Meyer Kai Merle 03 Merle i szklane słowo


Kai Meyer

Merle

i szklane słowo

Przekład z języka niemieckiego Arkadiusz Stempin

Tytuł oryginału Das Gläserne Wort

    

    

    

    Lód i łzy

    

    Spod zwałów śniegu wyłaniała się piramida.

    Dookoła rozciągała się egipska pustynia, skuta teraz grubym płaszczem lodu.

    Usypane niegdyś z piasku wzniesienia zamieniły się w twardą zmarzlinę.

    Piaszczyste wydmy przybrały postać śnieżnych pagórków. Iskrzący się kiedyś w powietrzu żar przybrał teraz postać kryształków lodu - migoczących kuleczek krążących w powietrzu i opadających bezwładnie na ziemię.

    Merle przykucnęła na śniegu na jednym z górnych stopni piramidy. Na jej kolanach leżała głowa Junipy. Lustrzane oczy dziewczynki były przymknięte. Ale drżały, jakby spod powiek próbowała się wydostać na zewnątrz para biedronek. Na rzęsy i brwi Junipy padały płatki śniegu. Jej twarz pojaśniała. Jasna skóra i gładkie blond włosy - nawet bez iskrzącego szronu, który powoli przykrywał obydwie dziewczynki - nadawały jej wygląd porcelanowej lalki, drobniutkiej i smutnej.

    Tymczasem Merle wciąż myślała o tej dramatycznej stracie z niedalekiej przeszłości.

    Było jej przeraźliwie zimno. Całe ciało drżało, palce kostniały. Z każdym wdechem zdawała się wchłaniać do płuc drobniutkie cząsteczki lodu. Bolała ją głowa, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego. Może z powodu przenikliwie panującego zimna? A może na skutek przeżyć, które towarzyszyły jej podczas dramatycznej ucieczki z piekła?

    Szaleńczej ucieczki, która zawiodła ją właśnie tutaj.

    Do Egiptu. Na pustynię.

    Po raz pierwszy od czasów ostatniego zlodowacenia pustynny piasek i wydmy ginęły pod metrową pokrywą śnieżnego puchu.

    Junipa bąknęła coś niezrozumiale. Jej czoło pokryło się zmarszczkami. Ale szklane oczy wciąż były zamknięte. Merle nie wiedziała, co się stanie, gdy Junipa wreszcie się przebudzi. Odkąd jej przyjaciółce wyjęto w piekle ludzkie serce i na jego miejsce wszczepiono inne, zawierające odpryski Kamiennego Światła, nie była już tą samą osobą. Czyż jeszcze niedawno nie próbowała wydać Merle w ręce oprawców? Kamienne Światło, ta niepojęta siła z piekła rodem, trzymała ją mocno w swoich szponach.

    Dziewczynka cały czas leżała nieprzytomna. Ale jeśli w końcu odzyska świadomość… Merle nawet nie chciała o tym myśleć. Już raz musiała stoczyć z nią walkę. Pierwszą i ostatnią. Walkę, która kompletnie ją wyczerpała. Nie, nie chciała już więcej walczyć. A już na pewno nie z Junipą. Podobnie jak nie chciała toczyć bojów ze wszystkimi Lilim w piekle, czy też z rzezimieszkami egipskiego imperium, krążącymi pod niebem. Gdzieś zniknęły jej odwaga i zdecydowanie. Właściwie marzyła tylko o tym, by się położyć i zasnąć. Rozłożyć się, wyciągnąć nogi i odczekać, aż przeraźliwie zimny wiatr ukołysze ją do lodowego snu.

    - Nie!

    Z otępienia wyrwała Merle Królowa Laguny. Głos docierający z wnętrza głowy był jej dobrze znany, choć jednocześnie tak straszliwie obcy. Tak obcy, jak istota, która zagnieździła się w jej wnętrzu i od tej pory wdzierała się w każdą jej myśl, ba, nie opuszczała jej nawet na moment.

    Merle resztkami sił wyprostowała się energicznie. Tak, musi walczyć o przeżycie.

    Jej nierozłączny towarzysz, Vermithrax, uskrzydlony kamienny lew, stoczył niezwykły powietrzny pojedynek z jedną ze słonecznych barek egipskiego imperium.

    Czarne ciało obsydianowego lwa gorzało, odkąd zażył kąpieli w Kamiennym Świetle.

    Teraz niczym kometa, śmigając w powietrzu, pozostawiał za sobą w górze ślad: świetlistą linię lotu.

    Merle przyglądała się uważnie, jak Vermithrax rozprawił się ze słoneczną barką.

    Najpierw przywarł do pojazdu o wyglądzie złocistego sierpu, po czym wdrapał się na samą górę. Skrzydłami przylgnął do trzykrotnie dłuższego od weneckiej gondoli kadłuba barki, ściskając go z obydwu stron. Pod ciężarem masywnego ciała pojazd zaczął nagle tracić wysokość. I w końcu runął na dół. Na piramidę - - i na Merle i Junipę!

    Merle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrwała się z otępienia i drętwoty. Miała wrażenie, jakby natychmiast musiała zrzucić z siebie lodowaty pancerz, który ktoś wcześniej na nią nałożył. Skoczyła na równe nogi, chwyciła nieprzytomną Junipę za ramiona i pociągnęła za sobą po śniegu.

    Znajdowali się na górnych kondygnacjach piramidy. Jeżeli słoneczna barka, roztrzaskując się o piramidę, nadkruszyła kamień, to nie mieli większych szans na przeżycie. Wkrótce na ich głowy runie lawina kamieni, która zmiecie ich do wnętrza pustej budowli; to więcej niż pewne.

    Vermithrax szeroko rozwarł ślepia i przyglądał się linii lotu spadającej barki.

    Z rozpostartymi skrzydłami próbował zmienić kierunek jej spadania. Ale pojazd był zbyt ciężki, by manewr się udał. Barka spadała prosto na jedną ze ścian schodkowej piramidy wśród przeraźliwego świstu, wywołanego oporem powietrza.

    Vermithrax zdążył jeszcze ostrzegawczo krzyknąć do Merle, ale dziewczynka nie miała czasu, by spojrzeć do góry.

    Z największym wysiłkiem cofnęła się, ciągnąc za sobą Junipę. Każdy krok, każde wyciągnięcie nogi ze śniegu kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Przy czym cały czas musiała uważać, by nie upaść na twarz. Bo wtedy już się nie podniesie. Dobrze o tym wiedziała. Wlokła się resztkami sił.

    Nagle usłyszała przeraźliwy świst. To spadająca barka była coraz bliżej. Nie ulegało wątpliwości, że…

    - Junipa - wymamrotała zdyszana. - Szybko, musisz mi pomóc…

    Ale Junipa ani drgnęła. Tylko po powiekach przebiegł jej lekki skurcz. Znak, że jednak żyje? Nie, Merle równie dobrze mogłaby ciągnąć po śniegu trupa: dziewczynka nie oddychała. W jej piersiach nie biło już serce. Tylko kamień.

    - Merle! - ryknął znów Vermithrax. - Zatrzymaj się!

    Usłyszała jego głos, ale nie zareagowała. Zanim ryk kamiennego lwa przeszył ją na wylot, zdążyła zrobić jeszcze dwa kroki do przodu.

    Odwróciła się. Tuż przed jej oczami wyrosła barka - tak blisko! Na jej kadłubie siedział Vermithrax. Jego rozpostarte skrzydła zmagały się z oporem powietrza i wyginały w drugą stronę. Dopiero teraz Merle zobaczyła to, co lew widział już od dawna i przed czym chciał ją ostrzec.

    Słoneczna barka wirowała w powietrzu, spadając na drugą stronę piramidy, dokładnie tam, gdzie Merle chciała się schronić z Junipą.

    Nie było sensu zawracać. Zamiast tego jednym susem rzuciła się na przyjaciółkę i zasłoniła jej twarz. Czekała, aż rozlegnie się huk, oznaczający zderzenie się barki z piramidą.

    Ale mijały długie jak wieczność sekundy i nic się nie działo. Wreszcie zadudniło. Jakby tuż obok Merle rozległ się potężny gong. Ziemia zadrżała tak gwałtownie, że dziewczynka pomyślała, iż za chwilę piramida niechybnie runie.

    Kamienna piramida zadrżała po raz drugi, kiedy Vermi-thrax zjawił się tuż przed nimi, bardziej spadając niż miękko lądując na czterech łapach. Pochwycił dziewczynki w szpony, poderwał się gwałtownie od ziemi i poszybował do góry.

    Chociaż bił od niego świetlisty żar, jego sierść była chłodna.

    To okazało się zbawienne. Wprawdzie piramida wytrzymała uderzenie barki, ale bryły śniegu oderwały się od lodowej masy i zaczęły spadać w dół. Rozpryskując się po drodze, przemieniały się w śnieżne chmury, zakrywając na chwilę ścianę piramidy. Dopiero po zejściu śnieżnej lawiny Merle mogła zobaczyć, co pozostało ze słonecznej barki.

    Złocisty sierp leżał na jednym z wyższych stopni stożkowatej budowli. Niemal w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą kucała z Junipą. Pojazd z boku uderzył w ścianę piramidy. Z lotu ptaka Merle mogła zobaczyć tylko niewielką część powstałych szkód. Choćby dziurę w kadłubie powietrznego statku, którą wybił od góry Vermithrax.

    - Wróćmy na ziemię, proszę - powiedziała Merle do lwa, już prawie bez tchu, za to z ulgą, jakby wstąpiły w nią nowe siły.

    - Nie, to niemożliwe. To zbyt niebezpieczne.

    - Wydychane przez lwa powietrze zamieniało się w kłęby pary.

    - No chodź. Nie chcesz się dowiedzieć, co znajduje się w środku barki?

    - Absolutnie nie!

    - Zołnierze-mumie - odezwała się Królowa Laguny tylko do Merle. - Cały oddział.

    Na czele z kapłanem, który dzięki magii utrzymuje barkę w powietrzu.

    Merle spojrzała na Junipę zawieszoną na przedniej łapie Vermithraxa. Wargi dziewczynki lekko się poruszyły. -Junipa?

    - O co chodzi? - spytał Vermithrax.

    - Zdaje się, że się przebudza.

    - Znowu w niewłaściwym czasie - zrzędziła Królowa. - Dlaczego wszystkie te rzeczy zdarzają się właśnie wtedy, kiedy są najmniej potrzebne?

    Merle zignorowała dobiegający z jej głowy głos, nie bacząc na skutki, jakie to mogło wywołać. Bo niewykluczone, że swoim zachowaniem spowoduje, iż przybędzie im jeszcze jeden dodatkowy kłopot. Nie, teraz ważne dla niej było to, że Junipa powoli dochodzi do siebie. W końcu to ona tak się z nią rozprawiła, że przyjaciółka straciła przytomność. Choć szczerze mówiąc, nie miała większego wyboru.

    - Jeżeli ona jest jeszcze twoją przyjaciółką. - Królowa nie pierwszy raz czytała w myślach Merle. Co zresztą od dawna było jej paskudnym zwyczajem.

    - Oczywiście, że jest!

    - Widziałaś, co robi. I słyszałaś, co mówi. Czy tak zachowuje się przyjaciółka?

    - Ależ to Kamienne Światło. Junipa nic na to nie może poradzić.

    - Co w niczym nie przeszkadza, że będzie się starała zadać ci bół.

    Merle nic więcej już nie powiedziała. Krążyli jakieś dziesięć metrów nad wyższym stopniem piramidy. Uścisk łapy Vermithraxa był coraz mocniejszy i sprawiał coraz większy ból.

    - Możesz spuścić nas na dół - poprosiła go raz jeszcze.

    - Podłoże piramidy wydaje się stabilne - stwierdził z przekonaniem lew.

    - Czy to znaczy, że możemy przypatrzyć się barce?

    - Tego nie powiedziałem.

    - Ale na dole nic podejrzanego się nie rusza. Jeżeli rzeczywiście były tam mumie, to teraz są one…

    - Martwe? - spytała Królowa bez ogródek.

    - Obezwładnione.

    - Może tak, a może nie.

    - No tak, to są właśnie przypuszczenia, które nam bardzo pomogą - stwierdziła z przekąsem Merle.

    Vermithrax już podjął decyzję. Łagodnie poruszając skrzydłami, wylądował z dziewczynkami, stając na stabilnym gruncie. Na tyle, na ile stabilna może być czterotysięczna piramida, kryjąca w sobie wejście do piekła.

    Pierwsza zeskoczyła Merle, stając na jednym z kamiennych stopni. Kiedy się wyprostowała, wzięła ostrożnie Junipę na ręce. Usta przyjaciółki wciąż się poruszały. Ale czy jej oczy nie rozwarły się szerzej? Merle dostrzegła pod jej powiekami jakby błysk lustrzanego szkła.

    Powoli kładła ciało Junipy na śniegu. Ciekawość nie dawała jej spokoju. Chciała szybko podbiec do barki. Ale najpierw musiała zatroszczyć się o przyjaciółkę.

    Delikatnie musnęła jej policzki. Kiedy skostniałymi palcami dotknęła gładkiej skóry, czuła się, jakby dwa kawałki lodu ocierały się o siebie. Przez chwilę myślała, po jakim czasie mogą pojawić się pierwsze odmrożenia.

    - Junipa - wyszeptała. - Obudziłaś się?

    Kątem oka dostrzegła, że ciało Vermithraxa w jednej chwili naprężyło się.

    Imponujące mięśnie napinały się i zaciskały niczym pięści. Lew podwoił czujność, jakby zwietrzył niebezpieczeństwo. Jego podejrzliwość wzbudzała nie tylko leżąca obok rozbita barka. Także zdrada Junipy potęgowała w nim nieufność, podobnie jak w Królowej. Tylko że w przeciwieństwie do niej Vermithrax nie ujawniał swych odczuć aż tak otwarcie.

    Powieki Junipy zadrżały. Po chwili z trudem otworzyła oczy. Merle ujrzała swoją twarz, odbijającą się w lustrzanych odłamkach, tkwiących w jej oczach. Zupełnie nie mogła się rozpoznać. Dostrzegła oblicze człowieka-śniegu. Ze zmrożonymi włosami i białoniebieską twarzą. „Potrzebujemy ciepła - pomyślała przerażona. - Inaczej umrzemy".

    - Merle - wyszeptała Junipa tak cicho, że przyjaciółka ledwo ją usłyszała. - Ja… Ty chyba… - Po czym ponownie zamilkła, kaszląc i zaciskając palce na rąbku sukienki Merle. - Jest tak zimno. Gdzie… gdzie jesteśmy?

    - W Egipcie. - Choć sama wypowiedziała te słowa, ich znaczenie wydało jej się absurdalne. Równie dobrze mogłaby powiedzieć, że właśnie są na Księżycu.

    Junipa wpatrywała się w nią z napięciem. Ale wzrok przyjaciółki nie zdradzał nic, żadnych myśli. Odkąd ich wspólny mistrz luster w Wenecji, Arcimboldo, wprawił Junipie oczy, dzięki czemu odzyskała wzrok, Merle zawsze przerażało jej zimne spojrzenie. Ale nigdy to odczucie nie było tak głębokie, jak właśnie teraz. Pośrodku tej lodowej pustyni.

    - Egipt - głos Junipy brzmiał ochryple, ale nie zimno i beznamiętnie, jak jeszcze we wnętrzu piramidy, kiedy to koniecznie chciała przekonać Merle, by pozostali w środku. Merle poczuła iskierkę nadziei. Czyżby Kamienne Światło na powierzchni ziemi straciło swoją magiczną moc?

    Od strony barki dobiegały dziwne metaliczne odgłosy. Po nich rozległ się zgrzyt.

    Vermithrax wydobył z siebie głuchy ryk i cały się zatrząsł. Ziemia pod jego łapami ponownie zadrżała.

    Na górnej ściance barki otworzył się metalowy segment, który zatrzymał się nagle i przypominał teraz drżące skrzydło owada.

    Vermithrax wysunął się przed dziewczynki, w każdej chwili gotów zasłonić je swoim ciałem. Ale teraz przysłonił Merle widok. Niemal wykręcała sobie szyję, by cokolwiek dostrzec między jego łapami.

    Coś wynurzało się z wnętrza barki. Nie była to ani mu-mia-żołnierz, ani kapłan.

    - Może sfinks? - szepnęła Królowa Laguny. Osobnik miał męski tułów, który od ud przechodził w lwie ciało, pokryte złocistopiaskową sierścią, z czterema muskularnymi łapami zakończonymi ostrymi szponami. W ogóle zdawał się nie zwracać uwagi na Vermithraxa i dziewczynki, tak bardzo był pochłonięty upadkiem barki. Z wielu miejsc ciekła mu krew, a z głowy wyzierała dość głęboka rana. Próbował wyjść przez wnękę w barce, lecz za każdym razem osuwał się z powrotem do środka.

    Wreszcie przy kolejnej próbie stracił równowagę i zsunął się w dół. Spadł na niższy stopień piramidy z siłą bezwładnego byka. Krew trysnęła na wszystkie strony, skrapiając śnieżną biel. Potężne cielsko nie ruszało się.

    - Nie żyje? - zapytała Merle.

    Vermithrax brnął przez zaspy śniegu, kierując się ku barce. Spojrzał z góry na sfinksa. - Tak, chyba na to wygląda.

    - Myślisz, że w środku jest ich więcej?

    - Zaraz sprawdzę. - Podszedł jeszcze bliżej do barki, zachowując przy tym największą ostrożność.

    - Jeśli to tylko barka zwiadowcza, to cóż u licha robi na jej pokładzie sfinks? - spytała z niedowierzaniem Królowa. - Za zadania zwiadowcze z reguły odpowiedzialny jest kapłan.

    Merle zbytnio nie orientowała się w hierarchii egipskiego imperium, choć zdawała sobie sprawę, że zwykle sfinksom przypadały najważniejsze funkcje. Jedynie najwyżsi kapłani, otaczający Horusa, oddzielali ich w hierarchii od faraona Amenophisa.

    Vermithrax niczym mały kociak zwinnie wspiął się na kadłub barki. Zdradzić go mógł jedynie cichy dźwięk ślizgających się po metalu szponów. Jeśli jednak wewnątrz rzeczywiście były żyjące istoty, to już dawno musiałoby to zmusić lwa do zachowania większej czujności.

    - Dlaczego siedział tu sfinks? - pytała nieustannie Królowa.

    - A niby skąd mam to wiedzieć?

    Junipa instynktownie szukała dłoni Merle. Wreszcie ręce przyjaciółek splotły się we wzajemnym uścisku. Z Merle powoli opadało napięcie. Kamienne Światło przynajmniej na chwilę straciło swoją moc. Albo zainteresowanie Junipą.

    Vermithrax, czołgając się niemal, dotarł do miejsca, gdzie było wejście do środka barki. Wysunął przednią łapę aż na skraj otworu, wyciągnął do góry szyję i spojrzał w dół.

    Atak, którego się wszyscy spodziewali, nie nastąpił.

    Kamienny lew rozejrzał się po całej wnęce.

    - Trzęsę się jak osika - głos Junipy brzmiał tak, jakby myślami była bardzo daleko, jakby jeszcze nie dotarło do niej to, co się niedawno stało.

    Merle przyciągnęła ją do siebie, nie spuszczając wzroku z Vermithraxa.

    - Chyba nie odważy się zejść na dól? - powiedziała Królowa. „A o co mamy się założyć, że zejdzie?" - pomyślała Merle.

    Vermithrax raptownie skoczył na dół. Masywne ciało z trudem prześlizgnęło się przez otwór. W tej samej chwili, kiedy promieniująca żarem sylwetka znikła w środku barki, całe otoczenie stało się szare i ponure. Merle dopiero teraz pojęła, jak bardzo bijąca od niego jasność rozświetlała białe połacie lodowej powierzchni.

    Vermithrax niczym mały kociak zwinnie wspiął się na kadłub barki. Zdradzić go mógł jedynie cichy dźwięk ślizgających się po metalu szponów. Jeśli jednak wewnątrz rzeczywiście były żyjące istoty, to już dawno musiałoby to zmusić lwa do zachowania większej czujności.

    - Dlaczego siedział tu sfinks? - pytała nieustannie Królowa.

    - A niby skąd mam to wiedzieć?

    Junipa instynktownie szukała dłoni Merle. Wreszcie ręce przyjaciółek splotły się we wzajemnym uścisku. Z Merle powoli opadało napięcie. Kamienne Światło przynajmniej na chwilę straciło swoją moc. Albo zainteresowanie Junipą.

    Vermithrax, czołgając się niemal, dotarł do miejsca, gdzie było wejście do środka barki. Wysunął przednią łapę aż na skraj otworu, wyciągnął do góry szyję i spojrzał w dół.

    Atak, którego się wszyscy spodziewali, nie nastąpił.

    Kamienny lew rozejrzał się po całej wnęce.

    - Trzęsę się jak osika - głos Junipy brzmiał tak, jakby myślami była bardzo daleko, jakby jeszcze nie dotarło do niej to, co się niedawno stało.

    Merle przyciągnęła ją do siebie, nie spuszczając wzroku z Vermithraxa.

    - Chyba nie odważy się zejść na dół? - powiedziała Królowa. „A o co mamy się założyć, że zejdzie?" - pomyślała Merle.

    Vermithrax raptownie skoczył na dół. Masywne ciało z trudem prześlizgnęło się przez otwór. W tej samej chwili, kiedy promieniująca żarem sylwetka znikła w środku barki, cale otoczenie stało się szare i ponure. Merle dopiero teraz pojęła, jak bardzo bijąca od niego jasność rozświetlała białe połacie lodowej powierzchni.

    W napięciu czekała na jakiś dźwięk z wnętrza barki, może na odgłos rozpoczętej walki, na krzyki, skomlenia, szamotaninę ciał uderzających o ściany pojazdu.

    Tymczasem tam panowała niezmącona cisza, tak niesamowicie przeraźliwa, że Merle zaczęła się martwić o Vermithraxa.

    - Myślisz, że coś mu się stało? - zapytała Królową i natychmiast spostrzegła, że głośno wypowiadając pytanie, niechcący potrąciła zupełnie wyczerpaną Junipę, wywołując skurcz jej ramion. Jasne, że przyjaciółka absolutnie nie miała pojęcia, co w międzyczasie przytrafiło się Merle. Przed spotkaniem w piekle ostatni raz widziały się przecież w Wenecji, ich rodzinnym mieście. Wtedy Królowa Laguny nie była dla Merle niczym innym, jak tylko legendą. Niepojętą i magiczną istotą, o której Wenecjanie szeptali z największą bojaźnią. Jak mogłoby przyjść jej do głowy, że pewnego dnia, a właściwie kilka godzin później Królowa schroni się w jej głowie?

    Od tego czasu wydarzyło się tak wiele. Merle bardzo chciała podzielić się z Junipą wszystkimi wrażeniami. I opowiedzieć jej o podróży wiodącej przez otchłanie piekła, gdzie spodziewała się uzyskać pomoc przeciwko potężnemu imperium, a gdzie czaiło się na nich niebezpieczeństwo, śmierć i Kamienne Światło. Oraz Junipa. Dlatego Merle nie mogła się doczekać, by usłyszeć także historię przyjaciółki. Marzyła, by wreszcie usiąść i spokojnie porozmawiać ze swoją najlepszą przyjaciółką - tak jak to często czyniły w Wenecji.

    Z zamyślenia wyrwał ją metaliczny odgłos z wnętrza barki.

    - Vermithrax?

    Lew nie odpowiedział.

    Merle spojrzała na Junipę. - Możesz wstać?

    W lustrzanych oczach pojawił się cień. Ale Merle szybko zorientowała się, że to tylko cień jakiegoś drapieżnego ptaka, który przeleciał nad ich głowami.

    - Spróbuję - powiedziała Junipa słabym głosem. Merle powątpiewała, czy jej się uda. Jednocześnie przypomniała sobie, że wystarczył niewielki odłamek Kamiennego Światła, tkwiący w jej piersi, by w ciągu kilku sekund zagoiły się jej rany.

    Junipa podźwignęła się i podążając za Merle, doczłapała do barki.

    - Chcesz także zejść na dół? - zapytała Królowa. „Ktoś chyba musi się na to odważyć" - pomyślała Merle. Właściwie Królowa także niepokoiła się o Vermithraxa.

    I nawet zbytnio tego nie skrywała. Merle wyczuwała jej emocje, jakby były to jej własne uczucia.

    Zanim zbliżyła się do kadłuba, spojrzała na dół, na leżącego bez czucia sfinksa.

    W międzyczasie stracił on jeszcze więcej krwi - czerwona gwiazda o nieregularnych promieniach, których końce niczym w gwieździe kompasu zakrzywiały się na wszelkie możliwe strony. Cieknące strużki krwi natychmiast zamarzały.

    Merle ponownie spojrzała w stronę otworu w barce, ale znajdował się on jeszcze trochę wyżej. Cóż, nie uda jej się tak łatwo wdrapać na górę po tej śliskiej powierzchni.

    Nagły trzask w mgnieniu oka wyleczył ją z wszelkich obaw.

    Na kadłubie pojawił się Vermithrax. Zamaszystym skokiem katapultował się przez otwór i spojrzał łagodnie na dziewczynki.

    - W środku jest pusto - powiedział spokojnym głosem.

    - Pusto?

    - To niemożliwe. - Królowa zanegowała jego słowa w myślach Merle. - Kapłani Horusa nie zezwoliliby na to, żeby sfinksy samotnie przeprowadzały loty rozpoznawcze. Kapłani i sfinksy śmiertelnie się nienawidzą.

    „Masz całkiem niezłą wiedzę na ten temat" - pomyślała Merle.

    - Tak długo, jak mogłam, chroniłam Wenecję przed mackami imperium i drapieżnością jego władców. Dziwi cię, że jestem trochę zorientowana w tej materii?

