Meyer Kai Siedem pieczęci 01 Powrót czarnoksiężnika


 

Kai Meyer

Powrót czarnoksiężnika

pierwszy tom serii Siedem Pieczęci

   W piątek wieczorem Kira spotkała tę straszną kobietę, w której torebce mieszkała latająca ryba.

    Kira miała dwanaście lat - całkiem sporo, tak uważała. Gdzie indziej byłoby to może niebezpieczne dla dziewczyny w jej wieku, włóczyć się tak samotnie po zmroku. Gdzie indziej rodzice pewnie by się zaniepokoili, kto wie, być może w drodze byłoby już pięć helikopterów i dwustu policjantów.

    Ale nie tu, w Giebelstein. Tu nigdy nic się nie stało. Wszystko było miłe i przyjazne. Tak spokojne, mówili dorośli. Tak śmiertelnie nudne, myślała Kira.

    Przynajmniej tego wieczora.

    Najczęściej takie myśli przychodziły jej do głowy, kiedy była sama, tak jak teraz. Jej najlepsi przyjaciele, Nils i Liza, których rodzice byli właścicielami Hotelu Erkerhof, musieli dziś zostać w domu. W trakcie zabawy w berka rozbili jeden z brzydkich wazonów stojących w krętych korytarzach hotelu. Za karę ich ojciec zarządził całodniowy areszt domowy.

    Właściwie pozostanie w domu przez cały dzień nie było czymś szczególnie dotkliwym, ale mimo to Kirze wydawało się to trochę jak… no mniej więcej jak wyrywanie paznokci. Ona sama nigdy nie została ukarana. Ciocia Kasandra, u której mieszkała, nie stosowała kar, co było naprawdę fajne.

    Kira bardzo dobrze wiedziała, jak daleko może się posunąć, żeby nie rozzłościć cioci. Na przykład wolno jej było wieczorami zostawać poza domem znacznie dłużej niż innym dzieciom. Nie działo się też nic strasznego, jeśli czasem przegapiła obiad. (Ciocia Kasandra była okropną kucharką, a do tego wegetarianką). Ale najlepsze było to, że ciocia nigdy nie zadawała pytań w stylu: „Umyłaś już zęby?" czy „Jak wyglądają twoje paznokcie?" Tak, ciocia naprawdę była w porządku.

    Ale teraz, w piątek wieczorem, Kira nie myślała ani o obiedzie, ani o myciu zębów. Wieczór był zbyt piękny, żeby zajmować się tak drugorzędnymi sprawami.

    Na niebie widniał już księżyc, choć jeszcze nie całkiem się ściemniło. Za kilka dni miała być pełnia, a już teraz białawoszare światło spowijało całą okolicę jak lukier.

    Giebelstein było miasteczkiem położonym pośród rozległych wzgórz. Ze wszystkich stron otaczały go pola i pastwiska podzielone siatką granicznych żywopłotów i porośniętych trawą polnych dróg. Na północy i na południu, jakieś dwa, trzy kilometry od miasteczka i jego starych murów obronnych, wyrastały gęste lasy. O zmroku wyglądały jak czarne dziury, które ktoś wypalił w obrazie.

    Kira spędziła popołudnie na kurhanie. Było to jej ulubione miejsce i gdyby nie ten przeklęty wazon, Nils i Liza byliby tu razem z nią. Mogli tak przesiadywać godzinami, żując źdźbła trawy, obserwując ptaki na niebie i plotąc bzdury.

    Przede wszystkim plotąc bzdury.

    Dzisiaj, ma się rozumieć, nic by z tego nie wyszło. Musiałaby rozmawiać sama ze sobą, a to szybko stałoby się nudne. Nie, żeby uważała ludzi mówiących do siebie za stukniętych, o nie! Często sama się na tym przyłapywała. Ale nie było to specjalnie zabawne, znać z góry historię, którą się zaraz usłyszy. Dlatego wolała snuć fantazje i czytać przyniesioną z domu książkę.

    Stary kurhan - nietrudno zgadnąć - leżał oczywiście na wzniesieniu. W miasteczku opowiadano, że ma co najmniej trzy tysiące lat, a może nawet więcej. Kiedy zamieszkiwali tu Germanowie, Celtowie i Bóg wie kto jeszcze, odwalono ziemię z wierzchołka wzgórza i usypano kopiec z szarego kamienia - półokrągłą kopułę z komorą w środku. Można się było do niej dostać przez korytarz prowadzący do wnętrza mogiły. Pochowano tam pewnie możnego wojownika, obwieszonego naszyjnikami z zębów zwierząt i z rogatym hełmem złożonym na piersiach.

    Dziś nic już nie można było tam zobaczyć. Skalna komora od wielu lat była pusta.

    Archeolodzy i naukowcy usunęli stąd wszystko i zagrodzili wejście belkami i stalowymi prętami. Mimo to została jeszcze szczelina, wystarczająco szeroka, by mogło się przez nią prześlizgnąć dziecko.

    Sto metrów za kurhanem jak ponura rysa, wznosiła się krawędź lasu. Kira skierowała się na południe. Włóczyła się po łąkach, na których delikatna trawa uginała się od wieczornego wiatru. W ciągnącym się między polami i pastwiskami wysokim żywopłocie coś tajemniczo poruszało się z szelestem; ptaki wracające wieczorem do gniazd wślizgiwały się przez dziury w gałęziach i znikały w ciemności. Znała każdy z tych krzewów, wiedziała, które z nich były gęste i cierniste, a w których można się było bez obaw schronić. Kochała żywopłoty i gdyby to od niej zależało, porastałyby cały świat. Wszędzie krzaki i kryjówki, wszędzie cieniste tunele pod sklepieniami z liści.

    Pośród łąk, w połowie drogi między kurhanem a miasteczkiem przebiegał nasyp kolejowy. Linia kolejowa nie działała od kilkudziesięciu lat, a tory były pokryte mchem i zaroślami. Nasyp wznosił się sześć metrów nad polami, a jego strome zbocza porastały krzaki jeżyn i dzikie kwiaty. Łubin pochylał o zmierzchu swoje fioletowe kwiatki, a jaskry i niecierpki połyskiwały w ciemności. Dokąd mogły prowadzić te zardzewiałe szyny i gdzie się zaczynały, tego nie wiedziała ani Kira, ani żadne inne dziecko. Na mapach w szkolnym atlasie nie naniesiono tej trasy, najwidoczniej była za stara, jeszcze z ubiegłego stulecia. A ponieważ na tym odcinku nie jeździły już pociągi, najwyżej kuna czy wiewiórka przemknęły po szynach, nikt się tym już nie interesował. Kira obiecała sobie, że kiedyś pójdzie torami dalej i dalej, aż wreszcie zobaczy, co jest na ich końcu. Być może opuszczona i tajemnicza stacyjka porośnięta chwastami, gdzie straszą duchy umarłych podróżnych.

    To było tu, na tym nasypie kolejowym, tego piątkowego wieczora, w poświacie przybierającego księżyca, to tu się wszystko zaczęło.

    W samą porę ujrzała tę samotną sylwetkę stojącą między torami. Pośpiesznie ukryła się wśród jeżynowych krzaków, skuliła się i czekała na to, co się wydarzy.

    Kobieta była szczupła i bardzo piękna. Nawet Kira, która zazwyczaj nie zważała na takie drobiazgi, musiała to przyznać. W świetle księżyca skóra nieznajomej była biała i gładka, a czarne długie włosy spadały jej na plecy jak peleryna.

    Chociaż stała zaledwie pięć metrów od dziewczynki, jeszcze jej nie zauważyła.

    Miała na sobie krótką spódniczkę, ciemne pończochy oraz dopasowaną zamszową marynarkę. Wydawało się, że nie jest jej zimno. Przed nią, na ziemi leżała duża torebka z krokodylej skóry. To brzydactwo było szeroko otwarte, jak bezzębna paszcza z zatrzaskiem.

    Kira poczuła głód (w domu czekała na nią tylko warzywna potrawa cioci Kasandry), wdrapała się więc w pośpiechu na nasyp. Ponieważ zbocze było bardzo strome, nie mogła teraz złapać tchu. Próbowała wstrzymać oddech, żeby kobieta jej nie usłyszała, ale to tylko pogorszyło sprawę. Już po kilku sekundach musiała gwałtownie zaczerpnąć powietrza, a następnie je wypuścić o wiele za głośno i za szybko.

    Jednak nawet jeśli kobieta ją usłyszała, to nie dała tego po sobie poznać.

    Zwróciła twarz ku niebu, tak jakby można tam było ujrzeć coś niezwykle ciekawego. Uśmiechała się przy tym. Światło księżyca oświetlało jej białe zęby.

    Dreszcz przebiegł Kirze po plecach, chociaż właściwie nie zdarzyło się nic strasznego.

    Tylko zagadkowa kobieta w ciemności. Sama na nieczynnym nasypie. Z otwartą torebką z krokodylej skóry w trawie.

    Nie, żadnego zagrożenia. Najmniejszego nawet niebezpieczeństwa. Dziewczynka spojrzała w niebo, tam, gdzie kobieta.

    W górze walczyły ze sobą dwa ptaki. Jeden z nich był drapieżnikiem, myszołowem.

    Dziwne było, że to nie on polował, tylko był przedmiotem ataku. Jeszcze dziwniejszy wydał się Kirze fakt, że drugi ptak połyskiwał srebrzyście, jakby był z metalu.

    Kobieta uśmiechnęła się szeroko i zachichotała. Nie brzmiało to wcale jak śmiech młodej kobiety, raczej jak ordynarne, złośliwe beczenie.

    Srebrzysty ptak natarł na myszołowa i po chwili oba zniknęły w chmurze piór.

    Jedno z nich, czarne, spadło Kirze przed nosem i zaczepiło się o krzak jeżyny.

    Dziewczynka poczuła gęsią skórkę na całym ciele.

    Z nieba spadały tylko pióra, żadnych ptasich kości i innych resztek. Srebrzysty stwór zatoczył niewielki krąg i raptownie wystrzelił w dół, dokładnie w stronę nasypu. Kirze przez chwilę zdawało się, że stworzenie rzuci się na nią. Czy podzieliłaby los myszołowa? Co by z niej zostało? Tylko długie włosy, rude kędziory zwisające wśród ciernistych jeżyn?

    Ale dziwna istota nie ją miała na myśli. Kilka metrów nad ziemią wyhamowała, wykonała pętlę wokół kobiety na torach, a potem ostrym łukiem wleciała do otwartej torby. Groźna kobieta znowu zachicho14 tała, po czym schyliła się, zatrzasnęła torbę i wsunęła ją pod ramię. Jeszcze raz ostrożnie się rozejrzała, zeszła z nasypu i zniknęła z pola widzenia.

    Zesztywniała Kira siedziała w kucki między zaroślami. Miała wrażenie, że gęsia skórka pokryła jej ciało jak lodowy pancerz. Trzęsła się z zimna, a jednocześnie pot spływał jej po plecach i dopiero po chwili mogła się poruszyć.

    Kiedy srebrny stwór kołował nad kobietą, mogła mu się dobrze przyjrzeć. To nie był ptak. To była ryba.

    Najprawdziwsza latająca ryba.

    A mimo to wyglądała zupełnie inaczej niż latające ryby, które znała z książek czy telewizji. Nie była mała i delikatna ani wąska jak ostrze noża, lecz nieforemna i jakby prze-rośnięta, z długą kwadratową żuchwą i kilkoma rzędami ostrych szpiczastych zębów. Z jej czoła wyrastał rodzaj czułka, biały odrażający robak z błyszczącym punktem na czubku. Wyglądała dokładnie tak jak te szkaradne ryby głębinowe w filmach przyrodniczych i horrorach. Na wskroś szkaradne.

    Obrzydliwe. Tak jakby z lubością chciały się wgryźć w ludzkie gardło.

    Ale dlaczego ta ryba, która niewątpliwie musiała wypłynąć tu z głębin oceanu, miała przezroczyste błony lotne? I dlaczego mogła przeżyć bez wody oraz zamieszkiwała w torebce z krokodylej skóry?

    A przede wszystkim - kim była ta kobieta, która chichocząc przyglądała się, jak na niebie nad Giebelstein przerażające stworzenie poluje na drapieżnego ptaka?

    Kira powoli dochodziła do siebie. Podniosła pióro myszołowa i położyła je ostrożnie na ziemi, tak jakby możliwe było jeszcze naprawienie tego, co stało się z ptakiem. Potem wyszła ostrożnie z krzaków. Schylając się, przeszła przez zarośnięte tory i ujrzała po drugiej stronie łąki i żywopłot, rozciągające się aż do oświetlonych okien miasteczka.

    Kobieta z torebką zniknęła. Nie było po niej śladu.

    A jeśli ukryła się w żywopłocie? Jeśli teraz obserwowała ją, gładząc gadzią skórę swojej torebki i szepcząc siedzącej w niej bestii, że wkrótce znajdzie się nowy, większy kąsek?

    Kira zeskoczyła z nasypu i pognała ile sił w nogach, zostawiając za sobą pastwiska, aż wreszcie dom cioci wyrósł przed nią jak średniowieczna twierdza.

    Kiedy wreszcie położyła się do łóżka, przyśniło jej się, że pędzi gdzieś wśród małych ostrych zębów, uciekając przed czymś, co może było rybą, a może czymś znacznie straszniejszym.

    Ostrzeżenie - i co z tego?

    Następnego ranka, w sobotę Kira, Nils I LliLiza siedzieli w herbaciarni cioci P Kasandry. Właściwie woleliby się napić coli albo soku pomarańczowego, ale jeśli o to chodzi, ciocia nie znała litości. Zawsze kiedy siadali przy okrągłym stoliku w najciemniejszym kącie sklepu, podawała im najnowszą herbatę. Ponieważ herbaty - we wszystkich kolorach, ze wszystkich stron świata, o wszelkich możliwych smakach i aromatach - były jej specjalnością.

    - Pachnie dziwnie - zauważył Nils, krzywiąc się. Miał włosy jasne jak słoma, podobnie jak jego siostra Liza. Był od niej starszy o cały rok i wciąż ucierał jej z tego powodu nosa.

    Jednak w tym momencie nos Lizy był zajęty czym innym. -Jakoś… egzotycznie - powiedziała, wąchając zawartość swojej filiżanki.

    Kira milczała, zupełnie nie zwracając uwagi na stojące przed nią naczynie. W zamyśleniu spoglądała przez okno sklepiku na wyłożoną kostką ulicę.

    Naprzeciwko znajdowała się księgarnia starego pana Mohra, w której od zawsze wystawione były te same oprawne w skórę tomy. Prawdopodobnie pan Mohr od pięćdziesięciu lat nie otrzymał nowej dostawy. Być może od stu pięćdziesięciu.

    Nils jak zahipnotyzowany wpatrywał się wciąż w dymiącą filiżankę. - Przepraszam, co to właściwie za herbata?

    Ciocia Kasandra skrzyżowała ręce na piersiach i uniosła brwi: - „Wzlot i upadek Wenus" - odpowiedziała. - Czy można jej coś zarzucić?

    Była po trzydziestce, wysoka i dość szczupła. Też miała rude włosy, jednak nie tak ciemne jak Kira. Upięła je wysoko w dość dziką fryzurę, a pomimo spinek i gumek wszędzie wychodziły niesforne kędziory, czasem dotykając dekoltu beżowej lnianej sukienki. Na każdej ręce miała z tuzin pierścionków i bransoletek, które przy każdym ruchu brzęczały jak dzwonki. Ciocia Kasandra miała ciemne, prawie czarne brwi, co jest niezwykle rzadkie u rudowłosych. W Giebelstein miała opinię barwnego ptaka, nie tylko jako właścicielka przytulnej herbaciarni, do której rzadko zaglądał jakiś klient. Kira wiedziała, że wielu mężczyzn na ulicy odwraca się za ciocią z podziwem.

    Czasem ciocia wróżyła ludziom z kart i przepowiadała przyszłość. Od czasu do czasu stawiała horoskop z liści herbaty, a z rzadka, najczęściej przed pierwszym majem, przychodzili do niej młodzi mężczyźni, żeby przyrządziła im napój miłosny. Poza tym znała się co nieco na lekarstwach. Ale nie na tych kolorowych gorzkich pigułkach, które można było kupić w aptece pana Riesiga. Ciocia Kasandra sama przyrządzała leki z naturalnych składników i nierzadko ich działanie było wspaniałe.

    Nie tak wspaniałe były herbatki jej autorstwa. A napar „Wzlot i upadek Wenus", jeśli idzie o zapach, powinien trafić do szuflady z napisem „niezdatne do spożycia".

    - No, więc? - spytała surowo i spojrzała z góry na dzieci. - Może wreszcie spróbujecie?

    - Za gorąca - rzucił szybko Nils.

    Liza skinęła głową. - O wiele za gorąca.

    Ciocia zmarszczyła czoło. - A ty, Kira? Chce ci się pić, czy nie?

    Kira poczuła się, jakby ją ktoś obudził z głębokiego snu. W myślach wciąż była na nasypie, w ciemności wczorajszego wieczora. Nikomu jeszcze o tym nie mówiła.

    - Proszę? - spytała. W ogóle nie słuchała, o czym wcześniej rozmawiali.

    - Herbata - powiedziała ciocia z naciskiem i wskazała na filiżankę. - Masz mi powiedzieć, jak smakuje.

    Dziewczynka powąchała napój i skrzywiła się. - Jak smakuje, czy jakie to uczucie, kiedy wypala ci dziurę w brzuchu? Co to jest? Kwas? - „Wzlot i upadek Wenus" - krzyknęli chórem Liza i Nils.

    Ciocia zmarszczyła czoło. - Naprawdę ma aż tak okropny zapach? Wszyscy troje przytaknęli.

    - Herbata pochodzi z Azji, wiecie - tłumaczyła. - Jest jedyna w swoim rodzaju.

    - O tak - westchnęła Kira. - Tak jak „Płetwa rekina" przedwczoraj, „Tygrysi pazur" w zeszłym tygodniu i… - „Latający dywan" - przerwał Nils.

    - Właśnie! Herbata z włókien prawdziwego latającego dywanu. Kto wie, ilu gołych jak święty turecki fakirów już na nim siedziało i…

    - Fakirzy siadają na deskach z gwoździami - ciotka gwałtownie przerwała Kirze. - Poza tym ta herbata tylko się tak nazywa!

