Meyer Kai Merle 01 Merle i Królowa Laguny


Kai Meyer

Merle

i Królowa Laguny

przekład z języka niemieckiego Arkadiusz Stempin

    

 

    

    Syreny

    

    Gondola z dwiema dziewczynkami wyłoniła się z jednego z bocznych kanałów.

    Musiała chwilę odczekać, by przepuścić łodzie wyścigowe mknące szybko po Canale Grandę. Jeszcze przez następnych lalka minut u ujścia kanału panował tak duży ruch, że gondolier wolał uzbroić się w cierpliwość i dać pierwszeństwo przepływającym parowcom i łodziom.

    - Zaraz płyniemy dalej! - krzyknął w stronę dziewczynek i mocno chwycił wiosła.

    - Chyba się nie spieszycie?

    - Ależ skądże - odpowiedziała Merle, starsza z nich. Tak naprawdę jednak była podniecona jak jeszcze nigdy dotąd.

    Od kilku dni w Wenecji nie mówiono o niczym innym, jak właśnie o regatach na Canale Grandę. Organizatorzy zapowiadali, że łodzie będą ciągnięte przez rekordowo liczną rzeszę syren. „Kobiety-ryby", tak niektórzy z pogardą określali syreny, co było jedną z licznych inwektyw, jakimi je obdarzano. Przede wszystkim uparcie twierdzono, że syreny wchodzą w układy z Egipcjanami. Jednocześnie mało kto dawał temu wiarę, ponieważ to właśnie armie faraona przepędziły je niegdyś z akwenów Morza Śródziemnego.

    W dzisiejszych regatach na starcie, usytuowanym na południowym krańcu Canale Grande, na wysokości Casa Stecchini, stanęło dziesięć łodzi. Każdą z nich ciągnęło dziesięć syren.

    Dziesięć syren - liczba dotychczas niespotykana, prawdopodobnie rekord. La Serenissima, Najjaśniejsza, jak nazywano Wenecję, takiego widowiska jeszcze nie oglądała.

    Syreny płynęły w formacji przypominającej wachlarz. Zaprzęgnięto je do łodzi długimi linami, które potrafiły się oprzeć nawet ich ostrym jak igła zębom.

    Prawa i lewa strona kanału, promenady, balkony oraz okna pałaców wypełniły się ludźmi oczekującymi na pasjonującą rozgrywkę.

    Ale fala podniecenia ogarniająca Merle nie miała nic wspólnego z regatami. Jego powód był zupełnie inny, w jej przekonaniu o wiele lepszy.

    Gondolier odczekał jeszcze dobre dwie, trzy minuty, zanim skierował swoją czarną smukłą gondolę do leżącej naprzeciwko zatoczki. Omal nie doszło przy tym do kolizji z łodzią jakichś ważniaków, ciągniętą przez zaprzężone do dziobu syreny.

    Jej załoga przy dobiegającym znad brzegu wrzasku próbowała równać się z uczestnikami regat.

    Merle zarzuciła do tyłu swoje długie czarne włosy, które wiatr nieustannie zwiewał jej na oczy. Miała 14 lat i nie była ani za duża, ani za mała jak na swój wiek, jeśli już, to może tylko trochę za szczupła. Zresztą tak jak wszystkie dzieci wychowujące się w sierocińcu, gdzie jedynie Ruggero był gruby. Podobno za sprawą choroby - tak przynajmniej utrzymywali jego opiekunowie. Ale czy rzeczywiście nocne zakradanie się do kuchni i pałaszowanie podwieczorku przygotowanego dla wszystkich dzieci można było wytłumaczyć chorobą?

    Merle głęboko zaczerpnęła powietrza. Widok zniewolonych syren napełniał ją smutkiem. Istoty te miały ludzki tułów, pokryty jasną, idealnie gładką skórą, która była przedmiotem westchnień i wieczornych modlitw niejednej damy. Zdobiły je długie włosy. Ich obcięcie uchodziło wśród syren za przestępstwo, co respektowali także ludzie.

    Od normalnych kobiet syreny odróżniały się przede wszystkim długim i mocnym ogonem-płetwą wyrastającym na wysokości bioder i z rzadka tylko nieprzekraczającym dwóch metrów. Ogon ten był gibki niczym pejcz, silny jak drapieżny kot i srebrny jak szkatułka w skarbcu rady miasta.

    Druga wielka różnica w stosunku do kobiet polegała na tym, że syreny miały potworne, budzące ogromne przerażenie wśród ludzi pyski, które niczym otwarta rana rozpoławiały ich głowy na dwie części. Nawet jeśli inne ich rysy, choćby najpiękniejsze, przypominały ludzkie - w licznych wierszach opiewano ich oczy, a całe zastępy zakochanych młodzieńców gotowe były wejść dla nich do mokrego grobu - to właśnie pyski syren przekonały wielu, że nie mają do czynienia z istotami ludzkimi, tylko zwierzęcymi. Gardziel syreny sięgała od ucha do ucha. Ze szczęk wyrastało kilka rzędów ostrych zębów, wąskich i ostrych jak igły z kości słoniowej. Kto upierał się, że nie ma straszniejszej szczęki niż szczęka rekina, ten jeszcze nigdy nie zajrzał syrenie do pyska.

    Tak naprawdę jednak niewiele o nich wiedziano. Wiadomo było tylko tyle, że syreny unikają ludzi. Dla wielu mieszkańców Wenecji stanowiło to wystarczający powód, by zapolować na nie od czasu do czasu. Szczególnie młodym chłopcom sprawiało wiele radości, kiedy mogli ścigać dorastające syreny, gubiące się jeszcze w labiryntach weneckich kanałów. Jeśli w trakcie pościgu któraś z nich zginęła, wyrażano po niej żal. Ale żeby z tego powodu czynić chłopcom jakiś zarzut? Nie, to było raczej niemożliwe.

    Częściej jednak syreny wpadały w pułapkę. Zamykano je wtedy w arsenale, dopóki nie znaleziono powodu, by zacząć je karmić. Najczęściej czyniono to, mając na względzie wyścigi lodzi, rzadziej zupę rybną, nawet jeśli smak ich łuskowatych ogonów uchodził za legendarny, dalece przewyższający inne morskie przysmaki.

    - Tak mi ich szkoda - westchnęła druga dziewczynka, która razem z Merle siedziała w gondoli.

    Podobnie jak ona wyglądała na wygłodzoną i może jeszcze bardziej od niej kościstą. Długie jasnoblond, niemal białe włosy opadały jej na plecy. O swojej towarzyszce Merle wiedziała tylko tyle, że podobnie jak ona była wychowanką sierocińca, ale znajdującego się w innej dzielnicy Wenecji. Miała 13 lat, więc była młodsza od Merle o rok. Przynajmniej tak twierdziła. Na imię miała Junipa i była niewidoma.

    - Szkoda ci ich? - zapytała Merle. Niewidoma dziewczynka skinęła głową: - Przed chwilą słyszałam ich głos - powiedziała.

    - Przecież one nic nie mówiły.

    - Ależ tak, pod wodą - zapewniła Junipa. - Śpiewały przez cały czas. Wiesz, mam świetny słuch, jak większość niewidomych.

    Merle wlepiła oczy w Junipę. Dopiero teraz zrozumiała, jak nietaktownie się zachowała, i to niezależnie od tego, czy jej towarzyszka była niewidoma, czy też nie.

    - Tak - wykrztusiła w końcu z siebie Merle. - Też mam takie wrażenie. Wydaje się, że one są jakby trochę melancholijne. Jakby coś utraciły, coś, co dla nich wiele znaczyło.

    - Może wolność? - wtrącił gondolier, cały czas przysłuchujący się ich rozmowie.

    - Coś ważniejszego - odpowiedziała Merle, której brakło teraz słów na wyrażenie swoich myśli. - Może zdolność przeżywania radości. - To nie było do końca to, o co jej chodziło, ale trochę bardziej oddawało jej myśl.

    Merle była przekonana, że syreny są takimi samymi istotami ludzkimi jak ona.

    Inteligencją przewyższały niejednego jej kolegę z sierocińca. Ponadto miały uczucia. Oczywiście, że były one innego rodzaju, ale to jeszcze nikogo nie uprawniało do tego, by je zaprzęgać do łodzi albo według własnego uznania urządzać na nie polowania w lagunie.

    Wenecjanie byli wobec syren bardzo okrutni. Właściwie wszystko, co zarzucali syrenom, czynili sami.

    Merle westchnęła i powiodła wzrokiem po tafli wody. Dziób gondoli, w której siedziała, niczym ostrze żyletki przecinał szmaragdowozieloną toń wody. W wąskich kanałach woda była spokojna. Jedynie na Canale Grandę pojawiały się silniejsze fale. Tu jednak, parę zakrętów od głównej arterii Wenecji, panował zupełny spokój.

    Gondola szybowała bezgłośnie pod sklepieniami kolejnych mostów. Niektóre z nich były zdobione inkrustracjami. Ale większość porastały chwasty.

    Kamienice po obydwu stronach kanału były częściowo zanurzone w wodzie. Każda z nich miała przynajmniej cztery piętra. Przed kilkuset laty, kiedy Wenecja uchodziła za największą handlową potęgę świata, rozliczne towary wyładowywano bezpośrednio przed pałacami i kamienicami, przekazując je w ręce miejscowych handlarzy. Dziś jednak wiele murowanych platform stało pustych, w większości okien było ciemno, a niemal wszystkie drzwi stojące na wysokości powierzchni wody były nadgniłe - i to nie od chwili, kiedy wokół miasta zamknął się szczelny pierścień egipskiego oblężenia. Za ten stan rzeczy winę ponosił nie tylko ponownie narodzony faraon i jego sfink-sowaci generałowie.

    - Lwy… - wyrwało się nagle Junipie.

    Merle skierowała wzrok w stronę kolejnego mostu. Nigdzie nie dostrzegła ludzi, nie mówiąc już 0 lwach tutejszej gwardii miejskiej.

    - Gdzie? Nie widzę tu żadnego!

    - Ja je czuję - odpowiedziała z naciskiem Juni-pa, bezgłośnie węsząc nosem w powietrzu. Merle zauważyła kątem oka, że stojący za nimi gondolier z niedowierzaniem kręci głową.

    Nieprzyjemna woń zmurszałego, cuchnącego i nad-psutego muru unosiła się w powietrzu z taką intensywnością, że przewyższała nawet odór zapadającego się w wodę miasta.

    - Masz rację.

    Zapach niewątpliwie pochodził od lwów, które gwardzistom weneckim służyły za zwierzęta do ujeżdżania 1 za towarzyszy walki.

    W tej samej chwili jeden z potężnych lwów nagle pojawił się przed nimi na moście. Był z granitu, jednej z najczęściej spotykanych ras weneckich lwów.

    Wprawdzie występowały w lagunie rasy inne, silniejsze, ale ostatecznie nie robiło to większej różnicy. Kto wpadł w pazury lwa z granitu, tego los był właściwie przesądzony. Od niepamiętnych czasów lwy stanowiły symbol miasta. Odkąd jako uskrzydlone zwierzęta były w stanie fruwać w powietrzu. Dziś tylko nieliczni We-necjanie godzili się na to, by skromną liczbę lwów przydzielić do ochrony rajców miejskich. Wszystkie pozostałe treserzy, zamieszkujący Lwią Wyspę położoną w północnej części laguny, oduczyli fruwania.

    Wskutek tego przychodziły one na świat już ze zdeformowanymi skrzydłami, które nosiły na grzbietach niczym smutne dodatki. Żołnierze gwardii miejskiej z lubością umocowywali tam swoje siodła.

    Także granitowy lew z mostu był tylko zwykłym zwierzęciem wykutym w kamieniu.

    Jego jeździec miał na sobie kolorowy mundur gwardzisty. Przewieszona przez ramię strzelba jakby od niechcenia ucieleśniała wojskową butę. Żołnierze nie uchronili miasta przed nawałnicą egipską - zamiast nich dokonała tego Królowa Laguny - ale od ogłoszenia stanu oblężenia miasta przed trzydziestu laty pozycja gwardii znacznie wzrosła. Arogancją ustępowała ona jednie jej mocodawcom, rajcom miejskim, rządzącym miastem według własnego uznania. Być może w ten sposób zarówno rajcy, jak i żołnierze chcieli sobie coś wmówić. Ostatecznie przecież byli świadomi, że w razie poważniejszego zagrożenia miasta ich siły nie wystarczą do jego obrony. Jednak tak długo, jak Królo14 wa Laguny roztaczała nad Wenecją swoje opiekuńcze skrzydła, obydwie formacje mogły się rozkoszować władzą.

    Gwardzista na moście spojrzał w dół, w kierunku gondoli, puścił oko do Merle i dał lwu znak do marszu. Zwierzę, parskając lekko, ruszyło do przodu. Uszu Merle wyraźnie dobiegł odgłos lwich pazurów szurających po podłożu z kamiennej kostki.

    Most zadrżał w posadach, kiedy potężny drapieżnik wydał z siebie donośny ryk.

    Jego echo rozniosło się niczym balon odbijający się od kolejnych kamienic. Nawet cicha toń wody zaczęła się marszczyć. Gondola zakołysała się.

    Gondolier odczekał, dopóki jeździec nie zniknął w ulicznym gwarze, po czym splunął do wody i wymamrotał: - Spadaj, ty stary zdrajco!

    Merle odwróciła się do tyłu i zobaczyła, że gondolier z niewzruszoną miną wpatruje się w daleki kanał. Powoli płynął przed siebie.

    - Wiesz może, jak długo jeszcze będziemy płynąć? - spytała Junipa swoją towarzyszkę.

    Gondolier uprzedził odpowiedź: - Jesteśmy prawie na miejscu. Widzisz to miejsce, tam z przodu, zaraz za rogiem? - I dopiero po chwili zorientował się, że określenie, którego użył, nie było żadną wskazówką dla niewidomej dziewczynki.

    Więc szybko dodał: -Jeszcze tylko kilka minut i już dopłyniemy do Kanału Odszczepieńców.

    Ciasnota i mrok - to przede wszystkim rzuciło się Merle w oczy.

    Wzdłuż Kanału Odszczepieńców pięły się ku niebu wysokie kamienice, jedna mroczniejsza od drugiej. Niemal wszystkie świeciły pustkami. Okna straszyły czarnymi dziurami w szarych fasadach. Większość szyb była potłuczona, a drewniane okiennice zwisały krzywo niczym skrzydła szkieletów martwych ptaków. Z jednych, nieco uchylonych drzwi dobiegał pisk walczących między sobą kotów. W mieście, w którym pieniły się one w nieskończoność, nie było to nic nadzwyczajnego. Gołębie gruchały na parapetach okien, a wijące się pomosty pokrywał po obydwu stronach kanału mech i ptasie odchody.

    Na tle długiego rzędu zmurszałych murów odróżniały się jedynie dwie zamieszkałe kamienice. Leżały one dokładnie naprzeciwko siebie, wpatrzone w siebie jak dwóch szachistów o przeoranych bruzdami twarzach i pomarszczonych czołach. Od ujścia kanału dzieliło je tylko sto metrów. Każda z kamienic miała jeden balkon, z których ten po lewej stronie wybudowany był z kamienia, a ten po prawej z wijących się metalowych ornamentów. Wysokie balustrady prawie dotykały wody.

    Kanał był szerokości trzech kroków. Toń wody, dopiero co błyszcząco zielona, wydawała się tutaj mętna i głęboka. Odległość między rzędami domów była tak mała, że docierało tu niewiele promieni słonecznych. Na falach wywołanych przez płynącą gondolę kołysało się leniwie kilka ptaków.

    Merle tylko z grubsza przypuszczała, co ją tu czeka. W sierocińcu nieustannie wbijano jej do głowy, jakie to szczęście ją spotyka, że wysyła się ją tu, by przyuczyła się do zawodu. W tym kanale, ginącym w zielonoszarym półmroku, spędzi kilka następnych lat.

    Gondola zbliżała się do zamieszkałych kamienic. Merle z napięciem wsłuchiwała się w odgłosy dochodzące ze środka, ale mogła wyłowić jedynie niewyraźny pomruk niezrozumiałych dla niej głosów. Spojrzała na Junipę i zauważyła, że każdy mięsień niewidomej dziewczynki był naprężony jak struna. Oczy miała przymknięte, a usta układały nieskładne słowa, być może te, które rejestrowały w tym szumie jej wyćwiczone uszy. Jak zgrabne ruchy tkacza dywanów, który cieniutką igłą wyłapuje to jedno spośród tysiąca innych włókien. Junipa była w rzeczywistości niezwykłą dziewczynką.

    W kamienicy po lewej stronie mieścił się warsztat tkacki sławnego na całe miasto Umberta. W powszechnej opinii za bezbożne uchodziło noszenie ubrań uszytych w jego warsztacie. Zbyt zszarganą miał opinię, a jego wojna z kościołem zataczała szerokie kręgi. Ale kobiety, które w największej tajemnicy przed wszystkimi w mieście zakładały uszytą przez niego bieliznę i suknie, przysięgały na wszystkie świętości, że mają one magiczne działanie. „Suk17 nie Umberta wyszczuplają", mówiono w weneckich salonach i na ulicach. Naprawdę wyszczuplają. Te, które je nosiły, wyglądały nie tylko zgrabniej. Jakby magiczna nić mistrza tkackiego wyssała ze wszystkich kobiet strojących się w jego szaty zbędny tłuszcz. Przepełnieni nienawiścią duchowni pomstowali z ambon kościołów na złowieszczą działalność tkacza tak długo, aż dopięli swego i został on usunięty z szeregów gildii kupieckiej.

    Gniew gildii kierował się nie tylko przeciwko Umbertowi. Tym samym uczuciem darzono właściciela domu leżącego naprzeciwko. Mieścił się tam warsztat pozostający na usługach piękności, przy czym nie zajmowano się w nim tkaniem szat, a jego właściciel, czcigodny Arcimboldo, głośno by protestował, gdyby ktoś chciał jednym tchem wymienić jego nazwisko z jego wielkim wrogiem, Umbęrtem.

    Warsztat magicznych luster mistrza Arcimbolda, lśnił wygrawerowanymi literami napis nad drzwiami wejściowymi. Tuż obok wisiała tabliczka:

    Magiczne lustra Dla dobrych i złych macoch, Dla pięknych i brzydkich wiedźm, Użyteczne w każdym celu.

    - Jesteśmy w domu - powiedziała Merle do Junipy. - Jak on może wyglądać?

    Merle zawahała się. Trudno przychodziło jej wyrazić swoje pierwsze odczucia.

    Rzeczywiście, dom sprawiał ponure wrażenie, podobnie zresztą jak kanał wraz z całym otoczeniem.

    Ale tuż obok drzwi stała waza z kolorowymi kwiatami - przyjazny kleks rozświetlający szary półmrok. Merle dopiero po chwili dostrzegła, że płatki kwiatów były zrobione ze szkła.

    - Jest lepszy niż mój sierociniec - stwierdziła z lekką niepewnością w głosie.

    Schody prowadzące od kanału na kładkę były śliskie. Gondolier pomógł dziewczynkom wysiąść z łodzi. Należność za ich przewóz otrzymał już przy wsiadaniu. Zanim odpłynął, życzył im wiele szczęścia w życiu.

    Nieco zagubione, każda z zapełnionym do połowy tobołkiem w ręku, stanęły tuż przed tabliczką oferującą niedobrym macochom magiczne zwierciadła. Merle nie była pewna, czy może to uważać za dobry znak. Prawda zapewne leżała pośrodku.

    W poświacie jednego z okien warsztatu leżącego na drugim brzegu przemknęła czyjaś twarz. Zaraz potem druga. „To na pewno zaciekawieni przybyciem obydwu dziewczynek czeladnicy", pomyślała Merle. Nieprzyjacielscy czeladnicy, jeśli dać wiarę krążącym plotkom.

    Nie było tajemnicą, że Arcimboldo i Umberto za sobą nie przepadają. Ich jednoczesne wykluczenie z gildii niewiele tu zmieniło. Jeden zrzucał winę na drugiego. „Dlaczego wykluczacie mnie, a nie tego szalonego majstra od luster?", cytował Arcimboldo słowa wy19 powiedziane rzekomo przez Umberta. Z kolei mistrz tkacki twierdził, że Arcimboldo przy jego wykluczeniu miał wykrzykiwać: „Ja opuszczam szeregi gildii, ale wy dobrze na tym wyjdziecie tylko jeśli temu nędznemu tkaczowi wytoczycie proces!" Trudno było dociec, co z tego wszystkiego jest prawdą. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości, że obydwaj zostali wykluczeni pod zarzutem uprawiania magii.

    - Czarodziej… - szepnęła podekscytowana Merle. - Arcimboldo jest prawdziwym czarodziejem!

    Drzwi warsztatu otwarły się z lekkim skrzypnięciem. Za nimi stała niesamowita kobieta. Jej długie włosy były spięte w kok. Na sobie miała skórzane spodnie, podkreślające smukłość jej nóg, i luźną bluzkę przetykaną srebrną nitką. Tak wysmakowanego stroju Merle mogła spodziewać się raczej w warsztacie tkackim, na przeciwległym brzegu, ale nie w domu Arcimbolda.

    Najbardziej niezwykła była jednak maska skrywająca część twarzy kobiety. Ostatni karnawał wenecki - niegdyś znany na całym świecie - odbył się przed prawie czterdziestu laty. Był wtedy 1854 rok, trzy lata po obudzeniu się faraona Amenophisa z piramidy w Amun-Ka-Re do nowego życia. Ale dziś, w czasach wojny, niedoli i oblężenia, nie było powodu, by się przebierać.

    A jednak kobieta miała na twarzy papierową maskę pokrytą masą szklaną i artystycznie przyozdobioną. Niewątpliwie musiała ona pochodzić z któregoś z weneckich warsztatów. Maska zakrywała dolną część twarzy i sięgała aż do nosa. Jej biała powierzchnia błyszczała niczym porcelana. Artysta, który ją wykonał, domalował jej delikatne ciemnoczerwone usta.

    - Unke - powiedziała nieznajoma i ledwo słyszalnym szeptem dodała: - To moje imię.

    - Merle. A to jest Junipa. Jesteśmy nowymi cze-ladniczkami.

    - Tak, tak. - Jedynie oczy Unke zdradzały, że się uśmiecha. Merle zastanawiała się, czy to przypadkiem nie choroba zniekształciła twarz kobiety.

    Ta tymczasem wpuściła dziewczynki do środka. Za drzwiami znajdował się duży hol wejściowy, jak zresztą w większości domów w mieście. Oszczędnie umeblowany, ściany wytynkowane, bez tapety - wszystkie środki przedsięwzięte w razie nagłych powodzi, które od czasu do czasu zimą nawiedzały Wenecję. Z reguły domowe życie Wenecjan toczyło się na pierwszym i drugim piętrze. Parter świecił pustkami.

    - Zrobiło się już późno - powiedziała Unke, jakby właśnie w tej chwili spojrzała na zegar. Ale Merle nigdzie go nie dostrzegła. - Arcimboldo wraz z najstarszymi uczniami jest jeszcze w warsztacie. Nie można im przeszkadzać. Poznacie ich jutro. Teraz pokażę wam wasz pokój.

    Merle nie mogła powstrzymać radości, choć już wcześniej sądziła, że ona i Junipa będą mieszkać razem. Dostrzegła też, że słowa Unke ucieszyły jej niewidomą towarzyszkę.

    Kobieta w masce na twarzy poprowadziła je na piętro wijącymi się do góry schodami.

    - Jestem gospodynią w warsztacie Arcimbolda. Będę wam gotować i prać wasze rzeczy. Wy w pierwszym okresie waszego tu pobytu będziecie mi pomagać. Tego przeważnie wymaga od nowo przybyłych mistrz, zwłaszcza jeśli jesteście teraz jedynymi dziewczynami w domu - wyjaśniła.

    Jedynymi dziewczynami? Merle nie przyszło nawet do głowy, że wszyscy pozostali czeladnicy mogą być chłopcami. Tym bardziej odetchnęła z ulgą, że ma obok siebie Junipę.

    Niewidoma dziewczynka nie była zbytnio rozmowna. Merle przypuszczała, że w sierocińcu za bardzo jej nie rozpieszczano. Z własnego doświadczenia wiedziała, jak okropne mogą być dzieci w stosunku do uznanych za słabszych rówieśników.

    Upośledzenie Junipy z pewnością niejednokrotnie dostarczało im powodów do żartów.

    Dziewczynki cały czas kroczyły za Unke. Na ścianach wisiało mnóstwo luster.

    Większość z nich odbijała się w sobie. Lustro w lustrze, a to znowu w kolejnym lustrze. Merle powątpiewała, czy to są te sławne, magiczne lustra mistrza Arcimbolda, ponieważ niczego niezwykłego nie potrafiła się w tym doszukać.

    Kiedy gospodyni poinformowała dziewczynki o porze posiłków, zasadach wychodzenia na miasto i zachowania się w domu, Merle zaptyała:

    - A kto właściwie kupuje lustra Arcimbolda?

    - Jesteś szalenie ciekawska - stwierdziła Unke, nie zdradzając jednak, czy ta cecha charakteru podoba jej się, czy nie.

    - Bogaci ludzie? - Merle nie dawała za wygraną i w zamyśleniu gładziła swoje włosy.

    - Być może. Kto wie? - Unke zakończyła temat, a dziewczynki już więcej nie dopytywały się. Będą przecież miały dostatecznie dużo czasu, by dowiedzieć się wszystkiego o warsztacie i jego klientach. „Dobre i złe macochy - powtarzała sobie Merle w myślach. - Piękne i brzydkie czarownice". To brzmiało doprawdy ekscytująco.

    Pokój, który wskazała im Unke, nie był duży. Rozchodziła się w nim nieprzyjemna woń. Na szczęście był słoneczny i jasny, gdyż znajdował się na trzecim piętrze budynku. W Wenecji promienie słoneczne docierają do środka przy sprzyjających warunkach już na wysokości drugiego piętra. Okno pokoju dziewczynek wychodziło na morze czerwonożółtych dachówek.

    Sam pokój leżał w oficynie warsztatu. W dole, pod oknem Merle mogła rozpoznać niewielkie podwórko z okrągłą cysterną i studnią pośrodku. Stojące naprzeciwko domy zdawały się niezamieszkane. Wielu Wenecjan z chwilą wybuchu wojny z imperium faraońskim opuściło miasto i znalazło schronienie na lądzie, co później okazało się tragicznym w skutkach błędem.

    Unke zostawiła dziewczynki same, informując je, że w ciągu godziny przyniesie im coś do jedzenia. Zaraz potem mają się położyć, żeby następnego ranka, w pierwszym dniu pracy, były wypoczęte.

    Junipa wymacała kąt łóżka i delikatnie osunęła się na materac. Ostrożnie gładziła rękami kołdrę.

    - Widziałaś kołdrę? Jest taka miękka!

    Merle usiadła obok niej. - Musiała być strasznie droga - rzekła po chwili. W sierocińcu przyzwyczaiła się do cienkich i szorstkich kołder. Zresztą panoszyło się tam różnego rodzaju robactwo, które potrafiło ukąsić podczas snu.

    - Wygląda na to, że mamy szczęście - powiedziała Junipa.

    - Jeszcze nie widziałyśmy Arcimbolda.

    Junipa uniosła jedną brew. - Ten, kto zabiera niewidomą dziewczynkę z sierocińca, by ją czegoś nauczyć, nie może być złym człowiekiem.

    Merle pozostała nieprzejednana w swojej podejrzliwości. - Arcimboldo jest znany z tego, że często przyjmuje sieroty do swojego zakładu. Którzy rodzice zgodziliby się na to, żeby ich dzieci pobierały naukę w tym miejscu, zwanym nieprzypadkowo Kanałem Odszczepieńców?

    - Merle, ja przecież nie widzę! Przez całe życie byłam jedynie kulą u nogi.

    - Wbijali ci to do głowy w sierocińcu? - Merle z ciekawością przyjrzała się Junipie. Szybko uchwyciła szczupłą i bladą rękę dziewczynki: - W każdym razie jestem szczęśliwa, że tu jesteś.

    Junipa uśmiechnęła się lekko zmieszana. - Rodzice pozbyli się mnie, kiedy skończyłam pierwszy rok życia. Do sukienki wsadzili list, w którym napisali, że nie chcą wychowywać kaleki.

    - To wstrętne.

    - A jak ty trafiłaś do sierocińca?

    Merle westchnęła. - Jeden z tamtejszych opiekunów opowiadał mi, że znaleziono mnie w wiklinowym koszu dryfującym po Canale Grandę. - Wzruszyła ramionami od niechcenia i dodała: - Brzmi jak w bajce, prawda?

    - Jak w smutnej bajce.

    - To się stało kilka dni po moim urodzeniu.

    - Któż może wyrzucić dziecko do kanału?

    - A kto chce się go pozbyć, bo jest niewidome?

    Dziewczynki uśmiechnęły się do siebie. Merle ogarnęło przeczucie, że nawet jeśli oczy Junipy błądziły dookoła, to jej spojrzenie nie było puste. Dzięki wyostrzonemu zmysłowi słuchu i dotyku odbierała świat prawdopodobnie dużo bardziej intensywnie niż większość ludzi.

    - Twoi rodzice nie chcieli, żebyś się utopiła - powiedziała Junipa. -W przeciwnym razie nie wkładaliby cię do koszyka z wikliny.

    Merle spuściła oczy. - Oni włożyli do koszyka coś jeszcze. Chcesz to… - nagle zamilkła. -…zobaczyć? -Junipa dokończyła pytanie i skrzywiła się.

    - Przepraszam cię.

    - Ależ nie musisz. Ja mogę tę rzecz dotknąć i wymacać placami. Masz ją przy sobie?

    - Zawsze, obojętnie gdzie jestem. Raz w sierocińcu ukradła mi ją koleżanka. Omal nie powyrywałam jej za to wszystkich włosów z głowy. - I trochę zawstydzona żachnęła się: - No tak, miałam wtedy tylko osiem lat.

    Junipa uśmiechnęła się: - W takim razie wolę na noc związać włosy w kok.

    Merle delikatnie pogładziła włosy koleżanki. Były gęste, grube i jasne jak włosy Królowej Śniegu.

    - No to co jeszcze leżało w wiklinowym koszu? - spytała Junipa.

    Merle wstała, rozwiązała tobołek i wyjęła z niego najpierw swój najcenniejszy dobytek - jedyną sukienkę, nie licząc tej prostej, miejscami pocerowanej, którą miała na sobie.

    Wreszcie wyciągnęła podręczne lusterko, tak duże jak jej twarz, owalne i z krótką rączką. Ramę z ciemnego stopu w sierocińcu niejeden ciekawski brał za przyczernione złoto. W istocie nie była ani ze złota, ani z innego znanego metalu, za to twarda jak diament.

    Merle spuściła oczy. - Oni włożyli do koszyka coś jeszcze. Chcesz to… - nagle zamilkła. -…zobaczyć? -Junipa dokończyła pytanie i skrzywiła się.

    - Przepraszam cię.

    - Ależ nie musisz. Ja mogę tę rzecz dotknąć i wymacać placami. Masz ją przy sobie?

    - Zawsze, obojętnie gdzie jestem. Raz w sierocińcu ukradła mi ją koleżanka. Omal nie powyrywałam jej za to wszystkich włosów z głowy. - I trochę zawstydzona żachnęła się: - No tak, miałam wtedy tylko osiem lat.

    Junipa uśmiechnęła się: - W takim razie wolę na noc związać włosy w kok.

    Merle delikatnie pogładziła włosy koleżanki. Były gęste, grube i jasne jak włosy Królowej Śniegu.

    - No to co jeszcze leżało w wiklinowym koszu? - spytała Junipa.

    Merle wstała, rozwiązała tobołek i wyjęła z niego najpierw swój najcenniejszy dobytek - jedyną sukienkę, nie licząc tej prostej, miejscami pocerowanej, którą miała na sobie.

    Wreszcie wyciągnęła podręczne lusterko, tak duże jak jej twarz, owalne i z krótką rączką. Ramę z ciemnego stopu w sierocińcu niejeden ciekawski brał za przyczernione złoto. W istocie nie była ani ze złota, ani z innego znanego metalu, za to twarda jak diament.

    Najbardziej niezwykłym elementem lusterka była jego zwierciadlana powierzchnia.

    Wcale nie ze szkła, tylko z wody. Można było wywoływać na niej małe fale, ale jakkolwiek by się lusterko trzymało, nie wyciekała z niego ani kropla.

    Merle włożyła Junipie uchwyt lusterka do otwartej dłoni i zacisnęła wokół jej palce. Dziewczynka, zamiast przedmiot obmacać, przyłożyła go sobie najpierw do ucha.

    - To szepcze - powiedziała cicho.

    Merle była zaskoczona. - Szepcze? Nigdy nie słyszałam żadnego szeptu.

    - Bo nie jesteś niewidoma. - Na czole Junipy pojawiła się niewielka pionowa bruzda. Starała się skupić. - Słyszę wiele szeptów. Słów nie mogę zrozumieć, zbyt wiele głosów dochodzi, a wszystkie są bardzo odległe. Ale one szepczą między sobą. - Opuściła lustro i lewą ręką wodziła wokół owalnej ramy. - To obraz? - zapytała.

    - Zwierciadło - odpowiedziała Merle. - Nie przestrasz się tylko, ono jest z wody.

    Junipa nie okazała zdziwienia, jakby miała do czynienia z najbardziej oczywistą rzeczą. Dopiero gdy dotknęła powierzchni wody, wzdrygnęła się.

    - Jest zimna - stwierdziła.

    Merle potrząsnęła głową - Nie, wcale nie. Woda w zwierciadle jest zawsze ciepła.

    I cokolwiek do niego włożyć, po wyciągnięciu zawsze będzie suche.

    Junipa raz jeszcze dotknęła tafli wody. - Dla mnie ta woda jest lodowata.

    Merle chwyciła lustro i wsadziła wskazujący i środkowy palec do środka. - Ciepła - powtórzyła trochę jakby z przekory. - Jeszcze nigdy nie była zimna, przynajmniej tak długo, jak sobie przypominam.

    - Czy ktoś oprócz ciebie go kiedyś dotknął?

    - Jeszcze nikt. Tylko raz chciałam pozwolić na to pewnej zakonnicy, która przyszła do naszego sierocińca, ale tak się wystraszyła, że uznała lustro za narzędzie szatana.

    Junipa zamyśliła się. - A może woda dla każdego z wyjątkiem właściciela jest zimna?

    Merle zmarszczyła czoło. - Całkiem możliwe. - Spojrzała na powierzchnię, która jeszcze się nie uspokoiła, zataczając kręgi. W lustrze odbijało się jej oblicze, drżące i zniekształcone.

    - Zamierzasz je pokazać Arcimboldowi? - spytała Junipa. - W końcu on zna się na magicznych zwierciadłach.

    - Nie sądzę. Przynajmniej nie od razu. Możliwe, że kiedyś tak.

    - Obawiasz się, że może ci je zabrać?

    - A ty byś się nie obawiała? - westchnęła Merle. - To jedyna rzecz, która mi została po rodzicach.

    - Ty jesteś częścią twoich rodziców, nie zapominaj o tym.

    Merle zamilkła na chwilę. Zastanawiała się, czy może Junipie zawierzyć, czy może niewidomej dziewczynce powiedzieć całą prawdę. W końcu spojrzała w kierunku drzwi i upewniwszy się, że nikt jej nie słyszy, szepnęła: - Woda to jeszcze nie wszystko.

    - O czym ty mówisz?

    - Mogę zanurzyć rękę w wodzie aż po ramię, a ta nie wyjdzie z drugiej strony.

    - Zrobisz to teraz? - spytała zdumiona Junipa.

    - To znaczy, w tym momencie?

    - Jeśli chcesz - Merle zanurzyła w wodzie najpierw palce, potem całą dłoń, aż w końcu całe ramię. Wydawało się, że jej ramię zupełnie znikło z realnego świata.

    A przecież odwrotna strona zwierciadła była sporządzona z tego samego twardego materiału jak jego rama.

    Junipa wyciągnęła rękę przed siebie i obmacywała Merle od pleców aż po ramę lustra. - I jaka jest woda?

    - Bardzo ciepła, niezwykle przyjemna i nie za gorąca - jej głos stał się niższy i bardziej tajemniczy.

    - Chwilami czuję jeszcze coś.

    - Co?

    - Dłoń.

    - Dłoń?

    - Tak, ta obca dłoń szuka mojej ręki, chwyta ją bardzo delikatnie i trzyma.

    - Trzyma cię mocno?

    - Nie, nie mocno. No, tak po prostu, trzyma mnie za rękę. Tak jak czynią to przyjaciółki.

    - Albo rodzice? -Junipa przyglądała się jej w napięciu. - Myślisz, że to tata albo mama trzyma cię za rękę tam w środku?

    Merle nie chciała o tym mówić. Mimo to czuła, że może Junipie zaufać. Po krótkiej chwili zawahania przełamała wreszcie swoją nieśmiałość.

    - To byłoby całkiem możliwe. Ostatecznie to oni włożyli mi zwierciadło do koszyka. Możliwe, że postąpili tak, by w jakiś sposób utrzymać ze mną kontakt, bym czuła, że oni gdzieś tam są…

    Junipa skinęła głową. Ale wyjaśnienie Merle nie przekonało jej do końca, choć przyjęła je ze zrozumieniem. Trochę zasmucona powiedziała: - Przez długi czas wyobrażałam sobie, że mój tata jest gondolierem. Wiem, że gondolierzy są najprzystojniejszymi mężczyznami w Wenecji… Myślę, że każdy to wie, nawet jeśli ja ich nie mogę zobaczyć.

    - Ale nie wszyscy są przystojni - odparła Merle.

    Głos Junipy brzmiał trochę tak, jakby bujała w obłokach: - Wyobrażam sobie też, że moja mama pracuje jako roznosicielka wody.

    Z kolei o roznosicielkach wody, które, ustawione wzdłuż ulic, sprzedawały wodę w dużych naczyniach, mówiono, że są najpiękniejszymi kobietami pod słońcem. I tak jak w przypadku gondolierów, tkwiło w tym źdźbło prawdy.

    Junipa opowiadała dalej: - Wyobrażałam więc sobie, że moi rodzice są tak pięknymi ludźmi, że ich piękno stanowiło także o mnie, o moim prawdziwym ja.

    Próbowałam nawet ich usprawiedliwić: dwoje idealnych ludzi, tak sobie wmawiałam, nie może wychowywać dziecka-kaleki. Mieli prawo się mnie pozbyć. - Nagle gwałtownie potrząsnęła głową. Jej jasne włosy zawirowały w powietrzu. - Dziś jednak już wiem, że to wszystko bzdura. Może są piękni, ale równie dobrze mogą być brzydcy. Możliwe, że już nie żyją. Ale to wszystko nie ma ze mną nic wspólnego. Ja to ja, to wszystko, co się liczy. A moi rodzice uczynili mi krzywdę, ponieważ bezbronne dziecko po prostu wyrzucili na ulicę.

    Merle słuchała z przejęciem. Wiedziała, o co chodzi Junipie, choć nie bardzo rozumiała, co to ma wspólnego z nią i jej ręką zanurzoną w zwierciadle.

    - Merle, nie powinnaś się okłamywać - powiedziała niewidoma dziewczynka, a jej słowa brzmiały przy tym niezwykle mądrze, za mądrze jak na jej dziewczęcy wiek.

    - Twoi rodzice ciebie nie chcieli. Dlatego włożyli cię do kosza z wikliny. I jeśli ktoś w twoim zwierciadle podaje ci rękę, to nie musi to być ani twój tata, ani twoja mama. To, co czujesz, Merle, jest magiczne. A z magią należy się obchodzić ostrożnie.

    Przez krótki moment Merle czuła, jak wzbiera w niej złość. Urażona pomyślała, że Junipa nie ma prawa mówić jej czegoś takiego. Nie ma prawa pozbawiać jej tych wszystkich marzeń, które powstają, kiedy trzyma dłoń zanurzoną w zwierciadle. Ale szybko pojęła, że Junipa jest wobec niej uczciwa i szczera, i ta szczerość stanowiła najpiękniejszy prezent, jakim mogła zostać obdarowana u progu ich przyjaźni.

    Merle wsunęła zwierciadło pod poduszkę. Dobrze wiedziała, że w ten sposób ani nie narazi go na rozbicie, ani też materiał poduszki nie nasiąknie wodą nawet wtedy, gdy wodna powierzchnia będzie do niego mocno przylegać. Potem usiadła obok Junipy i objęła ją ramieniem. Niewidoma dziewczynka odwzajemniła ten gest i obydwie trwały we wzajemnym uścisku niczym siostry lub dwoje ludzi niemających przed sobą żadnych tajemnic. Merle ogarnęło niesamowite uczucie bliskości i zrozumienia, dalece przewyższające ciepło bijące od ręki w zwierciadle. To był spokój i siła, dzięki którym Junipa zdobyła jej zaufanie.

    Po chwili powiedziała: - Jeśli chcesz, możesz je wypróbować.

    - Zwierciadło? -Junipa pokręciła głową. - Ono należy do ciebie. Bo jeśli zechciałoby, żebym włożyła do niego rękę, to i ja odczuwałabym ciepłotę wody.

    Merle czuła, że Junipa ma rację. Niezależnie od tego, czy tam w środku dotykała ją dłoń rodziców, czy też zupełnie kogoś innego, jedno nie ulegało wątpliwości, dłoń w zwierciadle akceptowała tylko ją. Dla kogoś sięgającego głęboko do przestrzeni za lustrem mogło to być nawet niebezpieczne.

    Dziewczynki siedziały jeszcze na łóżku, kiedy otworzyły się drzwi i stanęła w nich Unke. Na drewnianej desce przyniosła im kolację: aromatyczny rosół z warzywami i bazylią, do tego białe pieczywo i dzban z wodą z cysterny stojącej na podwórzu.

    - Gdy rozpakujecie swoje rzeczy, połóżcie się spać - wysepleniła, skrywając się za maską. - Macie jeszcze mnóstwo czasu, by się nagadać do woli.

    Czy Unke podsłuchiwała i w ten sposób dowiedziała się o zwierciadle wciśniętym pod poduszkę? Merle szybko wytłumaczyła sobie, że nie ma powodu być tak bardzo podejrzliwą wobec gospodyni, która do tej pory zachowywała się po przyjacielsku i była nad wyraz wspaniałomyślna. Sam fakt, że połowę jej twarzy zakrywała maska, nie przesądzał jeszcze o nieprawości jej charakteru.

    O masce Unke Merle rozmyślała jeszcze w łóżku, zanim zasnęła. W półśnie zadała sobie pytanie, czy nie jest przypadkiem tak, że każdy nosi na twarzy maskę.

    Maskę radości, smutku, obojętności. Maskę z napisem: Wy i tak nie widzicie.

    Zwierciadlane oczy We śnie Merle spotkała Królową Laguny.

    Zdawało jej się, że Królowa dosiada jakiegoś zwierzaka z delikatnego szkła i galopuje po wodach laguny. Wokół niej brzęczały zielonkawe i niebieskawe duszki oraz miliony kropelek tak ciepłych jak woda wypełniająca wnętrze jej lustra.

    Przylegały one do jej policzków, szyi, dłoni, które wystawiała przeciw nurtowi wody. Merle czuła, że scala się z Królową Laguny, zjawiskiem tak niepojętym jak wschód słońca, magia burzy i sztormu, jak życie i śmierć. Razem nurkowały pod wodą, ale Merle nie miała żadnych problemów z oddychaniem, ponieważ Królowa była w niej w środku i utrzymywała ją przy życiu, tak jakby obydwie były dwoma częściami tego samego ciała.

    Otaczały je ławice ryb połyskujących łuskami. Coraz mniej ważny stawał się dla Merle cel ich podróży. Liczyła się sama przygoda, odczuwana jedność z Królową, poznawanie urzekającej laguny.

    Choć nic innego się nie wydarzyło, a Merle tylko pędziła razem z Królową przed siebie, jej sen okazał się najcudowniejszy od lat. Noce spędzone w siero34 cińcu przepełniał strach przed kradzieżą, ukąszeniem pcheł i zimnem. Tu jednak, w domu Arcimbolda, czuła się wreszcie bezpieczna.

    W końcu obudziła się. W pierwszej chwili sądziła nawet, że ze snu wyrwał ją jakiś odgłos. Ale wokół panowała absolutna cisza.

    Królowa Laguny. Słyszał o niej każdy. Lecz kim była naprawdę, pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Gdy galery Egipcjan, odnoszące triumfy we wszystkich zakątkach świata, próbowały wedrzeć się także do laguny, stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana i niewyobrażalna. Królowa Laguny zmusiła je do odwrotu.

    Imperium egipskie, największa i najstraszniejsza potęga w dziejach świata, musiało się wycofać jak niepyszne.

    Od tej pory Królowa otoczona jest czcią.

    Jedno było pewne - nie była istotą z krwi i kości. Wypełniała sobą wody laguny, akweny między jej wysepkami oraz wąskie kanały miasta. Rajcowie miejscy utrzymywali, że prowadzą z nią regularne rozmowy i działają zgodnie z jej życzeniem. Jeśli jednak kiedykolwiek miałaby przemówić, to nigdy w obecności zwykłych obywateli miasta.

    Niektórzy twierdzili, że jest ona niewiele większa niż kropelka wody, która spada raz tu, raz tam. Inni z kolei przysięgali, że to po prostu sama woda, nawet w najmniejszej ilości. Za nią miała się kryć bar35 dziej siła niż istota, dla niektórych nawet bóstwo napełniające każdą rzecz i każdego człowieka.

    Wyprawy wojenne egipskiego tyrana, który zdążył podbić cały świat, sprowadzały same nieszczęścia, śmierć i spustoszenie, ale już sama aura Królowej od ponad trzydziestu lat nakładała na lagunę parasol ochronny. I nie było w mieście nikogo, kto nie byłby jej za to wdzięczny. W kościołach odprawiano ku jej czci nabożeństwa, rybacy składali jej w ofierze część swoich połowów, a nawet owiana tajemnicą gildia złodziei wyrażała swoją wdzięczność, wstrzymując się w ustalonych dniach roku od złodziejskiego procederu.

    Oho, znowuż jakiś odgłos. Teraz nie było już najmniejszej wątpliwości.

    Merle usiadła na łóżku. Strzępy snu opłukiwały jeszcze jej zmysły, jak czyni to piana morska z nogami podczas spaceru brzegiem morza.

    Dziwny odgłos powtórzył się. Jakiś metaliczny dźwięk dochodzący od strony podwórza. Merle rozpoznała go. To wieko studni. Gdy tylko podnoszono jej ciężką i metalową pokrywę, metaliczny dźwięk rozbrzmiewał tak samo we wszystkich zaułkach. Studnie znajdowały się w całym mieście, na każdym publicznym placu i podwórku. Otoczone były obmurowaniem ozdobionym kamiennymi wzorami i bajkowymi postaciami. Potężne zaokrąglone wieka chroniły drogocenną wodę pitną przed zanieczyszczeniami i szczurami.