    Vermithrax rozpostarł jedno skrzydło i wyciągnął na wierzch połyskującego złotem kadłuba barki najpierw Merle, a potem, już trochę mniej zdecydowanie, Junipę. I wskazał na otwór. - Zejdźcie na dół. Tam jest przynajmniej trochę cieplej. Nie będziecie przecież tak dalej marzły.

    Ledwo zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy nagle jak spod ziemi wyrosła czyjaś potężna, masywna sylwetka, lądując na kadłubie barki tuż obok dziewczynek i wydając tępe odgłosy. Zanim Merle zdążyła się zorientować, co się dzieje, poczuła, że ręka Junipy została wyrwana z jej dłoni.

    Zatoczyła się. Przed nią stał ranny sfinks, trzymając Junipę w szponach swojej potężnej łapy. Na jego tle dziewczynka wydawała się jeszcze bardziej krucha i drobna. Przypominała raczej malutką zabawkę w szponach bestii.

    Nie krzyczała. Cichym głosem wymawiała imię Merle. W końcu zamilkła.

    Vermithrax, chcąc zbliżyć się do sfinksa, przesunął Merle na bok. Ale już z tej odległości zobaczył, jak z wysiłkiem porusza on głową. Jakby każdy ruch sprawiał mu potworny ból. Z ran na głowie ciekła strużkami krew i kapała na włosy Junipy.

    I natychmiast zamarzała.

    - Rozszarpię tego dzieciaka na kawałki - powiedział z wyraźnym trudem. Wprawdzie w języku Merle, ale z akcentem zdradzającym mocno spuchnięty język.

    - Mc więcej nie mów - powiedziała Królowa błagalnym głosem. - Niech Vermithrax załatwi to wszystko sam.

    - Ale Junipa…

    - On już wie, co do niego należy.

    Merle spojrzała na przyjaciółkę. Na jej twarzy malował się lęk. Tylko lustrzane oczy były nadal zimne i beznamiętne.

    - Nie podchodź bliżej - wycedził przez zęby sfinks. - Inaczej ona zginie.

    Vermithrax zamerdał ogonem na wszystkie strony. Po czym ryknął przeraźliwie i wyciągnął do przodu szpony, skrobiąc nimi po metalowym kadłubie barki.

    Położenie sfinksa było beznadziejne. W ewentualnej walce nie miałby żadnych szans. A mimo to stosował przebiegłą taktykę, trzymając Junipę przed sobą i zasłaniając się nią jak tarczą. Nogi dziewczynki wisiały dobre pół metra nad ziemią.

    Merle zauważyła jednak, że sfinks nie dotyka ziemi wszystkimi łapami. Jego przednia prawa łapa była lekko zgięta. Wyraźnie doskwierał mu ból. I rozpacz.

    Ale to właśnie czyniło go nieobliczalnym.

    Merle zapomniała o zimnie, przenikliwym wietrze, a nawet o własnym lęku. - Nic ci się nie stanie - starała się przekonać Junipę, nie do końca przekonana, czy przyjaciółka w ogóle ją słyszy. A Junipa wyglądała teraz tak, jakby coraz bardziej zapadała się w sobie.

    Vermithrax zrobił kolejny krok w stronę sfinksa.

    Ten uskoczył na bok, nie wypuszczając Junipy ze szponów.

    - Zatrzymaj się! - powiedział stanowczo. W jego oczach odbijał się promieniujący od obsydianowego lwa żar. Nie bardzo pojmował, kto lub co przed nim stoi: potężny, skrzydlaty lew, który niczym świeżo wykute żelazo żarzy się na wszystkie strony. Jeszcze nigdy w życiu nie wiedział takiej istoty.

    Tym razem Vermithrax posłuchał i zatrzymał się. - Jak się nazywasz, sfinksie? - zapytał rozsierdzony.

    - Simphater.

    - Dobrze, Simphaterze. Zastanów się najpierw. Jeśli tej dziewczynce spadnie z głowy choćby jeden włos, zabiję cię. Doskonale wiesz, że to uczynię. Tak szybko, że nawet nie poczujesz. A jeśli mnie rozzłościsz, zginiesz powoli, w strasznych męczarniach.

    Oczy Simphatera zabłysły gniewem. Po lewej powiece ciekła mu krew. Nie mógł jednak jej sobie wytrzeć. - Zatrzymaj się!

    - Dobrze, sam jesteś sobie winien.

    Merle widziała, że mięśnie i ścięgna sfinksa napinają się. Zmienił teraz pozycję, chwytając dziewczynkę za ramiona, choć dalej unosił ją w powietrzu. „Rozszarpie ją - pomyślała Merle w popłochu. - Po prostu ją przepołowi".

    - Nie - zawyrokowała Królowa, choć jakby bez przekonania.

    - On ją zabije. Oszalały z bólu jest gotów zrobić każde szaleństwo.

    - Sfinksy mogę znieść większy ból niż ludzie. Vermithrax zdawał się zachowywać olimpijski spokój. - Simphaterze, jesteś wojownikiem i dlatego nie zamierzam cię okłamywać. I dobrze wiesz, że nie pozwolę ci ujść z życiem. Mimo to nie chcę cię zabić. Ty potrafisz sterować barką. A my chcemy opuścić to miejsce. Mamy wspólne interesy. Dobrze się składa, nieprawdaż?

    - Ale po co ci barka? - spytał zirytowany Simphater. - Skoro walczyliśmy w powietrzu, to ty potrafisz latać i nie potrzeba ci żadnej barki.

    - Mnie nie, ale dziewczynkom. Na moim grzbiecie nie przeżyją lotu. W ciągu paru minut zabije je zimno.

    Simphater spojrzał podejrzliwie najpierw na Merle, potem na lwa, a w końcu na ciągnące się aż po horyzont białe połacie śniegu. - Czy to wasza sprawka?

    Vermithrax zmarszczył brwi. - O czym ty mówisz?

    - Lód, śnieg… Na tej pustyni nigdy nie padał śnieg.

    - Skądże, to nie my - odpowiedział lew. - Ale znamy tego, kto jest za to odpowiedzialny. To nasz potężny i wpływowy przyjaciel.

    Oczy sfinksa znów się zaiskrzyły. Choć teraz bardziej zdradzały rozterkę niż gniew. Bo może lew chce go nabrać? I pozbawić pewności siebie? Machnął ogonem w jedną i drugą stronę. Pomimo przenikliwego zimna kolejne krople krwi zraszały mu czoło.

    Nagle Merle wstrzymała oddech. Simphater skinął głową i niemal niezauważalnie spuścił Junipę na ziemię. Dziewczynka dopiero teraz, gdy stopami dotknęła złotej powierzchni barki, ocknęła się z otępienia i pojęła, co się stało. Potykając się, pobiegła do Merle. Przyjaciółki padły sobie w ramiona. Merle cały czas kontrolowała wzrokiem sfinksa.

    Vermithrax nie ruszył się z miejsca. On i sfinks patrzyli sobie w oczy.

    - Dotrzymasz danego mi słowa? - spytał sfinks głosem wyrażającym spore zdziwienie.

    - Ależ oczywiście. Jeżeli nas stąd zabierzesz.

    - I bez magicznych sztuczek - dopowiedziała Merle. Choć tym razem jej głosem przemówiła Królowa. - Znam się na waszej magii i od razu zorientuję się, jeśli będziesz chciał uciec się do czarów.

    Simphater wpatrywał się w Merle zdziwiony, a z jego wzroku można było wyczytać, że zastanawia się, czy oto przypadkiem nie lekceważy tej zaprzyjaźnionej z lwem dziewczynki.

    Merle, po wypowiedzeniu ostrzegawczych słów do sfinksa, także ogarnęło zdumienie. Mimo to nie czyniła teraz nic, by pohamować zapędy Królowej Laguny, która do woli wysługiwała się jej językiem. Chociaż już wiedziała, że potrafi zmusić Królową do sporej powściągliwości.

    - Bez żadnych sztuczek - powtórzyła Królowa ustami Merle. I dopowiedziała kilka słów, których Merle absolutnie nie znała, ba, których nie znał żaden człowiek.

    Wywodziły się one z języka sfinksów i zrobiły na Simphaterze ogromne wrażenie.

    Jeszcze raz z największą uwagą przypatrzył się dziewczynce. Jego niezdecydowanie ustąpiło miejsca bojaź-ni. Spuścił łeb i pokornie się skłonił.

    - Uczynię, co zechcesz - powiedział.

    Junipa zdawała się pytać: skąd ty to wszystko wiesz? Ale Merle nie mogła jej teraz odpowiedzieć. Nie teraz. Nie było na to czasu.

    Natomiast Vermithrax dobrze wiedział, kto przemawia ustami Merle. Wyczuwał obecność Królowej jak nikt inny. Nic dziwnego, że Merle wielokrotnie zastanawiała się, cóż może łączyć tkwiącego w jej głowie ducha z obsydianowym lwem.

    - Najpierw wejdziesz ty - powiedział Vermithrax do Simphatera i wskazał na wnękę.

    Sfinks skinął głową. Jego łapy pozostawiały na śniegu czerwone ślady krwi.

    I nagle tę lodowatą wyżynę przeszył przeraźliwy dźwięk. Junipa i Merle musiały zatkać sobie uszy. Świszczące wibracje rozchodziły się po bezkresnych połaciach, sięgając aż po widoczne na linii horyzontu śnieżne piramidy. Pokrywa śnieżna zaczęła pękać. Od krawędzi stopnia piramidy, na której stała barka, odrywały się sople lodu, wbijając się w śnieg na jakieś dwa metry.

    Merle poznała ten dźwięk.

    To był krzyk sokoła.

    Simphater zamarł ze strachu.

    Na horyzoncie, wysoko ponad szczytami piramid pojawił się zarys imponującego drapieżnika, lśniącego złotymi skrzydłami - tak wielkimi, jakby oplatały cały świat. Kiedy je rozpostarł, w dół zaczęły schodzić lawiny śniegu.

    Merle widziała, jak śnieżne masy ruszają przed siebie i biała ściana chmur nadciąga w jej kierunku. Zwolniły dopiero tuż przed samą piramidą i zapadły się.

    Potężny sokół rozwarł szeroko dziób, wydobywając z siebie ponownie przeraźliwy dźwięk, tym razem jeszcze głośniejszy. Masy śnieżne raz jeszcze ruszyły przed siebie, z hukiem przypominającym trzęsienie ziemi. Junipa chwyciła się Merle mocno, ta zaś instynktownie wbiła palce w gęstą grzywę Vermithraxa.

    Simphater wpadł w panikę. Przerażony zrobił krok w tył, ale stracił równowagę na śliskiej powierzchni kadłuba barki i runął w przepaść. Nie zatrzymał się na kolejnym stopniu piramidy, tylko z impetem leciał na dół. Jego głowa roztrzaskała się o lód i kamień. Dopiero u stóp piramidy ciało sfinksa zatrzymało się, przekręcając się w tak nienaturalny sposób, że nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż wyzionął ducha.

    Sokół zaskrzeczał po raz ostatni. Zwinął skrzydła, przyłożył je do ciała, tak jak to czyni magik ze swoim płaszczem po skończonej sztuce, i jak na komendę zniknął w przestworzach.

    Chwilę później na horyzoncie zrobiło się pusto. Wszystko wróciło do poprzedniego stanu - z wyjątkiem Simphatera, który leżał bez czucia zatopiony głęboko w masie śniegu.

    - Do barki, szybko - zakomenderował Vermithrax. - Musimy…

    - Stąd wiać? - zapytał głos dobiegający znad jego głowy. Na wyższym stopniu piramidy pomimo panującego zimna stał mężczyzna bez ubrania. Merle przez chwilę sądziła, że jego ciało pokrywa delikatne upierzenie. Czyżby jednak uległa jakiemuś złudzeniu? Skóra z pewnością była pierwotnie pomalowana złocistą farbą.

    Teraz tylko jej resztki zaświadczały o wcześniejszym wyglądzie. Czaszkę pokrywała złotawa siatka, wpuszczona głęboko w skórę. Rozpościerała się od tyłu głowy aż po brwi niczym szachownica o równych polach.

    Natychmiast wszyscy go poznali: to był Seth, najwyższy spośród kapłanów Horusa, osobisty i najbliższy powiernik faraona i drugi po nim człowiek w hierarchii imperium.

    Odkąd po nieudanym zamachu na jego życie, dokonanym przez władcę piekieł, Lorda Światło, uciekł stamtąd, ukrywał się pod postacią sokoła. W piekle Vermithrax udał się jego śladem i w ten sposób dotarł do wyjścia z piramidy, wyprowadzając Merlę, Junipę i Królową na powierzchnię ziemi.

    - Beze mnie nigdzie się nie ruszycie - powiedział Seth głosem nie brzmiącym aż tak złowieszczo, jak on sam by sobie tego życzył.

    Widok zlodowaciałej pustyni odbierał mu - tak jak i wszystkim - naturalną pewność siebie. Choć on przynajmniej nie trząsł się z zimna. Merle zauważyła nawet, że pod jego stopami topniał śnieg. Nie bez powodu Seth uchodził za największego magika w imperium.

    - Do barki, szybko - wezwał Vermithrax dziewczynki. Merle i Junipa pospiesznie ruszyły do wnęki w barce, ale powstrzymał je głos Setha.

    - Nie chcę z wami walczyć, a już na pewno nie tutaj.

    - To czego chcesz? - spytała Merle drżącym głosem. Seth zastanowił się. - Odpowiedzi. - Wykonał nieokreślony ruch ręką. - Odpowiedzi na to wszystko dookoła.

    - Nie mamy o tym najmniejszego pojęcia - odparł Ver-mithrax.

    - Przed chwilą mówiłeś zupełnie coś innego. Chyba, że okłamałeś tego biedaka Simphatera w ostatniej minucie życia. Znasz przecież tego, kto ponosi odpowiedzialność za ten stan. Sam powiedziałeś, że jest waszym przyjacielem.

    - Także z tobą nie chcemy się kłócić, kapłanie Horusa - powiedział Vermithrax. - Ale nie jesteśmy twoimi niewolnikami.

    Drugi człowiek w imperium nie był zwykłym nieprzyjacielem, ale i Vermithrax nie należał do tych, którzy są skłonni nie doceniać przeciwnika.

    Seth roześmiał się szyderczo. - Jesteś Vermithrax, nieprawdaż? Wenecjanie uważają cię za nikczemnego zdrajcę. Przed wielu laty opuściłeś plemiona mówiących lwów w Afryce, by wziąć udział w wojnie przeciwko Wenecji. Nie patrz tak na mnie, drogi lwie. Znam ciebie. A co się tyczy twojego niewolnictwa, od którego się wzdragasz, to mogę cię uspokoić: nie zamierzam cię uczynić swoim sługą. Jesteś zbyt niebezpieczny i nieprzewidywalny. Podobnie jak całe twoje lwie plemię - bolesne doświadczenie, które, niestety, stało się naszym udziałem.

    Ale imperium poradziło sobie i ścierwo twoich współplemieńców zostało zmielone na pył przez młyny śmierci pod Heliopolis i rozrzucone po obydwu brzegach Nilu.

    Merle nie była w stanie się ruszyć. Ba, wydawało jej się, że przestało jej bić serce. Wpatrywała się w Vermithraxa. Widziała bijącą z jego oczu złość, nienawiść i bezdenną rozpacz. Od pierwszej chwili, kiedy go poznała, żył przecież nadzieją, że któregoś dnia powróci jednak do swego afrykańskiego plemienia. - Łżesz, kapłanie - powiedział beznamiętnie.

    - I owszem, może kłamię, a może jednak nie. Vermithrax już szykował się do skoku, gdy nagle Królowa, posługując się ustami Merle, krzyknęła: - Nie! Jeśli Seth nie będzie żył, nigdy się stąd nie wydostaniemy!

    Przez moment wydawało się, że nic nie powstrzyma rozjuszonego lwa. Nawet Seth zrobił krok do tylu. Vermithrax powściągnął jednak żądzę zemsty, choć wciąż pozostawał w gotowości do ataku.

    - Dowiem się, czy mówisz prawdę, kapłanie. A jeśli tak, to dopadnę cię. Ciebie i wszystkich pozostałych winnych tej rzezi.

    Seth znów zaśmiał się szyderczo. - Czyli możemy teraz przestać rozmawiać o uczuciach i przejść do sedna sprawy, to jest do naszych pertraktacji? Czy uchylicie wreszcie rąbka tajemnicy i powiecie, co stało się w Egipcie? Wtedy wywiozę was stąd na pokładzie barki.

    Vermithrax milczał.

    - Dobrze, niech tak będzie - powiedziała Merle powoli. Seth zrobił do niej oko, nie spuszczając jednak wzroku z lwa. - Vermithraksie, czy mogę ci wierzyć?

    Obsydianowy lew położył przednią łapę na metalowej powierzchni kadłuba barki.

    Rozpogodził się, a zmarszczki na jego pysku wygładziły się. Skinął głową. „W młynach śmierci przemieleni na pył i piasek - dudniło Merle w głowie. - Całe lwie plemię. Czy to może być prawda?" - Tak - potwierdziła Królowa. - Tak działa imperium. A Seth jest jego ucieleśnieniem. „Niewykluczone, że kłamie" - pomyślała.

    - Kto to wie? „Ale ty w to wierzysz, nieprawdaż?" - Kiedyś Vermithrax i tak dowie się całej prawdy. A w co ja wierzę - nieważne.

    Merle chciała podejść do Vermithraxa i przytulić się do niego. Ale lew stał jak zamurowany.

    Dała więc znak Junipie i zeszła z nią na pokład barki.

    Na morskich głębinach Syreny prowadziły serafina i unke na oceaniczne głębie.

    Obydwoje mieli na głowach hełmy, prześwitujące szklane kule, przymocowane pod szyją skórzanym paskiem. Ale to, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak szkło, było w istocie zahartowaną wodą, jednym z cywilizacyjnych osiągnięć podoceanicznych imperiów, które swoją świetność osiągnęły przed tysiącami lat.

    Kiedy Serafin w dalszym ciągu nie zdradzał najmniejszej ochoty, by włożyć głowę do szklanej kuli, Unke przekonywała go, tłumacząc, że w takim właśnie hełmie Merle przemierzała weneckie kanały. I że tylko dzięki temu nakryciu głowy mogła ujść z życiem przed egipskimi oprawcami.

    Serafin, zanim zgodził się założyć ten dziwaczny hełm, kilka razy głęboko zaczerpnął powietrza. Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ po chwili sam się przekonał, że w zahartowanej wodzie oddycha się całkiem normalnie. Ścianki kuli nie zaparowywały nawet od środka. Pokonawszy wątpliwości i lęk, dość szybko przyzwyczaił się do nietypowego nakrycia głowy.

    Razem z Unke przywitali się ze swoimi towarzyszami podróży, podając im ręce. W tym i Lalapei, która przynajmniej na razie wolała zachować ludzką postać. Potem weszli do wody. Ubranie Serafina natychmiast przemokło, ale przez skórzany pasek nie przeciekła ani kropelka. On sam wierzył niezbicie, że hełmy są wytworem jakiejś magicznej sztuczki. I jeśli rzeczywiście kryły w sobie myśl techniczną rodem z podoceanicznych imperiów, to ta już dawno znikła wraz z jej twórcami. Raz na zawsze.

    Zejście do krainy morskich czarownic Serafin wyobrażał sobie jako fantastyczną podróż po morskich głębinach, jako zapierającą dech w piersiach wędrówkę po rafach koralowych, pełnych bujnych roślin, nieznanych stworów morskich, ławic milionów ryb, bajecznie kolorowych i urzekających swym pięknem.

    Zamiast tego kroczył w ciemnościach.

    Już kilka metrów pod powierzchnią wody przestało tu docierać światło dzienne.

    Otoczenie przybrało najpierw odcień ciemnozielony, a potem czarny. W panującym mroku nie mógł dojrzeć nawet Unke i dwóch syren, trzymających go za ręce i pomagających mu zejść na oceaniczne głębiny. Napierające na jego ciało ciśnienie sprawiało mu lekki ból, choć w żaden inny sposób nie doskwierało mu, co tak naprawdę przeczyło wszystkim do tej pory zasłyszanym teoriom o nurkowaniu.

    Wytłumaczenie tego niezwykłego zjawiska jedynie posiadaniem na głowie hełmu wydawało mu się zbyt naiwne. Ostatecznie jednak nic innego nie przychodziło mu na myśl.

    Otaczający go zewsząd mrok zdawał się być nieprzenikniony - nie mógł dostrzec nawet własnej ręki. Równie dobrze mógłby się poruszać jako eteryczna istota. Ha, całkiem możliwe, że właśnie teraz był taką istotą - jeśli przy wejściu do królestwa morskich wiedźm oddawało się do szatni na przechowanie własne ciało, tak jak kapelusz czy płaszcz. Czy go to irytowało? Ależ skąd! Tak naprawdę przeszywał go lęk, kiedy czuł dłonie Unke i syren, a nie widział żadnej z nich.

    A jeśli ulegał absolutnemu złudzeniu? Jeśli to tylko on sam snuł się po otchłaniach zimna i ciemności, zamieszkanych przez Bóg wie jakie istoty?

    „Nie myśl o tym! Nie daj się zwariować! Wszystko skończy się dobrze!" Przypomniał sobie twarz Merle - jej uśmiech, wyraz oczu, rysy podbródka - z której biła śmiałość, odwaga. I buńczucznie zmierzwione włosy. Tak, musi ją zobaczyć! Za to pragnienie już teraz płaci wysoką cenę. Choćby spotykając się z morską wiedźmą.

    Pod nim, przed nim, a może i nad nim migotały w morzu ciemności mgliste światełka, które z bliższej odległości przypominały pochodnie.

    Gdy zbliżył się do nich jeszcze bardziej, przekonał się, że jego przypuszczenie okazało się słuszne. Tu, na morskich głębinach, w regularnych odstępach od siebie falowały kule. Bardziej mgliste niż jego hełm i nieustannie zmieniające swój wygląd. Przypominały bąbelki powietrza, w których wnętrzu płonął ogień.

    Ogień w morskich głębinach, dziesiątki, setki metrów pod powierzchnią wody!

    W poświacie migoczących płomyków ognia mógł wreszcie dostrzec sylwetki swoich przewodniczek, bladawych istot z długimi włosami. Kobiet, których pośladki perfekcyjnie zlewały się z łuskowatym ogonem. Nawet mgławice dryfujących wodnych cząsteczek i smugi cieni nie zniekształcały piękna tych postaci. A gdyby jeszcze one same nie miały tych pysków, szerokich od ucha do ucha, z niekończącą się ilością ostrych jak nóż zębów! Tyle tylko, że ludzki wzrok przyciągały nie pyski syren, do złudzenia przypominające szczęki rekina, lecz ich anielskie oczy.

    Bąbelki powietrza, w środku wypełnione ognikami, pojawiały się coraz częściej.

    Serafin dostrzegał je teraz nawet na morskim dnie - skalistym podłożu pełnym licznych uskoków. Tańczyły na skalnych krawędziach, napędzane niewi30 docznymi prądami, to unosząc się, to opadając. Tymczasem skalne przesmyki i wąwozy ginęły w absolutnej ciemności. Wkrótce Serafin mógł stwierdzić, że skalne ściany morskich pasm górskich oplatają ruiny murów, budynków, dróg i przejść.

    Czyżby to miasto wznosiło się kiedyś ponad powierzchnię morza? A może jego mieszkańcy żyli jednak pod wodą, jak ryby? Trudno było odgadnąć. Jedno nie ulegało wątpliwości: miasto już dawno zostało opuszczone.

    Jeśli pochodziło z okresu świetności podoceanicznych imperiów, to na podstawie wyglądu można było odgadnąć jedną jego tajemnicę. Tak przynajmniej uważał Serafin, który wnioskował, że obojętnie, kto mieszkał w obrębie murów, w swych potrzebach nie różnił się zbytnio od współczesnych ludzi. Ściany, tak jak dziś, służyły do ukrycia się, a ulice zapewniały wybór właściwej drogi - taka kryjówka z kamienia i metalu.

    Jedną z wysokich skał, wynurzających się wysoko z morskich fal, zamieszkiwała wiedźma morska.

    Wiła się w ciemnościach niczym pełzający robak, otoczona tańczącymi ognistymi bąbelkami. A mimo to w niewytłumaczalny sposób jej sylwetka nie rzucała żadnego cienia. Jakby jej skóra broniła się skutecznie przed odbiciem światła. Właśnie wypuszczała z ust bąble powietrza, których wielkość dorównywała spichlerzowi na handlowej fregacie. Wychudzonymi, kostycznymi palcami kiwała na Serafina i Unke.

    Jej długie włosy falowały w powietrzu dookoła głowy niczym las podwodnych roślin, unosząc się i opadając, jednak nigdy tak nisko, by opaść na ramiona.

    Była wysoka jak strzelista wieża, dużo większa od trupa jej rywalki, na którego natknęli się nieco wcześniej. Jej oblicze ucieleśniało zarówno urodę syreny, jak i demoniczność potwora-ośmiornicy.

    Bąble dryfowały teraz w kierunku Serafina i Unke. Zanim jeszcze do nich dotarły, syreny pośpiesznie odpłynęły, kilkakrotnie mocno uderzając płetwami swoich łukowatych ogonów. Serafin starał się ominąć nadpływający bąbel, ale ten go musnął i wessał do środka. Chłopak, dysząc lekko, ślizgał się po wewnętrznych ściankach, aż wreszcie, leżąc na wznak, zjechał do najniższego punktu pęcherza powietrza. Tam się zatrzymał. Chwilę później obok niego wylądowała Unke z małym plecakiem na ramionach i wystającą z niego lustrzaną maską. Nic nie mogło jej od niej rozdzielić. Klamry maski były mocno zapięte, a paski wrzynały się jej w skórę.

    Z mroku wyłaniała się powoli twarz wiedźmy. Jej usta, składające się jak do pocałunku, wsysały powietrze, przyciągając jednocześnie pęcherz do siebie.

    Demoniczna twarz przybliżała się i stawała się coraz większa, aż w końcu osiągnęła rozmiar weneckiej kamienicy. Serafin starał się tak sterować pęcherzem, by ominąć wiedźmę, ale jego dłonie i stopy niezręcznie ślizgały się po gładkiej powierzchni pęcherza. Właściwie nie pozostawało mu nic innego, jak tylko siedzieć i przyglądać się, jak nieuchronnie dryfuje prosto do paszczy morskiej wiedźmy.

    - Połknie nas.

    - Nie, raczej w to nie wierzę. - Unke jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wielkie oblicze, przerażające i piękne zarazem.

    - Wiedźmy morskie pożerają ludzi - stwierdził nieprze-konany Serafin - o tym wie każde dziecko.

    - Nie, pożerają tylko padlinę, a to różnica. Wyłącznie martwych ludzi, a nie żywych.

    - A któż im zabroni zmienić to upodobanie?

    - Gdyby chciała nas zabić, uczyniłaby to już wtedy, kiedy byliśmy jeszcze na powierzchni morza. Ale przecież dopiero co zwyciężyła swoją rywalkę i przejęła we władanie jej królestwo. Prawdopodobnie jest w dobrym nastroju - o ile taki w ogóle udziela się wiedźmom.

    Znajdowali się teraz najwyżej dziesięć metrów od wiedźmy. Dookoła falowały dziesiątki ognistych pęcherzy, iskrząc się niczym złotawa korona wokół jej głowy. Serafin wpatrywał się wyłącznie w jej usta: pełne, mięsiste i ciemne.

    Zupełnie odmienne od szerokiego nacięcia, charakterystycznego dla ust syren. Zza warg połyskiwały jasne zęby, długie i ostre.

    Z powodu bliskości twarzy wiedźmy ściana pęcherza wklęsła. Nos, usta i oczy intruza wdarły się do środka i w mgnieniu oka znalazły się tuż przed Serafinem i Unke: wiedźma naciągnęła na siebie pęcherz jak maskę. Woda spływała jej po siwych włosach, szerokie strużki ściekały z nosa, przez kąciki ust, aż po brodę.

    Miała twarz młodej kobiety, absurdalnie powiększoną, jak pod lupą. By spojrzeć jej w oczy, trzeba było błyskawicznie popatrzeć najpierw w prawo i w lewo, co wywoływało zawrót głowy. Tak duża odległość oddzielała jedno oko od drugiego.

    Tymczasem Unke zniechęciła się kolejną próbą stanięcia na obydwu nogach. Siedząc na śliskiej powierzchni pęcherza, jedynie nieznacznie skinęła głową w geście powitania. Serafin pomyślał, że powinien uczynić to samo. Lekko pochylił głowę.

    Wiedźma morska spojrzała na nich z góry: potężna ściana ust, oczu i straszliwych zębów. - Witam was na morskich głębinach.

    Wbrew pierwotnym obawom, jej głos nie wydał się Serafinowi zbyt donośny, ale nieprzyjemna woń, dochodząca z mięsistych ust, rzuciła go na tylną ściankę pęcherza niczym sztormowy podmuch. W ciągu kilku sekund wewnątrz bąbla cuchnęło jak w rzeźni na weneckiej Calle Pinelli. Smród wdzierał się przez szklane hełmy. - Co was sprowadza do mojego królestwa?

    - Klątwa - odpowiedziała Unke prostu z mostu.

    - Czyja?

    - Wiesz dobrze, pani, w jakich żyjemy czasach. I przed kim drżą ludzie.

    Wiedźma przytaknęła, ale ten niemal niezauważalny ruch wprawił cały pęcherz w potężny wstrząs. Unke i Serafin przewrócili się. Jeden z dwóch gigantycznych kącików ust drgnął i lekko rozbawiony podniósł się do góry.

    - Czyli Egipcjanie. Ale ty nie musisz się niczego obawiać, nie jesteś człowiekiem.

    - Ja nie, mieszkam jednak wśród ludzi.

    - Masz syreni pysk. Jak ludzie mogli cię kiedykolwiek uważać za jedną ze swoich?

    - Kiedy opuściłam morskie głębiny, byłam bardzo młoda. Nie wiedziałam, co robię.

    - A kto pozbawił cię łuskowatego ogona?

    - Powinnaś rozpoznać po zapachu.

    Wiedźma przytaknęła ponownie, wskutek czego Serafin i Unke przetoczyli się po pęcherzu jak owady trzymane w potrząsanej przez dziecko szklance. - To ja ją zabiłam. Była stara, głupia i miała złe zamiary.

    Serafinowi przed oczyma stanęły unoszone przez fale zwłoki starej wiedźmy. I zdumiał się na słowa stojącej przed nią istoty. Nie bardzo mógł pojąć, że jakaś wiedźma cokolwiek może nazwać „złym". Albo że chciałaby nazwać. Unke powiedziała, że wszystkie wiedźmy żywią się padliną. Ale czy to od razu czyniło je złymi istotami? Czyż ludzie nie jedzą zabitych ryb?

    - Nigdy nie byłam na usługach twojej rywalki - wyjaśniła wiedźmie Unke. - Dokonałyśmy uczciwej transakcji. Za zamianę łuskowatego ogona na ludzkie nogi została sowicie wynagrodzona.

    - Nie mam powodów, żeby ci nie wierzyć. Kiedy umierała, była bardzo samotna. W godzinie śmierci nikt jej nie towarzyszył. Nawet inne wiedźmy się jej obawiały.

    - Czyli dobrze się stało, że ją zabiłaś.

    Wiedźma zatoczyła swoimi olbrzymimi rękami koło przed Serafinem i Unke.

    - Wiesz chyba, kto kiedyś zamieszkiwał to królestwo? Unke skinęła głową. - Na tych szerokościach geograficznych dominowali mieszkańcy podoceanicznych imperiów.

    - Jeszcze dziś można tu wiele odkryć. Pozostałości po podoceanicznych kulturach kryją w sobie wiele tajemnic. Niejedną mogłabym odkryć, ale Egipcjanie spędzają mi sen z powiek.

    - Jak taka istota jak ty może obawiać się Egipcjan i faraona?

    Wiedźma po raz pierwszy uśmiechnęła się szczerze. - Nie musisz mi kadzić, syreno z ludzkimi nogami. W istocie, tu, na oceanicznych głębiach, dzierżę pełnię władzy. Ale to, co czyni Egipcjan potężnymi i daje im siłę, może dosięgnąć i mnie. Zresztą nie drżę o siebie. Imperium prawie w pień wytępiło już syreny. My, wiedźmy, rodziłyśmy się po to, by panować i rządzić. Ale nad kim miałybyśmy sprawować rządy, skoro nasze poddane zostały zdziesiątkowane? Kiedyś ostatnia syrena padnie. Wtedy i dla nas wybije godzina. Morze zamieni się w martwe, pozbawione żywych, myślących istot królestwo. Zostaną jedynie głupie ryby.

    - Więc łączy nas nienawiść przeciwko Egipcjanom - podsumowała Unke.

    - Nie mogę powiedzieć, że ich nienawidzę. Akceptuję ich rolę w zmiennym biegu dziejów. Ale to nie znaczy, że muszę wszystko od nich przyjmować za dobrą monetę. Tym bardziej, że wyzwalają we mnie smutek i gniew. - Przepełnione troską oczy wiedźmy przez moment błądziły dookoła. Ona sama zdawała się być myślami zupełnie gdzie indziej. - Co chcecie zrobić, kiedy was stąd wypuszczę?

    Serafin przez cały czas przysłuchiwał się rozmowie, zachowując spokój. Także teraz wydawało mu się, że będzie lepiej, jeśli Unke bez jego udziału dokończy rozmowę z wiedźmą. Czyż nie wiedziała, jak należy obchodzić się z tak nietuzinkową istotą?

    - Ludzie, którzy mi towarzyszą, na pełnym morzu umrą z pragnienia - powiedziała Unke. - A ja nie chcę wędrować sama. Wolę już umrzeć.

    - Wielkie słowa - powiedziała wiedźma. - Chyba wiesz, co mówisz?

    Unke przytaknęła.

    - Jaki macie plan?

    - No właśnie - westchnął Serafin. - Jak wygląda nasz plan?

    - Egipt - powiedziała Unke.

    Serafin wlepił w nią oczy. Wiedźma natychmiast to zauważyła.

    - Twój towarzysz podróży jest odmiennego zdania? - zapytała w taki sposób, jakby zwracała się w dalszym ciągu do Unke, choć w istocie przeszywała Serafina wzrokiem, prowokując go do udzielenia odpowiedzi.

    - Nie, wcale nie - wybąkał niepewnie. - Naprawdę nie.

    Przez twarz wdzięcznej Unke przemknął cień uśmiechu. W tej samej chwili zwróciła się do wiedźmy: - Nie mamy większego wyboru. Możemy albo się ukryć, albo walczyć. Ja będę walczyć. I jestem pewna, że moi przyjaciele również, jeśli się nad tym zastanowią.

    - Planujecie atak na Egipt? - spytała wiedźma ironicznie. - W pojedynkę?

    Serafin pomyślał o małym oddziale, który czekał na nich na powierzchni wody.

    Przypuszczał, że Dario, Aristide i Tiziano przyłączą się do nich. Ale Lalapeja?

    Ten sfinks w przybranej ludzkiej postaci? Przecież już w Wenecji sprzeniewierzył się swoim współplemieńcom i w ten sposób wystąpi! przeciwko imperium. Ale klęska mocno go dotknęła. I dlatego Serafin nie był pewien, czy Lalapeja będzie chciała kontynuować bój. Lub czy znajdzie teraz jakąkolwiek motywację do dalszej walki.

    A właściwie cóż to znaczy „walczyć"? Jak powinna wyglądać ich walka? Wiedźma miała rację: w najlepszym razie było ich sześciu przeciwko zjednoczonym siłom imperium, na czele z faraonem i sfinksami-komendantami.

    Wiedźma zadała Unke to samo pytanie.

    Syrena uśmiechnęła się, ale jakby przez zaciśnięte zęby, jeszcze bardziej powściągliwie, niż to miała w zwyczaju. - Znajdziemy sposób na to, by ich dopaść. Nawet metodą małych kroczków: tu jakiś napad, tam zabójstwo kapłana.

    Może jakaś szarża na barkę albo udany zamach na sfinksa.

    - Nic z tych rzeczy nie dotrze do uszu faraona - powiedziała wiedźma. - Nie mówiąc już o tym, że go wcale nie zaniepokoją.

    - Ależ nie o to nam chodzi. Liczy się czyn, nie rezultat. Kto, jak nie właśnie ty, powinien to zrozumieć, władczyni. Czyż nie mówiłaś właśnie o przebadaniu ruin podoceanicz-nych imperiów? Co chcesz dzięki temu osiągnąć? Nie przywrócisz w ten sposób ich dawnego blasku i świetności. Nie, nie uzyskasz wymiernego efektu. Liczy się twoja wola i chęć działania. Tak jak w naszym przypadku.

    - Mówisz o opętaniu ideą?

    - Nie, mówię o sile działania.

    Wiedźma zamilkła. Im dłużej to trwało, tym bardziej Serafin był przekonany do słów Unke. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że syrena wierzy w to, co mówi. Jej słowa wzbudziły w nim. obawy, choć w większym stopniu podziw. Dla jej odwagi. Tak, Unke ma rację. I może na niego liczyć, w stu procentach. Zawsze i wszędzie!

    - Jak się nazywasz? - zapytała w końcu wiedźma.

    Unke przedstawiła się i szybko dodała: - A to jest Serafin, najlepszy z weneckich mistrzów złodziejskich. I wielki przyjaciel syren.

    - Jesteście szaleni, ale i dzielni. Podobacie mi się. A ty, Unke, jesteś silną kobietą. Niebezpieczną dla innych, ale też i dla siebie. Uważaj, by szala nie przechyliła się na twoją niekorzyść.

    Serafin nigdy by nie pomyślał, że wiedźmy mogą być aż tak mądre. Za maską, wzbudzającą w ludziach potworny lęk, kryje się dużo więcej niż tylko bestialski apetyt na ludzkie mięso.

    - Rozumiem więc, że pozwalasz nam ruszyć w dalszą drogę? - Unke zachowała rzeczowy, pozbawiony egzaltacji ton.

    - Macie nie tylko moje pozwolenie, ale możecie też liczyć na moją pomoc.

    Wprawdzie słowa wiedźmy zrobiły na Serafinie wrażenie, ale nie chciał bynajmniej, by była ich kompanem, towarzyszącym im w przedsięwzięciu. Nie, za żadne skarby!

    Lecz wiedźma myślała zupełnie o czymś innym. - Moje sługi zaprowadzą was z powrotem do waszych ludzi. Poczekajcie trochę, to zrozumiecie, o co mi chodzi.

    Tak też się stało.

    Twarz wiedźmy opuściła pęcherz powietrza i znikła w ciemnościach. Zarys pochylonej sylwetki raz jeszcze wzbudził w Serafinie lęk, zanim wygasły bąbelki z ognikami, a ogromna istota stopiła się z ciemnością.

    Wrócili tą samą drogą, którą przybyli. Kiedy wychodzili na powierzchnię wody i zobaczyli światło słoneczne, Serafin odetchnął z ulgą. Możliwe, że nie jako pierwszy, ale jako jeden z nielicznych ludzi uczestniczył w audiencji u wiedźmy.

    Znów czegoś się nauczył, tym razem wsłuchując się w jej słowa. Lepiej pojmował świat w jego półtonach i niuansach. I za tę lekcję był nauczycielce z głębin wdzięczny.

    Dario z chłopcami pomogli im wyjść z wody i wdrapać się na zwłoki starej wiedźmy. „Ma złe zamiary" - przemknęło Serafinowi przez głowę. Trup starej wiedźmy wydał mu się jeszcze bardziej odrażający. A właśnie teraz musiał postawić na nim swoje stopy i podeprzeć się o niego rękami.

    Na grzebieniu martwego łuskowatego ogona czekała na nich Lalapeja. Sfinks na powitanie nie uśmiechnął się, ale chyba odczuwał ulgę. Po raz pierwszy ucieczki z Wenecji jego twarz zdradzała inne uczucie niż cierpienie i smutek.

    Unke na przemian z Serafinem relacjonowali przebieg wypadków pod wodą. Nikt ze słuchających nie ośmielił się im przerwać. Nawet kiedy Unke powtórzyła, jaki przyświeca im cel. Nie, nikt się nie sprzeciwił. „A więc do Egiptu" - pomyślał Serafin.

    Minęła godzina, może dwie, i woda morska w ich pobliżu zaczęła bulgotać. Spod spienionych fal wynurzało się coś olbrzymiego.

    Serce imperium Barka słoneczna szybowała nisko wzdłuż Nilu. Wstrząsały nią zimowe porywiste wiatry. Ale na szczęście nie padał śnieg, który mógłby zmusić pojazd do obniżenia lotu.

    Merle spoglądała przez jeden ze szklanych otworów w kadłubie barki. Krajobraz pod nią tonął w nieskazitelnej bieli. Niegdyś zielone brzegi Nilu wznosiły się ledwo ponad pustynne piaski - teraz wszystko leżało pokryte grubą warstwą śniegu. Tylko gdzieniegdzie wystawały jakby zagubione na śnieżnej pustyni palmy z lodu lub straszyły ruiny chat z uginającymi się lub zmiażdżonymi pod naporem ciężkich mas śniegu dachami. „Gdzie podziali się ludzie, którzy tu mieszkali?" - pomyślała.

    - Może zamarzli ma śmierć? - powiedziała w myślach Królowa. „Może?" - O ile faraon nie wcielił ich wcześniej do swojej armii wojowników-mumii. „Nie sądzisz chyba, że tylko dlatego, by powiększyć armię, wyciął swój naród w pień?" - Nie możesz myśleć o faraonie jak o zwykłym Egipcjaninie. Już przed czterema tysiącami lat byl ucieleśnieniem diabla. A od kiedy wskrzesili go kapłani Horusa, nie jest już człowiekiem. Narodu, nad którym panował nad Nilem, nigdy nie traktował jako swojego. Prawdopodobnie nie dostrzegał większej różnicy między własnymi poddanymi a mieszkańcami podbitych krajów i terytoriów. „Bezludny kraj? Dla kogo on chce wygrać tę wojnę?" -Jasne, że nie dla narodu egipskiego. Prawdopodobnie też nie dla siebie. Nie zapominaj jednak o przemożnym wpływie na niego kapłanów Horusa.

    Junipa oparła się obok Merle o ścianę barki, podciągnęła nogi i rękoma oplotła kolana. Merle wyczuła, że przyjaciółka bacznie się jej przygląda, raz zupełnie otwarcie, innym razem z ukrycia, jakby czekając na jakiś znak od Królowej. Merle opowiedziała jej szeptem, krótko i zwięźle, co przytrafiło jej się w Wenecji.

    Tuż po starcie barki Seth zapadł w jakiś trans, niezbędny do sterowania pojazdem. Najpierw Merle przyglądała mu się z największą uwagą, potem jednak postanowiła wykorzystać szansę i zdać Junipie relację z tego, co się wydarzyło.

    Dziewczynka ze szklanymi oczyma słuchała początkowo w osłupieniu, a po chwili już z wyraźnymi wypiekami na twarzy. Nie pytała o nic, chociaż Merle instynktownie czuła, że mózg Junipy pracuje na najwyższych obrotach.

    Merle szybko przeniosła wzrok na Setha. Siedział na jakimś podeście na przedzie barki z twarzą zwróconą do środka. Przez prawie całe czoło przebiegała mu żyła, znikająca dopiero pod oplatającą całą czaszkę złotą siatką. Oczy miał zamknięte.

    A mimo to Merle wyczuwała, że w niedostrzegalny sposób stara się ją wybadać.

    Zresztą już podczas ich pierwszego spotkania miała nieodparte wrażenie, że Seth wdziera się do jej wnętrza i widzi ukrywającą się w niej Królową.

    Merle zastanawiała się też, czy Królowa nie ma podobnego odczucia. Ale tym razem nie otrzymała od niej żadnej odpowiedzi. Niemniej przypuszczenie, że także Królowa Laguny obawia się najwyższego kapłana Horusa, dodatkowo napawało ją lękiem.

    Seth sterował barką siłą swoich myśli. Złoty pojazd szybował dobre trzydzieści metrów nad dryfującymi po Nilu krami, choć bynajmniej nie rozwijał oszałamiającej prędkości. Niebo nad nimi w dalszym ciągu zasnuwały mgławice chmur, nie dopuszczając, by przedarł się przez nie choćby jeden słoneczny promień. Docierające na tę wysokość mgliste światło pozwalało jedynie na utrzymanie barki w powietrzu, uniemożliwiając jednak zwiększenie prędkości.

    Merle sądziła, że wewnątrz barki znajduje się jakaś aparatura i konsoleta, tak jak w żaglowcach parowych pływających po weneckiej lagunie. Tymczasem nic takiego nie istniało. Wnętrze barki było całkowicie puste, a metalowe ściany dosłownie nagie. Nie wbudowano nawet ławeczek. Oddziały wojowników-mumii, transportowane na pokładach barek, nie przywiązywały widocznie większej wagi do udogodnień. Stąd statek powietrzny budził w niej skojarzenia z celą więzienną.

    Naprzeciwko Setha stał podekscytowany Vermithrax, nie spuszczając go z oka. Lew opuścił wprawdzie skrzydła, ale szpony miał wysunięte i cały czas gotowe do ataku. Zar lawy, wypełniający go od środka, rozświetlał wnętrze barki, odbijając się od metalowych ścian. Jasna poświata piekła Merle w oczy. Wdzierała się nawet przez zamknięte powieki. Merle miała wrażenie, że do oczu wepchnięto jej bursztyn.

    Junipa siedziała obok niej, oparta o ścianę pojazdu. Oczy miała przymknięte, ale mimo to Merle wiedziała, że przyjaciółka widzi. Jej lustrzany wzrok przenikał przez powieki zarówno w dzień, jak i w ciemnościach nocy. A jeżeli profesor Burbridge nie kłamał, to potrafiły się także wedrzeć do innych światów.

    Zdolność, która absolutnie przekraczała wyobraźnię Merle, lub to, co w ogóle była w stanie sobie wyobrazić.

    To właśnie jej przypadł w udziale obowiązek poinformowania Setha o nadejściu nowej epoki lodowcowej. Zresztą któż inny miałby to uczynić? Vermithrax raczej dałby sobie wyrwać kły z pyska niż spełnić życzenie znienawidzonego kapłana.

    Jeszcze zanim wzbili się w powietrze Merle opowiedziała o Zimie, tajemniczym albinosie, któremu uratowała życie w piekle. Według jego własnych słów, był ucieleśnieniem najzimniejszej pory roku, poszukującym zgubionego i kochanego przezeń Lata. Bowiem Lato gdzieś przepadło i od tej pory świat nie rozkoszował się już ani lipcowymi upałami, ani sierpniowymi słonecznymi skwarami. W piekle Zima sprawiał wrażenie zwykłego śmiertelnika, ale z jego opowieści wynikało, że na powierzchni ziemi wyczarował śnieg i lód, które spowiły całe połacie lądu.

    Zima nie mógł dotknąć człowieka, nie przemieniwszy go w mgnieniu oka w sopel lodu. Jedynie Lato, ukochane przez niego Lato, potrafiło oprzeć się temu przekleństwu, przeciwdziałając zlodowaceniu zbawczym upałem. Tylko ta para mogła rzucić się sobie w ramiona, nie wyrządzając sobie nawzajem krzywdy. Los splótł ich ze sobą na wieki.

    A teraz Lato znikło, a Zima bezskutecznie go szukał.

    Profesor Burbridge alias Lord Światło, jak nazywał siebie w piekle, po raz pierwszy od tysięcy lat musiał ściągnąć Zimę do Egiptu. To na jego rozkaz zamiecie śnieżne rozprawiły się z pustynnymi wydmami, a lód swoim pancerzem skuł bezkresną piaszczystą pustynię.

    Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że zjawił się tu Zima. I podobnie jak Merle wydostał się z piekła przez piramidę schodkową. Ale dokąd się udał? Może gdzieś na północ, skoro Seth również kierował się w tę stronę? Tylko że jak dotąd zimowy krajobraz zdawał się nie mieć końca.

    Seth wysłuchał całej relacji Merle, nie przerywając jej ani słowem. Nie potrafiła rozszyfrować, jakie myśli przechodziły mu przez głowę. Niemniej dotrzymał danego jej wcześniej słowa. Wzbił się z barką w powietrze i w ten sposób uratował im życie. Udało mu się nawet ogrzać wnętrze statku suchym i ciepłym powietrzem, parującym ze złotawych powierzchni ścian.

    - Wie więcej o Zimie, niż się do tego przyznaje - powiedziała Królowa. „Jak na to wpadłaś?" - zapytała w myślach Merle. Jej zdolność do rozmawiania z Królową bez wypowiadania słów polepszyła się znacznie, odkąd opuścili piekło.

    Jasne, że w dalszym ciągu dużo łatwiej przychodziło jej formułować myśli głośno, ale jeśli się skoncentrowała, to rozmowa bez słów wychodziła jej całkiem nieźle.

    - Jest drugim człowiekiem w imperium, zastępca faraona - wyjaśniła Królowa. - Jeśli Egipcjanie mają coś wspólnego ze zniknięciem Lata, to on z pewnością o tym wie. „Lato miałoby być tutaj?" - Cóż, Zima przebywa w Egipcie. I ma po temu swoje powody.

    Merle jeszcze raz spojrzała na Setha. Z zamkniętymi oczyma i rozluźnioną twarzą nie wyglądał już tak groźnie jak kiedyś. Ale Merle ani przez moment nie dała się zwieść, że pierwszy kapłan przestał czyhać na ich życie. Tak, życie ich wszystkich znajduje się w rękach Vermithraxa po jego zwycięskiej potyczce z Sethem. Starcie pomiędzy lwem a kapłanem wydawało jej się nieuchronne.

    Słowa Setha mocno zraniły Vermithraxa. Zasiały w nim wątpliwości w sens wiary w lepszą przyszłość. Powrót do plemienia, z którego pochodził, i które przed laty opuścił, stał się jego życiowym celem, kulminacją życiowej wędrówki. A teraz dręczyły go zgryzoty i obawa, że Seth mógł jednak mówić prawdę, iż ród mówiących i skrzydlatych kamiennych lwów został pokonany.

    Merle ponownie zagadnęła Królową: „Sądzisz, że Seth powiedział prawdę?".

    - Można go o to posądzić. „Ale lwy są tak potężne i silne…" - Podobnie jak inne narody, nawet liczniejsze od ostatnich żyjących na wolności lwów. A mimo to każdy z tych narodów został kolejno podbity i zniewolony.

    Merle zerknęła przez otwór w barce. Dla kogo walczą i w czyim imieniu, skoro tam, na zewnątrz nikogo już nie ma? Na myśl przyszedł jej faraon: czyż nie tak jak on toczą walkę, której cel już dawno stracili z oczu?

    Powieki Setha podniosły się. - Zaraz będziemy na miejscu.

    - Ale dokładnie gdzie? - zapytała Merle.

    - W Żelaznym Oku.

    - A co to takiego? - Merle przypuszczała, że Seth przyleci z nimi do Heliopolis, stolicy imperium. No, ewentualnie do Kairu albo Aleksandrii. - Żelazne Oko to twierdza sfinksów. Stamtąd roztaczają władzę nad Egiptem. - Ton, którym mówił, był podszyty szyderstwem. Merle zaczęła snuć podejrzenia, że narkotyk władzy nie jest jedyną inspiracją kapłana. - Żelazne Oko leży w delcie Nilu. Zaraz je zobaczycie.

    Dziewczyna jeszcze raz spojrzała przez otwór w kadłubie barki. Jeżeli dotarli już tak daleko na północ, to musieli chyba przelatywać nad Kairem. Dlaczego więc nie zauważyła miasta? Pokrywa śnieżna była dość gruba, ale nie na tyle, by przykryć milionową aglomerację.

    Chyba że Kair został zrównany z ziemią. Możliwe, że w wyniku wcześniejszego buntu w mieście, skierowanego przeciw sięgającemu po władzę faraonowi. Wizja miasta z wyciętymi w pień mieszkańcami przeraziła Merle tak bardzo, że aż wstrzymała oddech.

    Z otępienia wyrwał ją głos Junipy. - A czego szukamy w twierdzy sfinksów? - zapytała kapłana.

    Seth przez moment spojrzał obojętnie na Junipę. I nagle roześmiał się. - Mądra dziewczyna z ciebie. Nic dziwnego, że to właśnie tobie wprawiono lustrzane oczy.

    Podczas gdy twoi przyjaciele zachodzą w głowę, co o n i sami mieliby robić w Żelaznym Oku, ty pytasz, co mnie sprowadza do tego miejsca. I to jest właśnie ważne pytanie, nieprawdaż?

    Merle nie była pewna, czy dobrze zrozumiała, o czym mówił. Rzuciła przyjaciółce przelotne spojrzenie, ale z twarzy Junipy nie mogła wyczytać, o czym w tej chwili myśli. Dopiero kiedy Junipa zaprzeczyła, Merle pojęła jej intencję.

    Trafnie.

    - Pan nie lubi sfinksów - powiedziała Junipa. - Wyraźnie to widać.

    Przez moment Seth wydawał się zaskoczony. Szybko jednak odzyskał rezon. - I owszem, całkiem możliwe, że nie lubię.

    - Pan tu nie przybył dlatego, że sfinksy są pana przyjaciółmi. Nie zwróci się też pan do nich o pomoc, by nas zabić.

    - Czy naprawdę uważasz, że potrzebuję do tego czyjejś pomocy?

    - Tak. - Vermithrax przemówił po raz pierwszy od dobrych kilku godzin. - Jestem o tym święcie przekonany.

    Rywale spojrzeli na siebie nawzajem. Ale żaden nie odważył się na nic więcej.

    Nie tutaj, nie w tym momencie.

    Ale tym, kto świadomie rozładował zagęszczającą się atmosferę, była Junipa.

    Udobruchała rozgniewanego Setha łagodnym, niemal anielskim głosem: - Próbował pan zabić Lorda Światło. A teraz wraca pan z piekła do kraju, który zamienił się w lodową pustynię. Dlaczego nie uda się pan najpierw na dwór faraona lub do świątyni, nad którą pieczę sprawują kapłani Horusa? Dlaczego przybył pan akurat do twierdzy sfinksów? To dosyć dziwne, nie sądzi pan?

    - A cóż to wszystko miałoby znaczyć, mała dzieweczko z lustrzanymi oczami?

    - Ogień w pańskim sercu - odpowiedziała tajemniczo. Merle najpierw spojrzała na Junipę, a dopiero po chwili na obsydianowego lwa. W zimnych lwich oczach na kilka sekund pojawiło się zdziwienie.

    Seth ze zdumieniem pokręcił głową. - Ogień?

    - Miłość albo nienawiść. - Lustrzane oczy Junipy iskrzyły się w złotawej poświacie emanującej od Vermithraxa. - Raczej to drugie. Nienawiść.

    Kapłan milczał, pogrążony w zadumie.

    Junipa kontynuowała swój wywód: - Zemsta, tak myślę. Nienawidzi pan sfinksów i dlatego przybył pan tutaj, by ich zniszczyć.

    - Na boga - wymamrotała Królowa Laguny w myślach Merle.

    Vermithrax z największą uwagą przysłuchiwał się rozmowie, patrząc to na Junipę, to na Setha. - Czy to prawda?

    Najwyższy kapłan Horusa nawet nie raczył spojrzeć na lwa. Także na Merle, którą wcześniej przecież bacznie obserwował. W jednym momencie wszystko straciło znaczenie. Z wyjątkiem Junipy. Można było odnieść wrażenie, że tylko on i dziewczynka znajdują się na pokładzie barki.

    - Doprawdy, jesteś niezwykłą istotą, dzieweczko.

    - Na imię mam Junipa.

    - Junipa - powtórzył wolno, jakby z niedowierzaniem.

    - Zdumiewające.

    - Pan nie jest już drugim człowiekiem po faraonie i jego prawą ręką, nieprawdaż?

    Kiedy nie udało się panu zabić Lorda Światło, utracił pan wszystko. - Junipa, całkowicie pogrążona w myślach, skręcała sobie lok z jasnych włosów.

    - Wiem, że mam rację. Czasami widzę rzeczy nie tylko od zewnątrz. Docieram do ich jądra.

    Seth odetchnął. - Faraon zdradził kapłanów Horusa. To on wydał mi rozkaz zabicia Lorda Światło. Sfinksy przepowiedziały Amenophisowi, że ktoś z piekła czyha na jego życie. Dlatego faraon postanowił uprzedzić przepowiednię i zgładzić Lorda Światło. Przy czym liczył także na to, że i ja zginę podczas zamachu. Ponadto Amenophis zaaresztował wszystkich moich kapłanów i zagroził, iż w przypadku niewypełnienia misji wyda na nich wyroki śmierci.

    - No cóż - przemówił z nieukrywaną satysfakcją Vermithrax - nie wypełniłeś misji. Gratuluję!

    Oczy Setha błysnęły gniewem. Ale nie dał się sprowokować. Mówił dalej: - Jestem przekonany, że faraon wie, iż Lord Światło żyje. - Spuścił oczy. W tym momencie Merle zapragnęła okazać mu współczucie. - Moi kapłani są już martwi. Kult Horusa upadł. Jestem jedynym, który został przy życiu. Tymczasem sfinksy u boku faraona zajęły naszą uprzywilejowaną pozycję. Zresztą taki scenariusz został ukartowany już dawno. My mieliśmy wskrzesić Amenophisa i położyć fundamenty pod potęgę imperium. Sfinksy natomiast zbierają owoce naszego trudu. Czaiły się w ukryciu, aż nadejdzie właściwa pora, by przeciągnąć faraona na swoją stronę. W końcu nakłoniły go do zdrady. Wykorzystały i jego, i nas. Manipulowały nami, choć sami nie byliśmy tego świadomi. Ech, może nie do końca, gdyż ostrzegano mnie przed nimi, ale wszystkie sygnały puszczałem mimo uszu. Chyba nie chciałem uwierzyć, że sfinksy mogą coś knuć przeciwko imperium. A jednak scenariusz był pisany konsekwentnie: imperium podbijało świat, a sfinksy przygotowywały się do przejęcia władzy. Nas uczyniły wykonawcami swojej woli, a ja, niestety, byłem tym, który w najbardziej oczywisty sposób nie spojrzał prawdzie w oczy. Kapłani Horusa przypłacili mój błąd życiem.

    - A teraz zamierza się pan zemścić na sfinksach? - spytała Junipa.

    - Seth kiwnął głową. - Przynajmniej to jeszcze mogę uczynić.

    - Ach, jak mi smutno - bąknęła Królowa z nieskrywanym sarkazmem.

    Merle zignorowała ją. - W jaki sposób chce pan zniszczyć sfinksy?

    Seth zdawał się być wystraszony własną szczerością. On, najwyższy kapłan Horusa, zdobywca licznych krajów, który zmiótł z powierzchni ziemi całe narody, powierzał teraz swoje myśli dwójce dzieci i przepełnionemu goryczą kamiennemu lwu.

    - Jeszcze nie wiem - powiedział po chwili kłopotliwego milczenia. - Ale znajdę na to jakiś sposób.

    Vermithrax również czuł się zaskoczony szczerością wynurzeń kapłana. Może nawet wzbudziły one w nim pewien podziw?

    Nikt z nich nie chciał jednak popełnić błędu i uznać Setha za sprzymierzeńca.

    Wszyscy byli przekonani, że zabije ich przy pierwszej nadarzającej się okazji - jeśli ich śmierć miałaby mu przynieść wymierną korzyść. Przecież ten człowiek jednym kiwnięciem palca posyłał tysiące ludzi na śmierć, palił miasta, bezcześcił cmentarze całych narodów tylko po to, by wydobyć zwłoki i przemienić je w wojowników-mumie.

    Seth nie był sprzymierzeńcem.

    Był ucieleśnieniem diabła.

    - Dobrze - powiedziała Królowa Laguny. - A już się obawiałam, że Seth rozkoszną osobistą tragedią owinie was wokół swojego małego pałca.

    Merle chwyciła Junipc za rękę. - Co o nim wiesz? - spytała, ignorując pełne napięcia spojrzenie kapłana.

    Złoty połysk Vermithraxa odbijał się w lustrzanych oczach dziewczynki z taką intensywnością, że z kolei odbicie Merle paliło się w nich niczym owad w płonącej świecy. - To zły człowiek - zawyrokowała Junipa - ale sfinksy przewyższają go swoją niegodziwością.

    Seth ukłonił się jej ironicznie.

    - Twój grób będzie zdobiło szyderstwo - powiedział Vermithrax, robiąc przy tym skwaszoną minę.

    - Postaram się, by mój grób był wyciosany z twoich kamiennych lędźwi - odparował kapłan.

    Vermithrax nerwowo potarł łapą o podłogę. Nie chciał ryzykować potyczki słownej.

    Wolał walczyć pazurami.

    Przez dobrą chwilę Merle przyglądała się Junipie z obawą, a potem jeszcze raz rzuciła krótkie spojrzenie przez otwór barki, skupiając wzrok na dziwolągu z lodu w niepowtarzalnej delcie Nilu.

    - Czy to jest Żelazne Oko?

    Seth nawet nie wyjrzał przez okno. Utkwił wzrok w Juni-pę. Zresztą nikt nie potrzebował potwierdzenia z ust kapłana. Wszyscy znali odpowiedź.

    Także Junipa niemal przykleiła twarz do wąskiej oszronionej szyby, na której wiły się kwiaty i delikatnie rozgałęziające się łodygi.

    Przy pierwszym powierzchownym spojrzeniu Żelazne Oko wyglądało jak górski szczyt, ostro zakończony stożek z lodu i śniegu, nienaturalne sfałdowanie górskie na tym bezkresie, jak pomarszczony horyzont - tak jak czasami bywa zmięty kawałek papieru. Dopiero z bliska Merle mogła dostrzec szczegóły. Budowla miała kształt piramidy, tyle że o nietypowym spadzie. Sam szpic piramidy był ścięty jakby jednym ruchem kosy: pośród hulającej zawiei śnieżnej wznosiły się tu liczne wieżyczki, balkony, przybudówki, balustrady i wsparte na kolumnach arkady. Cokolwiek kryło się we wnętrzu Żelaznego Oka, tam, w górze znajdowało się prawdziwe oko. Ten widok nasuwał Merle skojarzenia z mostkiem kapitańskim na gigantycznym statku, z którego kontrolowano cały kraj, może nawet całe imperium.

    Kolos - czy był wzniesiony ze stali, kamienia, czy z żelaza - wydał jej się praktyczny, surowy, pozbawiony niepotrzebnych zdobień. Nadbudówki, wieńczące cały kompleks, urzekały nieprawdopodobną elegancją: rozkoszne budyneczki, pełne zdobień, wąskich mostków i inkrustowanych okiennych ram. Jeżeli było jakieś miejsce, w którym sfinksy zażywały rozkoszy życia - nie sprawując rządów - to właśnie tutaj, na szczycie Żelaznego Oka.

    A czy ta potężna twierdza nie sięgała do nieba? Choć możliwe, że to raczej ciężkie i szare chmury zasnuwały nieboskłon, jak zresztą podczas całej ich dotychczasowej drogi. Bastion ten wyglądał wzniosie i mrocznie, choć na pewno brakowało mu nieziemskich, boskich cech. „Sfinksy nikczemnością o wiele przewyższają Setha". Merle przywoływała w pamięci słowa Junipy - szeptane echo jej myśli.

    Barka zatoczyła szeroki łuk nad całym kompleksem. Merle nie wiedziała, co Seth chciał w ten sposób osiągnąć. Może tylko chciał im zaimponować? Po raz ostatni wzbudzić podziw dla swoich magicznych mocy? Chyba że prezentując wielkość twierdzy, pragnął uzmysłowić im potęgę sprawowanej przez sfinksy władzy. Albo przestrzec przed nią.

    W końcu skierował barkę na jeden z licznych otworów w południowej części Oka, podłużną szczelinę, zatopioną w pokrytym śniegiem spadzie dachu. Kiedy się do niej zbliżyli, Merle dostrzegła w środku eskadry słonecznych barek.

    Nad twierdzą krążyło ponad dziesięć zwiadowczych statków powietrznych, kontrolujących zamarznięte obszary delty Nilu. Jednak poruszały się ociężale.

    Zasnute chmurami niebo pozbawiło osławione barki zwinności i prędkości. Z drapieżnych ptaków przemieniły się w leniwe kaczki.

    - Co pan teraz zrobi? - spytała Merle.

    Seth znów przymknął oczy, koncentrując się na lądowaniu. - Muszę wprowadzić barkę do hangaru.

    - Ale kiedy wysiądziemy, zauważą nas.

    - To już nie mój problem.

    Vermithrax zbliżył się do Setha. - Lecz szybko może się stać twoim problemem.

    Kapłan podniósł oczy, kierując wzrok na Junipę i kompletnie ignorując grożącego mu lwa. - Mógłbym zaryzykować lądowanie na platformie. Wprawdzie liczne patrole szybko nas namierzą, ale jeśli nam się poszczęści, to nim dotrą tam zwiadowcy, my znikniemy już między budynkami.

    - Dlaczego on wystawia nasze życie na niebezpieczeństwo? - pytała nieufnie Królowa.

    - To podstęp - zamruczał Vermithrax.

    Seth wzruszył jedynie ramionami. - Możecie zaproponować coś innego?

    - Zabierz nas stąd - powiedział lew.

    - A prawda, której szukasz? - roześmiał się Seth. - Gdzie chcesz ją odnaleźć?

    Vermithrax zamilkł. Także Merle i Junipa nie powiedziały już ani słowa. Mogli wybierać między wyjściem z barki i koczowaniem na śniegu albo ukryciem się w Żelaznym Oku i opracowaniem jakiegoś sensownego planu.

    Tuż przed bramą hangaru barka zatoczyła mały łuk, zwiększyła wysokość i wykonując spiralę, poszybowała do góry. Merle starała się zachować w zasięgu wzroku najbliższy patrol, ale z jej malutkiego okna widok był znacznie ograniczony. Ostatecznie zaniechała obserwacji przeciwnika. Musiała jednak pogodzić się z tym, że od tej pory jej bezpieczeństwo, ba, jej życie znalazło się w rękach Setha.

    Po kilku minutach barka dotarła do celu. Merle przeszła na drugą stronę powietrznego statku, by dokładniej przyjrzeć się dzielnicy sfinksów. Na wszystkich dachach, balkonach i wykuszach zalegały zwały śniegu. Niezabudowana część platformy tonęła w tak ogromnych śnieżnych masach, że Merle zaczęła wątpić, czy w ogóle uda im się wyjść z barki. Ucieczka przez metrowe zaspy graniczyła z cudem.

    Seth obniżył lot i sprowadził barkę na ziemię. Wylądowali wśród skrzypiącego śniegu i pękającej pod nimi warstwy lodu. Od najbliższych budynków dzieliło ich jakieś dwadzieścia metrów. Jeszcze przez otwór w barce Merle zobaczyła wąskie, wijące się między budynkami uliczki, co w połączeniu z nieskończoną połacią dachu, mnogością wieżyczek i wąskich przejść sugerowało istnienie prawdziwego labiryntu.

    Merle przypomniała sobie o Serafinie. Jako mistrz złodziejski dobrze wiedziałby, jak poruszać się w tym gąszczu zakamarków, uliczek i przejść, by pozostać niezauważonym.

    I pomyślała o nim, bo się za nim stęskniła.

    - Wychodźcie! - Głos Setha wyrwał ją z rozmyślań. - Szybko, no, pośpieszcie się!

    Puściła się biegiem, cały czas trzymając Junipę za rękę. Potykała się po drodze.

    I marzła. Bała się spojrzeć do góry, z obawy, że ujrzy spadającą na nich barkę.

    Dopiero kiedy ukryli się za ścianą jakiegoś budynku, przemykając tam pojedynczo, a Seth i Vermithrax przestali sobie skakać do gardeł, odetchnęła z ulgą.

    - Co teraz? - Lew spoglądał w stronę krawędzi platformy, gdzie iskrzący się srebrny szron zbiegał się z szarą pierzyną chmur.

    - Możecie iść, dokąd chcecie. - Seth spojrzał z boku najpierw na Merle, potem na Junipę. Merle zauważyła, że kapłan bacznie przyglądał się przyjaciółce. Najpierw na pokładzie barki, a teraz tutaj. Wcale jej się to nie spodobało.

    Natomiast Junipa zupełnie tego nie zauważyła. Przyłożyła rękę do ściany i westchnęła cicho. Nagle oderwała rękę i przyjrzała jej się zdumiona - była czerwona jak ogień, z palców ściekały czerwone krople krwi. - Żelazo - stwierdził Vermithrax, podczas gdy Merle pochyliła się zatroskana nad dłonią przyjaciółki. - Ściany są rzeczywiście z żelaza.

    Seth uśmiechnął się do siebie.

    Vermithrax obwąchał ścianę. - Nie dotykać! Zimno powoduje, że skóra przywiera do ściany. - I w tej chwili uzmysłowił sobie, że Junipa właśnie popełniła ten błąd.

    - Wszystko w porządku? - zapytał i spojrzał w jej kierunku.

    Merle rękawem sukienki przetarła krew, która ciekła już niewielkimi strużkami, a po chwili przestała. Tak, Junipa miała szczęście. Nie odniosła większych ran. Z wyjątkiem paru miejsc, gdzie cienka warstwa skóry oderwała się od ciała i przykleiła do przeraźliwie zimnego żelaza. Każdy czlo54 wiek potrzebowałby paru dni, zanim ponownie mógłby zacisnąć pięść. Ale Junipa miała w sobie Kamienne Światło. I Merle gołym okiem mogła stwierdzić, jak szybko goją się rany na jej ciele.

    - Już wszystko w porządku - odpowiedziała cicho.

    Seth odsunął Merle na bok, chwycił Junipę za rękę i wyszeptał coś tajemniczego.

    Zaczerwienione miejsca natychmiast zbladły, a poszarpane brzegi rany zrosły się.

    Merle popatrzyła na dłoń przyjaciółki. „Dlaczego on to czyni? - pomyślała. - Dlaczego nam pomaga?" - Nie nam - odparła Królowa Laguny. -Junipie. „Czegóż więc od niej chce?" - Sama nie wiem.

    Merle nie była pewna, czy może jej ufać. Do tej pory skrywała przed nią zbyt wiele tajemnic. Po chwili namysłu uświadomiła sobie nawet, że Królowa w dalszym ciągu zaskakuje ją niedomówieniami i przemilczeniami. Teraz nie zadawała sobie nawet najmniejszego trudu, by ukryć własną nieufność przed niewidzialnym gościem w jej wnętrzu. Tak, niech Królowa wie, że jej nie wierzy.

    - Seth rozpoczął podwójną grę - zawyrokowała Królowa, ponownie budząc nieufność w Merle. Czyżby w ten sposób chciała odwrócić od siebie uwagę?

    Kapłan oddzielił się od grupki i lekko pochylony przemykał po śniegu w kierunku drzwi prowadzących do wnętrza budynku: do wysokiej wieży z płaskim dachem ozdobionym dziwacznym wzorem lodowych kwiatów. Na pierwszy rzut oka trudno było rozpoznać, że pod lodowatym pancerzem kryje się konstrukcja z czystego metalu.

    - Zaczekaj! - krzyknął Vermithrax do ulatniającego się kapłana Horusa. Ale Seth udał, że nie słyszy. Dopiero tuż przed samymi drzwiami zatrzymał się i obejrzał za siebie.

    - Nie potrzebuję orszaku dzieci i zwierząt. Sposób, w jaki zaakcentował ostatnie słowo, był czystą prowokacją i zachętą do walki. - Róbcie, co chcecie, ale nie włóczcie się za mną.

    Dziewczynki wymieniły spojrzenia. Tu, na zewnątrz panowało przenikliwe zimno, a wiatr wiał im prosto w twarz. Obojętnie, co Seth sobie pomyśli, muszą się dostać do wnętrza twierdzy.

    Vermithrax dopadł kapłana i popchnął go na bok. Może trochę zbyt mocno niż to było konieczne. Kiedy stwierdził, że drzwi wejściowe są zaryglowane, uderzył w nie przednią łapą. Merle zauważyła, że zamek w drewnianych drzwiach jest pęknięty. Błyszczące metalowe obicie pokrywało jedynie zewnętrzną powierzchnię drzwi. Prawdopodobnie wszystkie ściany wyglądały podobnie. A więc nie były z czystego żelaza, jak pierwotnie przypuszczała. W ogóle nie była pewna, czy zwykłe żelazo błyszczałoby tak intensywnie. Prawdopodobnie użyto tu innego metalu.

    Seth minął Vermithraxa i wszedł do środka budynku. Stanął w krótkim korytarzu, który prowadził na klatkę schodową. Całe wnętrze - ściany, podłoga i sufit - srebrzyły się, odbijając się w sobie nawzajem. Na ścianach korytarza zobaczyli więc swoje wierne odbicia, bez najmniejszych zniekształceń. Ponieważ ściany korytarza biegły równolegle, migotały na nich setki Merle, Junip, Sethów i obsydiano-wych lwów.

    Promieniujący z Vermithraxa żar jarzył się prawie jak promienie słoneczne. Ba, cały łańcuch promieni. Do tej pory było to dla nich zbawienne - przy braku lamp czy pochodni Vermithrax był niegasnącym źródłem światła - jednak w nowych okolicznościach stawało się sygnałem alarmowym, zdradzającym ich obecność każdemu, kto nadchodził.

    Stopnie schodów były szersze niż w budynkach zamieszkanych przez ludzi. Ich wysokość musiała uwzględniać chód lwów poruszających się na czterech łapach.

    Stąd stopnie były dość wysokie. Nic dziwnego, że jedynie Vermithrax wspinał się po nich bez trudu, i pewnie z tego też powodu pozwolił Merle i Junipie dosiąść swojego grzbietu - z nieukrywaną satysfakcją obserwując, jak marsz po klatce schodowej wyciska z Setha siódme poty.

    - Dokąd my właściwie idziemy? - spytała Merle.

    - Również chciałabym to wiedzieć - dorzuciła Królowa.

    - Na dół - odparł kroczący na przedzie Seth.

    - Tak?

    - Wcale was nie prosiłem, byście mi towarzyszyli. Vermithrax poklepał go po plecach czubkiem ogona. Nie dawał za wygraną. - Dokąd?

    Kapłan przystanął. Jego oczy zabłysły takim gniewem, że Merle aż poczuła, jak mięśnie zatrwożonego lwa prężą się pod sierścią. Chociaż nie była pewna, czy kapłanem rzeczywiście targa złość, czy może jakaś inna namiętność. A może to magia? Czarna, przeklęta i niosąca śmierć magia.

    Ale Seth nie rzucił klątwy. Za to zmierzył Vermithraxa ponurym spojrzeniem, czyniąc jednocześnie aluzję do niekończącego się szeregu lwów, odbijających się we wnętrzu klatki schodowej: - Za chwilę zaroi się tu od sfinksów. Z pewnością zauważą, że na platformie wylądował ktoś obcy. A tego raczej nie chciałbym doczekać. Na dole łatwiej jest się ukryć. Bo chyba nie myślisz poważnie, że sfinksy są na tyle głupie, by przeoczyć setki lwów, jak księżyc w nocy porażających swoim blaskiem i mających tyle samo rozumu, co nocny satelita.

    Zanim Vermithrax zdążył mu powiedzieć, Seth poszedł dalej. Obsydianowy lew parsknął i podążył za nim. Szybko schodzili w dół. Merle przypatrywała się odbiciom, swoim i Junipy. Zaczęła ją boleć głowa. A jednak nie potrafiła się oprzeć fascynacji - niekończącą się liczbą własnych wizerunków.

    Nagle przypomniała sobie o magicznym lustrze w sukience, o lustrzanych duszkach uwięzionych w nim od samego początku wyprawy. Wyciągnęła drogocenny przedmiot. I wpatrzyła się w niego. Junipa zajrzała jej przez ramię.

    - Wciąż go masz? - zapytała Junipa.

    - Jasne!

    - Pamiętasz, jak wkładałam do niego głowę? Merle przytaknęła.

    - I nie chciałam ci zdradzić, co w nim zobaczyłam?

    - Powiesz mi teraz? - spytała Merle.

    Przez moment wpatrywały się w falującą powierzchnię wodnego zwierciadła i pomarszczone odbicia swych twarzy.

    - Sfinksa - powiedziała Junipa szeptem, by nie usłyszał jej Seth. - Po drugiej stronie widziałam kobietę o ciele sfinksa.

    Merle z wrażenia lusterko wypadło z ręki. Osunęła się na kolana: - Mówisz serio?

    - Przecież nie stroję sobie żartów - odpowiedziała Junipa ze smutkiem. - Od dawna zresztą.

    - Dlaczego? - przerwała jej Merle. Dotąd podejrzewała, że ręka, którą czuła po drugiej stronie wodnego lustra, to dłoń jej mamy. Mamy, której nigdy nie poznała.

    Ale sfinks?

    - Może to jakieś ostrzeżenie? - powiedziała. - Może jakieś proroctwo?

    - Całkiem możliwe. - Junipa nie była przekonana. - Sfinks znajdował się w pomieszczeniu, w którym wisiały zwiewne żółte kotary. Był piękny, z długimi czarnymi włosami, podobnymi do twoich.

    - Co chcesz przez to powiedzieć? Junipa zawahała się. - Nic… chyba nic.

    - A może jednak?

    - Nie wiem, naprawdę nie wiem.

    - Myślisz, że moja mama była sfinksem? - Merle próbowała się uśmiechnąć. - To nonsens!

    - Widziałam sfinksa, Merle. Nie powiedziałam, że widziałam twoją mamę czy kogoś, kogo byś znała.

    Merle w milczeniu przyglądała się lusterku. Nigdy się z nim nie rozstawała i strzegła go jak oka w głowie. Otrzymała je od rodziców jako jedyny prezent, włożony przez nich do wiklinowego kosza, w którym jako porzucone niemowlę dryfowała po weneckich kanałach. Lusterko było jedynym pomostem łączącym ją z jej przeszłością. W tej chwili jednak wydało jej się, że odbicie w lustrze stało się trochę ciemniejsze, trochę bardziej obce.

    - Nie powinnam ci nic mówić - powiedziała przygnębiona Junipa.

    - Mylisz się, dobrze, że powiedziałaś.

    - Nie chciałam cię przestraszyć.

    - Cieszę się, że się czegoś dowiedziałam. Ale czego Merle dowiedziała się naprawdę?

    Stojąca nad nią Junipa potrząsnęła głową. - Może to tylko jakiś obraz? Obie chyba nie mamy pojęcia, co to wszystko znaczy.

    Merle westchnęła i już chciała schować lusterko do kieszeni, kiedy znowu przypomniała sobie o uwięzionych w nim duszkach - mglistych i zwiewnych istotach, unoszących się nad wodną taflą. Koniuszkami palców delikatnie, niemal aksamitnie musnęła powierzchnię lustra. Bez zanurzania ich w wodzie.

    - Tam ktoś jest - powiedziała Królowa Laguny.

    Cisza.

    - I wypełnia całą przestrzeń - dokończyła. Jej słowa zdradzały panikę i przerażenie. - On jest tutaj!

    - Tutaj? - wyszeptała Merle.

    Vermithrax poczuł, że coś się dzieje na jego grzbiecie, więc przechylił łeb do tyłu, by nie zwracać uwagi Setha na podekscytowane dziewczyny.

    - Halo? - szepnęła Merle. „Czy to byłaś ty?" - zapytała w myślach Królową, choć przeczuwała już jej odpowiedź.

    - Me.

    Spróbowała raz jeszcze. Z tym samym rezultatem. Glos dobiegający z wnętrza lustra był bardzo niewyraźny. Merle domyślała się, dlaczego: zbyt głęboko włożyła palce do wody. Ale schodząc po schodach, nie mogła ich trzymać nieruchomo na powierzchni wody - a to akurat był warunek, aby usłyszeć głos duszków. Złościła się teraz na siebie, że nie spróbowała wcześniej. Ale kiedy?

    Od ucieczki z Wenecji nie miała ani jednej chwili spokoju, ani jednej chwili wytchnienia.

    - Później - wyszeptała i wyciągnęła palce z wody, wkładając lusterko do kieszeni. Junipie pośpiesznie wyjaśniła: - Tu się nie da. Woda w lusterku za mocno faluje.

    - Coś tu nie gra - stwierdził Seth. Vermithrax zwolnił kroku. - Co masz na myśli?

    - Dziwne, że nikogo tu nie ma.

    - Mówi się, że ród sfinksów jest niewielki - powiedziała Merle, wzruszając ramionami. - Przynajmniej takie panuje przekonanie.

    - W istocie - potwierdził Seth - najwyżej dwieście, trzysta osobników. Sfinksy przestały się rozmnażać.

    - Nigdy się nie rozmnażały - odparła z przekąsem Królowa.

    - Skąd tyle o nich wiesz? - spytała Merle.

    - Ze starych przekazów. - Merle po raz pierwszy wyczuła, że Królowa kłamie.

    Seth kontynuował wcześniejszy wątek. - Ale jest ich wystarczająco dużo, by zapełniły całą twierdzę.

    - Jeśli jednak, jak ostatnio, siedzą za sterami barek, to nie może dziwić, że tutaj jest ich jak na lekarstwo - powiedziała Merle.

    - Odliczając te, które są w Wenecji lub na dworze w Heliopolis, musi ich być w twierdzy przynajmniej setka. Zdumiewające, że właśnie szczyty warowni wyglądają jak wymarłe.

    - Może jednak powinniśmy się cieszyć, a nie smucić - skomentował Vermithrax słowa Setha, do których, jak zwykle, chciał się przyczepić.

    Kapłan zawiesił głos: - Tak, to możliwe.

    - W każdym razie nad szczytem krążył patrol - powiedziała Merle. - Sfinksy muszą się więc gdzieś ukrywać.

    Seth skinął głową i poszedł dalej. Zeszli na dół już jakieś pięćdziesiąt metrów, ale klatka schodowa zdawała się nie mieć końca. Merle przechyliła się przez balustradę i spojrzała w dół. Zobaczyła tysiące luster odbijających się w sobie.

    Nie sposób było rozpoznać, gdzie zaczyna się klatka schodowa.

    I nagle zupełnie niespodziewanie dobrnęli do miejsca, gdzie się kończyła.

    Weszli do sieni, podobnie jak całe wnętrze wyłożonej lustrami. Z nieskończoną ilością luster.

    - Zastanawiam się, kto je myje - wymamrotała Merle, dodając sobie odwagi. Cale otoczenie wzbudzało w niej lęk. Komnata, w której stali, mogła być okrągła, ale odbijające się w sobie lustra nie pozwalały na dokładniejszą oce61 nę położenia. Równie dobrze mogli kroczyć po lustrzanym labiryncie, składającym się z wąskich korytarzy. Rozżarzona postać Vermithraxa odbijała się w lustrzanych ścianach, co raczej nie ułatwiało zadania, dodatkowo ich oślepiając.

    Jedynie Junipa czuła się jak ryba w wodzie. Jej lustrzane oczy świetnie dawały sobie radę z porażającą jasnością i iluzją lustrzanych odbić. Wtedy usłyszeli ryk.

    W pierwszej chwili Merle sądziła, że to był okrzyk Setha. Szybko jednak odkryła prawdę: byli otoczeni.

    Sfinksy zaciskały wokół nich szczelny pierścień.

    Ciemnowłosy mężczyzna, będący od pasa w dół lwem o piaskowożółtej sierści, był bardziej barczysty niż wszyscy robotnicy portowi w Wenecji razem wzięci. W ręku trzymał prawie dwumetrową lancę, której ostrze odbijało się na błyszczącej sierści Vermithraxa, i która przypominała pochodnię.

    Seth zrobił parę kroków do przodu i powiedział coś po egipsku, po czym dodał zrozumiałe dla wszystkich słowa: - Czy mówisz w języku moich… przyjaciół?

    Sfinks przytaknął, wyciągając przed siebie miecz z ostrzem zwróconym do góry.

    Patrzył to na Setha, to na Vermithraxa.

    - Jesteś Seth? - zapytał w końcu kapłana w języku Merle.

    - Zaiste, i mam prawo do wejścia do twierdzy. Tylko słowo faraona jest ważniejsze niż moje.

    Sfinks parsknął. - Słowo faraona rozkazuje, by cię natychmiast uwięzić, jeśli się tylko pojawisz. Każdy wie, że zdradziłeś imperium, i że przeszedłeś na stronę - tu zawahał się - naszych wrogów. - Zrobił krótką przerwę, ponieważ nie mógł sobie przypomnieć, jacy wrogowie imperium zostali jeszcze przy życiu.

    Seth spuścił głowę, ale to, co sfinks mógł odczytać jako przyjęcie pokornej postawy, w rzeczywistości było, no właśnie, czym? Przygotowaniem magicznego ataku, mającego na celu rozszarpanie przeciwnika?

    Merle miała się o tym nigdy nie dowiedzieć, gdyż w tej samej chwili nadciągnęły posiłki: do sfinksa dołączył cały oddział wojowników-mumii, który wyszedł z niewidocznego prześwitu między lustrami. Odbicia żołnierzy mnożyły się na ścianach niczym papierowe figurki wycinane seryjnie przez niewidzialne ręce.

    Mumie miały na sobie ochronne pancerze ze skóry i stali. Sprawiały wrażenie wyjątkowo rosłych i silnych. Pomimo matowych i szarych twarzy, podkrążonych oczu, ich wygląd kontrastował z trupimi rysami większości mumii, stojących w służbie egipskiego imperium. Prawdopodobnie ci żołnierze tylko przez krótki czas byli martwi, zanim nie zostali wyciągnięci z grobu i wcieleni do armii faraona. Żołnierze zajęli pozycje za plecami sfinksa. Zwielokrotnione odbicia uniemożliwiały ustalenie, ilu ich rzeczywiście było. Merle przypuszczała, że czterech. Ale mogła się mylić.

    Nad złotawą metalową siatką zdobiącą głowę sfinksa migotały cząsteczki rozrzedzonego powietrza jak podczas letniego skwaru. „Magia kapłana Horusa", przeszło Merle przez myśl. Podobnie jak i drugie przypuszczenie, że sztuczka równie dobrze może być wymierzona w nich, nie tylko w ich wrogów.

    W tym momencie pierwszy z wojowników-mumii dobył sierpowego miecza. Sfinks spojrzał przez ramię do tyłu, pewnie wdzięczny za przyjście mu z pomocą. Teraz ponownie zwrócił się w stronę Setha, Vermithraxa i siedzących na jego grzbiecie dziewczynek. Szybko pojął, że Seth skłonił się przed nim wcale nie z bojaźni.

    Także on dostrzegł unoszące się nad głową Setha cząsteczki powietrza. Sprawniej uchwycił lancę, gotów do ataku na kapłana i runął pod zdradzieckim ciosem zadanym sierpowym mieczem wojownikamumii.

    W jednej sekundzie wszyscy żołnierze doskoczyli do leżącego sfinksa, zadając mu kolejne pchnięcia. Kiedy nie dawał już żadnych znaków życia, dowódca oddziału zwrócił się w stronę Vermithraxa i dziewczynek, po czym spojrzał na Setha.

    Metalowa siatka na czaszce kapłana była rozżarzona do czerwoności, podczas gdy on sam trzymał w rękach ogniste kule, które mogłyby pochodzić z wulkanicznej lawy.

    - Nie - odparł dowódca dźwięcznym głosem. - My nie należymy do reszty.

    Seth zawahał się.

    - Zostaw ich, Seth! - krzyknęła Merle. Wprawdzie nie liczyła na to, że kapłan usłucha jej prośby, lecz z jakiegoś powodu nie ciskał w nich jeszcze ognistymi kulami.

    - Nie są prawdziwe - powiedziała Królowa w myślach Merle.

    - Mumie?

    - Mumie również nie. Ale miałam na myśli ogniste kule. To iluzja. Sztuczkę z kulami od dawna mają w małym palcu. Znają się świetnie na kłamstwie i iluzji.

    Oraz, co im szczerze trzeba przyznać, na alchemii i wskrzeszaniu zmarłych.

    - Czyli Seth tak całkiem zwyczajnie nie może spalić wojownika?

    - Nie podczas tego spektaklu.

    Merle odetchnęła głęboko. Zobaczyła, że dowódca podniósł lewą rękę i przetarł sobie twarz. Szara farba odpadła. Ciemne dołki pod oczami zamazały się.

    - Jesteśmy w takim samym stopniu martwi jak wy - powiedział. - I zanim się nawzajem wytłuczemy, powinniśmy się zastanowić, czy nie byłoby sensownie porozumieć się ze sobą. - Dowódca oddziału mówił z obcym akcentem. Jego wibrujące „r" brzmiało dość dziwacznie.

    - Sądzę, że wiem, z kim mamy do czynienia - stwierdziła Królowa. - Merle, przypominasz sobie, co znaleźliśmy w opuszczonym obozie u wejścia do pieklą?

    Zanim jeszcze zjawiły się Lilim, niszcząc wszystko?

    Merle nie od razu pojęła aluzję Królowej. - Kurze pazu-ry?

    - Tak, masz je przy sobie?

    - Są w plecaku.

    - Powiedz Junipie, niech je wyciągnie.

    Nie minęła chwila, a Junipa już ich szukała.

    - Kim jesteście? - zapytał raz jeszcze Vermithrax, robiąc krok do przodu. Seth usunął się ostrożnie na bok, niepewny, czy jego iluzja przewyższy realną siłę lwich szponów i kłów.

    - Jesteśmy agentami - rzekła jedna z fałszywych mumii.

    Junipa wyciągnęła z plecaka kurze pazury i podsunęła je agentom.

    Rozpoznali je natychmiast, jakby Merle zamachała im płonącą pochodnią.

    - Jesteśmy agentami z imperium carów - dopowiedziała mumia, uśmiechając się.

    Piraci Serafin stał przy okrągłym oknie, przypatrując się mijanym kolejno cudom dna morskiego: podwodnym lasom z przedziwnymi drzewami i tajemniczym stworom, ni to zwierzętom, ni roślinom. Łódź podwodna, która na polecenie wiedźmy zabrała ich wszystkich na pokład, przedzierała się przez morskie głębiny, otoczona ognistymi pęcherzami, tymi samymi, które widzieli wcześniej, podczas spotkania z ich właścicielką. Ziejące ogniem bąbelki mijały ich z prawej i lewej strony niczym klucz pędzących komet, układając na dnie morskim ruchomy wzór z jasnymi i ciemnymi polami. Dario podszedł do Serafina.

    - To nieprawdopodobne.

    Serafin poczuł się tak, jakby ktoś nagle wyrwał go z głębokiego snu. - Ten statek? Ach… tak, tak, masz rację.

    - A widziałeś już załogę? I tego szaleńca, Calvina, który nazywa siebie kapitanem?

    - Co?

    - To są piraci.

    - Piraci? - Serafin westchnął cicho. -Jak na to wpadłeś?

    - Jeden z nich sam się przyznał, kiedy ty stałeś nieruchomo z markotną i ponurą twarzą.

    - Myślałem o Merle - odpowiedział Serafin cicho, po czym zmarszczył czoło. - Czy to są prawdziwi piraci?

    Dario skinął głową. Na jego twarzy zajaśniał promienny uśmiech. Serafin nie bardzo mógł zrozumieć, cóż fascynu66 jącego jego przyjaciel mógł widzieć w tym, że znajdują się w rękach piratów i morderców. Czyżby dał się uwieść romantycznym wyobrażeniom o morskich piratach, owych szlachetnych zbójcach, którzy z dumą i bez respektu dla władzy przemierzają morza i oceany?

    Odkrycie Daria nie za bardzo spodobało się Serafinowi. Bo jakich sojuszników mogła im zaoferować morska wiedźma? Ponadto kapitan Calvino trzymał krótko swoich podwładnych. Czasami obchodził się z nimi bestialsko. A sami piraci? Już na odległość dało się w nich rozpoznać miłośników podrzynania gardeł, ciemnych typów ze zmierzwionymi włosami w lichym odzieniu, z licznymi bliznami na twarzy.

    Wspaniale! Fantastycznie! Po prostu wpadli z deszczu pod rynnę.

    - Zwłokami płacą wiedźmie za opiekę - odparł Dario z nieskrywaną satysfakcją w oczach.

    Serafin go ofuknął: - Myślałem, że na zwłoki napatrzyliśmy się już do syta. Ja mam ich po dziurki w nosie.

    Dario aż podskoczył. Przed oczyma stanęła mu ich ucieczka z Wenecji i śmierć Bora. Żałował swoich słów. Ale i Serafinowi było nie w smak, że tak szorstko obszedł się z przyjacielem. Fascynacja piratami była u Daria jedynie kamuflażem, pomagającym chronić swoje uczucia. W rzeczywistości bieg wydarzeń na nim również wywarł swoje piętno.

    Serafin położył mu rękę na ramieniu. - Przepraszam.

    Dario zdobył się na wymuszony uśmiech. - To moja wina.

    - Opowiedz, czego się jeszcze dowiedziałeś - poprosił Serafin i dodał samokrytycznie: - Zamiast bezmyślnie gapić się w okno, przynajmniej jako jedyny z nas zasięgnąłeś języka.

    Dario jakby od niechcenia kiwnął głową. Ale uśmiech na jego twarzy ustąpił miejsca zatroskanej minie. Stanął przy okrągłym oknie blisko Serafina. Obydwaj niemal przykleili się twarzami do szyby.

    - Zwłoki ofiar magazynują w jednym z pomieszczeń na rufie statku. Chociaż, szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy w ogóle pływają jeszcze statki, które mogą paść pirackim łupem. Cwani korsarze nie zaryzykują przecież ataku na egipskie galery, a z tego, co mi wiadomo, wszelki handel na Morzu Śródziemnym ustał.

    Serafin przytaknął. Imperium zadało potężny cios morskim połączeniom handlowym.

    W opustoszałych miastach portowych stan kupiecki już dawno wygasł. Jak większość mieszkańców, także i kupcy harowali teraz jako niewolnicy w fabrykach mumii.

    Dario raz jeszcze, dla bezpieczeństwa, rozejrzał się po pomieszczeniu:

    Znajdowali się w ciasnej kabinie. Wzdłuż jej brązowych ścian przebiegał istny gąszcz rur.

    Wszystkie zostały ukryte w kunsztownie zdobionych pogrubieniach, przypominających stiuki z weneckich pałaców, z tą jednak różnicą, że wzory na statku wykonane były z drewna i metalu. Serafin zastanawiał się, komu kapitan Calvino zrabował tę łódź. Bo nie ulegało wątpliwości, że sam jej przecież nie zaprojektował. Nie wyglądał wszak na człowieka rozmiłowanego w pięknie i znającego się sztuce. A łódź, niezależnie od swojego przeznaczenia, została zbudowana przez człowieka mającego niezwykły zmysł artystyczny.

    W kabinie oprócz Serafina i Daria przebywało jeszcze dwóch marynarzy. Jeden z nich udawał, że śpi w swojej koi. Ale Serafin widział, że mężczyzna ukradkiem się im przygląda. Drugi z piratów siedział na brzegu łóżka z nogami spuszczonymi na dół i wycinał w kawałku drewna figurkę syreny. Wiórki i odpadki spadały na wiszącą pod nim pustą koję.

    W kabinie stało jeszcze osiem pustych łóżek i chłopcy domyślali się, że na łodzi musi być kilka takich pomieszczeń. Tę właśnie kajutę kapitan Calvino przydzielił Serafinowi i Dariowi, a sąsiednią Tizianowi i Aristide'owi. Unke i Lala-peja otrzymały do dyspozycji podwójną kajutę, znajdującą się w pobliżu kajuty kapitana, czyli na samym końcu środkowego korytarza, który niczym kręgosłup przebiegał przez całą długość łodzi.

    Większość członków załogi pełniła teraz służbę i przebywała na swoich stanowiskach, rozmieszczonych na całej długości łodzi podwodnej. Nie ulegało wątpliwości, że zadanie dwóch siedzących w kojach mężczyzn polegało na obserwowaniu pasażerów, choć obydwaj starali się z tym nie zdradzać. Wprawdzie chłopcom nikt nie utrudniał spacerowania po łodzi, ale każdy ich krok był kontrolowany. Tak, kapitan Calvino mógł sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego sumienia, ale głupcem nie był. Nawet rozkaz samej wiedźmy morskiej, by przetransportować ich do Egiptu i zapewnić należytą ochronę, by włos nie spadł im z głowy, nie przeszkodził kapitanowi w wyrażeniu krytycznego stanowiska.

    Dario szeptem poinformował Serafina o wszystkim, czego się w międzyczasie dowiedział. - Wiedźma morska dopóty zapewnia ochronę łodzi, dopóki Calvino będzie jej dostarczać świeżych zwłok. Dlatego piraci na całym Morzu Śródziemnym zbierają rozbitków i topielców, wysyłając wiedźmie cenny towar. Człowiek, z którym rozmawiałem, opowiedział mi też, że piraci często przyczajali się w pobliżu wielkich bitew morskich, by po stoczonych bataliach zarzucić do wody sieci i wyłowić trupy. Apetyczne zadanie, nieprawdaż? W każdym razie tym się właśnie zajmują, bo, jak wiadomo, z typowymi zajęciami pirackimi jest obecnie dość krucho. Nikt, w tym także szalony Calvino, nie ma najmniejszego zamiaru narazić się Egipcjanom. A kiedy akurat nie wyławiają trupów, wykonują inne zlecenia wiedźmy. Tak jak w tej chwili, gdy przewożą nas do Egiptu.

    - Wiesz może, jak weszli w posiadanie tej łodzi?

    - Prawdopodobnie Calvino razem z całą załogą wygrał ją podczas gry w kości. Nie mam pojęcia, ile w tym prawdy. Jeżeli tak jednak było, to pewnie podczas gry ten łajdak oszukiwał. Widziałeś, jak zaatakował Lalapeję?

    Serafin uśmiechnął się. - Szczerze powiedziawszy, nie martwię się o nią. - Wystarczy sobie wyobrazić, jak Calvino rozkazuje Lalapei, by przyszła do jego kabiny, a potem jego minę na widok przybierającej postać sfinksa i wysuwającej ostre szpony. Przecież to prawdziwa rozkosz.

    - Rozmawiałeś może z Aristidem i Tizianem? - zapytał Serafin.

    - Jasne. Wałęsają się po łodzi, wsadzając nos tam, gdzie nie trzeba.

    Serafin miał coraz większe wyrzuty sumienia. Wszyscy jego towarzysze zdążyli zainteresować się nowym otoczeniem. Tylko on trwonił cenne minuty, oddając się melancholijnym rozmyślaniom. W miarę upływu czasu niepewność, co stało się z Merle, dręczyła go coraz bardziej. Jednak nie mógł sobie pozwolić, by stracić z oczu najważniejszy cel: wyciągnąć z opresji siebie i swoich towarzyszy.

    - Serafinie?

    - Tak? - spojrzał przelotnie na Daria, którego twarz ponownie nabrała surowego wyglądu.

    - Nie jesteś tu za nikogo odpowiedzialny. Niczego sobie nie wmawiaj!

    - Ależ oczywiście.

    - Mam inne wrażenie. Objąłeś przywództwo w momencie, kiedy zakradliśmy się do Pałacu Dożów. Od tej pory minęło sporo czasu. Tu, na morzu - Dario skrzywił się - dzielimy ten sam los.

    Serafin najpierw westchnął, a po chwili uśmiechnął się.

    - Chodźmy na dziób statku, pod mostek. Poczuję się lepiej, jeśli się upewnię, że ten typ nie wydał rozkazu, by poderżnąć nam gardła. Chcę mieć Calvina na oku. - Kiedy szli w stronę drzwi, krzyknął do siedzących na kojach mężczyzn:

    - Znikamy na kilka minut.

    Marynarz z rylcem w ręku spojrzał osłupiały na kompana, który, ziewając, udawał, że właśnie przebudził się z głębokiego snu.

    Serafin i Dario szybko przemierzali długi korytarz. Wokół otaczała ich ta sama sceneria: niekończące się rury, przewody parowe, efektownie połączone z bogato inkrustowanymi ścianami i sufitami, które jednak zżerał zielonkawy nalot, przetarte orientalne dywany, wiszące na niektórych okrągłych oknach cuchnące pleśnią i nasiąknięte wilgocią kotary; kryształowe żyrandole z brakującymi ramionami, które urwały się kiedyś i nie zostały naprawione. Pierwotny przepych wyposażenia łodzi już od dawna należał do przeszłości. Na drewnianej boazerii widniały liczne nacięcia oraz dziury prawdopodobnie wywiercone rylcem. W szafach tu i ówdzie widać było puste ramy po szklanych drzwiach. Wykładzinę podłogową szpeciły plamy z czerwonego wina i rumu.

    Mostek znajdował się niemal na samym dziobie podwodnego statku, tuż za przedzielonym na dwie części oknem, które niczym para oczu wpatrywało się w oceaniczne głębie. Kapitan Calvino, widoczny w prześwicie szklanych szyb, miał na sobie rdzawoczerwony kaftan ze złotym kołnierzem. Przechadzał się tam i z powrotem, ze splecionymi z tyłu rękoma. Był mocno podekscytowany i kłócił się właśnie z kimś, kto stał za drewnianą kolumną, będąc niewidocznym dla Daria i Serafina. Około pięciu mężczyzn uwijało się przy kołach i dźwigniach, które, podobnie jak większość innych urządzeń na pokładzie, były wykonane z brązu.

    Jeden z mężczyzn siedział w siodle wyłożonym poduszką i pocąc się niemiłosiernie, kręcił pedałami, które napędzały jakieś maszyny.

    Wchodząc na podest w przedniej części mostku, chłopcy zwolnili. Calvino ani na moment nie przestał nerwowo przechadzać się tam i z powrotem. Gdy podeszli bliżej do mlecznej szyby, zobaczyli adwersarza kapitana, doprowadzającego go do białej gorączki.

    Unke spostrzegła chłopców w tej samej chwili. Tym razem szeroki pysk syreny nie skrywał się za maską. Na jej plecach wisiał plecak, w którym przechowywała szklaną maskę Ar-cimbolda. Do tego widoku wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić, gdyż Unke ani na sekundę nie rozstawała się z najcenniejszym jej przedmiotem. - Łodzie tego typu są mi świetnie znane - mówiła z twarzą ponownie zwróconą do Calvina. - I wiem, jaką mogą rozwijać prędkość. Większą od tej, o której pan mówi.

    - Powtarzam po raz setny - kapitan niemal wychodził z siebie. Blizna, przecinająca jego dolną wargę i sięgająca aż do jabłka Adama, czerwieniała z podniecenia i wściekłości. - Egipcjanie kontrolują całe morze i już dawno przestali zadowalać się zdobyczą upolowaną na otwartym morzu. By płynąć szybciej, musielibyśmy zmniejszyć zanurzenie. A ja nie zgadzam się na takie ryzyko. Wiedźma morska wydała mi rozkaz, żebym panią i te dzieciaki przetransportował do Egiptu, co, do wszystkich diabłów, jest już wystarczająco durne! Nie zaś, bym uczynił to szybko. Pozwoli pani, że to ja zdecyduję, z jaką prędkością będziemy płynąć.

    - Jest pan starym upartym osłem, kapitanie, i nie dziwi mnie wcale, że całkowicie zrujnował pan to cacko. Pewnie należałoby się cieszyć z tego, że w ogóle dotrzemy do Egiptu, nim pierwszy lepszy huragan zatopi tego trupa.

    Calvino, wymachując rękami, doskoczył do Unke i zatrzymał się tuż przed nią.

    Zbliżył do niej swoją pociętą twarz. Serafin był pewien, że Unke mogła powąchać resztki z obiadu na jego wąsach. - Pani może być kobietą lub rybą, lub Bóg wie kim jeszcze, ale nie będzie mi pani rozkazywać, jak mam dowodzić statkiem!

    Unke nie dała się zastraszyć, chociaż musiała dostrzec przewieszoną na pasku kapitana szablę. Calvino, doprowadzony do szału, chwycił rękojeść, ale nie wydobył jej zza pasa. Jeśli Unke nie spuści z tonu, kapitan pewnie dobędzie broni. Cóż, na Boga, ona zamierza? Czyż nie wszystko jedno, czy dopłyną do Egiptu dziś, jutro czy pojutrze?

    Niespodziewanie na twarzy Unke zagościł przyjazny uśmiech, który u syreny przypominał rozpostarte ramiona ośmiornicy. Ostre rekinie zęby połyskiwały w poświacie gazowego oświetlenia. - Pan jest ostatnim błaznem, Calvino, i ja panu powiem, dlaczego.

    Serafin zauważył, że stojący na mostku członkowie załogi jakby ukryli głowy w ramionach. Niechybnie przeczuwali, że za chwilę na ich karki spadną sążniste gromy.

    Calvino milczał jeszcze. Pewnie dlatego, że na chwilę stracił rezon. Nikt jeszcze nie odważył się mówić do niego takim tonem. Dolna warga drżała mu jak wijący się węgorz.

    Unke nie dała się zbić z tropu. - Ten statek, kapitanie, jeszcze przed wojną był wart majątek, większy niż pan i cała ta zgraja podrzynaczy gardeł mogłaby sobie wyobrazić w najśmielszych snach. W dzisiejszych czasach, kiedy ustały wszelkie podróże morskie, statek osiągnął taką wartość, że nawet skarbce podoceanicznych imperiów nie byłyby w stanie go kupić.

    „Teraz jednak przesadziła" - pomyślał Serafin, który ku swojemu zdumieniu zobaczył, że Calvino, marszcząc czoło, z największą uwagą przysłuchuje się syrenie. Unke nie osiągnęła jeszcze swojego celu, ale wzbudziła w kapitanie ciekawość.

    - Zrósł się pan z tym pokładem - ciągnęła Unke. Teraz już nawet marynarze nadstawiali dyskretnie uszu. - Zdążył pan już zapomnieć, jak wygląda prawdziwy świat, ten ponad powierzchnią morza. Przemierzając oceany w poszukiwaniu łupów, rujnuje pan łódź do spółki z tymi ludźmi. A razem z nią jej nieocenione skarby.

    Tymczasem największy skarb znajduje się właśnie tu, pod pańskim tylkiem. Tylko że pan nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko zajeżdżać ten statek na śmierć i przypatrywać się, jak reszta hołoty dzień po dniu robi to samo.

    Calvino w dalszym ciągu stał tuż przy Unke. - Największy ze skarbów, powiada pani? - jego głos brzmiał ciszej i spokojniej.

    - Oczywiście, że największy! Dopóty, dopóki nie zatroszczy się pan, by nie rdzewiał jak masy żelastwa zalegające brzegi wysp.

    - No cóż, uważa mnie pani za… bałaganiarza?

    - Uważam pana… - zaczęła Unke przyjacielskim tonem - za największego niechluja między kołem polarnym a równikiem. W każdym wymiarze. Tym trudniej przychodzi mi wyłuszczyć pańskie błędy, które widać gołym okiem.

    - O Boże, o Boże, o Boże - wyjęczał Serafin.

    Dario głęboko zaczerpnął powietrza. - Teraz przesadziła - szepnął przyjacielowi do ucha.

    Kapitan Calvino wlepił oczy w Unke. Kciukiem nerwowo polerował rękojeść miecza.

    Po głowie chodziły mu krwawe myśli - zabójstwo tej babskiej ryby lub sporządzenie z niej filetu na obiad. Albo wystruganie z syreniej szczęki nożyka do otwierania listów.

    - Kapitanie? - Unke filuternie przekręciła głowę i uśmiechnęła się.

    - O co chodzi? - wydobywające się z jego krtani słowa przypominały opary siarki unoszące się nad wulkanem.

    - Chyba pana nie obraziłam, kapitanie?

    Dwóch marynarzy szepnęło sobie coś porozumiewawczo do ucha. Nim się spostrzegła, Calvino doskoczył do niej, wyrzucając z siebie setki przekleństw. Nawet Serafin i Dario, w przeszłości dzieci weneckiej ulicy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, zaczerwienili się po uszy.

    - Powinno się zapisywać jego słowa - szepnął Dario.

    Calvino nieprzerwanie sypał przekleństwami. Zobaczył teraz chłopców i przez chwilę zanosiło się na to, że wyżyje się także na nich, dając upust swej złości.

    Chwilowo jednak opanował się i zwrócił w stronę Unke. Dario odetchnął głęboko.

    Po napadzie szału kapitan uspokoił się nieco. Ponownie mógł spojrzeć Unke w twarz, bez chęci wydrapania jej natychmiast oczu. - Pani… pani jest… bezczelna!

    Unke chciała uśmiechnąć się kpiąco, lecz nie zrobiła tego. Może i dobrze, bo szydercza mina na syrenim pysku na pewno nie wyglądałaby miło. - Pański statek to powód do hańby! Cuchnie, jest brudny i zapuszczony. Gdybym była na pańskim miejscu - bogom głębin niech będą dzięki, że na nim nie jestem - zatroszczyłabym się, by pańscy ludzie wyglądali porządnie, nie jak ostatnie łachudry.

    Naprawiłabym każdą rurę, każdy obraz czy dywan, by potem zasiąść wygodnie w fotelu i rozkoszować się myślą, że oto jestem najbogatszym człowiekiem na ziemi.

    Serafin obserwował, jak słowa Unke trafiają do świadomości kapitana, wdzierając się do jej najdalszych zakamarków. Najbogatszy człowiek na świecie. Serafin zastanawiał się, czy Unke w ogóle wiedziała, o czym mówi. Bo chyba tylko błazen nie zorientowałby się, jaką wartość przedstawia podwodna łajba. W obecnych czasach nikt by jej nie kupił, także z tego powodu, który Calvino przeoczył w swojej chciwości. Po prostu brakowało na nią kupca.

    Prawdopodobnie jednak kapitan nie sprzedałby łodzi za żadną cenę. Bardziej ekscytowała go świadomość wartości statku i własnego bogactwa. Jak to zwykle bywa z ludźmi, którzy na stałe zrastają się z rzeczami, także i on, żyjący w łodzi na co dzień, nie potrafił z dystansu ocenić jej wartości.

    Przez moment jeszcze patrzył na Unke, po czym zastukał obcasami i odwrócił się na pięcie, wydając rozkazy przeplatane wiązankami przekleństw. Stojący przy nim marynarze przekazywali jego polecenia przez tubę, by w ten sposób dotarły do najodleglejszych stanowisk na łodzi.

    - Posprzątać! - brzmiała komenda. - Wyczyścić i pozamiatać! Odkurzyć i wypolerować! Wyszorować pokład i umyć szyby! Zedrzeć rdzę! I wreszcie wszystkie dzieła sztuki, które powrzucano do jednego z podlejszych pomieszczeń, rozwiesić na ścianach lub wstawić do gablot! I biada temu, kto odważyłby się potraktować je rylcem, nożem czy ołówkiem!

    Na koniec Calvino odwdzięczył się byłej syrenie, robiąc kwaśną minę. -Jak się pani nazywa?

    - Unke.

    Skłonił się z największą galanterią, może nawet z lekką przesadą, zdradzającą mimo wszystko dobrą wolę. - Rinaldo Bonifacio Sergio Romulus Calvino - przedstawił się. - Witam na pokładzie.

    Unke podziękowała mu, nie mogąc powstrzymać lekkiego grymasu na twarzy, który nieco zmierził kapitana. Podała mu rękę i podeszła do chłopców. Serafin i Dario stali z otwartymi ustami, nie mogąc pojąć, co się właściwie przed chwilą stało.

    - Jak to zrobiłaś? - spytał Serafin Unke, która schodziła z mostku, odprowadzana przyjaznym spojrzeniem kapitana, podziwiającym jej kształtną i powabną sylwetkę.

    Unke puściła oko do Serafina. - Cały czas jest tylko mężczyzną - powiedziała wdzięcznym głosem - a ja mam oczy syreny.

    Zaraz potem przejęła nadzór nad pracami porządkowymi.

    Do Egiptu dopłynęli na drugi dzień.

    Absolutnie nie byli przygotowani na to, co ujrzeli na własne oczy, kiedy łódź podwodna wypłynęła na powierzchnię. Na pełnym morzu dryfowały lodowe kry, oddalone od lądu o setki metrów. Im bardziej zbliżali się do białej linii brzegowej, tym większego nabierali przekonania, że zima wzięła pustynię we władanie. Choć naprawdę nikt nie pojmował, co się tu stało. Calvino rozkazał swoim ludziom odmawiać „Ojcze nasz", by modlitwą uchronić ich wszystkich przed morskimi potworami i diabłami.

    Serafin, Unke i cała reszta byli zupełnie bezradni - podobnie zresztą jak kapitan, a nawet Lalapeja. Cicha, tajemnicza Lalapeja uprzedziła pośpiesznie wszelkie pytania, wyjaśniając, że nie ma pojęcia, co wydarzyło się w Egipcie.

    Czegoś takiego jeszcze nie widziała. Dryfujące nad piaszczystym wybrzeżem kry lodowe spotyka się tu tak samo często, jak tańczące na szczytach piramid polarne niedźwiedzie.

    Calvino wydał rozkaz zmierzenia grubości pokrywy lodowej przy brzegu. Nieco ponad metr - doniesiono mu szybko. Kapitan zamruczał gniewnie pod nosem, po czym przez dobrą godzinę konferował na moście z Unke, przeplatając swoje wywody krzykiem i przekleństwami. Jak podczas ich niedawnej rozmowy zakończonej ustępstwem kapitana.

    Niedługo potem wydał kolejny rozkaz, tym razem ponownego zanurzenia łodzi i wzięcia kursu na deltę Nilu. Podwodny prąd nie był zbyt silny, jednak sterowanie w takich warunkach łodzią, operującą między lodową czapą a dnem rzeki, wymagało nie lada zręczności. Niekiedy dało się słyszeć zgrzyt - to kadłub łodzi ocierał się o piasek, podczas gdy jej górna część pocierała o kry. - Cud, przeklęty cud, jeśli w tym huku nikt nas nie dostrzeże! - wrzeszczał Calvino.

    Przez większość czasu płynęli w żółwim tempie. Serafina zaczęły nachodzić wątpliwości, dokąd się w ogóle kierują. Rozkaz wiedźmy wodnej mówił o wypuszczeniu ich na ląd na egipskim wybrzeżu. A teraz Calvino płynął z nimi w górę Nilu. W dodatku w warunkach przerastających wszelkie wyobrażenia. Wpływ Unke na kapitana był nieprawdopodobny.

    Wnętrze łodzi w wielu miejscach zaczęło błyszczeć. Wszędzie uwijali się marynarze z gąbkami, ścierkami, papierem ściernym, pędzlami i farbą. Inni ściągali wypłowiałe, stare dywany, zastępując je nowszymi, zajmującymi dotychczas jedno z pomieszczeń. Wiele odkurzonych przedmiotów od dziesięcioleci leżało w ładowniach. Niektóre pamiętały nawet czasy poprzedników, a może i lata sprzed wojny mumii. Sam Calvino zdawał się być zaskoczony bogactwem znalezionych przedmiotów: dzieł sztuki, wyrobów rękodzielniczych, jakich od dawna nie oglądał na oczy. Jak opowiadała Serafinowi Unke, coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że zbyt długo pozostawał więźniem świata brązu, zamykającym się w obrębie łodzi, kompletnie zapominając o pięknie nadziemnego świata. Nie powstrzymywało go to jednak od kolejnych napadów szału, podczas których wrzeszczał na swoich ludzi, nakładając drakońskie kary na winnych przeoczenia brudnych czy rdzawych plam.

    Serafin nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Unke darzy kapitana sympatią. W inny sposób niż niegdyś adorowała Arcim-bolda, ale jednak coś między nimi iskrzyło.

    Jakaś absurdalna namiętność, łącząca w sobie miłość i nienawiść, co Serafina jednocześnie rozbawiało i niepokoiło. Czy w ogóle było możliwe, żeby w tych warunkach dwoje ludzi mogło do siebie coś poczuć? A co z jego uczuciem do Merle?

    Fakt, że on i Merle spędzili ze sobą mniej czasu niż Unke i Calvino podczas tej krótkiej podróży, dawał mu do myślenia. Ogarnęły go wątpliwości, czy Merle tak samo często myśli o nim, jak on o niej. Czy za nim tęskni? Czy zależy jej na spotkaniu?

    Przeraźliwy łoskot i trzask przerwały jego rozmyślania. Po chwili z tub rozległ się wrzask Calvina, który, miotając przekleństwa, poinformował załogę, co się stało.

    Zostali uwięzieni. Wpadli w sidła pułapki i nie mogli ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Żelazne ramiona łodzi podwodnej wbiły się w lodowy pancerz niczym piła.

    Po pokonaniu dobrych kilkudziesięciu metrów, zakleszczyły się w lodzie na amen.

    Serafin miał jak najgorsze przeczucia. Popędził szybko w stronę mostka. Zastał tam już Calvina i Unke, dość beztrosko wpatrujących się przez okno w wody Nilu, zamknięte od góry pancerzem lodu. Ogniste pęcherzyki wiedźmy pozostały w morskich wodach i nie wpłynęły do rzeki. Ale słabe promienie światła dziennego, przedzierające się przez warstwę śniegu, wystarczyły, by ocenić sytuację.

    Patrząc przez szyby, odnosiło się wrażenie, że łódź, ściśnięta pokrywą lodu, przykleiła się do jakieś białej hali. Za szybą widać było zwisające z góry sople grube jak drzewa.

    Teraz, wbrew temu, co przypuszczał Serafin, okazało się, że w sytuacjach ekstremalnych kapitan Calvino potrafi trzymać nerwy na wodzy. Wilk morski przeanalizował wszystkie okoliczności, naradził się z Unke i wydał rozkaz otwarcia górnej klapy, by przez nią pasażerowie mogli się wydostać na zewnątrz. „Opuścić łódź?" - pomyślał przerażony Serafin. Czy tak doradziła kapitanowi Unke? Czy to jej pomysł, by wyjść z łodzi w samym środku tej lodowej pustyni?

    Godzinę później Unke, Lalapeja, Serafin, Dario, Tiziano i Aristide stali przy klapie gotowi do wyjścia. Na sobie mieli najgrubsze kożuchy, które wygrzebali z pirackich skrzyń. Calvino przypomniał sobie, że futrzana garderoba stanowiła zdobycz z zatopionej na początku wojny łodzi, której załogę starł w drobny mak.

    Stateczek płynął do Thule w Grenlandii, by tam wymienić ciepłe ubrania na… no właśnie, Bóg raczy wiedzieć, na co. Kurtki, kozaki i spodnie nie na każdym z nich leżały jak ulał. Szczególnie na dość drobnej Lalapei. Ale wystarczająco chroniły przed zimnem. W końcu każdy z nich włożył na głowę czapkę, a na ręce futrzane rękawiczki. Wcześniej w zbrojowni piraci wyposażyli ich w rewolwery, amunicję! noże. Jedynie Lalapeja odmówiła przyjęcia broni.

    Calvino z załogą pozostał w łodzi, by sprawować nad nią pieczę i ewentualnie wyciągnąć ją z lodu. Kapitan przypuszczał, że cała operacja potrwa co najmniej kilka godzin, a może nawet kilka dni. Jednocześnie dręczyła go obawa, że łajbę mogą wytropić egipskie barki. Mimo to solennie obiecał Unke, choć ta o nic go nie prosiła, że zanim z powrotem wyruszy na pełne morze, przez kolejne trzy dni będzie czekał na jakiś znak życia od niej.

    - Dokąd mamy się udać? - Tiziano smętnym głosem wypowiedział pytanie, które od dawna zadawali sobie wszyscy.

    Unke stała tuż pod otwartą klapą, prowadzącą na zewnątrz łodzi. Jej głowę otaczała biała obręcz niczym oszroniona aureola. Patrzyła na Lalapeję, która, ubrana w zbyt duży kożuch, miała nieszczęśliwą minę. Także Serafin przypatrywał się uważnie sfinksowi, zastanawiając się po raz kolejny, cóż takiego może jeszcze skłaniać Lalapeję do dotrzymania im towarzystwa. Czy tylko nienawiść do imperium, wywołana utratą martwego sfinksa-boga, który przez tysiąclecia spoczywał na cmentarzu na wyspie San Michele, i którego daremnie próbowała ochronić przed zakusami imperium? „Nie - pomyślał Serafin - oprócz tego musiał istnieć jeszcze jakiś inny motyw, o którym żaden z nich nie miał pojęcia". Wyczuwał to doskonale, a już najbardziej po oczach sfinksa.

    - Lalapejo - powiedziała Unke dostojnie. - Przypuszczam, że domyślasz się, gdzie jesteśmy. Możliwe, że przez cały czas wiedziałaś, że zakończyliśmy tutaj pierwszy etap naszej podróży.

    Lalapeja nie powiedziała nic. Niczego nie potwierdziła, niczemu nie zaprzeczyła.

    A Unke kontynuowała: - Niedaleko stąd, w samej delcie Nilu wznosi się twierdza sfinksów. W języku syren nie posiada ona żadnej nazwy, ale istnieje. Także kapitan zna to miejsce. I jeśli zimowa nawałnica nie wyrządziła nic strasznego, to twierdza znajduje się jakieś dwie, może trzy mile stąd. - Żelazne Oko kontroluje twoje życie, twoje pragnienia, twoją śmierć - recytowała Lalapeja. Słowa, które dla Serafina brzmiały jak sentencja z zamierzchłej przeszłości. Wprawdzie sfinks niemal całą epokę spędził w Wenecji, ale nie zatracił kultury własnego narodu, w której wyrósł. - Żelazne Oko, tak nazywa się twierdza, Unke. I ja ją czuję. Czuję bliskość innych sfinksów, ich zagęszczenie w jednym miejscu.

    Pojawienie się tam jest równe samobójstwu. - Lalapeja wypowiedziała słowa przestrogi, ale tonem nie sprzeciwiającym się wyrokom losu.

    - Po co mielibyśmy się udać do Żelaznego Oka? - zapytał Aristide.

    - To serce imperium - Lalapeja uprzedziła Unke. - Jeżeli istnieje jakiś czuły punkt na ciele imperium, to jest nim właśnie Żelazne Oko. - Po czym nie przedstawiła żadnego planu. Prawdopodobnie żadnego nie było. Twierdza sfinksów, w co nikt nie wątpił, była nie do zdobycia.

    Unke wzruszyła ramionami, a Serafin przypomniał sobie słowa syreny wypowiedziane do wiedźmy: jeśli chcą przeciwstawić się imperium, to muszą je ugodzić w jakimś punkcie. Zwycięstwo jest sumą małych kroczków. Od tej pory te słowa nie chciały mu wyjść z głowy.

    Ale cóż miałoby to zmienić, skoro wszyscy zginą? Po cóż dobrowolnie walić głową w mur, skoro i tak wszyscy wiedzą, że ten się nie zawali?

    Serafin szykował się właśnie, by wypowiedzieć swoje wątpliwości, kiedy poczuł delikatny dotyk Lalapei, która nachyliła się i szepnęła mu do ucha: - Tam jest Merle.

    Serafin osłupiał.

    Lalapeja uśmiechnęła się. „Merle?" - pomyślał, bojąc się zapytać o coś więcej. Jeżeli Dario i pozostali dowiedzą się o tym, będą mu zarzucać, że decyduje się na marsz do twierdzy, wcale nie dlatego, że wierzy w sens przedsięwzięcia, lecz dlatego, że liczy na spotkanie z Merle. No dobrze, przemyślał sprawę, niech pobudki innych wypływają ze szczytnych ideałów, on w każdym razie wiedział, dlaczego naprawdę decyduje się na ten krok. I jego własne motywy wydały mu się nie mniej szlachetne.

    Wypływały prosto z serca.

    Lalapeja dyskretnie kiwnęła głową.

    Unke wezwała ich do siebie, by dokładniej przypatrzyli się klapie. Ale Serafin widział teraz całe otoczenie jakby za mgłą. I nagle poczuł ogromne pragnienie, by wydostać się na wolność. „Merle jest tam" - teraz słowa sfinksa brzęczały mu w uszach, krążąc po głowie niczym ćmy wokół płomienia świecy.

    Unke nieprzerwanie wydawała kolejne polecenia: jak zachowywać się w śniegu i inne. Serafin ich prawie nie słuchał.

    Merle jest tam.

    Wreszcie ruszyli w dalszą drogę.

    Powrót do światła - Czuję je przy każdym stawianym kroku, za każdym razem, kiedy oddycham i nabieram powietrza do płuc - Junipa zniżyła głos, by nikt oprócz Merle jej nie słyszał.

    - Mam uczucie, jakby coś we mnie tkwiło… tu, w piersiach, jakby szarpało od środka. - Lustrzane oczy dziewczynki wpatrywały się w Merle z intensywnością światła latarni morskiej, srebrnej poświaty zamkniętej od środka szkłem. - Próbuję się jakoś bronić, ale nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam.

    - I możesz sobie przypomnieć wszystkie wydarzenia, które rozegrały się w piramidzie? - Merle czule głaskała rękę Ju-nipy. Siedziały w odległym kącie kryjówki carskich agentów.

    Junipa szlochała: - Wiem, że próbowałaś mnie powstrzymać. I że… walczyłyśmy ze sobą. - Zawstydzona potrząsnęła głową. - Przykro mi, przepraszam.

    - Niczemu nie jesteś winna. To był Burbridge.

    - Nie, nie on - zaprzeczyła Junipa. - Lecz Kamienne Światło. Profesor Burbridge, podobnie jak ja, jest porażony mocą Kamiennego Światła. Przynajmniej dopóty, dopóki pozostaje pod ziemią. Tam nie jest już naukowcem, tylko Lordem Światło.

    - A tu, na powierzchni ziemi czujesz się lepiej? Junipa zamyśliła się. Dopiero po chwili znalazła odpowiednie słowa.

    - Czuję je słabiej. Być może dlatego, że Kamienne Światło nie potrafi się przedrzeć przez kamienną skorupę ziemi lub przedziera się w mniejszym stopniu. Ale całkowicie nie znika. Cały czas jest we mnie. I niekiedy wywołuje silny ból.

    Już po wyjściu z piekła Merle zobaczyła na piersi Juni-py bliznę, ślad po przecięciu, przez które Burbridge włożył jej do klatki piersiowej nowe serce.

    Odłamek Kamiennego Światła, zimny i nieruchomy, utrzymywał ją przy życiu, tak jak wcześniej jej własne serce. Ten gorejący ciepłem i iskrzący się diament w krótkim czasie potrafił zabliźnić jej rany, a kiedy traciła siły, dawał jej moc.

    Ale jednocześnie próbował wywierać na nią wpływ.

    Jeżeli Junipa mówiła, że odczuwa ból, to nie miała na myśli dolegliwości pooperacyjnych czy bólu gojącej się rany, lecz cierpienie wywołane świadomością dążenia do kolejnej zdrady Merle. Doskwierały jej zmagania ze sobą, rozdarcie między jej subtelnym „ja" a bezduszną siłą Kamiennego Światła.

    Merle uważnie musiała przypatrywać się poczynaniom Junipy, nie bacząc na to, że samo podejrzenie raniło ją niezmiernie. Nie wykluczała nawet, że przyjaciółka po raz drugi zada jej zdradziecki cios w plecy. „Nie, to niemożliwe - pomyślała z rozgoryczeniem Merle. - Kamienne Światło.

    Upadła gwiazda poranna w samym sercu piekła. Lucyfer".

    Zawahała się na chwilę, po czym powiedziała to, nad czym już od dawna rozmyślała: - Pamiętasz jeszcze, co powiedziałaś w piramidzie…

    - Ze Burbridge jest twoim dziadkiem?

    Merle przytaknęła. - Myślisz, że mówił prawdę?

    - Tak przynajmniej twierdził.

    Merle wlepiła wzrok w podłogę. Odpięła kieszeń w sukience i wyciągnęła wodne lusterko, muskając delikatnie jego ramy opuszkami palców. Drugą ręką poszukała kurzych pa85 żurów, zawieszonych na sznurku na szyi, i przez moment bawiła się nimi.

    - Jeszcze dokładki do zupy? - zapytał ktoś z tyłu.

    Dziewczynki odwróciły się. Za ich plecami stał Andriej, przywódca carskich agentów. Na sobie miał jedynie część rynsztunku mumii. Był twardym, nieustępliwym człowiekiem, jednak obecność dziewczynek wyzwoliła w nim dobroduszne odruchy, czym wprawił w zdumienie nawet swoich kompanów.

    Mężczyźni cały czas stali po drugiej stronie niskiego pomieszczenia wokół Vermithraxa. W jednej ręce trzymali drewniane łyżki. Drugą wskazywali na żarzące się cielsko obsydianowego lwa.

    Nikt z nich nie wiedział, że Vermithrax wpadł w sam środek Kamiennego Światła.

    Ale w przeciwieństwie do Junipy Lucyfer nim nie zawładnął. Przynajmniej Merle nie zaobserwowała w jego zachowaniu nic niepokojącego, co zresztą uważała za dość osobliwe. Wprawdzie od czasu przełomowej kąpieli w piekle obsydianowy lew stał się silniejszy, może nawet roślejszy, ale poza promieniującym z jego ciała żarem nic się w nim nie zmieniło. Pozostał starym dobrodusznym Vermithraxem, który teraz, pomimo zatroskania o los swojego plemienia i nienawiści do Setha, pławił się w zachwycie, jaki wzbudzał w carskich agentach. Delektował się ich pytaniami, bojaźliwymi dotknięciami i widoczną na ich twarzach trwogą. Choć wieści o kamiennych weneckich lwach, w tym także o tych, które potrafiły latać, dotarły do imperium carów, to jednak mówiący lew, w dodatku świecący jak ikona z ich świątyń, zafascynował obcokrajowców.

    Junipa odstawiła talerz z zupą, który podsunął jej Andriej. Merle skorzystała z okazji i pozwoliła sobie jeszcze trochę nalać. Po tak długim czasie, kiedy musiała żywić się ciągną86 cym się jak guma boczkiem, chudy rosół wydał jej się prawdziwym rarytasem.

    - Nie bójcie się - Andriej nie zrozumiał, dlaczego dziewczynki siedzą osobno, ukryte w najdalszym kącie kryjówki, w znacznej odległości od nich. - Sfinksy nas nie odnajdą. Jesteśmy tu od ponad sześciu miesięcy i nikt nie dowiedział się o naszym istnieniu.

    - I was to nie dziwi? - spytała Merle.

    Andriej uśmiechnął się. - Owszem, tysiąc razy zadawaliśmy sobie to pytanie.

    Sfinksy od niepamiętnych czasów uchodzą za prastary i mądry ród. Może nas tylko obserwują i tolerują? Karmią nas fałszywymi informacjami. Albo też nasza obecność jest im zupełnie obojętna, ponieważ wiedzą, że uzyskanych tu informacji nie możemy przekazać do naszego kraju.

    - Sądziłam, że macie gołębie pocztowe.

    - Owszem, mieliśmy. Ale ileż gołębi można trzymać w jednym miejscu, by nie wzbudziły niepożądanego zainteresowania? Zresztą po kilku tygodniach odleciały, a my nie mieliśmy żadnych szans, by otrzymać nowe. Dlatego wszystkie zdobyte informacje staramy się zapamiętać w naszych głowach, nie spisując niczego.

    Zresztą wkrótce powrócimy do kraju. Babie Jadze niech będą dzięki.

    Po tych słowach wrócił do swoich kompanów, obdarzając dziewczynki ciepłym i przyjacielskim uśmiechem. Nie nalegał już więcej, by przysiadły się do nich.

    - Andriej jest taki wyjątkowy, prawda? - powiedziała Junipa.

    - Tak, jest bardzo miły - zgodziła się Merle.

    - Jasne, ale… ale jeszcze w dodatku taki wspaniałomyślny. Nie pasuje do przeciętnego wyobrażenia o kimś, kto w tajnej misji objeżdża pół świata, a przez pół roku ukrywa się w twierdzy wroga.

    Merle wzruszyła ramionami. - Możliwe, że sam charakter misji wymusił na nim kierowanie się rozsądkiem. Chyba był świadkiem wielu przykrych zdarzeń i wypadków. - Ruchem głowy wskazała na pozostałych. - Jak zresztą oni wszyscy.

    Junipa spojrzała na agentów carskich, a potem na Setha, który opierał się o lustrzaną ścianę w pobliżu wyjścia. W związanych sznurkiem rękach trzymał pustą miseczkę. Nogi także miał skrępowane. Gdyby Andriej wiedział, kogo pojmał, bez wahania przetrąciłby Sethowi kark. Ku radości Vermithraxa, ale wbrew woli Merle.

    Bynajmniej nie dlatego, że Seth sobie na to nie zasłużył. Merle uważała jednak, że człowiek ten jeszcze może im się przydać. Zadziwiające. Tym razem także Królowa podzielała jej zdanie.

    - Chcesz jeszcze raz spróbować? - spytała Junipa, widząc przyjaciółkę dotykającą lustra, najpierw jego ram, potem powierzchni wody.

    Merle przytaknęła i przymknęła oczy.

    Palcami delikatnie dotykała letniej wody. Miała uczucie, że kładzie je na szkle, nie przełamując tafli wody. Poczuła, jak opleciony mgiełką duszek muska jej palce. Mając cały czas przymknięte oczy, czuła go, jego chaotyczne krążenie.

    Słyszała, że coś szepcze, niewyraźnie i z daleka. Nic nie mogła zrozumieć. „Jakoś trzeba go do siebie zwabić, przyciągnąć jak magnesem" - pomyślała.

    - Pamiętasz to słowo? - szepnęła do Junipy.

    - Ale jakie?

    - Słowo, które zdradził nam Arcimboldo, kiedy na jego polecenie musiałyśmy chwytać lustrzane duszki. - Jeszcze w Wenecji ich stary mistrz otworzył im drzwi prowadzące do jednego z luster. Dziewczynki weszły do jego wnętrza, zastając tam mnóstwo lustrzanych duszków: istot żyjących w zupełnie innym świecie, próbujących przekroczyć granicę naszego świata, które po nieudanych próbach lądowały jako eteryczne cienie w lustrach Arcimbolda.

    Poruszały się nieuchwytnie dla ludzkiego oka, z lekkością podmuchów wiatru, hulających w labiryncie świata odbić. Ale powrót do pierwotnego świata czy dalsza wędrówka do realnego bytu nie były im dane. Niemniej wypowiadając magiczne słowo, dziewczynki zawabia-ły do siebie niewidzialne istoty, przekazywały je mistrzowi, a ten wypuszczał je do weneckich kanałów.

    - No tak, magiczne słowo - powiedziała Junipa w zamyśleniu. - Zaczyna się na „intera" lub „intero".

    - Może intrabilibus, albo podobnie?

    - Blisko, całkiem blisko.

    - Dziecięce zabawy - strofowała ją Królowa.

    - Intrabalibuspustulenz - powiedziała Merle.

    - Interopeterusbiłibix. - lnterumpeterfixbilbulus. - lntorapeterusbiliris.

    Merle westchnęła. -Intorapeti… poczekaj, powiedz jeszcze raz.

    - Ale co?

    - To, co przed chwilą powiedziałaś. Junipa zastanowiła się. - lntorapeterusbiliris.

    Merle zatriumfowała. - Prawie dobrze! Teraz już wiem: Intorabiliuspeteris! - wrzasnęła tak głośno, że rozmawiający ze sobą po drugiej stronie kryjówki agenci carscy i Ver-mithrax zamilkli.

    - Seth patrzy na nas - szepnęła Junipa.

    Merle nie obchodziło już ani ostrzeżenie Junipy, ani też samo spojrzenie Setha.

    Po raz drugi wypowiedziała magiczne słowo, niecierpliwie, czując nagle miłe łaskotanie, rozchodzące się od dłoni do łokcia.

    - Merle! - krzyknęła Junipa błagalnym głosem.

    Oczy Merle błysnęły, kiedy wpatrywała się w wodne lustro. Mglisty duszek orbitował wokół jej palca.

    - Udało się! - stwierdziła Królowa Laguny. Także w jej głosie pobrzmiewało zatroskanie. Jakby było jej nie w smak, że Merle nawiązała kontakt z duszkiem.

    - Halo? - spytała Merle.

    - Brbrlbrlbrl - odpowiedział głos z wnętrza lustra. Serce waliło jej jak młot.

    Była podekscytowana do granic możliwości. - Słyszysz mnie?

    Ponownie odpowiedziało jej bulgotanie. Potem już tylko usłyszała: - Oczywiście, ty byłaś tą osobą, która wcześniej nie mogła mnie zrozumieć. - Głos brzmiał dość szorstko i dochodził jakby z zaświatów.

    - Słyszysz coś? - spytała Junipa, dzięki czemu Merle zorientowała się, że przyjaciółka nic nie usłyszała, podobnie zresztą jak inni znajdujący się w kryjówce. Pochłonięci rozmową, nie interesowali się tym, co robi. Może z wyjątkiem Setha. No tak, kapłan bacznie ją obserwował. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.

    - Potrzebowałaś dużo czasu - przemówił lustrzany duszek przez opuszki palców. W przeciwieństwie do Królowej Laguny, którą słyszała i czuła w swoich myślach, głos zjawy brzmiał zupełnie odmiennie: odległe i tajemniczo, choć wyraźnie i czysto. Był męski i młodzieńczy.

    - Możesz mi pomóc? - zapytała prosto z mostu. Na pogawędki szkoda jej było czasu. Andriej w każdej chwili mógł zarządzić obozową naradę.

    - Długo zastanawiałem się, kiedy na to wpadniesz - powiedział szorstko duszek.

    - Pomożesz mi?

    Wydał z siebie westchnienie jak krnąbrny chłopiec, co nasunęło Merle podejrzenie, czy przypadkiem nim nie był, zanim przemienił się w lustrzaną zjawę. - Chcesz się dowiedzieć, co kryje się pod powierzchnią lustra? - zapytał.

    - Jasne, że chcę.

    - Twoja przyjaciółka nie myliła się. Jeżeli kogoś, kto czasami jest kobietą, a później zostaje obdarzony łapami lwa, nazywa się sfinksem, to właśnie nim jestem.

    Merle nie zrozumiała. - Możesz to wytłumaczyć nieco jaśniej?

    Zjawa ponownie westchnęła. - Kobieta po drugiej stronie lusterka jest sfinksem.

    To twoja matka. - Merle niemal oniemiała z wrażenia. - Tak sądzę. Jesteś zadowolona?

    - Co on powiedział? - szepnęła podekscytowana Juni-pa.

    Serce Merle zaczęło bić jeszcze szybciej. - Ze sfinks jest moją mamą.

    - Powiedział, że sfinks jest moją mamą - powtórzył lustrzany duszek, naśladując Merle. - Chcesz się jeszcze czegoś dowiedzieć, czy nie?

    - A to łajdak! - wtrąciła się Królowa. Duszek zdawał się nie słyszeć jej głosu.

    - Tak, oczywiście - odparła Merle trochę niepewnie. - Jasne. Gdzie ona teraz przebywa? Może ją widzisz?

    - Nie, ponieważ nie posiada tak wspaniałego lustra jak to, do którego mnie schwytałaś i więzisz.

    - Uwięziłam? Przecież sam do niego wskoczyłeś!

    - Bo w przeciwnym razie podzieliłbym los innych.

    - A znałeś ich?

    - Wszyscy należeli do mojego świata. Osobiście znałem tylko mojego wujka. Nie chciał, żebym z nim szedł. Ale w nocy zakradłem się do jego gabinetu i wskoczyłem za lu91 stro. Wujek, kiedy się już zorientował, wyglądał na dość zaskoczonego. - Zjawa zachichotała. - Ale potem i ja się zdumiałem, kiedy spostrzegłem, co stało się z nami.

    - Brednie - zawyrokowała Królowa. - Absolutne brednie.

    - Pomówmy o mojej mamie, dobrze?

    - Oczywiście - odparł duszek. - Co chcesz wiedzieć?

    - Gdzie teraz jest?

    - Ostatni raz widziałem ją na grzbiecie martwej wiedźmy morskiej. Na pełnym morzu. - Mówił tak sugestywnie i z taką pewnością siebie, jakby obserwował mamę Merle przy gotowaniu.

    - Na morzu? - zdziwiła się Merle. - Jesteś tego pewien?

    - Wiem, jak wygląda morze - odparł zgryźliwie.

    - Tak… tak, oczywiście. Ale co ona tam robiła?

    - Jedną rękę zanurzyła w wodzie, wyczarowując magiczne lustro. By mogła chwycić cię za rękę. Pamiętasz może?

    Merle nie mogła pozbierać myśli. - Czyli widzisz tylko wtedy, gdy mama trzyma rękę w wodzie?

    - Tak dobrze, jak teraz ciebie.

    - I słyszysz ją?

    - Słyszę was obydwie.

    - Dlaczego ja nie mogę jej usłyszeć?

    - W każdej chwili możemy zamienić się miejscami. Merle zastanowiła się przez chwilę. - Koniecznie musisz mi powiedzieć, co ona mówi. Czy na przykład wie, jak ma z tobą rozmawiać?

    - Dość szybko zorientowała się, że oprócz córki w lustrze przebywa jeszcze jakaś inna istota. Nawet uprzejmie zapytała, jak mam na imię.

    - Oj… więc jak się nazywasz?

    - Niestety, zapomniałem.

    - Niemożliwe.

    - Przecież powiedziałem ci, że twoja mama zapytała o moje imię, nie zaś, że się przedstawiłem.

    - Jak można nie pamiętać swojego imienia?

    - Jak można nagle stać się brudną plamą na lustrze? Nie mam pojęcia. Jedyne, co w tej chwili mogę sobie przypomnieć, to ostatnie sekundy spędzone w pokoju wujka. Wszystko, co zdarzyło się wcześniej, ulotniło się z mojej pamięci. Ale odnoszę wrażenie, że pamięć powoli mi wraca. Przypominam sobie drobiazgi z mojego życia, jakieś twarze, nawet melodie. Może jeśli przez najbliższych kilka lat dalej będziesz mnie nosić w tej zatęchłej kieszeni sukienki, to wtedy…

    Tym razem Merle przerwała mu: - Słuchaj no. Przykro mi z powodu twojego losu.

    Ale ja nie ponoszę za to żadnej winy. Nikt cię nie zmusił, by iść śladem wujka.

    Krótko mówiąc, chcesz mi pomóc, czy nie?

    - Ależ tak, tak, tak - odpowiedział rozwlekle.

    - Jeżeli potrafisz rozmawiać z… - Merle zawahała się -…z moją mamą, to może przekażesz jej treść moich słów? Lub odwrotnie?

    - Czyli coś w rodzaju tłumaczenia?

    - Dokładnie tak. - „Teraz chyba pojął, o co mi chodzi" - pomyślała Merle. Nawet Królowa westchnęła głęboko w jej myślach.

    - Chyba mogę.

    - Byłoby mi bardzo miło.

    - A wyciągniesz mnie z kieszeni od czasu do czasu?

    - Jeśli uda nam się stąd wydostać, znajdziemy jakiś sposób, by wyciągnąć cię z lustra.

    - Nie bądź za bardzo wspaniałomyślna, nie szafuj obietnicami, których potem nie możesz spełnić - przestrzegła Królowa.

    - To niemożliwe - glos zjawy zabrzmiał nagle smutno.

    - W twoim świecie nie potrafię przyjąć ludzkiego ciała. Wszyscy mówią, że to niemożliwe.

    - Jeśli nie ciało, to może lustro? Albo morze?

    - Wtedy byłbym żeglarzem?

    - Prawdopodobnie.

    - No cóż, sądzę, że się uda. - W tym momencie zjawa zaintonowała jakąś melodię, przeraźliwie fałszując piosenkę o piętnastu mężczyznach siedzących na skrzynce z martwym człowiekiem.

    - Bzdury - skwitowała krótko Merle. - Spróbujemy - powiedziała pośpiesznie, licząc, że mu przerwie. - Obiecuję.

    - Merle? -Jego głos zabrzmiał poważnie.

    - Tak?

    - Merle…

    Zaczęła szybciej oddychać. - O co chodzi?

    - Ona znowu jest tutaj… Twoja mama, Merle… Ona jest przy mnie.

    - Cóż ona do diabła robi? - Zdenerwowany Dario przestępował z nogi na nogę. Śnieg skrzypiał mu pod podeszwami butów. Serafin wyobraził sobie, że za chwilę tak samo zazgrzytają zęby Daria. Ze złości na Lalapeję, jeśli natychmiast nie stanie na nogi, nie podniesie się i nie pomaszeruje dalej.

    Tymczasem sfinks kucał przy brzegu zamarzniętego Nilu, wciśnięty między bryły popękanego lodu, których krawędzie zachodziły na siebie. W tym czasie w pobliskim ogrodzie palmowym chłopcy znaleźli niezłą kryjówkę. Delikatne i długie gałęzie palm zdążyły się już załamać pod ciężarem śniegu. Pokrzywione pnie sterczały niczym kikuty na tym bezkres94 nym pustkowiu. Chłopcy, stojący między pozbawionymi koron drzewami, stanowili teraz niezły cel dla każdego, kto spostrzegłby ich z góry.

    Unke stała nad brzegiem Nilu i wpatrywała się w kucającego sfinksa.

    Serafin nie wytrzymał. - Idę do nich.

    Po raz ostatni spojrzał w górę, w stronę Żelaznego Oka, na masywną szarą ścianę, wyrastającą tuż przed oczami; nieprawdopodobnie wysoką warownię, która równie dobrze mogłaby uchodzić za górski szczyt, gdyby wznosiła się na bezkresnej równinie. Zachodzące słońce oplatało twierdzę tajemniczym światłem, skrywając w półmrokach jej prawdziwą naturę.

    Słońce kryło się właśnie za parawanem chmur, oddalając od nich niebezpieczeństwo wyśledzenia przez barkę. Ale u podnóża Żelaznego Oka czaili się pewnie i inni tropiciele. Chociażby strażnicy, szybcy w dzień i w nocy, i już z tego powodu stanowiący dla każdego intruza śmiertelne zagrożenie.

    Kiedy Serafin ruszył nad brzeg Nilu, Dario bąknął coś pod nosem, ale nie palił się zbytnio, by pójść w jego ślady. Serafinowi było to nawet na rękę. Chciał bez świadków porozmawiać z Unke i Lalapeją.

    Kiedy jednak zerknął przez ramię na Lalapeję i zobaczył, co robi, zamurowało go.

    Z pokrywy lodu nad brzegiem rzeki wyzierała dziura. Jakby wydrążona ostrymi szponami drapieżnika. Im bliżej Żelaznego Oka, tym pokrywa lodowa stawała się cieńsza. Dużo cieńsza niż w miejscu, w którym ugrzęzła w lodzie łódź kapitana Calvina. Najwyżej trzydzieści centymetrów, ocenił Serafin. I najpewniej na skutek wydobywającego się z twierdzy ciepła. Szkoda, że ocieplone powietrze nie docierało do miej95 sca uwięzienia łodzi. Wprawdzie temperatura wody podskoczyła, ale w dalszym ciągu nie przekraczała zera stopni.

    Lalapeja siedziała w śniegu pochylona, z zanurzoną w wodzie ręką, nieruchomo tkwiącą w lodowatych falach Nilu. Podwinęła sobie wcześniej rękaw kożucha. Ale zanurzona w wodzie ręka zsiniała jej aż do łokcia. Mimo to Lalapeja nie sprawiała wrażenia, że chce ją szybko wyciągnąć z wody. Serafin dopiero w tej chwili spostrzegł, że jednocześnie coś szeptała. Zbyt cicho, by mógł cokolwiek zrozumieć.

    Lekko zmieszany spojrzał na Unke, która nagle wyrosła obok niego. - Cóż ona robi?

    - Rozmawia.

    - Ale za chwilę całkiem zdrętwieje jej ręka.

    - Pewnie już się tak stało.

    - Ale…

    - Lalapeja wie, co robi.

    - Nie - burknął gniewnie. - Widać, że nie wie. Nie możemy pozwolić sobie na to, by ją półżywą transportować do twierdzy. - Wyciągnął rękę, by pochwycić Lalapeję za ramię i odciągnąć od rzeki.

    Unke powstrzymała go. A syk wydobywający się z jej szczęk jeszcze bardziej ostudził jego zapał. - To ważne, to szalenie ważne.

    Serafin niezgrabnie zrobił krok do tyłu. - Ona jest szalona. Obydwie jesteście szalone. - Już chciał się obrócić na pięcie, kiedy Unke niespodziewanie przytrzymała go.

    - Serafinie - powiedziała niemal błagalnym głosem. - Ona rozmawia z Merle.

    Chłopiec wybałuszył oczy. - Nie rozumiem.

    - Woda oddaje cenne usługi. - Unke w mgnieniu oka doskoczyła do niego. Tutaj, nad brzegiem zamarzniętego Nilu, dowiedział się o właściwościach wodnego lustra Merle.

    Skrzyżował ręce na piersiach, pocierając łokciami o futro. Bardziej z nerwów niż z zimna. - Mówisz prawdę? - zapytał, marszcząc czoło. - To znaczy, mówisz serio?

    Unke kiwnęła głową.

    Serafin zniżył głos. - Ale cóż Merle ma wspólnego z Lalapeją?

    Syrena wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Nie domyślasz się?

    - Nie, do diaska!

    - Serafinie, Lalapeja jest jej matką. - Syrena uśmiechnęła się przerażająco od ucha do ucha. Tylko jej ludzkie oczy porażały swym pięknem. - Twoja przyjaciółka jest córką sfinksa.

    Merle, napięta i skupiona, wsłuchiwała się w słowa zjawy, starając się za wszelką cenę nie zanurzyć głębiej palców w wodzie. Nie mogła sobie teraz pozwolić na przerwanie kontaktu. Koniecznie chciała usłyszeć, co sfinks - jej mama - chce jej powiedzieć.

    - Mówi, że masz pójść do Borbritsch - powtórzyła lustrzana zjawa.

    - Do Burbridge'a? - spytała Merle.

    - Tak, masz pójść do niego. Tylko tam jesteś bezpieczna. Dużo bardziej niż w Żelaznym Oku.

    - Ale dopiero niedawno uciekliśmy przed Burgbridge'em z pieklą. Powtórz jej.

    Minęła dobra chwila, zanim zjawa udzieliła odpowiedzi: - Macie się z nim spotkać. W jego gabinecie luster. Ty i twoja przyjaciółka. Ona cię tam zaprowadzi.

    - Junipa ma mnie zaprowadzić do gabinetu luster?

    - Tak. Poczekaj, to jeszcze nie wszystko… O, teraz. Ma cię zaprowadzić bezpośrednio do niego. Tam jesteście bezpieczne.

    Merle wciąż nie rozumiała. - Bezpieczne, dobrze, ale przed kim? Przed sfinksami?

    Znowu nastąpiła przerwa. - Przed synem twojej matki. Cokolwiek to znaczy.

    Merle wykrzyknęła: - Możesz zapytać, co to znaczy?!

    Podczas gdy zjawa posłusznie spełniała prośbę, do rozmowy włączyła się Królowa:

    - Nie wiem, czy to dobre, Merle, może powinnaś… „Nie - pomyślała zdecydowanie Merle. - Trzymaj się stąd z daleka. To moja sprawa".

    Głos zjawy rozległ się ponownie. - Syn twojej mamy. To zdaje się określenie… założyciela rodu sfinksów, czyli najstarszego ze sfinksów. Czczonego jako boga, tak sądzę. Twoja mama mówi, że znajduje się on w drodze od twierdzy. Możliwe, że już dotarł, choć nie jest tego pewna. I dodała na koniec, że sfinksy podejmą próbę jego wskrzeszenia.

    Kiedy Królowa wydała z siebie osobliwy dźwięk, Merle przestraszyła się na dobre. „Co ty naprawdę wiesz?" - pomyślała po raz setny.

    - Syn Matki - szeptała Królowa. - Mówi prawdę. Czułam go wprawdzie, ale wydawało mi się to prawie nierealne… Na wszystko, co święte, Merle, nie wolno ci tego czynić, co ona chce. Nie wolno ci się stąd ruszyć. „Mogłaś mi o wszystkim opowiedzieć wcześniej - pomyślała rozżalona Merle. - Mogłaś mi zaufać".

    Zjawa kontynuowała: - Merle, ona cały czas mówi to samo: twoja przyjaciółka musi zaprowadzić cię do Burb-ridge'a, zanim będzie za późno, macie iść razem do jego gabinetu i w ostateczności na niego zaczekać, on powie ci wszystko, o sobie, o tobie i twoim ojcu.

    - Zapytaj, kto był moim ojcem.

    Przerwa wydłużała się. - Syn Burbridge'a - powiedział wreszcie duszek. - Steven.

    Steven Burbridge. Jej ojcem. To wyobrażenie przekraczało jej wyobraźnię. I przerażało.

    - A jak mama się nazywa?

    - Lalapeja - powiedziała zjawa.

    Merle czuła, że zaczynają drżeć jej ręce. Ugryzła się w język i próbowała się opanować. Czuła się zagubiona i jednocześnie porażona. Czyż sfinksy od początku nie były ich największymi wrogami? Czyż nie panowały nad imperium? Jeśli rzeczywiście jej mama była sfinksem, to ród jej rodziców zawiódł świat na skraj przepaści. Ale Merle dystansowała się od sfinksów. I pewnie mama też.

    - Merle - lustrzana zjawa wyrwała ją z zamyślenia. - Twoja mama mówi, że Junipa ma ci służyć za przewodnika. To bardzo ważne. Jedynie Junipa może użyć Szklanego Słowa.

    Merle pociemniało przed oczyma i zakręciło się w głowie. Jakby godzinami kręciła się w kółko. - Szklane Słowo? Co to takiego?

    - Zaczekaj chwilę.

    Minęła chwila. Po niej jeszcze jedna. I jeszcze jedna.

    - Halo? - zapytała zniecierpliwiona.

    - Już jej nie ma.

    - Jak to?

    - Lalapeja musiała wyciągnąć rękę z wody. Już jej nie słyszę.

    - Ależ…

    - Przykro mi. Nie moja wina.

    Merle podniosła oczy i zobaczyła Junipę siedzącą przed nią z zatroskaną miną. - Zjawa powiedziała, że mam cię zaprowadzić?

    Merle skinęła głową. Wykończona, jak po koszmarnym śnie. Choć powinna się cieszyć. Dowiedziała się przecież, kim byli jej rodzice. Niewiele to jednak zmieniło. Właściwie nic. Raczej mocno namieszało jej w głowie i zaczęło napawać lękiem.

    Szeptem opowiedziała wszystko Junipie. Po czym obejrzała się za siebie i stwierdziła, że Seth nie spuszcza jej z oka. Kiedy ich oczy spotkały się, skrzywiła twarz w uśmiechu. Szybko odwróciła od niego wzrok.

    - Wiem, co myślał - szepnęła beznamiętnie Junipa.

    - Wiesz? Naprawdę wiesz?

    Junipa oddychała płytko. Jej głos brzmiał ochryple. - Przez lustro, Merle, przez lustro. Musimy wejść przez lustro. - Uśmiechała się smutno. - W tym celu Arcimboldo wprawił mi lustrzane oczy, nieprawdaż? Dzięki nim nie tylko widzę. To klucz do mnie albo do mojej ważnej części. Burbridge opowiedział mi wszystko.

    Dlaczego Arcimboldo otrzymał od niego zlecenie, by wyciągnąć mnie z sierocińca?

    Bym potrafiła spojrzeć w inne światy, ale też, bym mogła do nich dotrzeć.

    - Także do Burbridge'a? - szepnęła Merle. - Z powrotem do Lorda Światło?

    Mina Junipy bardziej przypominała przygnębienie niż uśmiech. Ale błysk jej oczu zdradzał również coś innego: smak zwycięstwa, delikatny smak triumfu.

    - Wszędzie - powiedziała.

    - Ale dlaczego?

    - Dlaczego wcześniej nie wpadłyśmy na ten pomysł? Bo taki łatwy? Do otwarcia lustra potrzebuję jednak tego samego, czym Arcimboldo otworzył drzwi lustra u siebie w warsztacie.

    Merle raz jeszcze odtworzyła w pamięci scenę z weneckiego warsztatu.

    Przypomniała sobie pochylającego się nad lustrem i poruszającego wargami Arcimbolda - bezgłośnie wypowiadającego magiczne słowo.

    - Szklane Słowo - uzupełniła Junipa, jakby rozgryzając na języku każdą sylabę. - Nie wiedziałam, że tak się je nazywa.

    - I nie wiesz, jak brzmi?

    - Nie - odparła Junipa. - Arcimboldo został zamordowany, zanim mi je wyjawił. „Dobry Boże" - pomyślał Serafin, kiedy Lalapeja wyciągnęła wreszcie rękę z Nilu - do łokcia zsiniałą i jakby wyrzeźbioną z wosku. Zwisała na ramieniu, sprawiając wrażenie, jakby nie należała do reszty ciała. Bez czucia. Jak obumarła.

    Rysy na twarzy sfinksa zdradzały cierpienie i ból, ale w jego piwnych oczach wciąż płonął ogień. I siła woli.

    - Unke - powiedziała, nie zwracając uwagi na Serafina.

    Syrena natychmiast nachyliła się nad nią i chciała jej pomóc stanąć na nogach.

    Ale nie zrozumiała intencji sfinksa. Lalapeja nie prosiła o pomoc.

    - Merle nie zna… słowa - powiedziała przez zęby. Unke potrząsnęła głową. - Najpierw musimy zatroszczyć się o twoją rękę. Jeżeli uda nam się gdzieś rozpalić ogień…

    - Nie. - Lalapeja błagalnym wzrokiem spojrzała na Unke. - Najpierw magiczne słowo.

    - O czym ona mówi? - zapytał Serafin. -Jakie słowo?

    - Szklane Słowo. - Unke spojrzała na ziemię, omijając wzrokiem sfinksa, jakby chciała w białym puchu dopatrzyć się czegoś niezwykłego. Ale to tylko jej własny cień przemknął przed nią.

    - Merle i Junipa muszą pójść do Burbridge'a - powiedziała Lalapeja. - Junipa posiada odpowiedni wzrok. Ona jest przewodnikiem. By jednak otworzyć drzwi, drzwi pro101 wadzące do lustrzanego świata, potrzebuje Szklanego Słowa. - Zdrową ręką sfinks przytrzymywał drugą zdrętwiałą, przyciskając ją do piersi.

    Wprawdzie Serafin jeszcze nigdy nie odmroził sobie kończyn, ale słyszał, że odmrożenia potrafią być tak samo bolesne jak poparzenia. Zdumiewające, że Lalapeja jeszcze nie zemdlała.

    - Nie znam Szklanego Słowa - powiedziała Unke z wahaniem w głosie.

    - Ty nie, ale on.

    Serafin wytrzeszczył oczy. - On, jaki on?! - Po czym pojął: - Arcimboldo?

    Lalapeja nie odpowiedziała, ale Unke przytaknęła.

    - Merle ma święte prawo, by poznać prawdę. Ja sama nie mam dostatecznie dużo siły… by wszystko jej opowiedzieć. Nie tutaj. - Lalapeja spojrzała na bezwiednie zwisającą rękę. - Ale magiczne słowo… Tak, mogę jej to zdradzić. - Jej wzrok był błagalny. - Teraz, natychmiast, Unke!

    Syrena na moment znieruchomiała i Serafin, który czuł się bezsilny w swojej niewiedzy, najchętniej chwyciłby ją za ramiona i potrząsnął: No, zrób coś, pomóż jej!

    Unke zrobiła głęboki wdech, a potem skinęła głową. W jednej sekundzie ściągnęła plecak i wyjęła z niego szklaną maskę: perfekcyjne odwzorowanie rysów twarzy Arcimbol-da na srebrnym szkle. Wykonała ją zaraz po śmierci mistrza. Serafin podejrzewał, że dzięki magicznemu zaklęciu wiernie odtwarzała ona twarz Arcimbolda w chwili śmierci.

    Unke podała Lalapei maskę.

    - Będzie ze mną mówił? - zapytał wątpiąco sfinks.

    - Z każdym, kto ją założy.

    Serafin patrzył to na Unke, to na sfinksa. Nie odważył się zadawać kłopotliwych pytań.

    Lalapeja przez moment wpatrywała się w pomarszczone rysy twarzy mistrza luster, potem przyjrzała jej się od wewnętrznej strony. Na chwilę w jej oczach pojawiła się niepewność. Potem przyłożyła do twarzy szkło. Maska przyssała się.

    Wewnętrzna strona idealnie pasowała do delikatnych rysów Lalapei. A szkło przylegało do twarzy, nie odstając na bokach.

    Serafin z dziecięcą fascynacją przypatrywał się wszystkiemu, oczekując, że lada moment usłyszy głos Arcimbolda. Czuł w sobie jakąś wewnętrzną niechęć do tego przedstawienia, które wydawało mu się oszustwem. Zakurzoną sztuczką z repertuaru jakiegoś wędrownego brzuchomówcy.

    Minęła minuta. Nikt nie ruszył się z miejsca. Nawet siedzący w gaju palmowym chłopcy, choć nie widzieli dokładnie, co rozgrywało się nad brzegiem Nilu, zamilkli przykuci do swoich miejsc. Czar magii zawładnął nawet powietrzem.

    Promieniował przez lód i zimno, rozchodząc się we wszystkie strony. Może nawet spowił wody Nilu, ożywiając płetwy wyziębionej morskiej padliny. Włoski na skórze Serafina zjeżyły się, a on sam odczuwał jakiś dziwny ból oczu. Jak podczas silnego przeziębienia. Ale ból jak szybko przyszedł, tak szybko ustąpił.

    Lalapeja przyłożyła teraz zdrową rękę do maski i ściągnęła ją z niezwykłą łatwością. Jej twarz była nienaruszona. Bez najmniejszych zaczerwienień. Unke odetchnęła, kiedy sfinks zwrócił jej szklaną maskę.

    - To wszystko? - zapytał Serafin.

    Unke schowała maskę do plecaka. - Nie mówiłbyś tak, gdybyś miał ją na twarzy.

    Lalapeja raz jeszcze pochyliła się nad otworem w lodzie.

    - Nie - szepnął Serafin, który tym razem już jej nie powstrzymywał. Wszyscy wiedzieli dlaczego: innego wyjścia nie było.

    Lalapeja raz jeszcze zanurzyła zdrową rękę w wodzie. Chłopakowi zdawało się, że teraz sam czuje przebiegające po ciele dreszcze zimna i odpływającą z siniejącej kończyny krew. Sfinksy na zawsze zrosły się z pustynią, więc przeraźliwe zimno musiało mieć na nie niszczący wpływ.

    Znów upływały minuty, podczas których nic się nie działo. Twarz Lalapei matowiała z każdą sekundą, a zanurzona w wodzie ręka obumierała. Nie wyciągała jej jednak z rzeki, wyczekując cierpliwie w mrokach pod lodową pokrywą na sygnał, będący odpowiedzią na jej milczące wołania.

    Kąciki jej ust drgnęły: po twarzy przemknął nikły uśmiech. Powieki opadły jak w głębokim, bardzo głębokim śnie.

    Szepnęła.

    Z oka wypłynęła jej łza, zamarzając w sopel lodu.

    - Cóż to miałoby być za słowo? - burknęła zjawa.

    - Na magicznych słowach zawsze można sobie połamać język - wyjaśniła Merle. - Przynajmniej na większości z nich. - Powiedziała tak przekonująco, jakby w swoim życiu zdążyła poznać już kilka z nich, co najmniej dwa lub trzy.

    Zjawa wciąż była poirytowana: - Cóż to za słowo! - Pięć razy zaczynała i przerywała, zanim nabrała przekonania, że wypowiedziała je poprawnie. Dokładnie tak, jak po drugiej stronie wymówiła je Lalapeja.

    Merle musiała przyznać, że słowo było trudne do zapamiętania - w przeciwieństwie do dziecinnie łatwego magicznego zaklęcia, wywołującego zjawę w jej wodnym lusterku.

    Junipa skinęła głową. W tej chwili to było najważniejsze. - Potrafię je wymówić.

    Jest całkiem proste. - Junipa wypowiedziała Szklane Słowo. Brzmiało perfekcyjnie.

    „Jest prawdziwą przewodniczką - pomyślała zafascynowana i jednocześnie onieśmielona Merle. - Tak, jest prawdziwą przewodniczką!" - Powiedz mojej mamie… - zaczęła, ale zjawa przerwała jej w pół słowa.

    - Już jej nie ma.

    - Och, jaka szkoda.

    Głos zjawy zabrzmiał tak, jakby po raz pierwszy chciał Merle okazać swoje współczucie. - Nie bądź smutna - powiedział łagodnie. - Na pewno wróci. Wiem to.

    To było dla niej… dosyć trudne.

    - Co to znaczy, że było trudne?

    - Nieważne, będziesz się niepotrzebnie martwić.

    Jeżeli zjawa chciała uspokoić Merle, to osiągnęła odwrotny rezultat. - Co się z nią dzieje? Jest chora? A może ranna? - pytała zatroskana.

    Zjawa opowiedziała jej, jakie trudności sprawiło Lalapei ostatnie nawiązanie kontaktu. Łącznie z niebezpieczeństwem utraty obydwu rąk.

    Merle wyciągnęła z lusterka palce. Drogocenne medium położyła na kolanach. Przez moment wpatrywała się w pustą przestrzeń.

    Już nie wątpiła, że sfinks był jej mamą.

    - Merle?

    Dziewczynka wróciła do rzeczywistości.

    Junipa uśmiechała się radośnie. - Chcesz, żebyśmy teraz spróbowali? Natychmiast?

    Merle głęboko zaczerpnęła powietrza i spojrzała na siedzących w oddali ludzi.

    Agenci nieprzerwanie otaczali Vermithraxa, który opowiadał im o wypadkach w piekle. W każdym innym momencie Merle zżymałaby się na niego, że zdradza zbyt wiele tajemnic - szczególnie w obecności nadstawiającego uszu Setha - ale teraz miała na głowie inne zmartwienia.

    - Mogłabyś tutaj? - spytała Junipc.

    Przyjaciółka przytaknęła. Merle podążyła za spojrzeniem Junipy i w lustrzanej ścianie zobaczyła własne odbicie: kucającą dziewczynę ze smutną twarzą i ręką zaciśniętą na rękojeści wodnego lustra.

    - Lustra - szepnęła, po czym włożyła swoje lusterko do kieszeni sukienki i zapięła guzik. Drugą ręką dotknęła przeraźliwie zimnej ściany.

    - To jest to, nieprawdaż? Dlatego wszystko w twierdzy jest wyłożone lustrami.

    Sfinksy wybudowały drzwi. Swoją twierdzą chciałyby zburzyć mury oddzielające od siebie różne światy. Najpierw pragną zapanować nad naszym światem, potem nad innym, potem nad jeszcze innym… - przerwała, bo nagle uświadomiła sobie, że ten sam plan realizowało Kamienne Światło. Ale gdzie przebiegało łącze? Przecież musiał istnieć jakiś element łączący sfinksy ze światłem.

    - Zaniechaj tego - powiedziała Królowa Laguny, która przez ostatnią godzinę milczała jak zaklęta. Merle zdążyła nawet zapomnieć o jej istnieniu. - A co się stanie, jeśli nie spodoba ci się odpowiedź?

    Merle nie miała czasu, by zastanowić się nad słowami Królowej. Junipa stanęła na nogi i wyciągnęła do niej ręce.

    - Chodź - powiedziała. Merle chwyciła ją za ręce.

    Po drugiej stronie kryjówki Seth ściągnął brwi. Także Andriej wpatrywał się w nią uważnie. Merle rzuciła mu krótki uśmiech.

    - Potrafię cię powstrzymać - powiedziała Królowa.

    - Nie! - odparła Merle stanowczo.

    Razem z Junipą stanęły przed ścianą. Przed sobą ujrzała odbicia mężczyzn, którzy jak na komendę odwrócili się. Junipa szepnęła Szklane Słowo.

    Przekroczyły próg lustra i w największym zdumieniu zanurzyły się w morzu srebra.

    Prawdziwe imię Świat rozpościerający się między lustrami. W górze, na dole, z boku. Przejścia, drogi i tunele. Wszystko ze srebra. Odbicia odbić. W niekończących się ilościach.

    Lustra, lustra, lustra, morze luster.

    A pośrodku tego świata tysiące Merle, tysiące Junip.

    - Jakbyśmy odbywały podróż w czasie - stwierdziła Merle.

    Junipa nie wypuszczała jej ręki. Prowadziła ją tak, jak oprowadza się dziecko po nieznanym, obcym otoczeniu. - Jak to rozumiesz?

    - Jak myślisz, ile czasu upłynęło od momentu, kiedy Ar-cimboldo wpuścił nas do lustra, żeby schwytać zjawy?

    - Nie mam pojęcia, ale mam wrażenie, że.;.

    - Minęły lata, co?

    - Tak, cała wieczność.

    - Właśnie - potwierdziła Merle. - Jeśli wrócimy do Wenecji, a kiedyś przecież tam wrócimy, to zastaniemy zupełnie inne miasto. W stu procentach inne. Ale tu, tu nic się nie zmienia. Tylko lustra, lustra, lustra.

    Junipa przytaknęła. - Ale zjaw ani widu, ani słychu.

    - No właśnie - powiedziała Merle.

    - Przynajmniej nie ma ich tutaj.

    - Czy świat luster jest rzeczywiście odrębną rzeczywistością? - spytała Merle.

    - Raczej przestrzenią zawieszoną między innymi światami. Albo czymś na kształt głębokiego talerza, osadzonego w wielu światach. Jak wszechświat i planety. By wejść do następnego świata, trzeba za każdym razem przeniknąć przez talerz. Arcimboldo próbował mi to wytłumaczyć, uprzedzając jednak, że zanim zrozumie się z tego choć ułamek, upłyną lata. Nie lata, życie całe. Albo kilka następujących po sobie. A Burbridge przestrzegał, że umysł ludzki i tak wszystkiego nie ogarnie. Jest za mały, powiedział.

    - Za mały - powtórzyła Królowa w myślach Merle. Czy myślała tak samo? Czy też była innego zdania? Ostatnio milczała jak zaklęta.

    Merle pomyślała o Vermithraxie, którego zostawiła po drugiej stronie lustra.

    Obsydianowy lew na pewno się o nią zamartwiał. „Chyba powinnyśmy go były wtajemniczyć - pomyślała. - I zdradzić, co planujemy. Ale jak, by przy okazji nie podsłuchali nas Seth i agenci?" Biedny Vermithrax.

    - Dobrze cię zna - powiedziała Królowa Laguny - Wie, że sobie poradzisz.

    Zatroszcz się lepiej o siebie, nie o niego.

    Merle już gotowała się w środku, by zaprzeczyć, ale Królowa szybko dodała:

    Igdyby tylko chodziło o niego… Vermi-thrax przez całe życie będzie wypominał sobie, jeśli przytrafi ci się coś złego.

    Jest wstrętna, po prostu złośliwa. I beznadziejnie niesprawiedliwa.

    Królowa znowu zamilkła.

    Dziewczynki przemierzały lustrzany labirynt wzdłuż i wszerz. Skręcały raz w lewo, a raz w prawo. Im dłużej były w drodze, tym bardziej Junipa nabierała wprawy wytrawnego przewodnika. Była zawsze tam, gdzie Merle potrzebowała wskazówki, gdzie wyrastała kolejna ściana ze szkła, a obok niej dalsze, po prawej i lewej stronie. Ale w tej iskrzącej, pobłyskującej i świecącej się nieskończoności zawsze niezawodnie odszukiwała wąski przesmyk, tę jedyną wnękę czy właściwe przejście.

    - Na pewno są tu sfinksy - powiedziała Merłe.

    - Wierzysz w to?

    - Pomyśl. Żelazne Oko jest imitacją. Wokół są tylko lustra, które odbijają się w sobie. Są odbiciami samych siebie. Żelazne Oko jest kopią, odzwierciedleniem świata luster. Choć niezwykle klarownym… i bardzo rozsądnym. Na pozór wszystko zdaje się tu być nieuporządkowane. Bo jeśli skręcam na prawo, to czy rzeczywiście jest to prawa strona? A jeśli na lewo, to czy naprawdę jest ona lewą? Gdzie jest góra, gdzie dół? Gdzie przód, a gdzie tył? - Merle chciała właśnie przystanąć, sądząc, że brną w ślepą uliczkę. Ale Ju-nipa pociągnęła ją za sobą. Obydwie nie napotkały żadnego oporu. Tak, wybór drogi był dla Junipy oczywistością. Jakby jej lustrzane oczy podążały z góry wyznaczonym torem. Z kolei dla Merle wybór drogi graniczył z cudem.

    Kroczyła obok przyjaciółki, od czasu do czasu się jej przyglądając. Jej mlecznej, białej karnacji. Nie mogła oderwać wzroku od lustrzanych oczu.

    - Co widzisz? - spytała. - Mam na myśli, no… po czym rozpoznajesz właściwą drogę?

    Junipa uśmiechnęła się. - Po prostu widzę. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Może inaczej, wydaje mi się, że już tu byłam. Kiedy włóczysz się po Wenecji, to nie szukasz drogi, którą chcesz iść. Nie potrzebujesz punktów orientacyjnych, drogowskazów, znaków. Po prostu idziesz. I dochodzisz. W najbardziej oczywisty sposób. Tak jak ja teraz.

    - Ale ty nigdy tu nie byłaś.

    - Ja nie, ale moje oczy.

    Dziewczynki na chwilę zamilkły, po czym Merle spytała: - Jesteś zła na Arcimbolda?

    - Zła? - Junipa roześmiała się szczerze. - Jak mogłabym być na niego zła? Skoro przywrócił mi wzrok, mnie, niewidomej dziewczynie.

    - Ale na rozkaz Lorda Światło.

    - I tak, i nie. Burbridge… polecił Arcimboldowi, by wyciągnął nas z sierocińca. I wprawił mi oczy. Ale polecenie z góry zbiegło się z jego własną intencją. Uczciwie chciał nam pomóc. Tobie i mnie.

    - Bez niego nie byłoby nas tutaj.

    - Bez niego Królowa Laguny gniłaby w egipskim więzieniu albo byłaby już martwa.

    Podobnie jak my i cała Wenecja. Myślałaś o tym w ten sposób?

    Merle sądziła, że przeanalizowała już wszystkie możliwe aspekty. Jasne, że przebywały na wolności, ponieważ Arcim-boldo przygarnął je do siebie. Ale cóż ta ich wolność była warta? W gruncie rzeczy pozostawały zwykłymi więźniami, jak zresztą cała reszta ludzkości. A może los obszedł się z nimi jeszcze okrutniej, gdyż pozostawały więźniami własnego losu, nie dającego im szansy wyboru.

    Wskazującego tylko wąską dróżkę postępowania. Czyż nie poczułyby się lepiej, gdyby mogły odpocząć i uświadomić sobie, że ktoś przejmie odpowiedzialność w swoje ręce? Tymczasem cały jej ciężar spoczywał na ich barkach.

    Zastanawiała się, czy Arcimboldo przypadkiem tym się nie kierował.

    - Zaraz jesteśmy na miejscu - powiedziała Junipa.

    - Tak szybko?

    - Do tutejszych odległości nie możesz przykładać naszej miary. Każda z dróg jest na swój sposób pewnym skrótem. Na tym polega sens lustrzanej rzeczywistości. Na szybkim przemieszczaniu się z miejsca na miejsce.

    Merle kiwnęła głową i niemal w lot pojęła, że wszystko, co opowiedziała jej Junipa, nie brzmiało aż tak całkiem obco. Im częściej stykała się z fantastycznymi rzeczami, tym mniej ją one zadziwiały. Ale zastanawiała się, jak długo to już trwa. Od kiedy jej pierwotny świat zaczął rozkładać się na drobne elementy i składać na nowo? Bo chyba nie od momentu, kiedy Królowa zagnieździła się w jej głowie. Już raczej od owej nocy, kiedy po raz pierwszy dawnej Merle z sierocińca powiedziała „do widzenia", a przed nową otwarła drzwi; kiedy razem z Serafinem wyszła z ulicznego święta w Wenecji, całkowicie zanurzając się w nieoczekiwanej dla niej rzeczywistości; kiedy uświadomiła sobie, że staje się osobą dorosłą.

    - No, doszłyśmy - powiedziała Junipa.

    Oczy Merle zaiskrzyły się. W pierwszej chwili w otaczających ją lustrach dostrzegła tylko siebie i pomyślała zgryźliwie, że widzi perfekcyjne odbicie własnych rozmyślań. I tylko samą siebie, nikogo innego. Tylko siebie.

    - Twoje odbicie bywa czasami nie do zniesienia - powiedziała Królowa. A po krótkiej przerwie dodała: - Pozostawiasz mnie bez ironicznej kontry?

    - Masz rację.

    Junipa mocniej ścisnęła rękę przyjaciółki i wskazała na iskrzący się w srebrzystej nieskończoności punkt. - Tam jest brama.

    - Naprawdę?

    - Nie potrafisz jej dostrzec?

    - Ktoś zapomniał zamontować klamkę.

    Junipa uśmiechnęła się. - Zaufaj mi. Tak po prostu.

    - A cóż ja cały czas robię?

    Junipa zatrzymała się, zwracając się do przyjaciółki. - Merle?

    - Tak?

    - Cieszę się, że tu jesteś, że razem próbujemy sprostać wyzwaniu.

    Teraz uśmiechnęła się Merle. - Te słowa brzmią zupełnie inaczej niż przedtem, w Żelaznym Oku. Brzmią… tak prawdziwie.

    - Tutaj, między lustrami nie czuję oddziaływania Kamiennego Światła - odpowiedziała Junipa. -Jakbym miała w piersi poprzednie serce. I widzę dużo lepiej od ciebie. I pewnie od każdego człowieka. Wiesz, sądzę, że przynależę do tego świata.

    Możliwe, że była to prawda, że Arcimboldo wykonał oczy ze szkła z lustrzanego świata. Junipa jest przewodniczką, powiedziała Lalapeja. A czyż przewodnicy nie pochodzą z rodzinnych stron? Po plecach Merle przebiegł zimny dreszcz, ale nie dała tego po sobie poznać.

    - Trzymaj się mnie mocno - przestrzegła ją Junipa. Beznamiętnie wyszeptała Szklane Słowo. Po chwili obie przekroczyły granicę.

    Opuściły lustrzany świat w równie zwyczajny sposób, w jaki uprzednio do niego wkroczyły. W szklanej rzeczywistości kroczyły całkiem normalnie, czując jedynie na plecach lekki powiew wiatru. Po drugiej stronie progu oczekiwały je…

    - Lustra? - zapytała Merle, zanim zorientowała się, że miejsce, w którym się znalazły, nie było tym samym, w którym rozpoczęły wędrówkę.

    - Lustra? - powtórzyła Królowa Laguny.

    - Gabinet lustrzany Burbridge'a - powiedziała Junipa. - Zgodnie z przepowiednią twojej mamy.

    Z tyłu usłyszały czyjeś chrząknięcie.

    - Miałem nadzieję, że łatwo znajdziecie drogę. Merle energicznie odwróciła się w tę stronę.

    Profesor Burbridge, alias Lord Światło, jej dziadek - trzy zupełnie różne określenia tej samej osoby. Zbliżył się do nich, stając przed nimi w bezpiecznej odległości. Nie podszedł całkiem blisko, jakby nie chcąc ich przestraszyć.

    - Nie bójcie się - powiedział. - Jestem tu sam. W lustrzanym gabinecie światło nie ma nade mną żadnej władzy. - Jego głos brzmiał bardziej starczo niż w piekle. I tak też wyglądał: bardziej pochylony i wątły.

    - W tym miejscu nie jestem Lordem Światło - powiedział, uśmiechając się smutno.

    - Tylko Burbridge'em, owym starym dziwakiem.

    Lustro, z którego wyszły, było jednym z wielu tworzących jednolitą okrągłą ścianę. Większość luster tkwiła jeszcze w drewnianych ochronnych ramach, w które z zasady wsadzał je Arcimboldo, zanim zlecił ich transport do kolejnego klienta.

    Wszystkie lustra, które Arcimboldo sprzedał Lordowi Światło, wisiały na ścianach. Może sto, może dwieście sztuk. Niektóre leżały na ziemi, jak kałuże rtęci. Reszta spozierała z sufitu.

    - