i bezradności.
Bernardo był ich gospodarzem, synem wytwor
nego barona, któremu Querinius okazywał szacu
nek. Tak bardzo chciała, by jej zachowanie przy
sporzyło dumy Queriniusowi, pragnęła poznać
sposób życia mieszkańców Italii i spróbować na
uczyć się ich zwyczajów. Carlo opowiadał, że by
ły one całkiem inne niż te, do których przywykła.
Mówił też, że związki między kobietą i mężczy
zną różnią się od tych, które widział na Rost.
Mimo wszystko coś w niej sprzeciwiało się, ja
kieś instynktowne przeczucie mówiące, że zacho
wanie Bernarda nie ma nic wspólnego z normal
nymi zwyczajami panującymi w Wenecji.
Palce mężczyzny zatrzymały się na jedwab
nych wstążkach i powoli zaczęły je rozwiązywać.
- W Wenecji kobiety chodzą nagie do pasa, tak
jak widzisz na posągu - mruknął ochrypłym gło-
sem. Wyćwiczonym ruchem rozchylił materiał.
Signe stała sztywno, pełna niepokoju. Oddy
chała z trudem.
- Proszę pana... - szepnęła błagalnie. - Ja nie
znam takich... Nie jestem...
Jej oczy nagle wypełniły się łzami.
Ale Bernardo widział tylko zgrabne, jędrne pier
si, które wznosiły się i opadały, gdy dziewczyna
nerwowo oddychała. Pożądliwie ujął jedną z nich
w dłoń, a potem, nie panując już nad sobą, chwy
cił dziewczynę wpół, gwałtownie przyciągnął do
siebie i brutalnie przycisnął swe usta do jej ust.
Signe zapomniała o wszystkim, co zwało się
dobrymi zwyczajami oraz grzecznością wobec go
ścinnego gospodarza. Walczyła jak dzikie zwie
rzę, drapiąc, kopiąc i gryząc. Jednak Bernardo był
silny i na dobre obudził się w nim samiec - zdo
bywca. Chwycił Signe bez trudu na ręce, prze
niósł dalej i położył na podłogę mimo jej zacie
kłego sprzeciwu.
I wtedy nieoczekiwanie w komnacie rozległ się,
odbijany echem od grubych, zamkowych murów,
ostry głos:
- Dość!
Bernardo gwałtownie odwrócił się w stronę
człowieka, który odważył się zakłócić mu tak mi
łą chwilę.
- Puść ją natychmiast! - głos Carla zabrzmiał
jak strzał.
Bernardo stał się zadziwiająco posłuszny. Mu
siał zrozumieć, że targnął się na własność inne-
go mężczyzny, i mimo rozczarowania, jakiego
doznał, nie czynił najmniejszych prób sprzeci
wu.
Carlo z największym trudem zapanował nad
oburzeniem, jego gniew graniczył wręcz z szaleń
stwem. Widział odchyloną suknię i odsłonięte
piersi Signe, ale najpierw dostrzegł przerażoną
twarz, przestraszone oczy i łzy dziewczyny.
W jednej chwili zrozumiał, jak ciężko musiała
przeżyć to upokorzenie. Zrozumiał też coś jesz
cze. Signe działała na mężczyzn z Południa właś
nie tak, jak się tego obawiał. Jeśli nie będą jej
lepiej strzec, taka sytuacja może powtórzyć się
jeszcze nie raz. Odpowiedzialność za dziewczynę
spada na niego samego i na wuja Piętro.
Jednak aby zrozumieć własne wzburzenie, nie
musiał podążać drogą współczucia. Tym, co prze
de wszystkim wzbudziło jego gwałtowną reakcję,
była dzika, niepohamowana, granicząca z obłąka
niem zazdrość!
Bernardo szybko odzyskał panowanie nad so
bą, zaśmiał się szyderczo, dorzucił niewybredne
komentarze, a w końcu powoli i dostojnie opu
ścił komnatę.
Carlo nie powiedział ani słowa, gdy Signe wią
zała suknię drżącymi rękami. Jej ramiona drżały,
a łzy spływały po rozpalonych policzkach.
- Tak mi przykro - rzekł cicho, gdy dziewczy
na już trochę się uspokoiła. - Nie powinienem
spuszczać cię z oka nawet na sekundę.
Signe spojrzała na Carla i otarła łzy.
- Nie mogłeś wiedzieć o jego naturze - wydu
siła z siebie ochrypłym głosem.
- Ale wiem coś o naturze mężczyzn - odpowie
dział Carlo krótko.
Wenecjanie spędzili na zamku Stakeborg czter
naście dni, w czasie których Zuan Franco szyko
wał się do podróży. Chciał towarzyszyć im przez
pewien czas w drodze.
Carlo cały czas pilnował Signe. Nawet gdy zor
ganizowano polowanie w okolicy, znalazł pre
tekst, by zostać razem z nią na zamku.
Najtrudniejsze dla obojga były noce. Pierwszej no
cy Signe nie mogła zasnąć i wpatrywała się w zwień
czone łukami okna, aż niepostrzeżenie zapadł mrok,
okrywając zamek ciemnościami, mimo że od naj
dłuższego dnia w roku minął zaledwie miesiąc. Tęsk
nota za Rost zjawiła się nagle, wywołała bolesne
ukłucia w piersi. Signe ujrzała oczami wyobraźni po
larne słońce, spadające z jasnego nieba kaskadą ła
godnego, złotego deszczu. Słyszała letnią pieśń nie
strudzonych ptaków i fale morskie, sennie szumiące
nocą pośród przybrzeżnych skał. Ogromny żal palił
ją przez krótką chwilę, a zaraz potem pojawiła się
twarz Carla i palące uczucie powtórzyło się.
Signe mówiła sobie, że tęsknota za domem
ogarnęła ją dlatego, że się bala i nigdy wcześniej
nie spała sama w pomieszczeniu. Zamek był taki
cichy. Nie dochodziły tu ani głosy ludzi, ani
śpiew ptaków, ani szum fal. Nie słyszała też od
dechów śpiących obok ludzi.
Kilka komnat dalej leżał Carlo, uważnie wsłu
chując się w ciemność. Nie sądził, aby Bernardo ze
chciał próbować jeszcze raz uwieść Signe. Sam jed
nak nie czuł się całkiem bezpieczny. Był świadom
tego, że przysporzył sobie wroga na całe życie.
Bernardo mógł później odkryć prawdę i dowie
dzieć się, że Signe wcale nie była utrzymanką Que-
riniusa - że w ogóle nie należała do żadnego z we-
necjan, lecz udała się z nimi na południe z własnej
woli. W takim razie Carlo, broniąc dziewczyny,
uraził jego honor.
Bernarda zapewne zdziwiła wściekłość Carla
i pewnie odgadł jej powód. Dla niego było jasne,
że nie tylko on pożąda Signe. Mógł też się dziwić,
dlaczego Carlo trzyma się z dala od tej pięknej
dziewczyny. Jeśli jego ciekawość okaże się wystar-
czająco duża, może zechce spytać swego ojca
o osobiste życie Carla, a wtedy wywęszy sprawę
Adelajdy i dowie się o napiętych stosunkach mię
dzy rodzinami Poliziano i di Credi.
Dopiero późną nocą Carlo odprężył się i za
padł w sen.
W podobny sposób mijały kolejne noce. Carlo
poprosił Signe, aby w razie zagrożenia ze strony
Bernarda wzywała jego pomocy. Niech nawet
krzyczy, jeśli będzie to konieczne. Jednak dnie
i noce mijały spokojnie, nic się nie działo i Carlo
pomyślał, że Bernardo albo się go boi, albo też nie
chce prowokować dostojnych gości swego ojca.
Na dzień przed dalszą podróżą sto dwadzieścia
koni stało gotowych do drogi — dla Zuana, jego
orszaku i dla gości. Querinius przyjął od swego
miłego gospodarza i krajana zapasy jedzenia i pie
niądze na powrót do domu, zapewniając, iż za
wsze będzie pamiętał gościnność i dobroć barona
z zamku Stakeborg.
Na pożegnanie wydano uroczysty obiad. Pano
wał pogodny nastrój, lecz Signe z lękiem zerkała
na Bernarda, który zachowywał się w coraz bar
dziej wyzywający sposób. Dziewczyna postano
wiła czuwać przez całą noc.
To samo zdecydował Carlo. On też widział, jak
Bernardo niemal pożera Signe wzrokiem, szuka
zaczepki i szepcze jej coś do ucha.
Signe spoglądała bezradnie na Carla, a on cały
czas patrzył w jej stronę, aby wiedziała, że du
chem jest z nią.
Tego samego wieczora Carlo leżał, nie śpiąc,
i nasłuchiwał. Wszyscy dawno już udali się na
spoczynek, mieli wszak przed sobą wyczerpującą
podróż.
W pewnym momencie Carlo zamarł, usłyszał,
że ktoś skrada się korytarzem. Natychmiast
uniósł się na posłaniu i nastawił uszu. Znów to sa
mo. Teraz nie było już wątpliwości. Ktoś udawał
się na nocne, potajemne łowy.
Carlo bezgłośnie wyślizgnął się z łóżka, szyb
ko narzucił na siebie ubranie i podszedł cicho do
drzwi. Uchylił je ostrożnie. Nie słyszał jednak nic
poza biciem swego serca.
Powoli otworzył ciężkie drzwi szerzej i wysu
nął głowę. Przez wysokie i wąskie okno na koń-
cu korytarza wpadało słabe światło. Poza tym
wszystko pogrążone było w mroku.
Nie rozlegał się żaden dźwięk, wszystkie drzwi
były pozamykane. Carlo jednak nie mógł wyzbyć
się podejrzeń. Szybko skierował się w stronę poko
ju Signe, stąpając po zimnej, kamiennej podłodze.
Stal kilka sekund przed jej drzwiami. Nie był
w stanie wychwycić najsłabszego dźwięku, lecz
mury były tu grube, dębowe drzwi zresztą też.
Może ten diabeł... Ta myśl spotęgowała strach
i wzburzenie, więc pospiesznie otworzył drzwi
i wszedł do środka.
W dużym łożu z baldachimem w głębi po
mieszczenia siedziała Signe ubrana w koszulę za
piętą pod samą szyję. W panice spoglądała ku
drzwiom, ale nie była w stanie wydusić z siebie
ani słowa. Cały czas nasłuchiwała intensywnie, aż
w końcu dotarły do niej bliżej nieokreślone od
głosy z korytarza. Carlo powiedział, żeby w razie
zagrożenia głośno krzyczała, ale ona nie mogła
wykrztusić ani słowa. Serce biło tak mocno, że aż
szumiało jej w uszach. Usta miała suche, a ręce
zimne jak lód. Na kołdrze leżał pogrzebacz, któ
rego miała zamiar użyć w razie konieczności
obrony, lecz Signe nie zdołała nawet unieść ręki,
gdy drzwi otworzyły się i na tle szarego mroku
zobaczyła ciemną, masywną sylwetkę mężczyzny.
Carlo próbował przyzwyczaić oczy do ciemno
ści i powoli dostrzegał zarysy przedmiotów.
Wkrótce zauważył duże łoże. Zasłona była unie
siona, prawdopodobnie dlatego, że Signe nie by-
ła przyzwyczajona do takiego posłania i czułaby
się jak uwięziona.
Teraz już widział, że skulona siedzi przy jednej
z drewnianych kolumienek, z nakryciem nacią
gniętym aż do brody, napięta ze strachu.
- Signe...? - szepnął głosem pełnym współczu
cia. - To tylko ja. Carlo.
Cicho zamknął drzwi za sobą i zbliżył się do niej.
- Co się stało? - spytał, gdy zobaczył, że dziew
czyna tkwi nieruchomo jak sparaliżowana i pa
trzy tylko na niego.
Ciągle jeszcze nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Carlo pochylił się nad nią i chwycił ostrożnie
za ramię.
- Signe...?
Wtedy coś w niej pękło. Wybuchnęła płaczem,
rzuciła się ku niemu i wtuliła w silne, bezpieczne
ramiona.
Carlo pozwolił jej wypłakać cały strach, gła
skał ostrożnie jej włosy, tulił do siebie jak dziec
ko, poklepując uspokajająco, i szeptał słowa po
cieszenia.
Wreszcie łzy przestały płynąć, a mężczyzna od
ważył się spytać raz jeszcze. Jego głos zdradzał
niepokój:
- Coś się zdarzyło, Signe? Czy on tu był?
Signe uniosła mokrą od łez twarz i potrząsnę
ła głową.
- Wydawało mi się, że wyraźnie słyszę kroki
w korytarzu. Byłam przekonana, że to on. - Dziew
czyna odetchnęła, ale wciąż jeszcze drżała. - Drzwi
nie dają się zamknąć, do tego otwiera się je na ze
wnątrz, więc nie mogłam nic pod nie podstawić.
Położyłam tu pogrzebacz, żeby móc uderzyć... ale
gdy ujrzałam sylwetkę w drzwiach...
Znów zaniosła się płaczem, przyciskając twarz
do piersi ukochanego.
- Biedna mała Signe - szepnął Carlo czule
i przytulił ją do siebie. - Gdybym wiedział, że tak
cię wystraszę... - Po chwili dodał: - Ja też słysza
łem odgłosy kroków i pomyślałem to samo, co ty.
Dlatego przyszedłem.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu - Carlo na
brzegu łóżka, a Signe otulona nakryciem i przy
tulona do niego.
Młody wenecjanin wiedział doskonale, że po
winien opuścić komnatę, zanim będzie za późno,
zanim troskę i współczucie zagłuszy pożądanie,
ale jednocześnie był świadom, że tym razem nie
zdoła tego uczynić.
Ciągle jeszcze nie powiedział Signe prawdy
i tkwiło w nim mocno poczucie winy. Jednak ta
myśl szybko się ulotniła, a jedyne, czego był pe
wien, to gorące ciało, które trzymał w ramionach,
i jego własne grzeszne pragnienia.
- Signe...? - szepnął ochrypłym głosem, a w tym
jednym tylko słowie wyczuwało się wszystko to,
co właśnie się w nim przepełniało. Świadomość,
że kocha ją ponad wszystko, i obłędne pragnie
nie, aby ją posiąść.
- Tak, Carlo, zostań ze mną.
Młodzieniec czym prędzej zrzucił odzienie
i wsunął się pod nakrycie. Poczuł nagie ciało Signe,
które podziwiał przez tyle rozświetlonych promie
niami księżyca nocy, za którym tęsknił, gdy kładł
się do łóżka wieczorem i każdego ranka, gdy wsta
wał - jeszcze na Rost.
Zmusił się do cierpliwości.
Przez długą chwilę po prostu leżeli, rozkoszu
jąc się swoją bliskością. Wreszcie Carlo powoli
zaczął obsypywać ukochaną pieszczotami, które
rozpaliły i w niej namiętność.
Teraz Signe zrozumiała, czym były wszystkie
te dziwne doznania, które budziły jej niepokój od
czasu, kiedy Carlo pojawił się w jej życiu.
Przyjęła go z lekkim westchnieniem.
Leżeli potem oboje spokojni, tuż obok siebie,
w pełnej harmonii. Signe czuła wszechogarniają
cą radość. On należał do niej. Ona należała do nie
go. Na wieki.
Następnego dnia spory orszak ruszył w drogę.
Tego ranka uszczęśliwiona Signe ciągle zerkała
na Carla, a on odpowiadał jej czułymi spojrzenia
mi. Lecz w jego wzroku dziewczyna dostrzegła
też coś innego. Smutek...? Żal...? Niepokój...?
Wiedziała, że to, co zrobili w nocy, było
sprzeczne z przykazaniami bożymi, ale nie czuła
wyrzutów sumienia. Kochali się, a tym aktem mi
łości jedynie przypieczętowali przysięgę dusz - te
raz należą do siebie, póki śmierć ich nie rozłączy.
Bóg nie powinien przywiązywać wagi do tego,
czy przysięga zostanie pobłogosławiona przed oł-
tarzem dziś czy za miesiąc. Gdy tylko znów będą
mieli okazję spotkać się sam na sam, powie uko
chanemu, jak się na to zapatruje, i odsunie od nie
go wszelkie troski.
Jechali już pięć dni, każdego wieczoru zatrzymy
wali się w wioskach, które podlegały ich gospoda
rzowi, Zuanowi Franco. Przyjmowano ich serdecz
nie i traktowano najlepiej, jak to było możliwe.
Zuan Franco chciał towarzyszyć im aż do Vad-
stena, gdzie urodziła się święta Brygida i gdzie
królowie oraz książęta Zachodu wznieśli kościół
ku jej czci. Ludzie z bliska i daleka ciągnęli do te
go miejsca po odpuszczenie grzechów, jak mówił
baron. Teraz jego krajanie mają tę samą szansę.
To był najdziwniejszy kościół, jaki Querinius
kiedykolwiek widział. Dach w całości pokryty zo
stał miedzią, a w środku postawiono sześćdziesiąt
dwa ołtarze.
Tutaj święta Brygida założyła klasztor dla ko
biet, w którym pobożne zakonnice i żyły zgodnie
z surową regułą.
Klasztor sprawiał wrażenie bogatego i wyko
rzystywał swe środki na ofiarowanie ubogim po
żywienia i schronienia.
Signe miała nadzieję, że Carlo zechce odzyskać
spokój ducha, klękając przed spowiednikiem, wy
znając grzechy i otrzymując ich odpuszczenie.
Vadstena pełna była pielgrzymów z różnych
krajów. Z Danii przybyli rycerze ze swymi bliski
mi, inni przybysze pochodzili z Norwegii, Nie
miec, Holandii i Szkocji. Wszędzie Signe słyszała
obce języki. Przyglądała się wszystkim i wszyst
kiemu z żywym zainteresowaniem i podziwem.
Querinius, ku swej wielkiej radości, dowiedział
się, że w Lodóse, mieście portowym oddalonym
stąd o osiem dni drogi, szykują się do rejsu dwa stat
ki. Jeden z nich płynie do Niemiec, drugi do Anglii.
Wenecjanie pożegnali się z Zuanem Franco,
który uścisnął każdego z nich. W drodze do
Lodóse miał im towarzyszyć najstarszy syn baro
na, Maffio.
Signe odkryła z ulgą, że Maffio jest całkiem in
nym człowiekiem niż jego młodszy brat. Trakto
wał ją z takim samym szacunkiem, jaki okazywał
Carlowi, Queriniusowi i innym. Był miły i służył
pomocą.
Ciągle jeszcze Signe nie miała okazji być z Car
lem na osobności od czasu pamiętnej nocy na
zamku Stakeborg, lecz nosiła pamięć o ich miłos
nym spotkaniu w sercu, pełna słodkiego oczeki
wania na kolejne upojne noce.
Po tygodniu jazdy konno dotarli do Lodóse,
gdzie ugoszczeni zostali w domu Maffio. Queri-
nius zaczął niedomagać. Gorączka rosła, a on sam
był blady i wyglądał na wyczerpanego. Carlo mar
twił się o wuja do tego stopnia, że postanowił
dzielić z nim pokój i czuwać nad nim.
Gdy późnym wieczorem siedział przy łożu Pie
tra Queriniusa, ten z powagą spojrzał na niego
i szepnął z wysiłkiem:
- Gdyby coś mi się stało...
- Przestań! - przerwał mu Carlo zdecydowanie. -
Nic ci się nie stanie. Ty, który przeżyłeś sztormy,
katastrofę na morzu, zimno i głód, nie poddasz się
z powodu gorączki.
Querinius zamknął oczy. Był zmęczony.
- Jestem starym człowiekiem, Carlo. Mam za
sobą bogate życie i gdybym tylko zobaczył po raz
ostatni moją ukochaną Eleonorę, byłbym zado
wolony. Synowie opuścili mnie. Jedyny z nich,
z którym czułem się związany, to Antonio. Gdy
Pan zabrał mi go, dał mi ciebie w zamian. Wiesz,
że traktuję cię jak własnego syna.
Carlo skinął głową, czując ucisk w gardle.
Querinius otworzył oczy.
- Nigdy nie spełniło się największe marzenie
Eleonory i moje, ale nie możemy wymagać wię
cej ponad to, co mamy.
Carlo spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
Querinius mówił dalej:
- Teraz Eleonora i tak dostanie to, czego za
wsze chciała...
Carlo czuł, że serce zaczyna mu szybciej bić.
- Opiekuj się dobrze Signe, Carlo! Do Wene
cji jeszcze długa droga, a nie wiemy, jakie nie
bezpieczeństwa i trudności możemy spotkać
w podróży.
Starszy mężczyzna przymknął oczy, aby ze
brać siły.
- Spróbuj traktować ją jak ukochaną siostrę...
Carlo wstrzymał oddech. Czyżby wuj domyślił
się, co zaszło ostatniej nocy na zamku Stakeborg?
- Ona jest taka wrażliwa... - mówił powoli. -
Tak niewiele wie o tym, ile złego tkwi w ludziach,
o fałszu, intrygach...
Querinius wyciągnął rękę i pochwycił dłoń Carla.
- Przysięgnij, że zadbasz o nią...
- Przysięgam, wuju Piętro - rzekł z powagą
Carlo, ściskając dłoń Queriniusa. W jaki sposób
dotrzyma obietnicy, nie umiał powiedzieć. Wie
dział tylko, że zrobi wszystko, co w jego mocy.
Kilka dni później postanowiono, że trzech lu
dzi Queriniusa - jego pisarz Nicolo di Michiele,
sternik Cristofor Fioravante i kamerdyner Cora-
do de Lione - wyruszy na pokładzie statku uda
jącego się do Niemiec, aby powiadomić wcześniej
rodziny w Wenecji o tym, co się stało.
Pozostałe osiem osób razem z Signe i Everthem,
zostanie z Queriniusem, aby doglądać go i popły
nąć razem z nim statkiem udającym się miesiąc
później do Anglii. Stamtąd zamierzali wyruszyć
w dalszą drogę na południe.
Corado de Lione początkowo wzbraniał się przed
wcześniejszym powrotem. Od dnia, kiedy - będąc
jeszcze na Rost - wypłynął w morze, aby ratować
Signe, pragnął nadal otaczać ją ojcowską opieką i to
warzyszyć jej w podróży. Jednak nie do pomyślenia
było sprzeciwić się poleceniu Queriniusa. Poza tym
Everth wyraźnie życzył sobie przejąć rolę opiekuna
Signe, pomyślał Corado z cieniem zazdrości.
Everth nie byl świadom wszystkich niebezpie
czeństw, na które dziewczyna mogła być narażo
na... Traktował Carla wyłącznie jak towarzysza
podróży Signe. Nie miał pojęcia o tym, że to wła
śnie ten młody mężczyzna stanowi dla niej naj
większe zagrożenie.
Corado od samego początku widział, że między
Signe a Carlem rozwija się uczucie. Znał trochę
Adelajdę i rodzinę Poliziano. Mimo iż był tylko
kamerdynerem, ciągle dziwił się temu, że Carlo
odważył się zabrać Signe do Wenecji. Jeśli Adelaj
da i cala rodzina Poliziano dowie się o podwój
nym życiu młodzieńca, nie tylko on sam wraz ze
swoją rodziną zostanie wystawiony na poważne
niebezpieczeństwo. Signe groziło to bardziej niż
komukolwiek innemu.
Corado pożegnał się ciepło ze swoimi przyja
ciółmi, z Everthem i na końcu z Signe.
- Uważaj na siebie - powiedział z naciskiem
i spojrzał jej głęboko w oczy.
Signe uśmiechnęła się ze spokojem.
- Ty też, Corado - odrzekła lekko. - Obyśmy
wkrótce spotkali się w twoim ukochanym kraju.
Mężczyzna patrzył na nią przez dłuższą chwi
lę, po czym odwrócił się i poszedł.
Trzech wyznaczonych wcześniej mężczyzn
udało się statkiem do Rostoku w Niemczech,
a stamtąd szli już pieszo - pokonywali wysokie
góry, wąskie doliny, wędrowali wzdłuż rzek
i przez rozległe równiny. Z każdą milą wzmagała
się ich niecierpliwość - tak bardzo chcieli ujrzeć
ojczyznę, swe rodziny i przyjaciół.
Dwunastego października 1432 roku trzech po-
słańców dotarło wreszcie do ukochanej "Wenecji.
Wkrótce pół miasta wiedziało już, co się wyda
rzyło, a rodziny ocalałych padły na kolana, dzię
kując Panu za cud. Nikt z nich nie wierzył w to,
że ujrzą jeszcze swych bliskich.
W rodzinach ośmiu osób, które ciągle jeszcze
były w drodze, smutek zastąpiła radość. Eleono
ra Querinius, która przez ostatni rok pogrążyła
się w apatii - ostatnia iskierka nadziei zgasła
w niej podczas świąt Bożego Narodzenia - wresz
cie mogła wylać wszystkie łzy, które nagromadzi
ły się przez ten czas.
W willi rodziny Poliziano, na obrzeżach mia
sta, Adelajda siedziała wraz z matką przy otwar
tym oknie. Żywo rozprawiały o nowej modzie,
która przyszła z Francji.
Nagle drzwi otworzyły się i jej brat, Silvio,
wpadł zdyszany do środka, zapominając o do
brych manierach.
- Słyszałyście ostatnie nowiny? Jedenastu męż
czyzn przeżyło katastrofę Marii MedicH Carlo
jest w drodze do domu!
Adelajda patrzyła z otwartymi ustami na bra
ta, czuła, że krew odpływa jej z twarzy. Próbowa
ła ogarnąć to, o czym mówił Silvio.
11
Tymczasem Piętro Querinius i jego towarzysze
opuścili Lódóse czternastego września, wyrusza
jąc na pokładzie statku kierującego się do Anglii.
Maffio, najstarszy syn Zuana Franco, dał im pie
niądze na drogę i obficie zaopatrzył w prowiant.
Querinius był wyczerpany po przebytej choro
bie, ale niebezpieczeństwo już minęło. Gdy stał
na pokładzie statku, czuł na twarzy powiew świe
żego, morskiego powietrza i widział żagle targa
ne pomyślnym wiatrem, wracała mu ochota do
życia i przepełniał zapał, by kontynuować podróż
na południe.
Osiem dni później postawili stopy na angielskiej
ziemi. Querinius trwał w milczeniu, a łzy spływa
ły po jego wychudzonych, bladych policzkach.
Spotkanie z Wielką Brytanią odebrał tak, jakby
stał już u bram ziemi ojców. Teraz dopiero uświa
domił sobie, że został przywrócony życiu. Dokład
nie przed rokiem rozpoczęły się ich zmagania na
pokładzie Marii Medici - wtedy to miały miejsce
fatalne w skutkach wydarzenia, które zakończyły
się wyrzuceniem ocalałych rozbitków na skalistą,
targaną wiatrem wyspę daleko na Północy.
Teraz znów spotkał się z cywilizacją - zagubio
ny syn, który właśnie wracał do domu.
Kapitan zabrał wenecjan ze sobą do właścicie
la statku, gdzie - jak wszędzie - okazano im szcze
re współczucie i troskę. Zaoferowano im dach nad
głową na dwie doby, aby potem mogli popłynąć
do Cambridge.
W Cambridge wszyscy poszli na mszę odpra
wianą w klasztorze, gdzie padli na kolana i po
dziękowali Najświętszej Panience, która miała
ich w swojej opiece podczas całej podróży.
Wkrótce minie pięć miesięcy od czasu, jak opu
ścili Rost - bez pieniędzy, jedynie z zapasem su
szonych ryb - i ani razu nie pozostali bez nocle
gu. Nie szli też głodni spać.
Gdy tak dziwili się temu cudowi, podszedł do
nich mnich i zwrócił się do Queriniusa, oferując
mu szesnaście srebrnych monet i wyjaśniając po
łacinie, że ma zamiar popłynąć do świętego grobu
i odwiedzić po drodze Wenecję, a przy okazji zło
żyć wizytę Queriniusowi. W ten sposób wenecja-
nie mieli czym zapłacić za pobyt w Cambridge.
Dzień później byli już w Londynie.
Piętro Querinius wysłał przodem dwóch męż
czyzn i już kilka mil od miasta czekali na nich we
neccy kupcy, serdecznie witając gości. W Londy
nie znaleźli schronienie u czterech rodzin. Carlo
zamieszkał ze swym wujem, a Signe z Everthem
i marynarzem Andreą di Piero.
Signe długo jeszcze wyglądała za swym ukocha
nym, gdy szedł z Queriniusem i najznamienit-
szym wśród kupców, Vettorem Cappello. Znów
poczuła ten bolesny strach, który nawiedzał ją od
niedawna.
Na Rost wszyscy byli sobie równi. Może oprócz
starosty, właściciela dużego statku, człowieka, na
którym spoczywała odpowiedzialność za to, aby
cały zapas suszonych ryb dotarł do Bergen.
Podczas podróży Signe cały czas zwracała uwa
gę na obowiązującą wśród towarzyszy jej podró
ży hierarchię, i to nie tylko w odniesieniu do
Queriniusa, który był kapitanem statku. Carlo,
Francesco i Piero Gradenigo też wywodzili się ze
szlachetnych rodów - dwaj ostatni pochodzili
z Krety, która podlegała Wenecji, jak mówił Car
lo. Cała czwórka traktowana była całkiem inaczej
niż pozostała część załogi.
Na samym dole tego swoistego porządku znaj
dowała się ona sama i Everth.
Signe widziała, że mężczyźni przypatrują się jej nie
ustannie, ale nie traktowali ani jej, ani Evertha z ta
kim samym szacunkiem, jaki okazywali innym. Czę
sto umieszczano ją w innym pokoju niż Carla,
a w tym przerażającym mieście nie mogła nawet
mieszkać w tym samym domu co on. Jak to będzie,
gdy już dotrą do celu? Jak przyjmie ją rodzina Carla?
Wiele razy chciała wypytać o to Corada de Lio-
ne, ale nigdy nie miała okazji ku temu. Teraz, na
domiar złego, Corado podróżował inną drogą.
Może dowie się czegoś od marynarza Andrei di
Piero, który mieszkał sam u Mathiasa i Sol na
Rost i całkiem dobrze mówił po norwesku.
Była jeszcze jedna sprawa, której dziewczyna
nie rozumiała, a która wprawiała ją w niepew
ność i strach. Carlo już nawet nie próbował przy
chodzić do niej w nocy. Wprawdzie nie miał wie
lu okazji, ale nie wykorzystał nawet tych, które
się nadarzały.
Może nie był z niej zadowolony? Może powie
działa lub uczyniła coś, co mu się nie spodobało?
W Anglii zapanował niepokój. Wojny z Fran
cją trwały już bez mała sto lat i przybrały tragicz
ny obrót, gdy dziesięć lat temu - kiedy panowa
nie nad Francją stawało się całkiem realne - zmarł
ich ukochany król, Henryk V.
Półtora roku temu spalono na stosie Joannę
D'Arc, a angielski wojownik wypowiedział słowa,
których prawdziwości wkrótce mieli gorzko do
świadczyć: „Jesteśmy zgubieni. Spaliliśmy świę
tą". Teraz Anglia pogrążyła się w największych
tragediach, jakie kiedykolwiek mogły spaść na ten
kraj. Anglicy byli rozgniewani na Kościół za to,
że zagarnął pieniądze, które miały być przezna
czone na wojnę z Francją właśnie wtedy, gdy
zwycięstwo wydawało się tak bliskie. Duma naro
dowa została urażona, zaś lud i korona zubożeni.
Szlachta mimo wszystko cieszyła się bogactwem
i widać było ogromne różnice w społeczeństwie.
Wszystkie warstwy społeczne opanowały nie
pokój i strach. Nawet Signe i Everth, którzy nie
rozumieli angielskiego, czuli, że otaczający ich lu
dzie żyją w nieustannym lęku. Oboje nie mogli
doczekać się dalszej podróży do swej nowej, sło
necznej ojczyzny.
Piętro Querinius przeżył nawrót choroby i jego
gospodarze nie zgodzili się, by wyruszył w drogę,
zanim nie wrócą mu siły. Tym samym Signe
i Everth zostali na dłuższy czas pozostawieni sami
sobie, oddzieleni od swoich dobroczyńców.
Podczas rozmów ze swymi weneckimi przyja
ciółmi powoli zaczynali rozumieć, co się wokół
nich dzieje. Anglicy byli udręczeni nie tylko nie
ustającymi wojnami, bali się również zamieszek
na tle religijnym i społecznym.
Signe słuchała tego z niedowierzaniem. Wydawa
ło jej się całkiem niepojęte karanie ludzi tylko za
to, że modlą się do Boga na swój sposób i chcą po
dzielić dobra kraju między biednych. Na Rost za
wsze dzielili się między sobą tym, co mieli, dlatego
nie musieli ani zamykać drzwi, ani bać się złodziei.
Pewnego dnia Signe spacerowała z Everthem
ulicami miasta. Słabe, październikowe słońce wy
glądało zza płynących po niebie chmur, rozświe
tlając pożółkłe liście klonów. Na małym placu ze
brało się sporo ludzi, a gdy oboje podeszli bliżej,
zobaczyli mężczyznę stojącego na podwyższeniu
i przemawiającego do zebranych. Od czasu do
czasu ludzie klaskali, mówili coś do siebie i wy
krzykiwali słowa uznania dla mówcy.
Signe i Everth stanęli z tyłu, aby zobaczyć, co
się będzie dziać.
Nagle zebrani zaczęli szeptać coś w najwięk
szym przerażeniu, odwracając głowy ku jednej
z bocznych uliczek. W stronę tłumu zmierzała
grupa ciemno odzianych rycerzy. Niektórzy
wzięli nogi za pas, uciekali w przeciwnym kierun
ku, lecz większość stała spokojnie, patrząc śmia
ło na zbliżających się zbrojnych.
Za rycerzami Signe dostrzegła wóz zaprzężony
w konia, tuż za nim następny, potem jeszcze jeden.
Nim zrozumiała, co się dzieje, zebrani ludzie zosta
li biciem i pokrzykiwaniem zapędzeni do wozów
jak bydło. Dziewczyna wystraszyła się. Chciała
chwycić Evertha za rękę i uciec, ale jeden z opraw
ców brutalnie złapał go i zaciągnął do wozu. Signe
krzyczała, lecz zanim zdążyła się obejrzeć, siedzia
ła obok Evertha.
Tego samego wieczoru Carlo chodził niespo
kojnie po pokoju. Piętro Querinius siedział w fo
telu w domu Vettora Cappello. Ów dom stał nad
Tamizą, w samym sercu wielkiego miasta. Znów
między wujem a siostrzeńcem doszło do ostrej
dyskusji na temat Signe, podczas której Queri-
nius zażądał, aby dziewczyna poznała prawdę, za
nim wyruszą z Londynu, i tym samym uniknęła
spotkania z Adelajdą.
Nagle z dołu dobiegł donośny głos, a zaraz po
tem przyszedł do nich wzburzony Vettor Cappello.
- Stało się coś okropnego! - wyrzucił z siebie. -
Wasi podopieczni zostali uwięzieni w Tower. Są
podejrzani o kontakty z heretykami!
Carlo gwałtownie zatrzymał się i spojrzał bez
radnie na swego gospodarza.
- Signe i Everth? - spytał z niedowierzaniem. -
Oni nawet nie rozumieją ich języka!
Cappello spojrzał na niego z posępną miną.
- Chyba mnie nie zrozumiałeś. Nie tylko król
i szlachta boją się i nienawidzą innowierców.
W tych niepewnych czasach nie zawsze przestrze
ga się Wielkiej Karty Swobód. Kary wymierzane
są bez udziału sądu!
Carlo zbladł, a po chwili wybiegł z domu ra
zem z Cappello.
Dzięki wpływom Vettora Cappello, jednego
z najznaczniejszych londyńskich kupców, dostali
się do Tower i mogli wyjaśnić, kim są ich przyja
ciele. Tu także, jak w wielu innych miejscach pod
czas całej podróży, historia Piętro Queriniusa
i tragedia jego statku wzbudziła zainteresowanie,
więc niebawem mężczyźni mogli podążyć za
strażnikiem do jednej z cel.
Signe i Everth siedzieli przestraszeni w ciem
nym kącie. Everth obejmował dziewczynę swym
krótkim ramieniem. Jego twarz była rozpalona od
uderzeń, a usta zaciśnięte ze złości. Ten, który od
waży się dotknąć Signe, będzie musiał najpierw
go zabić, postanowił.
Zdenerwowany Carlo pochylił się nad nimi,
a Signe otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy usły
szała znajomy głos.
- Jak się czujecie? - szepnął niepewnie.
Everth na chwilę przymknął z ulgą oczy, po
czym odpowiedział poważnie:
- Sądzę, że Bóg uratował jej dziecko.
Carlo patrzył na niego, jeszcze nie zrozumiał
wszystkiego. Wtedy Cappello chwycił go nerwo
wo za ramię.
- Musimy się spieszyć, zanim się rozmyślą!
Tej samej nocy Signe i Everth zostali przenie
sieni do domu Cappello, gdzie mogli odpocząć.
Carlo był tak szczęśliwy, że nie mógł usnąć.
Wpadł do pokoju wuja i niespodziewanie wyznał:
- Wuju Piętro, muszę z tobą porozmawiać.
Querinius podniósł się z łóżka. Dopiero co usły
szał radosną wiadomość, wiedział już, że Signe
i Everth są bezpieczni. Teraz chciał się przespać.
- Czy to coś poważnego? - zapytał przestraszony.
Carlo nie odpowiedział od razu. Podszedł do
łóżka, usiadł obok i powiedział zdecydowanie:
- Postanowiłem złamać obietnicę daną Adelajdzie!
- Co ty mówisz? - przerwał mu przerażony Que-
rinius. - Chcesz zerwać zaręczyny? Zaryzykować
zemstę rodziny Poliziano?
Carlo skinął poważnie głową.
- Już nie mam wyboru.
Dwudziestego piątego listopada Piętro Queri-
nius wraz z towarzyszami wszedł na pokład gale
ry Santa Anna, która wypływała do Niemiec.
Stamtąd mieli udać się drogą lądową do Wenecji.
Dwadzieścia cztery dni później ujrzeli grudniowe
słońce odbijające się od wieży bazyliki Świętego
Marka i innych białych, marmurowych budowli
ich rodzinnego miasta.
Signe siedziała razem z Carlem na koniu, spo-
glądając ku miastu, które Carlo kochał i za któ
rym tęsknił bez mała dwa lata. Teraz będzie to
także jej miasto.
Nieświadomie dotknęła swego brzucha. Za czte
ry miesiące da życie małemu człowiekowi - dziec
ku poczętemu z miłości i kochanemu od pierwszej
chwili, kiedy dowiedziała się o jego istnieniu.
Przechyliła się do tyłu i poczuła ciepło bijące
od Carla. Wiedziała, że wszystkie zmartwienia
mieli już za sobą.
Tej pełnej strachu nocy, kiedy ją i Evertha ura
towano z więzienia, Bóg odpuścił jej ukochane
mu grzechy i pozwolił mu zrozumieć, że zostali
sobie przeznaczeni i pobłogosławieni. Od tego
dnia traktował swą ukochaną jak żonę. Za kilka
dni poślubi ją przed ołtarzem w swoim kościele.
Signe była tak szczęśliwa z powodu spotkania
nowej ojczyzny i swej miłości do Carla, że nie za
uważyła strachu w jego ciemnych oczach ani peł
nych troski spojrzeń, jakie wymieniali między so
bą wuj i siostrzeniec.
Młodzi pożegnali się z Queriniusem przed du
żą, białą willą rodziny di Credi.
Querinius patrzył na nich, aż zniknęli za rogiem,
po czym westchnął ciężko. Strach o Carla na chwi
lę przesłonił radość z powrotu do domu, ale wresz
cie ujrzał go z daleka i niezmiernie się ucieszył. Za
raz potem skręcił w stronę bramy, zsiadł z konia
i spostrzegł swą ukochaną Eleonorę, spieszącą mu
na spotkanie. Poczuł ramiona żony oplatające jego
szyję, a wtedy już nic więcej się nie liczyło.
Carlo pomógł Signe zsiąść z konia przed do
mem. Jego serce biło mocno, przepełnione rado
ścią, oczekiwaniem i strachem.
Niecierpliwie podbiegł do drzwi, otwierając je
z impetem. Jeden ze służących wyszedł z dużego
hallu i gdy ujrzał Carla, jego twarz rozjaśnił po
godny uśmiech. Poinformował, że rodzice są teraz
na przyjęciu ku czci Cosimo de Medici, który wła
śnie odwiedził Wenecję. Carlo postanowił pobiec
do nich, jak tylko wprowadzi Signe do domu.
Dumny zaprosił ją do środka. Dziewczyna sta
ła zauroczona, widok wprost zapierał jej dech
w piersiach. W ciągu tych siedmiu miesięcy od
wyjazdu z Rost widziała więcej wspaniałych bu
dowli, zamków, pałaców, pięknych komnat i sal,
niż by sobie mogła wymarzyć.
To jednak był najpiękniejszy dom ze wszyst
kich. Cały z białego marmuru, zdobiony arkada
mi i kolumnami, posągami i pięknymi amforami.
Carlo mówił, że Italia jest najbogatszym krajem
w Europie, a ze wszystkich samodzielnych prowin
cji Wenecja jest najpotężniejsza i wkrótce będzie
mogła stanowić o całej północnej części kraju.
Z okna Signe ujrzała leżące w dole w lagunie
miasto, poprzecinane kanałami, na których pływa
ły gondole. Wenecja była większa nawet od Rzy
mu i miała tylu mieszkańców, że dziewczyna nie
była w stanie tego pojąć. Cieszyła się jak dziecko
na to, że Carlo pokaże jej to wszystko, o czym
opowiadał - kanały, mosty, pałace.
Odwróciła się ku niemu z błyszczącymi ocza-
mi i wtedy dopiero dostrzegła głęboką bruzdę,
przecinającą czoło ukochanego, i troskę w jego
pięknych oczach.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Carlo...? - spytała zmartwiona. - Nie cieszysz
się?
Mężczyzna próbował pozbierać się, po czym
podszedł do niej, uśmiechając się ciepło.
- Oczywiście, że się cieszę. - Objął ją ramie
niem. - Przede wszystkim dlatego, że jesteś
u mnie - dodał i spojrzał na nią czule.
Signe nie była przekonana.
- Ale coś cię dręczy. Zauważyłam to już wczoraj.
Carlo westchnął ciężko.
- Tak, to prawda. Miałem nadzieję, że pierw
szego dnia w nowym domu zdołam oszczędzić ci
nieprzyjemności.
Signe spojrzała na niego poważnie.
- Opowiedz mi o tym, Carlo - poprosiła cicho. -
Zniosę wszystko, przeżyłam wszak już niejedno.
Carlo skinął głową i uścisnął jej ramiona. Je
śli jacyś ludzie na całym świecie potrafią uporać
się z przeciwnościami losu, na pewno są to jej
rodacy.
- Mam wrogów w mieście... - zaczął powoli,
szukając właściwych słów. Nie był pewny, jak du
żo może jej powiedzieć.
Signe spojrzała na niego wystraszona.
- A teraz boisz się, że usłyszeli już o twoim po
wrocie do domu?
Carlo skinął głową, a gdy niemal w tej samej
chwili spojrzał przez okno w stronę muru okala
jącego ogród, zamarł ze strachu.
Signe podążyła za jego wzrokiem i dostrzegła
czterech mężczyzn zmierzających ku domowi.
- Czy to oni? - spytała bojaźliwie.
Carlo puścił dziewczynę i odwrócił się gwał
townie.
- Nie wychodź stąd, dopóki nie dostaniesz wia
domości! - rzucił krótko, po czym wybiegł z po
koju.
Carlo czuł, że serce bije mu jak oszalałe. Nie
spodziewał się, że przyjdą tak szybko. W każdym
razie sądził, że zechcą najpierw odbyć naradę ro
dzinną. Zanim zaczną działać... W tym czasie
chciał omówić sprawę z ojcem i braćmi. Może
zdecydowaliby się wypłacić rodzinie Poliziano
odszkodowanie, które wynagrodziłoby jej stratę.
W pewnej chwili przyszło mu nawet na myśl,
aby wymknąć się bocznymi drzwiami, ale zaraz
odrzucił ten pomysł. Było już za późno. Służący
Leon właśnie wychodził, aby przywitać dostoj
nych gości.
Carlo wyprostował się, wziął głęboki wdech
i spokojnym krokiem ruszył w stronę hallu.
- Mieszkamy przecież w cywilizowanym kraju -
mruknął do siebie, choć nie przekonało go to.
Po chwili stanął przed nim Marsilio Poliziano, oj
ciec Adelajdy, w asyście trzech postawnych synów.
- Dzień dobry, Carlo. Witamy w domu! - za
czął potężny mężczyzna w średnim wieku.
Carlo od razu zauważył chłód i rezerwę w je
go zachowaniu. Zrozumiał, że plotki były szybsze
od niego.
Po zwykłych grzecznościowych frazesach Car
lo zaprosił czterech gości do swego gabinetu, za
stanawiając się, z czym przychodzą. Zadowolą się
pogróżkami, czy może...
W całej Italii dochodziło do krwawych pora
chunków. Książęta i przedstawiciele wysokich ro
dów z zatrważającą bezwzględnością i okrucień
stwem realizowali zamierzone cele. Nie miało zna
czenia, czy chodziło w nich o politykę, handel, czy
o sprawy rodziny. Nadepnąć na odcisk potężnego
Marsilio przez przyniesienie wstydu jego ukocha
nej córce było równie niebezpieczne jak postara
nie się o nieprzyjaciela w osobie brutalnego Fran
cesco Sforza - wroga Wenecji, dowódcy oddziału
najemnego w służbie władców Mediolanu. Carlo
zdawał sobie sprawę, że jego życie wisi na włosku.
Marsilio przystąpił do rzeczy.
- Mamy do omówienia z tobą poważną kwestię...
Carlo skinął głową.
- Gdy galera Maria. Medici wyruszyła w długą
podróż do Flandrii i Anglii bez mała dwa lata te
mu, podróż, która miała przynieść tobie i Piętro
Queriniusowi honory, bogactwo i chwałę - dodał
ze źle ukrytą kpiną w głosie - oczekiwaliśmy wa
szego powrotu najdalej po roku...
Mężczyzna chrząknął i poruszył się nerwowo.
- Wiedzieliśmy, że wpłynęliście na niespokojne
wody, zawijając po drodze do Lizbony, aby naprą-
wić zniszczony ster, mieliście poza tym cały czas
sztormową pogodę... W miarę upływu kolejnych
tygodni byliśmy coraz bardziej pewni, że nie uj
rzymy już ani statku, ani załogi.
Carlo spojrzał na niego zdumiony. Mowa Mar-
silia przypominała bardziej obronę niż atak.
- Nasze obawy coraz częściej potwierdzały
wieści od marynarzy z innych statków, które też
płynęły na północ. Wreszcie krewni żeglarzy
z Marii Medici stracili nadzieję.
Marsilio przeniósł wzrok na mozaikę ułożoną
na podłodze.
- Adelajda odchodziła od zmysłów, zaś ja i moi
synowie, aby ratować jej życie, zaczęliśmy szukać
kogoś, kto mógłby cię zastąpić...
Powiedziawszy to, podniósł głowę i spojrzał
Carlowi prosto w oczy.
- Przykro mi, że przynoszę ci smutne wieści
w tak radosnym dniu, Carlo. Adelajda jest zroz
paczona, ponieważ poślubiła twojego przyjaciela
Filippo. Wyraziła gotowość wstąpienia do klasz
toru, aby udowodnić, że nie zgrzeszyła świado
mie. Chce złożyć w ofierze swe małżeństwo.
Carlo stał nieruchomo z zapartym tchem. Gdy
powoli uświadomił sobie prawdę, poczuł tak
ogromną ulgę, że aż zrobiło mu się słabo. Po dłu
gim milczeniu, gdy czterej mężczyźni stali jak za
hipnotyzowani, oczekując na reakcję Carla, ten
wreszcie odetchnął głęboko i odpowiedział:
- Pozdrów Adelajdę i powiedz jej, że nie musi
wstępować do klasztoru ani opuszczać męża. Ja
sam jestem w podobnej sytuacji. Nie wierzyłem
już, że kiedykolwiek ujrzę moją ukochaną Wene
cję. Dwa lata to długi czas. Ja też znalazłem po
cieszenie gdzie indziej...
Marsilio otworzył szeroko oczy i przez chwilę
wydawało się, że jego wzrok przepełnia oburze
nie i gniew. Jednak zamiast wybuchnąć złością,
nagłe się roześmiał.
Godzinę po tym, jak Marsilio Poliziano - głoś
no rozmawiając i śmiejąc się serdecznie - wraz ze
swymi synami opuścił willę rodziny di Credi, przy
szli rodzice Carla. Gdy tylko usłyszeli radosną no
winę o powrocie pozostałych rozbitków z Marii
Medici,
przybyli najszybciej jak tylko mogli.
Carlo dostrzegł ich, kiedy mijali bramę, i po
spieszył ku nim, aby przygotować ich na spotka
nie z Signe. Radości z powitania nie było końca.
Wszyscy troje odczuwali podobne wzruszenie.
Gdy matka ściskała syna, płacząc z radości, spy
tała w pewnej chwili z obawą w głosie:
- Czy Marsilio Poliziano był tutaj?
Carlo skinął głową i uśmiechnął się tajemniczo.
- Tak. Przyszedł z synami, przynosząc mi naj
radośniejszą nowinę dnia!
Rodzice spojrzeli na niego zaskoczeni, a Carlo
objął matkę ramieniem.
- Chodźcie! Mam dla was niespodziankę. Nie
wróciliśmy z tej tragicznej wyprawy z pustymi rę
kami. Znalazłem moją Wenus!
W dużym, jasnym pokoju, z którego okien roz-
taczał się widok na ogród, Signe stała pełna nie
pokoju, nasłuchując odgłosów z hallu.
Nagle drzwi otworzyły się i Signe ujrzała idą
cą ku niej raźnym krokiem kobietę, która zapew
ne była matką Carla. Tuż przed Signe owa pani
przystanęła, aby móc przyjrzeć się wybrance sy
na. Dziewczyna skąpana w promieniach słońca
wyglądała prześlicznie. Tak, to była prawdziwa
bogini miłości, która wynurzyła się z morza i ura
towała ich ukochanego Carla. Wzruszona kobie
ta podeszła bliżej, aby uścisnąć zjawiskowo pięk
ną wybawicielkę jej syna.
Cała czwórka siedziała do późnej nocy, a Car-
lo opowiadał o swoich niewiarygodnych przeży
ciach - o tragedii Marii Medici, o swoich współto
warzyszach, którzy na jego oczach umierali w sza
lupie, o długich, pełnych trwogi dniach spędzo
nych na smaganej wichrami, opustoszałej wyspie
Sandoya, o czterech miesiącach pobytu w domu
Signe na Rost, daleko za kołem podbiegunowym.
Rodzice z zapartym tchem słuchali relacji sy
na, próbując wyobrazić sobie wyspę tak płaską,
że ledwie wynurzała się z wody, na której żyje
w całkowitym odosobnieniu sto dwadzieścia
osób, narażonych na ataki ze strony wzburzone
go, targanego sztormami lodowatego morza.
Na takiej właśnie wyspie wychowała się ta cza
rująca młoda kobieta. Widziała, jak rozszalały ży
wioł pochłania jej ojca i braci, przeżyła śmierć
matki, która zgasła z żalu. Jednak mimo tych tra
gedii i życia w ubóstwie siedziała przed nimi, spo-
glądając oczami tak jasnymi, tak błękitnymi jak
Morze Śródziemne, uśmiechając się tak ciepło,
jak tylko piękna dusza potrafi.
Matka Carlo, kierowana impulsem, położyła
swoją dłoń na dłoni Signe, a łzy nie przestawały
płynąć z jej oczu.
- Mówisz, że księżyc świecił przez całą dobę? -
spytał ojciec z niedowierzaniem.
Cztery miesiące później, dwudziestego kwiet
nia 1433 roku, we wspaniałym śródziemnomor
skim mieście przyszła na świat prześliczna, mała
dziewczynka. Carlo, wyraźnie wzruszony, stał
z córeczką na rękach, szepcząc drżącym głosem:
- Tak samo jasnowłosa jak mama... - Uśmiech
nął się szczęśliwy do Signe i dodał: - Pomyśl tyl
ko, Signe. Może za pięćset lat ciągle jeszcze bę
dzie można spotkać jasnowłosego wenecjanina!
- Na pamiątkę Rost - odpowiedziała Signe
z uśmiechem.