    - Ale ma jakby posmak gołego fakira - przyznała Liza, wzruszając kościstymi ramionami.

    Ciotka Kasandra mruknęła coś pod nosem i zabrała się do sprzątania filiżanek.

    Wciąż jeszcze burczała do siebie, kiedy wylewała ich zawartość do małej umywalki po drugiej stronie sklepu.

    Kira, Liza i Nils byli przekonani, że prawdopodobnie nie ma drugiego tak przytulnego miejsca jak herbaciarnia cioci. Wliczając w to kurhan. Jedynym problemem było to, że za każdym razem, kiedy się spotykali, a miało to miejsce niemal codziennie, ciotka serwowała im swoje najnowsze herbaciane odkrycia z Dalekiego Wschodu, Ameryki Południowej czy Grenlandii. I bardzo rzadko zdarzało się, żeby dawała za wygraną tak szybko jak dzisiaj. Najczęściej nie mogli się wy26 kręcić od wypicia choć jednej filiżanki. A komu raz dane było spróbować naparu z korzenia owigabawombo lub herbaty z muszli angolskich ślimaków pustynnych, ten zrozumie, jak musieli się czuć.

    Sklepik nie był duży. Przy ścianach stały wysokie regały pełne puszek na herbatę, najczęściej z ładnym nadrukiem lub nawet ręcznie malowane. Całe mnóstwo egzotycznych zapachów mieszało się tutaj i dawało woń, jaką można było spotkać na bazarach w Bagdadzie, kiedy Szeherezada przez tysiąc i jedną noc opowiadała historie sułtanowi Szachrijarowi. Dla Kiry, Lizy i Nilsa herbaciarnia cioci.

    Kasandry była miejscem magicznym, punktem, w którym zapachy z całego świata przybierały postać historii, które sobie opowiadali, lub szalonych pomysłów, które przychodziły im tu do głowy.

    Kira właśnie zamierzała opowiedzieć wszystkim, co jej się przydarzyło poprzedniego wieczoru, jednak Nils ją ubiegł. Jego specjalnością były mrożące krew w żyłach opowieści, miał też w zwyczaju przysięgać na życie swojego ulubionego chomika, że wszystko wydarzyło się naprawdę i niczego nie zmyślił.

    - Słyszeliście już historię o opiekunce? - zapytał, nie czekając, czy ktoś mu odpo27 wie. - Więc pewien chłopak opowiadał mi w szkole, że jego kuzynka zna dziewczynę, której siostra zajmowała się dziećmi jednej rodziny. Ci ludzie mieli trójkę małych dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat.

    - Kiedy ja byłam w tym wieku, nie potrzebowałam opiekunki - powiedziała z dumą Kira.

    - Bo prawie w ogóle nie wychodziłam - zauważyła ciocia i wyszczerzyła zęby.

    Kira spojrzała na nią zabójczym wzrokiem.

    Nils ściszył teraz głos do tajemniczego szeptu: - Dziewczyna położyła dzieci spać na piętrze i zasiadła przed telewizorem na parterze. Na dworze hulał wiatr i stukały okiennice.

    - Niech zgadnę - wtrąciła Liza. - W telewizji puszczali horror.

    - Skąd wiesz? - zdziwił się Nils.

    Kira roześmiała się. - No, opowiadaj dalej.

    - Tak więc oglądała ten film, pijąc colę, wiecie, nie miała ochoty na herbatę, gdy nagle zadzwonił telefon. Kiedy podniosła słuchawkę, usłyszała po drugiej stronie tylko cichy oddech. Po pięciu minutach telefon znów zadzwonił. Tym razem ze słuchaw28 ki dobiegł zachrypnięty chichot, naprawdę zły chichot, możecie mi wierzyć.

    Dziewczyna przerwała połączenie i zadzwoniła na policję.

    - Tylko dlatego, że ktoś chichotał? - spytała Liza z niedowierzaniem.

    - Poczekaj… Policjant powiedział jej, że następnym razem musi jak najdłużej nie odkładać słuchawki, żeby policyjny komputer mógł zidentyfikować rozmowę. Po kwadransie znów zadzwonił telefon. Mężczyzna po drugiej stronie zaśmiał się nienawistnie, nie powiedział ani słowa, tylko śmiał się wciąż głośniej i głośniej. Dziewczyna nie mogła już znieść dłużej tego śmiechu i w końcu rzuciła słuchawkę na widełki. I wtedy - teraz uważajcie! - minęło tylko kilka sekund, telefon zadzwonił po raz czwarty. Tym razem to był policjant. Wiecie, co powiedział?

    - Co? - spytały jednocześnie Liza i Kira.

    Twarz Nilsa wykrzywił diabelski grymas. - Policjant powiedział: „Szybko, dziewczyno, musisz wyjść z domu. On dzwoni z góry, z drugiego aparatu!".

    Dziewczyna z krzykiem rzuciła słuchawkę i wybiegła na ulicę. Nikt jej nie gonił.

    Kiedy przyjechała policja, rzeczywiście znaleźli na piętrze mężczyznę. Uciekł z domu wariatów i trzymał w ręce długi nóż.

    - No a te dzieci? - spytała Liza, wstrzymując oddech.

    - Tego wam nie powiem - szepnął złowieszczo Nils.

    - Wszystkie martwe? - spytała Kira, robiąc wielkie oczy.

    Nils skinął w zamyśleniu: - Wszystkie martwe!

    Dziewczętom dreszcz przebiegł po plecach, nawet ciocia Kasandra zadrżała.

    Kira opanowała się pierwsza. - Myślę, że wszystko to wymyśliłeś. Jak zawsze.

    - Przysięgam na mojego chomika, że…

    - Tak, tak, już dobrze - odparła Kira, która znała jego zapewnienia na pamięć.

    Wzięła głęboki oddech i powiedziała: - Ja też muszę wam coś opowiedzieć. Ale moja historia jest prawdziwa.

    I przedstawiła im, co się wydarzyło minionego wieczora. Nie pominęła żadnego szczegółu, dokładnie opisała wygląd kobiety, opowiedziała o rybie z ostrymi zębami i o tym, jak ta bestia postąpiła z drapieżnym ptakiem.

    Kiedy skończyła, osunęła się wyczerpana na krzesło. Czuła się tak, jakby musiała to przeżywać po raz drugi. Znów miała gęsią skórkę. Prawie zaczęła żałować, że ciocia Kasandra wylała herbatę, mocny łyk czegoś ciepłego nie byłby taki zły.

    - To szalone - wymknęło się Nilsowi, ale trudno było odgadnąć, czy uważa, że to fajne czy straszne.

    - Straszne - wysapała Liza.

    Kira pokiwała głową. - Oj, tak.

    Ciocia Kasandra podeszła do nich i przykucnęła. Z jakichś powodów przy stoliku od niepamiętnych czasów były tylko trzy krzesła, chociaż zazwyczaj byli w sklepie we czwórkę.

    - Kira, czy to prawda? - powiedziała.

    - Najprawdziwsza.

    - Kobieta z latającą rybą w torebce z krokodylej skóry? Jesteś pewna?

    - Widziałam ją na własne oczy! Ciocia zbladła jak ściana. Jej usta drżały.

    Kira jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie. Widok zdenerwowanej cioci zaniepokoił ją jeszcze bardziej niż straszne spotkanie na nasypie. Kiedy dorośli robią się nagle tacy bezradni, to tak, jakby im ktoś nagle zerwał z twarzy pomarszczoną maskę, spod której wyłoniło się małe, wystraszone dziecko.

    - Nie wolno ci tam nigdy chodzić - powiedziała w końcu zachrypniętym głosem.

    - Na nasyp? - spytała wstrząśnięta Kira. - Ale…

    - To zbyt niebezpieczne. - Ciocia wstała i wzburzona chodziła tam i z powrotem po sklepie. - Mój Boże, tak bym chciała, żeby twój ojciec był tutaj i zabrał cię w podróż. Wszystkich was.

    Ojciec Kiry, profesor Rabenson, był naukowcem. Pisał książki o zjawiskach nadprzyrodzonych, duchach, UFO i innych sprawach, które większość ludzi uznaje za stek bzdur. Jego książki przetłumaczono na wiele języków i sprzedano w milionach egzemplarzy. Z pieniędzy, które na tym zarobił, opłacał kolejne podróże badawcze do najdalszych zakątków świata. Nie miał już domu, mieszkał w hotelach, pensjonatach, a nawet w namiocie, gdzieś w lesie tropikalnym albo na Saharze.

    Ciocia Kasandra i Kira żyły z pieniędzy, które przysyłał im co miesiąc. A podczas wakacji przyjeżdżał do Giebelstein, gdzie się urodził i dorastał, pakował walizkę Kiry i zabierał ją i jej dwójkę najbliższych przyjaciół na wyprawę. Rodzicom Nilsa i Lizy ledwie starczało pieniędzy na utrzymanie hotelu. Dlatego cieszyli się, że w czasie wakacji profesor brał dzieci pod swoje skrzydła.

    Kira uważała, że troszczył się tak o jej przyjaciół z powodu wyrzutów sumienia wobec niej. Kiedy byli razem, spełniał każdą jej zachciankę, jakby watą cukrową, oranżadą i nugatem chciał jej wynagrodzić wszystkie te miesiące, kiedy musiała się obywać bez niego. Jej mama umarła, kiedy Kira była mała. Nie mogła sobie nawet przypomnieć jej twarzy. Ciocia Kasandra była młodszą siostrą profesora i od dłuższego czasu zastępowała jej i ojca, i matkę. Kira dawno się do tego przyzwyczaiła, a życie podobało jej się takim, jakie było. Kochała ciocię ponad wszystko, ponieważ była najsilniejszą i najbardziej zwariowaną osobą, jaką znała.

    Tym bardziej przestraszył ją fakt, że ciocia z takim przerażeniem zareagowała na opowieść o kobiecie z rybą.

    - Słuchajcie - powiedziała ciotka i spojrzała dzieciom głęboko w oczy. - Nie mogę was zamknąć w domu. Nie sądzę, że byliby33 ście u mnie bardziej bezpieczni. Nie, z pewnością nie. Ale musicie mi obiecać, że będziecie się trzymać z dala od tej kobiety. A jeśli ją jeszcze spotkacie - nieważne, gdzie i kiedy - macie mi o tym jak najszybciej powiedzieć.

    - A wtedy? - zapytała z zaciekawieniem Kira. - Widziałaś ją już kiedyś?

    - A wtedy… wtedy… - wyjąkała ciocia - wtedy spróbujemy coś wspólnie wymyślić. Zgoda?

    - To brzmi tak, jakbyś znała tę kobietę - stwierdziła podejrzliwie Kira.

    - Ja? Nie. Nie znam jej i bardzo się z tego cieszę, możecie mi wierzyć. Ale wiem o niej co nieco i to mi wystarczy, żeby zacząć się panicznie bać.

    Kira chciała zadać jeszcze kilka pytań, ale ciocia tylko potrząsnęła głową.

    - Ani słowa więcej - powiedziała. - Można wywołać diabła, nazywając go po imieniu.

    - Diabła? - spytała Liza. Również ona zbladła.

    - To była taka metafora - pouczył ją brat przemądrzałym tonem.

    Ciocia spojrzała w zamyśleniu na dzieci, po czym zniknęła na zapleczu sklepu.

    Na cmentarzu

Wieczorem Kira wymknęła się z domu, żeby spotkać się z Nilsem i Lizą. Nie mogła sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wykradała się tak po kryjomu - do tej pory nie było to konieczne. Ale słowa cioci Kasandry brzmiały bardzo poważnie, a kiedy dorośli są tacy poważni, to zwykle oznacza, że kryje się za tym niezła zabawa.

    Giebelstein było otoczone murem jeszcze z czasów średniowiecza. Na północy i południu znajdowały się bramy oflankowane dwiema basztami, z blankami i krużgankami. Kilkaset lat temu strażnicy trzymali tu wartę, dzierżąc halabardę i miecz. Drewniane schody, którymi dostawali się wówczas na górę, były teraz wyłamane albo zabarykadowane.

    Dom, w którym mieszkały Kira z ciocią, i na parterze którego mieściła się herbaciarnia, graniczył z bramą północną. Jeśli ktoś wdra36 pałby się z okna pokoju Kiry na dach, mógłby dosięgnąć okienka strzelniczego, prowadzącego do jednej z baszt. Od dołu nie było wejścia, do baszty można się było dostać wyłącznie tym tajemnym przejściem.

    Dziewczynka chciała stamtąd rozejrzeć się za kobietą z latającą rybą, potem jednak wpadła na inny pomysł. Szanse na jej odnalezienie były z pewnością większe na zewnątrz, na polach - zwłaszcza we trójkę.

    - Czy naprawdę powinniśmy tam iść? - szepnęła Liza, kiedy przebiegli przez bramę i zeszli z drogi na łąkę. - Może twoja ciocia miała rację? A jeśli to jest niebezpieczne?

    - No jasne, że niebezpieczne - odparł Nils. - I to jest w tym właśnie najfajniejsze.

    Nils był zawsze nieco zbyt zuchwały. Często mylił odwagę z lekkomyślnością, jak choćby wtedy, kiedy wdrapał się na zmurszałe koło młyńskie w dolinie. Koło zaczęło się nagle obracać, a on wpadł do wody i niemal się utopił. Kira i Liza w ostatniej chwili wyciągnęły go za ręce.

    Ale od czasu do czasu dobrze było mieć przy sobie kogoś takiego jak on. Przy ca37 łym swoim braku rozsądku miewał czasami pomysły, które nikomu innemu nie przyszłyby do głowy. Nierzadko zabawy, które proponował, okazywały się najciekawsze.

    Pewnego razu za jego namową postanowili dowieść, że miejscowy przedsiębiorca pogrzebowy, pan Schwarzdorn, jest wampirem. W końcu przypominał go z wyglądu.

    Jednak nie tylko nie tknął wiadra ze świńską krwią, które postawili mu przed drzwiami, ale wręcz przeciwnie, potknął się o nie i zniszczył sobie swój elegancki czarny garnitur. Co prawda, podejrzewał trójkę przyjaciół, jednak nie miał na to niezbitych dowodów.

    Było już ciemno, kiedy zbliżyli się do nasypu. Po kilku metrach zeszli z polnej drogi, która odbijała od głównej, prześlizgnęli się przez przesiekę między żywopłotem i poszli łąką na przełaj.

    - Może powinniśmy zostać bliżej żywopłotu? - powiedziała Liza. - Krzaki dają duży cień. Nikt nas stamtąd nie zobaczy.

    Oczywiście miała rację. Lekkomyślnie było tak iść przez łąkę, gdzie byli widoczni w świetle księżyca. Skręcili więc w lewo i szli dalej wzdłuż żywopłotu prowadzącego prawie do nasypu. Tylko ostatnich kilka metrów musieli znów przebiec przez łąkę.

    - Cholera! - zawołał nagle Nils.

    - Co jest? - spytała Kira.

    - Mina.

    - Krowi placek? - zachichotała złośliwie Kira. - Twardy czy miękki?

    Liza też się śmiała: - Sądząc po zapachu, krowa właśnie zjadła kolację.

    Nils mruknął coś pod nosem i wytarł sobie adidasy o trawę. Potem weszli bezszelestnie na skarpę i wśród pędów jeżyn obserwowali tory. Z obu stron nie było widać nikogo. Z ociąganiem opuścili kryjówkę i rozejrzeli się. W świetle księżyca był stamtąd dobry widok na całą okolicę, od Gie-belstein na południu do ponurej krawędzi lasu na północy. Kamienna kopuła kurhanu połyskiwała niczym czaszka olbrzyma.

    - Popatrzcie tam - wyszeptała Liza, wskazując palcem na południowy zachód.

    Kira i Nils od razu pojęli, o co jej chodzi.

    Kilkaset metrów na południe od miasteczka leżał kościół świętego Abakusa. Był jedyną świątynią w Giebelstein i jeśli ktoś chciał iść na mszę, musiał pokonać drogę przez łąki. Poza murami miasta od głównej drogi odgałęziała się wąska dróżka, porośnięta po bokach żywopłotem, prowadząca na strome wzgórze do kościoła. Święty Abakus stał na wzniesieniu samotny i okazały, otoczony nagrobkami i krzyżami. Cmentarz i świątynię okalał porośnięty mchem kamienny mur. Kościół był tak stary, że dzwonnica nawet nie miała wierzchołka. Ze swoim zębatym zwieńczeniem wyglądała jak donżon - obronna wieża zamku.

    O tej porze kościół i cmentarz były zwykle opustoszałe. Tylko w małym probostwie u stóp wzgórza w jedynym oknie paliło się światło.

    Ale teraz dzieci ujrzały kilka szczupłych sylwetek wchodzących na wzniesienie - trzy kobiety! Szły na cmentarz przez zwieńczoną łukiem kamienną bramę. Wiatr rozwiewał ich długie włosy, trzepoczące jak krucze skrzydła. Kobiety szły środkową alejką cmentarza, dokładnie w kierunku bramy kościoła.

    Liza wskazała na niebo. - Tam! - wyszeptała. - Spadająca gwiazda!

    Faktycznie po niebie, nieopodal wieży kościelnej mknęło coś błyszczącego.

    Kira ponuro pokręciła głową. - To nie spadająca gwiazda…

    W tym momencie jedna z postaci podniosła do góry jakiś przedmiot - otwartą torebkę. Srebrny stwór znowu zamigotał w ciemności i teraz również Liza i Nils mogli się przekonać, że w żadnym wypadku nie była to spadająca gwiazda.

    Błyszczący punkt zniknął w torebce, wydając przy tym dźwięk strzelającego płomienia. Odgłos zamykania zatrzasku torebki poniósł się echem aż na nasyp kolejowy. Brzmiał trochę jak kłapanie szczęk krokodyla, kiedy uderzają o siebie chciwie.

    - Dlaczego są teraz w trójkę? - spytał nerwowo Nils.

    Kira rozejrzała się czujnie. - Wolałabym wiedzieć, ile ich tu jeszcze jest.

    Liza przykucnęła za krzakami. - Nie jestem pewna, czy chcę to wiedzieć.

    Przyglądali się, jak trzy kobiety wchodzą do kościoła. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nimi głucho. Witraże okienne po ich wejściu pozostały ciemne.

    Nils pocierał sobie szyję obiema rękami, jak zawsze, gdy nie wiedział, co robić dalej.

    - Co one tam wyczyniają w środku?

    - Jak to co? - odparła Kira. - Odprawiają czarną mszę.

    Liza przełknęła ślinę. - Sabat czarownic?

    - Coś w tym stylu.

    - Naprawdę sądzisz, że to były czarownice? - spytał z ociąganiem Nils.

    - A czy według ciebie wyglądały na członkinie kółka różańcowego?

    - Ale czarownice latają na miotłach - wtrąciła Liza.

    Kira zdecydowanie pokręciła głową. - Tylko w bajkach, głuptasku.

    - A te torebki? - rzucił Nils. - A latające ryby? Nigdy nie słyszałem, żeby czarownice nosiły coś takiego.

    Kira skrzywiła się. - Ja też nie. Nigdy wcześniej nie widziałam też prawdziwej czarownicy.

    - Nawet nie wiesz, czy te są prawdziwe - powiedziała nieco przekornie Liza.

    Kira przytaknęła. - Zgadza się. I dlatego musimy się tego dowiedzieć.

    Rodzeństwo wpatrywało się w nią ze zdumieniem, jakby właśnie oznajmiła, że zamierza zjeść pół kilo dżdżownic.

    - No nie patrzcie tak na mnie - powiedziała. - Chodźcie ze mną. Przypatrzymy im się z bliska.

    Nils wyglądał na niezdecydowanego, chociaż ta propozycja mogła wyjść równie do44 brze od niego. Może tylko był zły, że nie wpadł na to pierwszy.

    - Nie wiem - powiedziała Liza. - Naprawdę powinniśmy?

    - A co? Może chcesz, żeby pojawiało się ich coraz więcej? - spytała Kira. - Wtedy już niedługo będzie o tym wiedzieć całe miasteczko. A wasi rodzice z pewnością jako pierwsi zabronią wam tu przychodzić. Nici z nasypu. Nici z kurhanu. Areszt domowy do końca waszych dni.

    Oczywiście wiedzieli, że Kira przesadza - skłonność do przesady była jedną z jej słabości, nawet jeśli sama nigdy by się do tego nie przyznała. A ponieważ widziała, że Liza wciąż się waha, sięgnęła po ostatni argument.

    - Więc chcesz, żeby dorośli wzięli sprawy w swoje ręce?

    Te słowa działały zawsze. Ani Nils, ani Liza nigdy by otwarcie nie przyznali, że są rzeczy, z którymi dorośli uporaliby się lepiej niż dzieci.

    - Oczywiście, że nie! - zaprotestowała oburzona Liza.

    Również jej brat potrząsnął głową. - Prędzej oddałbym staremu Schwarzdornowi moją świąteczną czekoladę! - To było rzeczywiście nie do pomyślenia: właściciel zakładu pogrzebowego uważany był za zdeklarowanego wroga dzieci.

    - To jak, wszyscy się zgadzamy? - spytała Kira i spojrzała na rodzeństwo.

    Nils i Liza pokiwali głowami. Odwaga znowu błyszczała w ich oczach.

    Po chwili zeszli między krzakami jeżyn ze skarpy i w cieniu żywopłotu udali się w stronę kościoła. Wiatr zrobił się chłodniejszy. Jego powiew ożywił krzaki i łąki, wszystko zaczęło się poruszać, ze wszystkich stron dobiegały szelesty i upiorne szepty.

    Kira spojrzała na zegarek. Prawie wpół do jedenastej. Za półtorej godziny będzie północ.

    Ostrożnie pomknęli na drugą stronę wzgórza. Ważne było, żeby trzymać się z dala od drogi i probostwa - ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowali, to żeby proboszcz Berg zauważył ich z okna swojego gabinetu. Poza tym mówiło się w miasteczku, że ma młodą gosposię, a ta miała pewnie jeszcze bystrzejszy wzrok.

    Cmentarz otaczał kościół jak szeroki pierścień nagrobków, przekrzywionych krzyży i nieczytelnych tablic. Najstarsze daty, któ46 re można było odczytać, pochodziły z siedemnastego wieku. Jednak z pewnością niektóre nagrobki były jeszcze starsze.

    Doszli do muru cmentarnego. Spore kamienie ułatwiły im wdrapanie się i w mig stali już po drugiej stronie. Było im zimno.

    - Kolana mi się trzęsą - wyznała Liza szeptem.

    - Mnie też - powiedziała Kira. - To przez ten wiatr.

    - Tak, właśnie - podchwycił szybko Nils. Żadne z nich nie chciało przyznać, że może być inna przyczyna.

    Schyleni skradali się między nagrobkami w stronę kościoła. W pobliżu do lotu wzbił się czarny ptak. Na chwilę wstrzymali oddech - myśleli, że zobaczyła ich latająca ryba.

    Kamienne anioły wyłaniały się między nimi z ciemności. Niektóre wznosiły złożone ręce do góry, inne przykucały na nagrobkach w zamyśleniu, jakby płakały.

    Liczne krzyże, niektóre wzrostu dorosłego mężczyzny. Dużo prostych nagrobków, ale i okazałe grobowce z kolumnami i kutymi stalowymi bramami. W alejkach dobiegały ich tajemnicze szelesty - to szczury wyrwane ze snu przez tajemniczych odwiedzających.

    Zakończone ostrołukami okna kościoła wciąż pozostawały nieoświetlone. Cokolwiek kobiety robiły tam w środku, robiły to po ciemku. Spotkanie z nimi nie byłoby przez to przyjemniejsze. Również z ich rybami - Kira była przekonana, że każda z kobiet ma swoją - w ciemności jeszcze łatwiej mogły ich wytropić. Stanęli pod jednym z okien. Kira nasłuchiwała.

    Wydawało jej się, że ze środka dobiega ciche brzęczenie. Mógł to być wiatr wyjący w murach. Jednak nie umiała uwolnić się od myśli, że dźwięk ma coś wspólnego z trzema kobietami. Nils i Liza chyba myśleli tak samo. Nawet po ciemku mogła dostrzec na ich twarzach zatroskanie.

    Ku zdziwieniu dziewczynek, Nils jako pierwszy zdobył się na wypowiedziane szeptem wyznanie: - Może to jednak nie był dobry pomysł, żeby tu przychodzić.

    Nie mamy nic do obrony.

    Kira skrzywiła się. -, Chciałbyś ukraść tacie śrutówkę?

    - Nie żartuj! Ale mam w domu procę i scyzoryk.

    - I co zamierzasz nimi zdziałać, jak kobiety nas złapią? - spytała Kira. - Zastrzelić? Znalazł się Schwarzenegger.

    - Bardzo śmieszne - odparł urażony. Kira nie zważała na to. - Ale możliwe, że masz rację. Może powinniśmy iść do domu. Spróbuję wyciągnąć coś od cioci. Ona coś wie o tych kobietach. Zanim zrobimy kolejny krok, dobrze byłoby dowiedzieć się o nich czegoś więcej.

    - Jaki znowu kolejny krok? - spytała przerażona Liza.

    Kira wzruszyła ramionami. - Zobaczymy.

    - Czy to oznacza, że teraz zwiewamy? - w głosie Nilsa pobrzmiewała ulga i rozczarowanie.

    - Nie zwiewamy. To tylko strategiczny odwrót. Żeby, jak to się mówi, ukuć jakiś plan.

    To określenie uspokoiło Nilsa. W szkole uczył się, że nawet Napoleon musiał się nieraz wycofać, żeby następnego dnia uderzyć ze zdwojoną siłą.

    - Słyszycie? - spytała nagle Kira. Liza i Nils wstrzymali oddech. Cisza. Nawet wiatr na chwilę ucichł.

    - O co chodzi? - wyszeptała Liza.

    Kira podniosła rękę na znak, żeby nic nie mówili.

    Nils poczekał jeszcze chwilę i pokręcił głową. - Nic nie słyszę.

    - Właśnie - szepnęła Kira.

    Liza zrozumiała. - Brzęczenie ustało. W kościele świętego Abakusa panowała teraz absolutna cisza.

    - Czy te kobiety sobie poszły? - spytał Nils.

    - Słyszelibyśmy otwieranie drzwi - odparła Kira.

    - Lepiej będzie, jak stąd pójdziemy - powiedziała cichutko Liza.

    Kira skinęła głową. - To chyba najlepsze rozwiązanie.

    Pośpiesznie pobiegli do muru, wdrapali się na niego, przedostali na drugą stronę i pognali w dół zboczem. Wydawało im się, że tuż za ich plecami skrada się stworzenie o lodowatym oddechu. Lecz ilekroć odwracali głowę, za nimi nie było nikogo.

    Tylko trawa kołysząca się na wietrze.

    Tylko trzęsące się i trzeszczące gałęzie.

    Tylko wykrzywiona blada twarz księżyca.

    

Opowieść cioci

    

    Pokój Kiry znajdował się poddaszu. Latem było tam bardzo ciepło, czasem nieznośnie gorąco, natomiast zimą musiała spać najczęściej pod dwiema kołdrami, taki panował tam ziąb. Ciocia Kasandra niezliczoną ilość razy proponowała, że urządzi dla niej któryś z pokoi na pierwszym piętrze, ale Kira wolała zostać na poddaszu. Tu miała dla siebie wystarczająco dużo miejsca.

    Budynek był bardzo wąski, z murem pruskim o pobielonej fasadzie poprzetykanej ciemnobrązowymi drewnianymi belkami. Od frontu miał szerokość zaledwie kilku metrów. Miał za to trzy piętra, jeżeli brać pod uwagę poddasze. Wszędzie skrzypiały stare drewniane podłogi, a niektóre framugi były tak niskie, że dorosły musiał się schylić, żeby pod nimi przejść.

    Do tej pory Kira uważała, że trzeszczące schody i podłogi są fantastyczne.

    Brzmiało to jakoś tak ciekawie, kiedy skrzypienie podłogi zdradzało, że ktoś się zbliża. Był to - tak uważała - dźwięk przygody, tajnych misji i bicia serca.

    Oczywiście nie prawdziwego - któż chciałby mieszkać w domu, w którym straszy? - ale ekscytujące było wyobrażać sobie to wszystko.

    Tak, Kira wciąż była zdania, że w istocie to wspaniały dom.

    Do dzisiaj.

    Teraz, kiedy po raz pierwszy potajemnie skradała się po schodach na górę i chciała bezszelestnie wejść do swego pokoju, przeklinała pod nosem. Każdy krok było wyraźnie słychać, a ciocia Kasandra musiała się już dawno obudzić. To tylko kwestia czasu, kiedy otworzy drzwi i ją zawoła.

    Ale kiedy dotarła na górę, wciąż nikt nie otwierał drzwi. I nikt jej nie wołał.

    Powód był prosty: ciocia Kasandra już na nią czekała.

    Kiedy Kira weszła na poddasze, ciocia spojrzała na nią znad dziwnej książki, którą trzymała w rękach. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, w lnianej koszuli nocnej, w zasadzie niewiele różniącej się od sukienek, które nosiła za dnia.

    Książka była opasłym tomiskiem oprawionym w ciemną skórę i z kartkami żółtymi jak mlecze. Gdy Kira weszła do pokoju, ciocia zamknęła księgę i odłożyła ją na bok. Materac ugiął się w tym miejscu, taka była ciężka.

    Kira westchnęła. - Dobra, przyznaję się do wszystkiego - powiedziała i podniosła ręce, jak złodziej biżuterii przyłapany na gorącym uczynku. - Przyznaję się do winy we wszystkich punktach oskarżenia.

    To zdanie usłyszała kiedyś w telewizji i rozśmieszyła nim ciocię Kasandrę. Mimo wszystko.

    - Podejdź - powiedziała ciocia. - Usiądź koło mnie.

    Kira bez ociągania spełniła polecenie. Ciocia nigdy by jej nie skrzyczała, jeszcze jej się to nie zdarzyło. I wyglądała raczej na smutną niż wściekłą.

    Kira nie musiała się długo zastanawiać, co powiedzieć. Wyznała prawdę.

    - Są trzy - powiedziała. - Co najmniej. Widzieliśmy je przed kościołem.

    Wchodziły do środka.

    Zatroskana ciocia pokiwała głową. - Tego się obawiałam.

    - Dlaczego mi nie powiesz, kim są te kobiety?

    - Znam cię, Kiro. Nawet, jeśli opowiedziałabym ci wszystko - wszystko najgorsze, od czego nawet moje nogi robią się miękkie - i tak by cię to nie odwiodło od pójścia tam. Masz za wiele z matki. Odziedziczyłaś po niej ciekawość. Obawiam się, że i odwagę?

Odwagę? Nie, szczerze mówiąc Kira nie czuła się odważna. Może nie pokazała tego wyraźnie dzisiejszego wieczora, ale również ona strasznie się bała na ciemnym cmentarzu. Całkiem możliwe, że tylko zręczniej niż innym udało się jej to ukryć.

    - Miałam tam niezłego pietra - przyznała.

    - I dobrze - odparła ciocia. - Ten, kto się w ogóle nie boi, popełnia błędy.

    Błędy, które mogą narazić go na niebezpieczeństwo. Właściwa dawka lęku chroni przed nieszczęściem. Ale mówiąc „odwaga", miałam na myśli coś innego. Kiedyś, gdy dorośniesz, zrozumiesz.

    - Zdradzisz mi teraz, co to ma wspólnego z tymi kobietami? - Kira z szacunkiem pogłaskała skórzaną oprawę księgi. Była szorstka i twarda jak kora drzewa. - Czy to są wiedźmy?

    Ciocia Kasandra skinęła głową. - Coś w tym stylu. Tak, można by je nazwać wiedźmami, choć same może niechętnie by to usłyszały.

    - Czego tu u nas szukają?

    Ciocia westchnęła. - Giebelstein jest bardzo starą miejscowością, ma niemal dwa tysiące lat. Ludzie żyli tu już wtedy, kiedy Rzymianie prowadzili tędy trakty przez las i krzyżowali swoje miecze z mieczami plemion germańskich. "Wiele się wydarzyło, miały tutaj miejsce wielkie krzywdy i cierpienia. Słyszałaś już o polowaniach na czarownice? Wtedy, setki lat temu?

    - Kiedy każdy, kto kogoś nie znosił, szedł do księdza, żeby podać go za czarownicę lub czarownika?

    - W rzeczy samej. Kościół torturował tych nieszczęśników tak długo, aż się do wszystkiego przyznali, a potem palił ich na stosie. Do takich zbrodni dochodziło w całej Europie, ale tu, w Giebelstein polowania były wyjątkowo okrutne. Od zawsze żyli tu ludzie, o których mówiono, że posiadają magiczne moce - znachorzy, zielarki i inni.

    - Tak jak ty?

    Ciocia Kasandra uśmiechnęła się. - Pewnie jako pierwsza trafiłabym na stos.

    Kira uśmiechnęła się z przekąsem. - Gdyby spróbowali twojej herbatki, to z pewnością.

    Ciocia chwyciła Kirę za czubek nosa i pociągnęła, aż dziewczynka zapiszczała z radości. A potem ciągnęła swą opowieść:

    - Ale musisz wiedzieć, że w Giebelstein były i prawdziwe czarownice. Złe czarownice. Podstępne baby, którym wielką radość sprawiało wyrządzanie komuś krzywdy, męczenie ludzi i przywłaszczanie sobie cudzego dobytku. Sprzedawały dusze niewinnych diabłu i otrzymywały za to bogactwo, życie wieczne lub cokolwiek sobie zażyczyły. Tak, można nawet powiedzieć, że Giebelstein stało się twierdzą czarnej magii, modlitw do szatana i składania ofiar z ludzi. Te stworzenia spotykały się po lasach - wówczas jeszcze gęstszych i rozleglejszych niż dzisiaj - i w noc Walpurgii obchodziły swoje sabaty. To były straszne czasy.

    Okrutne czasy.

    Westchnęła głęboko i mówiła dalej: - W końcu dowiedział się o tym papież. I przysłał tu najniebezpieczniejszego i najstraszniej56 szego wroga czarownic. Człowieka o imieniu Abakus.

    - Jak nasz kościół? - spytała Kira ze zdziwieniem.

    - Nosi jego imię. Ale czekaj, zaraz do tego dojdę. Ten Abakus był wcześniej zakonnikiem w jakimś odległym klasztorze, zanim papież powołał go na inkwizytora.

    - Inkwi…co?

    - Inkwizytora. Tak nazywało się członków sądu inkwizycji polujących na czarownice. Abakus w drodze do Giebelstein mijał okoliczne wsie i miasteczka, i w każdym z nich sądził oskarżonych o czary. Nie znał litości. Torturował niewinnych tak długo, aż w rozpaczy przyznawali się do wszystkiego. Potem kazał spalić ich żywcem.

    - Co za okrutnik.

    - Z pewnością możesz go tak nazwać! Abakus był najgorszym z wszystkich okrutników, straszniejszym niż najstraszniejszy herszt zbójców czy kapitan piratów.

    Można powiedzieć, że słowo „okrutnik" wymyślono specjalnie dla niego.

    - I ten potwór przybył do Giebelstein? Ciocia przytaknęła. - Właśnie tak było.

    - Zniżyła tajemniczo głos. - Ale wiesz, dlaczego Abakus był najgorszy z wszystkich inkwizytorów?

    - Dlaczego?

    - Ponieważ w rzeczywistości sam zawarł pakt z diabłem. Tak jest, Abakus sam był czarnoksiężnikiem, ale to odkryto oczywiście dopiero kilkaset lat później. I jeszcze dzisiaj prawie nikt w to nie wierzy. Ale taka jest prawda: Abakus podawał się za inkwizytora z ramienia kościoła, faktycznie zaś był najwyższym zwierzchnikiem tajnego stowarzyszenia czarownic z całego świata! Abakus był panem Arkanum!

    - Arkanum… to znaczy?

    - Arkanum - tak nazywało się wówczas i nazywa nadal tajne stowarzyszenie czarownic. Te trzy kobiety, które widzieliście… również należą do Arkanum.

    - To ten Abakus był w rzeczywistości przywódcą wszystkich czarownic?