    Ale kto o tej porze miałby się trudzić podnoszeniem pokrywy? Merle przetarła zaspane oczy. Zanim obudziła się na dobre, chwiejnym krokiem podeszła do okna.

    W poświacie księżyca dostrzegła jakąś postać, która wspięła się na obmurowanie i weszła do środka studni. Zaraz potem z ciemności szybu wyłoniły się dłonie, które uchwyciły pokrywę i nałożyły ją ze zgrzytem na otwór.

    Merle odruchowo przykucnęła, nie bacząc na to, że postać już dawno zniknęła w czeluściach studni.

    Unke! To właśnie ona była tym niespokojnym duchem hałasującym na podwórku. Lecz cóż takiego mogło skłonić gospodynię do wchodzenia nocą do studni?

    Merle postanowiła obudzić Junipę. Ale jej łóżko było puste.

    - Junipa? - wyszeptała zdenerwowana. Rozejrzała się po pokoju, nigdzie nie widząc dziewczynki. Chyba że…

    Pochyliła się i zajrzała pod obydwa łóżka. Tam także nie było żadnego śladu jej towarzyszki.

    Podeszła do drzwi. Były bez zasuwy i zamka, na które wieczorem dałoby się je zaryglować lub zamknąć. Na korytarzu panowała błoga cisza.

    Merle westchnęła głęboko. Podłoga, po której stąpała bosymi stopami, była przeraźliwie zimna. Szybko narzuciła na siebie sukienkę i włożyła mocno roz37 chodzone skórzane buty; sięgały jej powyżej kostek i trzeba było je zasznurować, co w tej chwili zabierało za dużo czasu. Ale nie mogła pozwolić sobie na to, by szukając Junipy, potknąć się o sznurówki. Zaczęła je nerwowo wiązać, ręce drżały jej ze zdenerwowania. Dlatego zajęło jej to więcej czasu niż zwykle.

    Wreszcie wyszła na korytarz, zamykając za sobą drzwi od pokoju. Z oddali dochodziło groźne syczenie, wcale nie pochodzące od jakiegoś zwierza, brzmiące raczej jak odgłos maszyny parowej. Lecz Merle nie była pewna, czy dochodziło ono z wnętrza domu. Syczenie powtórzyło się. Po nim nastąpiło rytmiczne dudnienie.

    Zaraz potem zapanowała idealna cisza. Dopiero kiedy Merle zbiegała po schodach, przypomniała sobie, że przy Kanale Odszczepieńców były zamieszkane tylko dwa domy - warsztat luster mistrza Arcimbolda i warsztat tkacki na drugim brzegu.

    W całym domu unosił się nieokreślony zapach, będący mieszanką oleju, wypolerowanej stali i ostrej woni, którą Merle znała z warsztatów szklarskich znajdujących się na jednej z wysp laguny, w Murano. Raz jeden była tam nawet, gdy pewien rzemieślnik nosił się z zamiarem przyjęcia jej do siebie. Kiedy się u niego zjawiła, rozkazał wyszorować sobie plecy. Merle odczekała, aż mężczyzna zanurzył się w balii i ile sił w nogach pobiegła do miejsca cumowania łodzi.

    Ukryła się w jednej z nich i w ten sposób wróciła do miasta. Opiekunowie sierocińca nie byli zbytnio szczęśliwi z powo38 du powrotu Merle, ale na tyle przyzwoici, że nie wysłali jej z powrotem do Murano.

    Merle zbiegła już na drugie piętro. Na razie nie natknęła się na żywego ducha. „Gdzie mogą spać inni czeladnicy?", pomyślała. Chyba tak jak ona i Junipa, na trzecim piętrze. Unke, tego była raczej pewna, nie było w domu. Nie zastanawiała się teraz, czego może szukać w studni ta dziwna kobieta.

    Właściwie pozostał tylko sam Arcimboldo. I rzecz jasna Junipa. A co zrobić, jeśli będzie musiała wyjść na zewnątrz? Niewielki wykusz, z którego okrągły szyb bezpośrednio prowadził do kanału, znajdował się także na trzecim piętrze. Tam Merle jednak nie zajrzała. Teraz przeklinała siebie za to. O tym, co jawiło się jako najbardziej oczywiste i było w zasięgu ręki, zapomniała. Być może dlatego, że w sierocińcu uznawano za naganne, gdy któreś dziecko zniknęło w nocy. Mało które wracało.

    Właśnie chciała zawrócić, kiedy znów usłyszała syczenie. Dźwięk w dalszym ciągu brzmiał trochę sztucznie, mechanicznie i powodował, że drżała na całym ciele.

    Przez krótką chwilę wydawało jej się, że w tle słyszy czyjeś łkanie. - Junipa!

    Merle za wszelką cenę starała się coś dostrzec w ciemności korytarza. Na próżno.

    Tylko przez wysokie okno tuż obok niej wpadała do środka niewieł39 ka smuga światła księżyca, która rozświetlała kilka schodów. Na korytarzu po lewej stronie stał w półmroku zegar ścienny niczym jakieś monstrum lub trumna, którą ktoś oparł o ścianę.

    Teraz była już pewna. Syczenie i łkanie dochodziło z wnętrza domu. Z dołu. Z warsztatu na pierwszym piętrze.

    Zbiegła schodami w dół. Po korytarzu, który wychodził z klatki schodowej i miał wysokie sklepienie, biegła szybko i bezszelestnie. Z wrażenia zaschło jej w gardle. Jej własny oddech wydał jej się przy tym jak łoskot łodzi parowych na Canale Grandę. A co będzie, jeśli ona i Junipa wpadły z deszczu pod rynnę? Jeśli Arcimboldo okaże się takim samym tyranem, jak wcześniej stary szklarz z Murano?

    Przestraszyła się, kiedy wokół siebie zauważyła jakiś ruch. Ale to było tylko jej własne odbicie, które równie szybko jak ona przemknęło w jednym z licznych luster stojących na korytarzu.

    Syczenie stawało się teraz częstsze i głośniejsze. Unke nie pokazała im, gdzie znajduje się wejście do warsztatu. Wspomniała tylko, że gdzieś na pierwszym piętrze. Ale tu aż roiło się od drzwi. Wszystkie były wysokie, ciemne i zamknięte. Merle nie pozostało nic innego, jak nasłuchiwać odgłosów. Łkanie już się nie powtórzyło. Ale sama myśl, że gdzieś tam bezsilna Junipa narażona jest na niebezpieczeństwo, wyciskała Merle łzy z oczu.

    Jedno było pewne: nie pozwoli na to, by coś złego przytrafiło się jej nowej przyjaciółce. Nawet jeśli ceną za to miałaby być zsyłka do sierocińca. O czymś jeszcze gorszym Merle nie chciała nawet myśleć. Mimo to do głowy wkradały jej się złe myśli niczym brzęczące i natrętne muchy. „Dookoła noc. I ciemność. W kanałach zginęło już wielu ludzi. Nikt nie będzie się martwił zniknięciem dwóch dziewczynek. Dwie gęby do wykarmienia mniej".

    Korytarz gwałtownie skręcał na prawo. Na jego końcu czerwieniał zarys podwójnych szpiczastych drzwi. Prześwity w obu skrzydłach błyszczały i złociły się niczym drut trzymany w płomieniu świecy. W warsztacie musi palić się duży ogień - piec węglowy tej maszyny, która syczy i parska.

    Kiedy Merle na palcach podeszła do drzwi, zobaczyła, że kamienna podłoga korytarza niczym we mgle ginie w kłębach dymu. Dym wydobywał się ze szczeliny pod drzwiami. „A jeśli w warsztacie wybuchł pożar? Spokojnie, tylko spokojnie - powtarzała sobie Merle. - Najważniejsze to zachować spokój".

    Nogami przerzedziła dym kłębiący się na podłodze, wyczarowując kontury mgielnych duchów, o wiele większych i bardziej zniekształconych niż cienie na ścianach.

    Jedyne światło, które rozświetlało korytarz, docierało przez szczeliny wokół drzwi.

    Ciemność, mgła i żarzące się przed nią drzwi. Nieprawdopodobne i zapierające dech w piersi wrażenie.

    Gryzący zapach, który docierał w górę klatki schodowej, był tu jeszcze bardziej dokuczliwy. Także smród oleju rozchodził się z większą intensywnością. W mieście krążyły pogłoski, że wysłannicy piekła zwrócili się do rady miejskiej, oferując pomoc w walce z imperium. Rajcowie mieli odrzucić tę propozycję, ponieważ przynajmniej tak długo, jak Królowa Laguny roztaczała swoją opiekę nad Wenecją, nie było takiej potrzeby. Od chwili, kiedy ekspedycja National Geographic Society, kierowana w 1833 roku przez sławnego profesora Charlesa Burbrid-ge'a, udowodniła naukowo istnienie piekła jako miejsca we wnętrzu ziemi, doszło do kilku spotkań wysłanników szatana z przedstawicielami ludzkości. Ich szczegóły pozostały nieznane, niewątpliwie z korzyścią dla tych drugich.

    Wszystko to przemknęło Merle przez głowę, kiedy dochodziła do drewnianych drzwi.

    Ostrożnie położyła na nich rękę. Przypuszczała, że będą gorące, ale myliła się.

    Podobnie jak pozostałe drzwi w domu, także i te okazały się chłodne. Nawet metalowa klamka była zimna.

    Przez chwilę zastanowiła się, czy może tak po prostu wejść do środka. Była w końcu sama i raczej nikt z domowników nie przyszedłby jej z pomocą.

    Kiedy wreszcie podjęła decyzję, ktoś nagle nacisnął klamkę z drugiej strony.

    Merle raptownie odskoczyła, chciała nawet uciec, schowała się jednak w cieniu lewego skrzydła, podczas gdy prawe otworzyło się do środka.

    Szeroki strumień jarzącego się światła wylał się na ginącą we mgle podłogę. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała Merle, rozwiały się kłęby dymu. Wtedy na tle światła pojawił się cień. Ktoś stanął w drzwiach.

    Dziewczynka z całych sił przylgnęła do drzwi. Od obcej postaci dzieliły ją jakieś dwa metry.

    Cienie mogą uczynić z ludzi straszydła, nawet jeśli w rzeczywistości nimi nie są. Najmniejszych powiększają i pogrubiają do rozmiarów słonia. Tak było i tym razem.

    Potężny cień zmniejszał się, im bardziej niewysoki mężczyzna oddalał się od źródła światła. Stojąc tak, dotąd nie zauważywszy Merle, wydawał się nawet nieco śmieszny w przydługich spodniach i chałacie, który był czarny od sadzy i dymu.

    Zmierzwione siwiejące włosy sterczały na wszystkie strony. Twarz świeciła się od potu. Słone krople spływały mu po czole i ginęły w gęstwinie bujnego zarostu.

    Zamiast obrócić się tam, gdzie czaiła się Merle, mężczyzna stanął twarzą do drzwi i wyciągnął dłoń w kierunku światła. Cień drugiej postaci stopił się na podłodze z jego cieniem.

    - Chodź, moje dziecko - powiedział łagodnie.

    - Chodź.

    Merłe zastygła w bezruchu. Nie tak wyobrażała sobie swoje pierwsze spotkanie z Arcimboldem. Jedynie opanowanie i wewnętrzny spokój, emanujące z jego głosu, dawały jej jakiś cień nadziei.

    Ale zaraz potem mistrz luster powiedział: - Ból zaraz ustąpi. „Ból?" - Nie musisz się niczego obawiać - kontynuował Arcimboldo, zwrócony w kierunku otwartych drzwi.

    - Szybko się do tego przyzwyczaisz, uwierz mi. Merle wstrzymała oddech.

    Arcimboldo zrobił dwa, trzy kroki do tyłu w głąb korytarza, trzymając ręce wyciągnięte do przodu. Zachęta, by mu wyjść naprzeciw.

    - Podejdź bliżej… tak, dokładnie tak. Powoli, bardzo powoli.

    W drzwiach pojawiła się Junipa. Niepewnie i pomału przeszła przez próg i stanęła na korytarzu. Poruszała się ostrożnie i sztywno. „Przecież ona nic nie widzi - pomyślała Merle. - Dlaczego Arcimboldo pozwala jej błądzić w miejscu, którego nie zna? Dlaczego nie czeka, aż uchwyci jego dłoń?

    Tymczasem on kroczy ciągle do tyłu, oddala się od drzwi". Już dawno powinien zauważyć skrywającą się w cieniu Merle, która jak zaczarowana wpatrywała się w Junipę chwiejnie idącą korytarzem.

    Także Arcimboldo skupiał swą uwagę na niewidomej dziewczynce.

    - Dobrze, bardzo dobrze to robisz - zachęcał ją. - Bardzo, bardzo dobrze.

    Dym na podłodze stopniowo się rozrzedzał. Ze środka warsztatu nie wydobywały się już kłęby pary. Na korytarz wylewało się teraz jarzące światło, które migotało ciemnopomarańczową poświatą.

    - Wszystko jest takie… zamazane - powiedziała Junipa z cichą skargą w głosie.

    Zamazane? Merle nie mogła w to uwierzyć.

    - To szybko przejdzie - odpowiedział mistrz. - Musisz poczekać do jutra rana. W świetle dziennym wszystko wygląda inaczej. Musisz mi jednak zaufać. Podejdź trochę bliżej.

    Kroki Junipy stały się teraz pewniejsze.

    - Co rozpoznajesz? - zapytał Arcimboldo. - Co dokładnie widzisz?

    - Nie wiem. Coś się porusza.

    - To tylko cienie. Nie bój się.

    Merle nie dowierzała własnym uszom. Czy rzeczywiście było możliwe, by Arcimboldo podarował Ju-nipie wzrok?

    - Ja nigdy nie widziałam - powiedziała nieco zmieszana dziewczynka. - Zawsze byłam niewidoma.

    - Czy światło, które widzisz, jest czerwone? - spytał ponownie.

    - Nie wiem, jak wygląda światło - odpowiedziała niepewnie. - I nie znam żadnych kolorów.

    Grymas, który teraz pojawił się na twarzy Arcim-bolda, zdradzał złość na samego siebie.

    - Jakież to głupie z mojej strony! Przecież powinienem o tym pamiętać. - Zatrzymał się i chwycił wyciągnięte ręce Junipy. - W ciągu następnych miesięcy nauczysz się wielu rzeczy.

    - To dlatego tu przyjechałam?

    - Twoje życie zmieni się teraz, ponieważ odzyskałaś wzrok.

    Merle nie mogła już wytrzymać w swojej kryjówce. Nie bacząc na wszelkie konsekwencje, stanęła w promieniach światła.

    - Co pan jej zrobił?

    Mistrz spojrzał na nią zdumiony. Także Junipa wydawała się zaskoczona. Z widocznym wysiłkiem na twarzy starała się cokolwiek rozpoznać.

    - Merle? - spytała.

    - Jestem tutaj - Merle stanęła obok niej i delikatnie musnęła jej ramię.

    - A oto nasz drugi uczeń - Arcimboldo szybko ukrył zdziwienie. - Raczej dość ciekawski, jak mi się wydaje. Nie szkodzi. Jutro rano i tak dowiedziałabyś się o wszystkim.

    Merle skinęła głową. - A pan jest mistrzem Ar-cimboldem? - spytała.

    - W istocie.

    Merle spojrzała teraz na Junipę. To, czego się dowiedziała, zrobiło na niej spore wrażenie. Na pierwszy rzut oka, w słabym świetle nie dostrzegła istotnej różnicy. Mimo to zadawała sobie pytanie, jak mogła nie zauważyć. W tym momencie czyjaś zimna dłoń dotknęła jej pleców.

    - Ale… jak…

    Arcimboldo uśmiechał się dumnie. - Godne podziwu, nieprawdaż?

    Dziewczynka nie mogła wydobyć słowa. W milczeniu wpatrywała się w Junipę.

    W jej twarz.

    W jej oczy.

    Białe gałki oczne Junipy zniknęły. Zamiast nich pod powiekami iskrzyły się srebrzyste lusterka, wtopione w oczodoły. Nie były zaokrąglone jak oczy, lecz płaskie. Arcimboldo zastąpił oczy Junipy odpryskami ze zwierciadła.

    - Co pan… -…jej zrobił? - przerwał jej łagodnie. - Nic, moje dziecko. Teraz odzyskała wzrok, przynajmniej częściowo. Ale z dnia na dzień będzie widzieć coraz lepiej.

    - Czy ma w oczach lusterka?

    - Tak, w istocie.

    - Ale… ale to jest…

    - Magia? - Arcimboldo wzruszył ramionami. - Niektórzy tak to właśnie nazywają.

    Ja określam to językiem nauki. Oprócz ludzi i zwierząt jest tylko jedna rzecz na świecie, która potrafi widzieć. Spójrz w lustro, a ono spojrzy na ciebie. To pierwsza lekcja, jakiej udzielam wam w warsztacie, Merle. Zapamiętaj ją sobie dobrze: lustra potrafią widzieć.

    - On ma rację, Merle - wtórowała mistrzowi Junipa. - Ja rzeczywiście widzę. I mam wrażenie, że z każdą minutą coraz lepiej.

    Mistrz ucieszył się: - To cudownie. - Po czym chwycił Junipę za ręce i odtańczył z nią taniec radości, na tyle jednak ostrożnie, by dziewczynka się nie przewróciła. - Powiedz sama, czy to nie fantastyczne?

    Merle wlepiła wzrok w obydwie postaci, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co rozgrywało się na jej oczach. Junipa, niewidoma od urodzenia, odzyskała wzrok.

    Trzynaście ciemnych lat odchodzi do lamusa. Dzięki temu szczupłemu mężczyźnie z rozwichrzonymi włosami.

    - Pomóż przyjaciółce wrócić do pokoju - powiedział mistrz luster, gdy wreszcie wypuścił Junipę z rąk. - Jutro czeka was ciężki dzień. Każdy dzień w moim warsztacie jest pracowity. Ale myślę, że wam się spodoba. Tak, na pewno wam się spodoba. - To powiedziawszy, podał rękę Merle i dodał: - Witaj w domu Arcimbolda.

    Nieco zmieszana dziewczynka przypomniała sobie, co w sierocińcu wbijano im do głowy.

    - Bardzo dziękujemy, że mogłyśmy tu przyjechać - powiedziała z przesadną grzecznością. Ale niemal nie słysrała swoich słów. Zdziwiona wpatrywała się w do-brotlftoego starszego mężczyznę, który tanecznym krokiem wócił do warsztatu i zamknął za sobą drzwi.

    Poten\nieśmiało chwyciła Junipę za rękę i pomogła jej wejść po schodach na trzecie piętro. Co chwilę pytała bojaźliwie, czy bardzo ją bolało. Za każdym razem, kiedy Junipa obracała się w jej stronę, Merle przebiegały dreszcze. W zwierciadlanych oczach przyjaciółki dostrzegała własne oblicze, dwukrotnie odbite i lekko skrzywione. Pocieszała się, że to na pewno tylko kwestia czasu, że przyzwyczai się do wzroku Junipy jak do czegoś normalnego.

    A jednak cień niepewności został. Przedtem oczy dziewczynki były ślepe i mleczne, teraz są zimne niczym wyszlifowana stal.

    - Ja widzę, Merle! Naprawdę widzę! -Junipa mamrotała te słowa, kiedy obydwie leżały już w łóżku.

    Raz jeden, godzinę później Merle obudziła się, kiedy znów usłyszała dobiegający z podwórza, bardzo odległy zgrzyt pokrywy studni.

    Pierwsze dni w warsztacie Arcimbolda przebiegały pod znakiem wytężonej pracy.

    Merle i Junipa wykonywały wszystkie te czynności, na które trzech starszych czeladników nie miało ochoty. I tak Merle wielokrotnie musiała chwytać za miotłę, by wymieść drobne okruchy szkła, które zbierały się na podłodze w warsztacie tak jak piasek pustyni docierający do Wenecji w niektóre lata.

    Zgodnie z tym, co przepowiedział Arcimboldo, Junipa z dnia na dzień widziała coraz lepiej. Wprawdzie w dalszym ciągu rozpoznawała jedynie kontury, ale mogła je od siebie odróżnić. Jednocześnie upierała się, by wykonywać w warsztacie samodzielne prace. Na szczęście obarczono ją nie tak ciężkimi obowiązkami jak Merle, choć nie były one wcale przyjemne. Po wydarzeniach pierwszej nocy nie dano jej dnia na odpoczynek i od razu musiała zabrać się do odważania piasku kwarcowego i wsypywania go do pojemników. Do czego mistrzowi tak naprawdę były potrzebne dziewczynki, pozostało dla nich na razie tajemnicą.

    W ogóle wytwarzanie luster w warsztacie Arcim-bolda miało niewiele wspólnego z tradycyjną, odziedziczoną po przodkach metodą, z której Wenecja była tak dumna.

    W XVI wieku ze sztuką wytwarzania luster zaznajomionych było niewielu. Wszyscy wtajemniczeni mieszkali pod ścisłym dozorem na Wyspie Szklarzy, Murano. Tam pławili się w zbytkach, nie brakowało im niczego z wyjątkiem wolności. Gdy tylko zostali czeladnikami, nie wolno im było opuścić wyspy. Próby ucieczki karano śmiercią. Agenci Serenissimy tropili uciekinierów po całej Europie i likwidowali ich natychmiast, zanim ci zdążyli wyjawić tajemnicę robienia luster. Zwierciadła rodem z Mu-rano jako jedyne zdobiły ściany pałaców najświetniejszych europejskich rodów, ponieważ jedynie w Wenecji znano sztukę ich wytwarzania. Bacznie strzeżona tajemnica była dla miasta bezcenna. Jednak za sprawą kilku mistrzów luster, którym udało się uciec z Murano, w jej posiadanie weszli Francuzi. Ci pozbyli się ich szybko i otworzyli własne warsztaty. Wenecja bezpowrotnie straciła monopol na produkcję luster, które wytwarzano teraz w wielu krajach Europy. Zakazy i kary obowiązujące mistrzów na Murano przestały mieć znaczenie i szybko popadły w zapomnienie.

    Produkcja luster Arcimbolda łączyła w sobie jednak sztukę rzemieślniczą i alchemię. Dlatego Merle przypuszczała, że miną lata, zanim zostanie wtajemniczona w jej tajniki. Nawet trzech starszych czeladników, w tym najstarszy stażem Dario, już ponad dwa lata pracujący w warsztacie, nie miało najmniejszego pojęcia, na czym polegała tajemnica wytwarzania luster u Arcimbolda. Jasne, że cała trójka podsłuchiwała, podpatrywała, zapuszczała czujki, ale proces technologiczny pozostawał dla nich tajemnicą.

    Dario, smukły młodzieniec z czarną czupryną, był z całej trójki najważniejszy. W towarzystwie mistrza zachowywał się bardzo grzecznie, ale tak naprawdę pozostał tym samym urwisem, jakim był w chwili przybycia tu przed dwoma laty. W rzadkich wolnych chwilach był arogancki, niekiedy też despotyczny, i to częściej wobec swoich dwóch kolegów niż w stosunku do Junipy i Merle. Właściwie przez cały czas ignorował obydwie dziewczynki. Nie podobało mu się, że Arcimboldo przyjął je do warsztatu już choćby z tego powodu, iż sam zbytnio nie przepadał za Unke. Obawiał się, że w razie konfliktu dziewczynki od razu staną po stronie gospodyni albo że wypaplają jej kilka jego tajemnic. Chociażby tę, że regularnie zakradał się do wina, które Unke serwowała Arcimboldowi, a które trzymała pod kluczem. Unke nie miała pojęcia, że Dario dorobił sobie wytrych do szafy, gdzie stały trunki.

    Merle już trzeciej nocy odkryła, że popija on wino Arcimbolda, kiedy przez przypadek napatoczyła się na idącego z dzbanem chłopca. Nigdy nie przyszło jej na myśl, by wykorzystać to na swoją korzyść. A tego właśnie obawiał się Dario.

    Od tej chwili przyjął wobec niej jeszcze bardziej obojętną, graniczącą z wrogością postawę, chociaż nie ważył się wywoływać otwartego konfliktu.

    Traktował ją jak powietrze, podobnie jak Junipę, która zupełnie dla niego nie istniała.

    Merle zastanawiała się, dlaczego akurat tego krnąbrnego Daria Arcimboldo przyjął do swojego domu. Nieuchronnie jednak cisnęło się jej drugie, mniej przyjemne pytanie: cóż takiego dostrzegł on w niej samej? Żadna odpowiedź nie zakiełkowała jej w głowie. Junipa mogła być na przykład idealnym królikiem doświadczalnym do przeprowadzenia eksperymentu z okruchami lustra. W międzyczasie bowiem dziewczynki dowiedziały się, że takiej operacji Arcimboldo wcześniej nie przeprowadzał. Ale co skłoniło go do przygarnięcia z sierocińca właśnie jej?

    Nigdy wcześniej jej nie widział, nigdy jej nie spotkał, nic o niej nie wiedział.

    W istocie musiał polegać na informacjach otrzymanych od opiekunów z sierocińca, którzy, jak przypuszczała Merle, nie powiedzieli o niej nic dobrego. Tam uważano ją za krnąbrną i zadzierającą nosa - określenia te w ustach jej opiekunów oznaczały osobę ciekawą świata i stanowczą.

    Jeśli chodzi o dwóch pozostałych czeladników, to byli oni tylko o rok starsi od Merle. Jeden z nich, o jasnej karnacji i rudych włosach, nazywał się Tiziano, drugi z kolei, szczuplejszy i z zajęczą wargą, miał na imię Boro. Obydwaj wydawali się zadowoleni z faktu, że nie są już najmłodszymi czeladnikami Arcimbolda i dzięki temu mogą rozkazywać Merle. Ich władcze zachowanie nie było jednak podyktowane złośliwością. Jeśli zauważyli, że Merle nie może podołać powierzonym obowiązkom, szybko przychodzili jej z pomocą, i to bez specjalnego zaproszenia. Przed Junipą natomiast trzymali się na dystans. Szczególnie Boro unikał jej jak ognia. Akceptowali uprzywilejowaną pozycję Daria, jednak bez cienia wierno-poddańczej służalczości, tak dobrze znanej Merle z relacji między członkami band w domach dziecka.

    Ze względu na dłuższy o rok staż czeladniczy Daria, obydwaj chłopcy odnosili się do niego z należnym respektem.

    Po niecałych trzech tygodniach Merle znów zaobserwowała, że Unke około północy schodzi do studni. Przez chwilę pomyślała, żeby obudzić Junipę. Szybko jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Niczym słup soli zastygła przy oknie, wpatrując się w pokrywę od studni, po czym niespokojna wróciła do łóżka.

    Już następnego wieczora zwierzyła się przyjaciółce ze swojego odkrycia.

    - I to naprawdę ona schodziła do studni? - spytała Junipa.

    - Przecież ci mówię!

    - Może urwał się sznur od wiadra?

    - A schodziłabyś do zupełnie ciemnej studni w środku nocy? I to tylko dlatego, że urwał się sznur? Gdyby tak się rzeczywiście stało, trzeba by naprawić go w ciągu dnia. I pewnie kazano by to zrobić jednej z nas - Merle potrząsnęła głową.

    - Nie miała ze sobą nawet lampy.

    W zwierciadlanych oczach Junipy odbijało się światło księżyca, wpadające tego wieczora do pokoju. Dwa żarzące się ogniki, białe i zimne. Merle musiała opanować dreszcz przeszywający w takich momentach jej ciało. Niekiedy ogarniało ją uczucie, że oczy dziewczynki przenikają przez zewnętrzną powłokę ciała.

    - Boisz się Unke? - spytała Junipa.

    Merle zastanowiła się. - Nie, ale musisz przyznać, że zachowuje się dziwnie.

    - Może każdy się tak zachowuje, jeśli musi nosić na twarzy maskę?

    - To dlaczego ją nosi? Nikt prócz Arcimbolda nie wie dlaczego. Pytałam nawet Daria.

    - Może spytałabyś o to ją samą?

    - To byłoby nieuprzejme z mojej strony, jeśli rzeczywiście cierpi na jakąś chorobę.

    - Cóż więc pozostaje?

    Merle zamilkła. Często zadawała sobie to pytanie. W głowie zaświtała jej pewna myśl. Pojawiła się nagle i nie chciała zniknąć. Mimo to nie zamierzała zdradzić jej Junipie.

    Od tej pory dziewczynki do tematu Unke już nie wróciły. Zbyt wiele innych spraw zaprzątało im głowy - każdy nowy dzień przynosił przecież tyle nowych wrażeń, odkryć i wyzwań. Przede wszystkim dla Junipy, której wzrok ciągle się poprawiał i dla której każdy kolejny poranek oznaczał nowe przygody. Merle zazdrościła przyjaciółce, że ta potrafi okazywać radość z najmniejszych rzeczy. Jednocześnie cieszyła się, że Junipa widzi coraz lepiej.

    Na drugi dzień po owej nocy, kiedy Merle widziała, że Unke znów schodzi do studni, zdarzyło się coś, co odwróciło uwagę dziewczynek od tajemniczego postępowania gospodyni.

    Doszło wtedy do wspólnego spotkania z czeladnikami z drugiej strony kanału, czyli uczniami mistrza tkackiego Umberta.

    W ciągu jedenastu dni, które spędziła w domu Arcimbolda, Merle zupełnie zapomniała o istnieniu warsztatu tkackiego. Nie czuło się atmosfery osławionej kłótni, niegdyś wywołującej ogromne emocje w całym mieście. Przez ten czas Merle nie opuszczała domu. Przebywała w warsztacie, w jadalni i w swoim pokoju.

    Wprawdzie ktoś ciągle musiał towarzyszyć gospodyni, kiedy szła na targ warzywny na Rio San Barnabo, ale za każdym razem jej wybór padał na któregoś z chłopców.

    Jako roślejsi, mogli bez trudu dźwigać ciężkie skrzynki z zakupami.

    Merle była więc bardzo zaskoczona, kiedy uczniowie z naprzeciwka przypomnieli jej o swoim istnieniu. Jak się później dowiedziała, obydwie strony wciąż urządzały sobie psoty, które nierzadko kończyły się sińcami i skaleczonymi kolanami, rozbitymi szybami w oknach i pomstowaniem obydwu mistrzów. Ostatniego figla splatali przed trzema tygodniami Dario, Boro i Tiziano. Chłopcy mistrza tkackiego szykowali się do rewanżu.

    Merle nie dowiedziała się nigdy, dlaczego uczniowie Umberta przypuścili atak na warsztat Arcimbolda akurat tego ranka. Nie była też pewna, jak w ogóle przedostali się do domu, choć prawdopodobnie musieli przerzucić przez kanał długą deskę, sięgającą od jednego do drugiego balkonu. Fakt, że zdarzyło się to przed południem, czyli w godzinach pracy, rzucał cień podejrzenia na Umberta dającego na wszystko przyzwolenie. Nie inaczej zresztą jak w przypadku psot Daria, mających błogosławieństwo Arcimbolda.

    Merle kleiła akurat drewnianą ramę lustra, gdy przy drzwiach warsztatu rozległo się głuche dudnienie. Przestraszona spojrzała w górę, obawiając się, że to Junipa potknęła się o jakieś narzędzie.

    Ale to nie była Junipa, tylko niewielka postać, która poślizgnęła się na śrubokręcie i próbując zachować równowagę, chaotycznie wymachiwała rękami. Jej twarz kryła się za papierową maską niedźwiedzia. Jedną ręką wymachiwała w powietrzu, podczas gdy z drugiej wpadł jej worek z farbą, robiąc na podłodze potężnego kleksa.

    - Tkacz!!! - wrzasnął Tiziano i natychmiast przerwał pracę.

    - Tkacz! Tkacz! - wtórował mu Boro w drugiej części warsztatu. Także Dario szybko dołączył do pokrzykujących kolegów.

    Merle wyprostowała się trochę poirytowana i zaczęła się rozglądać po warsztacie.

    Zupełnie nie wiedziała, co się tu dzieje, bo też nie miała zielonego pojęcia o toczącej się rywalizacji pomiędzy uczniami z obydwu warsztatów.

    Postać w masce wywróciła się już u wejścia, poślizgnąwszy się na rozlanej przez siebie farbie. Niepro57 szony gość z hukiem runął na podłogę. Zanim Dario, Tiziano i Boro zdążyli parsknąć śmiechem, w korytarzu pojawiło się następnych trzech chłopców w kolorowych maskach z papieru. Jedna z nich szczególnie przykuła uwagę Merle.

    Przedstawiała w połowie głowę człowieka, w połowie ptaka. Długi zakrzywiony dziób połyskiwał złotem, a na pomalowanych brwiach iskrzyły się malutkie szklane kamyczki.

    Merle nie zdążyła jeszcze przyjrzeć się pozostałym maskom, kiedy w jej kierunku nadleciało kilka worków z farbą. Jeden z nich pękł tuż u jej stóp, tryskając czerwoną kleistą zawiesiną. Inny uderzył ją w plecy i zsunął się na podłogę.

    Junipa, która stała z dużą miotłą w ręku, była początkowo zupełnie zdezorientowana. W lot jednak pojęła, w czym rzecz, schyliła się szybko, podniosła worek z farbą i cisnęła nim w kierunku napastników. Chłopiec w masce niedźwiedzia uskoczył w bok. Kolorowy pocisk trafił kolegę w masce ptaka, pękając z hukiem na końcu dzioba i oblewając nieszczęśnika zieloną farbą.

    Dario wydał okrzyk triumfu, a Tiziano z uznaniem poklepał Junipę po plecach.

    Tymczasem napastnicy przeprowadzili kolejny atak. Tym razem uczniom Arcimbolda szczęście nie dopisało. Bora, Tiziana, a także Merle dosięgnęły worki z farbą.

    Merle kątem oka dostrzegła jak Arcimboldo, przeklinając po nosem, zamknął i zaryglował drzwi prowadzące do magazynu z lustrami. Jeśli już jego uczniowie chcą rozwalić sobie głowy, to przynajmniej niech magiczne lustra pozostaną nienaruszone.

    Chłopcy byli zdani na własne siły. Szanse zdawały się wyrównane, czterech na czterech. Choć właściwie pięcioro na czterech, jeśli liczyć Junipę - było nie było, pomimo słabego wzroku jako pierwsza zadała napastnikom celny cios.

    - To czeladnicy tkacza z przeciwnego brzegu kanału! - krzyknął Boro do Merle, chwytając miotłę i wymachując nią jak mieczem. - Nieważne, co się stanie. My musimy obronić nasz warsztat! „Ot, chłopcy - pomyślała Merle, bezradnie rozmazując farbę na swojej sukience. - Dlaczego oni muszą ciągle coś sobie udowadniać?" W tym momencie spojrzała w górę i została trafiona w czoło workiem z żółtą mazią, która zaczęła ściekać jej po głowie i plecach.

    Dosyć! Z dzikim okrzykiem chwyciła butelkę kleju, którego przed chwilą używała do klejenia ram, i rzuciła się na pierwszego z brzegu tkacza w niedźwiedziej masce. Ten, widząc ją, sięgnął po kolejny worek z farbą. Za późno, bo Merle pchnęła go do tyłu, powaliła na plecy, usiadła mu na brzuchu i podsunęła pod oko flaszeczkę kleistej zawiesiny.

    - Zamknij oczy! - ostrzegła go, wlewając pod maskę za jednym zamachem sporą ilość kleju. Chłopiec zaklął. Zaraz potem jego słowa zamieniły się w bulgot.

    Kiedy uznała, że przeciwnik przynajmniej chwilowo został wyeliminowany z walki, zwolniła uścisk i podniosła się. Flaszkę trzymała niczym pistolet, głównie dla postrachu, ponieważ kleju zostało w niej niewiele. Kątem oka dostrzegła, jak Boro i Tiziano walczą z dwójką tkaczy, okładając się nawzajem z taką determinacją, że jednemu z napastników pękła maska. Zamiast jednak udzielić wsparcia kolegom, podbiegła do Junipy, chwyciła ją za ramię i ukryła pod jedną z ławek.

    - Nie ruszaj się - szepnęła jej do ucha.

    Ale Junipa zaprotestowała: - Nie jestem tak bezradna jak sądzisz.

    - Pewnie, że nie. - Merle rzuciła ironiczne spojrzenie na tkacza z ptasią maską.

    Jego tułów oblany był zieloną farbą. -Ale będzie lepiej, jeśli się tu skryjesz.

    To długo nie potrwa.

    Wyprostowała się i rozglądając się po warsztacie musiała przyznać, że jej triumf był przedwczesny. W starciu górę brali ich przeciwnicy. A Dario przepadł gdzieś bez śladu. Dostrzegła go dopiero, gdy stanął na tle drzwi. W ręku trzymał nóż, którego Arcimboldo używał zwykle do przecinania cienkich metalowych płyt mocowanych z tyłu lustra. Jego ostrze nie było długie, za to ostre jak brzytwa.

    - Serafin… - warknął Dario buńczucznie do tkacza w masce ptaka. - Podejdź, jeśli się nie boisz.

    Chłopiec, choć widział połyskujący w rękach Daria nóż, nie zawahał się. Jego dwaj towarzysze cofnęli się w kierunku drzwi, podczas gdy Boro pomógł wstać Tizianowi i popchnął Merle pod ścianę.

    - Czy oni obydwaj potracili głowy? - wycedziła przez zęby. - Pozabijają się nawzajem.

    Zmarszczki na czole Bora zdawały się potwierdzać jej troskę. - Dario i Serafin nienawidzą się już od pierwszego spotkania. To Serafin zainicjował bratobójcze walki - powiedział.

    - To jeszcze nie powód, by ruszać na niego z nożem.

    Wtem Dario i Serafin ruszyli na siebie. Przy tej okazji dziewczynka mogła stwierdzić, że Serafin porusza się z lekkością tancerza. Zwinnie wymykał się dość prostym ciosom Daria, którego nóż przecinał jedynie powietrze. Zanim Dario zdążył się zamachnąć, przeciwnik wytrącił mu nóż z ręki. Chłopak z dzikim okrzykiem rzucił się na tkacza i ściśniętą pięścią zdradziecko uderzył go w krtań. Żółtawa maska ptaka uleciała na bok, odsłaniając piękne rysy twarzy i kilka piegów na nosie. Chłopiec miał blond czuprynę, choć nie tak jasną jak Junipa. Teraz blond włosy przeplatały mu się z zielonymi pasemkami.

    Niebieskie oczy tkacza błysnęły groźnie i szybko wymierzył Dariowi cios, zanim ten zdążył uskoczyć w bok. Dario przeskoczył przez ławkę, dzielącą go od przeciwnika. Schowana tam Junipa cofnęła się. Ale Serafin chciał najpierw porachować się z Darłem, którego nos po ostatnim ciosie trochę krwa61 wił. Jednak ten, zamiast stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem, zakręcił się dookoła, chwycił Junipę za ramiona, przycisnął do siebie i pchnął w objęcia Serafina.

    Merle wydała przeraźliwy okrzyk: - Co za tchórz!!!

    Tkacz widział, że dziewczynka szybuje w jego kierunku, ale jednocześnie zauważył, że Dario, wietrzący swoją szansę, gotuje się do zadania ciosu. Serafin miał do wyboru: albo złapać Junipę, lecącą dokładnie na szklaną szafkę, albo też uskoczyć na bok i odeprzeć atak arcywroga.

    Złapał Junipę. Na moment przytrzymał ją w rękach i próbował uspokoić. - Wszystko będzie dobrze - szepnął jej do ucha. - Nie stanie ci się żadna krzywda.

    Ledwo wymówił te słowa, poczuł na twarzy pięść Daria, który dosięgnął go zza jej ramienia.

    - Nie! - krzyknęła oburzona Merle, przebiegając przed Borem i Tizianem.

    Wskoczyła na ławkę i stanęła pomiędzy Dariem a Serafinem i Junipą.

    - Co robisz? - warknął młodzieniec, ale Merle zdążyła już powalić go na ziemię.

    Na jedną krótką chwilę jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Serafina, który ostrożnie postawił Junipę na ziemi. Uśmiechnął się tylko, umazany w zielonej farbie i krwi, po czym czmychnął do swoich kumpli, stojących przy wejściu.

    - Spadamy - powiedział. W mgnieniu oka tkacze ulotnili się z warsztatu.

    Merle nie zważała na Daria. Całą uwagę poświęciła Junipie, która, oniemiała z wrażenia, stała obok szklanej szafy.

    - Wszystko w porządku?

    Junipa skinęła głową. - Tak… dziękuję. Już dobrze.

    Za plecami Merle Dario ciskał przekleństwa. Nawet stojąc tyłem, wyczuwała bijącą od niego wrogość. Nagle odwróciła się w jego stronę, spojrzała mu głęboko w oczy i z całej siły wymierzyła policzek.

    Zanim zdążył do niej doskoczyć, między nimi stanęła Unke. Merle poczuła silne szarpnięcie. To gospodyni chwyciła ją za ramię i odciągnęła od Daria. Ale dziewczynka zupełnie nie słuchała, co mówi do niej Unke. Nie docierały do niej też ordynarne oskarżenia Daria, który aż kipiał ze złości. Z melancholią wpatrywała się w korytarz, gdzie przed chwilą zniknął Serafin z kolegami.

    

    

    Historia Unke

    

    - I CO JA MAM TERAZ Z WAMI POCZĄĆ? - w głosie mistrza dało się wyczuć więcej rozczarowania niż złości. Arcimboldo siedział przy swoim biurku w bibliotece, którą wypełniały regały z książkami oprawionymi w skórę. Merle była ciekawa, czy pryncypał wszystkie je przeczytał.

    - Szkody, jakie wyrządzili uczniowie tkacza, są śmieszne w porównaniu z tym, co zrobiliście wy - kontynuował, patrząc to na Merle, to na Daria. Ci zaś stali przed mistrzem z opuszczonymi głowami. Złość im jeszcze nie przeszła, ale nawet Dario czuł, że należałoby spuścić z tonu.

    - Wszczęliście wśród uczniów spór, zachęcając ich tym samym do opowiedzenia się po jednej lub po drugiej stronie. Gdyby nie interwencja Unke, to Junipa, Boro i Tiziano musieliby stanąć po stronie jednego z was - oczy starca zaiskrzyły groźnie, a z jego postaci biła surowość i niedostępność. - Nie mogę na to pozwolić, by moi uczniowie byli ze sobą skłóceni. Wymagam od nich zgody w pracy i unikania konfliktów. Tej zgody potrzebują magiczne zwierciadła, by mogły stać się tym, czym być powinny. W atmosferze przepełnionej nienawiścią szkło szybko pokryje się cieniem, który tylko zaślepia.

    Merle wydawało się, że Arcimboldo nie mówi prawdy. Jakby chciał jej wmówić poczucie winy. Byłoby lepiej, gdyby w ogóle nie poruszał tematu konfliktów; przecież to właśnie rywalizacja między nim a Umbertem sprawiła, że doszło do dzisiejszej bijatyki.

    A między nią a Dariem i tak prędzej czy później doszłoby do konfrontacji. To przeczucie towarzyszyło jej od pierwszego dnia w warsztacie. Była nawet pewna, że podobne wrażenie miał również Arcimboldo. Może teraz żałuje, że zabrał ją z sierocińca? Czy nie grozi jej więc powrót do biedy i brudu?

    Pomimo nachodzących ją obaw, nie miała wyrzutów sumienia. Dario okazał się żałosnym tchórzem, co udowodnił dwukrotnie: raz, kiedy rzucił się na Serafina z nożem, a drugi, kiedy posłużył się Junipą jako tarczą. Dlatego zasłużył sobie na policzek, a gdyby Merle mogła go ukarać, dostałby sporą porcję batów.

    Całkiem podobnie widział to Arcimboldo.

    - Dario - zaczął mistrz - poniesiesz karę za skandaliczne zachowanie. Sam będziesz musiał posprzątać warsztat. Jutro rano nie chcę tam widzieć ani jednego kleksa. Zrozumiano?

    - A co z nią? - zaskowyczał wściekły Dario, wskazując na Merle.

    - Pytam cię, czy mnie zrozumiałeś?! - powtórzył mistrz raz jeszcze, groźnie unosząc krzaczaste brwi, które przypominały burzowe chmury.

    Chłopak spuścił głowę, w dalszym ciągu wpatrując się w Merle z nienawiścią.

    - Tak, mistrzu.

    - Ponieważ Dario będzie potrzebował dużo wody, ty, Merle, będziesz ją nosić w wiadrach na górę. To kara dla ciebie.

    - Ależ mistrzu… - zaczął Dario. Arcimboldo przerwał mu w pół zdania. - Swoim zachowaniem okryłeś wszystkich nas hańbą. Wiem, że jesteś wybuchowym młodzieńcem. Ale jednocześnie jesteś moim najlepszym uczniem, dlatego na tym poprzestanę. Jeśli chodzi o Merle, to jest ona tu dopiero dwa tygodnie. Musi się jeszcze nauczyć, że nie ma tu miejsca dla rozstrzygania waśni i sporów za pomocą pięści. Inaczej niż w sierocińcu. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? Kiwnęli głowami: - Tak, mistrzu.

    - Są jeszcze jakieś pytania?

    - Nie, mistrzu.

    - To dobrze. - Dał znak, że mogą już wyjść.

    Obydwoje jeszcze przed drzwiami biblioteki zdążyli obrzucić się nawzajem ponurym spojrzeniem, po czym każde poszło w swoją stronę. Podczas gdy Dario zabierał się za usuwanie plam z podłogi, Merle zeszła na podwórko. Tuż przy tylnym wyjściu stał cały rząd drewnianych wiader. Wzięła pierwsze z brzegu i pomaszerowała do studni.

    Jej obmurowanie zdobiły przedziwne postacie z kamienia, wymyślne stwory z kocimi oczami, głowami meduz i ogonami gadów. Niczym w procesji kroczyły jeden za drugim. Na czele maszerowała postać będąca w połowie człowiekiem, w połowie rekinem. W dłoniach trzymała ludzką głowę.

    Pokrywa studni była ciężka. Merle z trudem odsunęła ją na bok. Jej oczom ukazała się czarna otchłań. Dopiero głęboko, bardzo głęboko dostrzegła malutki jasny punkcik, w którym odbijało się światło słoneczne.

    Odwróciła się i spojrzała w górę. Widok, który ujrzała, nie różnił się zbytnio od tego z wnętrza studni. Wokół podwórka wznosiły się mury starych domów.

    Możliwe, że woda nie była aż tak głęboko, jak najpierw sądziła. To światło strzelistego podwórka odbija się w wodzie studni, powiększając optycznie jej głębokość. Więc nie trzeba aż tyle zachodu, by zejść do poziomu wody, tym bardziej, że zauważyła metalowe klamry prowadzące w głąb studni. Cóż takiego mogło skłaniać Unke do ciągłego schodzenia do środka?

    Merle przymocowała drewniane wiadro do długiego sznura leżącego obok studni i zaczęła spuszczać je w dół. Wiadro uderzało o kamienną ścianę, wydając przy tym charakterystyczny dźwięk, odbijający się naj67 pierw o dno studni i jako echo powracający w górę. Oprócz Merle na podwórku nie było nikogo. Odgłos odbijał się od fasad stojących wokół kamienic, przypominając bardziej cichy szept wydobywający się z okien. Głosy tych wszystkich, którzy już nie żyli. Szept duchów.

    Merle nie mogła rozpoznać, kiedy wiadro uderzyło o wodę. We wnętrzu studni było zbyt ciemno. Ale widziała, że odbijające się w wodzie światło słoneczne porusza się. Widocznie wiadro zanurzyło się w wodzie, marszcząc jej powierzchnię. Dziwne było jednak to, że nie poczuła szarpnięcia sznura oraz że nadal słychać było wiadro uderzające o ściany studni. Skoro to nie wiadro wprawiło wodę w ruch, to w takim razie co?

    Ledwo zdążyła zadać sobie to pytanie, kiedy w głębi studni coś się pojawiło.

    Czyjaś głowa. Odległość była zbyt duża, by Merle mogła rozróżnić wszystkie szczegóły, ale mimo to była pewna, że wpatrywały się w nią wielkie oczy.

    Przestraszona zrobiła raptownie krok do tyłu, wypuszczając z ręki sznur, który wijąc się wokół obmurowania, zaczął wpadać do wnętrza studni. Prawdopodobnie wraz z wiadrem całkiem wpadłby do środka, gdyby nieoczekiwanie ktoś go nie złapał.

    Unke.

    Merle nie zauważyła, kiedy gospodyni pojawiła się na podwórku. Unke chwyciła sznur w ostatnim momencie, ciągnąc teraz wiadro do góry.

    - Dziękuję - wymamrotała Merle. Nie popisałam się zręcznością.

    - Co widziałaś? - spytała Unke, nie zdejmując maski.

    - Nic.

    - Nie okłamuj mnie.

    Merle zawahała się. Unke cały czas ciągnęła wiadro do góry. Dziewczynce instynktownie przebiegła po głowie myśl, by dać drapaka. Tak zrobiłaby jeszcze przed kilkoma tygodniami, w sierocińcu. Tu jednak nie chciała zachowywać się w ten sposób. Ostatecznie nie zrobiła nic złego.

    - Widziałam coś na dole.

    - Co?

    - Czyjąś twarz.

    Gospodyni wyciągnęła wiadro pełne wody i postawiła je na krawędzi obmurowania.

    Woda chlusnęła, oblewając kamienny relief.

    - Czyjąś twarz, mówisz. Jesteś pewna? - westchnęła i sama udzieliła sobie odpowiedzi: - No tak, oczywiście, że jesteś pewna.

    - Bo naprawdę ją widziałam. - Merle nie wiedziała, jak się zachować. Czasem bała się Unke, a czasem nie odczuwała przed nią żadnego lęku. Raczej czuła się nieswojo w jej towarzystwie, co wynikało ze sposobu, w jaki gospodyni patrzyła na nią, mając na twarzy maskę. Jakby na podstawie najmniejszego ruchu i gestu chciała czytać w jej myślach.

    - Już coś takiego widziałaś, nieprawdaż? - Unke oparła się o obmurowanie studni.

    - Na przykład ostatnio w nocy.

    Nie było sensu kłamać.

    - Słyszałam odgłos podnoszonej pokrywy. I widziałam, jak pani schodziła w dół.

    - Mówiłaś o tym komuś?

    - Nie - skłamała, by nie wciągać Junipy w sprawę.

    Unke przygładziła ręką włosy i westchnęła głęboko.

    - Merle, muszę ci wyjaśnić parę rzeczy. Jesteś inna niż pozostali uczniowie - zaczęła. Jej oczy rozbłysły. - Inna niż Dario. Potrafisz szanować prawdę.

    Merle podeszła do Unke na taką odległość, że z łatwością mogła dotknąć jej maski z namalowanymi czerwonymi ustami.

    - Czy chce mi pani zdradzić jakąś tajemnicę?

    - A jesteś na to gotowa?

    - Ale pani mnie zupełnie nie zna.

    - Znam cię lepiej, niż ci się wydaje.

    Merle nie zrozumiała, co Unke ma na myśli, ale rozbudziła w niej ciekawość.

    Możliwe, że właśnie o to chodziło gospodyni. Im więcej okaże zainteresowania, tym więcej się dowie, dzięki czemu Unke będzie jej mogła zaufać.

    - Chodź ze mną - rozkazała gospodyni, przechodząc od studni do tylnych drzwi opuszczonego domu.

    Wejście było otwarte. Przeszły przez próg i stanęły w wąskiej sieni, która kiedyś służyła za przejście dla służących.

    Przeszły przez opuszczoną kuchnię oraz spiżarnię, aż dotarły do niewysokich schodów, prowadzących w dół, co było dość dziwne w mieście, gdzie domy stały na palach i rzadko miały piwnice.

    Dopiero chwilę potem Merle zorientowała się, że Unke zaprowadziła ją do podziemnej przystani. Oprócz kanału, który z obydwu stron wpadał do tunelu, znajdowała się tu rampa, skąd kiedyś załadowywano towar na łodzie. W powietrzu unosił się zapach słonej wody i wilgoci.

    - Dlaczego nie wchodzi pani od tej strony do wody? - spytała Merle.

    - Co masz na myśli?

    - Przecież schodzi pani po klamrach do studni, by w końcu gdzieś dojść. Pewnie, że w szybie studni może być jakieś tajemne przejście, ale mówiąc szczerze, nie bardzo w to wierzę. To raczej woda wywiera na panią magiczne działanie. Pani jest syreną, nieprawdaż? - dodała po chwili.

    Unke nie dała po sobie poznać, że jest zaskoczona. Natomiast Merle dobrze zdawała sobie sprawę z bezsensowności swojego przypuszczenia. W przeciwieństwie do wszystkich znanych syren, u których z bioder wyrastał rybi ogon, ona miała przecież ludzkie nogi.

    W tym momencie Unke bardzo ostrożnie zdjęła maskę zakrywającą dolną część jej twarzy.

    - Ty się mnie nie boisz, prawda? - spytała, otwierając szeroki pysk, sięgający od ucha do ucha. Nie miała ust, ale kiedy mówiła, fałdy jej skóry podciągały się, odsłaniając szczękę składającą się wielu małych i ostrych zębów.

    - Nie - odpowiedziała zgodnie z prawdą Merle.

    - To dobrze.

    - Czy zdradzi mi pani tajemnicę? -Jaką?

    - Dlaczego nie idzie pani właśnie tą drogą, kiedy nocą spotyka się z innymi syrenami? Dlaczego podejmuje pani ryzyko, wybierając drogę przez studnię?

    Unke zmrużyła oczy, co oznaczało niewypowiedzianą pogardę.

    - Ponieważ woda w kanale jest zatruta, jak we wszystkich kanałach w mieście.

    Jest śmiertelnie trująca. Dlatego tak niewiele syren decyduje się dobrowolnie przybyć do Wenecji. Woda w kanałach zabija nas. Powoli, zdradziecko, ale konsekwentnie.

    - Ale syreny zaprzężone do łodzi…

    - Umrą. Każda z nas, złapana i uwięziona lub zagoniona przez was, ludzi, do wyścigów, z całą pewnością umrze. Trucizna w wodzie zeżre najpierw skórę, a potem rozum. Nawet Królowa Laguny nie potrafi nas przed tym uchronić.

    Merle zamilkła z wrażenia. Wszyscy ludzie, którzy dla rozrywki trzymali u siebie syreny, tak jak inne zwierzęta, byli zwykłymi mordercami.

    Zawstydzona patrzyła Unke w oczy. Z trudem wydobywała słowa.

    - Nigdy nie złapałam syreny.

    Unke uśmiechnęła się, ukazując ostre jak szpilki zęby. - Wiem. Czuję to.

    Zawdzięczasz to Królowej Laguny.

    - Ja?

    - Czy nie wyciągnięto cię z wody tuż po urodzeniu?

    - Pani podsłuchiwała moją rozmowę z Junipą, kiedy tu przyjechałyśmy, pierwszego dnia, tam na górze… - Na każdą inną osobę Merle byłaby wściekła. Ale w przypadku Unke było inaczej.

    - Tak, podsłuchiwałam - przyznała syrena. - Skoro jednak poznałam twoją tajemnicę, zdradzę ci moją. Tak będzie sprawiedliwie. Ale tak jak z nikim o niej nie rozmawiam, tak i ty musisz zachować w tej sprawie milczenie.

    Merle skinęła głową. - Co pani miała na myśli, mówiąc, że zostałam uratowana przez Królową Laguny?

    - Wyrzucono cię do kanału. To, niestety, przytrafia się wielu noworodkom. Tylko nieliczne z nich przeżywają. Większość topi się. Ale ciebie znaleziono. Niósł cię prąd. To może oznaczać tylko jedno: za tobą wstawiła się Królowa Laguny.

    Słowa Unke brzmiały tak przekonująco, że Merle miała wrażenie, jakby była ona naocznym świadkiem tamtego wydarzenia. Nic dziwnego, skoro syreny czciły Królową Laguny jak swoją boginię. Merle snuła dalej swoje rozważania, aż dostała gęsiej skórki: a jeśli Królowa nie otacza opieką ludzi żyjących w lagunie? Ostatecznie przecież syreny były istotami żyjącymi w wodzie, a gdyby dać wiarę niektórym teoriom, to Królowa była samą wodą, ucieleśniającą jej potęgę.

    - Kim jest Królowa Laguny? - Merle nie miała większej nadziei, że Unke zna odpowiedź na to pytanie.

    - Jeśli kiedykolwiek ją znano, dziś jest zapomniana - odpowiedziała cicho syrena. - Tak jak ty i ja, tak i Królowa będzie kiedyś zapomniana.

    - Ale Królowa Laguny jest przez wszystkich czczona. I każdy Wenecjanin ją kocha.

    To ona nas uratowała. Nikt nie może tego zapomnieć.

    Unke nie odpowiedziała, wzruszyła jedynie ramionami. Wskazała jej niewielką gondolę przymocowaną do brzegu linami. Wyglądała jakby dryfowała w powietrzu, tak gładka i ciemna była toń wody.

    - Mam do niej wejść? - spytała Merle. Unke skinęła głową.

    - A potem?

    - Chcę ci coś pokazać.

    - Długo to potrwa?

    - Najwyżej godzinę.

    - Arcimboldo ukarze mnie za to. Kazał mi przecież nosić wodę na górę…

    - Załatwione. - Unke uśmiechnęła się. - Zdradził mi, co zamierza z wami zrobić.

    Dlatego postawiłam w warsztacie dziesięć wiader wody.

    Merle nie dawała za wygraną. - A Dario?

    - Nie puści pary z ust. W przeciwnym razie Arcimboldo dowie się, kto zakrada się do jego szafki z winem.

    - To pani o tym wie?

    - Nic w tym domu nie dzieje się bez mojej wiedzy.

    Dziewczynka o nic więcej już nie pytała. Syrena puściła linę, stanęła w tyle łodzi i wzięła kurs na jedno z wejść do tunelów. Panowała tam absolutna ciemność.

    - Nie martw się - powiedziała po chwili. Przed tobą leży pochodnia i zapałka.

    Merle zapaliła pochodnię. Żółty migoczący płomień rozświetlił ciężkie sklepienie.

    - Mogę pani zadać jeszcze jedno pytanie?

    - Chcesz wiedzieć, dlaczego mam nogi zamiast kalimarul - Kali… co?

    - Kalimaru. Tak my, syreny, nazywamy łuskowaty ogon.

    - Opowie mi pani o tym?

    Unke prowadziła łódź w głąb kanału. Pokryte pleśnią duże płaty sklepienia częściowo oderwały się od niego i wisiały w powietrzu niczym postrzępione zasłony. W powietrzu unosił się zapach morskiej trawy i zgnilizny.

    - To raczej smutna historia - stwierdziła Unke. - Dlatego opowiem ją w skrócie.

    - Lubię smutne historie.

    - Być może staniesz się bohaterką jednej z nich - syrena odwróciła się do Merle i spojrzała jej w twarz.

    - Dlaczego pani tak twierdzi?

    - Zostałaś wybrana przez Królową Laguny - odparła Unke, jakby to wystarczyło za całą odpowiedź. Wyprostowała się i znów spojrzała przed siebie. Nagle spoważniała i zaczęła swą opowieść: - Kiedyś podczas sztormu morze wyrzuciło na brzeg wyspy syrenę. Była tak wycieńczona, że leżała w sitowiu bez ruchu. Chmury rozstąpiły się, z nieba zaczął lać się żar. Ciało syreny stawało się coraz bardziej wysuszone i słabe. Powoli umierała. Wtedy pojawił się młody mężczyzna, którego ojciec, handlarz z Wenecji, obarczył niewdzięcznym zadaniem handlowania z innymi rybakami z wyspy Eiland. Wprawdzie młodzieniec spędzał z biedakami całe dnie, oni zaś dzielili się z nim wodą i rybami, to jednak nie mogli nic u niego kupić, ponieważ żyli w wielkiej biedzie i nie mieli ani pieniędzy, ani innych towarów na wymianę. Po pewnym czasie młodzieniec postanowił wrócić do domu. Ale trudno mu było stanąć przed ojcem z pustymi rękami. Bał się, że zostanie ukarany, ponieważ już kilkakrotnie wracał do Wenecji bez należytego utargu. Lękał się też, że surowy ojciec, niemający zrozumienia dla biednych ludzi z wyspy, skupiony jedynie na osiąganiu zysków i pomnażaniu pieniędzy, pozbawi go dziedzictwa.

    Młody człowiek chodził brzegiem portu tam i z powrotem, by jak najdłużej odwlec nieuchronny moment powrotu. Kiedy pogrążony w myślach zapuścił się w sitowie, natknął się na leżącą tam syrenę. Pochylił się nad nią, spojrzał jej w oczy i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Nie zwracał uwagi na łuskowaty ogon, wystający jej z bioder, nie dostrzegał ostrych zębów, budzących w ludziach lęk. Patrzył jej prosto w oczy, a ona wpatrywała się w niego bezradnie.

    Natychmiast podjął decyzję, że weźmie z nią ślub. Szybko zaniósł ją do wody, gdzie zaczynała nabierać sił. On zaś wyznał jej miłość. Im dłużej syrena mu się przysłuchiwała, tym bardziej jej się podobał. Sympatia przemieniła się w uczucie przywiązania. Obydwoje przysięgli sobie, że spotkają się już następnego dnia. I rzeczywiście na drugi dzień doszło do spotkania, potem do kolejnego.

    Po kilku tygodniach mężczyzna odważył się zapytać syrenę, czy nie zechciałaby pojechać z nim do miasta. Odmówiła, gdyż dobrze znała życie, jakie wiodły tam syreny. Niezrażony młodzieniec poprosił ją o rękę, proponując, by żyła u jego boku jak człowiek.

    „Spójrz na mnie - odpowiedziała. - Przecież ja nigdy nie stanę się człowiekiem".

    Następnej nocy przypomniała sobie legendę o pewnej morskiej czarownicy żyjącej w jednej z odległych jaskiń Morza Adriatyckiego. Wypłynęła na pełne morze i ruszyła do niej w drogę, dużo dłuższą od tej, którą zwykle pokonują syreny.

    Zastała czarownicę siedzącą na jednej ze skał, skąd wypatrywała ciał morskich rozbitków. Bo musisz wiedzieć, że morskie czarownice przepadają za ludzkim mięsem, szczególnie starym i na-pęczniałym od wody. Ponieważ syrena przepływała po drodze obok zatopionego kutra rybackiego, zabrała stamtąd smakowity kąsek dla starej czarownicy. A ta nie poskąpiła jej swojej łaskawości. Wysłuchała opowieści syreny, zajadając się przy tym smakowitą delicją, po czym postanowiła jej pomóc. Rozmówiła się ze znajomym magikiem, a następnie nakazała syrenie powrócić do laguny, położyć się na brzegu i odczekać do następnego ranka. W ten sposób miała pozbyć się ogona i zamiast niego mieć nogi. „Tylko twojego pyska nie potrafię ci zmienić w ludzką twarz bez groźby utraty mowy", dodała po chwili.

    Syrena zbytnio się tym nie przejęła. Ostatecznie przecież syn kupca zakochał się w niej, nie zważając na jej rybi pysk. Bezwzględnie zastosowała się do rad morskiej czarownicy.

    Na drugi dzień rano znaleziono ją na jednej z weneckich przystani. W istocie, tam gdzie kiedyś wyra-8 stał rybi ogon, były teraz ludzkie nogi. Ale mężczyźni, którzy znaleźli ją pierwsi, robili sobie na czole znak krzyża, mówili, że to dzieło szatana i okładali syrenę batami, gdyż właśnie po twarzy rozpoznali, z kim mają do czynienia. Wszyscy byli przekonani, że oto syreny znalazły sposób na przeobrażenie się w ludzi, dzięki czemu opanują miasto, wymordują jego mieszkańców i zawładną ich bogactwami.

    Co za bzdura! Jakby jednej syrenie zależało na przejęciu bogactwa Wenecjan.

    Przez cały czas, gdy mężczyźni bili syrenę, ta wciąż powtarzała imię ukochanego.

    W końcu posłano po niego. Mężczyzna przybiegł wraz z ojcem, wietrzącym spisek zagrażający jemu i jego rodzinie. Syrena i młodzieniec stanęli naprzeciwko siebie. Obydwoje długo patrzyli sobie w oczy. Mężczyzna zapłakał, a i syrenie zaczęły spływać po policzkach łzy zmieszane z krwią. Nagle mężczyzna odwrócił się i powiedział: „Nie znam jej i nie mam z tym dziwolągiem nic wspólnego".

    Okazał się zwykłym tchórzem, obawiającym się gniewu ojca.

    Syrena zamilkła. Nic więcej już nie powiedziała. Nawet wtedy, gdy bito ją jeszcze mocniej. Ba, nie rzekła ani słowa, gdy jej ukochany do spółki z ojcem kopali ją po głowie i żebrach. Później jak zdechłą rybę wrzucono ją do wody, sądząc, że jest martwa.

    Unke zamilkła. Na chwilę zatrzymała wiosło w ręku, nie zanurzając go w wodzie.

    Pochodnia oświetlała jej twarz, po której spływały łzy. Nie opowiadała przecież historii obcej syreny. To wszystko spotkało właśnie ją.

    - Znalazło ją jakieś dziecko, uczeń z warsztatu luster, którego mistrz przyjął niedawno do siebie z jednego z weneckich domów dziecka. Chłopiec zaopiekował się nią, ukrył, przynosił jedzenie, picie i dodawał otuchy, kiedy traciła chęć do życia. Na imię miał Ar-cimboldo. Syrena przysięgła sobie, że z wdzięczności pozostanie mu wierna przez całe życie. Ponieważ syreny żyją dłużej niż ludzie, ówczesny młodzieniec jest dziś starym człowiekiem, podczas gdy ona zachowała młodość. Zachowa ją nawet wtedy, kiedy jej wybawca umrze. Tracąc go, znów będzie samotna, zawieszona między dwoma światami, do których w pełni nie należy, światem ludzi i światem syren.

    Merle spojrzała na Unke. Łzy, które ciekły jej po policzkach, już wyschły.

    Dziewczynce przez chwilę wydało się, że historia, którą właśnie usłyszała, nie dotyczy Unke, tylko obcej osoby. Merle bardzo chciała objąć swoją towarzyszkę.

    Ale wiedziała, że ona tego nie oczekuje.

    - Ot, krótka historia - szepnęła syrena. - Prawdziwa i nieprawdziwa, jak wszystkie inne, których lepiej byłoby nigdy nie usłyszeć.

    - Ale ja się cieszę, że mi ją pani opowiedziała.

    Unke skinęła głową, po czym spojrzała przed siebie i powiedziała do Merle: - Spójrz, jesteśmy prawie u celu.

    Światło pochodni zbladło, chociaż paliła się takim samym płomieniem. Trochę czasu minęło, zanim Merle zorientowała się, że łódź wypłynęła z tunelu, docierając do jakiejś podziemnej jaskini.

    Przed nią rozpościerało się ciemne zbocze. Wyrastało prosto z wody i było czymś przykryte, czymś, czego Merle z tej odległości nie mogła rozpoznać. „Może rośliny?", pomyślała. Białawy wijący się krzak. Ale jaka roślina mogłaby się tak świetnie rozwijać w tych warunkach?

    Przez krótki moment, kiedy gondola pokonywała w poprzek podziemne jezioro, zdawało się jej, że dostrzega jakieś ruchy dochodzące gdzieś z głębi wody. „To na pewno ryby, duże ryby", wmawiała sobie.

    - Skoro wokół Wenecji nie rozciąga się żadne pasmo górskie, to jak może się tu znajdować jakaś jaskinia? - wypowiadała na głos swoje myśli. Na tyle znała prawa fizyki, że wykluczyła możliwość dryfowania po wodzie, pod powierzchnią morza.

    Obojętnie, co to jest za hala, musi ona leżeć w obrębie miasta, między wspaniałymi pałacami i eleganckimi fasadami kamienic. A jezioro musi być sztucznym zbiornikiem.

    - Kto to wszystko wybudował? - spytała.

    - Przyjaciel syren - odparła Unke tonem, który zdradzał, że nic więcej nie chce ujawnić.

    Takie miejsce, i to w dodatku w środku miasta! Ale jak udało się je zamaskować?

    Czy znajduje się pod fasadą jakiegoś zapomnianego pałacu, należącego niegdyś do starej, szlacheckiej rodziny? A może kryje w sobie potężną halę składową? W pomieszczeniu nie było okien, a gołym okiem nie można było dostrzec ani sufitu, ani ścian, które pozwalałyby wysnuć jakieś przypuszczenia. Tylko to dziwne wzniesienie stawało się coraz wyraźniejsze.

    Merle znalazła potwierdzenie swoich wątpliwości. Zbocza nie pokrywały żadne rośliny. Rozgałęziony twór to było coś zupełnie innego.

    Kiedy go rozpoznała, zaparło jej dech w piersi.

    Przed nią wznosiła się góra kości. Szczątki setek syren wciśnięte w siebie, zachodzące jedne na drugie, przylegające do siebie. Serce łomotało jej z przerażenia, kiedy rozróżniała ludzkie szkielety kręgosłupów i rybie szkielety ogonów. Widok ten łączył w sobie absurdalność i przerażenie.

    - Czy one wszystkie przybyły tu, by umrzeć?

    - Tak, dobrowolnie - odrzekła Unke, kierując gondolę w lewo, tak by strona, po której znajdował się ster, była zwrócona na górę kości.

    W świetle pochodni wydawało się, że złączone ze sobą kości poruszają się. Wąskie cienie drgały… Przypominały nogi owadów, które same, bez tułowia przemieszczały się o własnych siłach.

    - Cmentarz syren - szepnęła Merle. Każdy zna tę starą legendę. Do tej pory sądzono, że znajduje się on gdzieś na peryferiach laguny albo na otwartym morzu. Bezskutecznie szukali go poszukiwacze skarbów i inni śmiałkowie. A to dlatego, że kości syren uchodziły za cenniejsze od kości słoniowej. Były od niej o wiele twardsze i dzięki temu służyły mężczyznom jako narzędzie walki. Teraz jednak trudno było uwierzyć w to, że cmentarz znajduje się w centrum miasta, w zasięgu wzroku jego mieszkańców. A jeszcze przy jego budowie pomagać miał jakiś człowiek. Cóż go do tego skłoniło? I kim był?

    - Chciałam, byś zobaczyła to miejsce - Unke skłoniła się lekko i Merle dopiero po chwili pojęła, że ten gest był adresowany do niej. - Tajemnica za tajemnicę.

    Milczenie aż po grób. I przysięga Wybranki.

    - Mam złożyć przysięgę? Unke skinęła głową.

    Merle nie bardzo wiedziała, co należy robić, ale podniosła prawą rękę do góry i powiedziała uroczyście: - Przysięgam na moje życie, że nikomu nie zdradzę tajemnicy cmentarza syren.

    - Przysięga Wybranki - dorzuciła Unke.

    - Składam tę przysięgę jako ta, która została wybrana przez Królową Laguny.

    Unke skinęła głową zadowolona, a dziewczynka odetchnęła z ulgą.

    Dno gondoli zahaczyło o coś, co leżało pod powierzchnią wody.

    - To kości, tysiące kości - wyjaśniła syrena. Teraz zawróciła gondolę, wiosłując w kierunku tunelu.

    - Unke?

    - Tak?

    - Czy ty naprawdę wierzysz, że jestem kimś wyjątkowym?

    Syrena uśmiechnęła się tajemniczo: - Tak, jesteś kimś zupełnie wyjątkowym.

    Później, już leżąc w łóżku, Merle włożyła rękę pod kołdrę, do wodnego lustra, rozkoszując się upajającym ciepłem wody i szukając dłoni po drugiej stronie. Po chwili coś dotknęło jej palców delikatnie i czule. Dziewczynka westchnęła cicho i zapadła w niespokojny sen.

    Na niebie pojawiły się gwiazdy. Ich światło załamywało się w lustrzanych oczach Junipy, które przeszywały ciemny pokój zimne i szkliste.

    Zdrada - Zaglądałaś kiedyś do środka? - spytała Junipa na drugi dzień rano, po tym, jak na korytarzu rozległ się gong, w który Unke codziennie uderzała na pobudkę.

    Merle, jeszcze zaspana, przecierała rękami oczy: - Ale gdzie?

    - Do wodnego lustra.

    - No jasne. Często.

    Junipa spuściła nogi z łóżka, przypatrując się uważnie Merle. Odłamki szkła w jej oczach mieniły się złotawo od wschodzącego słońca.

    - No, ale mam na myśli nie tylko wpatrywanie się.

    - Pytasz, czy zaglądałam pod powierzchnię wody? Junipa skinęła głową.

    - Dwa albo trzy razy. Włożyłam twarz do środka tak głęboko, jak tylko było możliwe. Ramy lusterka są dość wąskie. Ale udało się. Oczy miałam całkowicie pod wodą.

    - No i…?

    - I nic. Sama ciemność.

    - Nic nie widziałaś?

    - Przecież mówię.

    Junipa w zamyśleniu gładziła włosy. -Jeśli chcesz, mogę spróbować - powiedziała.

    Merle, której właśnie zebrało się na ziewanie, natychmiast zamknęła usta. - Ty? - spytała z niedowierzaniem.

    - Moje lustrzane oczy potrafią widzieć w ciemności.

    Merle ściągnęła brwi.

    - Nic mi o tym nie mówiłaś. - Szybko starała się sobie przypomnieć, czy nie zrobiła w nocy czegoś, czego musiałaby się wstydzić.

    - Wszystko zaczęło się przed trzema dniami. Ale z nocy na noc jest coraz lepiej.

    Widzę jak w ciągu dnia. Czasami nie mogę spać, bo światło wdziera się przez powieki. Wszystko staje się wtedy czerwone, tak jakbym patrzyła z zamkniętymi oczami na słońce.

    - Musisz porozmawiać o tym z Arcimboldem. Junipa skrzywiła się: - A jeśli wyciągnie mi lustra z oczu?

    - Nie uczyni tego. - Zatroskana Merle próbowała wyobrazić sobie, jak można żyć, nie mogąc wyzwolić się od światła słonecznego. A jeśli się pogorszy, to czy jej przyjaciółka w ogóle będzie mogła spać?

    - Więc jak? - Junipa zmieniła temat. - Jak sądzisz, czy mam spróbować?

    Merle wyjęła lusterko spod kołdry i wzruszyła ramionami. - Dlaczego nie?

    Junipa usiadła na łóżku przyjaciółki. Obydwie miały jeszcze na sobie koszule nocne i rozczochrane włosy.

    - Daj mi najpierw jeszcze raz spróbować - powiedziała Merle.

    Junipa przyglądała się, jak dziewczynka przysuwa sobie lusterko do oczu. Potem ostrożnie wsadziła do niego nos, a następnie całą twarz, aż jej kości policzkowe zatrzymały się na ramie, nie pozwalając wsunąć się głębiej.

    Pod wodą Merle otworzyła oczy. Ale ponieważ wiedziała, co ją czeka, nie była rozczarowana. Panowała tu absolutna ciemność.

    Wyjęła twarz z lustra. Nawet kropla wody nie wylała się przy tym na zewnątrz.

    Także twarz Merle była całkiem sucha.

    - No i? - spytała podekscytowana Junipa.

    - Nic, zupełnie nic. Merle podała jej lusterko. - Tak jak dotychczas.

    Dziewczynka uchwyciła jego rączkę w swoją małą dłoń. Wpatrzona w powierzchnię zwierciadła, przyglądała się z uwagą swoim nowym oczom. - Myślisz, że są ładne? - spytała niespodziewanie.

    Merle zawahała się. - Są niezwykłe - odpowiedziała.

    - To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

    - Nie gniewaj się… - Merle wolałaby zaoszczędzić przyjaciółce prawdy. - Czasami na ich widok dostaję gęsiej skórki. Ale nie dlatego, że są brzydkie, tylko…, no, one są…

    - Takie zimne - dodała Junipa cicho. - Czasami mnie samej jest zimno, nawet kiedy świeci słońce.

    Jasność w nocy, zimno w słońcu.

    - Naprawdę chcesz zajrzeć do środka? - spytała Merle.

    - Właściwie nie. Ale jeśli chcesz, mogę spróbować. Chyba, że nie chcesz wiedzieć, co jest w środku, skąd dochodzi ręka.

    Merle skinęła głową bez słowa.

    Junipa podsunęła sobie lustro do twarzy, zanurzając ją w nim. Miała mniejszą głowę niż Merle. W ogóle była drobniejsza, bardziej krucha i delikatna.

    Jej głowa zniknęła pod powierzchnią lustra. Merle siedziała obok, wpatrując się w smukłą postać przyjaciółki w zbyt obszernej koszuli nocnej, w jej przebijające spod niej plecy, w wystające spod dekoltu obojczyki, tak wyraźne, jakby leżały nie pod skórą, a na niej.

    Widok był niesamowity, niemal nie do wiary, ponieważ po raz pierwszy widziała kogoś, kto dotykał jej lusterka. Z szaleństwami można żyć za pan brat, jeśli się je czyni samemu. Gdy popełnia je jednak ktoś inny, wtedy kręci się nosem albo obraca na pięcie i szybko ulatnia.

    Ale Merle cały czas siedziała na łóżku, zadając sobie pytanie, cóż takiego Junipa widzi w tej chwili.

    W końcu nie wytrzymała i spytała:

    - Junipa, słyszysz mnie?

    Oczywiście, że ją słyszała. Uszy dziewczynki wystawały ponad powierzchnię wody.

    Mimo to nie odpowiedziała.

    - Junipa?

    Merle zaniepokoiła się, ale jeszcze wytrwała na swoim miejscu. Powoli ogarniały ją wizje, jak to dzikie bestie z drugiej strony rzucają się na twarz przyjaciółki, odgryzając kawałek po kawałku. Gdy wreszcie wyciągnie głowę, pozostanie po niej tylko czaszka pokryta włosami. Dokładnie jak ten hełm znaleziony przez profesora Burbridge'a podczas jego ekspedycji w głąb ziemi.

    - Junipa! - krzyknęła, tym razem mocno zaniepokojona. Złapała ją za rękę. Była ciepła, puls całkiem normalny.

    Junipa wróciła. W istocie był to powrót. Sprawiała wrażenie, jakby przez jakiś czas przebywała w odległych i nieznanych krajach, które leżały po drugiej stronie ziemi lub wypełniały jej wyobraźnię.

    - Co tam było? - spytała zatroskana Merle. - Co widziałaś?

    W tym momencie oddałaby góry złota, byle móc Junipie spojrzeć w oczy, jakie mają zwykli ludzie. Oczy, z których dałoby się cokolwiek wyczytać. Czasami nieprzyjemną prawdę, ale prawdę.

    Lecz oczy przyjaciółki pozostały zimne i nieruchome. „Czy ona potrafi jeszcze płakać?", przemknęło Merle przez głowę. I ta myśl nie dawała jej spokoju.

    Junipa nie płakała. Jedynie kąciki jej ust poruszały się nerwowo. Merle pochyliła się nad nią, wzięła lusterko z ręki, położyła je na łóżku i pogładziła przyjaciółkę po plecach.

    - Co jest w zwierciadle?

    Dziewczynka milczała przez chwilę. Potem skierowała wzrok na Merle.

    - Tam jest ciemno. „To wiem", miała Merle na końcu języka, zanim przyszło jej do głowy, że przyjaciółka mogła mówić o innej ciemności niż ta, którą znała ona.

    - Opowiedz mi - naciskała.

    Junipa potrząsnęła głową. - Nie, o to nie możesz mnie prosić.

    - Co takiego?!

    Junipa odsunęła się od niej i wstała. - Nie pytaj, co tam widziałam - odpowiedziała chłodno. - Nigdy.

    - Ależ proszę. Przecież to nie może być nic złego! - Merle nie dawała za wygraną. Zaczęła ją ogarniać przekora i zwątpienie. - Przecież czułam twoją dłoń!

    Gdy za oknem czarna chmura przysłoniła wpadające do pokoju promienie słońca, lustrzane oczy Ju-nipy zasępiły się. - Zapomnij o tym, Merle. Najlepiej zapomnij o tym lustrze - to powiedziawszy, odwróciła się na pięcie, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz.

    Merle siedziała na łóżku w bezruchu, niezdolna objąć myślami to, co zdarzyło się przed chwilą. Kiedy usłyszała trzaśniecie drzwi, poczuła się bardzo, bardzo samotna.

    Tego dnia Arcimboldo posłał dziewczynki na poszukiwanie ukrywających się w lustrach zjaw.

    - Chcę wam dziś pokazać coś niezwykłego - oznajmił. Merle dostrzegła kątem oka, że Dario, Tiziano i Boro spojrzeli na siebie porozumiewawczo, z szyderczym uśmiechem.

    Mistrz wskazał drzwi, które prowadziły do magazynu za warsztatem.

    - Jeszcze tam nie byłyście - powiedział. - I to nie bez powodu.

    Merle przypuszczała, że przechowuje w magazynie magiczne lustra.

    - Kontakt z lustrami, które powstają w moim warsztacie, jest trochę niebezpieczny. - Arcimboldo oparł się rękami o ławkę. - Od czasu do czasu trzeba je z pewnych - mistrz zawahał się na chwilę - elementów oczyścić.

    Trzej uczniowie znowu się uśmiechnęli. Merle ogarnęła wściekłość. Nie znosiła, kiedy Dario wiedział więcej niż ona.

    - Dario z chłopcami zostaje tu, w warsztacie. Junipa i Merle, wy idziecie ze mną - powiedział Arcimboldo.

    Odwrócił się i podszedł do drzwi magazynu. Dziewczynki szybko wymieniły spojrzenia i podążyły za mistrzem.

    - Dużo szczęścia! - krzyknął za nimi Boro. W jego głosie nie brzmiała nuta fałszu.

    - Dużo szczęścia! - podchwycił Dario, mamrocząc jeszcze coś pod nosem, czego Merle nie zrozumiała.

    Arcimboldo wpuścił dziewczynki do pomieszczenia i zamknął za nimi drzwi.

    - Witajcie! - powiedział. - Witajcie w sercu mojego warsztatu!

    Widok, który ujrzały, usprawiedliwiał jego uroczysty ton.

    Trudno było określić wielkość pomieszczenia, ponieważ jego ściany aż do sufitu były wyłożone lustrami. Pośrodku stały rzędy luster opierające się o siebie jak kostki domina na krótko przed zawaleniem się. Przez szklany dach wpadało do środka światło słoneczne - warsztat znajdował się w przybudówce, która nie była tak wysoka jak reszta budynku.

    Lustra były zabezpieczone łańcuchami przymocowanymi do ściany. Nie miały prawa upaść, chyba że Wenecję nawiedziłoby trzęsienie ziemi albo pod miastem rozstąpiłaby się ziemia, jak to się zdarzyło kiedyś na początku wojny w Marrakeszu, mieście leżącym w Afryce Północnej. Ale od tego czasu minęło prawie trzydzieści lat. Dziś już nikt nie wspominał tego wydarzenia. Miasta nie było na mapach, nie wspominali też o nim ludzie.

    - Ile luster się tu znajduje? - spytała Junipa. Właściwie nie można było nawet w przybliżeniu określić ich liczby, nie mówiąc już o dokładnym policzeniu. Jedne odbijały się w drugich, optycznie zwielokrotniając swoją ilość. Merle zastanowiła się, czy lustro, które odbijało się w innym lustrze, istniało w rzeczywistości, tak jak jego oryginał. W końcu spełniało taką samą funkcję jak jego pierwowzór - odbijała się w nim rzeczywistość.

    Wtedy po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy przypadkiem wszystkie lustra nie są magicznymi lustrami. „Lustra mogą widzieć", powiedział kiedyś Arcimboldo. Teraz uwierzyła jego słowom.

    - Poznacie dziś szczególny rodzaj natrętów. Moje ulubione: zjawy lustrzane - wyjaśnił.

    - Co to są… zjawy lustrzane? - spytała Junipa nieśmiało, jakby obrazy tego, co zobaczyła w lustrze Merle, dalej migotały jej przed oczami, przepełniając lękiem.

    Arcimboldo podszedł do pierwszego lustra, stojącego w środkowym rzędzie. Sięgało mu ono aż do brody. Jego ramy były wykonane ze zwykłego drewna, podobnie zresztą jak ramy innych luster w warsztacie. Ramy nie służyły jako ozdoba, lecz podczas transportu chroniły palce przed skaleczeniem.

    - Przypatrzcie się mu uważnie - polecił mistrz. Dziewczynki podeszły do lustra.

    Junipa dostrzegła coś pierwsza: - Coś tam jest - powiedziała.

    Bezkształtne w formach zjawy przypominały postrzępione nitki mgiełki przebiegające po powierzchni lustra. Lecz nie ulegało wątpliwości, że ich blade zarysy znajdowały się pod lustrem, w jego wnętrzu.

    - Lustrzane zjawy - powiedział rzeczowo Arcimboldo. - Irytujące pasożyty, które zagnieżdżają się w moich lustrach od czasu do czasu. I zadaniem uczniów jest je wszystkie wyłapać.

    - Ale w jaki sposób? - Merle domagała się szczegółów.

    - Wejdziecie do lustra i wypędzicie je za pomocą środka, który wam teraz dam - mistrz roześmiał się. -No, nie patrzcie tak na mnie! Dario i pozostali uczniowie robili to już setki razy. Jeśli to zadanie wydaje się wam nawet trochę dziwne, w gruncie rzeczy nie jest trudne. Raczej nużące. Dlatego wykonujecie je wy, podczas gdy wasz stary mistrz wyłoży sobie nogi na stół, zakurzy fajkę, czując się jak u Pana Boga za piecem.

    Merle i Junipa spojrzały na siebie. Obawiały się, czy sprostają temu zadaniu.

    Jednak za wszelką cenę chciały dobrze je wykonać. Ostatecznie przecież, jeśli podołał mu Dario, one też sobie poradzą.

    Arcimboldo wyciągnął z kieszeni kitla mały przedmiot i trzymając go kciukiem i palcem wskazującym, podsunął dziewczynkom pod nos. Przezroczysta kula, nie większa niż pięść Merle.

    - Prawda, że mała? - uśmiechnął się tajemniczo. A Merle po raz pierwszy zauważyła, że ma przerwę między zębami. - Ale to najlepszy środek na zjawy lustrzane. Niestety też jedyny.

    Zamilkł na chwilę, ale dziewczynki nie odważyły się o nic go zapytać. Merle była pewna, że Arcimbol-do będzie kontynuował swój wywód.

    Po krótkiej przerwie, kiedy mogły dokładnie przypatrzeć się kuli, powiedział do nich: - Pewien mistrz z Murano wytwarza te czarodziejskie kule na podstawie moich planów.

    Plany? Merle nie mogła ukryć zdziwienia. Dla prostej kuli ze szkła?

    - Kiedy staniecie naprzeciwko zjawy lustrzanej, musicie wypowiedzieć tylko jedno słowo, a zostanie ona uwięziona w środku kuli - wyjaśnił dalej. - To słowo to intorabiliuspeteńs. Musicie je sobie dobrze zapamiętać, jak własne imię.

    Intorabiliuspeteńs.

    Dziewczynki kilka razy z trudem powtórzyły dziwne słowo. Ale były pewne, że dobrze je zapamiętały.

    Mistrz wyciągnął drugą kulę i wręczył je dziewczynkom. Merle i Junipa podeszły do luster.

    - W wielu lustrach grasują zjawy. Ale dziś wystarczy, jeśli wypędzicie je z jednego. - Skłonił się przed wybranym lustrem i wypowiedział niezrozumiałe dla dziewczynek słowo w obcym języku.

    - Wejdźcie - powiedział.

    - Tak po prostu? - spytała Merle. Arcimboldo zaśmiał się: - Oczywiście, chyba że chcecie tam wjechać na koniu?

    Merle przebiegła wzrokiem powierzchnię lustra. Była gładka i wyglądała na solidną. Inaczej niż w przypadku jej lusterka. Skojarzenie, które jej się nieuchronnie nasunęło, kazało jej spojrzeć na Junipę. Obojętnie, co przyjaciółka dziś zobaczyła, wywarło to na niej duże wrażenie. Teraz wyglądała na przestraszoną i bała się wykonać polecenie Arcimbolda. Merle przez chwilę była nawet gotowa opowiedzieć mu o wszystkim i przekonać go, by to ona weszła do środka lustra, a przyjaciółka została na zewnątrz.

    Lecz właśnie w tej chwili Junipa zrobiła pierwszy krok, wyciągając ręce przed siebie. Palcami przełamała powierzchnię lustra, ale tak delikatnie, jak przerywa się kożuch na mleku. Spojrzała przez ramię na Merle, uśmiechnęła się do niej i weszła do środka lustra. Zarys jej sylwetki stał się niewyraźny, jakby bardziej płaski i trochę nieprawdziwy; wyglądała niczym postać z obrazu. Skinęła do Merle.

    - Odważna dziewczyna - wyszeptał zadowolony Arcimboldo.

    Merle jednym krokiem przeszła przez powierzchnię lustra. Czuła lekkie drgawki na całym ciele, jak delikatny podmuch wiatru o północy. Zaraz potem znalazła się po drugiej stronie lustra. Rozejrzała się.

    Kiedyś słyszała o lustrzanym labiryncie, który miał się rzekomo znajdować w pałacu przy Campo Santa Maria Nova. Nie znała jednak nikogo, kto by go widział na własne oczy. Ale wyobrażenia, jakie o nim miała, nie mogły równać się z tym, co zobaczyła teraz.

    Jednego była pewna: świat luster był imperium złudzeń. Był miejscem sztucznym, wyimaginowanym, wyśnionym przez tych, którzy w niego wierzyli. A jednocześnie wydawał się Merle tak prawdziwy jak ona sama. Czy na przykład postacie z jakiegoś obrazu wierzą w realność miejsca, w którym się znajdują? Więźniowie, którzy nie są świadomi swojej niewoli?

    Przed jej oczami rozpościerał się widok na lustrzaną salę. Różniła się znacznie od magazynu luster Arcim-bolda. Stanowiła przestrzeń, którą z góry na dół, z lewej do prawej wypełniały wyłącznie lustra. Ale pierwsze wrażenie było złudne.

    Jeśli zrobiło się krok do przodu, natrafiało się na niewidoczną ścianę ze szkła, podczas gdy tam, gdzie powinien być koniec sali, zaczynała się pusta przestrzeń, wypełniona kolejnymi lustrami, niewidocznymi przejściami i dalszymi złudzeniami.

    Minęło trochę czasu, zanim Merle zorientowała się, co się w tym miejscu nie zgadza: lustra odbijały siebie wzajemnie, ale już nie stojące między nimi dziewczynki. Dlatego mogły kroczyć prosto do lustra, wejść do niego, nie będąc ostrzeżone własnym w nich odbiciem.

    Ten fenomen ciągnął się w nieskończoność, w świecie srebra i kryształu.

    Merle i Junipa wielokrotnie podejmowały próby, by wejść głębiej do labiryntu.

    Ale za każdym razem napotykały na szklany opór.

    - To nie ma większego sensu - irytowała się Merle, tupiąc nogą ze złości. Spod jej buta doszedł odgłos zgrzytającego szkła, które jednak nie rozbiło się na kawałeczki.

    - One nas otaczają ze wszystkich stron - szepnęła Junipa.

    - Zjawy?

    Junipa skinęła głową.

    Merle rozejrzała się: - Nie widzę żadnej.

    - One się boją. Boją się moich oczu. I schodzą nam z drogi.

    Merle zakręciła się dookoła. W miejscu, w którym przekroczyły próg świata luster, znajdowało się coś w rodzaju bramy. Właśnie tam coś się teraz poruszyło, ale prawdopodobnie był to Arcimboldo, który czekał na nie na zewnątrz.

    Coś przeleciało jej tuż koło głowy. Dwie ręce, dwie nogi, jedna głowa. Z bliska w niczym nie przypominało mgielnych postaci. Merle podniosła szklaną kulę.

    Wydała się sobie trochę śmieszna, ale wypowiedziała magiczne słowo intorabiliuspetris. Poczuła się dziwnie.

    Rozległo się ciche westchnięcie. A zaraz potem w jej kierunku nadleciała zjawa.

    Kula szybko wessała ją do środka, migotając i zostawiając smugę, jakby była wypełniona białą i oleistą substancją.

    - To działa! - wykrzyknęła Merle.

    Junipa przytaknęła. Ale nie zamierzała pójść śladem przyjaciółki.

    - One się teraz bardzo boją. Widzisz je wszystkie?

    - Całkiem wyraźnie.

    Junipa musiała zawdzięczać tę zdolność swoim oczom, magii zwierciadlanych kawałków. Także Merle mogła zobaczyć teraz zarysy mgielnych postaci, ale w przeciwieństwie do przyjaciółki nie rozróżniała zjaw wyraźnie.

    - Jeśli się boją, to znaczy, że są żywymi istotami - wypowiadała na głos swoje myśli.

    - Tak. Ale sprawiają wrażenie, jakby nie były tu same. Jakby stanowiły tylko część siebie, jak cień, który nagle zgubił właściciela.

    - Może to dobrze, że to my je łapiemy. Może są więźniami?

    - Myślisz, że nie znajdują się w szklanej kuli?

    Junipa jak zwykle miała rację. Ale Merle jak najszybciej chciała opuścić ten szklany ogród złudzeń i powrócić do realnego świata. Rzecz jasna Arcimbol-do tylko wtedy będzie zadowolony, kiedy złapią do kuli wszystkie zjawy. W przeciwnym razie obawiała się, że natychmiast wyśle je z powrotem do świata luster.

    Przestała zważać na to, co robi Junipa. Zaczęła wymachiwać kulą i wypowiadać magiczne słowo: intorabiliuspeteris…, intorabiliuspeteris…, intorabiliuspeteńs\ Odgłosy świstu i ssania stawały się coraz głośniejsze i bardziej wyraźne.

    Jednocześnie kula napełniała się mglistą substancją. Jej ścianki wyglądały, jakby były zaparowane. Merle przypomniała sobie, jak kiedyś w sierocińcu jeden z opiekunów wdmuchał dym papierosowy do butelki po winie: smugi dymu wirowały w środku jak żywe stworzenie, które walczy, by wydostać się na zewnątrz.

    Cóż to były za istoty, które jak szarańcza osiadały na lustrach Arcimbolda?

    Merle chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej na ich temat.

    Junipa z takim zacięciem objęła kulę, że nagle rozległ się głuchy trzask i szklany przedmiot pękł jej w ręku. Drobniutkie kawałeczki szkła pospadały na ziemię, a wraz z nimi sączyły się ciemne krople krwi, po tym jak ostre odłamki szkła przecięły jej palce.

    - Junipa! - Merle włożyła swoją kulę do kieszeni, podbiegła do przyjaciółki i obejrzała uważnie jej dłoń. - Och, Junipa… - Ściągnęła sweter i obwiązała nim ramię dziewczynki. Nagle z kieszeni jej sukienki wysunęło się wodne lusterko.

    Jakaś zjawa zawirowała tuż obok niej, wykręciła ostrą spiralę i zniknęła pod powierzchnią lustra.

    - Och, nie! - przeraziła się Junipa. - To moja wina.

    Ale Merle bardziej przejmowała się stanem przyjaciółki niż lustrem.

    - Myślę, że i tak wszystkie już złapałyśmy - wycedziła przez zęby, nie mogąc oderwać oczu od czerwonej plamy na podłodze. Jej twarz odbijała się w kroplach krwi: jakby krew posiadała malutkie oczy, które patrzyły teraz na nią. - Ulatniamy się stąd!

    Junipa próbowała ją powstrzymać. - Powiesz mistrzowi, że jedna ze zjaw wpadła do twojego lustra?

    - Nie - przerwała przyjaciółce w pół słowa.

    Junipa z przejęciem skinęła głową, a Merle położyła jej rękę na ramieniu, jakby chciała ją pocieszyć. - Nie przejmuj się tym - powiedziała.

    Delikatnie popchnęła przyjaciółkę w kierunku bramy, w niewielkiej odległości od świecącego się kwadratu. Mocno obejmując się nawzajem, obydwie wyszły z lustra i znalazły się z powrotem w magazynie.

    - Co się stało? - zapytał Arcimboldo, gdy zauważył owinięte ramię Junipy. Szybko odkrył rany na jej dłoni. Natychmiast podbiegł do drzwi, wołając: - Unke!

    Przynieś opatrunek. Byle szybko!

    Także Merle dokładniej przyjrzała się ranom. Na szczęście żadna z nich nie wydawała się groźna. Nie były głębokie, tylko czerwone pręgi pokryte cieniutkim strupem.

    Junipa wskazała plamy krwi na pomiętym swetrze przyjaciółki: - Zaraz ci je zmyję.

    - To może zrobić Unke - włączył się mistrz. - Powiedz lepiej, jak to się stało.

    Merle opowiedziała w skrócie przebieg wydarzeń, przemilczając jedynie ucieczkę ostatniej zjawy do jej lustra. - Udało mi się złapać wszystkie zjawy - wyciągnęła z kieszeni kulę. Jasne smugi w jej środku wirowały teraz ze zdwojoną szybkością.

    Arcimboldo chwycił kulę i popatrzył w nią pod światło. To, co zobaczył, musiało mu się spodobać, ponieważ z zadowoleniem kręcił głową. - Dobrze wykonałyście zadanie - pochwalił dziewczynki, nie wspominając o roztrzaskanej kuli. - Teraz możecie odpocząć - powiedział, kiedy Unke opatrzyła Juni-pie rany. Potem skinął na Daria, Bora i Tiziana, którzy z ciekawością zaglądali do magazynu przez otwarte drzwi, i oznajmił: - Resztę wyłapiecie wy.

    - Co się teraz z nimi stanie? - spytała Junipa, wskazując kulę, którą trzymał w ręku mistrz.

    - Wyrzucimy je do kanału - wyjaśnił Arcimboldo, wzruszając ramionami. - Zeby mogły się zagnieździć na powierzchni wody.

    Merle przytaknęła, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi. Wzięła Junipę pod ramię i zaprowadziła do pokoju.

    Ta wiadomość lotem błyskawicy obiegła warsztat Arcimbolda. Wenecja będzie świętować kolejną rocznicę zwycięstwa nad Egipcjanami. Dokładnie jutro miną sześćdziesiąt trzy lata, odkąd armia egipska stanęła u bram laguny. W zatoce pojawiły się galery i parowce, a słoneczne barki przygotowywały się do powietrznego ataku na bezbronne miasto. Ale Królowa Laguny uchroniła Wenecję i od tego czasu hucznie świętowano każdą rocznicę tego wydarzenia. Z tej okazji organizowano wiele festynów i zabaw. Jedna z nich miała się odbyć niedaleko warsztatu. Dowiedział się o tym dziś rano Tiziano, który odprowadzał Unke na targ rybny. Po powrocie opowiedział o tym Dariowi, a ten puścił nowinę w obieg, aż dotarła do Junipy i Merle.

    - Uroczystości ku czci Królowej Laguny! Zaraz obok! Wszędzie zawisną lampiony, zewsząd będzie dochodził odgłos stukających kufli piwa i odkorko-wywanych butelek wina!

    - Także z waszym udziałem, dzieci? - wtrącił przysłuchujący się im Arcimboldo.

    Na jego twarzy widniał szelmowski uśmiech.

    - Nie jesteśmy już dziećmi - oburzył się Dario. - Przynajmniej większość z nas - dorzucił ironicznie, obrzucając Junipę szyderczym wzrokiem.

    Merle chciała się wstawić za przyjaciółką. Ale okazało się to niepotrzebne.

    - Jeśli dorosłość ma polegać na dłubaniu w nosie, gdy nikt tego nie widzi, drapaniu się po pośladkach i jeszcze na kilku innych rzeczach, to rzeczywiście, Dario, jesteś bardzo dorosły - powiedziała Junipa z przekąsem.

    Na dźwięk tych słów chłopak stał się pąsowy jak róża. A Merle patrzyła na przyjaciółkę z niedowierzaniem. Czyżby zakradła się w nocy do pokoju Daria i obserwowała go? A może dzięki swoim oczom mogła widzieć przez ścianę? Na samą myśl zrobiło jej się nieswojo.

    Dario nastroszył się jak paw, ale Arcimboldo natychmiast załagodził spór. - Uspokójcie się, bo nikogo z was nigdzie nie puszczę! Z drugiej strony, jeśli jutro do zachodu słońca wykonacie wszystkie zadania, to nie widzę powodu, by…

    Dalsze słowa zagłuszył dziki ryk. Nawet Junipa szalała z radości. Ponury cień zniknął z jej twarzy.

    - Ale jedno musicie wiedzieć - kontynuował mistrz. - Uczniowie z warsztatu tkackiego także z pewnością tam będą. Nie chcę żadnych burd. Wystarczy, że nasz kanał stał się areną walki. Nie dopuszczę do tego, by przenosić ją gdzie indziej. I tak ściągnęliśmy na siebie wystarczająco dużo uwagi. A więc żadnych obelg, żadnych walk, nawet prowokujących spojrzeń - zerknął znacząco na Daria. - Jasne?

    Chłopak głęboko westchnął i przytaknął naprędce. Pozostali poprzestali na niewyraźnej obietnicy. W istocie Merle była wdzięczna Arcimboldowi za jego słowa, bo nowa burda z młodymi tkaczami była ostatnią rzeczą, której sobie życzyła. Rany Junipy goiły się niezwykle szybko. Teraz potrzebowała jedynie spokoju, by nie pozostał po nich ślad.

    - No to wszyscy do roboty! - zawołał zadowolony mistrz.

    Czas do inauguracji święta wydał się Merle wiecznością. Była tak podekscytowana, że z trudem mogła się doczekać, kiedy znowu wmiesza się w tłum ludzi. Nie, w warsztacie nie było jej źle, lubiła wszystkich - może z wyjątkiem Daria - ale tęskniła za tętniącym w wąskich uliczkach miejskim życiem, gwarem szczebioczących kobiet i widokiem dumnie wypinających piersi mężczyzn.

    Wreszcie nadszedł oczekiwany wieczór. Wszyscy wspólnie wyszli z domu. Uczniowie kroczyli na przedzie. Za nimi szły dziewczynki. Arcimboldo podarował Junipie okulary z ciemnego szkła, aby nie wyróżniała się wśród tłumu.

    Zaraz za rogiem skręcili w bok, w miejscu, gdzie Kanał Odszczepieńców wpadał w szeroką arterię wodną. Już z daleka widać było setki błyszczących lampionów, dyndających na fasadach domów albo zawieszonych w oknach i na drzwiach. Obydwa brzegi łączył w tym miejscu wąski mostek, bardziej przypominający kładkę. Ludzie siedzieli na chodnikach, na przyniesionych z domów krzesłach lub w fotelach, na poduszkach albo na gołej ziemi. W wielu miejscach rozdawano napoje, chociaż piwo i wino lały się z rzadka, co, jak zauważyła Merle, musiało wielce rozczarować Daria. Świętowali przede wszystkim ludzie ubodzy. Nikt z nich nie mógł sobie pozwolić na wydawanie pieniędzy na winogrona czy jęczmień, który z reguły przemycano do miasta po niebezpiecznych drogach. Zamykający się wokół miasta pierścień faraona był po tylu latach tak szczelny, jak na początku wojny. Jeśli nawet nie było to tak bardzo odczuwalne w dzień powszedni, to nikt nie powątpiewał w to, że najmniejsza mysz, nie mówiąc już o przemytnikach, nie przemknęłaby się niezauważalnie obok stanowisk Egipcjan. Naturalnie istniały możliwości dotarcia do wina - Arcimboldo czynił z nich użytek - ale nie należały one do łatwych ani bezpiecznych. Biedacy pragnienie gasili przeważnie wodą. Jedynie podczas świąt popijali sok i przyniesioną ze sobą wódkę z owoców lub warzyw.

    Merle rozpoznała stojącego na moście ucznia tkackiego, który pamiętnego dnia jako pierwszy stracił maskę. Teraz stał w otoczeniu dwóch kolegów. Twarz jednego z nich świeciła się na czerwono, jak po zbyt długiej kąpieli słonecznej.

    Widocznie zmycie klajstru, który Merle wstrzyknęła mu pod maskę, nie przyszło tak łatwo.

    Serafina nigdzie nie było widać. Dziewczynka dopiero teraz uświadomiła sobie, że mimo woli rozgląda się zanim. Kiedy go nie odnalazła, poczuła rozczarowanie.

    Natomiast Junipa przeszła metamorfozę. Nie mogła się nadziwić otaczającemu światu. „Widzisz tamtego?", „Przyjrzyj się tamtej", wciąż szeptała Merle do ucha z szelmowskim uśmiechem, ale tak głośno, że niejeden uczestnik festynu oglądał się za nimi. Tym bardziej, że okulary Junipy wzbudzały pewną sensację.

    Na podobne mogli sobie pozwolić właściwie tylko bogaci Wenecjanie. Z drugiej strony jej postrzępiona sukienka nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że progi pałaców pozostawały dla niej zamknięte.

    Dziewczynki stały po lewej stronie mostu, popijając mocno rozcieńczony sok, kiedy po drugiej stronie kanału rozległ się dźwięk skrzypiec. Rychło dołączył do nich flet. Spódnice dziewczyn zawirowały.

    - Co ty jesteś taka spokojna? - zdziwiła się Junipa, rozglądając się dookoła.

    Merle nie przypominała sobie, żeby jej przyjaciółka kiedykolwiek była aż tak podekscytowana. Właściwie cieszyła się z tego, bo jeszcze przed wyjściem obawiała się, czy aby cały ten zgiełk zbytnio jej nie przestraszy.

    - Szukasz tego chłopaka. - Oczy Junipy zasrebrzyly się pod ciemnymi okularami.

    - Serafina.

    - Jak na to wpadłaś?

    - Trzynaście lat byłam niewidoma. Znam się trochę na ludziach. Jeśli są pewni, że nic nie widzisz, przestają być ostrożni. I mylą ślepotę z głuchotą. Wtedy tylko trzeba się uważnie wsłuchać. Zawsze zdradzą to, co myślą.

    - Tobie się tylko tak wydaje.

    - Nieprawda.

    - Właśnie, że tak.

    - Jestem przecież twoją przyjaciółką. A dziewczyny rozmawiają ze sobą na takie tematy.

    Merle udała, że ma ochotę dać jej szturchańca. Junipa zachichotała jak dziecko - Daj mi spokój! - krzyknęła Merle z grymasem niezadowolenia na twarzy.

    Junipa rozejrzała się: - O, on jest tam!

    - Gdzie?

    - Po drugiej stronie.

    Nie myliła się. Serafin siedział na brzegu kanału, wymachując nogami. Podeszwami butów niemal muskał taflę wody.

    - No, podejdź do niego - namawiała Junipa.

    - Nigdy w życiu.

    - Dlaczego?

    - W końcu on jest uczniem tkackim. Jednym z naszych przeciwników. Już zapomniałaś? Nie mogę przecież. Nie wypada…

    - Jeszcze bardziej nie wypada udawać, że się słucha przyjaciółki, jeśli tak naprawdę myślami jest się zupełnie gdzie indziej.

    - Potrafisz także czytać w myślach? - zapytała nieco rozbawiona Merle.

    Junipa potrząsnęła przecząco głową, ale uczyniła to z taką powagą, jakby rzeczywiście brała taką możliwość pod uwagę. - Wystarczy tylko na ciebie spojrzeć.

    - Naprawdę myślisz, że powinnam z nim jednak porozmawiać?

    - Jasne! A co, boisz się?

    - Bzdura. Właściwie to chciałabym go zapytać, jak długo pracuje dla Umberta - broniła się Merle.

    - Głupia wymówka.

    - Głupia krowa! O nie, nie jesteś nią. Jesteś moim skarbem!

    Zawisła Junipie na szyi, przytuliła do siebie i pomaszerowała na drugi brzeg. Na moment odwróciła się do tyłu i zobaczyła, że Junipa macha jej na pożegnanie z łagodnym uśmiechem.

    - Cześć.

    Merle stanęła jak wryta. Przed nią stał Serafin. Chyba musiał ją zobaczyć, skoro nagle wyrósł przed nią jak spod ziemi.

    - Cześć - odpowiedziała nieśmiało. - Też tu przyszedłeś?

    - Na to wygląda.

    - A ja myślałam, że raczej przesiadujesz w domu i głowisz się nad tym, jak by tu kogoś oblać farbą.

    - Eee…, gdzie tam. Tego się nie robi codziennie. Chcesz się czegoś napić?

    - Tak, poproszę o sok - powiedziała.

    Serafin podszedł do stoiska z napojami. Merle przyjrzała mu się od tyłu.

    Przewyższał ją o głowę. Był dość szczupły, ale szczupli byli tu wszyscy. Kto miał szczęście urodzić się podczas oblężenia, ten nie zamartwiał się swoją wagą. Chyba, że było się Ruggerem i zżerało wszystko, co wpadło w ręce w kuchni sierocińca.

    Serafin wrócił z drewnianym kubkiem. - Sok jabłkowy dla ciebie. Chyba lubisz?

    Z grzeczności wypiła łyk. - Tak, i to bardzo.

    - Od niedawna pracujesz u Arcimbolda, nieprawdaż?

    - Przecież dobrze wiesz - odburknęła, ale szybko pożałowała swoich słów.

    Dlaczego musi być taka zadziorna? - Od kilku tygodni - dorzuciła szybko.

    - Razem z twoją przyjaciółką wychowywałyście się w tym samym sierocińcu?

    - Nie.

    - Czy Arcimboldo zrobił jej coś z oczami?

    - Tak, bo była niewidoma. A teraz widzi wszystko.

    - Czyli prawdą jest to, co twierdzi mistrz Umberto.

    - A mianowicie?

    - Ze Arcimboldo zna się na magii.

    - O to inni posądzają z kolei Umberta. Serafin uśmiechnął się tajemniczo.

    - Od ponad dwóch lat pracuję i mieszkam w jego domu, ale żadnej sztuczki do tej pory mi nie pokazał.

    Uśmiechnęli się do siebie, choć bardziej z zakłopotania, ponieważ nie bardzo wiedzieli, jak kontynuować rozmowę.

    - Przejdziemy się trochę? - Serafin wskazał ręką w stronę kanału, gdzie tłum ludzi już się przerzedził, a światełka lampionów rzucały kolorowe smugi na taflę wody.

    Merle odrzekła z przekąsem: - No dobrze. Ostatecznie nie należymy do doborowego towarzystwa. W przeciwnym razie byłoby to raczej niezręczne. Prawda?

    - Gwiżdżę na całe to doborowe towarzystwo.

    - To nasza druga wspólna cecha.

    Spacerowali wzdłuż kanału. Ich ciała niemal przylegały do siebie, ale się nie dotykały. W miarę jak oddalali się od festynu, muzyka coraz bardziej cichła, aż zamilkła zupełnie. Woda uderzała rytmicznie o ciemny kamień. Gdzieś w górze nad nimi gruchały gołębie ukryte w niszach gzymsów. Gdy skręcili za jednym z nich, oświetlona droga z lampionami została z tyłu.

    - Musiałaś już uganiać się za lustrzanymi duchami? - zapytał po chwili Serafin.

    - Za duchami? Myślisz, że to duchy ukrywają się w lustrach?

    - Mistrz Umberto powiada, że są to duchy tych wszystkich nieszczęśników, których załatwił Arcim-boldo.

    Merle zaśmiała się głośno. - I ty w to wierzysz?

    - Nie, ponieważ znam odpowiedź - odpowiedział z powagą.

    - Ty? Przecież jesteś tkaczem.

    - Z tym, że dopiero od dwóch lat. Wcześniej przemierzyłem niemal całą Wenecję, pracując to tu, to tam.

    - Twoi rodzice żyją?

    - Nie wiem. Nigdy mi się nie przedstawili.

    - Ale nie wychowywałeś się w sierocińcu?

    - Nie, wychowywała mnie ulica. Bywałem w różnych miejscach. W tym czasie udało mi się podpatrzyć wiele rzeczy. Rzeczy, o których wielu nie ma najmniejszego pojęcia.

    - Jak złapać szczura, zanim ten znajdzie się na talerzu? - zapytała uszczypliwie.

    Serafin skrzywił się. - No jasne, to też. Ale nie 0 tym myślałem. Drogę przebiegł im czarny kot, obszedł ich łukiem 1 zawrócił. Nagle, ni stąd, ni zowąd skoczył na Serafina. Ale nie zaatakował go, lecz wylądował pewnie na jego ramieniu i zamruczał cicho. Chłopak zaczął go głaskać.

    - Jesteś złodziejem! - wyrwało się Merle. - Bo tylko złodzieje potrafią się tak poufale obchodzić z kotami.

    - Bezdomni rozumieją się między sobą - odrzekł z lekkim uśmiechem. - Złodzieje i koty mają ze sobą wiele wspólnego. I jadą na tym samym wózku. Ale nie pomyliłaś się, wychowywałem się wśród złodziei. Kiedy miałem pięć lat, zostałem nawet członkiem gildii, a potem jej mistrzem.

    Mistrz złodziejski! Merle nie mogła wyjść z podziwu. Znakomita większość mistrzów gildii złodziejskiej uchodziła za najzręczniejszych kieszonkowców w mieście.

    - Ale ty nie masz nawet piętnastu lat!

    Serafin skinął głową. - Kiedy miałem trzynaście lat, opuściłem gildię i przeszedłem pod opiekuńcze skrzydła Umberta, który potrzebował kogoś takiego jak ja. Kto pod osłoną nocy, niezauważalnie wejdzie przez okno do mieszkania, przynosząc klientce zamówiony towar. Chyba wiesz, że większość obywateli Wenecji krzywo patrzy na interesy ich żon z Umbertem. On nie cieszy się…

    - Najlepszą opinią?

    - No, coś w tym rodzaju. Ale jego suknie wyszczuplają! I większość kobiet nie chce, by ich mężowie weszli w posiadanie ich tajemnicy i dowiedzieli się, że w rzeczywistości są tęższe. Umberto ma zszarganą opinię, ale jego interes kwitnie.

    - Mężowie dowiedzą się całej prawdy najpóźniej wtedy, gdy kobiety… - Merle pokryła się rumieńcem -… gdy kobiety się rozbiorą.

    - I na to mają one swoje sposoby. Mogą na przykład zgasić światło albo podsunąć mężowi o jeden kieliszek wina za dużo. Są sprytniejsze, niż sądzisz.

    - Też jestem kobietą!

    - Będziesz nią za kilka lat.

    Merle zatrzymała się, nie kryjąc swojego oburzenia. - Serafin, ty mistrzu złodziejski!. Nie sądzę, byś znał się dostatecznie na kobietach. Możliwe, że wiesz, gdzie ukrywają swoje portmonetki. Ale to wszystko, co o nich wiesz.

    Czarny kot, siedzący na ramieniu tkacza, ofuknął Merle, ale ta niewiele sobie z tego robiła. Serafin szepnął mu coś na ucho i kot stał się spokojniejszy.

    - Nie chciałem cię obrazić - odrzekł przejęty. - Naprawdę nie.

    Przyjrzała mu się uważnie. - No dobrze, tym razem ci wybaczam.

    Serafin skłonił się tak głęboko, że kot musiał uchwycić się pazurami jego koszuli, by nie spaść na ziemię.

    - Z największą podzięką, łaskawa pani.

    Merle odwróciła się, by ukryć uśmiech. Kiedy znowu na niego spojrzała, kota już nie było. Tam, gdzie pazurami wbił się w ramiona Serafina, spod koszuli przebijały czerwone punkty.

    - Musi boleć - powiedziała z przejęciem.

    - Cóż boli bardziej, zwierzęca czy ludzka szorstkość?

    Wolała przemilczeć to pytanie. Ruszyła do przodu. Chłopak natychmiast ją dogonił.

    - Chciałeś mi opowiedzieć o duszkach lustrzanych - zagadnęła po chwili.

    - Naprawdę?

    - To nie trzeba było zaczynać.

    Serafin przytaknął. - Właściwie masz rację. Tyle, że… - jego głos zawisł w próżni, a on sam zatrzymał się i wsłuchiwał w odgłosy nocy.

    - Co się stało?

    - Pst - powiedział, delikatnie przykładając palec do jej ust.

    Merle w napięciu wsłuchiwała się w otaczającą ciemność. W wąskich uliczkach i kanalikach często dały się słyszeć niecodzienne odgłosy. Niewielkie prześwity między domami zniekształcały je, aż stawały się nierozpoznawalne. Labirynt krętych uliczek przypominał nocą wymarłe miasto, ponieważ większość mieszkańców o tej porze wolała chodzić głównymi ulicami, przede wszystkim z obawy przed czającymi się w niektórych dzielnicach złodziejami lub skrytobójcami. Tylko od czasu do czasu słychać było krzyki, jęki lub kroki. Odgłosy te odbijały się od starych murów w pustych uliczkach i dochodziły do odległych miejsc. Jeśli Serafin rzeczywiście coś usłyszał, mogło to zdradzać poważne niebezpieczeństwo czające się zaraz za rogiem albo setki metrów stąd. - Żołnierze! - wycedził przez zęby, po czym chwycił Merle za ramię i pociągnął do wąskiego tunelu przebiegającego pod kamienicami, w którym panowała absolutna ciemność.

    - Jesteś pewny? - szepnęła mu do ucha.

    - Dwóch mężczyzn na lwach. Tuż za rogiem.

    Zaraz potem ujrzeli żołnierzy w mundurach, uzbrojonych w miecz i strzelbę, cwałujących na bazaltowych lwach. Dzikie koty, które przemknęły przed wejściem do tunelu, poruszały się z nadzwyczajną gracją, dorównując w gibkości domowym kotom.

    Zadziwiające, skoro ich ciała były z masywnego kamienia. Ich pazury, ostre jak ostrze sztyletu, szurały po bruku, pozostawiając na nim głębokie ślady.

    Kiedy patrol znikł z horyzontu, Serafin szepnął Merle: - Niektórzy z nich znają moją twarz. Wcale nie mam ochoty się z nimi spotkać.

    - Kto w wieku trzynastu lat doszedł do godności mistrza złodziejskiego, ma się czego obawiać.

    Uśmiechnął się zadowolony. - Chyba tak.

    - Dlaczego opuściłeś gildię?

    - Starsi mistrzowie nie mogli znieść, że moim łupem pada więcej zdobyczy.

    Zaczęli rozpuszczać 0 mnie plotki i próbowali wyrzucić z gildii. Wolałem więc dobrowolnie zrezygnować. - Wyszedł z ciemnego przejścia i stanął oświetlony smugą światła gazowej latarni. - Chodź, obiecałem opowiedzieć ci coś więcej o duszkach lustrzanych. Ale najpierw muszę ci coś pokazać.

    Szli labiryntem wąskich uliczek i przejść. Skręcali to na prawo, to na lewo, przekraczali mosty wznoszące się nad kanałami ze spokojną, cichą wodą, przechodzili pod rozwieszonymi między domami sznurami z suszącą się bielizną, która przypominała armię białych duchów. Po drodze nie spotkali żadnego przechodnia- jedna z kolejnych osobliwości tego najdziwniejszego z miast. Można było przejść kilka kilometrów 1 nadziać się jedynie na polujące w śmieciach koty czy szczury.

    Droga, którą szli wzdłuż kanału, skończyła się. Przed nimi wyrastały mury kamienic stojących w wodzie. Wzdłuż nich nie było żadnego chodnika. W zasięgu wzroku nie było też żadnego mostu. - Ślepa uliczka - burknęła Merle. - Musimy zawrócić.

    Serafin zaprzeczył: - Nie, dotarliśmy dokładnie tam, gdzie chciałem. - Wychylił głowę i spojrzał w górę, na niewielki skrawek nieba rozciągający się między dachami domów. Potem ogarnął wzrokiem wodę. - Widzisz to tam?

    Merle stanęła obok niego. Podążała wzrokiem za palcem, którym wskazywał spokojnie falującą taflę wody. W powietrzu unosił się słonawy odór kanału. Wcale go nie poczuła. Spod wody wystawały bujnie rozrastające się algi.

    W wodzie odbijało się oświetlone okno, jedyne jak okiem sięgnąć. Znajdowało się na drugim piętrze domu po drugiej stronie brzegu, nie dalej niż pięć metrów od nich.

    - Nie wiem, o co ci chodzi - powiedziała. Widzisz to światło w oknie?

    - Jasne.

    Serafin wyciągnął z kieszeni zegarek, niezwykle drogi, pochodzący zapewne z czasów, gdy był złodziejem, po czym otworzył jego wieko: - Dziesięć po dwunastej. Jesteśmy punktualnie.

    - Co?

    Chłopak uśmiechnął się tajemniczo. - Wszystko ci wyjaśnię. Więc widzisz to odbicie okna w wodzie? Skinęła głową.

    - Dobrze. To spójrz teraz na dom i pokaż mi okno, które odbija się w wodzie. To oświetlone.

    Merle przebiegła wzrokiem po ciemnej fasadzie domu. Wszystkie okna ginęły w ciemnościach, żadne nie było oświetlone. Spojrzała na taflę wody. Odbicie pozostało niezmienione: w jednym z okien paliło się światło. Kiedy znowu podniosła wzrok, okno było ciemne.

    - Jak to możliwe? - spytała zdezorientowana. - Odbijając się w wodzie, okno jaśnieje światłem, podczas gdy w rzeczywistości jest całkiem ciemne.

    Serafin wciąż się uśmiechał: - Tak, tak.

    - Magia?

    - No, niezupełnie. Może tylko trochę. Zależy, jak na to spojrzeć.

    - Czy mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej?

    - To zjawisko występuje w paru miejscach w mieście, zawsze między dwunastą a pierwszą w nocy. Tylko niektórzy o tym wiedzą. Ja sam znam kilka takich miejsc.

    Ale to nie złudzenie. W tej jednej godzinie niektóre domy odbijają się w wodzie, ale ich odbicie nie jest zgodne z rzeczywistością. Różnice nie są wielkie.

    Czasami sprowadzają się do oświetlonych okien, innych drzwi czy przechodzących ludzi, których w rzeczywistości nie ma.

    - Jak to wyjaśnić? ns - Nikt nie zna na to odpowiedzi. Ale w mieście krążą pogłoski… - zawiesił głos, przybierając tajemniczy wyraz twarzy - o drugiej Wenecji.

    - O drugiej Wenecji?

    - Takiej, która istnieje wyłącznie jako wodne odbicie albo jest tak bardzo odległa od naszej, że nie dotrą do niej najszybsze statki, nawet słoneczne barki będące na usługach imperium. Powiada się, że druga Wenecja leży w całkiem innym świecie, podobnym do naszego, a jednak odrębnym. Około północy granica między obydwoma światami staje się bardziej płynna, możliwe, że nadszarpnięta zębem czasu zużyła się jak postrzępiony dywan.

    Merle patrzyła na niego wielkimi ze zdumienia oczami. - Myślisz, że to okno z odbijającą się poświatą…, myślisz, że ono naprawdę istnieje - tyle, że nie tutaj?

    - Myślę, że sprawa jest jeszcze bardziej interesująca. Pewien stary żebrak, który od lat dniami i nocami przesiaduje w jednym z tych niezwykłych miejsc, opowiedział mi, że czasami kobiety i mężczyźni z tej drugiej Wenecji przekraczają mur dzielący obydwa światy. Nie wiedzą jednak, że w naszym świecie nie są już istotami ludzkimi. Są jedynie duchami uwięzionymi w lustrzanych odbiciach naszego miasta. Niektórym z nich udaje się przedostać z lustra do lustra. W ten sposób dostają się do warsztatu twojego mistrza i jego magicznych luster.

    Merle nie miała pewności, czy Serafin nie drwi sobie z niej. - Chyba nie chcesz mnie nabrać?

    - Czy wyglądam na kogoś, kto mógłby kłamać? - spytał, szeroko się uśmiechając.

    - Oczywiście, że nie, wielce szanowny mistrzu złodziejski.

    - Wierz mi. Niczego nie wymyśliłem. Jak dużo prawdy zawiera ta historia, tego nie potrafię ci powiedzieć. - Raz jeszcze wskazał odbijające się w wodzie okno.

    - W każdym razie pewne poszlaki wskazują na to, że jest prawdziwa.

    - Ale z tego wynikałoby, że w szklanej kuli uwięziłam ludzi!

    - Nie przejmuj się. Widziałem, jak Arcimboldo wyrzucił ich do kanału, z którego z pewnością się wydostaną.

    - Teraz dopiero rozumiem, co miał na myśli, mówiąc, że duszki mogą się zagnieździć na odbiciach w wodzie. - Merle odetchnęła z ulgą. - Mistrz na pewno zna prawdę!

    - Co zamierzasz teraz zrobić? Zapytać go? Wzruszyła ramionami. - Dlaczego by nie? - Ale nie zdążyła rozwinąć swego planu, ponieważ na wodzie nagle coś się poruszyło.

    Kiedy się temu dokładniej przyjrzała, zobaczyła zarys jakiejś postaci, która zbliżała się w jej kierunku po powierzchni wody.

    - Czy to jest… - przerwała, gdy zorientowała się, że nie było to żadne złudzenie.

    - Zawracamy! - krzyknął Serafin również wpatrzony w poruszającą się postać.

    Szybko schronili się w pobliskim zaułku i mocno przywarli do ściany domu.

    Po lewej stronie coś dużego mknęło tuż nad powierzchnią wody, nie dotykając jej wcale. To lew z potężnymi skrzydłami, cały z kamienia, frunął niemal bezszelestnie. Słychać było jedynie równomierne uderzenia skrzydłami, co przypominało lekki świst, jak przy oddychaniu. Potężne ciało niczym ptak unosiło się w powietrzu z niesamowitą lekkością. Przednie i tylne łapy miał podkurczone, pysk zamknięty. Oczy lwa zdradzały wielką przebiegłość, przewyższającą pozostałe zwierzęta.

    Dosiadał go żołnierz z kwaśną miną. Miał na sobie mundur z czarnej skóry ze stalowymi nitami. Żołnierz gwardii przybocznej strzegący bezpieczeństwa jednego z rajców miejskich. Spotkanie z nim należało do rzadkości i z reguły nie zwiastowało niczego dobrego.

    Lew z dosiadającym go gwardzistą poszybował nad ulicą, nie zauważywszy nikogo.

    Merle i Serafin powstrzymali oddech aż do chwili, kiedy latający drapieżnik zniknął im z pola widzenia. Ostrożnie wysunęli głowy do przodu i zobaczyli, jak lew wzbił się w górę, i frunąc ponad dachami Wenecji, zatoczył łuk. Potem stracili go z oczu.

    - On krąży - stwierdził Serafin. - Ten, kogo chroni, jest gdzieś blisko.

    - Rajca miejski? - wyszeptała Merle. - O tej porze? W tej dzielnicy? Nigdy w życiu. Rajcowie wychodzą ze swoich pałaców jedynie wtedy, kiedy naprawdę muszą.

    - Fruwających lwów nie jest zbyt dużo. Te, które zostały w mieście, nie oddalają się zbytnio od swoich panów. - Serafin zaczerpnął powietrza. - Któryś z rajców musi być gdzieś niedaleko.

    Nagle w ciemności rozległ się potężny ryk frunącego lwa, jakby chciał potwierdzić słowa Serafina. Odpowiedział mu ryk drugiego lwa, potem trzeciego.

    - Jest ich więcej. - Merle z niedowierzaniem kręciła głową. - Co one tu robią?

    Oczy Serafina zaiskrzyły się. - Możemy znaleźć na to odpowiedź.

    - A lwy?

    - Już nieraz udało mi się przed nimi uciec.

    Merle nie była pewna, czy tylko się przed nią zgrywał, czy rzeczywiście mówił prawdę. Możliwe, że w grę wchodziło jedno i drugie. Tak dobrze go jeszcze nie znała. Natomiast instynkt podpowiadał jej, że może mu zaufać, że w tej chwili musi mu zaufać, ponieważ ruszył już na drugi koniec zaułku, skąd dochodziły ryki lwów.

    Pobiegła za nim, aż wreszcie go dogoniła. - Nienawidzę, kiedy muszę kogoś gonić.

    - Czasami bywa to pomocne przy podjęciu decyzji.

    - Jeszcze bardziej nienawidzę, kiedy inni decydują za mnie - sapnęła ze złością.

    Serafin zatrzymał się i chwycił ją za ramię. - Masz rację. Obydwoje musimy chcieć tego samego. Za chwilę może być dość niebezpiecznie.

    Merle westchnęła. - Nie należę do dziewczyn, które szybko rezygnują. Więc nie traktuj mnie w ten sposób. Nie boję się też latających lwów. - I oczywiście dodała, ale już w myśli, że jeszcze nigdy przed żadnym lwem nie uciekała.

    - Nie ma powodu do strachu, nie złapią nas.

    - Wcale się nie boję!

    - Właśnie, że tak.

    - A ty stale szukasz powodu do kłótni.

    Serafin zamyślił się. - Choroba zawodowa - powiedział po chwili.

    - Blagier! I nie jesteś już złodziejem. - Pierwsza ruszyła dalej. - No chodź.

    Inaczej lwy, szczury i wszystko inne umknie nam sprzed nosa.

    Tym razem Serafin podążył za Merle. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że chłopak chce ją poddać próbie. Ale czy wybrała dobry kierunek? Ten, skąd dobiegają odgłosy łopotania lwich skrzydeł? Czy dotrze do celu?

    Zmierzała naprzód szybkim krokiem, zostawiając za sobą kolejne ulice. Cały czas zerkała na skrawki nieba rozpościerającego się między dachami domów, potem zwolniła tempo i starała się zachowywać jak najciszej. Teraz istniało duże ryzyko, że zostaną odkryci. Nie wiedzieli jedynie, czy większe niebezpieczeństwo grozi im z powietrza, czy czai się za kolejnym rogiem.

    - To ten dom po drugiej stronie - szepnął Serafin, wskazując wejście do wąskiego budynku, w którym widać było drzwi i dwa zabarykadowane okna. Wyglądał na dom dla służby pracującej w sąsiednim pałacu z czasów, kiedy fasady weneckich domów świadczyły o bogactwie i przepychu ich mieszkańców. Dziś pałace świeciły pustką, podobnie jak domy przy Kanale Odszczepieńców czy gdziekolwiek indziej. Nie kusiły nawet żebraków i włóczęgów miejskich. W olbrzymich salach było przeraźliwie zimno, gdyż w mieście brakowało drewna do ich ogrzania. Od początku oblężenia drewno opałowe należało do towarów deficytowych. Powszechna stała się praktyka pozyskiwania belek ze stropów opuszczonych budynków i podpalania ich w piecach podczas zimowych miesięcy.

    - Dlaczego miałoby chodzić akurat o ten dom? - zapytała Merle cicho.

    Serafin wskazał na dach. Musiała przyznać, że jej towarzysz miał zdumiewająco dobry wzrok. Przez prześwit w dachu zobaczył, że znad gzymsu wystaje czyjaś łapa. Z wąskiej uliczki nie sposób było dostrzec lwa, który w ciemnościach nocy trzymał tam wartę.

    Mimo to Merle ani przez moment nie wątpiła, że spogląda bacznie w dół.

    Merle i Serafin stali w cieniu wejścia do sąsiedniego domu, pozostając niewidoczni dla obserwatora z góry. Jeśli jednak chcieliby się przedostać do wąskiego budynku, niechybnie staliby się widoczni dla strażnika na dachu.

    - Spróbujemy od tyłu - powiedział Serafin cicho.

    - Ale tył domu graniczy z kanałem. - Merle miała doskonały zmysł orientacji w wąskich uliczkach. Wiedziała nawet, co się kryje z tyłu, za tą pierzeją domów.

    Mury były tam gładkie, a wzdłuż brzegu nie było żadnej alejki.

    - Poradzimy sobie, wbrew wszystkiemu - powiedział Serafin. - Zaufaj mi.

    - Jak przyjacielowi czy jak mistrzowi złodziejskiemu?

    Znieruchomiał na moment, obrócił głowę i spojrzał na Merle zdziwiony. Potem podał jej rękę. - Przyjaciele? - spytał ostrożnie.

    - Przyjaciele. - Mocno uścisnęła mu dłoń. Twarz Serafina promieniowała radością.

    - To powiem ci teraz jako mistrz złodziejski, że w jakiś sposób dostaniemy się do tego domu. A jako przyjaciel… - zawahał się na krótko, ale szybko dokończył: - Jako przyjaciel obiecuję ci, że cię nie zawiodę, obojętne, co się wydarzy tej nocy.

    Nie czekając na jej odpowiedź, zaciągnął ją z powrotem do cienia w uliczce, z której wcześniej wyszli. Szli najpierw przez tunel, a potem przez podwórka niezamieszkałych domów.

    Nie minęło dużo czasu, a przesuwali się już po wąskim gzymsie tylnej ściany domu, mając pod nogami czarną, lekko falującą wodę kanału. Dwadzieścia metrów od nich wyłaniały się z ciemności zarysy mostu, na którym stali lew z jeźdźcem odwróceni do nich tyłem. Nawet jeśliby się odwrócili, nie dostrzegliby w mrokach nocy dwóch śmiałków.

    - Zeby nas tylko lew nie zwietrzył - szepnęła Merle. Naśladując Serafina, z całych sił przylgnęła do muru. Gzyms był na tyle szeroki, że mogła po nim ostrożnie stąpać. Ale nie było jej łatwo zachować równowagę i jednocześnie zerkać na wartę stojącą na moście.

    Serafin radził sobie dużo lepiej. Przede wszystkim jako złodziej, a potem jako posłaniec Umberta, wielokrotnie w najprzeróżniejszy sposób musiał się wdzierać do obcych domów. Mimo to nie dał Merle odczuć, że opóźnia tempo akcji.

    - Dlaczego on się nie odwraca? - wycedził przez zęby. - Nie podoba mi się to.

    Niższa od niego Merle mogła zobaczyć to, co dzieje się pod mostem. Dostrzegła, że teraz w ich kierunku zbliża się niewielka łódź. Szeptem powiedziała o tym Serafinowi: - Wartownik wcale się tym nie przejmuje. Raczej sprawia wrażenie, jakby na nią czekał.

    - Tajne spotkanie? - zastanowi! się. - Nieraz już widziałem, jak radny miasta spotykał się ze swoim informatorem. Rajcy wszędzie mają swoich agentów.

    Merle trapiły inne myśli. „Jak długo jeszcze będzie się ciągnął ten gzyms?" Chłopak wychylił głowę do przodu. - Jeszcze trzy metry do pierwszego okna. Jeśli jest otwarte, wejdziemy przez nie do środka. - Odwrócił się do Merle. - Widzisz, kto jest w łodzi?

    Uważnie przyjrzała się dryfującej łodzi, by rozpoznać siedzącą w niej postać.

    Ale podobnie jak dwóch wioślarzy, tak i ona skrywała się pod płaszczem z mocno nasuniętym kapturem. Uwzględniając nocną porę i panujące zimno, był to całkiem normalny widok, a jednak Merle poczuła zimny dreszcz na całym ciele. Tylko jej się wydaje, czy lew naprawdę nerwowo szura łapą?

    Serafin dotarł do okna. Od mostu dzieliło ich teraz niecałe dziesięć metrów.

    Zajrzał ostrożnie do środka i skinął na Merle. - Pokój jest pusty. Muszą być w jakimś innym pomieszczeniu.

    - Potrafisz otworzyć okno? - Wprawdzie Merle nie kręciło się w głowie, ale zaczęły boleć ją plecy i czuła, jak drżą jej nogi.

    Chłopak nacisnął na szybę, najpierw delikatnie, potem trochę mocniej. Rozległ się cichy trzask. Prawe skrzydło ustąpiło.

    Merle głęboko odetchnęła. Co za ulga. Podczas gdy on wchodził do środka, spojrzała na łódź, która podpłynęła właśnie do brzegu po drugiej stronie kanału.

    Jeździec na lwie pogalopował szybko w jej kierunku, by powitać wysiadającą postać w kapturze.

    W tym momencie Merle zauważyła na niebie trzy nadlatujące lwy. A może i więcej.

    Jeśli chociaż jeden z nich obniży swój lot i przefrunie nad kanałem, niechybnie ich odkryje.

    Na szczęście Serafin szybko podał jej rękę i energicznie wciągnął do środka.

    Poczuła podłogę pod stopami. Ze szczęścia mogłaby ją nawet pocałować. Albo Serafina. Nie, lepiej nie.

    - Jesteś cala czerwona - stwierdził.

    - Starałam się, jak mogłam - odpowiedziała, szybko odwracając twarz. - Co teraz?

    Nie odpowiedział od razu. Merle podejrzewała, że dalej bacznie się jej przygląda, by odgadnąć, dlaczego się zarumieniła. Dopiero po chwili zorientowała się, że wsłuchuje się w docierające do pomieszczenia odgłosy, podobnie jak czyniła to Junipa podczas ich wspólnej eskapady po Kanale Odszczepieńców - z niezwykłą koncentracją, by wychwycić najcichszy nawet dźwięk.

    - Muszą być w przedniej części domu - powiedział po chwili. - Przynajmniej dwóch mężczyzn, albo i trzech.

    - Z żołnierzami jest ich więc co najmniej sześciu.

    - Boisz się?

    - Wcale.

    - Kto tu jest blagierem? - zaśmiał się. Odpowiedziała uśmiechem. Tak, przejrzał ją na wylot. Nawet w ciemności. W towarzystwie każdej innej osoby czułaby się skrępowana. „Zaufaj mi", powiedział. I rzeczywiście, ufała mu. Wszystko toczyło się w oszałamiającym tempie. Ale na rozmyślania nie było czasu.

    Niemal bezszelestnie opuścili pokój i posuwali się dalej mrocznym korytarzem. Na jego końcu znajdowały się drzwi wejściowe do domu. W pierwszym poprzecznym przejściu po prawej stronie błysnął płomień świecy. Po lewej znajdowały się schody wiodące na piętro.

    Serafin przyłożył usta do ucha Merle: - Poczekaj tu. Rozejrzę się.

    Chciała zaprotestować, ale energicznie potrząsnął głową.

    - Proszę - dodał szybko.

    Z ciężkim sercem patrzyła, jak zakrada się do oświetlonego świecą przejścia. W każdej chwili drzwi mogły się otworzyć. W każdej chwili mogła się w nich pojawić postać w kapturze i towarzyszący jej żołnierze.

    Serafin dotarł aż do drzwi, odczekał chwilę i wrócił do Merle. W milczeniu wskazał schody prowadzące na piętro.

    Merle poszła za nim bez słowa. To on był mistrzem złodziejskim, nie ona. Choć trudno było jej to przyznać, to on wiedział najlepiej, co w takiej sytuacji należy zrobić. Niechętnie wykonywała polecenia innych, nawet jeśli miały wyjść jej na dobre.

    Schody były z solidnego kamienia. Merle szybko wyszła na piętro i skierowała się do pokoju, który leżał nad parterowym pomieszczeniem ze świecą. Gdy tam weszła, zrozumiała, co Serafin miał na myśli, kiedy tak gnał na górę.

    Spora część drewnianej podłogi była zawalona. Drewniane belki zmurszałe na końcach leżały nieskładnie, a pośrodku widniała duża dziura. Z dołu przebijało światło świecy i gwar ludzkich głosów, choć Merle nie rozumiała dobiegających słów.

    - Trzech mężczyzn - szepnął jej Serafin na ucho. - Sama śmietanka, wszyscy są rajcami.

    Merle zerknęła w dół. Poczuła, jak ciepło płomienia rozchodzi jej się po twarzy.

    Serafin nie mylił się. Mężczyźni konferujący w półmroku mieli na sobie długie płaszcze, złoty, purpurowy i szkarłatny, które mogli nosić wyłącznie rajcowie miejscy.

    W Wenecji nie było wyższej instancji niż rada miejska. Od czasów inwazji egipskiej i zerwania kontaktów z innymi państwami na kontynencie, właśnie do jej członków należało podejmowanie najważniejszych decyzji dla oblężonego miasta. To oni utrzymywali kontakt z Królową Laguny - przynajmniej tak rozgłaszali na zewnątrz, przyjmując pozę nieomylnych mężów stanu. Ale w mieście krążyły plotki o nadużyciach, korupcji i degeneracji wśród przedstawicieli szlacheckich rodów, zasilających skład rady miejskiej. Nie było tajemnicą, że ten, kto miał pieniądze lub nazwisko rodowe, uchodził za ważniejszego niż pospolity członek z gminu.

    Jeden z mężczyzn rozmawiających na parterze wniósł do pokoju szkatułkę z drzewa hebanowego.

    - Co to jest? - wyszeptała Merle. Serafin wzruszył ramionami.

    Na dole coś zaskrzypiało. Otworzyły się drzwi wejściowe. Najpierw rozległy się kroki, a zaraz potem stukot żołnierskich butów.

    - Dostojni panowie rajcowie, zjawił się egipski posłaniec! - oznajmił żołnierz.

    - Do diaska, zamknij gębę! - syknął rajca w purpurowym płaszczu. - Chyba że chcesz, by zbiegła się tu cała dzielnica?

    Skarcony żołnierz opuścił dom, podczas gdy posłaniec wszedł do pomieszczenia.

    Kaptur wciąż miał nasunięty na głowę. Światło świecy nie wystarczyło, by oświetlić jego ginącą w półmroku twarz.

    Zrezygnował z ceremonii powitania i od razu przeszedł do sedna sprawy: - Czy macie to, co obiecaliście?

    Merle jeszcze nigdy w życiu nie słyszała mowy Egipcjanina. Zdumiało ją jednak, że w słowach mężczyzny nie pobrzmiewał obcy akcent. Ale w tej chwili podniecenie nie pozwalało jej ocenić sytuacji, której była świadkiem. Dopiero docierała do niej ranga rozgrywających się tu wydarzeń. Tajne spotkanie między członkami rady miejskiej a egipskim posłańcem! To musi być agent ukrywający się w Wenecji. Bo jakże inaczej mógłby posługiwać się czystym dialektem weneckim?

    Serafin zbladł jak ściana. Z czoła spływały mu krople potu. Wstrząśnięty śledził wydarzenia na dole, siedząc na skraju otworu w podłodze.

    Rajca w złotym płaszczu skłonił się lekko, dwóch pozostałych poszło za jego przykładem.

    - Cieszymy się, że przyjęliście nasze zaproszenie. I oczywiście mamy to, o co prosiliście.

    Rajca w szkarłatnym płaszczu nerwowo poruszał palcami: - Faraon chyba doceni nasz gest, nieprawdaż?

    Mężczyzna w kapturze energicznie zwrócił się w jego stronę: - Boski król Amenophis dowie się o waszej prośbie, by przyłączyć się do nas. Jaką podejmie decyzję, to zależy tylko od jego Boskiej woli.

    - Zaiste, zaiste - pospiesznie zapewnił rajca w purpurze, rzucając koledze w szkarłacie gniewne spojrzenie. - Nie śmiemy powątpiewać w słuszność decyzji jego Boskiej Wysokości.

    - Gdzie to macie?

    Rajca w złotym płaszczu podał posłańcowi hebanową szkatułkę. - Z najuniżeńszymi pozdrowieniami dla faraona Amenophisa. Od jego wiernych sług.

    - Rajcy-zdrajcy - wymknęło się Merle, która nie potrafiła ukryć pogardy. - Zdrajcy, zdrajcy, zdrajcy… - Niedobrze jej się robiło, gdy słyszała ich służalczy ton.

    Posłaniec wziął szkatułkę do ręki i otworzył zamek. Rajcowie wymienili między sobą spojrzenia.

    Merle pochyliła się głębiej, by zobaczyć, co kryje się w środku. Także Serafin wytężył wzrok.

    Szkatułka była wyściełana aksamitem. Spoczywała w niej kryształowa karafka, nie większa niż ludzki palec. Posłaniec wziął ją ostrożnie do rąk, szkatułka upadła przy tym na podłogę, wyrywając rajców z letargu.

    Mężczyzna w kapturze zbliżył karafkę do świecy.

    - Po tylu latach, wreszcie! - mruczał do siebie. Merle nie bardzo rozumiała, czemu ta niewielka karafka może być tak drogocenna. Spojrzała pytająco na Serafina.

    Rajca w purpurze uroczyście wzniósł ręce: - Tak, to ona. Zaiste. Esencja Królowej Laguny. Magik, który nam ją dał, dokonał prawdziwego cudu.

    Merle zamurowało. Wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Serafinem.

    - Alchemicy faraona pracowali nad tym przez dziesięć lat - odrzekł posłaniec chłodno. - Nie ulegało wątpliwości, że pewnego dnia czar zacznie działać.

    - Ależ oczywiście, jak najbardziej.

    Rajca w szkarłacie, który już raz zdążył popełnić gafę, przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. - Ale wasza magia nie na wiele by się zdała, gdybyśmy się nie odważyli przeprowadzić czarów w obecności Królowej Laguny. Żaden ze sług faraona nie miałby szans, by dostać się tak blisko jej osoby.

    - Więc nie uważacie się, rajco de Angeliis, za sługę faraona? - spytał posłaniec szorstko.

    Rajca zbladł. - Ależ jak najbardziej, jak najbardziej.

    - Jesteście jedynie żałosnym tchórzem. I to najgorszego rodzaju: zdrajcą!

    Rajca pocierał sobie nos. Odtrącił rękę, którą chciał mu położyć na ramieniu w geście pojednania dostojnik w purpurze. - Bez nas nie bylibyście…

    - Rajco de Angeliis! - fuknął posłaniec, którego ton przypominał zrzędzenie starej baby. - Jeśli zapłata za waszą przyjacielską usługę stanowi źródło waszych zmartwień, to bądźcie pewni, że ją otrzymacie. Najpóźniej wtedy, gdy faraon ze swoją armią zajmie lagunę i uczyni was swoim zarządcą. Ale teraz, zaklinam was w imieniu Amenophisa, zamilczcie!

    - Za pozwoleniem - odrzekł rajca w purpurze, nie zważając na żałosny wzrok de Angeliisa - powinniście wiedzieć, że czas nagli. Ponownie zapowiedział się wysłannik piekieł, by zaproponować nam układ wymierzony w imperium. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze możemy go zwodzić. Inni członkowie rady miejskiej są bardziej otwarci na tę propozycję niż my. Na dłuższą metę nie uda się ich trzymać w szachu. Tym bardziej, że wysłannik piekieł zapowiedział już, że następnym razem ujawni się publicznie, by wszyscy mieszkańcy Wenecji mogli się dowiedzieć o tej propozycji.

    Posłaniec przerwał gwałtownie: - Do tego nie wolno dopuścić. Atak na lagunę jest już przesądzony i zostanie przeprowadzony lada moment. Układ z piekłem wszystko by przekreślił - zamilkł na chwilę, by zebrać myśli. - Jeśli wysłannik piekieł pojawi się rzeczywiście, to musicie udaremnić jego publiczne wystąpienie. Trzeba go zabić.

    - A zemsta piekieł… - zaprotestował de Ange-liis nieśmiało, ale rajca w złotym płaszczu przerwał mu energicznym ruchem ręki, zmuszając do milczenia.

    - Zapewne, panie - zwrócił się w stronę posłańca - stanie się tak, jak rozkażecie. Imperium uchroni nas od wszystkiego, jeśli wreszcie wejdzie w posiadanie miasta.

    Egipcjanin skinął głową: - Tak będzie.

    Merle odetchnęła, gdyż przez cały czas dyplomatycznych manewrów wstrzymywała oddech. Dźwięk, który z siebie wydała, był cichy, ale zwrócił uwagę rajcy w szkarłatnym płaszczu. Spojrzał do góry, na dziurę w suficie. Merle i Serafinowi udało się schować w ostatniej sekundzie. Teraz mogli przysłuchiwać się dalszym słowom posłańca, ale widzieć go już nie mogli.

    - Kryształ karafki jest na tyle mocny, że nie wypuści Królowej Laguny. Jej rządy w lagunie się skończyły. Potężna armia faraona stoi gotowa do ataku na lądzie i wodzie. Kiedy faraon stanie na jej czele, galery i barki słoneczne uderzą na miasto.

    Merle poczuła z prawej strony szturchnięcie. Obróciła się, ale Serafin był daleko od niej. A jednak coś dotknęło ją w udo! Może szczur? Po chwili wszystko stało się jasne. To wodne zwierciadło wyślizgnęło się jej z kieszeni, podskakując rytmicznie. Teraz wypadki potoczyły się w błyskawicznym tempie.

    Merle chciała je pochwycić, ono jednak wysunęło się jej z ręki, zsuwając się na brzeg dziury w podłodze, by w końcu do niej wpaść.

    Merle zauważyła, że jego powierzchnia pokryła się mleczną mgiełką, utworzoną przez uwięzione w niej duszki.

    Lusterko, które nadludzkim wysiłkiem próbowała złapać, spadło w dół, dokładnie na egipskiego posłańca, trafiając go w rękę. Mężczyzna krzyknął, po części z bólu, po części ze złości, a już na pewno z przerażenia, bo uderzony w rękę, wypuścił z niej karafkę, która razem z lusterkiem upadła na podłogę.

    - Nie! - na krzyk Serafina rajcowie poderwali się na równe nogi. Dodając sobie otuchy śmiałym okrzykiem, chłopak skoczył do dziury w podłodze i w okamgnieniu znalazł się pośrodku konferujących dostojników. Merle nie miała czasu zastanawiać się nad tym, co się wydarzyło. Nie namyślając się długo, poszła w ślady Serafina.

    Skoczyła w dół, wydając przy tym dziki wrzask, który miał budzić grozę, w rzeczywistości jednak wcale nie brzmiał groźnie.

    Posłaniec cofnął się. Inaczej Merle uderzyłaby go nogami w głowę. Schylił się gwałtownie, próbując podnieść karafkę z ziemi. Ale, z trudnością zachowując równowagę, chwycił nie ją, tylko lusterko. Palce musnęły jego powierzchnię, po czym zniknęły w środku. Kiedy siłą wyciągnął dłoń, wrzeszcząc przy tym potwornie, na czubkach palców tkwiły osmalone kości, dymiące i spalone, jakby oblane kwasem.

    Spod kaptura posłańca wydobył się przeraźliwy krzyk.

    Serafin, który szybko stanął na nogi, doskoczył do okna, w jednej ręce trzymając karafkę, a w drugiej lusterko Merle.

    W tym czasie rajca w purpurze chwycił Merle, próbując wykręcić jej rękę.

    Jednocześnie zamachnął się, by wymierzyć jej cios. Dwaj pozostali biegali po pomieszczeniu niczym wystraszone kury, wydzierając się głośno na swoją straż przyboczną. Merle udało się uniknąć ciosu i wyrwać z obcego uścisku, uderzyła jednak plecami o czarny płaszcz egipskiego posłańca. Obezwładnił ją swąd spalonego ciała.

    Nagle w pomieszczeniu z zabitym deskami oknem powstał przeciąg. Przed domem wylądowały fruwające lwy. Ktoś z tyłu dotknął jej ramienia, ale zwinnym ruchem wymknęła się w ten sam sposób, jaki wielokrotnie praktykowała w sierocińcu.

    Posiadała cenne doświadczenie, jak należy się bić, gdzie zadać cios, by przeciwnik go poczuł. Kiedy rajca de Angeliis zagrodził jej drogę, kopnęła go z całej siły. Tłusta postać w szkarłatach wrzasnęła dziko, jakby ją smażono na rożnie, łapiąc się za podbrzusze.

    - Tędy! Uciekamy! - krzyknął do niej Serafin. Trzymał pozostałych rajców w szachu, grożąc im, że roztrzaska karafkę.

    Merle rzuciła się w jego stronę. Oboje wypadli na korytarz właśnie w tym momencie, kiedy drzwi wejściowe do domu otworzyły się i pojawiło się w nich dwóch gwardzistów w czarnych mundurach ze skóry.

    - Do diaska! - zaklął Serafin.

    Gwardziści stanęli jak wryci. Bardziej spodziewali się podstępu ze strony Egipcjan i ich uzbrojonych po zęby żołnierzy, godnych ich przeciwników. Zamiast tego stanęli twarzą w twarz z dziewczynką w podartej sukience i chłopcem trzymającym dwa świecące przedmioty, wcale nie wyglądające na miecze.

    Merle i Serafin wykorzystali moment zaskoczenia. Nim gwardziści zdążyli wykonać jakiś ruch, obydwoje stali już przy wejściu do tylnego pomieszczenia.

    Tam, przed otwartym oknem, czekał na nich posłaniec. Dobrze wiedział, że istnieje tylko jedna droga ucieczki. Przez okno, do kanału.

    - Lustro! - krzyknęła Merle do Serafina.

    Chłopak rzucił je prosto w jej ręce. Merle zamachnęła się nim na posłańca. Ten zręcznie się uchylił, odblokowując dostęp do okna. Osmalone czubki jego palców dymiły jeszcze.

    - Karafka! - wysyczał. - Występujecie przeciwko faraonowi!

    Serafin zaśmiał się drwiąco, co zaskoczyło samą Merle. Zaraz potem wykonał w powietrzu salto, wymijając posłańca. Zręcznie wskoczył na parapet okna i kucnął na nim, przybierając ironiczny wyraz twarzy.

    - Na cześć Królowej Laguny! -wykrzyknął, podczas gdy Merle wykorzystała ten moment, by do niego dołączyć. - Za mną!

    Skoczył z okna tyłem, szybując prosto do wody.

    Merle bez wahania poszła w jego ślady. Porwał ją jego entuzjazm, jego siła woli wykluczająca rezygnację. Po raz pierwszy w życiu czuła podziw dla innego człowieka.

    Posłaniec darł się wniebogłosy, bo mógł jedynie chwycić rąbek sukienki Merle swoimi czarnymi kikutami.

    Woda w kanale była przeraźliwie zimna. Natychmiast zmoczyła jej ubranie i ciało.

    Merle nie mogła oddychać, poruszać się ani nawet myśleć. Później nie mogła sobie też przypomnieć, jak długo pozostawała pod wodą - może sekundy, a może całe minuty? W końcu wypłynęła na powierzchnię. Serafin był tuż obok niej, a ona powoli odzyskiwała władzę w kończynach. Musiała więc znajdować się pod wodą jedynie kilka sekund.

    - Bierz to! - pod powierzchnią wody podał jej do lewej ręki karafkę. W prawej trzymała kurczowo swoje lusterko.

    - Co mam z nią zrobić?

    - Jeśli sytuacja stanie się krytyczna, odwrócę ich uwagę - powiedział, wypluwając wodę z ust. Fale uderzały go w twarz. „Jeśli sytuacja stanie się krytyczna? - pomyślała Merle. -Jeszcze bardziej krytyczna?" Posłaniec stanął w oknie i wykrzykiwał coś niezrozumiałego.

    Serafin znowu wypluł wodę z ust i zagwizdał. Merle spojrzała na okno i zobaczyła, jak czarne kształty i czworonożne cienie zeskakują z góry, wyłaniają się z nisz, rynien na dachach, miaucząc i piszcząc, aż wreszcie z ostrymi pazurami rzucają się na czarny płaszcz posłańca. Jeden z kotów wyskoczył na parapet, a stamtąd prosto pod czarny kaptur. Rozległ się przeraźliwy wrzask i Egipcjanin, potykając się, zatoczył się do pokoju.

    - Niewinna sztuczka złodzieja - skwitował Serafin z szelmowskim uśmiechem.

    - Musimy wyjść z wody! - Merle odwróciła się, wkładając do kieszeni sukienki karafkę i lusterko. Podpłynęła w stronę przeciwległego brzegu, gdzie mury domów sięgały głęboko do wody i nie było żadnej kryjówki. Ale na coś trzeba było się zdecydować!

    - Na brzeg? - zawtórował jej Serafin i spojrzał na niebo. - Wygląda na to, że mamy to z głowy.

    Merle podpłynęła do niego dość wolno, ponieważ sukienka utrudniała jej ruchy.

    Wreszcie pojęła, o co mu chodzi.

    Dwa lwy, które wyłoniły się z ciemności nocy, rzuciły się na nią z rozpostartymi skrzydłami, niemal pionowo.

    - Pod wodę! - krzyknęła, wstrzymała oddech i zanurkowała. Nie zdążyła zobaczyć, czy Serafin poszedł za jej przykładem. Czuła słonawe zimno wody na wargach i ciśnienie w uszach i nosie. Kanał był głęboki na jakieś trzy metry. Zeszła do połowy jego głębokości.

    Nie widziała i nie słyszała, co się wokół niej dzieje. Obróciła się w poziomie i odpychając się rękami, popłynęła wzdłuż kanału. Może uda się jej dopłynąć do jakichś starych drzwi dawnego magazynu?

    Dawniej, kiedy Wenecja uchodziła za potęgę handlową, wielu kupców przetransportowywało towary z kanału prosto do magazynów, korzystając przy tym z drzwi znajdujących się na wysokości poziomu wody.

    Dziś większość właścicieli pusto stojących domów nie żyła, ale drzwi do magazynów pozostały. Częściowo przeżarte od soli, pordzewiałe i w dolnej części zbutwiałe, dawały Merle szansę, na schronienie. Ale co z Serafinem?

    Właściwie mogła się tylko modlić, że nurkował gdzieś obok niej, nie za płytko, bo byłby wtedy łatwą ofiarą dla drapieżnych lwów. Kamienne lwy bały się wody. Od niepamiętnych czasów zawsze czuły przed nią respekt i ostatni ich przedstawiciele niczym się od nich nie różnili. Mogły wprawdzie zanurzyć pazury w wodzie, ale nigdy, przenigdy nie odważyłyby się w niej zanurzyć. Merle dobrze znała tę ich słabość i cały czas żywiła nadzieję, że Serafin też o tym wie.

    Powoli zaczynało brakować jej powietrza. W tej krytycznej sytuacji zaniosła modły do Królowej Laguny. I wtedy przyszło jej do głowy, że Królowa znajduje się w karafce, w kieszeni jej sukienki, uwięziona i bezradna jak ona sama. „Esencja Królowej Laguny", powiedział rajca miejski.

    A Serafin? Gdzie jest Serafin? I gdzie są drzwi?

    Ogarniało ją coraz większe znużenie. Zdawało się jej, że wszystko kręci się wokół niej, a ona sama zapada się coraz głębiej. W rzeczywistości woda wypychała ją w odwrotnym kierunku, do góry.

    Ale przełamała się. Powietrze dotarło do jej płuc. Otworzyła oczy.

    Dopłynęła dalej, niż sądziła. W pobliże jakichś drzwi, kanciastych i mocno zbutwiałych, które w wielu miejscach były przeżarte przez wodę. Górna ich część wisiała nienaruszona w zawiasach, natomiast w dolnej zbutwiałe drewno przypominało szczękę podmorskiego itwora, rząd ostrych igieł, pokrytych algami i pleśnią.

    - Merle!

    Głos Serafina zawirował w wodzie. To, co zobaczyła, odebrało jej siły. Niemal poszłaby na dno.

    Jeden z lwów krążył nad wodą, trzymając w łapach przemoczonego Serafina jak upolowaną w wodzie zdobycz.

    - Merle! - krzyknął Serafin raz jeszcze. Dopiero teraz stało się dla niej jasne, że nie mógł wiedzieć, gdzie się znajduje i czy w ogóle żyje. Bał się o nią i miał przeczucie, że utonęła.

    Chciała mu odpowiedzieć i w ten sposób skierować uwagę lwów na siebie, otwierając Serafinowi drogę ucieczki. Ale to byłoby niemożliwe. Żaden lew nie wypuści z łap raz upolowanej zdobyczy.

    Bestia, trzepocząc skrzydłami, zatoczyła już łuk, wzbiła się do góry, przyciskając bezbronnego Serafina do siebie, kiedy Merle usłyszała słabnący głos przyjaciela: - Gdziekolwiek jesteś, musisz uciekać! Ukryj się! Ratuj Królową Laguny!

    Zaraz potem lwy, jeźdźcy i Serafin rozpłynęli się we mgle nocy, tak jak to czyni wiatr z dymem unoszącym się nad ogniskiem.

    Merle znowu zanurkowała. Jej Izy zlały się z wodą kanału, z nim samym. Tak długo, jak płynęła do jeszcze większej ciemności przez drewnianą gardziel, zbutwiałe drzwi, tak długo, jak kurczyła się do rozmiarów małego dziecka, tak długo leżała i płakała.

    Oddychała i płakała.

    Koniec i początek - Merle, Merle, posłuchaj mniei Merle stanęła na równe nogi i rozglądała się w ciemności. Pomieszczenie, w którym się znajdowała, stary magazyn skór, cuchnął wilgocią i zbutwiałym drewnem. Jasne promienie docierały tu jedynie przez zniszczone drzwi do kanału. Z góry dochodziły jakieś głosy i migotanie światła.

    Ktoś musiał przeczesywać powierzchnię kanału z pochodnią w ręku.

    Merle jak najszybciej musiała stąd zniknąć.

    - Merle, ty nie śnisz.

    Słowa dobiegały z jej wnętrza, ale głos wyraźnie słyszała w uszach.

    - Kim jesteś? - spytała cicho i wyprostowała się.

    - Ty wiesz, kim jestem. Nie bój się.

    Merle sięgnęła do kieszeni sukienki i wyciągnęła lusterko. Obejrzała je pod światło. Jego powierzchnia była całkiem gładka, duszków nie było widać. Ale Merle podejrzewała, że to nie lusterko przemawia do niej. Szybko włożyła je z powrotem do kieszeni i wyjęła karafkę. Całkiem swobodnie mogła utrzymać ją w dłoni.

    - Musisz opuścić to miejsce. Przeczeszą wszystkie domy, które graniczą z kanałem. A potem całą dzielnicę.

    - A co z Serafinem?

    - Jest w rękach gwardzistów.

    - Zabiją go!

    - Być może, ale nie tak szybko. Gdyby chcieli, zabiliby go już w wodzie. Ale na pewno będą chcieli dowiedzieć się, kim jesteś i gdzie mogą cię znaleźć.

    Merle wsunęła karafkę z powrotem do kieszeni. Ostrożnie szła przed siebie.

    Dreszcz zimna przebiegł jej po ciele. -Jesteś Królową Laguny? - spytała nieśmiało.

    - Chcesz mnie tak nazywać? Królową?

    - Najpierw chcę stąd uciec.

    - To musimy coś wymyślić.

    - My? Widzę tu tylko jedną osobę gotową do ucieczki.

    W ciemności dostrzegła drzwi prowadzące do domu. Weszła przez nie i znalazła się w pustym holu. Podłogę i klatkę schodową pokrywała gruba warstwa kurzu. Na niej, jak na śniegu, odciskały się ślady jej stóp. Prosta sprawa dla tych, którzy chcieliby pójść jej tropem.

    Drzwi były zabite deskami, jak większość drzwi w Wenecji w tych czasach. Ale nieopodal znalazła okno: bez namysłu wybiła szybę głową posągu, który leżał na podłodze. Przechodząc przez okno, na szczęście się nie skaleczyła.

    Co teraz? Najlepiej jak najszybciej dostać się do Kanału Odszczepieńców.

    Arcimboldo będzie już wiedział, co należy dalej robić. Albo Unke. Albo Junipa.

    Ktokolwiek! Tajemnicy, którą poznała, nie mogła pozostawić dla siebie.

    - Jeśli twój przyjaciel puści parę z ust, to właśnie tam będą cię szukać - ostrzegł ją głos znienacka.

    - Serafin mnie nie zdradzi - odburknęła rozzłoszczona. - Przysiągł, że nigdy nie zostawi mnie samej.

    No tak, ale ona przyglądała się biernie, jak lew szybował z nim w powietrzu.

    Tylko co mogła wtedy zrobić?

    - Mc - szepnął głos. - Byłaś bezradna. Dalej jesteś.

    - Czytasz w moich myślach?

    Na to pytanie nie otrzymała odpowiedzi, co było jednak odpowiedzią samą sobie.

    - Zostawmy to - powiedziała szorstko. - Uratowałam cię. Jesteś moją dłużniczką.

    Odpowiedziało jej milczenie. Czyżby czymś uraziła ten głos? Tym lepiej, niech zostawi ją wreszcie w spokoju. Sytuacja była wystarczająco trudna dla niej. Nie potrzebowała żadnego wewnętrznego głosu komentującego każdą jej decyzję.

    Z największą czujnością biegła przez jakąś uliczkę. Od czasu do czasu zatrzymywała się, by wsłuchać się w dochodzące odgłosy. Obserwowała także niebo, które jednak było tak ciemne, że nawet gdyby pojawił się na nim cały tuzin lwów, i tak by ich nie za147 uważyła. Do wschodu słońca pozostało jeszcze wiele godzin.

    Wkrótce zorientowała się, gdzie jest: niedaleko Campo San Polo. To połowa drogi do warsztatu. Niedługo będzie bezpieczna.

    - Me będziesz bezpieczna, przynajmniej tak długo, jak chłopak jest w rękach gwardzistów - przypomniał jej głos.

    Tym razem nie wytrzymała. - Cóż to znaczy??? - krzyknęła tak głośno, że jej głos odbił się echem w uliczce. - Kim jesteś, moim głosem opamiętania?

    - Jeśli chcesz, mogę nim być.

    - Chcę, żebyś zostawił mnie w spokoju!

    - Daję ci tylko rady, nie wydaję żadnych rozkazów.

    - Wcale ich nie potrzebuję!

    - Obawiam się, że jednak tak.

    Merle zatrzymała się, obejrzała za siebie i znalazła prześwit w drewnianym płocie między dwoma kamienicami. Postanowiła zrobić z tym porządek. Natychmiast.

    Przecisnęła się przez dziurę, skryła w ciemnym podwórku i przykucnęła.

    - Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, to teraz. Natychmiast!

    - Jak chcesz.

    - Czym albo kim jesteś?

    - Sądzę, że już wiesz.

    - Królową Laguny?

    - W tej chwili jedynie głosem i myślami w twojej głowie.

    Merle zawahała się. Jeśli głos rzeczywiście należał do Królowej, to czy nie byłoby wskazane okazać jej więcej szacunku? Ale dalej targały nią wątpliwości.

    - Nie przemawiasz jak Królowa.

    - Mówię dokładnie tak, jak ty mówisz. Przemawiam twoim głosem, wyrażam twoje myśli.

    - Jestem tylko zwykłą dziewczynką.

    - Teraz już nie. Otrzymałaś zadanie do wypełnienia.

    - Wcale nie! - odrzekła wzburzona. - Ja się do tego nie paliłam. I nie wmawiaj mi mojego przeznaczenia. To bzdura! To, w co zostałam wplątana, to nie bajka!

    - Niestety, nie. W bajce wszystko jest proste i łatwe. Wracasz do domu i zastajesz spalony przez żołnierzy dom. Twoi przyjaciele zostali uprowadzeni.

    Wzbiera w tobie gniew. Czujesz, że musisz podjąć walkę z faraonem. Stajesz wobec tego wyzwania i podstępem zabijasz faraona. Tak wyglądałby scenariusz bajki. Ale my mamy do czynienia z rzeczywistością. Droga jest niby ta sama, ale w praktyce inna.

    - Mogłabym chwycić karafkę i wlać jej zawartość do najbliższego kanału.

    - Me, to by mnie zabiło!

    - W takim razie nie jesteś Królową Laguny! Ona czuje się w kanałach jak ryba w wodzie.

    - Królowa Laguny jest tylko tym, kim pozostaje w twojej wyobraźni. W tej chwili jest jedynie cieczą w karafce. I twoim wewnętrznym głosem.

    - Mam mętlik w głowie. Nic z tego nie rozumiem.

    - Egipcjanie przepędzili mnie z kanałów, kiedy rzucili na wodę czarodziejską klątwę. Tylko dzięki temu zdrajcom udało się zamknąć mnie w karafce. Klątwa będzie działała jeszcze kilka miesięcy, zanim straci moc. Do tej pory moja esencja nie może wejść w kontakt z wodą.

    - Sądziliśmy wszyscy, że jesteś… kimś innym.

    - Przykro mi, jeśli cię rozczarowałam.

    - Kimś niematerialnym…

    - Jak bóg?

    - Tak, raczej tak.

    - Bóg także objawia się tym, którzy w niego wierzą. Tak jak ja teraz tobie.

    - To nie to samo. Ty nie pozostawiasz mi swobody decyzji. Wmawiasz mi, że ja muszę w ciebie uwierzyć, w przeciwnym razie…

    - W przeciwnym razie, co?

    - W przeciwnym razie wyjdzie na to, że jestem szurnięta, że rozmawiam tylko sama z sobą.

    - Czy to aż takie złe, by wsłuchiwać się w swój wewnętrzny głos?

    Merle z niecierpliwością potrząsnęła głową. - Robisz wodę z mózgu. Możliwe, że jesteś tylko jednym z tych duszków zamkniętych w moim lusterku.

    - Wystaw mnie na próbę. Schowaj lusterko i sprawdź, czy mnie rzeczywiście przy tobie nie będzie.

    Merle zastanowiła się i po chwili przystała na to. Położyła lusterko w najdalszym kącie podwórka, oddalonym od wejścia o kilkanaście metrów. Idąc, potykała się o śmieci, które zebrały się tu w ciągu wielu lat. Pod nogami plątały jej się szczury, od których aż się tu roiło. W końcu wróciła na poprzednie miejsce.

    - No i co? - spytała cicho.

    - Jestem tutaj- odpowiedział głos z nieukrywaną radością.

    Merle westchnęła. - A więc dalej twierdzisz, że jesteś Królową Laguny?

    - Tego nigdy nie twierdziłam. To mówiłaś ty. Merle szybko podbiegła do lusterka i zabrała je z powrotem. Wsadziła do kieszeni sukienki, zapinając ją na guzik.

    - Powiedziałaś, że posługujesz się moimi słowami i myślami. Czy to oznacza, że masz wpływ na moją wolę?

    - Nawet gdybym miała taką zdolność, nie zrobiłabym z niej użytku.

    - Muszę ci wierzyć na słowo.

    - Uwierz mi!

    Po raz drugi w ciągu tej nocy żądano od niej absolutnego zaufania. Wcale jej się to nie spodobało.

    - Zawsze może być tak, że wszystko to sobie tylko wyobrażam, nieprawdaż?  

    - A co byś wolała? Żeby przemawiał do ciebie wyimaginowany czy prawdziwy głos?

    - Ani jeden, ani drugi.

    - Me będę cię fatygowała dłużej, niż będzie to potrzebne.

    Merle przetarła oczy ze zdumienia: -Jestem twoją służącą, czy co?

    - Potrzebuję twojej pomocy. Egipski agent i zdrajcy nie spoczną, dopóki nie znajdę się w ich rękach. Będą szukać i ciebie. Musimy więc opuścić Wenecję.

    - Opuścić Wenecję? Ależ to niemożliwe! Pierścień okrążenia wokół miasta jest wciąż tak samo szczelny jak przed trzydziestu laty.

    Głos brzmiał teraz nieco bezradnie: - Zrobiłam, co mogłam, ale ostatecznie też padłam ofiarą podstępu wroga. Nie jestem w stanie dalej chronić laguny. Musimy znaleźć inne wyjście.

    - Ale… co się stanie z mieszkańcami? I z syrenami?

    - Nikt nie stanie na przeszkodzie Egipcjanom. Wejdą do miasta. Ponieważ nie mają mnie w swoich rękach, zostało nam trochę czasu do działania. Ale nie za wiele.

    Dopóki nie wpadną na mój trop, miasto jest bezpieczne.

    - To tylko odroczenie wyroku.

    - Tak - przyznał ze smutkiem głos. - Dokładnie tak. Kiedy faraon wyda wyrok na lagunę, nie spocznie, dopóki mnie nie znajdzie. A agent zna twoją twarz. Nie spocznie, aż ujrzy cię martwą.

    Merle pomyślała o Junipie, Serafinie, o Arcimbol-dzie i Unke. O wszystkich tych, którzy byli jej bliscy. Miałaby zostawić ich wszystkich i uciec?

    - Me uciec - poprawił ją głos - tylko szukać pomocy. Ja jestem laguną. Nigdy jej nie oddam. Jeśli ona zginie, zginę i ja. Ale musimy opuścić miasto, by znaleźć pomoc.

    - Poza miastem nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc. Imperium zawładnęło całym światem.

    - Możliwe, ale nie na sto procent.

    Merle miała dosyć tych zagadkowych sugestii, nawet jeśli coraz mniej wątpiła w to, że jej wewnętrzny głos należy do Królowej Laguny. I chociaż wyrosła w mieście, w którym Królowa była przez wszystkich czczona, to nie czuła przed nią żadnego lęku. Nie prosiła się przecież, by ją wciągnięto w to wszystko.

    - Najpierw idę do warsztatu - powiedziała. - Muszę rozmówić się z Junipą i Arcimboldem.

    - Tracimy cenny czas.

    - Tak zdecydowałam! - burknęła.

    - Jak uważasz.

    - Czy to oznacza, że nie będziesz próbowała mnie przekonać?

    - Me.

    Zaskoczyło ją to. Nabrała większej pewności siebie.

    Już chciała wyjść z podwórka na uliczkę, kiedy znowu usłyszała głos.

    - Jeszcze coś.

    - Co?

    - Nie mogę dłużej pozostać w karafce.

    - A to dlaczego?

    - Pustynny kryształ paraliżuje moje myśli. Merle zaśmiała się. - Czy to oznacza, że będziesz mniej mówić?

    - To oznacza, że umrę. Moja esencja musi się połączyć z żyjącymi organizmami.

    Wody laguny są ich pełne. Ale karafka jest zrobiona z zimnych, zabijających kryształów. Zwiędnę niczym pozbawiona gleby i światła roślina.

    - Jak mogę ci pomóc?

    - Musisz mnie wypić.

    Merle skrzywiła się. - Wypić… ciebie?

    - Musimy stać się jednością. Ty i ja.

    - Wypełniasz już całą moją głowę. A teraz chcesz jeszcze zawładnąć moim ciałem.

    Znasz przysłowie, które mówi, że podało się komuś palec, a on chce całą rękę?

    - Merle, przecież ja umrę. A wraz ze mną cała laguna.

    - To szantaż, wiesz o tym? Jeśli ci nie pomogę, wszyscy umrą. Jeśli cię nie wypiję, wszyscy umrą. Co jest następne w kolejności?

    - Merle, wypij mnie.

    Wyciągnęła karafkę z kieszeni. Kryształki mieniły się niczym oczy owadów.

    - I nie ma innej możliwości?

    - Me ma.

    - Jak, no… jak wyjdziesz ze mnie z powrotem? I kiedy?

    - Kiedy nadejdzie właściwy czas.

    - Wiedziałam, że tak odpowiesz.

    - Me prosiłabym cię o tę przysługę, gdyby było inne wyjście.

    Merle przyszło na myśl, że istnieje inne rozwiązanie. Mogła wyrzucić karafkę gdziekolwiek i zachować się tak, jakby tej nocy nic się nie wydarzyło. Ale jak mogła unicestwić wszystkie wydarzenia? Serafina, walkę z posłańcem, Królową Laguny?

    Czasami poczucie odpowiedzialności niepostrzeżenie osacza człowieka. I potem trudno się od niego wyzwolić.

    Merle wyciągnęła korek z karafki i powąchała ją. Ze środka nie wydobywał się żaden zapach.

    - Hm…, jak… jak właściwie smakujesz?

    - Jak sobie tylko życzysz.

    - To może jak świeże maliny?

    - Dlaczegóż by nie?

    Przełamawszy ostatnie opory, Merle wzięła karafkę do ust i wypiła jej zawartość.

    Ciecz była przezroczysta i chłodna jak woda. Dwa, trzy łyki, nie więcej, i po wszystkim.

    - To nie smakowało jak maliny!

    - Tylko jak?

    - Było bez smaku.

    - Me było w każdym razie obrzydliwe, jak początkowo sądziłaś.

    - Nie cierpię, gdy ktoś mnie robi w balona.

    - To się więcej nie powtórzy. Czujesz się teraz trochę inaczej?

    Merle wsłuchiwała się w siebie, ale nie czuła żadnych zmian. W karafce równie dobrze mogła znajdować się woda.

    - Tak jak przedtem.

    - Dobrze. To teraz pozbądź się pustej karafki. Nikt nie może jej znaleźć.

    Merle zatkała ją i wsadziła pod stertę śmieci. Powoli docierało do niej, co stało się przed chwilą.

    - Czy teraz noszę w sobie Królową Laguny?

    - Nosisz ją od zawsze. Jak każdy, kto w nią wierzy.

    - To przypomina mi kościół, księży i cały ten kościelny ton.

    Jej wewnętrzny głos westchnął: -Jeśli miałoby cię to uspokoić, to teraz jestem w tobie. Naprawdę jestem.

    Merle zmarszczyła czoło i wzruszyła ramionami: - Nie da się tego już odwrócić.

    Głos milczał, co Merle przyjęła za znak, że należy opuścić kryjówkę. Ile sił w nogach biegła uliczkami do Kanału Odszczepieńców. Starała się przemieszczać wzdłuż ścian kamienic, by nie być widoczną z góry. Niebo roiło się zapewne od latających lwów.

    - Me bardzo w to wierzę - sprzeciwiła się jej Królowa Laguny. - Zdradziło mnie tylko trzech rajców miejskich. I tylko ich gwardziści są na ich usługach. A ponieważ każdy z rajców ma do dyspozycji dwóch gwardzistów, to najwyżej sześć lwów bierze udział w pościgu.

    - Sześć lwów, które nic innego nie robią, tylko mnie szukają? - wymknęło się Merle. - I to miałoby mnie uspokoić? Serdeczne dzięki.

    - Ależ proszę bardzo.

    - Nie bardzo nas znasz, nas ludzi, nieprawdaż?

    - Me miałam okazji poznać was bliżej.

    Merle potrząsnęła głową. Od dziesięcioleci Królową Laguny otaczano największą czcią, wznoszono jej ołtarze. A ona sama nic o tym nie wiedziała. Nie wiedziała nic o ludziach, o tym, co dla nich znaczyła.

    Ona była laguną. Ale czy od razu bogiem?

    - Czy faraon jest bogiem, skoro Egipcjanie oddają mu boską cześć? - zapytał głos. - Dla nich pozostaje bogiem, dla was nie. Boskość zależy od punktu widzenia danej osoby.

    Merle nie była w nastroju, by dyskutować na ten temat. Dlatego zapytała: - Przedtem, ta historia z lustrem, to byłaś ty, prawda?

    - Me.

    - Czyli to samo lustro? Albo duszki?

    - Zapomniałaś, że rzuciłaś nim w egipskiego posłańca?

    - Jasne, że nie.

    - Słyszysz głos wydobywający się z ciebie. Możliwe, że jest on twoim głosem.

    Możliwe, że robisz rzeczy nieświadomie tylko dlatego, że są one słuszne.

    - Bzdura.

    - Jak uważasz.

    Nie rozmawiały więcej, ale ta myśl cały czas chodziła jej po głowie. A jeśli głos Królowej Laguny jest tylko jej złudzeniem? A jeśli rzeczywiście rozmawia z widmem? I, co najgorsze, jeśli sama nie kontroluje swoich poczynań, a odpowiedzialność za nie przypisuje pozaziemskim mocom, których po prostu nie ma?

    To wyobrażenie przeraziło ją bardziej niż sam fakt, że coś obcego zagnieździło się w jej ciele. Chociaż, szczerze mówiąc, nie czuła, że ma w sobie coś obcego.

    Wszystko to było niepojęte.

    Merle dobiegła do ujścia Kanału Odszczepieńców. Festyn jeszcze trwał. Kilku biesiadników siedziało na moście, inni gapili się w swoje kubki. Junipy i chłopców nigdzie nie było. Prawdopodobnie już dawno wrócili do domu.

    Szła wąską promenadą wzdłuż brzegu kanału, aż dotarła do warsztatu Arcimbolda.

    Woda w kanale chlupała, rozpryskując się o kamień. Po raz ostatni spojrzała w górę na ciemne niebo i wyobraziła sobie, że krążą tam lwy, tyle że nieoświetlone blaskiem lamp gazowych i pochodni. Jeźdźcy na ich grzbietach, moż158 liwe że są niewidomi, ale czyż koty to nie zwierzęta nocy? W myślach widziała żółte ślepia drapieżników gotowych zatopić kły w ciele kolejnej ofiary, a teraz szukających dziewczynki w mokrej, postrzępionej sukience, o rozwichrzonych włosach i z wiedzą, która mogła oznaczać śmierć.

    Zapukała do drzwi. Odpowiedziało jej głuche milczenie. Zapukała znowu. Ten odgłos wydał się jej tak donośny, że musiano go słyszeć w całej dzielnicy.

    Możliwe, że jeden z lwów udał się jej tropem i lada chwila lotem koszącym rzuci się pod warsztatem prosto na nią - jak strzała przeszywająca warstwy zimnego powietrza, unoszące się nad miastem opary, wydobywający się z kominów dym i słaby blask latarni. Nerwowo spojrzała do góry, za siebie. I być może rzeczywiście dojrzała potężne kamienne skrzydła i wielkie łapy…

    Nagle drzwi się otworzyły. Merle wpadła w objęcia Unke i znalazła się w środku.

    - Jak mogłaś tak po prostu zniknąć? - spytała syrena, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi. Jej wzrok zdradzał gniew. - Od kogo, jak od kogo, ale właśnie od ciebie oczekiwałabym więcej rozsądku.

    - Muszę pomówić z mistrzem - Merle z trwogą spojrzała na drzwi.

    - Tu nikogo nie było - przemówiła Królowa uspokajająco.

    - Z mistrzem? - zdziwiła się Unke. - Wiesz, która jest godzina?

    - Bardzo mi przykro. Naprawdę. Ale to ważne.

    Wytrzymała spojrzenie Unke i próbowała wyczytać myśli z jej oczu. „Jesteś wybrana przez Królową", usłyszała kiedyś od niej. Teraz te słowa brzmiały jak proroctwo, które wypełniło się dzisiejszej nocy. Czy syrena mogła wyczuć zmianę, jaka zaszła w Merle? Obecność jeszcze kogoś w jej myślach?

    Obojętne, co Unke przychodziło do głowy, przestała robić jej wyrzuty. Zamiast tego powiedziała: - Chodź!

    W milczeniu szły aż do bramy warsztatu. Tam powiedziała do Merle: - Arcimboldo jeszcze pracuje. Jak każdej nocy. Powiedz mu to, co masz mu do powiedzenia. - Po tych słowach zniknęła w ciemności. Merle nawet nie słyszała jej kroków.

    Została sama przed drzwiami. Musiała się przemóc, żeby zastukać do drzwi. Co ma powiedzieć mistrzowi? Całą prawdę? Nie uzna jej przypadkiem za szaloną i nie wyrzuci z domu? Jeszcze gorzej - czy nie zorientuje się w mig, jakie niebezpieczeństwo ściąga na warsztat i jego mieszkańców?

    Mimo to była przekonana, że dobrze postąpiła, niczego nie mówiąc Unke. Syrena ubóstwiała Królową Laguny. To, co się dzisiaj wydarzyło, mogło zabrzmieć w uszach Unke jak przechwałki dziewczynki, która chciała stać się ważna.

    Z drugiej strony bramy rozległ się odgłos kroków. Zaraz potem w drzwiach pojawił się Arcimboldo.

    - Merle, wróciłaś!

    Nie przypuszczała nawet, że zauważy jej zniknięcie. Pewnie Unke powiedziała mu o tym.

    - Wejdź do środka! - niezgrabnie machał do niej rękami. - Martwiliśmy się o ciebie.

    Te słowa słyszała po raz pierwszy w życiu. Nie widziała dotąd, by ktoś, zwłaszcza w sierocińcu, martwił się o kogoś drugiego. Jeśli jakieś dziecko uciekło, to szukano go wprawdzie, ale bez przekonania i najczęściej bez efektu.

    Jeden ciężar na głowie mniej, jedno wolne miejsce więcej.

    W warsztacie było ciepło. Z urządzeń Arcimbolda, połączonych ze sobą rurami, wężami i szklanymi kulami, unosiły się kłęby pary. Mistrz luster wprawiał je w ruch nocą, kiedy przebywał tu sam. W ciągu dnia pracowano tradycyjną metodą, prawdopodobnie dlatego, by podopieczni nie mieli wglądu w tajniki jego sztuki.

    Czy w ogóle chodził spać? Trudno powiedzieć. W oczach Merle należał do niezmiennego wyposażenia warsztatu, jak dębowe drzwi i wysokie, ciągle brudne okna, na których kolejne pokolenia uczniów pisały swoje inicjały.

    Arcimboldo podszedł właśnie do jednego z urządzeń, sprawdził pokrętło i odwrócił się do Merle. Tuż za jego plecami maszyna puściła trzy kłęby pary w krótkich odstępach.

    - No to opowiadaj. Gdzie byłaś?

    W drodze powrotnej Merle długo się zastanawiała, co powiedzieć Arcimboldowi.

    Podjęcie decyzji nie przyszło jej łatwo.

    - Nie wiem, czy pan mnie zrozumie.

    - Tym się nie przejmuj. Chcę usłyszeć tylko prawdę. Zaczerpnęła powietrza: - Przyszłam, by podziękować. I powiedzieć, że ze mną wszystko w porządku.

    - Ale to brzmi tak, jakbyś miała zamiar nas opuścić.

    - Muszę zniknąć z Wenecji.

    Właściwie liczyła się z każdą możliwą reakcją na tę wiadomość, że mistrz ją wyśmieje, skrzyczy albo zamknie w komórce, ale nie przypuszczała, że jego oczy wypełnią się smutkiem. Żadnego gniewu, żadnego szyderstwa, tylko żal.

    - Co się stało?

    Opowiedziała mu o wszystkim. Począwszy od spotkania z Serafinem, poprzez walkę w opuszczonym domu, aż po karafkę z Królową Laguny i schwytanie Serafina. Opisała mu twarze trzech zdrajców. Rozżalony kiwał głową przy opisie każdego z nich, jakby dokładnie wiedział, o kogo chodzi. Powiedziała mu też o obcym głosie gnieżdżącym się w jej głowie i, nieco zawstydzona, o wypiciu zawartości karafki.

    Kiedy skończyła, Arcimboldo zasępiony opadł na krzesło. Przetarł pot z czoła ręcznikiem, potem kichnął, przytykając go sobie do nosa. W końcu rzucił go do kominka. Obydwoje patrzyli w milczeniu, jak ogień trawi materiał, jakby płomienie niszczyły jeszcze coś in162 nego: wspomnienie albo wyobrażenie tego, co byłoby, gdyby nie pojawili się Egipcjanie, zdrajcy, którzy przepędzili Królową Laguny z kanałów.

    - Masz rację - powiedział po chwili. - Dalszy pobyt w Wenecji nie jest dla ciebie bezpieczny. Ale dzięki tobie Królowa Laguny może opuścić lagunę.

    - Pan wie o niej dużo więcej niż to, co nam pan o niej mówił.

    Uśmiechnął się lekko zmieszany. - Trochę. Zawsze była ważną częścią mojej pracy.

    Bez niej nie będzie magicznych luster.

    - Ale to oznacza, że…

    - Prędzej czy później będę musiał zamknąć warsztat. Tak to jest. Woda w lagunie jest istotnym elementem mojej sztuki. Bez obecności Królowej Laguny, która przenika każde moje lustro, na nic się zdadzą moje zdolności.

    Merle zatkało: - Co się stanie z innymi? Z Junipą, Borem i… - nie mogła przełknąć śliny. - Muszą wrócić do sierocińca?

    Arcimboldo zastanowił się i po chwili potrząsnął głową. - Nie, nie. Ale nikt nie wie, co się stanie, kiedy do miasta wejdą Egipcjanie. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Możliwe, że dojdzie do walk. Wtedy chłopcy zasilą szeregi obrońców miasta. - Przetarł rękami twarz. - Jakby to miało jakiś sens.

    Merle bardzo chciała, by Królowa Laguny udzieliła jej na to odpowiedzi.

    Powiedziała przynajmniej kilka pocieszających słów. Cokolwiek! Ale jej wewnętrzny głos milczał, a ona sama nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby pocieszyć mistrza.

    - Musi się pan dalej troszczyć o Junipę - odrzekła. - Musi mi pan to przyrzec.

    - Jak najbardziej. - Ale ta obietnica zabrzmiała w uszach Merle niezbyt przekonująco. Nie tak, jakby sobie tego życzyła.

    - Myśli pan, że grozi jej ze strony Egipcjan niebezpieczeństwo ze względu na jej oczy?

    - Obojętnie, gdzie uderzyli, zawsze na największe cierpienia narażeni byli chorzy, ranni, najsłabsi. Zdrowych mieszkańców podbitych terenów faraon każe zatrudniać w swoich fabrykach. Ale z resztą… Trudno za to ręczyć, Merle.

    - Junipie nie może się nic przytrafić! - Nagle pojęła, że nie może wyruszyć z Wenecji bez pożegnania z Junipą. Więc teraz szybko do niej! Może uda się zabrać ją ze sobą…

    - Me - odezwała się Królowa Laguny. - To niemożliwe.

    - Dlaczego nie? - spytała Merle natarczywie. Arcimboldo spojrzał na nią, myśląc że rozmawia właśnie z nim. Szybko jednak zorientował się, do kogo adresowała pytanie.

    - Droga, którą musimy przebyć, jest wystarczająco ciężka dla jednej osoby. Ten mężczyzna obiecał przecież, że będzie miał pieczę nad twoją przyjaciółką.

    - Ale ja…

    - Me, to niemożliwe.

    - Nie przerywaj mi w połowie zdania!

    - Musisz mi zawierzyć. Tu jest bezpieczna. Wystawiłabyś ją i siebie na niepotrzebne niebezpieczeństwo.

    - Nas obydwie? - spytała Merle kąśliwie. - Masz na myśli siebie!

    - Merle! - Arcimboldo wstał z krzesła i chwycił ją za ramiona. - Jeżeli rzeczywiście rozmawiasz z Królową Laguny, to powinnaś zmienić ton.

    Merle cofnęła się. Do oczu napłynęły jej łzy. - Co pan może wiedzieć?! Junipa jest moją przyjaciółką! Nie mogę jej zostawić!

    Cofała się, przecierając załzawione oczy. Nie, nie może płakać, nie tu, nie teraz.

    - Nie zostawisz mnie - odpowiedział jej ktoś z tyłu cicho i łagodnie.

    Merle zadrżała. - Junipa!

    W mrocznych drzwiach warsztatu srebrne oczy dziewczynki jaśniały niczym para gwiazd, które jakby przez przypadek zagubiły się tutaj. Junipa zrobiła krok do przodu. Żółtawy płomień, buchający w kominku, oświetlił jej pociągłą twarz. Na sobie miała białą koszulę nocną i czerwony płaszcz.

    - Nie mogłam zasnąć - powiedziała. - Martwiłam się o ciebie. Potem Unke przyszła do mnie do pokoju i powiedziała, że cię tu zastanę.

    „Kochana, dobra, Unke - pomyślała z wdzięcznością Merle. - Choć nigdy tego po sobie nie pokaże, dobrze wie, co doskwiera każdej z nas".

    Z nieskrywaną ulgą objęła Junipę. Widok przyjaciółki i jej spokojny głos podziałały na nią kojąco. Miała wrażenie, jakby nie widziały się od tygodni. A przecież rozstały się na festynie dopiero przed paroma godzinami.

    Kiedy wypuściła Junipę z objęć, spojrzała jej prosto w lustrzane oczy. Tym razem nie przeraził jej ten widok. W międzyczasie zdążyła przecież zobaczyć gorsze rzeczy.

    - Podsłuchiwałam pod drzwiami - wyznała Junipa, uśmiechając się lekko. - Unke zdradziła mi, jak to się robi - powiedziała i wskazała na stojącą w ciemności syrenę. Ta jedynie zmarszczyła brwi, ale nie powiedziała nic.

    Teraz Merle nie wytrzymała. Choć nie było jej do śmiechu, nie była w stanie go powstrzymać. Jakby zupełnie straciła nad sobą kontrolę. Śmiała się do łez…

    - Więc wszystko słyszałyście? - wykrztusiła wreszcie. - Obydwie?

    Junipa przytaknęła, podczas gdy Unke dusiła się ze śmiechu, próbując zachować śmiertelną powagę.

    - Pewnie uważacie, że zwariowałam?

    - Nie - odpowiedziała Junipa, a Unke dodała szeptem:

    - Wybrana powróciła do domu, żeby się pożegnać. Bohater wstępuje na drogę sławy.

    Merle wcale nie czuła się jak bohater. A że miałaby stać na początku jakiejś drogi, o tym w ogóle nie chciała teraz myśleć. W gruncie rzeczy wiedziała jednak, że Unke ma rację. Pożegnanie, początek, a potem wędrówka. Jej wędrówka.

    Junipa chwyciła ją mocno za rękę. - Zostanę u Ar-cimbolda i Unke. A ty idź tam, dokąd musisz iść.

    - Junipa, pamiętasz jeszcze, co mi opowiedziałaś podczas pierwszej nocy?

    - Ze wcześniej byłam dla wszystkich piątym kołem u wozu?

    Merle skinęła głową. - Ale nie jesteś! I nie byłabyś także wtedy, gdybyś wyruszyła teraz razem ze mną!

    Twarz Junipy promieniała bardziej niż chłodna sre-brzystość bijąca z jej oczu. - Wiem, od tej nocy wiele się zmieniło. Arcimboldo potrzebuje mojej pomocy, szczególnie jeśli rzeczywiście dojdzie do walki Wenecjan z Egipcjanami. Chłopcy jako pierwsi zasilą szeregi obrońców.

    - Nie możecie do tego dopuścić!

    - Chyba dobrze znasz Daria - westchnął Arcimboldo. - Nie przepuści żadnej okazji do burdy.

    - Wojna to nie burda!

    - Tak, ale on tego nie pojmuje. A Boro i Tiziano pójdą jego śladem - mówiąc to, mistrz sprawiał wrażenie zmęczonego życiem starca. Jakby przyznanie się do własnej bezsilności kosztowało go zbyt wiele. - Junipa będzie nam bardzo potrzebna. We wszystkich sprawach.

    Merle przyszło na myśl, czy przypadkiem Arcim-boldo nie kocha Unke miłością mężczyzny do kobiety. I czy nie traktuje Junipy jak własnej córki, której Unke nie mogła mu urodzić.

    Ale czy miała prawo tak myśleć? Kim ona właściwie jest, że na jakiejś skali mierzy uczucia innych? Sama nie wychowywała się w rodzinie. Skąd więc mogła wiedzieć, co to znaczy żyć pod jednym dachem z ojcem i matką? Możliwe, że doświadczy tego właśnie Junipa, jeśli Arcimboldo i Unke dadzą jej taką szansę.

    Decyzja opuszczenia Wenecji w pojedynkę była więc ze wszech miar słuszna. Ona i Królowa Laguny. Natomiast miejsce Junipy było właśnie tu, w tym domu, pod opiekuńczymi skrzydłami tych dwóch osób.

    Jeszcze raz objęła Junipę i przycisnęła ją mocno do siebie, po czym pożegnała się z Arcimboldem i z Unke.

    - Do zobaczenia! Na pewno kiedyś spotkamy się wszyscy razem - powiedziała.

    - Znasz drogę? - spytała Junipa.

    - Ja jej pokażę - odpowiedziała Unke tak szybko, że Merle nie zdążyła wypowiedzieć słowa. Arcimboldo tylko skinął głową.

    Oczy Unke zaszkliły się. Ale może to tylko jasna maska rzuciła na jej twarz cień?

    Merle i Junipa spojrzały sobie w oczy. Po raz ostatni Junipa chwyciła dłonie przyjaciółki. - Życzę ci szczęścia - powiedziała wzruszona. - Uważaj na siebie!

    - Królowa Laguny jest razem ze mną. - Te słowa wyszły się z niej, zanim jeszcze zdążyła je wymyślić i sformułować. Czy to nie Królowa przyszła jej teraz w sukurs, by pocieszyć Junipę?

    - Chodź, idziemy! - Unke dziarskim krokiem ruszyła przez korytarz.

    Merle zrobiła parę kroków i odwróciła się w kierunku bramy warsztatu. Przed nią stali Arcimboldo i Junipa. Wyobraziła sobie, że to ona zamiast Junipy stoi obok mistrza. To jego ręka spoczywała na jej ramieniu. Szybko jednak ta wizja ustąpiła rzeczywistości, jej wyimaginowany obraz ustąpił dziewczynce ze szklanymi oczami, ciemne włosy jasnym, a dziewczęca sylwetka stała się jeszcze bardziej szczupła i bezbronna.

    Unke zaprowadziła ją na podwórko, przed cysternę z wodą. Gdy schodziła w dół, szyb studni wydawał jej się czymś żywym, i to pomimo zimna bijącego od kamiennych ścian. Ale powietrze wokół niej było gorące. „Tak, zaczyna się - pomyślała. - Naprawdę się zaczyna".

    Przez kanały Syreny! Niekończący się tłum syreni W szarawozielonych ciemnościach ich łuskowate ogony migotały srebrzyście, przypominając robaczki świętojańskie podczas letniej nocy. Dwie syreny trzymały Merle za ręce i prowadziły przez kanały.

    Unke zeszła z Merle do studni. Dopiero po pewnym czasie Merle uświadomiła sobie, że dobiegający z dołu łagodny szum nie był spowodowany pluskiem wody. Coś szybko obiegało ją dookoła i muskało lekkimi jak piórka palcami, delikatniejszymi niż psi pyszczek, który ostrożnie i z wyczuciem obwąchuje obcego. Merle zdawało się, że kolejne muśnięcia przeszywają ją tak, jakby ktoś próbował wniknąć w najintymniejsze zakamarki jej ciała.

    Unke wypowiedziała parę słów w niezrozumiałym dla niej języku syren. Obco i tajemniczo brzmiało w szybie studni ich echo, odbijające się po kamiennych ścianach i docierające do uszu tych, którzy je rozumieli i wiedzieli, co teraz należy czynić.

    Czyjaś blada ręka wysunęła się z wody tuż przed Merle, podając jej szklaną, poprzecinaną żyłkami kulę, rodzaj hełmu. Unke pomogła jej założyć go na głowę i zapiąć na skórzane rzemyczki zwisające pod szyją. Merle już się nie bała. Obezwładniający strach już minął.

    - Jestem przy tobie - powiedziała Królowa Laguny, dla której ponowna obecność w kanale była powrotem do rządzonego przez nią królestwa, powrotem w ciele Merle, chroniącej ją przed trucizną egipskich magików.

    Unke została w studni, powierzając Merle syrenom, które prowadziły ją teraz przez labirynt kanałów. Ale dokąd? Dlaczego w szklanej kuli na głowie mogła swobodnie oddychać? I dlaczego od syren promieniowało przyjemne ciepło, powodujące, że Merle w wodzie zupełnie nie marzła?

    Wiele pytań cisnęło się jej do głowy. I ciągle dochodziły nowe, budząc w niej kolejne wątpliwości.

    - Na niektóre mogę ci dać odpowiedź - powiedziała Królowa Laguny.

    Ale Merle nie odważyła się nic powiedzieć, w obawie, że zużyje na to całe powietrze wypełniające szklaną kulę.

    - Me musisz nic mówić, ja i tak cię usłyszę - przemówiła Królowa we wnętrzu Merle. - Sądziłam, że tyle to już zrozumiałaś.

    Merle zadała sobie trud formułowania swoich myśli w pełne zdania.

    - Jak długo mogę oddychać, mając na głowie tę kulę?

    - Tak długo, jak zechcesz.

    - Czy także Unke zakłada ją, kiedy nocami schodzi do studni?

    - Tak, choć nie została zrobiona dla niej. Pochodzi z okresu, kiedy ród morski był w posiadaniu wiedzy przodków, pamiętających czasy, gdy życie koncentrowało się w oceanach. Relikty z tego okresu w postaci starych miast leżą zatopione w morzach i rowach oceanicznych. Przed wieloma laty do podwodnych miast wyruszało wiele ekspedycji, które powracały z drogocennymi skarbami, jak na przykład z tym hełmem.

    - Jest on bardziej wytworem techniki czy magii?

    - Czyż magia nie jest techniką, której większość ludzi jeszcze lub już nie rozumie? - przez chwilę Królowa zdawała się rozkoszować własną puentą. Ale zaraz spoważniała. - Ty jednak nie mylisz się. Z twojej perspektywy hełm jest raczej wytworem magii niż techniki. Co tobie wydaje się szkłem, jest w rzeczywistości utwardzoną wodą.

    - Arcimboldo wspominał, że do produkcji magicznych luster potrzebuje koniecznie wody z laguny. Ale używa tylko takiej, w której obecna jesteś ty.

    - Mistrz posługuje się podobną techniką. Jego lustra wyglądają, jakby były zrobione ze zwykłego szkła. W rzeczywistości jednak ich powierzchnia pokryta jest utwardzoną wodą. Przed tysiącami lat, w epoce oceanicznych imperiów rzemieślnicy obrabiali wodę tak jak dzisiaj czynią to z drzewem lub metalem. Inna epoka, inna technika. Arcimboldo należy do tych, którzy są w posiadaniu dawnej wiedzy, jakkolwiek już szczątkowej. Bowiem ta wiedza stanowi dziś jedynie ułamek tego, co ongiś wytworzyła cywilizacja oceanów. Dlatego Arcimboldo mówi prawdę: moja obecność w wodach laguny czyni je tym, czym były kiedyś. Tylko dzięki mojej obecności da się ona utwardzić.

    Merle ze zrozumieniem kiwnęła głową. Wszystkie wyjaśnienia Królowej dawały się sprowadzić do wspólnego mianownika. Niemniej zawahała się, zanim odważyła się zadać kolejne pytanie: - Czy w takim razie jesteś praoceanem?

    Królowa zamilkła na chwilę, a syreny otaczające Merle w półmroku kanału z największą gracją poruszyły błyszczącymi ogonami, jakby chciały wokół niej zatańczyć.

    - Jestem tak stara, nieskończenie starsza od całego życia toczącego się w morzach - odrzekła w końcu.

    Coś jednak w tonie Królowej Laguny budziło w Merle wątpliwości. Na pewno nie kłamała, ale czy mówiła całą prawdę? Merle wiedziała, że Królowa, która przecież czyta w jej myślach, natychmiast dowie się o jej wątpliwościach. Ale z jakiegoś powodu ominęła tę kwestię i zmieniła temat.

    - Przed chwilą chciałaś się dowiedzieć, dokąd prowadzą nas syreny.

    - Czy wyprowadzają nas z laguny?

    - Me, tego nie mogą uczynić. Groziłoby nam zbyt duże niebezpieczeństwo. Jeśli jakiś egipski zwiadowca dostrzegłby je pod powierzchnią wody, niechybnie rzuciłby się za nimi w pościg. Nie można ryzykować. Zbyt wiele syren straciło już życie z rąk ludzi. Nie mogę pozwolić na to, by kolejne padły ich ofiarą.

    Merle utkwiła wzrok w szczupłych, otaczających ją sylwetkach, które przeprowadzały ją przez kanały. Z dłoni dwóch syren, delikatnie podtrzymujących ją w wodzie, promieniowało opiekuńcze ciepło.

    - Syreny poprowadzą nas do placu Św. Marka - powiedziała Królowa.

    - Ale to jest…

    - Sam środek miasta. Tak, wiem o tym.

    - I tam wpadniemy gwardzistom prosto w ręce!

    - Me, jeśli temu zapobiegnę.

    - Nie zapominaj, że to jest moje ciało! To ja muszę uciekać. To ja będę torturowana. To mnie zabiją.

    - Me mamy innej możliwości. Tylko w ten sposób możemy wydostać się z miasta. I ktoś musi nam w tym pomóc.

    - Właśnie na placu św. Marka?

    - Me mamy wyboru. Tylko tam możemy go zastać, gdyż właśnie tam jest więziony.

    Merle zatkało. Tuż obok placu św. Marka wznosił się Pałac Dożów, była rezydencja weneckich władców, a dziś siedziba rajców miejskich. Więzienie pa174 łacowe owiane było legendą. I to zarówno to znajdujące się tuż pod ołowianym dachem, jak i to po drugiej stronie kanału, do którego z pałacu można się było dostać wyłącznie przez Most Westchnień. Kto nim szedł, ten już nigdy nie miał szans na to, by ujrzeć światło dzienne.

    - Masz zamiar uwolnić jakiegoś więźnia, żeby pomógł nam opuścić Wenecję? Równie dobrze możemy skoczyć z najbliższej wieży w dół.

    - Jesteś bliżej prawdy, Merle, niż myślisz. Ten, kto nam pomoże, nie gnije w więzieniu, lecz przebywa w Campanile.

    - W najwyższej wieży w mieście?

    - Zgadza się.

    Campanile stała na placu św. Marka, górując nad miastem. Ale Merle dalej nie wiedziała, do czego zmierza Królowa.

    - Tam nie ma żadnego więzienia!

    - Me dla zwykłych przestępców. Przypominasz sobie pewną legendę?

    - Jak brzmi imię twojego przyjaciela?

    - Vermithrax. Ale ty znasz raczej…

    - Ten stary zdrajca…

    - Tak, to on.

    - Ale to tylko legenda! W rzeczywistości Vermi-thrax nigdy nie żył.

    - Myślę, że sam zainteresowany będzie miał inne zdanie na ten temat.

    Merle na chwilę przymknęła oczy. Musiała się skoncentrować. Nie wolno jej popełnić teraz żadnego błędu. Od tego zależy jej życie.

    Vermithrax, ten stary zdrajca. Postać rodem ze starych legend i mitów. Jego imię brzmiało jak przekleństwo. Ale jako realna postać - nigdy w życiu! Magia i czarownice morskie stanowiły część rzeczywistości. Ale Vermithrax? Równie dobrze można by się upierać przy tym, że właśnie zjadło się obiad z bogiem. Albo wypiło duszkiem Królową Laguny.

    - Dobrze - westchnęła Merle. - Więc twierdzisz, że ten stary zdrajca jest więziony w Campanile na placu św. Marka?

    - Tak.

    - A my sobie do niego pójdziemy, uwolnimy go i… co wtedy?

    - Sama zobaczysz, kiedy się tam znajdziemy. Jest mi winien przysługę.

    - Vermithrax jest twoim dłużnikiem?

    - Przed wieloma laty pomogłam mu.

    - Najwidoczniej bardzo na tym skorzystał, bo wylądował w więzieniu.

    - Daruj sobie tę uszczypliwość.

    Merle z rezygnacją potrząsnęła głową. Jedna z syren spojrzała w jej stronę, chcąc się upewnić, że wszystko jest w porządku. Merle uśmiechnęła się do niej.

    Syrena zrewanżowała się, pokazując ostre zęby jak u rekina.

    - Jeśli on od lat przebywa w więzieniu, to dlaczego nikt o tym nie wie?

    - Wszyscy o tym wiedzą.

    Ale jego postać uchodzi za mityczną.

    - Ponieważ ludzie chcą tak myśleć. Niewykluczone, że niektóre legendy i mity przestano by traktować jak baśnie, gdyby ktoś wreszcie odważył się poszukać w studni złotej kuli albo przyciął cierniowy żywopłot przed pałacem.

    Merle zastanowiła się. - On naprawdę jest tam, na górze?

    - Tak. W istocie.

    - Jak zamierzasz go uwolnić? Z pewnością jest bacznie strzeżony.

    - Przy odrobinie szczęścia…

    Merle chciała jeszcze o coś zapytać, lecz spostrzegła, że syreny zbliżają się do powierzchni wody. Nad głową zauważyła kile łodzi, które kołysały się lekko w rytmie fal. Wszystkie stały w równym szeregu. Domyśliła się, dokąd dotarła. To przystań dla gondoli przy placu św. Marka.

    Woda wokół gondoli nabrała czerwonego odcienia. „To wschód słońca" - pomyślała z ulgą Merle. Nastrój nieco jej się poprawił, chociaż światło słoneczne wcale nie było sprzymierzeńcem przy wejściu na wieżę.

    - Za wcześnie - zawyrokowała Królowa. W jej głosie pobrzmiewała nuta zatroskania. -Jest jeszcze za wcześnie na wschód słońca.

    - To co to jest?

    Królowa zamilkła, a syreny nieco zdezorientowane zatrzymały się kilka metrów pod powierzchnią wody.

    - Ogień - odrzekła po chwili. - Plac Św. Marka stoi w płomieniach! Łodzie ognia Trzy metry nad ziemią lew wypu-ścił go ze swoich szponów. W powietrzu Serafin zgiął plecy, spadając pewnie na ręce i nogi, głównie dzięki tysiącom skoków wykonanych z wysokich okien, balustrad, dachów czy tarasów. Nie był już mistrzem złodziejskim, ale nadal umiał poruszać się jak akrobata.

    Wyprostował się, po czym z lekko pochyloną głową stanął do walki, mając przed sobą dwóch uzbrojonych gwardzistów. Żołnierze wycelowali lufy w jego kierunku, odbierając mu chęć do walki. Chłopak westchnął głęboko, wyprostował się i rozluźnił mięśnie. Został pojmany. Może strategia niestawiania oporu wyjdzie mu na korzyść? Później, kiedy przedstawią go dyrektorowi więzienia i jego służalczym podwładnym, będzie potrzebował wiele siły. Nie trzeba jej tracić bezsensownie na z góry przegraną walkę z gwardzistami.

    Zrezygnowany wyciągnął ręce w ich stronę, by nałożyli mu kajdanki. Ale mężczyźni wcale się do tego nie śpieszyli, bo dalej trzymali go na muszce. Nie był godnym ich przeciwnikiem.

    Serafin powstrzymał śmiech. Nie bał się gwardzistów. Dopóki przebywał na wolności, z dala od więzienia i Mostu Westchnień, dopóty strach nie zaglądał mu w oczy. Pewność siebie była jego tarczą obronną, także przed myślami o Merle, choć to ostatnie średnio mu się udawało. „Nic złego nie mogło się jej przytrafić! Żyje i jest bezpieczna!" Te życzenia urosły do rangi wyznania wiary, które wciąż cicho sobie powtarzał. „Skoncentruj się na najbliższym otoczeniu! - wbijał sobie do głowy. - I zastanów się, dlaczego wylądowałeś właśnie tu, a nie na przykład na podwórku więziennym".

    Rzeczywiście. To było dziwne. Lew zrzucił go na skraju placu Św. Marka, gdzie czekało na niego dwóch gwardzistów. Teraz doszło dwóch pozostałych. Wszyscy mieli na sobie czarne skórzane mundury przyozdobione złotymi nitami, w których załamywały się promienie światła.

    Plac św. Marka rozpościerał się w samym sercu Wenecji. Miał kształt litery L: jedna jego strona graniczyła z Canale Grandę, podczas gdy na przeciwległej pięły się w górę wieże i dachy domów z wyspy Giudecca. Plac otaczały bogato zdobione gmachy. Najświetniejszym z nich była bazylika św. Marka, ogromna budowla zwieńczona kopułą i wieżami. Znajdujące się w niej liczne wota kapiące od złota były ofiarami złożonymi przez żeglarzy, którzy przez stulecia w ten sposób wyrażali swoje dziękczynienie. Dlatego jedni nazywali bazylikę domem bożym, inni zaś katedrą piratów.

    Obok niej lśniła fasada Pałacu Dożów, w którym już od dawna nie rezydował żaden władca. Obecnie za losy Wenecji odpowiadali rajcowie miejscy, układający polityczne plany podczas sutych uczt i biesiad.

    Serafin i strażnicy znajdowali się po przeciwległej stronie placu, tuż przy końcu długiej arkady, w niewielkiej odległości od wody. Pobliska kolumnada chroniła ich przed wścibskimi oczyma handlarzy, którzy, nie bacząc na wczesną porę i ciemność, zaczęli wystawiać swoje nędzne towary. I tak graniczyło wręcz z cudem, że po tylu latach oblężenia handel w mieście nie zamarł.

    Serafinowi błysnęła myśl podjęcia ucieczki i rzucenia się w odmęty wody. Ale gwardziści uchodzili za wyborowych strzelców. Nie dobiegłby nawet do brzegu, a już położyłaby go kula któregoś z nich. Trzeba było poczekać na lepszą okazję.

    W międzyczasie zrozumiał, dlaczego lew wypuścił go akurat tu, a nie gdzie indziej. Gwardziści, którzy go pojmali, podlegali trzem rajcom w największej konspiracji pracującym dla imperium faraona. Pozostali rajcowie nie mogli się o tym dowiedzieć. Tymczasem pojmany przez gwardzistów więzień, transportowany w powietrzu przez lwa, musiałby niechybnie wzbudzić powszechne zainteresowanie w mieście. A tego zdrajcy pragnęli za wszelką cenę uniknąć. Ostatni odcinek drogi musiał więc pokonać na własnych nogach. W ten sposób sprawiał wrażenie zwykłego przestępcy, schwytanego przez gwardzistów raczej przez przypadek. Tym bardziej, że niejeden przechodzień mógł teraz rozpoznać w nim byłego mistrza gildii złodziejskiej.

    A jeśli wykrzyczałby na głos całą prawdę? Jeśli każdemu napotkanemu Wenecjaninowi opowiedziałby to, czego stał się mimowolnym świadkiem? Wtedy…

    Nagle poczuł silne szarpnięcie. Czyjeś ręce wepchnęły mu brudną szmatę do ust i zawiązały z tyłu głowy. Knebel ściskał go aż do bólu. Jego zapach nie był przyjemny.

    To tyle, jeśli chodzi o jego mało przemyślany plan.

    Gwardziści wypędzili go z cienia arkad na otwarty plac. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Możliwe, że dochodził z pałacowego więzienia. Także inni przechodnie czuli ten odór. Kilku handlarzy z irytacją przyglądało się swoim straganom, pociągało mocno nosami i krzywiło się.

    Serafin chciał przyjrzeć się swojemu oprawcy. Kiedy jednak odwrócił głowę w bok, poczuł mocne uderzenie kolbą w plecy i usłyszał rozkaz: - Patrz do przodu!

    Stragany ciągnęły się w dwóch szeregach od strony kanału do bazyliki św. Marka.

    Serafin minął je dokładnie w samym środku placu. Niektórych handlarzy, którzy przy świetle pochodni lub gazowych latarni rozkładali towar, mógł teraz wyraźnie rozpoznać. Wprawdzie do wschodu słońca pozostała jeszcze cala godzina, jednak handlujący woleli być przygotowani na przyjęcie pierwszych klientów.

    Chłopak zauważył, że coraz mniej kupców skupiało się na wykładaniu towarów.

    Niektórzy gromadzili się w jednym miejscu, dyskutując głośno.

    - Siarka - słyszał z lewa i z prawa. - Ale dlaczego siarka? Dlaczego akurat tutaj?

    Chyba się przesłyszał. Swąd nie dochodził z więzienia.

    Właśnie wyszli z handlowej uliczki. Pozostało im jeszcze jakieś sto metrów, by dotrzeć do niewielkiego bocznego wejścia wiodącego do Pałacu Dożów. Po jego obydwu stronach wartę pełnili gwardziści. Wśród nich znajdował się kapitan, którego czarny mundur zdobiła specjalna odznaka przedstawiająca szybującego w powietrzu lwa. Marszcząc czoło, patrzył na zbliżającą się do niego grupkę osób.

    Głosy handlarzy dobiegające Serafina z tyłu stawały się głośniejsze, ale i niejasne. Coś wisiało w powietrzu. Dreszcz podniecenia przeszedł mu po plecach.

    Ktoś krzyknął. Kapitan gwardzistów, trzymający wartę przy wejściu do Pałacu Dożów, oderwał wzrok od Serafina i spojrzał na środek placu. Swąd siarki stał się tak przenikliwy, że chłopak poczuł go w żo183 łądku. Kątem oka dostrzegł też, że pilnujący go gwardziści chwycili się za nosy.

    Siarczany odór był nie do zniesienia. Naciągnięty na nos i usta knebel okazał się zbawienny, gdyż chronił go przed natrętnym i przenikliwym swądem.

    Jeden z gwardzistów zatrzymał się i zwymiotował. Zaraz potem drugi.

    - Stój! - krzyknął jeden z żołnierzy. Serafin zawahał się i odwrócił.

    Dwaj strażnicy stali pochyleni do przodu i kaszląc, wymiotowali na lśniące oficerki. Trzeci przytrzymywał ręką usta. Jedynie ten, który przed chwilą kazał się Serafinowi zatrzymać, celował prosto w niego.

    Nieco dalej chłopak dostrzegł wymiotujących handlarzy, którzy zataczali się, chodzili jak obłąkani, brodzili w kałużach wymiocin. Teraz znowu spojrzał na boczne drzwi pałacu. Tam także strażnicy walczyli z własną niemocą. Jedynie kapitan stał wyprostowany jak struna, na przemian zatykając nos i wydając rozkazy, których nikt już nie słuchał.

    W gruncie rzeczy Serafin mógł być wdzięczny swoim oprawcom za założenie mu knebla. Wprawdzie także czuł się nieswojo, ale materiał chronił go przed natrętnymi siarczanymi oparami.

    Kiedy zastanawiał się, czy właśnie los nie stwarza mu niepowtarzalnej okazji do ucieczki, nagle rozległ się potężny huk. Ziemia zadrżała. Huk stawał się coraz głośniejszy, przemieniając się w grzmot.

    Jeden ze straganów na środku placu stanął w płomieniach. Przerażeni handlarze jak szaleni krążyli wokół swoich stoisk. Ogień zaczął trawić jeszcze jedno przepierzenie z desek. Zaraz potem kolejne. Po chwili płonęła już cała uliczka, także tam, gdzie stragany stały w dużej odległości od siebie. Wiatru, który przenosiłby płomienie z miejsca na miejsce, nie było, a mimo to ogień rozprzestrzeniał się. Dokoła było cicho. Jedynie niecodzienne grzmoty od czasu do czasu rozsadzały ziemię, tak że Serafinowi włosy zjeżyły się na głowie.

    Kapitan gwardzistów spojrzał na wzburzone morze, szukając tam wrogich łodzi wyposażonych w armaty lub miotacze ognia. Ale na horyzoncie nie było widać żadnych napastników. Natomiast Serafin spojrzał w niebo. Z tamtej strony także nie nadciągały barki słonecznego imperium.

    Wszystkie stragany trawił ogień. Czy to zapowiedź niechybnej katastrofy w bazylice Św. Marka i Pałacu Dożów? Handlarze nie próbowali nawet ratować swojego dobytku. W panice uciekali na skraj placu.

    Serafin zaczerpnął powietrza. Siarka, wciąż siarka! Potem rzucił się do ucieczki. Dopiero kiedy oddalił się na odległość dziesięciu kroków, jeden ze strażników, ten, który jako pierwszy zwymiotował, zauważył jego zniknięcie.

    Właśnie przecierał usta. W ręku trzymał broń i wymachiwał nią w stronę chłopca.

    Teraz i pozostali gwardziści zauważyli uciekającego więźnia. Jeden z nich chwycił za broń i wystrzelił. Kula przeleciała ze świstem tuż obok ucha Serafina. Zanim gwardzista po raz drugi zdążył nacisnąć na spust, obezwładniła go kolejna fala nudności. Strzał jego kolegi przeszedł daleko od Serafina. Kula wbiła się w wyłożoną kostką powierzchnię, tworząc małą wyrwę - złotawy krater na tle ściany ognia.

    Serafin uciekał ile sił w nogach, nie bacząc na to, że nie starcza mu tchu. Mimo to nie zerwał z ust knebla. Pędził w kierunku bazyliki św. Marka i dopiero w jej pobliżu odważył się odwrócić głowę do tyłu. Nie ścigał go nikt. Gwardziści zmagali się z własną słabością. Jeden z nich podpierał się strzelbą niczym kulą.

    Niektórzy handlarze kucali, trzymając się z dala od szalejących płomieni i zakrywając twarze dłońmi. Inni szukali schronienia w podcieniach arkad, gapiąc się oniemiałym wzrokiem na to, co dzieje się wokół.

    Znowu rozległ się potężny grzmot, tym razem tak mocny, że wszyscy zakryli sobie rękami uszy. Serafin schronił się za kubłem z kwiatami, jednym z wielu, które otaczały bazylikę św. Marka. Pewnie rozsądniej byłoby uciekać dalej i zniknąć w którejś z pobliskich uliczek, ale nie pozwalała mu na to ciekawość. Chciał zobaczyć, co się stanie.

    W pierwszej chwili wydawało się, że wszystkie płonące stragany zapadną się i runą. Dopiero po chwili Serafin rozpoznał właściwy rozmiar katastrofy.

    Między buchającymi ogniem rzędami stoisk, dokładnie wzdłuż prześwitu między nimi, rozstąpiła się ziemia. Szczelina była długa, miała około sto, sto dwadzieścia kroków. Jej szerokość wystarczała, by pochłonąć obydwa rzędy stoisk.

    Serafin wstrzymał oddech. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, nawet o ucieczce. Gwardziści pod bramą pałacu przypominali rozgęgane stado drobiu.

    Wrzeszczeli jeden przez drugiego, wymachiwali strzelbami, podczas gdy kapitan próbował zaprowadzić wśród nich porządek.

    Serafin schylił się jeszcze niżej, tak że tylko oczy wystawały mu ponad brzeg kubła z kwiatami.

    Z wnętrza szczeliny zionął ogień. Z początku płonął równomiernym płomieniem.

    Później jednak przeszedł z obydwu krańców do środka pod postacią jasnej, żarzącej się kuli.

    Kula unosiła się w powietrzu, tworząc nad sobą coś, co przypominało aureolę.

    Taki widok nasuwał skojarzenia z wizerunkiem wstępującego do nieba, zmartwychwstałego Chrystusa z pobożnie złożonymi rękami - często uwiecznianego w tej postaci na starych ołtarzach. Z tym, że aureola szybko okazała się tarczą piły z zębami długimi jak palce Serafina. Tkwiła ona z tyłu głowy dziwnej istoty, jakby zlana w całość z jej skórą i kośćmi. Skrzyżowane szarawe ręce były pokryte łuskami i zakończone pazurami. Tułów nie wyrastał z nóg, lecz jakby z obleczonego mokrym ban187 dażem gadziego ogona, mocno skrępowanego i pozbawionego większej możliwości ruchu. Pod mokrymi powiekami iskrzyły się czarne źrenice. Mięsiste usta pozostawały lekko otwarte, ukazując ostre i szpiczaste zęby.

    - Piekło przysyła pozdrowienia - wypowiedział stwór dziecięcym, choć donośnym i przejmującym głosem. Echo tych słów rozległo się po całym placu.

    Gwardziści natychmiast wymierzyli broń w jego stronę, ale ambasador piekła zaśmiał się jedynie, unosząc się w powietrzu jakieś dwa metry nad płonącą szczeliną. Małe płomienie migotały na bandażach okrywających jego brzuch, nie paląc ich zupełnie.

    - Mieszkańcy tego miasta!!! - posłaniec ryczał teraz tak potężnym głosem, że tłumił nawet trzask gorejącego ognia. - Moi mistrzowie proponują wam układ! - Z ust ciekła mu zielona ślina, rozlewając się po pomarszczonym podbródku i kapiąc na ziemię. Ale w buchającym żarze natychmiast wyparowywała.

    - Jest naszym życzeniem, byśmy mogli stać się waszymi przyjaciółmi - powiedział i skłonił się. Na jego twarzy pojawił się ironiczny uśmiech.

    Nagle nastąpił gwałtowny wstrząs.

    Jeszcze przed chwilą klucz syren krążył tuż pod powierzchnią wody. Teraz przeraźliwy wybuch i trąba powietrzna ciskały nimi na różne strony. Jakby rozgniewany bóg pięścią uderzył w morze. Merle dostrzegła, że kołyszące się nad nią gondole wyleciały do góry niczym papierowe łódki. Spadając zahaczały o siebie.

    Inne znów pękały. W tym momencie poczuła, że dwie syreny, trzymające ją dotąd za ręce, puściły ją, same porwane przez potężne siły natury. Najpierw zostały wciągnięte na dno, a zaraz potem wypchnięte na powierzchnię. Tam, gdzie wirowały gondole. Otwarła szeroko oczy i zobaczyła ostre kile łodzi spadające prosto na nią. Chciała krzyczeć…

    Hełm z utwardzonej wody, który miała na głowie, uchronił ją przed uderzeniem fali. Przez jej ciało przebiegł silny dreszcz. Woda wokół była wzburzona jak podczas szalejącego orkanu. Nagle jakaś syrena wepchnęła ją pod gondolę, tuż obok drewnianych pali wytyczających jedną z przystani na kanale. Syrena popatrzyła na nią wytężonym wzrokiem. Merle, targana dwoma przeciwstawnymi siłami, napierającą falą i ściągającym ją w dół wirem, z największym wysiłkiem dobrnęła do mostku. Kolejny podmuch fali wyrzucił ją na powierzchnię wody. Wtedy usłyszała dobywający się z jej wnętrza głos Królowej Laguny:

    - Trzymaj się mocno.

    Rozpostarła szeroko ręce i uchwyciła się śliskiego drewnianego pala. Opuściła się po nim w dół, by mieć grunt pod nogami. Zaraz jednak wspięła się po nim do góry i padła wyczerpana na mostku, wymiotując słonawą wodą.

    Toń wody w dalszym ciągu była wzburzona, choć nie tak bardzo jak przed chwilą.

    Merle ściągnęła hełm, a gdy dostrzegła w odmętach fal czyjąś rękę wyciągniętą w jej stronę, rzuciła go do wody. Uchwyciły go delikatne palce, które szybko zniknęły w pod powierzchnią. Teraz Merle dostrzegła, że klucz syren w mgnieniu oka odpłynął.

    - Czuję coś… - Królowa zaczęła mówić, ale natychmiast zamilkła.

    Merle odwróciła się, odgarnęła spadające jej na oczy, mokre włosy i spojrzała w stronę placu.

    Najpierw dostrzegła tylko ogień.

    A zaraz potem jakąś postać. Widziała ją wyraźnie. I każdy jej szczegół, każdy obrzydliwy szczegół tej postaci. -…waszymi przyjaciółmi - usłyszała ostatnie słowa wypowiedziane przez potwora.

    Wstała i weszła na ląd. Po chwili zatrzymała się. Ogarnęły ją wątpliwości.

    Gwardziści otaczali szybującego posłańca piekieł, stojąc od niego w znacznej odległości, wystarczającej jednak, by dosięgnąć go kulą.

    Ten jednak ignorował ich całkowicie, kierując swoje słowa do ludzi zgromadzonych za kolumnami arkad i na skraju placu.

    - Niewdzięczni mieszkańcy Wenecji, piekło oferuje wam układ - posłaniec z nieukrywaną rozkoszą przysłuchiwał się własnym słowom. Echo zniekształcało jego dziecięcy głos, czyniąc z niego coś w rodzaju kwiku. - Wasi panowie, rajcowie tego miasta, odrzucili naszą ofertę. Wy jednak zdecydujcie sami, podejmując słuszną decyzję - znowu zrobił przerwę. W tym czasie kolejne oddziały gwardzistów nadciągały z pomocą. Towarzyszyło im ponad dziesięciu jeźdźców na kamiennych lwach.

    - Drżycie przed gniewem faraona - kontynuował po chwili. - I nie bez kozery.

    Długi czas opieracie się siłom imperium. Wkrótce jednak armie egipskie uderzą ze zwiększoną siłą i zmiotą was z powierzchni ziemi. Chyba że…, chyba że będziecie mieli potężnego sojusznika po swojej stronie. Takiego jak ja i moi mistrzowie! - z mięsistych ust wydobyło się lekkie westchnienie. - Armia naszego królestwa może podjąć walkę z imperium egipskim. Możemy zapewnić wam ochronę i bezpieczeństwo. Tak, to możemy wam zapewnić.

    Merle jak oniemiała patrzyła na ognistą postać. Na placu gromadził się coraz liczniejszy tłum ludzi zwabionych buchającymi płomieniami, hukiem zwiastującym niecodzienny spektakl.

    - Me możemy stracić ani minuty - odezwała się Królowa. - Szybko, do Campanile!

    - A ten ogień?

    - Jeśli przemkniesz lewą stroną, to na pewno się uda. Merle, proszę, teraz jest najlepsza okazja.

    Merle zaczęła biec. Wieża, która górowała nad placem, znajdowała się w samym rogu. Dziewczynka musiała najpierw przebiec wzdłuż ziejącej ogniem szczeliny, a potem jeszcze przemknąć za plecami posłańca piekieł, który z twarzą zwróconą w stronę pałacu lekko unosił się nad ziemią. W powietrzu wciąż czuć było siarkę. Posłaniec dalej ciągnął swój wywód, ale Merle już go nie słuchała. Na pierwszy rzut oka oferta księcia piekieł wydawała się kusząca. Jednak już sam wygląd jego posłańca budził odrazę i wątpliwości. Wenecjanie nabierali przekonania, że mogą wpaść z deszczu pod rynnę. Bo wprawdzie pojawiłaby się szansa na odniesienie militarnego sukcesu w postaci usunięcia sił imperium z laguny, ale kto ręczyłby za to, że nowi zwycięzcy nie zastąpią żołdaków spod znaku sfinksa i nie zamieszkają w pałacu, żądając dla siebie wysokiego haraczu?

    Merle była już w połowie drogi do Campanile, kiedy uświadomiła sobie, że wejście do wieży pozostaje niestrzeżone. Wszak wszyscy strażnicy przyłączyli się do oddziałów stojących na placu. Przynajmniej setka strzelców mierzyła już w ambasadora piekieł, a przez cały czas przybywali kolejni. Lwy, wszystkie z granitu i bez skrzydeł, przebierały nerwowo łapami, zostawiając na ziemi odciski. Dosiadający ich jeźdźcy z trudem utrzymywali je na wodzy.

    - Każdy mieszkaniec miasta zobowiązany jest do oddania kropli krwi! - ryczał ambasador piekieł do tłumów. - Tylko jedna kropla od głowy i pakt jest przypieczętowany! Pomyślcie! Jak dużych ofiar będzie od was żądać imperium?

    Ilu z was padnie w walce o lagunę, ilu zginie pod rządami faraona?

    Nagle mały, najwyżej siedmioletni chłopczyk wyrwał się mamie, która przerażona patrzyła, jak jej syn biegnie wzdłuż rzędu gwardzistów i staje oko w oko z bestią.

    - Uchroni nas Królowa Laguny! - krzyknął. - Nie potrzebujemy waszej pomocy!

    Matka chciała pobiec za synem, ale ją powstrzymano. Nie dała za wygraną, szamotała się, próbując wyrwać się z obcych objęć. I cały czas wykrzykiwała imię dziecka.

    Chłopiec z przekorą spojrzał na posłańca.

    - Królowa Laguny zawsze będzie nas chronić! - odwrócił się i pobiegł z powrotem do matki. Posłaniec nie zareagował.

    Słysząc słowa chłopczyka, Merle poczuła lekkie ukłucie w piersi. Uprzytomniła sobie, że to nie było jej własne doznanie, ale ból przeszywający Królową Laguny.

    Jej rozpacz, jej wstyd.

    - Oni na mnie liczą - powiedziała bezgłośnie. - Wszyscy na mnie liczą. A ja nie spełniam ich oczekiwań.

    - Przecież tu, na placu, nikt nie wie, co się z tobą dzieje.

    - Wkrótce się dowiedzą. Najpóźniej wtedy, kiedy nadciągną galery faraona, a jego barki słoneczne będą ziać z nieba ogniem. - Na chwilę zamilkła, po czym dodała: - Powinniście przyjąć ofertę posłańca.

    Merle z przerażenia o mało się nie potknęła. Jeszcze tylko dwadzieścia metrów do wieży.

    - Co?! - wykrzyknęła. - Mówisz poważnie?

    - To jedna z możliwości.

    - Ależ… to piekło! Cóż my o nim wiemy? - I szybko dodała: - Już same wyniki badań profesora Burbridge'a są wystarczające, żeby… żeby wysłać ich do diabła.

    - To jedna z możliwości - powtórzyła Królowa raz jeszcze. Jej głos brzmiał beznamiętnie. Słowa chłopczyka poruszyły ją do głębi.

    - Układ z diabłem nie może wchodzić w grę - powiedziała Merle i zaczerpnęła tchu. Trudno jej było równocześnie biec i rozmawiać. - Przecież już z dawniejszych przekazów wiemy, że każdy, kto zdał się na pomoc piekieł, przegrywał. Każdy!

    - To jedynie stare historie. Możesz zaręczyć, Merle, że ktokolwiek próbował zawrzeć sojusz z piekłem} Merle spojrzała przez ramię i raz jeszcze przyjrzała się stojącemu wśród ognia posłańcowi.

    - Przypatrz mu się! I nie zbywaj mnie jakimiś porzekadłami w stylu: „Nie można oceniać pana po kaloszach!" Przecież w nim nie ma nic ludzkiego!

    - We mnie również.

    Merle, potykając się, dobiegła wreszcie do bramy wieży. Na szczęście była otwarta. - Posłuchaj - zaczęła zdyszana. - Nie chciałam cię obrazić. Ale piekło… - przerwała i potrząsnęła głową. - Może rzeczywiście nie jesteś człowiekiem i dlatego pewnych rzeczy nie pojmujesz. Dziarsko wkroczyła do wieży.

    Przeszła tylko kilka metrów obok kryjówki Serafina. Ale on jej nie spostrzegł.

    Był wpatrzony w posłańca i w rosnącą grupę żołnierzy na placu.

    Także druga część placu, tuż obok bazyliki św. Marka, ciągle zapełniała się ludźmi. Napływali z różnych stron, zwabieni niezwykłym widowiskiem. Dowiedzieli się o przybyciu ambasadora piekieł, ale nie dawali temu wiary. Teraz mogli skonfrontować pogłoski z rzeczywistością.

    Serafin zmagał się sam ze sobą. Chciał uciekać. Miał szczęście, że nie wylądował w więzieniu. Tymczasem z każdą minutą rosło niebezpieczeństwo, że zostanie rozpoznany i aresztowany. To głupie, strasznie głupie, tkwić za donicą z kwiatami, podczas gdy gwardia cały czas go szuka. Wprawdzie nie w tym momencie, bo całą swoją uwagę skupiła przejściowo na czymś innym. Ale czy nie zdawał sobie sprawy z położenia, w jakim się znalazł? Tymczasem z najwyższą uwagą przysłuchiwał się posłańcowi.

    I jeszcze coś rzuciło mu się w oczy. Trzech mężczyzn wyszło z pałacu. Trzech rajców w dostojnych togach: purpurowej, szkarłatnej i złotej. Zdrajcy.

    Rajca w złotej sukni podszedł prosto do kapitana gwardii i mówił coś do niego wzburzony.

    W pewnym momencie płomienie buchnęły ze zdwojoną siłą, ich języki dosięgły postaci posłańca, ukazując jego szyderczy uśmiech.

    - Kropla krwi! - zawołał. - Pomyślcie dobrze, obywatele Wenecji! Tylko jedna kropla krwi!

    W wieży Merle przeskakiwała po kilka schodów na raz. Dyszała. Serce waliło jej tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była tak zmęczona.

    - Co wiesz o tym zdrajcy? - spytała Królowa Laguny.

    - To, co wszyscy. Stare historie.

    - W rzeczywistości nigdy nie był zdrajcą. Nie w tym sensie, za jakiego uchodzi w przekonaniu ogółu.

    Merle z trudem łapała powietrze. Nawet uważne wsłuchiwanie się w słowa Królowej nie przychodziło jej łatwo.

    - Opowiem ci, co zdarzyło się naprawdę. Wtedy, kiedy Vermithrax został zdrajcą - kontynuowała Królowa. - Ty jako pierwsza powinnaś dowiedzieć się, kim jest w rzeczywistości.

    - No…, to… kim… jest? - spytała zdyszana, ciągle biegnąc po schodach.

    - Vermithrax jest lwem. Jednym ze starych lwów.

    - Lwem?

    - Fruwającym i mówiącym lwem - Królowa zamyśliła się. - Przynajmniej byl nim, kiedy widziałam go ostatni raz.

    Merle aż zatrzymała się ze zdumienia. Właśnie dostała kolki.

    - Ale… lwy nie mówią!

    - Te, które znasz. Wcześniej jednak, przed wielu laty, jeszcze przed zmartwychwstaniem faraona i w okresie wojen o mumie, lwy mogły mówić, fruwać wyżej i szybciej niż orły, a wyśpiewywane przez nie pieśni były piękniejsze niż pieśni syren lub ludzi.

    - I co się stało? - Merle znowu zaczęła biec. Ale tym razem szybo spuściła z tonu i zaczęła człapać po schodach do góry. Była mokra i wykończona. Czuła, jak jej ciałem wstrząsają dreszcze.

    - Od niepamiętnych czasów kamienne lwy i ludzie byli połączeni sojuszem. Nikt jednak nie wie, jak tu dotarły. Możliwe, że były istotami z odległych krańców ziemi. Albo wytworami jakiegoś alchemika. Nieważne. Lwy służyły Wenecjanom jako zwierzęta bojowe w wojnach, konwojowały statki podczas niebezpiecznych rejsów przy wybrzeżach Afryki i chroniły samo miasto. W dowód wdzięczności Wenecjanie wyryli ich oblicze na herbie miasta i przyozdobili nim flagę miejską. Do ich dyspozycji oddano też jedną wyspę w północnej części laguny.

    - Skoro lwy były tak mocne i potężne, dlaczego nie wzniosły własnego miasta? - Merle nie sły197 szała nawet własnych słów, z trudem wypowiadanych.

    - Ponieważ całkowicie ufały Wenecjanom i były wobec nich lojalne. Zaufanie należało do ich najważniejszych cech. Poza rym same nie chciały. Ich kamienne ciała, szybkie loty i poetyckie pieśni mogły wprawdzie zachwycać, ale czy ktokolwiek widział lwa budującego dom? Przyzwyczaiły się do łudzi, dzieliły z nimi ich los, miały dach nad głową i korzystały z wygód, jakie dawało mieszkanie w mieście. I to, jak sądzę, zdecydowało o ich upadku.

    Merle zatrzymała się na chwilę przy wąskim oknie, które wychodziło na plac.

    Zdębiała, kiedy zauważyła, że w ciągu kilku minut zebrało się tam mnóstwo żołnierzy i gwardzistów. Widocznie rajcowie ściągnęli wszystkich zbrojnych w mieście, od stróża nocnego aż po kapitana. Musiały ich być setki. I wszyscy mierzyli w posłańca, niektórzy tylko samymi połyskującymi szablami.

    - Dalej, biegnij dalej. Pospiesz sięl Merle, sapiąc, wspinała się po schodach, podczas gdy Królowa kontynuowała swoją opowieść: -Musiało się to źle skończyć. Ludzie nie potrafią żyć w zgodzie z innymi istotami. Stało się to, co się stać musiało. U zarania konfliktu stanęła obawa. Obawa przed potęgą lwów, przed ich imponującymi skrzydłami i groźnymi pazurami. Ludzie powoli zapominali, ile im zawdzięczają. Choćby mocarstwową pozycję Wenecji w basenie Morza Śródziemnego. Lęk przeszedł w nienawiść, ta zaś w żądzę zdegradowania lwów do roli poddanych. Bo przecież nie można było pozbyć się ich zupełnie. Pod pretekstem zorganizowania święta ku ich czci, mającego wyrazić wdzięczność Wenecjan, zwabiono je wszystkie na wyspę. Statkami zwożono tam góry wieprzowiny i cielęciny. Rzeźniom przyznawano odznaczenia, byle tylko wydały swoje ostatnie zapasy. Podczas uczt wino lało się strumieniami.

    Najprzedniejsze gatunki i krystaliczna woda alpejska zdobiły suto zastawione stoły. Dwa dni i dwie noce lwy delektowały się przygotowanymi dla nich smakołykami. Powoli jednak podany im do mięsiwa, wody i wina środek nasenny zaczął działać. Na trzeci dzień nie było już ani jednego lwa, który stałby na własnych nogach. Wszystkie zapadły w kamienny sen. Wtedy do dzieła przystąpili rzeźnicy, którzy pozbawili je skrzydeł!

    - To… to oni im je tak po prostu, ob…

    - Obcięli. Jak najbardziej! Lwy niczego nie zauważyły. Tak silny okazał się podany im środek nasenny. Potem opatrzono je, aby żaden nie zmarł na skutek odniesionych ran. Wszystkie pozostawiono na wyspie, w przekonaniu, że osłabione zwierzęta nie zdecydują się na ucieczkę przez wody laguny. Jak wiadomo, lwy lękają się wody. Te, które się jednak odważyły, utonęły w odmętach morza.

    Merle poczuła taki wstręt, że aż musiała przystanąć.

    - Dlaczego wytężamy wszystkie nasze siły, by ratować to miasto? Po tym wszystkim, co Wenecjanie wyrządzili lwom i syrenom? Czyż nie zasłużyli na najazd Egipcjan, którzy zmietliby miasto z powierzchni ziemi?

    Dziewczynka wyczuła, że Królowa uśmiecha się lekko. Jej wnętrze promieniowało cudownym ciepłem.

    - Me bądź taka zgorzkniała, Merłe. Przecież tak samo jesteś rodem z Wenecji, jak wielu innych mieszkańców laguny, którzy nie mają o niczym pojęcia. Zbrodnia na lwach dokonała się strasznie dawno temu.

    - A ty sądzisz, że ludzie są dziś mądrzejsi niż wtedy? - zapytała z pogardą.

    - Me. Mądrzejsi nie staną się nigdy. Ale nie można karać tych, na których nie ciąży bezpośrednia odpowiedzialność.

    - A co z syrenami, które ludzie zaprzęgają do łodzi? Sama przyznałaś, że w ten sposób syreny wyginą.

    Królowa na moment zamilkła.

    - Jeśli większość ludzi miałaby tego świadomość, jeśli znałaby prawdę…, to takie niesprawiedliwości nie zdarzałyby się więcej.

    - Sama mówisz, że nie jesteś istotą ludzką. A bronisz nas. Skąd u ciebie ta przeklęta dobroć?

    - Przeklęta dobroć? - powtórzyła lekko rozbawiona Królowa. - Tylko człowiek może zestawić te dwa słowa obok siebie. Możliwe, że właśnie stąd czerpię wiarę w ludzi, że jej jeszcze nie pogrzebałam. Chcesz, żebym opowiedziała ci historię lwów do końca? Zaraz wyjdziemy na szczyt wieży. Zanim tam staniemy, powinnaś dowiedzieć się, jaka rola przypadła w udziale Vermithraxowi.

    - Opowiadaj!

    - Lwy powoli dochodziły do siebie, targane wewnętrznymi starciami i walkami.

    Jedno nie ulegało wątpliwości: stały się więźniami na wyspie. Pozbawione siły, nękane strasznymi bólami, popadały w zwątpienie. Wenecjanie zaoferowali im dalszy dowóz żywności, pod warunkiem jednak, że zgodzą się im służyć jako niewolnicy. Po długich debatach lwi ród przyjął te warunki. Część z nich została przetransportowana na inną wyspę, gdzie służyły naukowcom i alchemikom jako zwierzęta doświadczalne. Nowe pokolenia kamiennych lwów opuszczały laboratoria uczonych. Dzisiejsza ich generacja nie jest już tą dumną rasą przodków, przyozdobioną w skrzydła i potrafiącą śpiewać.

    - A co z Vermithraxem? - pytała Merle. - Albo z lwami, które także dziś potrafią fruwać?

    - Kiedy Wenecjanie podstępem rozprawiali się z lwami, jeden lwi oddział nie stacjonował w Wenecji, tylko przeprowadzał zwiad w krajach Wschodu. Gdypowró201 city i dowiedziały się, co się wydarzyło, zawyły z wściekłości. Ale musiały poprzestać na małej potyczce z mieszkańcami laguny. Było ich zbyt mało. Dlatego zamiast pewnej porażki w starciu z Wenecjanami, wybrały ucieczkę. Około dziesięciu lwów pofrunęło na południe, przez Morze Śródziemne aż do samego serca Afryki. Tam przez jakiś czas żyły z miejscowymi lwami, zanim nie zorientowały się, że gospodarze sawanny przyjmują ich tylko dlatego, że boją się ich.

    Kamienne lwy ruszyły więc w dalszą drogę. Tym razem w wysokie góry, rozpościerające się w tropikach. I tam zadomowiły się na dłużej.

    Niesprawiedliwość Wenecjan obrosła w legendy.

    Przed około dwustu laty na scenę wydarzeń wkroczył Vermithrax. Przepełniony smutkiem z powodu losu, jaki spotkał lwi ród, mocno wierzył w stare legendy.

    Postanowił wrócić do Wenecji, by wziąć odwet na jej mieszkańcach za wyrządzoną ongiś krzywdę. Niestety, tylko nieliczni chcieli się do niego przyłączyć. Dla większości potomków uciekinierów góry stały się nową ojczyzną. Mało kto chciał wyruszyć w nieznane.

    W ten sposób Vermithrax z garstką towarzyszących mu lwów wziął kurs na Wenecję. Święcie wierzył przy tym, że ujarzmione lwy weneckie staną po jego stronie i wystąpią przeciwko swoim ciemiężcom. Ale przeliczył się. Nie docenił znaczenia czasu.

    - Znaczenia czasu? - spytała Merle zdziwiona.

    - Tak, Merle, czas zaleczył dawne rany. Jeszcze gorzej, uczynił z lwów wiernych poddanych. Pęd do wygodnictwa zupełnie zawładnął bezskrzydłą, niemą lwią rasą.

    Jako niewolnicy Wenecjan nie skarżyły się na swój los. Zdolności przodków dawno popadły w zapomnienie. Żaden z nich nie pamiętał życia na wolności. Nic dziwnego, że żadnemu też nie uśmiechało się nadstawiać karku w jakimś powstańczym zrywie. Posłuszeństwo rozkazom ludzkich przełożonych przedkładano nad jakikolwiek bunt. Stąd atak Vermithraxa na miasto kosztował życie wielu ludzi i pomimo że wywołał spustoszenie w wielu dzielnicach, od początku był skazany na porażkę. Przeciwko Vermithraxowi wystąpił jego własny ród. Lwy też, te same, którym chciał przynieść wolność, a które z własnego wyboru stały się przedłużeniem ludzkiej ręki, zadały mu ostateczny cios.

    - Ale w takim razie to one byli zdrajcami, nie on!

    - Wszystko zależy od punktu widzenia. Dla mieszkańców Wenecji Vermithrax uchodził za zdrajcę. To on napadł na nich znienacka, to on zabił wielu ludzi, to on próbował podjudzić przeciwko nim miejscowe lwy. Z ich punktu widzenia wszystko się zgadza. Dlatego też pozbawili oni życia większość napastników.

    Nieliczną garstkę zostawili przy życiu, by naukowcy mogli wyhodować z niej nowe pokolenie latających lwów. Wtedy nikt już nie pamiętał czasów, kiedy lwy miały skrzydła. A wielu mieszkańców nie mogło oprzeć się pokusie posiadania lwich sług ze skrzydłami. Dzięki nim mogły one transportować duże ciężary albo podczas wojen atakować przeciwnika z powietrza, jak to uczynił Vermithrax w trakcie inwazji na miasto. W laboratorium powstała nowa generacja lwów, będąca krzyżówką wolnych, oskrzydlonych rebeliantów z Afryki i bezwolnych, służalczych niewolników z Wenecji. Co z tej krzyżówki powstało, sama wiesz: fruwające lwy, których dosiadają dziś gwardziści. Miałaś możliwość zapoznać się z nimi bliżej.

    - A Vermithrax?

    - Wymyślono dla niego szczególnie perfidną karę. Zamiast wyroku śmierci osadzono go w tej wieży. Tu musiał znosić swój los. A trzeba ci wiedzieć, Merle, że dla skrzydlatego lwa nie ma nic gorszego niż pozbawienie możliwości fruwania. Dla Vermithraxa, który latami szybował po dalekich stepach Afryki, kara ta okazała się straszna w dwójnasób. Prócz tego załamał się psychicznie. Mniej w wyniku porażki, bardziej z powodu zdrady własnych ziomków. Nie mógł pojąć obojętności w ich sercach, ich psiej wierności i łatwowierności każącej im wystąpić w imieniu Wenecjan przeciwko niemu. To doświadczenie stało się dla niego najcięższą karą.

    Dlatego postanowił odebrać sobie życie. Odmawiał jedzenia, które mu przynoszono.

    I to wcale nie powodowany lękiem przed otruciem, lecz w nadziei szybkiego zakończenia życia. Ale Vermithrax, ten buntownik nad buntownikami, musiał jako pierwszy ze swojej rasy stwierdzić, że kamienna istota może obyć się bez jedzenia. Oczywiście kamienne lwy odczuwają głód, ba, obżeranie się jest jedną z ich największych namiętności. Do przetrwania konieczne jednak nie jest. I tak Vermithrax do dzisiejszego dnia przebywa na samym szczycie wieży, skąd rozpościera się widok na całe miasto. I to pogłębia jego poczucie upokorzenia - Królowa Laguny przerwała na chwilę, by zaraz podjąć nowy wątek. - Szczerze mówiąc, nie wiem, w jakim znajdziemy go stanie.

    Merle wchodziła już na ostatnie schody. Światło słoneczne padało przez okno na potężne stalowe drzwi. Ich powierzchnia połyskiwała niebieskawo.

    - Jak poznałaś Vermithraxa?

    - Gdy przed niemal dwustu laty przewodził on grupie afrykańskich lwów, która przybyła do Wenecji, wierzył niezbicie, że lwy muszą dorównać ludziom w jednej rzeczy: muszą pokonać wrodzony lęk przed wodą. Wszak jego przodkowie zostali zdegradowani do roli niewolników właśnie dlatego, że nie sprostali wodom laguny.

    Stali się niewolnikami na własnej wyspie. Vermithrax nie zamierzał wpaść w tę samą pułapkę. Skoro tylko z góry zobaczył lagunę, rzucił się z brawurą w odmęty wody. Ale przed takim wyzwaniem nawet najbardziej śmiały ze śmiałych musiał skapitulować. Woda i zimno sparaliżowały jego ruchy. Zaczął tonąć.

    - I wtedy go uratowałaś? - Śledziłam jego myśli, kiedy spadał na dno. Dostrzegłam śmiałość jego przedsięwzięcia i podziwiałam silną wolę. Tak brawurowy plan nie mógł spalić na panewce, i to jeszcze w momencie, gdy się na dobre nie zaczął. Rozkazałam więc syrenom, by wyniosły go na powierzchnię, a potem zaprowadziły na ląd. Spotkałam się też z nim osobiście, kiedy w ukryciu dochodził do siebie. Prowadziliśmy długie rozmowy. Nie mogę powiedzieć, że zostaliśmy przyjaciółmi. Chyba nie wszystko zrozumiał, przede wszystkim, kim jestem. A ponadto trochę się mnie lękał, ponieważ…

    - Ty sama jesteś wodą?

    - Jestem laguną. Jestem wodą. Ale Vermithrax był tym, kto walczy do końca.

    Zapaleniec o nieugiętej woli. Okazywał mi respekt i wdzięczność, ale także bał się.

    Królowa Laguny zamilkła, kiedy Merle zupełnie wyczerpana weszła na ostatni stopień. Stalowe drzwi, zaryglowane na dwa potężne zamki, były co najmniej trzykrotnie większe od niej.

    - Jak miałybyśmy tu… - zaczęła Merle, ale przerwała, kiedy z zewnątrz wdarł się donośny ryk. Natychmiast podbiegła do zakratowanego okna i spojrzała w dół.

    Rozpościerał się stąd zapierający dech w piersi widok na przednią część placu oraz płonącą szczelinę.

    Merle dopiero teraz spostrzegła, że szczelinę od brzegu dzieliło niewiele metrów. Gdyby rozstęp w ziemi doszedł do morza, Merle i syreny zostałyby siłą wody wciągnięte w sam jej środek.

    Ale nie to zmroziło jej krew w żyłach, lecz seria wydarzeń, które rozgrywały się na dole i zwiastowały niechybną katastrofę.

    Trzy skrzydlate lwy rzuciły się z dachu Pałacu Dożów w dół, smagane biczem przez dosiadających je jeźdźców. Rajcowie podjęli decyzję. Żadnych rokowań z wysłannikiem piekieł. Nieodwołalnie.

    Zanim posłaniec zdążył zareagować, lwy były już przy nim. Dwa z nich przeleciały tuż obok niego z tak dużą prędkością, że siedzący na nich jeźdźcy nie odnieśli w wyniku kontaktu z ogniem żadnych obrażeń. Natomiast trzeci, lecący pośrodku, chwycił posłańca w swoją rozdziawioną paszczę i wyrywając go z płonącej szczeliny, poniósł ze sobą. Posłaniec wrzeszczał jak opętany. Leżał poziomo w pysku lwa. Na całym placu ludzie zginali się wpół. Nawet żołnierze upuścili broń na ziemię i zatykali sobie palcami uszy.

    Lew z posłańcem w paszczy zatoczył koło nad dachami miasta, potem zniżył lot, szybując w kierunku stojących przed pałacem żołnierzy. Upuścił posłańca dokładnie nad ich głowami, jakby ten był jedynie zepsutym kawałkiem mięsa.

    - Merle! - krzyknęła Królowa Laguny w myślach dziewczynki. - Merle, drzwi…

    Ale Merle nie mogła oderwać wzroku od toczących się na dole wydarzeń. Żołnierze rozbiegli się na tyle szybko, że spadający posłaniec nie upadł im na głowy, tylko obok nich. Odarty z dostojeństwa, stal się jedynie monstrualnej wielkości rzeczą o ogromnych, wymachujących w powietrzu pazurach, wijącą się w panice na kamiennych płytach.

    - Merle…

    Na placu zaległa cisza. Ludzie zaniemówili, zastygli w bezruchu, niezdolni pojąć, co się tu naprawdę wydarzyło.

    Ale zaraz potem podniósł się triumfalny okrzyk. Zapachniało krwią. Nikt nie myślał o konsekwencjach czynu. Z okrzyków dało się wyłowić coraz wyraźniejsze skandowanie:

    - Zabić bestię! Zabić tę bestię!

    - Merle! Nie mamy czasu!

    - Zabić bestię!

    - Proszę!

    - Zabić bestię!

    Puste miejsce, które w formacji żołnierzy powstało po upadku posłańca, szybko wypełniły napierające ciała żołdaków o wykrzywionych twarzach, z błyszczącymi szablami w dłoniach. Wymachiwali szablami, strzelbami albo wygrażali posłańcowi nagimi pięściami. Wrzask posłańca zamienił się w rzężenie. Potem zamilkł zupełnie.

    - Drzwi, Merle!

    Gdy dziewczynka odwróciła się wreszcie, jej wzrok utkwił na dwóch potężnych ryglach. Były takie wielkie!

    - Musisz je otworzyć! - błagała Królowa. Po drugiej stronie drzwi rozległ się ryk lwa.

    Odwieczny wróg Nie było sensu powątpiewać w wy-mowę faktów. A te układały się w logiczny ciąg zdarzeń. Czyż nie podjęła się wykonania zadania? Czyż klamka nie zapadła już wtedy, kiedy zdecydowała się wypić zawartość karafki? A może nawet dużo wcześniej, gdy wraz z Serafinem opuściła festyn i rzuciła się w wir przygód.

    Z łatwością odsunęła dolną zasuwę. Oparła się o nią całym ciężarem, nie przypuszczając, że masywny stalowy trzpień puści tak gładko, jakby dopiero wczoraj został naoliwiony.

    Z drugą zasuwą nie poszło już tak łatwo. Przymocowana była kilkadziesiąt centymetrów nad jej głową. Uniemożliwiało to oparcie się o nią całym ciałem.

    Musiało trochę potrwać, zanim nieco popuściła. Twarz Merle pokryły krople potu.

    Królowa Laguny milczała. W końcu się udało.

    - Drzwi musisz pchnąć do środka - powiedziała Królowa. W jej głosie słychać było napięcie. Cały czas wisiała nad nimi groźba dostania się w ręce żołnierzy.

    Trzeba było jak najszybciej uwolnić Vermithraxa.

    Merle zawahała się tylko chwilę. Zaraz potem pchnęła stalowe drzwi. Te, mocno zgrzytając, ustąpiły i otwarły się do środka.

    Cela w wieży Campanile była większa, niż przypuszczała. Pomimo panującej tam ciemności mogła rozpoznać zarysy belek podtrzymujących szpiczasty strop, pod którym urzędowały gołębie. Plamy ich białawych odchodów pokrywały deski na podłodze niczym śnieżny puch, suchy i zakurzony. Przy każdym kroku w górę wzbijały się tumany kurzu. Czuć było stęchliznę. Natomiast pomieszkujący w celi więzień nie wydzielał żadnego zapachu. Przynajmniej nie dało się go odróżnić od wszechobecnej przykrej woni.

    W pomieszczeniu panowała ciemność. Jedyny promień światła nieśmiało wdzierał się przez malutkie okienko umieszczone między podłogą a dolną belką podtrzymującą frontową ścianę wieży. Właśnie wschodziło słońce. Grube kraty okienne przecinały słoneczny promień, dzieląc go na mniejsze wiązki światła.

    Także ściany pokrywała konstrukcja stalowych krat. Jakby obawiano się, że bez nich więzień mógłby się stąd wydostać. Nawet na belkach dachowych zawieszone były kraty.

    Wpadające do środka światło przypominało kilka mocno naprężonych, równoległych do siebie lin, które przechodziły po podłodze na skos, urywając się w samym środku celi. Po obu stronach promieni panowała tak głęboka ciemność, że nie było widać przeciwległej ściany.

    Przekraczając próg celi, Merle poczuła się zagubiona. „Cóż mam teraz czynić?", pomyślała.

    - Musisz się z nim najpierw przywitać, ale tak, żeby wiedział, iż mamy uczciwe zamiary.

    - On cię nie pozna, jeśli sama do niego nie przemówisz - odpowiedziała Merle.

    - Ależ jak najbardziej, pozna mnie.

    - Hm…, halo…, dzień dobry - bąknęła cicho. Pod stropem zagruchały gołębie.

    - Vermithrax?

    Odpowiedział jej charkot wydobywający się z ciemności.

    - Vermithrax? Przyszłam, żeby…

    Przerwała nagle, gdy wyrosły przed nią cień zmienił się w żywe ciało. Dobiegł ją najpierw lekki szmer, a potem jakby podmuch wiatru. Wibrujące fale to nasilały się, to słabły. W końcu usłyszała kroki tak lekkie, jakby w celi stąpał kot.

    Całkiem inne niż u ociężale kroczących lwów. Zwierzęco drapieżne, ale jednocześnie stawiane z rozmysłem. Wyczekujące.

    - Królowa Laguny jest ze mną - wyrwało jej się. Vermithrax pewnie ją wyśmieje.

    Z ciemności wyłaniał się zarys postaci wyższej od konia i szerokiej jak dwa ogiery. W ciągu kilku se212 kund stanął przed nią w całej okazałości, z głową oświetloną promieniami wschodzącego słońca.

    - Vermithrax! - powtórzyła odruchowo. Okrzyknięty odwiecznym zdrajcą lew przyglądał się jej dumnym wzrokiem. Wyciągnął mordercze szpony prawej przedniej łapy, ale zaraz schował je z powrotem. Powiew szybkiej, nieuchronnej śmierci. Każda z jego łap była tak duża jak głowa Merle, jego zęby tak długie jak jej palce. Grzywa, chociaż z kamienia, była zwiewna jak szlachetny jedwab.

    - Kim jesteś? - spytał niskim głosem.

    - Jestem Merle, uczennica mistrza Arcimbolda - odpowiedziała nieśmiało.

    - I nosicielka Królowej Laguny.

    - Tak.

    Vermithrax zbliżył się do niej majestatycznie.

    - Otworzyłaś bramę. Czy na dole czekają już żołnierze, by mnie zabić? - spytał.

    - Teraz wszyscy przebywają na placu św. Marka. Ale żołnierze zaraz się tu zjawią. Nie mamy chwili czasu do stracenia.

    Lew ani drgnął. Teraz promień porannego światła oświetlił jego sylwetkę.

    Merle jeszcze nigdy w życiu nie widziała lwa czarnego jak obsydian. Jednolicie czarna sierść pokrywała całe ciało, od pyska aż po bujnie owłosiony ogon. Lekki połysk uszlachetniał sierść po bokach, na wąskim grzbiecie i na pysku.

    Imponująca grzywa zdawała się nieustannie wibrować, nawet gdy głowa pozostawała nieruchoma. Potężne, szerokie skrzydła miały dobre trzy metry. Teraz jakby mimowolnie i bezszelestnie je opuścił.

    Powietrze w celi zawirowało.

    - Nie mamy czasu do stracenia? - bezwiednie powtórzył za Merle.

    A w niej wszystko się już gotowało. Od środka rozsadzała ją niecierpliwość. Z lwem czy bez lwa, nie zamierzała ginąć. A już na pewno nie dlatego, że nie chciał jej zaufać.

    - Tak, musimy się pospieszyć - powtórzyła stanowczo.

    - Podaj mu rękę.

    - Mówisz poważnie?

    Królowa nie odpowiedziała. Dziewczynka z ciężkim sercem podeszła do Vermithraxa.

    Ten zamarł w bezruchu. Dopiero gdy wyciągnęła do niego rękę, powoli podniósł przednią łapę, i to na tyle wysoko, by od dołu musnąć palce Merle.

    Jego wzrok złagodniał.

    - Królowa Laguny… - mruczał niewyraźnie i kiwał głową.

    - Czy wyczuwa twoją obecność? - spytała Merle.

    - Kamienne lwy są wrażliwymi istotami. Vermith-rax wyczuł moją obecność, kiedy otworzyłaś drzwi. Inaczej już byś nie żyła.

    Lew przemówił ponownie. Ale tym razem utkwił wzrok w Merle. Po raz pierwszy podczas tego spotkania.

    - I nazywasz się Merle? - spytał. Skinęła głową twierdząco.

    - To ładne imię.

    Na takie rozmowy nie mamy czasu, chciała powiedzieć. Ale tylko skinęła głową.

    - Czy mogłabyś na mnie usiąść?

    Oczywiście przeczuwała, że to pytanie kiedyś padnie. Ale kiedy dotarło do niej, że będzie musiała siedzieć na grzbiecie prawdziwego kamiennego lwa, ugięły się pod nią nogi.

    - Nie bój się - uspokajał ją łagodnym głosem Vermithrax. - Trzymaj się mocno mojej grzywy.

    Podeszła do niego. Zniżył się, by mogła go dosiąść.

    - No wskakuj! - poganiała ją szorstko Królowa. Merle westchnęła i dosiadła lwiego grzbietu. Ku jej zdziwieniu był ciepły w dotyku i jakby dopasowany do jej sylwetki. Siedziała na nim pewnie i wygodnie, prawie tak, jakby miała pod sobą siodło.

    - Gdzie mam się ciebie trzymać?

    - Wbij się palcami głęboko w moją grzywę - odpowiedział Vermithrax. - Tak głęboko, jak tylko potrafisz.

    - Nie będzie cię to bolało?

    Uśmiechnął się lekko, choć z pewną dozą goryczy. Ale pytanie przemilczał. Merle chwyciła się grzywy. Poczuła w dłoniach coś pośredniego między kamieniem a pokrytą futrem skórą, twardość połączoną ze śliskością, jak przy dotyku podwodnej rośliny.

     - Jeśli dojdzie do walki - ostrzegał lew, zerkając w kierunku drzwi - pochyl się i przylgnij do mojej szyi tak mocno, jak tylko potrafisz. Na ziemi ochronię cię skrzydłami.

    - W porządku - dziewczynka starała się opanować drżenie głosu, przychodziło jej to jednak z najwyższym trudem.

    Vermithrax ruszył w kierunku drzwi z kocią zwinnością, jakby płynął w powietrzu.

    W mgnieniu oka przemknął przez nie, docierając do najwyższego piętra na klatce schodowej. Sprawdził, ile ma miejsca, i rozpostarł skrzydła.

    - Czy nie możemy zejść normalnie po schodach? - spytała lekko zaniepokojona Merle.

    - Nie mamy ani chwili do stracenia. Sama powiedziałaś - jego słowa jeszcze nie przebrzmiały, a już wzbił się łagodnie do góry, by zaraz potem gwałtownie poszybować w dół.

    Merle wydała głośny okrzyk. Prąd powietrza zacisnął jej powieki i omal nie zrzucił z lwiego grzbietu. Wtedy poczuła, że z tyłu coś ją gniecie. To Vermithrax przyciskał ją ogonem do siebie. Żołądek przewracał się jej na wszystkie możliwe strony. Spadali, spadali, spadali…

    Nagle lew wylądował na czterech łapach i z przeraźliwym rykiem wyskoczył z bramy wieży. Czarna strzała z kamienia, tyle że większa, twardsza i cięższa od armatniej kuli, o sile orkanu.

    - Wolnyyyy!!! - ryknął triumfalnie, a jego głos przedzierał się przez miasto, w którym unosił się jeszcze odór siarki. - Nareszcie wolny!!!

    Wypadki toczyły się tak szybko, że Merle nie pozostawało wiele czasu do namysłu.

    Mogła tylko rejestrować błyskawicznie po sobie następujące zdarzenia i przesuwające się obrazy.

    Na placu ludzie podnieśli wrzask. Żołnierze biegali zupełnie zdezorientowani.

    Oficerowie nerwowo wydawali rozkazy. Ktoś oddał strzał, potem słychać było serię z karabinu. Jeden z pocisków odbił się od kamiennego boku Vermithraxa, nie trafiając jednak Merle.

    W locie koszącym, trochę ponad trzy metry nad ziemią, obsydianowy lew z dziewczynką na grzbiecie frunął nad placem św. Marka. Ludzie gromadzili się tam, nadciągając ze wszystkich stron. Matki w popłochu chwytały swoje dzieci.

    Vermithrax wydał z siebie głęboki pomruk niczym lawina skalistych odłamków spadająca w gardziel kamieniołomu. Dopiero po chwili Merle zorientowała się, że lew po prostu się zaśmiał. Poruszał się z nienaganną gracją, jakby nie przesiedział mnóstwa czasu w Campanile. Jego skrzydła nie usztywniły się, wciąż były silne i gibkie, oczy nadal dorównywały sokolim, nogi nie stały się wiotkie a szpony tępe, zaś przepełniający go duch nie zamarł.

    - Utracił wiarę w swój ród, ale nie stracił wiary w siebie - wyjaśniła Królowa pośpiesznie.

    - Przecież sama powiedziałaś, że chciał umrzeć.

    - To było dawno temu.

    - Chcę żyć, żyć, jeszcze raz żyć!!! - ryczał obsy-dianowy lew, jakby usłyszał słowa Królowej.

    - Czy on cię słyszał?

    - Me, ale on mnie wyczuwa, a niekiedy też odczytuje moje myśli.

    - Odczytuje moje myśli?

    - Nie, nasze myśli.

    Vermithrax poszybował dokładnie nad szczeliną w ziemi. Ogień wprawdzie już dogorywał, ale szara ściana dymu niczym zasłona unosiła się jeszcze nad placem.

    Merle z trudem dostrzegła, że kamienie i skały wypiętrzyły się od dołu, wypełniając rozstęp w ziemi. Wkrótce jedynie powyrywana kostka brukowa będzie przypominać o niezwykłym wydarzeniu.

    Kolejne kule świstały Merle koło uszu, ale podczas całego lotu przed żadną z nich nie odczuwała lęku. Wszystko toczyło się w szalonym tempie.

    Spojrzała w lewo i pośród szeregów gwardzistów dostrzegła trzech zdradzieckich rajców stojących w samym środku kałuży mazistych ekskrementów wyciekających ze zwłok posłańca piekieł.

    Purpura. Złoto. I szkarłat. Wszyscy trzej natychmiast rozpoznali jeźdźca, który dosiadał lwa. I dobrze wiedzieli, że Merle jest w posiadaniu ich mrocznej tajemnicy.

   Znowu spojrzała przed siebie. Plac św. Marka pozostał za jej plecami. Pod nią unosiły się już wzburzone fale morza. W promieniach wschodzącego słońca jaśniały czerwonym żarem. To jej droga do wolności. Po prawej leżała wyspa Giudecca.

    Szybko przemknęli obok niej, zostawiając za sobą górujące nad wyspą dachy i wieże.

    Merle wydała z siebie dziki okrzyk. Wcale nie ze strachu, lecz z przepełniającego ją uczucia euforii i ulgi. Wreszcie mogła odetchnąć pełną piersią. Co za rozkosz, nie musieć wdychać siarczanych wyziewów! Chłodna-wy wiatr świszczał jej w uszach. Ten wiatr wdzierał się pod jej suknię, przenikał przez skórę. Zwiewał i mierzwił włosy, omiatał oczy, odświeżał. Łączył się z prądami powietrza i z Vermithraxem, który unosił Merle dziesięć, może piętnaście metrów powyżej wzburzonych fal. Wszystko w pobliżu mieniło się czerwienią i żółcią, nawet ona sama. Jedynie obsydianowa czerń lwa pozostała nietknięta, jak noc ukrywająca się przed blaskiem dnia.

    - Dokąd lecimy? - starała się przekrzyczeć świst wiatru, ale nie była pewna, czy jej się to udaje.

    - Jak najdalej stąd! - wykrzyknął lew. - Przed siebie, przed siebie, przed siebie!

    - Pierścień oblężenia - przestrzegała Królowa Laguny. - Pamiętaj o egipskich zwiadowcach i barkach słonecznych.

    Merle powtórzyła Vermithraxowi przestrogę Królowej. Uświadomiła sobie też, że skrzydlaty kompan tak długo przebywał za kratami, że przecież nie mógł wiedzieć o zwycięstwach imperium i wyniszczającej wojnie prowadzonej przez faraona.

    - Toczy się wojna - wyjaśniła. - Cały świat pogrążony jest w wojnie. A Wenecję oblegają armie Egipcjan.

    - Egipcjan? - zdziwił się.

    - Tak, imperium faraonów okrążyło lagunę. Bez planu ucieczki nie uda nam się przedrzeć.

    Vermithrax roześmiał się szczerze. - Dziewczynko, przecież ja potrafię latać!

    - Podobnie jak słoneczne barki faraona - odparowała Merle z rumieńcami na policzkach.

    - Phi!

    Lew zatoczył nieduży łuk i spojrzał za siebie.

    - Dobrze, sporządź plan, a ja zajmę się tymi z tyłu! Merle odwróciła się i dostrzegła stado ścigających ich skrzydlatych lwów. Siedziały na nich czarne postacie w skórze i w stali.

    - To gwardziści! Potrafisz ich zgubić?

    - Zobaczymy.

    - Ale nie działaj lekkomyślnie!

    Lew zaśmiał się ponownie: - Dogadamy się, dzielna amazonko.

    Nie miała ani chwili czasu, by zastanowić się, czy mówi poważnie, czy sobie z niej drwi. Ostry świst wdarł się do jej uszu - to kule przelatujące tuż obok niej.

    - Strzelają do nas! Ścigający ich gwardziści byli najwyżej sto metrów za nimi. Sześć lwów, sześciu uzbrojonych mężczyzn ślepo oddanych rozkazom trzech zdrajców.

    - Kule się mnie nie imają! - krzyknął do niej Vermithrax.

    - Ciebie być może nie, ale mnie - tak!

    - Wiem, dlatego musimy… - przerwał niespodziewanie i roześmiał się. - Pozwól, że zrobię ci niespodziankę.

    - On jest walnięty - wyrwało Merle. W jej glosie brzmiała rezygnacja.

    - Może tylko troszeczkę.

    - Sądzisz, że jestem stuknięty? - zapytał Vermi-thrax nieco rozbawiony.

    - Dlaczego miałabym kłamać? Zbyt długo przebywałeś zamknięty w wieży, w związku z czym masz niewielką wiedzę o nas, ludziach.

    - Czyż tego samego zarzutu nie skierowałaś również pod moim adresem} - wtrąciła się Królowa Laguny. - Me ułatwiasz sobie życia.

    Vermithrax gwałtownie skręcił w prawo, by czmychnąć przed kolejnym gradem kul.

    Merle ostro zarzuciło na grzbiecie. Na szczęście silny ogon przyciskał ją mocno do bujnej grzywy.

    - Jeśli oni dalej będą tak strzelać na oślep, to amunicja szybko im się skończy! - krzyknęła głośno, walcząc jednocześnie z przeciwnym wiatrem.

    - To tylko strzały ostrzegawcze. Chcą nas żywych, nie martwych.

    - Jesteś tego pewna?

    - Gdyby im na tym zależało, już dawno by nas trafili.

    - Czy Vermithrax wie o tym?

    - Oczywiście. Nie doceniasz jego inteligencji. Te wszystkie jego manewry to tylko niewinne igraszki. Robi je dla przyjemności. Chce też mieć pewność, że przez te lata nie stracił swojej dawnej zręczności.

    Merle czuła, jakby mnóstwo rąk ciągnęło jej żołądek we wszystkie strony.

    - Niedobrze mi.

    - Przejdzie ci - pocieszył ją Vermithrax. - Łatwo ci mówić.

    Lew spojrzał za siebie. - Aha, już są - powiedział.

    Pozwolił, by pościg zbliżył się na niewielką odległość. Czterech gwardzistów ustawiło się z tyłu, dwaj pozostali otoczyli go z prawej i lewej strony. Jeden z jeźdźców, kapitan gwardii, o śnieżnobiałych włosach, który dosiadał kwarcowego lwa, spojrzał Merle prosto w oczy.

    - Poddaj się! - krzyknął do niej. - Jesteśmy uzbrojeni i mamy nad wami liczebną przewagę! Lecąc w tę stronę, i tak wpadniecie prosto w ręce Egipcjan. Nie chcemy do tego dopuścić, a wy pewnie też sobie tego nie życzycie.

    - Któremu rajcy podlegacie? - spytała Merle.

    - Panu Damianiemu.

    - To nie jest jeden ze zdrajców- powiedziała Królowa.

    - Dlaczego nas ścigacie?

    - Wykonujemy rozkazy. I, na boga, tam pod tobą jest odwieczny zdrajca, który połowę Wenecji obrócił w perzynę.

    Vermithrax spojrzał na kapitana swoimi obsydia-nowymi oczami i powiedział: - Jeśli zaniechasz pościgu i zawrócisz, zostawię cię przy życiu.

    Nagle zdarzyło się coś niespodziewanego. To nie reakcja gwardzisty zaskoczyła Merle, lecz reakcja pędzącego pod nim lwa. Na słowa Vermithraxa otrząsnął się z obojętności, z jaką zwykle przyjmował rozkazy swojego pana. Wbił oczy w Vermithra-xa, podczas gdy ruchy jego skrzydeł stały się chaotyczne. Nie uszło to uwadze kapitana, który mocniej pociągnął za cugle.

    - Tylko spokojnie - powiedział. Ale wiatr porwał jego słowa i uniósł ze sobą.

    - On nie bardzo pojmuje, dlaczego Vermithrax mówi ludzkim głosem - wyjaśniła Królowa Laguny.

    - Porozmawiaj z nim! - krzyknęła Merle. - To nasza szansa!

    Vermithrax gwałtownie obniżył lot. Od wzburzonego morza dzieliły go jakieś cztery metry. Im bardziej zbliżali się do morskich fal, tym bardziej Merle odczuwała rosnącą prędkość.

    - Teraz! - ryknął. - Trzymaj się mocno! Jeszcze mocniej chwyciła powiewającą na wietrze grzywę, a obsydianowy lew nagle przyśpieszył, zaczął szybciej machać skrzydłami, zawrócił o 180 stopni, wzbił się do góry i z rozdziawionym pyskiem ruszył wprost na zupełnie zaskoczonych gwardzistów.

    - Lwy! - ryknął. - Posłuchajcie mnie!

    Sześć skrzydlatych lwów stojących na usługach gwardzistów zawahało się. Prawie przestały machać skrzydłami. Jakby zawisły w powietrzu. Ich zady z pozycji poziomej przeszły w pionową. Klamry i pasy ich uprzęży zaczęły trzeszczeć, gdy sześciu jeźdźcom zostało wyrwane chroniące ich zawieszenie. Żaden z nich się z tym nie liczył, ani też nie mogli poradzić sobie z krnąbrnymi lwami.

    Kapitan rozkazał wycelować broń w dziewczynkę. Ale w tej pozycji gwardzistom trudno się było utrzymać, gdyż na linii strzału znajdował się potężny łeb lwa, a ponadto jedną ręką musieli się chwycić lwiej grzywy, a drugą celować w Merle.

    - Posłuchajcie! - krzyknął Vermithrax raz jeszcze, przenosząc wzrok z jednego lwa na drugiego. Także on zawisł w powietrzu w bezruchu, od czasu do czasu wymachując skrzydłami. - Kiedyś wróciłem do tego miasta, by wyzwolić was z jarzma niewoli. By dać wam wolność, bez konieczności poddawania się rozkazom innych i obowiązku uczestniczenia w walkach, które nie są waszymi walkami.

    Wolność dla waszych skrzydeł! Wolność polowania i walki! Zdolność mówienia! Zycie takie jak życie waszych przodków!

    - Vermithrax posługuje się waszą mową - wyjaśniła Królowa Laguny. - Swojej dawnej lwy już nie rozumieją.

    - Wsłuchują się w jego słowa.

    - Tylko jak długo jeszcze?

    Sześciu jeźdźców próbowało zmusić lwy do posłuszeństwa, ale ich starania nie odnosiły żadnego skutku. Wszystkie z uwagą słuchały Vermithraxa:

    - Wahacie się, ponieważ jeszcze nigdy nie słyszałyście lwa mówiącego ludzkim głosem. Porzućcie wasze rozterki, bo widzicie przed sobą lwa, który jest gotów walczyć o wolność! Spójrzcie na mnie i odpowiedzcie sobie na pytanie: czyż nie dostrzegacie we mnie samych siebie?

    Jeden z lwów parsknął głośno, na co Vermithrax jedynie się żachnął.

    - Jest smutny, ponieważ każdy z nich mógłby być taki jak on. Tymczasem wszystkie pozostają jedynie zwierzętami.

    Teraz także pozostałe lwy zaczęły parskać. Kapitan, który od dziecka wyrastał w bliskim kontakcie z lwami i znał ich mowę, uśmiechał się triumfalnie.

    - Wystąpcie przeciwko waszym panom! - ryczał gniewnie Vermithrax. - Nie pozwólcie sobą rządzić! Zrzućcie dosiadających was gwardzistów do morza albo zawróćcie z nimi do miasta! A nas zostawcie w spokoju!

    W jednej chwili atmosfera zmieniła się, czego Merle nie mogła pojąć.

    Lew, który parsknął pierwszy, teraz groźnie machnął przednią łapą.

    - To bezcelowe - westchnęła Królowa Laguny. - Może warto było spróbować je przekonać, ale teraz widać, że to tylko strata czasu.

    - Zupełnie tego nie rozumiem - przyznała Merle. - Dlaczego nie dają wiary jego słowom?

    - Boją się go. Czują lęk przed jego dominacją. Od wielu, wielu lat żaden lew nie przemawiał w Wenecji. Wszystkie wyrosły więc w przekonaniu, że dzięki swoim skrzydłom mają przewagę nad innym lwami. A teraz staje przed nimi taki, który okazuje się jeszcze potężniejszy niż one.

    Merle wpadła w gniew. - To one w niczym nie odróżniają się od nas, ludzi.

    - Tak, tak - odrzekła Królowa. W jej głosie pobrzmiewała nuta ironii. - Sierota przeobraża się w mędrca?

    - Nie śmiej się ze mnie!

    - Wybacz, wcale nie zamierzałam. Vermithrax odezwał się spode łba: - Musimy uciekać, przygotujcie się!

    Merle skinęła głową. Raz jeszcze spojrzała na sześciu gwardzistów. Żadnemu z nich nie udało się do tej pory ustawić do strzału. Ale wszystko się zmieni, kiedy lwy rzucą się do lotu.

    - W drogę! - ryknął obsydian owy lew.

    Wypadki potoczyły się teraz tak szybko, że do Merle dopiero po jakimś czasie dotarło, jak bliska była śmierci.

    Vermithrax, wydając donośny ryk i mocno poruszając skrzydłami, ruszył do przodu, wprost na formację złożoną z sześciu lwów i gwardzistów. Przedarł się przez nią, po czym niemal pionowo wzbił się do góry.

    Merle zapiszczała przestraszona. Ba, nawet Królowa wydała okrzyk przerażenia.

    Gdy się wyprostował, Merle znowu usadowiła się na jego grzbiecie, jeszcze mocniej wbijając się palcami w jego grzywę. Nie mogła ochłonąć z przerażenia.

    Wcześniej przez chwilę ujrzała pod sobą pieniące się morze, ale nie trwało to długo. Vermithrax na tyle szybko powrócił do pozycji poziomej, że na szczęście nie osunęła się z jego grzbietu. Mógł ją przynajmniej uprzedzić!

    Znowu mknęli tuż nad powierzchnią wody, kierując się tym razem na południe, gdzie wysepki laguny były mniejsze i bardziej rozproszone niż w północnej części. W ten sposób rezygnowali dobrowolnie z jednej z wymarzonych kryjówek, jakich wiele było na północy. Merle wierzyła gorąco, że lew wie, co robi. „Ma plan" wmawiała sobie.

    - Me sądzę - bąknęła z przekąsem Królowa.

    - Nie ma? - Merle świadomie zrezygnowała z głośnego zadania pytania.

    - Me, on nie zna terenu.

    - Jakież to uspokajające…

    - Ty musisz mu powiedzieć, dokąd ma się udać. -Ja?

    - A niby kto?

    - Chyba dlatego, żebyś potem mogła zrzucić winę na mnie, jeśli wylądujemy bóg wie gdzie.

    - Merle, wybór drogi zależy od ciebie, nie od Ver-mithraxa. Nawet nie ode mnie.

    To jest twoja droga, twój wybór.

    - Nawet jeśli nie mam pojęcia, co zamierzamy?

    - Przecież już wiesz. Po pierwsze, musimy opuścić Wenecję, po drugie, znaleźć sojuszników w walce z imperium.

    - A niby gdzie?

    - To, co wydarzyło się na placu Św. Marka, wznieciło iskrę. Może uda nam się przemienić ją w pożar?

    Merle skrzywiła się: - Możesz wyrażać się nieco jaśniej?

    - Merle, książęta piekieł zaoferowali nam pomoc.

    Dziewczynka znowu poczuła, że traci grunt pod nogami, a z oczu linię horyzontu, chociaż Vermithrax pruł prościutko przed siebie.

    - Czyżbyś chciała prosić o pomoc piekło? - spytała zbita z tropu.

    - Me mamy wyjścia.

    - A co z imperium carów? Wiem z opowiadań, że potrafiło ono przeciwstawić się wojskom faraona.

    - Nad imperium carów parasol ochronny roztacza Baba Jaga. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, zwrócić się o pomoc do jakiejś bogini.

    - Z tego, co wiem, Baba Jaga jest wiedźmą, nie boginią.

    - W jej przypadku to, niestety, wszystko jedno. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Vermithrax wydał ostrzegawczy okrzyk: - Uwaga, teraz może być nieprzyjemnie!

    Spojrzała przez ramię w dół. Spomiędzy czarnych skrzydeł wystawał rozdziawiony pysk lwa wyciągającego przed siebie szpony. Właśnie gotował się do skoku. Nie na Vermithraxa, lecz na nią!

    - Skoro nie chcą inaczej, niech będzie… - zamruczał smutno obsydianowy lew. W jednej chwili cały się zatrząsł. Merle ze wszystkich sił chwyciła się jego grzywy, by nie spaść z grzbietu. Nagle znalazł się poniżej swojego przeciwnika, odwrócił się na bok i jednym ruchem szponów rozpłatał mu brzuch. Kiedy Merle odwróciła się, nie dostrzegła już napastnika. Za to woda w jednym miejscu zabarwiła się na czerwono.

    - On krwawi?

    - Tylko dlatego, że są z kamienia, nie oznacza wcale, że w swoim wnętrzu w sposób istotny różnią się od innych żywych stworzeń. Śmierć zawsze jest odrażająca - podsumowała Królowa.

    Dziewczynka szybko odwróciła wzrok od pieniących się czerwonawych fal i znów spojrzała przed siebie, na zarysy majaczących w dali wysepek. Na mglistym horyzoncie wyłaniał się ciemnawy grzebień wypiętrzających się z wody wzniesień.

    Przed nią rozpościerał się ląd.

    W międzyczasie zaatakowały ich dwa kolejne lwy. Vermithrax rozprawił się z nimi tak samo szybko i bezlitośnie, jak z ich poprzednikiem. Ale już następnemu napastnikowi udało się uchylić się przed śmiertelnym uderzeniem obsydianowej łapy i sam starał się zadać Vermithraxowi cios. Ten zawył, kiedy przeciwnik drasnął go lekko, i w ostatniej chwili uskoczył w bok. Głośno rycząc, zatoczył w powietrzu koło i z zawrotną prędkością wziął kurs na oniemiałego lwa. Nabierając prędkości, leciał wprost na niego. Dopiero w ostatniej chwili minął go, drapiąc mu twarz szponami tylnej łapy. Kamienne ciało rozsypało się na kawałki i zginęło w morskiej otchłani.

    Po policzkach Merle spływały łzy. Nie chciała tych śmierci. Jednocześnie nie mogła im zapobiec. Ver-mithraxowi nie pozostało nic innego, jak po nieudanych pertraktacjach z gwardyjskimi lwami chronić życie swoje i jej. Czynił to mężnie i z konsekwencją cechującą jego dumnych przodków.

    - Jeszcze trzech - podpowiedziała Królowa Laguny.

    - Czy wszyscy muszą zginąć?

    - Me, jeśli się poddadzą.

    - Nie uczynią tego. Dobrze o tym wiesz. Jednego z pozostałych przy życiu lwów dosiadał kapitan gwardii. Wiatr mierzwił mu włosy, a na jego twarzy widoczny był niepokój. Mógł zdecydować o odwrocie. Ale Merle widziała, że takiej możliwości nie bierze pod uwagę. Ścigać, złapać, w ostateczności zabić - tak brzmiały jego rozkazy, dla których nie było alternatywy.

    Wypadki potoczyły się szybko. Trzech przeciwników nie miało nawet cienia szansy.

    Jako ostatni z nich ostał się kapitan. Vermithrax kilkakrotnie namawiał go do odwrotu. Bezskutecznie. Oficer jeszcze bardziej zagrzewał swojego lwa do walki.

    Niemal w locie błyskawicy rzucił się na Vermithraxa. W pierwszej chwili wyglądało na to, że zatopi szpony w jego ciele. Vermithrax zwinnie uskoczył na bok, a Merle przechyliła się niebezpiecznie do tyłu. Jej drapieżny rumak natychmiast przeszedł do ataku, nie dostrzegając w oczach przeciwnika jakiejkolwiek myśli o porażce czy odwrocie. Wydał dziki okrzyk i wbił szpony w jego bok, po czym odwrócił się, nie patrząc nawet, jak lew z jeźdźcem runęli do morza.

    Przez dłuższy czas nikt nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Nawet Królowa Laguny milczała.

    Mijali wysepki ozdobione ruinami dawnych murów obronnych wzniesionych niegdyś przed wojska231 mi imperium; dziś wyglądały jak zniszczone szkielety z kamienia i stali. Lufy armatnie rdzewiały w słonecznym żarze, a słonawy morski wiatr wyciskał na nich swe piętno. W tej podmokłej dziczy tu i ówdzie sterczały zapomniane na wieki drągi namiotów, trudne do odróżnienia od metrowych trzcin.

    Przelatywali też nad obszarem, gdzie woda miała nieco jaśniejszy odcień, jakby pod jej powierzchnią rozpościerały się duże połacie mielizny.

    - Zatopiona wyspa - skomentowała Królowa. - Prąd morski już dawno zmiótł z powierzchni jej mury.

    - Znam ją - odpowiedziała Merle. - Czasami dochodzi stąd odgłos bicia dzwonów.

    Ale dziś milczały tu nawet duchy. Merle mogła wsłuchiwać się jedynie w szum wiatru i aksamitny trzepot obsydianowych skrzydeł.

    Słoneczne barki Poranne słońce nieśmiało wdzie-|"|; rało się do Kanału Odszczepieńców, rozjaśniając swoim blaskiem ten wodny prześwit. W jego promieniach skąpane były jedynie górne piętra domów. Poniżej, w kanale, panował wieczny mrok.

    Samotna postać, która w tych ciemnościach chyłkiem przedzierała się od bramy do bramy, była z tego niezmiernie rada. Panujący w kanale półmrok był tylko jej sprzymierzeńcem.

    Serafin, skradający się wzdłuż fasad opustoszałych kamienic, co rusz odwracał się do tyłu, kontrolując miejsce, gdzie Kanał Odszczepieńców łączył się z innym.

    Jeśli ktokolwiek go śledzi, to właśnie tam powinien się najpierw pojawić.

    Ewentualnie nad jego głową, jeśli ścigający dosiadałby skrzydlatego lwa. Ale tę możliwość chłopak wykluczył. Po tym, co wydarzyło się na placu św. Marka, gwardziści mieli ważniejsze sprawy na głowie niż organizowanie pościgu za nim czy za Merle.

    Serafin rozpoznał ją, jak siedziała na grzbiecie czarnej bestii, która niczym grzmot burzy z hukiem wytoczyła się z bramy Campanile. Najpierw nie wierzył  własnym oczom. Po chwili nie miał już jednak najmniejszych wątpliwości. Tak, to była Merle. Tylko dlaczego dosiadała tego skrzydlatego olbrzyma? Większego Serafin w życiu nie widział. Wyjaśnienie, jakie mu przyszło do głowy, kazało powiązać ten fakt z osobą Królowej Laguny. Wierzył niezbicie, że Merle nic nie grozi. Ostatecznie to on puścił w ruch wszystkie te kostki domina. Dlaczego musiał wtykać nos w sprawy, które go bezpośrednio nie dotyczyły? Jeśli obydwoje nie poszliby za lwem, który doprowadził ich do miejsca tajnego spotkania rajców z posłańcem… No właśnie, co wtedy? Możliwe, że galery faraona zarzuciłyby już kotwicę w Zattere Kai, a w wodzie kanałów odbijałby się niszczycielski ogień, wystrzeliwany ze słonecznych barek.

    W rozgardiaszu i powszechnej panice, która wybuchła na placu, z łatwością udało mu się czmychnąć w jedną z pobliskich przecznic. Nie wyzbył się przy tym złudzeń, że gwardia dość szybko ustali, iż on, niegdyś mistrz złodziejski i rzeczywisty członek gildii o tej nazwie, mieszka obecnie w domu Umberta.

    Najpóźniej wieczorem żołnierze rozpoczną poszukiwania w Kanale Odszczepieńców.

    Dokąd uciekać? Mistrz tkacki na pewno go wyrzuci, kiedy tylko się dowie, w co jest zamieszany. Na szczęście przypomniał sobie, co Merle opowiadała o Arcimboldzie. W przeciwieństwie do Umberta, miał on być dużo łagodniejszego usposobienia niż jego vis  ä vis. Choć po wybrykach czeladników Umberta, pewnie nie byłby skłonny udzielić mu schronienia. Ale akurat o tym Serafin dobrze wiedział.

    Przed wejściem do warsztatu luster stała zacumowana łódź. Arcimboldo raz w miesiącu zawoził nią klientom zwierciadła. W gruncie rzeczy nikt nie wiedział, kim byli odbiorcy jego wyrobów. Kogóż jednak mogło obchodzić kilka magicznych luster? Serafinowi wydawało się to zupełnie bez znaczenia.

    Drzwi wejściowe były otwarte. Ze środka dobiegał odgłos rozmowy. Chłopak zawahał się. Nie, nie może tak po prostu wejść do środka, bo jeśli Dario lub inny czeladnik stanie mu na drodze, to spotkanie z Ar-cimboldem nie dojdzie do skutku. Jednak musi być jakiś sposób, by do niego dotrzeć.

    W głowie zaświtała mu pewna myśl. Uważnie przyjrzał się warsztatowi tkackiemu po drugiej stronie kanału. W oknach nie dostrzegł żadnych poruszających się postaci. Na całe szczęście. Także przed domem Arcimbolda nie było nikogo.

    Wyszedł z cienia, jaki rzucała jedna z bram wejściowych, i ile sił w nogach popędził do łodzi. Była dość płaska i trochę wydłużona, w tylnej części wisiał tuzin luster zabezpieczonych drewnianą konstrukcją ochronną. Wąskie prześwity między nimi wypełniały grube koce.

    Reszta koców leżała na dziobie łodzi ułożona w stos. Serafin wygrzebał kilka sztuk, przykucnął i przykrył  się nimi. Przy odrobinie szczęścia nikt nie powinien go zauważyć. Przed Arcimboldem ujawni się dopiero wtedy, gdy obydwaj pozostaną sami w łodzi.

    Po pewnym czasie znowu usłyszał dobiegające z warsztatu głosy. Wśród nich głos Daria. Chłopcy wnieśli do łodzi ostatnią partię luster, włożyli je do drewnianych ram i wrócili do warsztatu. Arcimbol-do wydał jeszcze kilka poleceń, po czym łódź ruszyła, kołysząc się lekko.

    Serafin wychylił głowę spod koców i zobaczył, że mistrz stoi na drugim końcu łódki i wprawnym ruchem gondoliera energicznie porusza wiosłem. Łódź równomiernie i spokojnie płynęła w kierunku ujścia kanału. Od czasu do czasu chłopak słyszał sygnały ostrzegawcze, jakie gondolierzy tradycyjnie puszczali do siebie, zbliżając się do skrzyżowań wodnych arterii. Ale przez większość czasu panowała cisza. Nigdzie w mieście nie było tak spokojnie, jak właśnie w bocznych kanałach stanowiących nieodłączną część wodnego labiryntu tej melancholijnej dzielnicy.

    Serafin postanowił odczekać i dowiedzieć się, dokąd zawinie łódź Arcimbolda. Łagodne kołysanie działało na niego jak środek nasenny…

    Nagle ocknął się ze snu. Nic dziwnego, że pod ciepłym stosem koców spało mu się przez całą noc całkiem nieźle. Obudziło go dopiero burczenie w żołądku.

    Wychylił głowę przez niewielki otwór i spojrzał przed siebie. Widok, jaki ujrzał, trochę go zdziwił. Łódź dawno wypłynęła z miasta i dryfowała na otwartym morzu. Wenecja została daleko z tyłu. Ar-cimboldo najwyraźniej kierował się na północ, w stronę wodnego labiryntu, składającego się z maleńkich podmokłych wysepek.

    Teraz nadarzała się idealna okazja do rozmowy. Tu nie zobaczy ich nikt. Z drugiej strony Serafin był ciekaw, dokąd i komu mistrz dostarcza swoje magiczne lustra. Od wybuchu wojny nikt nie zamieszkiwał tych okolic. Umberto przypuszczał, że Arcimboldo sprzedaje swoje towary majętnym damom z dobrego towarzystwa. Podobnie zresztą jak on sam. Ale tu, na tym pustkowiu? Nawet Lwia Wyspa została daleko za nimi. Tylko wiatr hulał w najlepsze i ostro smagał zielonobrązowe fale. Gdzieniegdzie można było dostrzec samotną rybę.

    Minęło kolejne pól godziny. Przed nimi wyłoniła się malutka wysepka. Ku niej właśnie kierował się teraz mistrz luster. Na horyzoncie, wysoko nad lądem Serafin zauważył jakby wąskie kreski. To zwiadowcy faraona: słoneczne barki napędzane czarną magią jego najwyższych kapłanów. Ale znajdowały się one jeszcze w zbyt dużej odległości, by w tej chwili stanowić zagrożenie dla ich łodzi.

    Ponadto żadna z barek nie ryzykowałaby aż tak dalekiej eskapady na terytorium podległe Królowej Laguny.

    Wyspa była szeroka najwyżej na dwieście metrów. Porastała ją trzcina i bujnie rozgałęziające się drzewa. W wielu miejscach wiatr bezlitośnie powalił na ziemię drzewa i krzewy. Wcześniej na takich pustkowiach szlachta wenecka z upodobaniem stawiała samotne wille. Ale od ponad trzydziestu lat nikt już tego nie robił.

    Wyspa taka jak ta była odpryskiem niczyjego archipelagu, gdzie niepodzielne rządy sprawowało spienione morze. Łódź zbliżała się do ujścia jakiejś rzeki, która wijąc się prowadziła w głąb wyspy. Po obydwu jej stronach gęsto wyrastały drzewa. Ich wiotkie gałęzie opadały prosto do wody. Na drzewach roiło się od ptactwa. Kiedy Arcimboldo zbyt energicznie poruszył wiosłem, stado mew poderwało się do lotu i pofrunęło do góry, kryjąc się w koronach wysokich drzew.

    Za ostatnim zakolem rzeki zaczynało się niewielkie jezioro. Leżało ono na samym środku wyspy. Chłopak chętnie wychyliłby się za burtę, by sprawdzić, jak jest głębokie. Taki ruch wydał mu się jednak zbyt ryzykowny. Możliwe, że Arcimboldo pogrążył się w rozmyślaniach, ale na pewno nie był ślepy.

    Mistrz luster łagodnie wyprowadził na brzeg łódź, która, zgrzytając mocno, ocierała się o morski piasek. Odstawił wiosło na bok i wyszedł na ląd.

    Serafin podniósł się na tyle, że mógł widzieć, co się dzieje na brzegu wyspy.

    Arcimboldo kucał przed gęstą ścianą zarośli i rysował coś na piasku. Potem wstał, rozchylił rękami zarośla i zniknął w nich.

    Chłopak natychmiast zrzucił z siebie koce i wyszedł z łodzi. Minął niezrozumiałe rysunki na piasku i również zniknął w gąszczu roślin. Cały czas widział przed sobą Arcimbolda przedzierającego się przez gęstwinę liści i krzaków.

    Jeszcze tylko kilka kroków i poznał cel marszruty mistrza. Na niewielkiej polanie wznosiły się ruiny budynku, zapewne letniej rezydencji jakiegoś weneckiego szlachcica. Z dumnej budowli pozostały jedynie zarysy murów pokryte czarną sadzą świadczącą o pożarze, który kiedyś musiał strawić kamień. Teraz zadomowiły się tu rośliny. Bujne paprocie porastały ściany budowli, trawa wypełniała poszczerbione korony murów, a z wnęki okiennej wyrastało drzewo, żywo przypominając szkielet z wyciągniętymi do powitania dłońmi.

    Arcimboldo zbliżył się do ruin i wszedł do środka. Serafin zawahał się chwilę, wyskoczył ze swojej kryjówki i zaczął skradać się wzdłuż murów, przywierając do nich całym ciałem. Lekko schylony doszedł do spalonej wnęki okiennej. Ostrożnie podniósł głowę na wysokość parapetu i zajrzał przez okno.

    Wnętrze ruin przypominało nieskładny labirynt składający się z murów sięgających najwyżej do kolan. „Wyniesiono stąd zdumiewająco dużo kamienia" - pomyślał.

    Wiele ścian leżało przewróconych. Po ziemi walały się dachówki, spomiędzy których wyrastały metrowe chwasty. Zwykły pożar nie pozostawiłby po sobie takich zniszczeń. Ich przyczyny należałoby się dopatrywać w jakieś eksplozji.

    Arcimbołdo pochylił się i napisał coś palcem na ziemi. Obrócił się dookoła własnej osi, zanim znaki na ziemi nie utworzyły koła. Dopiero wtedy wyprostował się i stanął dokładnie naprzeciw środka ruiny.

    Potem zaczął spacerować, przy czym cały czas oglądał się za siebie. Serafina niepokoiła myśl, że na wyspie mogą znajdować się jeszcze inni ludzie. Co się stanie, jeśli go zauważą? A jeśli zostawią go na tym pustkowiu, z dala od szlaków wodnych, z dala od centrum laguny?

    - Talamar! - krzyknął nagle Arcimbołdo. Serafin nie znał tego słowa. Możliwe, że to było czyjeś imię.

    - Talamar! - powtórzył mistrz. - Życzeniu stało się zadość, czar zadziałał, układ dotrzymany - dodał. Wszystko brzmiało jak magiczne zaklęcie. Chłopak drżał z podniecenia i ciekawości.

    Zaraz też poczuł zapach siarki. Swąd wydobywał się z ruin, a dokładnie z miejsca, które znajdowało się za czarnym kamiennym kikutem.

    - Talamar! - krzyknął mistrz po raz trzeci. Nagle rozległo się syczenie. Serafin podbiegł wzdłuż muru do okna, skąd miał lepszy widok na źródło unoszącego się smrodu. 

    Tak, to była dziura w ziemi, trochę podobna do studni. Jej krawędź, mocno nieregularna, przywoływała na myśl krater. To tu musiało dojść do detonacji, która pochłonęła pałacyk. Trudno było ocenić, jak głęboki jest otwór. Tymczasem syczenie stawało się głośniejsze. Coś się poruszało.

    Arcimboldo skłonił się usłużnie.

    - Talamar! - powiedział raz jeszcze, tym razem nie w formie zawołania, a raczej poddańczego pozdrowienia.

    Z otworu w ziemi wypełzła istota na długich, patykowatych kończynach, chuda jak szkapa. Wyglądem trochę przypominała człowieka, choć jej stawy zginały się w nieprawdopodobnych miejscach. Poruszała się na czterech kończynach, z brzuchem do góry, jak dziecko, które robi mostek. Była całkiem łysa i w dodatku ślepa. Na oczach miała wieniec ze stalowych cierni, przypominający opaskę. Jeden z pokręconych cierni poluzował się i opadał na twarz, zakrywając bezzębną gębę.

    Tam, gdzie ciernie ocierały się o wargi, straszyły grube mięsiste blizny.

    - Majster lustrzany! - zakwiczała istota o imieniu Talamar i powtórzyła słowa Arcimbolda: - Życzeniu stało się zadość, czar zadziałał, układ dotrzymany.

    Ciemności zawsze do usług. - Po czym rzuciła pod nogi gościa worek z brzęczącymi monetami.

    - Ciemności zawsze do usług - powtórzył tym razem Arcimboldo. Ceremonia powitania została w ten sposób dopełniona. - Przybywam z kolejną dostawą. Trzynaście luster, zgodnie z życzeniem twojego mistrza - dodał po chwili.

    - Który jest także twoim mistrzem, lustrzany majstrze. - Pomimo niewyraźnej wymowy, w głosie dziwacznej istoty słychać było nutę wyczekiwania. Ta-lamar obrócił się, wykonując przy tym dość skomplikowane ruchy, aż jego czaszka zawisła nad otworem w ziemi. W tej pozycji wydobył z siebie kilka przeraźliwych dźwięków. Z cuchnącego siarką otworu wydostała się chmara czarnych postaci, nie większych niż nieduże małpki. Podobnie jak Talamar, wszystkie były ślepe, z wyskrobanymi oczodołami. Mamrocząc coś niewyraźnie, szybko przemknęły przed Serafinem, który słyszał teraz, jak majstrowały coś przy łodzi.

    - Przynoszę złe wieści - powiedział Arcimboldo, nie wychodząc z koła. - Królowa opuściła lagunę. Woda straciła swoją moc. Dopóki ona nie wróci, nie będę mógł produkować luster.

    - Co? Koniec z dostawami luster? - zaskrzeczał Talamar, wymachując chudziutkimi rękami. - Bredzisz, stary człowieku.

    Mistrz wciąż zachowywał spokój. Nie dał po sobie poznać, że trochę się boi - Chyba mnie zrozumiałeś, Talamarze - zaczął. - Bez Królowej Laguny w wodach nie mogę wytwarzać magicznych luster, ponieważ brakuje mi podstawowego składnika. Krótko mówiąc, dziś dostarczyłem ostatnią partię - westchnął, pozwalając sobie w obecności Talamara na pierwszy ludzki odruch. - Prawdopodobnie i tak jest to bez znaczenia, skoro imperium zajmie miasto.

    - Mistrzowie zaoferowali wam pomoc - zasy-czał Talamar. - Ale odrzuciliście ją i zabiliście naszego posłańca. Sami ponosicie za to odpowiedzialność.

    - Nie my, lecz ci, którzy nami rządzą - ton głosu Arcimbolda stał się lekceważący. - Ci przeklęci rajcowie miejscy.

    - Rajcowie miejscy! Głupie gadanie! Wszystko bez sensu! - Talamar gestykulował chaotycznie. Ruchy, jakie wykonywał, czyniły go jeszcze bardziej dziwacznym i obcym. Cały czas stał na czterech kończynach. Serafin dopiero teraz zauważył, że jego serce jest zamknięte w szklanym naczyniu przymocowanym rzemieniem do brzucha - czarny, sękaty mięsień przypominający pulsującą stertę odchodów.

    - Głupie gadanie! Głupie gadanie! - przeklinał pod nosem. - Potrzebujemy luster, dużo luster, dużo, dużo luster! Takie jest życzenie naszego mistrza!

    Arcimboldo zmarszczył czoło: - Przekaż mu, że bardzo chętnie robię z nim interesy. Jego Wysokość Lord Światło był zawsze dobrym klientem - powiedział z nutą cynizmu w głosie, którą Serafin natychmiast wyłowił, a Talamar puścił mimo uszu. - Ale dopóki Królowa Laguny jest nieobecna, nie mogę produkować luster. Poza tym Egipcjanie zamkną mój warsztat, jeśli wcześniej nie obrócą miasta w proch.

    Talamar w dalszym ciągu był zdenerwowany.

    - To nie spodoba się mistrzowi. Na pewno mu się nie spodoba.

    - Obawiasz się gniewu twojego mistrza, Talama-rze?

    - Głupie gadanie! Głupie gadanie! Niczego się nie obawiam. Ale ty powinieneś się obawiać, majstrze! Ty powinieneś się obawiać mnie! I gniewu Lorda Światło!

    - Na nic nie mam wpływu. Robiłem z wami interesy, by przeżyć. Bez waszego złota już dawno musiałbym zamknąć warsztat. A co wtedy stałoby się z dziećmi? - zatroskany pokręcił głową. - Nie mogłem do tego dopuścić.

    - Dzieci, dzieci, dzieci! - Talamar pogardliwie machnął ręką. Po chwili jego obolałe usta wykrzywiły się w lekkim grymasie. Cierniowy strąk wiszący nad jego ustami naciągnął się, zaciskając mocniej nasadzony na oczach stalowy wieniec.

    - Obydwie dziewczynki przyjąłem do siebie zgodnie z życzeniem waszego mistrza - powiedział Ar-cimboldo i zamilkł nagle. Serafin zorientował się, że postanowił nie wspominać o zniknięciu Merle.

    Głowa Talamara kołysała się tam i z powrotem.

    - Spełniłeś wszystkie życzenia mistrza? - spytał.

    - Tak.

    - I wybrałeś właściwe dziewczynki?

    - Wszystko stało się zgodnie z wolą Lorda Światło.

    - Skąd możesz to wiedzieć?! Nigdy nie stałeś przed jego obliczem.

    - Gdyby było inaczej, nie omieszkałbyś mi o tym powiedzieć, nieprawdaż Talamarze? - Arcimboldo skrzywił się. - Sprawiłoby ci wielką radość, gdybym popadł w niełaskę u Lorda Światło?

    Talamar zarechotał. -Jeśli nie zapewnisz kolejnych dostaw luster, mistrz wpadnie w złość - burknął, po czym zamyślił się, a na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech. - W ramach odszkodowania będziemy musieli zawrzeć nowy układ.

    Wcześniej, niż sądziliśmy.

    Mistrz nie mógł już dłużej kryć swych obaw: - Nie, na to jest stanowczo za wcześnie. Plan… -… zostaje zmieniony. Natychmiast.

    - To nie leży w twoich kompetencjach.

    Talamar zbliżył się do Arcimbolda, tak że jego kościste palce mogły dotknąć koła ze znakami. - Mój autorytet jest równy autorytetowi Lorda Światło! Nie masz prawa go kwestionować! Człowieku, masz być posłuszny, to wszystko!

    Arcimboldo stał się pokorniejszy.

    - Czy chcecie dziewczynkę?

    Talamar zachichotał. - Dziewczynka z lustrzanymi oczami. Ona jest nasza. O tym wiedziałeś od samego początku.

    - Ale uzgodniliśmy, że przez kilka lat zostanie u nas!

    - Tu nastąpiła pewna zmiana. Przyjmij to do wiadomości. Lord Światło zajmie się nią osobiście.

    - Chwileczkę…

    - Przypomnij sobie, stary człowieku: ciemności zawsze do usług. Złożyłeś przysięgę. Życzeniu stało się zadość, czar zadziałał, układ musi zostać dotrzymany. A ty łamiesz układ, nie dostarczając luster. Dlatego bierzemy dziewczynkę do siebie. Dobrze wiesz, że prędzej czy później i tak trafiłaby w nasze ręce.

    - Junipa jest jeszcze mala.

    - To lustrzana dziewczynka. Po to ją stworzyłeś. A jeśli chodzi o tę drugą…

    - Merle…

    - W niej drzemie potężna siła. I wielka wola. Ale nie posiada takiej władzy jak ta pierwsza. Dlatego dostarczysz nam lustrzaną dziewczynkę, stary człowieku.

    Twoją kreację, a wkrótce naszą.

    Arcimboldo przygarbił się. Wbił oczy w ziemię. Zrozumiał, że przegrał tę partię.

    Nieuchronnie. Serafin współczuł mu szczerze, pomimo tego wszystkiego, co przed chwilą usłyszał.

    Czereda małpich stworów przemaszerowała z powrotem. Trójkami dźwigały na głowach po jednym lustrze. Jakby niosły odłamki lazurowego nieba. Gęsiego wchodziły do otworu w ziemi, krocząc w środku po pochyl246 ni przypominającej gwint śruby. Wkrótce wszystkie lustra zniknęły pod powierzchnią ziemi. Arcimboldo i Talamar stali na skraju wejścia do piekła.

    - Ciemności zawsze do usług - zaskrzeczała dziwaczna kreatura.

    - Zawsze i niezmiennie - wyszeptał przygnębiony Arcimboldo.

    - Oczekuję tu na twoje ponowne przybycie, by przejąć lustrzaną dziewczynkę.

    Stanowi ona część wielkiego przedsięwzięcia. Nie zawiedź nas, stary człowieku.

    Mistrz nie odpowiedział nic. W milczeniu przyglądał się, jak Talamar na mocno podkurczonych kończynach, prawie jak pająk, schodzi do lochu. Po kilku sekundach zniknął pod powierzchnią ziemi.

    Arcimboldo podniósł worek z monetami i ruszył w kierunku łodzi.

    Serafin już na niego czekał.

    - Słyszałeś wszystko? - spytał mistrz. Był zbyt wyczerpany rozmową, by na widok chłopca okazać zdziwienie. Jego ruchy były ociężałe, głos pełen rezygnacji, a oczy przepełnione melancholią.

    Chłopak przytaknął.

    - I co teraz o mnie myślisz?

    - Ogarnia was czarna rozpacz, mistrzu.

    - Merle opowiedziała mi o tobie. Jesteś dobrym chłopcem. Gdybyś znał całą prawdę, wtedy mógłbyś mnie zrozumieć.

    - W takim razie opowiedz mi wszystko!

    Arcimboldo zawahał się i wszedł do łodzi. „Może nawet powinienem?", pomyślał.

    Przeszedł obok Serafina, cisnął worek ze złotymi monetami na pokład i chwycił wiosła. Poruszając nimi bez werwy, wyprowadził łódź na pełne morze.

    Chłopak usiadł między pustymi schowkami na lustra. Jego stopy pozostawiały na pokładzie mokre ślady.

    - Zrobicie to? Mam na myśli wydanie Junipy?

    - To jedyne wyjście. Tu chodzi o dużo więcej niż o moje życie. To jedyne wyjście - powtórzył mimochodem.

    - Co powiecie Junipie? Całą prawdę?

    - Ze jest wybranką, i że zawsze nią była. Tak jak Merle, choć w nieco inny sposób.

    Serafin westchnął głęboko i powiedział: - Pewnie macie sporo do opowiedzenia, mistrzu.

    Arcimboldo spojrzał przed siebie, potem objął wzrokiem całą lagunę, obszar ciągnący się aż po linię horyzontu, ba, świat cały.

    Na relingu do Serafina przysiadła się mewa, spoglądając na niego ciemnymi oczami.

    - Zrobiło się chłodno - powiedział cicho mistrz.

    W pewnym momencie Merle przypomniała sobie o lusterku. O tym w kieszeni sukienki. Trzymając się jedną ręką lwiej grzywy, drugą wyciągnęła je powoli.

    Przetrwało w nienaruszonym stanie, bez uszczerbku znosząc ucieczkę z Wenecji.

    Wodna powierzchnia srebrzyła się w przedpołudniowym słońcu, pluskając to w jedną, to w drugą stronę. Ale ani jedna kropla nie wyciekła z ram. Raz jeden coś mgliście w nim zamigotało, a zaraz potem zniknęło. Duszek. Istota z innego wymiaru, z innej Wenecji. Jak ona może wyglądać? Czy Wenecjanie czują przed mieszkańcami z innego świata taki sam lęk jak przed faraonem? Czy w tym innym świecie także krążą po niebie słoneczne barki, czy także istnieje taka Merle, taki Serafin i Królowa Laguny?

    - Może tak - odrzekł znajomy głos w jej głowie. - Kto wie?

    - A któż ma wiedzieć, jeśli nie ty?

    - Ja jestem tylko laguną.

    - Tak dużo wiesz.

    - A mimo to nie posiadam wiedzy, która wychodziłaby poza granice tego świata.

    - Naprawdę?

    Do rozmowy włączył się Vermithrax. Jego dudniący głos zagłuszył szum skrzydeł. - Rozmawiasz z nią? Z Królową?

    - Tak.

    - Co mówi?

    - Ze jesteś najmężniejszym lwem, jakiego świat w ogóle oglądał.

    Vermithrax fuknął niczym kot. - To bardzo miłe z jej strony. Ale ty nie musisz mi kadzić, Merle. Tobie zawdzięczam wolność.

    - Nic mi nie zawdzięczasz - westchnęła zrezygnowana. - Bez ciebie już bym nie żyła.

    Schowała lusterko z powrotem do kieszeni sukienki. Kieszeń zapięła na guzik. „Kawałek tego drugiego świata - pomyślała przejęta. - Tak blisko mnie". A może Serafin rzeczywiście miał rację, kiedy w kanałach rozprawiał z nią o lustrzanych odbiciach?

    Biedny Serafin. Co się z nim teraz dzieje? Jaki spotkał go los?

    - Uwaga, z przodu! - krzyknął Vermithrax. - Na lewo od nas, na południowej stronie.

    Wszyscy troje wiedzieli, że kiedyś nadejdzie ta chwila, kiedy oko w oko staną z wojskami faraona. Ale od opuszczenia celi w Campanile tyle się wydarzyło…

    Pierścień okalający miasto wydawał się tak odległy i mało realny…

    Teraz nabrał prawdziwego wymiaru. Za kilka minut muszą się przez niego przebić, przez zamazaną jeszcze na horyzoncie linię, która z każdą minutą nabierała wyraźniejszych konturów.

    - Muszę się wzbić jeszcze wyżej - wyjaśnił Vermithrax. - Powietrze stanie się rzadsze, więc nie przestrasz się, jeśli będzie ci trudniej oddychać.

    - Postaram się - Merle starała się mówić pewnym i stanowczym głosem.

    Vermithrax wznosił się wyżej i wyżej, aż morze pod nimi stało się jednolitą i gładką powierzchnią, bez widocznych fał.

    Przed sobą Merle dostrzegła wojenne galery faraona. Były jeszcze daleko, więc nie były większe niż zabawki. Odległość nie mogła jednak zwieść nikogo, kto powątpiewałby w niszczycielską siłę powietrznych statków, które w ciągu kilku godzin bez większego problemu mogły zaatakować nieliczną flotę wenecką. Te same statki przed wieloma laty, w okresie wojny mumii pozrzucały we wszystkich krajach hordy skarabeuszy. Żarłoczne maszyny wielkości kciuka, składające się z chityny i złośliwości, rozpleniły się po kontynentach. Ich ofiarą padło najpierw zboże, potem bydło, a w końcu ludzie. Za skarabeuszami podążyły mumie faraona, tysiące wyciągniętych z grobów trupów, uzbrojonych po zęby i wysianych do boju, niezdolnych do odczuwania bólu.

    Wielka wojna ciągnęła się przez trzynaście lat. Ale jej wynik był z góry przesądzony. Imperium egipskie ujarzmiło liczne narody, a jego armie zatykały zwycięskie proporce na krańcach świata.

    Merle jeszcze głębiej wtuliła się w grzywę kamiennego lwa. Jakby to miało ją ochronić przed największym niebezpieczeństwem, zagrażającym jej od dołu, od strony morza.

    Kadłuby galer lśniły w złocie, jakby na wzór obleczonej w szlachetny metal, niezniszczalnej skóry egipskich bogów. Każda galera miała trzy maszty i sporą liczbę żagli. Z boków kadłuba wystawały dwa rzędy długich wioseł. W tyle wznosił się stojący na podwyższeniu ołtarz, przy którym przybrany w złote szaty kapłan składał ofiary; były to najczęściej zwierzęta, ale podobno także ludzie.

    Między galerami kursowały małe parowce, przeważnie używane do lotów zwiadowczych i zaopatrzeniowych. Pierścień oblężenia wokół miasta był szeroki na jakieś pięćset metrów i ciągnął się po obu stronach morza aż do wybrzeża. Wzdłuż tych linii wyczekiwały na rozkaz tysiące maszyn bojowych, żołnierzy piechoty oraz niezliczone oddziały wojowników-mumii. Wydanie rozkazu do ataku na Wenecję było kwestią kilku dni. Bez Królowej Laguny bezbronne miasto czekało właściwie na wypełnienie swego losu.

    Merle zamknęła oczy, ale z zamyślenia wyrwał ją głos Vermithraxa:

    - Czy to statki powietrzne, o których mówiłaś? - w jego głosie słychać było irytację na przemian z fascynacją.

    - Słoneczne barki - potwierdziła Merle, zagryzając wargi i patrząc znad rozwianej lwiej grzywy przed siebie. - Myślisz, że nas rozpoznano?

    - Nie sądzę.

    Pół tuzina smukłych statków krążyło w znacznej odległości od nich. Vermithrax wzbił się jeszcze wyżej. Przy odrobinie szczęścia mogą minąć egipską flotyllę niezauważeni.

    Słoneczne barki imperium mieniły się złotawo, tak jak galery. Ponieważ jednak krążyły bliżej nieba niż potężne statki morskie, błyszczały w słońcu jaśniej niż ich odpowiedniki na morzu. Były trzykrotnie dłuższe od gondoli pływających po weneckich kanałach, zadaszone, z wąskimi poziomymi okienkami. Ile osób przebywało na ich pokładach, pozostawało zagadką. Merle przypuszczała, że na jednej barce mogło przebywać najwyżej dziesięciu członków załogi: kapitan, ośmiu żołnierzy i kapłan, którego magiczne modły utrzymywały statek w powietrzu. Przy słonecznej pogodzie smukłe barki poruszały się zwinnie i szybko. Przy zachmurzonym niebie ich prędkość malała, a one same stawały się ociężałe. W nocy były zupełnie bezużyteczne.

    Tego dnia słońce świeciło mocnym blaskiem. Na tle lekko zamazanego tła wody i lądu, barki iskrzyły się jak kocie oczy.

    - Za chwilę przelecimy nad nimi - powiedział Vermithrax.

    Merle zaczęła szybciej oddychać. Obsydianowy lew miał rację. Na tej wysokości powietrze było rzadsze. Poczuła ból w klatce piersiowej. Nie mówiła jednak nic, wdzięczna Vermithraxowi za to, że ten, dokładając wszelkich starań, unosi ją wysoko ponad głowami Egipcjan.

    - Zaraz ich miniemy - powiedziała Królowa z wyraźną ulgą.

    Barki słoneczne znajdowały się dokładnie pod nimi. Oślepiające stalowe klingi krążące nad laguną. Na ich pokładzie nikomu nie przyszłoby na myśl, że gdzieś nad nimi jakiś lew ucieka z dziewczynką na grzbiecie. Kapitanowie koncentrowali się na obserwacji miasta, nie na śledzeniu przestrzeni powietrznej powyżej ich głów.

    Vermithrax obniżył lot. Merle poczuła, że jej płuca wypełniają się powietrzem.

    Ale nie mogła oderwać oczu od barek, które zostały daleko w tyle.

    - Czy teraz mogą nas dostrzec? - spytała lekko ochrypłym głosem. Nikt jej nie odpowiedział.

    Właśnie wylecieli poza obręb pierścienia statków wojennych.

    - Udało się! - zatriumfowała Królowa.

    - To drobnostka - zaburczał Vermithrax. Tylko Merle milczała. Dopiero po jakimś czasie włączyła się do rozmowy:

    - Nic się wam nie rzuciło w oczy? - spytała.

    - Co masz na myśli?

    - Tę idealną i niezmąconą ciszę.

    - Lecieliśmy bardzo wysoko - odrzekł lew. - Tak wysoko głosy nie docierają.

    - Nieprawda - powiedziała Królowa, ale Vermithrax jej nie słyszał. - Masz rację, Merle. Na galerach panowała cisza. Idealna cisza.

    - Sądzisz, że to…

    - Zołnierze-mumie. Załogi statków składają się z żywych trupów. Podobnie jak wszystkie wojenne maszyny imperium. Z cmentarzy w zdobytych krajach egipscy kapłani pozyskują poborowych do nowych armii. Jedyni żywi mężczyźni na pokładzie to kapitan i kapłan.

    Merle zamilkła. Wyobrażenie trupów walczących w służbie faraona przerażało ją w takim samym stopniu, jak najbliższa przyszłość.

    - Dokąd lecimy? - spytała po chwili. Zataczając duży łuk, zostawili armie faraona daleko w tyle i szybowali w kierunku lądu.

    - Chętnie zobaczyłbym moją ojczyznę - wymamrotał Vermithrax.

    - Nie! - krzyknęła Królowa Laguny, po raz pierwszy posługując się głosem Merle.

    - Vermithraxie, nasz cel jest inny!

    Ruchy lwich skrzydeł stały się teraz nieskładne.

    - Królowo, to ty? - spytał nieśmiało.

    Merle chciała coś odpowiedzieć, ale ku jej przerażeniu wola Królowej okazała się silniejsza i stłumiła jej własne słowa. Poczuła, że jej ciało nie należy już wyłącznie do niej.

    - Tak, to ja, Vermithraxie. To długa historia.

    - W istocie, Królowo.

    - Pomożesz mi? - spytała.

    Lew zawahał się, a potem skinął ogromną obsydia-nową głową.

    - To posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Także ty, Merle. Mój plan dotyczy nas wszystkich.

    Z ust Merle popłynęły słowa, które dla niej samej brzmiały obco: miejsca, pojęcia i jakieś zupełnie nieznane imiona.

    Lord Światło.

    Serce waliło jej jak młot. Jakby chciało wyskoczyć z piersi. Krew szumiała w uszach, a oczy paliły od silnego wiatru. Nieważne. Ważne, że umknęli.

    Z wywodów Królowej nie zrozumiała nic. I wcale nie była pewna, czy chciałaby cokolwiek zrozumieć. W tej chwili nic nie mogło zmącić jej radości. Przedarli się przez pierścień wojsk egipskich. Tylko to się liczyło. Wymknęli się z okrążenia największej armii, jaka kiedykolwiek istniała na świecie. Ulga, jaką poczuła, była tak ogromna, że wszystkie te mroczne przepowiednie i plany Królowej Laguny nie robiły na niej żadnego wrażenia. Jakby w tych planach w ogóle nie chodziło o nią.

    Wciąż odwracała się za siebie. Rzędy galer i barek słonecznych kurczyły się, aż ostatecznie zlały się z la-zurowoszarym horyzontem. Ziarenka piasku w świecie, który nie godził się dłużej na to, by Egipcjanie rządzili nim wedle swojego upodobania. „Coś się wydarzy", przeczuwała Merle. Coś wielkiego, niesamowitego. Intuicja podpowiadała jej, że wszystkie te wydarzenia, w których uczestniczyła, były jedynie niewinnym preludium tego, co nastąpi.

    Powoli rodziło się w niej przekonanie, że w tym scenariuszu los wyznaczył jej szczególną rolę. Jej, Królowej Laguny i prawdopodobnie Vermithraxowi.

    Nie zważając na to, że Królowa posługiwała się jej ustami, bez przerwy wypowiadając niezrozumiałe dla niej słowa, pozwoliła sobie zamknąć oczy. Przerwa na odprężenie. Nareszcie. Przez moment chciała pozostać sama ze sobą. Była zdumiona, że jej się to udało, pomimo stałej obecności w sobie Królowej.

    W końcu dolecieli do lądu, mijając po drodze wyschnięte pola zbóż, wygolone grzbiety gór i spalone wioski. Przez długi czas milczeli.

    Merle zagłębiła palce w grzywie obsydianowego lwa. Ciepłe uczucie pośród licznych nieprzyjemnych doznań.

    W oddali na horyzoncie dostrzegła górskie szczyty. Kraj, który rozciągał się od morza aż po gór, niegdyś tętnił pełnią życia i był gęsto zaludniony.

    Teraz jednak życie ustało. Zniknęły rośliny, zwierzęta i ludzie. Nie pozostało nic.

    - Nikt nie żyje - powiedziała cicho Królowa Laguny.

    Merle czuła, że z Vermithraxem coś się dzieje, i to jeszcze zanim wyciągnęła rękę, by sprawdzić, czy pada deszcz.

    Szybko pojęła, że obsydianowy lew płacze.

    - Nikt nie żyje.

    W milczeniu wpatrywali się w ciemny grzebień wyłaniających się gór.

    

    

    

    

Dalsze przygody Merle poznacie w kolejnych tomach trylogii Kaia Meyera:

    

    Meyer Kai - Merle i kamienne światło

    Świat Merle jest pełen magii. Jednak od czasu gdy czar Królowej Laguny przechwyciły złe moce, w Wenecji panuje strach i smutek. Syreny, sfinksy i czarodziejscy kapłani wszyscy oni przeczuwają, że jedynie Merle może zmienić los położonego na lagunie miasta.

    Podczas gdy przyjaciele walczą w pałacach Wenecji o jej uwolnienie, Merle na plecach kamiennego lwa ucieka poprzez głębokie podziemia aż do osi ziemi. Tu, w państwie Kamiennego Światła musi podjąć trudną decyzję - dokonać wyboru między starymi przyjaźniami a pokojem dla całego świata.

    

    Kai Meyer - Merle i Szklane Słowo 

    Gdy Wenecja została opanowana przez egipskie mumie, Merle wraz z Królową Laguny wyrusza do Państwa Sfinksa. Jedynie Szklane Słowo może im pomóc w ocaleniu ukochanego miasta.

    Egipt jest w tym czasie pokryty grubą warstwą śniegu. Tu, w lodowej lustrzanej twierdzy walczą o panowanie nad całym światem wiedźmy, kapłani Horusa, dawni bogowie i nowi tyrani. W trakcie swej wędrówki Merle spotyka dawno niewidzianego przyjaciela, od którego dowiaduje się, że prawda o jej pochodzeniu i przeznaczeniu jest ukryta w tajemnicy Królowej Laguny.

    

    

        



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Meyer Kai Merle 01 Merle i Królowa Laguny
Meyer Kai Merle 03 Merle i szklane słowo
Meyer Kai Merle 03 Merle i Szklane Słowo
Meyer, Kai Merle 03 Das Gläserne Wort
Meyer Kai Merle 02 Merle i kamienne światło
Meyer Kai Siedem pieczęci 01 Powrót czarnoksiężnika
18.01.2010 - Królowa Śniegu, Harcerstwo
01 Strzały królowej
Meyer Kai Siedem pieczęci 02 Czarny bocian
Meyer Kai Lodowy ogień
Meyer, Kai Sieben Siegel 03 Die Katakomben Des Damiano
Meyer Kai Siedem pieczęci 04 Kolczaste monstrum
Meyer Kai Siedem pieczęci 03 Tajemnicze katakumby
Meyer Kai Siedem pieczęci 06 Noc żywych straszydeł
Meyer, Kai Wellenläufer 2 Die Muschelmagier
Feist Raymond E Opowieść o wojnie z Wężowym Ludem 01 Cień Królowej Mroku
Meyer Stephenie Twilight 01
Meyer, Kai Frostfeuer
Meyer Kai Lodowy ogień 2

więcej podobnych podstron