    - Owszem. I dlatego posyłał tysiące niewinnych kobiet i mężczyzn na stos, żeby zatuszować działalność prawdziwych czarownic i czarowników. To właśnie robił i u nas, w Giebelstein. Wszystkich, którzy znaleźli się w kręgu podejrzeń, a w rzeczywistości nie zajmowali się czarami, skazy58 wano na śmierć - a prawdziwi słudzy diabła, którzy składali w lasach ofiary z ludzi i popełniali inne zbrodnie, wychodzili z tego cało.

    - I nikt tego wtedy nie odkrył?

    Ciocia Kasandra skrzywiła się. -Niby jak? Każdemu, kto się wówczas sprzeciwił Aba-kusowi lub choćby ośmielił się na jedną krytyczną uwagę, wytaczano proces o czary. Niewielu było takich, którzy się na to odważyli, a żadnego, który by to przeżył. Wręcz przeciwnie: w uznaniu zasług Abakus został po śmierci ogłoszony przez papieża świętym i wybudowano mu w Giebelstein kościół. No a teraz zgadnij, co się może znajdować pod tym kościołem?

    Kira zastanawiała się chwilę i nagle zrobiło się jej słabo. - Czyżby grób Abakusa?

    - Tak jest! Abakus został pochowany w krypcie kościoła i do dziś znajduje się tam jego sarkofag.

    Dziewczynce przez chwilę odjęło mowę.

    - Jak wielka jest moc czarownic Arkanum? - spytała w końcu. - Czy myślisz, że mogłyby…

    - Wskrzesić umarłego? - dokończyła ciocia. - Tak, dziecko, mogą spróbować.

    Kira zrobiła się blada jak ściana. - W takim razie czarownice są tu po to, żeby przywrócić Abakusa do życia!

    Ciocia objęła ją i przytuliła do siebie. - Rozumiesz teraz, dlaczego tak się o was boję?

    Kira westchnęła. - Ludzie, to całkiem diabelska sprawa, nie? - Wyswobodziła się z ciocinego uścisku i wskazała książkę leżącą obok niej na łóżku. - Co to jest?

    Coś w rodzaju czarodziejskiej księgi?

    Ciocia Kasandra uśmiechnęła się. - Nie całkiem. - Położyła Kirze księgę na kolanach. Jej boki były tej samej długości, co przedramiona dziewczynki, a cała była co najmniej tej samej grubości co jej uda.

    - Ta książka - powiedziała - jest spisem wszystkich czarownic należących do Arkanum. Znajdują się w niej nazwiska wszystkich członkiń, wraz z krajami, z jakich pochodzą. - Otworzyła księgę na jednej z ostatnich stron. Druk był drobny, na jednej stronie musiała się mieścić co najmniej setka nazwisk!

    - Ile ta książka ma stron?

    - Prawie dwa tysiące.

    - Ale to przecież dawało co najmniej dwieście tysięcy czarownic na całym świecie.

    Ciocia westchnęła, jakby mogła czytać w jej myślach. - Tu ujęto tylko wiedźmy z Europy. Te żyjące w Afryce pominięto, podobnie te z Azji, Ameryki i Australii.

    Obecnie Arkanum liczy ponad milion członków. Wszystko to czarownice - niebezpieczne dla ogółu i zdeprawowane do szpiku kości.

    - Skąd masz tę księgę?

    - Powiedzmy, że dostałam ją w spadku.

    - W spadku?

    - Kiedyś ci o tym opowiem. Ale nie teraz. Na dziś masz już chyba dosyć wrażeń, prawda? - Odłożyła księgę na podłogę koło łóżka. - Teraz spróbuj zasnąć. Jutro jest, co prawda, niedziela, ale jak cię znam, pewnie będziesz chciała wcześnie wstać.

    - Ciociu?

    - Tak?

    - Czy ta księga może komuś pomóc w walce z czarownicami?

    Ciocia Kasandra skrzywiła głowę, jak gdyby zastanawiała się, ile może jej powiedzieć. - Ten, kto zna imię czarownicy, ma nad nią władzę. Od zawsze tak było. Ale jak zamierzasz się dowiedzieć, które z dwustu tysięcy wiedźm są tymi trzema? Nie, Kiro, obawiam się, że nie ma na co liczyć. - Wyszła na korytarz, zawołała „dobranoc" i zamknęła za sobą drzwi.

    Kira opadła na łóżko i zastanawiała się nad tym, o czym się przed chwilą dowiedziała. O nowych, niesamowitych, zatrważających rzeczach.

    Pochyliła się i podniosła książkę z podłogi. Była tak ciężka, jakby to rzeźbiarz wykuł okładkę z kamienia.

    Położyła ją przed sobą na łóżku. "W bladym świetle księżyca, padającym przez okno w dachu na jej posłanie, wydawało się, że litery poruszają się na pożółkłych kartkach papieru jak robaki na kościach umarłego.

    Imiona nie były zamieszczone w porządku alfabetycznym. Wprowadzano je raczej zgodnie z datą przystąpienia do stowarzyszenia. Przy każdym nazwisku można było znaleźć datę w cyfrach rzymskich i Kira musiała się chwilę zastanowić, żeby przeliczyć je na arabskie. Zgodnie z tym najwcześniejszy wpis pochodził z roku 999 naszej ery.

    Chciała otworzyć ostatnią stronę, żeby sprawdzić, kiedy do stowarzyszenia wstąpiła najmłodsza członkini. Okazało się jednak, że około stu do dwustu ostatnich stron było na stałe sklejonych. Pierwszej z nich nie pokrywały, tak jak poprzednich, ciasne kolumny zapisanych drobnym maczkiem imion; znajdowało się tu jedynie sześć słów w języku obcym, najprawdopodobniej po łacinie:

    Mater Tenebrarum Mater Suspiriorum Mater Lacńmarum Kira nie miała pojęcia, co znaczą te imiona, o ile to w ogóle były imiona. W zamyśleniu przesunęła palcami po zaplamionym papierze. Ze zdumieniem zauważyła, że kartkę można z łatwością wgiąć do środka, nie poczuła żadnego oporu.

    Wtedy zrozumiała.

    Sklejone strony tworzą rodzaj tajnej skrytki!

    Z wierzchu wyglądały jak zwykłe kartki, a w istocie były jedynie papierowymi marginesami. W środku znajdowało się wydrążone miejsce, zamknięte za pomocą łacińskich zaklęć na pierwszej stronie.

    Dziwne, że ciocia Kasandra tego nie zauważyła. A jeśli zauważyła, to dlaczego nie podarła papieru i nie sprawdziła, co znajduje się w skrytce?

    Kira zastanawiała się tylko przez chwilę. Potem zamierzyła się i palcem wskazującym uderzyła w papier.

    A przynajmniej usiłowała.

    Ku jej bezgranicznemu zdumieniu pożółkły papier ugiął się tylko nieco, jakby był z gumy, ale nawet się nie naderwał.

    Spróbowała ponownie. I znów bez skutku.

    A niech to! To nie może być prawda! Chciała sobie poradzić z trzema wiedźmami, a nie była w stanie podrzeć głupiej kartki papieru?

    Potem zaświtało jej w głowie, że być może strona wcale nie jest zrobiona ze zwykłego papieru. A jeśli tu chodzi o czary? W końcu to księga wiedźm, a do tego należąca do największego stowarzyszenia czarownic wszech czasów. Nic dziwnego, że zwykła dziewczyna, jak ona, nie może rozwiązać jej zagadki.

    Wyskoczyła z łóżka i przyniosła z biurka nożyczki. Kolejna próba, choć przeczuwała, że nic z tego nie będzie.

    Papier stawiał opór również pod ostrzem nożyczek. Żadnego zadrapania, żadnej, najmniejszej nawet dziurki.

    No dobra, jak nie, to nie! Z wściekłością zatrzasnęła księgę i odłożyła ją z powrotem na podłogę. Jutro zapyta ciocię, o co chodzi z tą skrytką. Zażąda odpowiedzi - jeśli to będzie konieczne, wstrzyma oddech, aż jej twarz zrobi się zielona, niebieska i fioletowa…

    Chce się w końcu dowiedzieć całej prawdy.

    

    Kiedy Kira wstała następnego dnia rano, ciocia Kasandra zniknęła. Nie było jej ani w sypialni, ani w kuchni, ani w pokoju, w którym przechowywała swoje książki. Zaplecze herbaciarni - Kira nazywała go laboratorium - też było puste, a drzwi sklepiku zamknięte od wewnątrz na klucz.

    Zwykle, kiedy ciocia Kasandra wychodziła z domu, nie mogąc powiedzieć o tym Kirze, zostawiała karteczkę na tablicy magnetycznej w kuchni. Ale tam też nie było żadnej wiadomości.

    Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że pęk kluczy cioci leżał na stosie ubrań w jej sypialni. Nie mogła więc wyjść z domu, w przeciwnym wypadku sklep nie byłby zamknięty. Tylne drzwi też były zamknięte, a klucz tkwił w zamku po wewnętrznej stronie.

    Albo wyszła przez któreś z okien, co biorąc po uwagę fakt, że była dorosła, wyda68 wało się raczej mało prawdopodobne, albo rozpłynęła się po prostu w powietrzu.

    Dreszcz przebiegł Kirze po plecach. Od wczorajszego wieczoru takie myśli nabrały dla niej całkiem nowego znaczenia. Czarownice mogą sprawić, że człowiek rozpływa się w powietrzu. Tak, czarownice na pewno to potrafią!

    Jeszcze raz obeszła cały dom, zajrzała do każdego kąta, pod każde łóżko. Ani śladu cioci. Żołądek jej się skurczył. Zrobiło jej się niedobrze, czuła, że zaraz zwymiotuje.

    Otworzyła drzwi sklepu, wyszła na zewnątrz i zamknęła je za sobą. Tłum ludzi wchodził przez bramę i szedł w dół ulicą. Pewnie wracali z niedzielnej mszy w kościele świętego Abakusa.

    Kira spojrzała na zegarek. Wpół do jedenastej. Msza chyba powinna się dopiero zacząć.

    Pobiegła na drugą stronę ulicy, gdzie pan Mohr właśnie otwierał księgarnię.

    Również on miał na sobie ciemny odświętny garnitur.

    - Czy msza już się skończyła? - spytała. Szczerze mówiąc, nie wiedziała dokładnie, o której są nabożeństwa, bo nigdy nie chodziły z ciotką do kościoła.

    - Odwołana - odparł krótko pan Mohr. Był bardzo stary, już po siedemdziesiątce i nigdy nie mówił więcej, niż to było konieczne. - Proboszcz zachorował.

    - Co mu jest? - spytała Kira i zdziwiła się, że ma ochrypły głos.

    - Ciężka grypa. Gosposia powiesiła kartkę na drzwiach kościoła.

    - A jak się czuje?

    - Kilka kobiet chciało do niego pójść, ale gospodyni nikogo nie wpuściła.

    Mówiła, że śpi.

    - O mój Boże… - Kirze przyszły do głowy najgorsze przypuszczenia.

    Pan Mohr ukłonił się i zniknął w księgarni. Kiedy zamknął drzwi, wraz z tumanem kurzu w powietrzu pojawił się zapach kleju drukarskiego i starego papieru.

    Kira najchętniej zawyłaby z wściekłości. To wszystko nie mogło być prawdą!

    Najpierw znika ciocia Kasandra, kto wie, czy nie zamieniona w szczura, który właśnie siedzi w pojemniku na chleb i je śniadanie… albo w pająka, który dołączył do swych towarzyszy pod lodówką! A potem zamykają kościół w niedzielę!

    Wśród religijnych mieszkańców miasteczka na pewno wywoła to spore zamieszanie.

    Kira nie miała wątpliwości, że nowa gosposia proboszcza była jedną z trzech czarownic. Nic dziwnego: tłumy śpiewających i modlących się ludzi, przeszkadzające w czarach, musiały być nie w smak członkiniom Arkanum.

    Szczególnie, jeśli chodziło o wskrzeszenie samego Abakusa.

    Dlaczego to wszystko musi być takie skomplikowane? Gdyby czarownice nie były czarownicami, tylko wampirami, to wzięłoby się po prostu osinowy kołek, krzyż - i po sprawie. Albo wilkołaki… kilka srebrnych kulek - bach! - i już po kłopocie.

    Ale czarownice? Co na nie działa, do diabła?!

    Tak, prawdopodobnie unikanie przekleństwa „do diabła". Kto wie, jakie to może mieć skutki w tych okolicznościach?

    Ponieważ nie przyszło jej do głowy nic lepszego, postanowiła przejść się po miasteczku, i sprawdzić, czy nie ma gdzieś cioci Kasandry. A potem odwiedzić Nilsa i Lizę i opracować z nimi jakiś plan działania. Tak, to chyba najlepszy pomysł.

    Szybkim krokiem poszła ulicą w dół na południe. Domy z muru pruskiego wydawały się chylić ku ulicy, tak jakby szeptały coś między sobą. Wiatr unosił papierową kulkę nad drogą. Poza tym nic się nie działo. Zawiedzeni wierni zniknęli już w swoich domach. Kira była sama.

    Hotel Erkerhof, w którym mieszkali Nils i Liza z rodzicami, znajdował się poza miastem. Ponieważ był ogromny i ponury, dzieci nazywały go „twierdzą więzienną".

    Trzeba było opuścić Giebelstein południową bramą, pójść kawałek ulicą i skręcić w małą asfaltową drogę. Hotel wznosił się samotnie u stóp południowego wzgórza.

    Zaraz za nim rozpościerał się mroczny, leśny krajobraz.

    Jednak Kira nie doszła tak daleko. Zanim wyszła z miasta, ujrzała coś dziwnego.

    Na dachu jednego z domów niedaleko bramy siedział chłopiec z wędką w ręku.

    Zatrzymała się, nie wierząc własnym oczom. Chłopiec miał czarne włosy i był ubrany na czarno, jakby właśnie wrócił z pogrzebu. Jednak nie wyglądał na smutnego. Wręcz przeciwnie: kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się do niej.

    Usadowił się okrakiem na krawędzi dachu, jedną nogą po jednej stronie domu, drugą po przeciwnej. Siedział zaraz przy ścianie szczytowej i trzymał długą wędkę.

    Sięgała w dół, aż do pierwszego piętra, haczyk kołysał się przed otwartym oknem.

    Kira uznała, że chłopiec jest dość lekkomyślny, siedząc tak blisko krawędzi i nie trzymając się rękami. Mocniejszy podmuch wiatru bez trudu mógł go stamtąd strącić. Między szczytem a brukiem było dobrych dwanaście metrów. Wystarczyło, żeby pogruchotać kości.

    - Hej, ty! - zawołała do niego. - Co tam wyczyniasz? - Łowię sobie. Chyba widać, nie?

    - I co, złapałeś już coś?

    - Jeszcze nie! - odkrzyknął. - Słabo dzisiaj biorą.

    - A co właściwie łowisz?

    Chłopiec uśmiechnął się szeroko. - Ryby. Latające ryby.

    Kirze zrobiło się na przemian zimno i gorąco. Czy on naprawdę powiedział „latające ryby"?

    - Skąd ci przyszło do głowy, że są tu jakieś latające ryby? - zawołała.

    - Ponieważ sam je widziałem. Oczywiście! Dlaczego ona, Nils i Liza mieliby być jedynymi, którzy zobaczyli te odra73 zające stworzenia na własne oczy? Całkiem możliwe, że inni też.

    Nie tłumaczyło to jednak, dlaczego próbował złapać jedną z nich. I to w taki sposób.

    - Nie znam cię - zauważyła Kira. - Jesteś tu nowy?

    - Wprowadziliśmy się dopiero przedwczoraj. Jak się nazywasz?

    - Kira. A ty?

    - Chryzostom Złotousty.

    - Przepraszam, jak?

    Chłopiec roześmiał się. - Chryzek.

    - Ale nie tak powiedziałeś.

    - Nie, powiedziałem Chryzostom Złotousty. Ale moi przyjaciele mogą mówić do mnie Chryzek.

    - A kto tu twierdzi, że jestem twoją przyjaciółką?

    - Nikt. Ale myślę, że jesteś miła. - Zawahał się chwilę, po czym dodał: - Możesz tu wejść? Mam na dole w domu jeszcze jedną wędkę.

    W głębi duszy Kira musiała przyznać, że, i owszem, miałaby ochotę tam u góry, na dachu poznać lepiej tego dziwacznego chłopaka. Przynajmniej na tyle dobrze, żeby móc zdecydować, czy można go tolerować, czy nie. Ale teraz oczywiście nie miała na to czasu.

    Potrząsnęła głową, robiąc poważną minę. - Lepiej sama sobie poszukam przyjaciół.

    - W takim razie daj mi szansę. - odparł.

    - Czekaj, już schodzę na dół.

    I w okamgnieniu wdrapał się wzdłuż kalenicy, po czym razem ze swoją wędką zniknął w jakiejś luce.

    Niespełna dwie minuty później wyszedł drzwiami na ulicę. Bez wędki.

    Był ładnym chłopcem i gdyby Kira nie była tak bardzo zajęta zastanawianiem się, co jej się w nim nie podoba, może by to nawet zauważyła.

    - Co to za śmieszne imię dali ci rodzice? - spytała szorstko, żeby nikt sobie nie pomyślał, że się tu z kimś zaprzyjaźnia.

    - Chryzostom. To znaczy po grecku „złote usta". A ponieważ noszę nazwisko Złotousty, rodzice uznali to za trafne połączenie. Mieszkali wtedy w Atenach, wiesz?

    - Czy twój ojciec smaży gyrosy? Chryzek roześmiał się. - Nie, jest dyplomatą.

    Mieszkaliśmy już na całym świecie.

    Kira słuchała go, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo ją to fascynuje.

    - Znasz jakieś języki obce?

    Kiwnął głową. -Angielski, francuski, hiszpański i trochę włoskiego. Mój grecki nie jest za dobry.

    - A ile masz lat?

    - Dwanaście - odparł.

    - Hmm - Kira nie mogła się zdecydować. - I twierdzisz, że widziałeś latające ryby, tak? Tutaj, w Giebelstein?

    - Jasne. Co najmniej dwie.

    - A kiedy to było?

    - Dzisiaj rano, o świcie. Wcześnie się obudziłem, a moje okno wychodzi na ulicę.

    Kiedy otwarłem oczy, właśnie przelatywały za szybą.

    Kira poczuła lodowaty chłód. Co najmniej dwie czarownice były więc dziś w mieście. Czy odwiedziły ciocię Kasandrę, gdy jeszcze spała?

    - Chodź - powiedział chłopiec i wskazał drzwi. - Pokażę ci, jak chcę je złapać.

    - Nie mam czasu - odparła.

    - Ach, no chodź już. To nie potrwa długo.

Poszła za nim, ociągając się, choć była tym wszystkim zafascynowana. Ten Chrystek był śmiesznym chłopakiem. Ale nie był niemiły. Nie, naprawdę nie.

    Weszli do domu. Urządzony był kosztownie, pełen antyków ze wszystkich stron świata. Wprost czuło się, że właściciele są zamożnymi ludźmi.

    Zaprowadził ją do swojego pokoju, przed którego otwartym oknem wcześniej wędkował. Na parapecie stało blaszane wiadro, a za nim na stole pracował wentylator.

    - Zajrzyj do wiadra - polecił jej z uśmiechem.

    Kira zaryzykowała. Ale jeśli chłopak spodziewał się, że zemdleje z obrzydzenia, to był w błędzie.

    Wiadro było pełne robactwa. Dżdżownic, wołków zbożowych i glist. Całość wyglądała trochę jak porcja spaghetti, która za długo stała na deszczu. I podobny był jej zapach. Wentylator miał go rozsiewać na zewnątrz.

    - I tym chciałeś zwabić latające ryby? Zapachem robaków? - Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że owady w ogóle mają jakiś zapach. Pojedyncza dżdżownica pachniała jedynie świeżą ziemią.

    - Próba była tego warta - zauważył nieco rozczarowany, że dziewczyna nie skacze po pokoju z przerażenia.

    - No to w takim razie życzę szczęścia.

    - Dokąd idziesz?

    - Do przyjaciół.

    - Mogę pójść z tobą?

    Potrząsnęła głową. Nils, Liza i ona tworzyli krąg wtajemniczonych. Chryzek mógł się wydawać całkiem w porządku, ale przedstawianie go z tego powodu pozostałym było lekką przesadą.

    - Innym razem - odpowiedziała, schodząc po schodach.

    Odprowadził ją do drzwi. - Nie znam tu jeszcze nikogo. Ty jesteś pierwsza.

    Kira uśmiechnęła się. - Mogłeś chyba trafić gorzej, prawda?

    - Niezły z ciebie zarozumialec.

    - Az ciebie niezły wariat. Żeby łowić latające ryby… - mówiąc to, odwróciła się i podeszła do południowej bramy. Po kilku krokach obróciła się jeszcze i rzuciła przez ramię: - Na razie!

    Pomachał jej i zniknął w domu. Opuszczając miasteczko i podążając aleją topolową do „twierdzy więziennej", Kira zastanawiala się, dlaczego po prostu nie powiedziała Chryzkowi prawdy. W Giebelstein są czarownice. Wiedźmy z latającymi rybami. Tak, powinna była go ostrzec, żeby się trzymał od tego z daleka.

    Z jakiegoś powodu zwlekała z tym.

    Chryzek był chłopakiem, to o to chodziło. Jasne, Nils też nim był, ale jego znała jeszcze z przedszkola.

    Chryzek był inny.

    I bardzo ją to zezłościło.

    Atak!

    Wkrótce potem Kira, Liza i Nils wybrali się do kościoła. Nils zaproponował, żeby po prostu zadzwonić do drzwi probostwa i udawać, że chcą porozmawiać z księdzem.

    Sprawdzą przy tym, czy podejrzenie Kiry jest uzasadnione i czy gosposia rzeczywiście jest jedną z czarownic.

    Kira uważała jednak, że nie ma takiej konieczności, a poza tym jest to zbyt niebezpieczne. Stawać twarzą w twarz z czarownicą Arkanum to była z pewnością najgłupsza rzecz, jaką mogli teraz zrobić.

    - A co, jeśli przemieni nas od razu w ropuchy? - spytała. - Albo w robaki? - (Wiadro Chryzka ciągle zaprzątało jej głowę, podobnie zresztą jak sam Chryzek).

    Liza wzdrygnęła się. - Robaki są obrzydliwe.

    - Dodatkowy powód, żeby nimi nie zostać - zauważyła sucho Kira.

    Również Nils to zrozumiał.

    Zaczęli się skradać z drugiej strony wzgórza, kierując się do kościoła od tyłu.

    Niebo było zachmurzone, a wrony krążyły nad dzwonnicą. Ani śladu latających ryb.

    - Może za dnia rozsypują się w popiół? - zastanawiała się głośno Liza. - Jak wampiry.

    - Chryzek powiedział, że widział je dzisiaj rano w miasteczku - przypomniała Kira. - A było już jasno.

    Nils zmierzył ją ponuro wzrokiem. -A co, jeśli kłamał? Wcale go nie znamy. Może jego matka to jedna z tych…

    Kira pokręciła przecząco głową. - Matka Chryzka wiedźmą? Nie sądzę, żeby czarownice mogły mieć dzieci.

    Było to oczywiście jedynie przypuszczenie, i jakoś sama w to nie wierzyła.

    Wszyscy troje stali pod ostrołukowym oknem i nasłuchiwali. Tym razem nie dobiegało stamtąd żadne brzęczenie. Wewnątrz panowała absolutna cisza.

    - Dobra - stwierdziła zdecydowanie Kira. - Wchodzimy.

    Na palcach zbliżali się do wejścia, przywierając ciasno do zimnego muru. Nils szedł jako ostatni. Miał za zadanie zabezpieczać tyły. Kira kroczyła na przedzie, zaś Liza, idąca w środku, podejrzliwie zerkała do góry, obawiając się ataku z tej strony.

    Bez przeszkód dotarli do drzwi. Wysokie podwójne skrzydła wykonano z dębu, który z biegiem lat całkiem sczerniał. Zeby otworzyć drzwi, trzeba było przekręcić ciężki żelazny pierścień.

    Kira jeszcze raz się odwróciła. Cmentarz wciąż był pusty. Tylko jedna z wron przysiadła na pobliskim obelisku i mierzyła ją wzrokiem, przekrzywiając głowę.

    Czarne oczy ptaka błyszczały.

    W tym samym momencie, kiedy Kira spoglądała do tyłu, Nils już chwycił za żelazny pierścień. Kiedy go poruszył, rozległ się głośny pisk, który odbił się echem wewnątrz kościoła.

    - Cholera! - zaklął i wszyscy natychmiast uciekli. W panice wskoczyli za pobliskie nagrobki i ukryli się tam. Wroną, kracząc z oburzenia, zatrzepotała skrzydłami i wzbiła się w górę na wieżę.

    Zlani potem spodziewali się, że ktoś otworzy kościół od wewnątrz. Spojrzy na zewnątrz iskrzącymi się oczyma. Wyszczerzy zęby. Wyszepta magiczne zaklęcie. Zamieni ich wszystkich w jaszczurki.

    Ale w kościele nadal było cicho. Może czarownice były właśnie w drodze.

    Albo czekają na nich w kościele. Tak, to było całkiem możliwe, do diaska!

    - Mam gęsią skórkę - szepnął Nils.

    - A mnie jest niedobrze - wyznała Kira - ale mimo to musimy wejść do środka.

    Jeśli moja ciocia naprawdę tam jest, to muszę jej pomóc.

    Liza pogłaskała ją po ręce. - Na pewno nam się uda - powiedziała, ale głos jej drżał.

    Znowu zakradli się do drzwi, lecz tym razem pisk pierścienia nie skłonił ich do ucieczki. Ciarki przebiegły im po plecach od tego dźwięku, ale kiedy pojawiła się szpara w drzwiach, nie wahali się ani sekundy. Szybko wślizgnęli się do kościoła i zamknęli za sobą drzwi. Z zewnątrz nikt nie powinien zauważyć, że ktoś wszedł do środka.

    Kościół świętego Abakusa nie był duży. Z każdej strony nawy głównej stało po piętnaście ławek. Ściany były nieotynkowane, a grube kamienie osmolone dymem świec. Witraże w oknach przepuszczały niewiele światła, ale nieliczne wpadające tu promie85 nie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Powietrze było bardzo chłodne i czuć było zapach woskowych świec, kadzidła i nadgryzionego przez korniki drewna.

    Dach tej starej budowli rozciągał się wysoko na głowami dzieci jak bezładna sieć belek i desek. Między nimi panowała kompletna ciemność. Kira słyszała, że w górze ukrywają się gołębie. Rzeczywiście można było usłyszeć ciche trzepotanie, które jednak szybko ustało.

    Ołtarz stał na wzniesieniu, na drugim końcu świątyni. Również tam nie widać było nikogo. Kościół był pusty.

    - Czy ktoś z was zna wejście do krypty? - spytała Kira, mając na myśli stary grobowiec pod kościołem.

    Nils wskazał jej cień po prawej stronie ołtarza. - W dół prowadzą kręcone schody - odpowiedział szeptem.

    - Weźmiemy parę świec? - zaproponowała Liza.

    - Dobry pomysł. - Kira podbiegła do ustawionego pod boczną ścianą stołu, na którym leżał stos świec. Wierni mogli za symboliczną opłatę zapalić jedną z nich i umieścić w mosiężnym świeczniku. Kira wzięła trzy.

    - Może powinniśmy za nie zapłacić? - spytała Liza z wahaniem.

    - A masz pieniądze? - odparła Kira. - Poza tym to sytuacja awaryjna. Dobry Bóg jest wyrozumiały w takich sprawach.

    I jakby niebo chciało jej udzielić za to reprymendy, w górze znów rozległo się trzepotanie.

    - Głupie gołębie - mruknął Nils.

    Każde z nich wzięło do ręki świecę i zapaliło zapałkami, które również znajdowały się na stole. Płomienie niewiele zdziałały w tak dużym wnętrzu. Nadal było ciemno, a wszędzie poruszały się cienie.

    Najciszej, jak potrafili, skradali się nawą główną. Przed nimi ołtarz wznosił się jak kamienny nagrobek; w gruncie rzeczy nim był: grobowcem inkwizytora Abakusa.

    - A niech to! - rzuciła nagle Kira. Stanęła jak wryta.

    - Co jest? - zdążył jeszcze zapytać Nils, po czym wpadł na nią. Z trudem udało im się utrzymać równowagę.

    Liza spostrzegła, o co chodziło Kirze. Twarz jej zbladła jak kreda: - O nie!

    Nils zaklął. - Czy któraś z was mogłaby mi powiedzieć, co…

    - Tam, z przodu - wycedziła Kira. - Na ołtarzu!

    Teraz zauważył.

    Na ołtarzu stała torebka z krokodylej skóry. Dopiero teraz podeszli na tyle blisko, żeby dostrzec ją w półmroku kościoła. Była szeroko otwarta.

    A nad nią rozbrzmiewał cichy trzepot.

    Kira nie śmiała się poruszyć. Jej ciało było jak z kamienia. Z rodzeństwem było podobnie. Ich pierwszą myślą było, żeby rzucić się do tyłu i pognać do wyjścia.

    Ale tym tylko zwróciliby na siebie uwagę latającej ryby.

    Zakładając, że jakaś była jeszcze w torebce.

    Nieskończenie długo Kira podnosiła głowę w stronę stropu. Czerń zwisała między belkami jak pajęczyna. Mógł się tam ukrywać każdy. Latające ryby. Czarownice.

    Obudzony do życia inkwizytor.

    - I co teraz? - wyszeptała niemal bezgłośnie Liza.

    Nils wzruszył ramionami; a może to było tylko drżenie? Nie wydusił z siebie ani słowa.

    Kira z lękiem przypomniała sobie pisk żelaznego pierścienia. - Jeśli jeszcze raz otworzymy i zamkniemy drzwi, to bydlę z pewnością nas zauważy. - A w myślach dodała coś, o czym wiedzieli wszyscy troje: „Nie mogą się stąd wydostać!".

    Nils przełknął ślinę. Powoli zbliżył się do ławki, która stała obok niego.

    Wdrapał się na nią i z tego podwyższenia próbował zajrzeć do torebki.

    - Widać coś? - wyszeptała do niego Kira.

    - Nic. Za daleko. I za ciemno. - Zszedł do dziewcząt.

    Liza otworzyła szeroko oczy z przejęcia. - Jeśli ryba ciągle tam jest, to moglibyśmy spróbować zamknąć torebkę.

    - Myślisz, że ktoś z nas miałby się pod-kraść pod ołtarz? - Nils pokręcił głową.

    - To samobójstwo!

    Kira zrobiła głęboki wdech. - Ja spróbuję- Przestań się wygłupiać! - upomniał ją Nils nieco za głośno. - Mówiłaś, że te ryby mają cholernie ostre zęby!

    - Całe mnóstwo.

    - To powinniśmy stąd zwiewać.

    Kira spojrzała na niego gniewnie. - A co z moją ciocią?

    - Nawet nie wiemy, czy naprawdę jest w krypcie.

    Jeszcze przez chwilę się zastanawiała, a potem wyprostowała się. - Zostaniecie tutaj. Macie być cichutko jak myszki, zrozumiano?

    - Jesteś szalona - szepnął Nils, ale wiedział, że Kira nie ustąpi. A w gruncie rzeczy miała rację: to, co zamierzała, było z pewnością jedyną szansą, żeby obejrzeć kryptę.

    Zdmuchnęła swoją świecę i chwyciła ją jak pręt. Była to dość żałosna broń - niestety, najlepsza, jaką miała. Nogi trzęsły jej się ze strachu, ale odwrotu już nie było.

    Jej ruchy były tak wolne, jakby poruszała się po dnie morskim. Tak jakby powietrze wokół niej stawiało opór ciału.

    Ostrożnie stąpała do przodu. Powoli podniosła świecę. Bardzo powoli. Zbliżyła się do ołtarza. Bardzo, bardzo powoli.

    Jeszcze pięć metrów.

    Jeszcze cztery.

    Coś kilka razy zatrzepotało w cieniu pod dachem. Trzy metry.

    Jak w zwolnionym tempie wyciągnęła swoją lewą dłoń. Wtedy uświadomiła sobie, że będzie potrzebować obu rąk, żeby zamknąć torebkę, więc wsunęła świecę za pasek.

    Przygotowywała się do zamknięcia torebki obiema rękami. Jeszcze dwa metry.

    Powiew wiatru wpadł przez szczelinę w belkowaniu i zaszeleścił pod dachem.

    Brzmiało to tak, jakby ktoś szeptał. Obco brzmiący szept.

    Ostatni metr. Musiała pokonać dwa stopnie pod górę, ale nawet wtedy ołtarz sięgał jej do piersi. Wciąż nie mogła zajrzeć do torebki. Słabe światło załamywało się na gładkiej krokodylej skórze i połyskiwało w jej łuskowatym wzorze jak setki par oczu wpatrujących się w nią.

    Odetchnęła i wyciągnęła ręce, potrącając przy tym świecę, która poluzowała się i wysunęła. Spadłaby pewnie na kamienną posadzkę…

    Kira pochyliła się błyskawicznie i złapała świecę dwa centymetry nad ziemią.

    Nils i Liza odetchnęli z ulgą, a przyjaciółka posłała im nerwowy uśmieszek.

    Znów się podniosła i wsunęła świecę głęboko za pasek. Zbliżała dłonie do torebki.

    Czy coś nie poruszyło się w środku?

    Nie, to tylko złudzenie.

    Kira złożyła ręce, mocno zaciskając przy tym krawędzie torebki. Zatrzask zapiął się z hałasem.

    - Kira! - wrzasnęli równocześnie Liza i Nils, a ona aż się zatrzęsła.

    - Co… - zaczęła i już wiedziała. Srebrny, lśniący stwór pędził od stropu, w okamgnieniu zatoczył koło nad głowami rodzeństwa i rzucił się na nią.

    Działała instynktownie. Wyrwała świecę zza paska i wbiła ją do otwartej rybiej paszczy.

    W ostatniej chwili.

    Połyskujące rzędy zębów wgryzły się w wosk. Szczęki stworzenia zamykały się i otwierały tak szybko, że zdążyła wykonać tylko nieokreślony ruch. Ryba pochłonęła świecę jak latająca maszynka do mięsa i znów rzuciła się na jej twarz, oczy…

    I nagle zamarła w powietrzu.

    Jej skrzydła poruszały się wolniej. Mięsisty czułek wibrował na czole jak język węża.

    Ryba otworzyła paszczę (zęby, ile zębów!), która była teraz tej wielkości, że bez trudu mogłaby za jednym zamachem połknąć głowę Kiry.

    Coś wystrzeliło na nią z rybiego wnętrza, coś ciepłego i miękkiego.

    Stopiony wosk przylepił się Kirze do ust. Z przerażeniem i wstrętem cofnęła się i ude94 rzyła boleśnie o kamienną krawędź ołtarza. Wosk był tak płynny, jakby pochodził z wielkiego pieca, jakby we wnętrzu bestii płonął trawiący wszystko ogień. Ogień piekielny!

    Ryba wciąż jeszcze unosiła się w powietrzu. Zataczała się. - Świece są poświęcone! - krzyknął Nils z oddali. - To o to chodzi! Nie znosi ich, bo są święcone!

    Kira jak zahipnotyzowana wpatrywała się w błyszczące rybie ślepia, które unosiły się przed jej twarzą na wyciągnięcie ręki. Ślepia ciemne i głębokie jak bagno. Ślepia pełne podstępu i nikczemności. I pełne bólu.

    Nie zastanawiała się. Postanowiła działać.

    Zwinęła rękę w pięść i uderzyła z całej siły.

    Poczuła się tak, jakby trafiła na gąbkę pełną lodowatej wody. Było to najbardziej odrażające odczucie ze wszystkich możliwych. I bolało, mimo zimna parzyło jak ogień, podobnie jak ciekły azot, którym wypala się brodawki.

    Rybę odrzuciło na bok, przez chwilę trzepotała bezradnie płetwami jak świeżo wykluty ptak. Potem jednak szybko doszła do siebie. Uderzenia jej błon lotnych stawały się coraz bardziej regularne i szybkie. Znów zaczęła kłapać szczękami.

    Od tyłu poczuła chlust wody. Z rybiej paszczy wydobył się krzyk podobny do płaczu małego dziecka, tylko ostrzejszy, prawie bolesny.

    Kolejna porcja wody spadła na nią z łoskotem. Dym uniósł się do góry, kiedy krople wypaliły w srebrnym ciele ryby bolesne rany.

    - Woda święcona! - krzyknęła Liza, która jako pierwsza oblała rybę przyniesioną w garści wodą. Wraz z Nilsem otworzyli chrzcielnicę przy wejściu kościoła i rękami nabierali wody. Teraz pędzili właśnie w dół nawy i głęboko zanurzali ręce w chrzcielnicy.

    Lecz drugi atak nie był konieczny.

    Ryba krzyknęła jeszcze kilka razy, uspokoiła swój lot i rzuciła się do ołtarza.

    Zostawiła za sobą smugę o ostrym zapachu, jak samolot.

    W ostatnim momencie zauważyła, że torebka na ołtarzu jest zamknięta. Wejście do gniazda zablokowane. Brak bezpieczeństwa. Brak schronienia.

    Krzyk bestii był ogłuszający. Kira zatoczyła się ze stopni ołtarza i pobiegła do Lizy i Nilsa, którzy właśnie wychodzili jej naprzeciw. Woda ściekała im z rąk na ziemię.

    - Musimy się stąd wydostać! - krzyknęła.

    - A co z kryptą? - spytał zdenerwowany Nils. Dotkliwa porażka, jaką zgotowali rybie, dodała mu odwagi.

    - Nie możemy tam teraz pójść - rzekła Kira. - Kto wie, czy nie ma tam pozostałych ryb. I ich właścicielek.

    Nagle rozległ się przeraźliwy śmiech. Potem jakiś głos powiedział: - Dobre pytanie.

    Drugi głos dodał: -Uzasadnione pytanie.

    A trzeci wysyczał: - Głupie pytanie.

    Dzieci odwróciły się i spojrzały w stronę wyjścia.

    Drzwi były szeroko otwarte.

    Trzy szczupłe postaci, czarne sylwetki na tle jasnego trójkąta nieba stały w drzwiach. Ich długie włosy tańczyły na wietrze jak ciała węży. Dwie z nich miały ze sobą torebki.

    Coś przeleciało koło dzieci, zostawiając za sobą ślad dymu. Wiedźma bez torebki podniosła swoją ranną rybę i pogłaskała ją, jakby ta była małym dzieckiem.

    - Co oni ci zrobili? - wyszeptała cicho. A potem wrzasnęła tak głośno, że z belek stropowych uniósł się kurz: - Co te okropne bachory ci zrobiły?

    Druga czarownica przytrzymała zagniewaną koleżankę; w przeciwnym razie pewnie rzuciłaby się na dzieci i starła je na proch.

    Trzecia czarownica wystąpiła do przodu, tak że przyjaciele mogli zobaczyć, jak uderzająco jest piękna. Tak nie wyglądają przecież złe czarownice! Ale właśnie piękno i wdzięk były najniebezpieczniejszą bronią tych istot.

    Czarownica otworzyła torebkę. Ryba uniosła się z ciemności, pognała w kierunku dzieci i zatrzymała się przed ich twarzami. Ostrzegawczo, jak mały pies łańcuchowy, kłapała swoimi strasznymi szczękami, ale nie zbliżyła się bardziej.

    - Nie powinniście tu przychodzić - powiedziała czarownica, uśmiechając się uwodzicielsko. - Naprawdę, nie powinniście.

    Nils chwycił się za serce. - My… moglibyśmy zrobić tak, jakby nas tu nigdy nie było - powiedział cicho. - Po prostu wyjdziemy tymi drzwiami i…

    - O, jaki mały słodki łobuziak - wyszeptała wiedźma, jakby właśnie reklamowała w telewizji krem do twarzy. Podeszła do Nilsa i czule dotknęła palcem wskazującym jego nosa. Jej latająca ryba z zazdrości gryzła szczękami powietrze.

    Głos czarownicy wciąż był pełen łagodności. - Szkoda, mój chłopczyku, że ty i twoje przyjaciółki nie przeżyjecie nawet godziny…

    Chryzek, bardzo dumny z pełnego brzmienia swojego imienia, zaglądał ostrożnie przez mur cmentarza. Właśnie zatrzasnęły się od środka podwójne drzwi kościoła.

    Trzy groźne kobiety zniknęły w środku.

    W istocie budziły grozę. Początkowo nie umiał nawet powiedzieć, co go w nich tak przerażało. Wszystkie trzy były prześliczne, bez dwóch zdań. Najpiękniejsze istoty, jakie dane mu było widzieć. A jednak… Otaczał je jakiś nieprzyjemny zapach, zła aura.

    Kiedy obserwował, jak wchodzą na wzgórze, miał wrażenie, że wiatr wbija mu okruchy szkła w skórę. Bolesne było już samo patrzenie na te kobiety. Nagle jedna z nich otworzyła torebkę i podniosła ją do góry. Spośród drzew wystrzelił srebrny stwór i wylądował w torebce. Chryzka przebiegł dreszcz: to jedna z ryb widzianych dzisiejszego ranka.

    Chłopak wiedział, że Kira jest z przyjaciółmi w kościele. Potajemnie śledził ich od miasteczka aż tutaj. Zrobił to z ciekawości, a poza tym nie miał nic lepszego do roboty. Nie znał jeszcze nikogo w Giebelstein i Kira miała rację: mógł trafić gorzej - nawet jeśli sam nigdy by się do tego nie przyznał. Dziewczyny potrafią być takie zarozumiałe!

    Fakt, że tamci byli teraz sami w kościele z przerażającymi kobietami, bardzo go niepokoił. Nieziemskie piękności, trzymające w swoich torebkach ryby głębinowe z błonami lotnymi, nawet tu, na wsi budziły zdziwienie. I musiał przyznać, że wciąż miał gęsią skórkę na całym ciele.

    Wdrapał się zwinnie na mur, przeskoczył go i schylony pognał przez cmentarz.

    Wysokie nagrobki, obeliski i posągi wyglądały groźnie nawet w świetle dnia. Ten cmentarz niewiele miał wspólnego z zadbanymi miejscami pochówku, które znał z innych miast. Jak prawie wszystko w Giebelstein, również ta okolica sprawiała wrażenie zagadkowej i niesamowitej, tak jakby właśnie przeniósł się w dawne, ponure czasy.

    Dotarł do bramy i nasłuchiwał. Wewnątrz było słychać głosy, ale nie mógł zrozumieć ani słowa. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy Kirę, choć nie był tego pewien. Potem dotarł do niego odgłos kroków na kamiennej posadzce, a na koniec wszystko ucichło. Włosy stanęły mu dęba, a po plecach przebiegł lodowaty dreszcz.

    Gorączkowo rozważał, jak niepostrzeżenie przedostać się do środka świątyni. Po chwili zastanowienia zdecydował się obejść dookoła ponure mury. Z północnej strony odkrył wąskie boczne drzwi. Kiedy spojrzał w górę, zauważył, że prowadzą do dzwonnicy. Jak można się było spodziewać, były zamknięte. Zardzewiały zamek był nadzwyczaj duży i Chryzek spróbował zajrzeć przez dziurkę od klucza.

    Wewnątrz było jednak ciemno jak w grobie. Żadnych postaci, żadnych ruchów.

    Nagle usłyszał czyjś głos: - Co, znów tam jesteście? Nie mówcie, że zgubiłyście klucz.

    - Po czym rozległ się gorzki śmiech. To była chyba jedna z tych młodych kobiet.

    W mgnieniu oka podjął decyzję.

    - Hm - odchrząknął nieco zmieszany.

    - Kto mówi?

    Przez chwilę panowało milczenie, a potem kobieta spytała ze zdumieniem: - Nils, to ty?

    - Nie, nazywam się Chryzek. Kim pani jest?

    Znów przerwa.

    - Kasandra Rabenson. Jestem właścicielką herbaciarni w miasteczku. Czy mógłbyś mnie stąd uwolnić?

    - Kto tu panią zamknął? Kobiety z rybami?

    - "Widziałeś je?

    - Są w kościele. Razem z innymi.

    - Jakimi innymi? - spytała przerażona. Chłopak zawahał się. - Z dziewczyną i jej przyjaciółmi.

    - Dobry Boże! Czy dziewczyna ma ciemnorude, prawie brązowe włosy?

    Skinął głową, ale zaraz uświadomił sobie, że kobieta go przecież nie widzi. - Tak - odparł. - Nazywa się Kira.

    - O, nie!

    - Zna ją pani?

    - Jestem jej ciocią - jej głos był teraz zmartwiony i drżący. Ale zaraz znów się ożywiła. - Jeszcze mi nie odpowiedziałeś na moje pytanie: możesz mnie stąd uwolnić?

    - Nie mam klucza.

    - Nie - powiedziała w zamyśleniu kobieta - oczywiście, że nie. Czy na zewnątrz jest coś, czym mógłbyś wyważyć drzwi? - dodała po chwili.

    Chryzek rozejrzał się dokoła. - Raczej nie.

    Ciocia Kasandra zastanowiła się. - Tam, na zewnątrz jest i tak zbyt niebezpiecznie dla ciebie. Wiedźmy mogą się pojawić w każdej chwili i…

    - Wiedźmy? - przerwał jej zdziwiony.

    - A któż inny mógłby chodzić z latającymi rybami w torebce, co?

    - Myślałem, że wiedźmy są stare i garbate. I mają czarne koty.

    - Nie te. Dawniej miały kocury, ale pożarły je latające ryby. Latające ryby potrafią być bardzo zazdrosne, nie wiedziałeś?

    - Ryby jedzące koty? - potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Zawsze myślałem, że jest akurat na odwrót.

    - Ale to są ryby czarownic. I koty czarownic - odparła kobieta, tak jakby to wszystko wyjaśniało. - Posłuchaj Chryzku… tak właśnie się nazywasz prawda?

    - Chryzek, tak. Chryzostom Złotousty.

    - Niech i tak będzie. - Ciocia wydawała się coraz bardziej zniecierpliwiona. - Mam dla ciebie zadanie. Musisz uratować Kirę i innych. No i mnie, skoro już przy tym jesteśmy.

    - Mogę sprowadzić policję.

    - W Giebelstein nie ma posterunku. Poza tym policja nic nie poradzi. Tu chodzi o coś znacznie ważniejszego niż tylko o nasze życie.

    Chryzek uważał, że ich życie znaczy bardzo wiele. - Co mam zrobić?

    - Znasz mój sklep?

    - Tak, przechodziłem koło niego.

    - Dobrze. Musisz się włamać do mojego domu. Zakładam, że nie masz w tym specjalnego doświadczenia?

    - Przyznaję, że nie…

    - Grzeczny chłopak. Choć w tej sytuacji chętniej bym tu widziała zawodowego włamywacza. Nieważne. Przejdziesz przez wąską bramę prowadzącą na podwórko. Tam znajdziesz dwa kuchenne okienka. "Weźmiesz klocek ze stosu drewna na opał i rozbijesz nim szybę.

    - Czy pani już kiedyś słyszała zwrot „uszkodzenie mienia"?

    Kobieta zaśmiała się cicho, ale nie zabrzmiało to wesoło. - Niniejszym udzielam ci pozwolenia na rozbicie mojej szyby. Czy to wystarczy?

    - Myślę, że tak.

    - Wdrapiesz się więc do środka, pójdziesz schodami na samą górę, do pokoju Kiry.

    Nie da się go nie zauważyć. Pod jej łóżkiem leży książka, bardzo stara i ciężka.

    Przyniesiesz ją tutaj. Wracając, weź jeszcze jakiś solidny nóż z kuchni, powinieneś znaleźć go w zlewie. Wszystko jasne?

    - Tak.

    - No to ruszaj. I nie daj się złapać wiedźmom.

    Chryzek odwrócił się i już chciał ruszać w drogę. Zatrzymał się jednak na chwilę i zwrócił do drzwi. - A tak na marginesie: co mi zrobią te czarownice, jak mnie złapią?

    - Nie sądzę, żebyś naprawdę chciał wiedzieć.

    - A jednak chcę.

    Ciocia Kiry westchnęła. - Zabiją cię. Powoli. Zadając ból. Zadając niewyobrażalny ból. Wystarczy?

    Chryzek przełknął ślinę. - W zupełności.

    - No to śpiesz się.

    Pobiegł, najpierw do muru, potem na drugą stronę, wokół wzgórza. W mgnieniu oka minął probostwo i pomknął polną drogą do głównej ulicy.

    Niedługo potem stał już przed witryną herbaciarni. Przez ciasną bramę dostał się na podwórze. Znalazł okna i drewno na opał, wszystko się zgadzało.

    Musiał się przełamać, żeby uderzyć kawałkiem drewna w szybę. Bał się, że ktoś z ulicy mógłby usłyszeć hałas. Jednak kiedy szkło pękło i rozsypało się na kawałeczki, rozpryskując się do wnętrza kuchni, zaczął odczuwać zadowolenie z całej tej sytuacji. Nie codziennie dostaje się pozwolenie na wybijanie komuś okien. Dokładnie rzecz biorąc, była to najbardziej szalona przygoda, jaka mu się dotąd przytrafiła.

    Wszedł na schody i już po chwili stał w pokoju Kiry. Było to dziwne uczucie, znaleźć się nagle wśród jej rzeczy. W końcu dopiero ją poznał. A teraz było tak, jakby był jej najstarszym i najlepszym przyjacielem, któremu w dodatku wolno wchodzić do jej pokoju pod nieobecność dziewczyny.

    Schylił się pod łóżko i odsuwając prześcieradło, poczuł lekkie łaskotanie.

    Dziwne uczucie.

    Księga leżała pod łóżkiem. Ciocia Kiry miała rację. Była naprawdę duża i ciężka jak kamień. Chryzek musiał ją podnieść obiema rękami. Dyszał znosząc ją na dół po schodach i dźwi109 gając przez otwarte okno. Omal nie zapomniał noża. Przypomniał sobie o nim w ostatniej chwili i rzeczywiście znalazł jakiś wśród brudnych naczyń w zlewie. Na ostrzu były resztki dżemu truskawkowego.

    Droga powrotna w związku z dźwiganiem księgi trwała trzy razy dłużej.

    Zastanawiał się, co też zamierza ciocia Kasandra. Chce, żeby wyważył drzwi książką? Na pewno była wystarczająco ciężka. Ale równie dobrze mógł do tego użyć któregoś z krzyży nagrobnych.

    Poszedł tą samą drogą co poprzednio i już po chwili stał znów przed zamkniętymi drzwiami dzwonnicy.

    - Jestem… - sapał, nie mogąc złapać tchu.

    - Jesteś świetny!

    - Niech pani to powie Kirze! - Chryzek przygryzł dolną wargę. Sam się zdziwił, że to powiedział.

    - Załatwione - obiecała kobieta. - Połóż książkę w trawie, ale uważaj, żeby się nie zmoczyła. A potem wsuń nóż pod drzwi, powinien się zmieścić.

    Postąpił zgodnie ze wskazówkami i usłyszał, jak ciocia Kiry podniosła nóż z ziemi i zaczę110 ła majstrować przy zamku. Nagle zrobił „klik" i drzwi się otwarły.

    - Cześć Chryzek - powiedziała kobieta, wychodząc na zewnątrz. Chłopiec stwierdził, że była dość podobna do Kiry. Tylko włosy miała jaśniejsze. Jeśli na podstawie tego podobieństwa można się było domyślać, jak Kira będzie wyglądać w przyszłości to jeszcze dzisiaj by się jej oświadczył. Kasandra Rabenson była piękną kobietą i to w dużo bardziej naturalny sposób niż wystrojone czarownice.

    - Potrafi pani otwierać zamki nożem kuchennym? - zapytał z podziwem. - Moje ciotki potrafią najwyżej upiec ciasto.

    - Zeby być całkiem szczerą, to też potrafię. I musisz kiedyś spróbować mojej mieszanki herbacianej.

    Chryzek uśmiechnął się z zakłopotaniem i wskazał na książkę. - Co chce pani nią zdziałać?

    Kasandra błyskawicznie spoważniała. - Uratować życie, mam nadzieję. Chodź, potrzymasz ją. Chłopiec w twoim wieku powinien się do czegoś przydać.

    Chryzek przewrócił oczami. Z pewnością są sprawy, co do których wszystkie ciotki na całym świecie są tego samego zdania.

    Kira drżała z zimna, podobnie jak Liza. I tylko Nils schodził po schodach z wysoko podniesionym czołem, jak rzymski wódz, który z dumą przyjmuje swój upadek. Kira uważała, że to dziecinne. Ale każdy musiał radzić sobie z lękiem na swój sposób. W głębi duszy trochę zazdrościła Nilsowi jego opanowania.

    Trzy czarownice szły za dziećmi. Kira czuła za sobą lekki powiew, a jednocześnie obrzydliwy zapach, podobny do tego, jaki unosi się w porcie w czasie odpływu - nieomylny znak tego, że tuż za nią frunęła latająca ryba. Najprawdopodobniej te stworzenia były na tyle inteligentne, że wiedziały, co dzieci uczyniły ich krewniaczce. Należało się obawiać, że te bestie są żądne ich krwi.

    Krypta z grobowcem Abakusa leżała mniej więcej dziesięć metrów pod kościołem.

    Było to pomieszczenie w kształcie sześciokąta, otoczone prostymi kolumnami. Na ścianach płonęły ogromne świece. Ich płomienie drżały upiornie nad ogromnym kamiennym sarkofagiem stojącym pośrodku. Średniowieczni rzeźbiarze nadali pokrywie trumny postać leżącego mężczyzny. Miał ręce złożone na piersiach. Na jego ustach widniał dobrotliwy uśmiech. Jeśli miał to być rzeczywiście obraz inkwizytora, to w żadnym wypadku nie wyglądał on tak diabelsko, jak wyobrażała go sobie Kira. Jego twarz zdobiła krótka broda, przyczesana na końcu. Nos miał wąski, a brwi nastroszone. Miał na sobie długą szatę, sięgającą aż do stóp. Jak na mężczyznę z tamtych czasów był niezwykle wysoki, ale być może artyści w tym wypadku odeszli od realiów.

    Czarownice narysowały na podłodze wokół sarkofagu pentagram - pięcioramienną gwiazdę. Kira wiedziała, że to potężny symbol w magii. Linie były ciemnobrązowe jak krew. Gdzieniegdzie poprzyklejane kogucie pióra.

    - One naprawdę chcą to zrobić! - wymknęło się Nilsowi.

    - Abakaus ma zostać wskrzeszony - mruknęła Kira, podczas, gdy Liza spoglądała na to wszystko przerażona.

    Jedna z wiedźm wystąpiła do przodu. - Jeszcze dziś ma się to stać - powiedziała.

    - Mistrz ma powrócić. Przywróci on Arkanum jego dawną świetność. Z nim na czele przejmiemy władzę nad całym światem.

    Nils skrzywił się. - A co potem? Zamienicie wszystkich ludzi w żaby? Jeśli tylko o to chodzi, to znam tu jeden miły żabi staw w okolicy. Możecie sobie zaoszczędzić wysiłku.

    Czarownica wyglądała tak, jakby chciała go uderzyć pięścią w twarz. Zły uśmiech przemknął jej po twarzy. - Drwij sobie, chłopczyku. Będziesz mnie jeszcze błagał, żebym cię zamieniła w żabę.

    Nils przełknął ślinę i zamilkł.

    - Już! - rozkazała, wciąż trzymając ranną rybę na rękach. -Jazda tam!

    Wskazała ciemny kąt między kolumnami.

    - Mistrz Abakus nie powinien zobaczyć waszych brzydkich twarzy, gdy otworzy oczy.

    Dzieci posłusznie stłoczyły się w cieniu. Dwie ryby krążyły wokół ich głów, czujne i podstępne.

    Zraniona ryba wyrwała się z rąk swojej pani i zniknęła w ciemności, kręcąc się jak korkociąg. Kirze nie podobało się to, że straciła ją z oczu. Obawiała się, że może się na niej zemścić i zaatakować od tyłu.

    - Właściwie myślałyśmy o innej ofierze, żeby obłaskawić mistrza - rzekła jedna z czarownic.

    - Ale dziecko będzie mu milsze niż dorosła baba - dodała druga.

    - A trójka dzieci spodoba mu się pewnie jeszcze bardziej - zauważyła trzecia i zachichotała złośliwie.

    Dorosła baba. Na pewno chodziło o ciocię Kasandrę. Ale gdzie ona była? Kira podejrzewała, że czarownice przyprowadziły ją do krypty. Jednak tu nie było nikogo oprócz nich.

    - Potrzebujecie chyba żywych ofiar? - spytała Kira.

    - Nie inaczej - odrzekła jedna z wiedźm.

    - Ale bez obaw - dodała złośliwie inna. - Wszyscy i tak umrzecie.

    Znów zachichotały jak zgrzybiałe staruchy.

    Choć czarownice porządnie wystraszyły dzieci, niechcący dały im jednak wskazów115 kę: jeśli ciocia Kasandra naprawdę miała być pierwotnie ofiarą, to na pewno jeszcze żyła. Nie została też zamieniona w coś strasznego, ponieważ potężny Abakus bez wątpienia nie byłby szczęśliwy, gdyby w charakterze daru ofiarnego zaproponowano mu ropuchę albo fretkę.

    - Abakus napije się waszej krwi - rzekła jedna z czarownic. - Żeby odzyskać siły - dodała druga.

    - Krew i moc - wrzasnęła trzecia, a pozostałe od razu przyłączyły się do niej.

    - Krew i moc! Krew i moc! - wołały w opętaniu, aż dzieci zrozumiały, że chodzi tu o nawoływanie, modlitwę do diabła. Rozpoczął się rytuał.

    - Musimy coś zrobić - wyszeptała Liza słabym głosem. - Świetny pomysł - zauważył Nils cynicznie. - Jakieś propozycje?

    Ryba zbliżyła się do niego, zatrzymała tuż przy twarzy i zakłapała zębami.

    Chłopak skulił się ze strachu i odsunął głowę. Ryba wykonała ostrzegawczą rundkę wokół jego ramion, a potem odsunęła się.

    Lecz on nie dawał za wygraną. Niepostrzeżenie trącił Kirę łokciem.

    - Możesz odwrócić ich uwagę? - wysyczał niemal bezgłośnie. Ryby miały dobry wzrok, wydawały się jednak całkiem głuche.

    Również Kira starała się szeptać jak najciszej. - Co mam robić? - spytała, marszcząc czoło. - Śpiewać na głos, czy co?

    - Jeśli o mnie chodzi… - Nils powoli odwrócił się do niej plecami, trącił ją delikatnie i podciągnął do góry bluzę.

    Kira pojęła, do czego zmierza. Z tylnej kieszeni dżinsów wystawała mu drewniana proca własnej roboty.

    - Zabrałeś ją! - szepnęła radośnie i od razu obie ryby wystartowały do niej, prezentując rzędy ostrych jak igły zębów.

    Nils najwolniej, jak umiał, wykonał krok do tyłu, aż dotknął plecami ściany.

    Próbował się przy tym zachowywać tak, jakby to ceremonia napędziła mu stracha, co zresztą było zgodne z prawdą.

    Wsunął prawą dłoń do przedniej kieszeni i coś stamtąd powoli wyciągnął. Dwa płaskie kamienie. Ścisnął je mocno w ręce.

    Rytuał zbliżał się powoli do punktu kulminacyjnego. Czarownice wyciągnęły ręce i odchyliły głowy do tyłu. Oczy miały za117 mknięte, a z ich ust wydobywały się zaklęcia w obcych językach.

    Kira gorączkowo rozważała, czym mogłaby odwrócić uwagę ryb od Nilsa. Nagle, ni stąd ni zowąd, palnęła:

    - I to ma być wszystko? Parę zaklęć i Aba-kus już powraca? Czy gwiazdy nie powinny znaleźć się w konkretnej konstelacji? A co z zaćmieniem słońca? W filmach potrzebne jest do tego zaćmienie!

    Podjęła ryzykowną grę. Jeśli ryby ukarałyby ją za to gadanie, byłaby zgubiona.

    Jedyną jej nadzieją było to, że czarownice wydały rozkaz, żeby trzymać dzieci w szachu, ale na razie nie wyrządzać im krzywdy.

    Nagle ryby rzuciły się w jej stronę. Jedna prawie dotknęła czubka jej nosa i rozwarła paszczę na całą szerokość. Dziewczynka poczuła przeraźliwy smród zgniłych alg.

    Raptownym uderzeniem błon lotnych rybi potwór zbliżył się do dziewczynki jeszcze bardziej i rozdziawił swoją paszczękę bezpośrednio nad jej twarzą!

    Przez chwilę Kira była przekonana, że teraz umrze. Tak, niewątpliwie - już była martwa! Jednak zachowała spokój. Strach ustąpił na sekundę czy dwie. Martwa… całkiem martwa.

    Czuła rybie zęby na brodzie i na głowie, u nasady włosów. Dobry Boże, jej cała twarz była we wnętrzu bestii!

    Ale ta nie ugryzła. Chciała ją tylko ostrzec. Zęby jedynie drasnęły skórę, na szczęście niezbyt głęboko. Kira miała przynajmniej taką nadzieję, wpatrując się w ciemnoczerwoną rybią gardziel. Z zewnątrz ryba wyglądała na małą, ale od środka sprawiała wrażenie wielkiej jak rekin ludojad.

    Myśl, że jej głowa tkwi wewnątrz ciała rekina, sprawiła, że dziewczynka zaczęła drżeć ze strachu.

    Oczywiście, była odważna, jeśli chodzi o wspinanie się po drzewach czy zaklejanie zamka w drzwiach pana Schwarzdorna gumą do żucia. Ale ryby czarownic połykające ją żywcem? Tego nie była w stanie znieść.

    Z pewnością zaraz by zemdlała, gdyby nie powstrzymały jej zaalarmowane zmysły - jeśli teraz upadnie, zahaczy brodą o dolne zęby bestii.

    Ale smród! Mój Boże, nie do wyobrażenia. Cuchnęło starą rybą. Martwą rybą.

    Wtem coś się stało. Nie wiedziała co, ale poczuła to wyraźnie.

    Ryba cofnęła się. Szczęki zacisnęły się przed twarzą Kiry jak uderzające o siebie ostrza gilotyny. Obróciła się wokół własnej osi i machnęła jej ogonem przed nosem.

    Teraz wszystko wyszło na jaw. Podczas gdy wiedźmy były zajęte czarami, Nils wyciągnął procę i włożył do niej kamień. Kiedy Kira odwróciła uwagę ryb, on zaczął do nich strzelać.

    Właśnie ładował swoją procę, gdy ryba pojawiła się przed nim.

    Liza zapiszczała przeraźliwie, a Kira - jeszcze po części w szoku - chwyciła rybę za ogon. Była śliska w dotyku. Kira natychmiast poczuła lodowate zimno.

    Nils trzymał już gotową do strzału procę.

    - Teraz! - krzyknął.

    Kira puściła rybę. Przez ułamek sekundy stwór zawahał się, na kogo ma się najpierw rzucić. W końcu zdecydował się na niebezpieczniejszego przeciwnika.

    Z szeroko otwartą paszczą rzucił się na chłopca.

    Czerwona gumka do uszczelniania słoików, w którą Nils zaopatrzył swoją procę, drgnęła. Wyleciał z niej kamień.

    Wprost do otwartej gardzieli piekielnej ryby.

    I stało się coś dziwnego: kamień natrafił na opór dopiero po jakimś czasie.

    Prawie tak, jakby rybie wnętrzności faktycznie miały kilka metrów, choć z zewnątrz wyglądało to inaczej. Kira miała rację: w środku ryba była co najmniej wielkości rekina. Wystarczająco duża, żeby za jednym zamachem połknąć dziecko w całości.

    Wszystkie te myśli przebiegły jej przez głowę w ciągu kilku sekund, dokładnie między chwilą, kiedy kamień uwolnił się z gumowej cięciwy i tryumfalnym momentem, w którym pocisk pokazał swoje działanie.

    Rybę odrzuciło do tyłu, jakby ktoś ją pociągnął niewidzialnym sznurem. Jej oczy zrobiły się wielkie jak piłeczki tenisowe, a potem rozległ się przeraźliwy chlupot.

    Bestia pękła jak bomba wodna. Rozpadła się w chmurę srebrnej mazi. To obrzydlistwo spadło na ściany, strop, posadzkę - i na trójkę przyjaciół.

    - Błee! - krzyknął Nils, gdy krople mazi rozprysnęły się na jego twarzy. Liza wyglądała tak, jakby właśnie zanurzyła ręce w wychodku na podwórku chłopa Reineke - Kira widziała kiedyś, jak kilkoro dzieci przeszło tę próbę męstwa.

    Spojrzała na czarownice. Kobiety w transie kołysały się w przód i w tył.

    Szeptały zaklęcia i magiczne formułki. Tak dalece zatraciły się w rytuale, że nie zauważyły, co się tu wydarzyło.

    Szczeliny sarkofagu zaczęły się żarzyć.

    - Co się stało z tamtym bydlakiem? - spytała Kira.

    - Dokładnie to samo, co z tym - odparł Nils.

    - Tylko trochę dalej - mruknęła Liza i starła maź z czoła. Wszyscy troje cuchnęli jak zmokłe psy, które właśnie wytarzały się w rybim ścierwie.

    - Musimy się stąd wydostać - szepnęła Kira. - Pójdziemy wzdłuż muru za kolumnami. Może wiedźmy nie zauważą, że zwiewamy.

    - A Abakus? Może powinniśmy spróbować… - spytał Nils.

    Liza przerwała mu. - Spróbować go unicestwić? - Pokręciła zdecydowanie głową. - Najprawdopodobniej utopilibyśmy się w mazi.

    - Najpierw się stąd wydostańmy - powiedziała Kira. - A potem pomyślimy, co dalej.

    Nils dał za wygraną; w głębi duszy bardzo się ucieszył z takiego obrotu sprawy.

    Skradali się za kolumnami, dokładnie tak, jak powiedziała Kira. Spoglądali przy tym co rusz na czarownice, które zaledwie kilka metrów od nich wygłaszały swoje zaklęcia. Ruchy ich giętkich ciał stawały się coraz szybsze i bardziej gorączkowe. Przypominały teraz węże wywabione z kosza przez fakira.

    Szpary w górnej części sarkofagu żarzyły się wciąż jaśniej i jaśniej, jak rożna w piekarniku.

    Gdy prawie już doszli do schodów, Nils nagle wymamrotał: - Trzecia ryba! Gdzie jest ta cholerna trzecia ryba, którą zraniliśmy? - mówiąc to, wyciągnął kolejny kamień z kieszeni spodni.

    Zaczęli przeszukiwać ciemne kąty krypty. Diabelskie stworzenie mogło się czaić wszędzie.

    - Chodźcie już! - wysyczała Kira. - Chcecie tak czekać, aż was zaatakuje?

    Liza wpatrywała się lękliwie w ciemność. - Chodźmy stąd - szepnęła bezgłośnie.

    Nils szedł na końcu, z procą gotową do strzału. Na jego wargach połyskiwała srebrzysta maź, jakby wyrosły mu tam rybie łuski.

    Nagle w jednej sekundzie mamrotanie czarownic ustało. Przez chwilę zapanowała kompletna cisza. Nawet dzieci zamarły na dolnych stopniach schodów.

    Jak w zwolnionym tempie odwróciły głowy i spojrzały za siebie. Światło ze szczelin sarkofagu jaśniało jak promienie słoneczne - z tą jednak różnicą, że to światło nie pochodziło z nieba. Wydobywało się z najgłębszych czeluści piekła.

    Sieć migoczących, żarzących się linii pokryła kamienne ciało na pokrywie sarkofagu, rozgałęziając się i tworząc ognistą pajęczynę.

    Liza krzyknęła z przerażenia.

    Czarownice zwróciły się w kierunku dzieci. Zorientowały się, że chcą uciec.

    Zapłonęły nienawiścią i żądzą odwetu.

    Rozległ się przeciągły huk. Najpierw cichy, potem coraz głośniejszy, jak samolot odrzutowy zbliżający się z dużej odległości. Coś wydobywało się z niewyobrażalnych głębin.

    Twarz kamiennej figury drgnęła. Jej uśmiech stał się szerszy, lecz nie wyglądał już dobrotliwie i łaskawie. Teraz był triumfujący, pełen szyderstwa i drwiny.

    Granitowe palce poruszyły się. Fałdy szaty zaczęły falować. W szarej brodzie ukazały się pojedyncze włoski, włochate jak pajęcze nogi. Abakus otworzył oczy.

    Oczy z kamienia, zimne i bez śladu uczuć.

    Drgające jabłko Adama wysklepiło się na porowatej skórze. Policzki zapadły się, a brwi uniosły. Na jego palcach urosły paznokcie ostre jak brzytwa i długie jak nóż.

    Abakus wyprostował się.

    Wiedźmy zaskrzeczały w ekstazie.

    Dzieci wrzasnęły z przerażenia.

    Kamienne oczy mistrza skierowały się na uciekinierów. Jego głos brzmiał jak wiatr wiejący w ruinach zamczyska.

    - Spójrzcie! Oto Abakus powrócił do domu - rzekł lodowatym głosem.

    Sietem Pieczęci Chryzek miał już tego powyżej uszu. Powoli tracił zapał i coraz mniej podobało mu się to wszystko. Ciocia Kiry do tej pory nie raczyła odpowiedzieć mu choćby na jedno pytanie. Czy nie uwolnił jej dzisiaj z wieży? Nie uratował życia? Ależ oczywiście, że tak! Ale czy traktowała go z tego powodu jak bohatera? Albo czy powiedziała choćby skromne „dziękuję"? Nic podobnego! Zamiast tego kazała mu taszczyć tę głupią książkę, jakby był jucznym osłem.

    Gdy dotarli do głównych wrót kościoła, ciocia zawahała się na krótko, a potem położyła rękę na ciężkim, żelaznym pierścieniu.

    - Jesteś gotowy? - spytała, nie patrząc na niego.

    - Gotowy na co? - odparł podejrzliwie. Uśmiechnęła się. - Jesteś gotowy. Mówiąc to, otworzyła drzwi.

    Poczuli zapach kadzidła i zimne powietrze, tak jakby otworzyli okno zimą.

    Chryzek zadrżał.

    Weszli do środka. Zza ołtarza dobiegały jakieś dźwięki i głosy. Bardzo stłumione, jakby pochodziły z bardzo, bardzo daleka.

    - Są w krypcie - mruknęła pod nosem ciocia.

    Odburknął coś niezrozumiale. Od taszczenia księgi zaczynały go już boleć plecy.

    Poszli nawą główną w kierunku ołtarza, ciocia przodem, Chryzek za nią. Nie czuł się dobrze i dlatego był w złym humorze - ale mimo to za żadne skarby świata nie odpuściłby sobie tej przygody. Przez te wszystkie lata spędzone w różnych krajach co nieco już przeżył, ale czegoś takiego jak tu… nie, czegoś takiego jeszcze nie. W Giebelstein działo się więcej, niż mógł wcześniej przypuszczać.

    Dużo więcej.

    Nie byli jeszcze nawet w połowie drogi do ołtarza, gdy wtem w ciemności rozległ się krzyk dziecka. Usłyszeli czyjeś kroki.

    Ciocia Kasandra zatrzymała się. - Kira? - spytała zmartwiona.

    Kręconymi schodami naprzeciw nich wbiegli Kira, Liza i Nils. Chryzek jeszcze nigdy nie widział kogoś pędzącego tak szybko. Wszyscy troje od stóp do głów pokryci byli czymś srebrzystym. Nagle cały kościół wypełnił zapach zepsutego tuńczyka.

    Kira wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia na widok cioci, a tym bardziej Chryzka.

    - Uciekajmy stąd! - wrzasnęła i rzuciła się w ich stronę. Przyjaciele popędzili za nią.

    Z ciemności za ołtarzem, tam, gdzie schody prowadziły w głąb, wyłoniła się czarna sylwetka, a za nią trzy inne.

    Abakus wszedł w kolorowy półmrok witraży.

    Kira nie miała najmniejszego pojęcia, co ciocia i ten Chryzek robią tu razem, ale to nie był najlepszy moment, żeby się nad tym zastanawiać.

    Wszyscy troje pędzili główną nawą do cioci Kasandry i chłopca. W oddali - z pozoru nieskończenie daleko - jaśniał prostokąt otwartych kościelnych wrót.

    Gdyby udało im się tam dotrzeć i wyjść na światło dnia, to może byliby bezpieczni przed stworzeniami nocy.

    Ale oczywiście nie udało się.

    Nagle ciocia zaczęła dyszeć. Jej rude włosy zafalowały, potem uderzył w nią silny podmuch wiatru i rzucił kilka metrów do tyłu.

    W całym kościele rozległ się śmiech Aba-kusa.

    Kira odwróciła się i zobaczyła, że wyciągnął prawą rękę w stronę cioci Kasandry.

    To on spowodował ten wiatr, magiczną piekielną wichurę.

    Ciocię wypychało wciąż dalej i dalej. Machała rękami, ale wiatr był zbyt silny, żeby się przed nim bronić.

    - Księga - zawołała z trudem, zanim wicher zdmuchnął jej słowa z warg.

    Abakus roześmiał się jeszcze głośniej. W jego oczach była pewność zwycięstwa.

    Wiatr wypchnął ciocię przez otwarte drzwi. Potem wrota zawarły się z ogłuszającym trzaskiem. Została uwięziona na zewnątrz. Dzieci były teraz same z Abakusem i czarownicami, które szalały z wściekłości z powodu utraty ryb.

    Pochylone i z zakrzywionymi szponami, chciały się rzucić na dzieci, ale Abakus je powstrzymał. Wiedźmy zasyczały jak jadowite węże, ale posłuchały rozkazu mistrza.

    Rozległo się głośne pukanie. Ciocia waliła od zewnątrz do drzwi. Na próżno.

    Kira, Nils i Liza dołączyli do Chryzka, który, zdrętwiały ze strachu, wciąż dźwigał księgę. Wspólnie zaczęli wymykać się do wyjścia.

    W głowie kotłowały im się myśli. Księga. Co ciocia miała na myśli? Nie było w niej żadnych zaklęć, nic, co mogłoby pomóc. Tylko imiona, tysiące imion.

    Jedna z wiedźm zaczęła się niecierpliwić i zrobiła krok w kierunku dzieci, mijając Abakusa. Przypominała teraz bardziej wygłodniałego drapieżnego kota niż człowieka.

    Dzieci, widząc zbliżającą się w ich kierunku, żądną zemsty wiedźmę, krzyknęły z przerażenia. Chryzek upuścił księgę.

    - O nie! - krzyknęła Kira, gdy ciężki, oprawny w skórę tom upadł na ziemię.

    Pobiegli dalej. Nikt nie miał na tyle odwagi, by po nią wrócić. Chryzek zaklął.

    Ręka Abakusa wyrwała się do przodu. Wciąż miała barwę kamienia, ale poruszała się jak żywe ciało. Kończyna zdawała się wydłużać, wyciągała się jak teleskop z mięśni i kości. Jego palce zacisnęły się na włosach nieposłusznej czarownicy i odepchnęły ją na bok.

    Kobieta zaskrzeczała ordynarnie i odsunęła się od dzieci.

    Zimny wzrok czarnoksiężnika skierował się teraz na księgę. Przez chwilę wydawało się, że stracił zainteresowanie dziećmi.

    Szerokim krokiem podszedł i pochylił się nad księgą. Uderzając o ziemię tom otwarł się w połowie. Kamienne oczy Abakusa z uwagą śledziły ciasne kolumny liter. Jego ostre jak nóż pazury kartkowały ostrożnie strona po stronie.

    - Księga imion - wyszeptał ochryple. Potem podniósł wzrok i spojrzał na dzieci.

    - Od jak dawna jest w waszym posiadaniu?

    Nikt nie odpowiedział. Czwórka doszła teraz do drzwi. Również od środka nie można ich było otworzyć. Jeszcze raz zadrżały od łomotania cioci Kasandry.

    Byli w pułapce.

    - Odpowiedzcie! - wysyczały chórem wiedźmy - My… - powiedziała Kira z wahaniem -… znaleźliśmy ją.

    Abakus kartkował dalej. Przelatywał wzrokiem wypisane imiona, w końcu dotarł do strony, pod którą znajdowała się skrytka.

    Jego krzaczaste brwi uniosły się ze zdumienia.

    - Co to jest? - wymamrotał do siebie półgłosem.

    Delikatnie wodził palcem po słowach wypisanych na stronie:

    Mater Tenebrarum Mater Suspiriorum Mater Lacrimarum Kira wstrzymała oddech. Chryzek jak zaczarowany wpatrywał się w czarnoksiężnika.

    Nils i Liza oparli się plecami o drzwi, z wrażenia zastygli bez ruchu.

    Czarownice, gnane ciekawością, zbliżyły się do mistrza. Ostrożnie zajrzały mu przez ramię.

    - Sekretne imiona - wyszeptała jedna z nich.

    Abakus odwrócił głowę. Karcącym spojrzeniem zmusił je do milczenia. Potem spojrzał na dzieci. - Nawet nie wiecie, jak bardzo jestem wam wdzięczny - powiedział ze złośliwym uśmieszkiem.

    Podniósł rękę i wbił wszystkie pięć palców w górną kartkę. To, co Kirze nie udało się nawet za pomocą nożyczek, jemu przyszło bez trudu. Papier rozerwał się. Abakus podarł go dwoma ruchami swoich szponów.

    Od dołu na twarz czarnoksiężnika wypłynęło białe światło. Wytrysnęło ze skrytki, jakby ktoś włączył w niej reflektor.

    A potem, zanim któreś z dzieci zdążyło pojąć, co się dzieje, wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie.

    Oddech Abakusa zaczął się zmieniać.

    - Pułapka! - skrzeczał wzburzony. - To pułapka!

    Upuścił księgę i rzucił się do tyłu, wpadł przy tym na wiedźmy i pociągnął je za sobą. Podczas, gdy on sam wycofywał się do ołtarza zakrywając przy tym twarz ręką, czarownice potknęły się i upadły na ziemię. Światło z księgi stawało się coraz jaśniejsze. Coraz bardziej niszczące.

    Ze skrytki wydobyła się świecąca kula, nie większa od piłeczki golfowej, i popędziła w stronę jednej z czarownic. Za nią pojawiły się następne.

    Kobieta, trafiona rozżarzoną kulą, wrzasnęła głośno. W chwilę potem rozpadła się w pył.

    Ten sam los spotkał jej towarzyszki. Kira zobaczyła, że kule dotknęły wiedźm na kilka sekund, wypalając na ich skórze siedem jasnych punktów. Potem światło obróciło je w proch.

    Wkrótce już tylko popiół na posadzce przypominał o istnieniu trzech czarownic.

    Abakus podczas ucieczki uderzył plecami 0 ołtarz, otworzył usta w niemym krzyku 1 lecąca za nim kula wpadła mu prosto do gardła. Jego oczy rozświetliły się siedmiokrotnie, jakby wewnątrz czaszki ktoś nadawał alfabetem Morse'a.

    W końcu rozległ się głośny odgłos pękania i trzaskania. Kamienne ciało Abakusa rozpadło się w chmurę odłamków skalnych. Szary deszcz z granitu pokrył ołtarz i kościelne ławki.

    Dzieci przycupnęły przed drzwiami. Żadne z nich nie rozumiało, co się właściwie stało. Kira myślała tylko: „Ciociu Kasandro, będziesz miała dużo do opowiadania, jeśli kiedykolwiek wyjdziemy stąd cało…" Cztery świetliste kule pognały w kierunku dzieci i zanim któreś z nich zdążyło uciec lub choćby tylko krzyknąć, trafiły do celu.

    To nie bolało. Nie było nawet nieprzyjemne.

    Kira poczuła zdumiona, jak jedna z kul toczy się po jej przedramieniu. Miejsce, gdzie się zatrzymała, rozbłysnęło siedmiokrotnie. Wydobywało się z niego delikatne ciepło, a ją samą ogarnął głęboki spokój.

    Również pozostałym kule nie wyrządziły żadnej szkody. Chryzek, Nils i Liza mieli wrażenie, że światło głaszcze ich skórę, ale nie odczuli bólu. W jednej chwili opuścił ich lęk. Tak, jakby rozżarzone kule usunęły go raz na zawsze. Światła znów się uniosły i zawróciły. Jak rój świetlików ruszyły do otwartej księgi i zniknęły w skrytce. Potem z otworu wydobył się płomień, objął prastare stronice i przeobraził je w płonącą kulę ognia. W ciągu kilku chwil księga imion obróciła się w proch.

    Kira wpatrywała się osłupiała w miejsce, gdzie dotknęła ją świetlna kula.

    Na nagiej skórze przedramienia pojawiło się siedem znamion. Najpierw myślała, że to oparzenie. Ale gdy dotknęła skóry koniuszkami palców, stwierdziła, że miejsca nie są bolesne. Skóra była gładka i zdrowa.

    Przyjrzała się dokładniej i zauważyła, że było to siedem symboli. Siedem dziwnych znaków.

    Również pozostali podwinęli rękawy i przypatrywali się swoim rękom. Każde z nich miało te same znamiona, jak tatuaże.

    Wyglądały jak litery sprzed setek lat.

    Dużo później, gdy dzieci i ciocia Kasandra wrócili do miasta, w kościele św.

    Abakusa wydarzyło się coś dziwnego. Silny powiew wiatru dostał się między ławki i wywiał prochy czarownic i czarnoksiężnika za drzwi. Na zewnątrz poleciały we wszystkie strony świata.

    Ale wydarzyło się coś jeszcze.

    W cieniu klatki schodowej coś się poruszyło. To trzecia ryba wystrzeliła do góry, trzepocząc błonami lotnymi i zrobiła pętlę w opustoszałym wnętrzu kościoła.

    Jej rany już się nie dymiły. Woda święcona zostawiła ślady, ale żaden z nich nie okazał się śmiertelny.

    Chwilę potem jeden z witraży pękł i ryba pognała na wolność wśród sypiących się na ziemię kolorowych odłamków.

    Gnała jak metaliczny pocisk przez łąki i żywopłoty, nad nasypem kolejowym i kurhanem. W końcu dostrzegły ją dwa kosy, które spłoszyły się, kiedy przelatywała obok.

    Ostatni błysk promieni słonecznych na srebrnych łuskach i zniknęła w głębi lasu.

    

Dziedzictwo

    

    Kira, Nils, Liza i Chryzek siedzieli z ciocią Kasandrą w herbaciarni. Kira zniosła z góry dwa krzesła, żeby każdy mógł usiąść. Wcześniej wszyscy po kolei umyli się pod prysznicem i ciocia Kasandra rozdała chłopcom swetry. Liza założyła bluzę przyjaciółki. Chociaż zmienili ubrania, w całym sklepie cuchnęło rybą. - Śmierdzi gorzej niż herbatka krabowa sprzed dwóch tygodni - zauważył Nils.

    Ciocia posłała mu karcące spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

    - Zauważyliście pewnie, że znamiona na waszych rękach nie dają się zmyć? - spytała po chwili. Dzieci pokiwały głowami. - To nie są rany. To magiczne znaki, zwane Siedmioma Pieczęciami. I nie jesteście pierwszymi, którzy je mają. Matka Kiry też je posiadała.

    - Moja matka?

    - Ależ tak - zaśmiała się łagodnie ciocia. - Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ponieważ twój ojciec i ja mieliśmy nadzieję, że to nie będzie konieczne. Teraz jednak jest właściwy moment. Kiro, przejmiesz dziedzictwo twojej matki. A twoi przyjaciele będą ci pomagać. Będziecie prawda?

    Pokiwali głowami bez przekonania. Ale któż mógłby im to mieć za złe po tym wszystkim, co przeszli?

    - Kiedyś, przed laty twoja matka była członkinią Arkanum - powiedziała ciocia Kasandra. - Zanim poznała twojego ojca. I wiele, wiele lat przed śmiercią.

    - Naprawdę? - rzucił Nils. - Czarownicą? I też nosiła takie minispódniczki i buty na obcasie i…

    - Nils! - zbeształa go Kira. Zamilkł, wyszczerzając zęby.

    Ciocia znów się uśmiechnęła. - Faktycznie, była niezwykle piękną kobietą. Taką, jaką ty kiedyś będziesz, Kiro.

    Chryzek chrząknął zakłopotany. Spojrzał na Kirę i ich oczy spotkały się, ale natychmiast utkwił wzrok w swojej filiżance.

    - Czy moja matka była… zła? - spytała Kira z wahaniem.

    - No tak, należała do Arkanum, nie da się ukryć - odparła ciocia. - Jednak potem, po krótkim czasie zmieniła zdanie. Była przerażona zbrodniami innych czarownic i postanowiła wystąpić przeciwko stowarzyszeniu wiedźm. Wykradła księgę imion - świetność Arkanum i zniknęła. Odtąd czarownice polowały na nią, a ona z kolei polowała na członkinie stowarzyszenia. Wkrótce miała opinię najbardziej zagorzałego wroga Arkanum. Pokonała wiele z nich, w walce na czary posyłała je dosłownie do piekła.

    - Co to ma wspólnego z księgą? - chciał wiedzieć Chryzek.

    - I co oznaczały słowa na skrytce? - spytała Kira.

    - Istnieje zaledwie kilka egzemplarzy księgi imion. Znajdują się w niej imiona i nazwiska wszystkich członkiń Arkanum, ich prawdziwe imiona, rozumiecie? To ważne, ponieważ między sobą znały się tylko pod swoimi przybranymi imionami. A kto poznał prawdziwe imię drugiego, ten przejmował nad nim magiczną władzę.

    Zawsze tak było, przed tysiącami lat i dzisiaj. A co do słów na skrytce, to bardzo proste. Mater Tenebrarum, Mater Suspiriorum i Mater Lacrimarum po przetłumaczeniu znaczą: matka ciemności, matka smutku i matka łez.

    Ciocia Kasandra napiła się herbaty i ciągnęła dalej: - Osławione trzy matki.

    Ponure boginie Arkanum. Największe i najokrutniejsze z wszystkich czarownic.

    Nikt ich nigdy nie widział i nie wiadomo czy są ludźmi czy duchami. W każdym razie mówi się, że istnieją od początku czasu. Nawet Abakus był przy nich tylko niegroźnym sztubakiem.

    - Oczywiście! - krzyknęła Kira. - Abakus zobaczył napis na skrytce i myślał, że znajdzie w niej prawdziwe imiona trzech matek. "W swojej manii wielkości sądził, że mógłby i nad nimi przejąć władzę. Dlatego rozdarł kartkę.

    - Sztuczka twojej matki - ciocia pokiwała głową. - Wiedziała, że żaden z członków Arkanum nie oprze się tej pokusie. Musicie wiedzieć, że tylko nieliczne czarownice miały kiedykolwiek w ręku księgę imion. Dla większości z nich to tylko legenda. Nawet sam Abakus nie wiedział widocznie, co się w niej może znajdować. Na wszelki wypadek twoja matka spreparowała swój egzemplarz. Obłożyła skrytkę potężnym zaklęciem, które miało zabić każdego, kto ją otworzy.

    Jednak mogło wyrządzić krzywdę tylko tym z brudną duszą. Wszyscy inni, ludzie wierzący w dobro, mieli otrzymać znaki siedmiu pieczęci, jak wy.

    - A co one znaczą? - spytała Liza i potarła rękę.

    - Są rodzajem dowodu osobistego każdego wroga Arkanum. Jeśli kiedykolwiek spotkacie człowieka, który ma takie znamię, to możecie być pewni, że nie musicie się go obawiać. Ale pieczęcie mają też inny cel. Wkrótce wyblakną, ale ilekroć będzie wam grozić niebezpieczeństwo ze strony Arkanum lub innych mocy diabelskich, pieczęcie będą się pojawiać. Jako ostrzeżenie przed sługami zła.

    Dzieci w milczeniu siedziały na swoich miejscach. Tysiąc myśli kłębiło im się w głowach. Było dla nich jasne, że nie mogą nikomu o tym wszystkim opowiedzieć, szczególnie rodzicom. Nikt by im nie uwierzył.

    Chryzek pierwszy otrząsnął się z szoku po tych wyznaniach. - Pani Rabenson? - zapytał trochę nieśmiało. - Uważam, że pani herbatka smakuje wyśmienicie.

    Trzy pary oczu spojrzały na niego bezlitośnie.

    - Hm, ja naprawdę…

    To pobiło wszystko. Czarownice i czarodziejskie znamiona, sekretne księgi i prastare demony - wszystko to można było znieść, ale w to, że komuś mogą smakować herbaciane mieszanki cioci Kasandry, nie można było uwierzyć.

    - Mogę jeszcze spróbować innej? - powiedział, jakby chciał koniecznie przebić samego siebie.

    Kira przewróciła oczami. Wiedziała dokładnie, co teraz nastąpi.

    - Ależ oczywiście! - odparła uradowana ciocia. Podskoczyła zwinnie i ściągnęła z tuzin pachnących puszek z regałów.

    - Jestem pewna, że wystarczy dla was wszystkich.

    Jęk trójki przyjaciół zagłuszył odgłos otwieranych puszek.

        

    

    

    



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Meyer Kai Siedem pieczęci 02 Czarny bocian
Meyer Kai Siedem pieczęci 04 Kolczaste monstrum
Meyer Kai Siedem pieczęci 03 Tajemnicze katakumby
Meyer Kai Siedem pieczęci 06 Noc żywych straszydeł
Meyer Kai Siedem pieczęci 07 Demony morskich głębin
Meyer Kai Siedem pieczęci 07 Demony morskich głębin
Meyer Kai Merle 01 Merle i Królowa Laguny
Meyer Kai Merle 01 Merle i Królowa Laguny
Margaryny do pieczenia, 01 - inf . podstawowe
Meyer Kai Lodowy ogień
Siedem pieczęci zła
Brooke Lauren Heartland 01 Powroty
Meyer, Kai Sieben Siegel 03 Die Katakomben Des Damiano
t masazysta 122 01 ae czarnodruk
Meyer Kai Merle 03 Merle i szklane słowo
Rimmer Christine Ksieżniczki z Ameryki 01 Powrót do przeszłości
Rimmer Christine Księżniczki z Ameryki 01 Powrót do przeszłości
Siedem pieczęci zła
Meyer, Kai Wellenläufer 2 Die Muschelmagier

więcej podobnych podstron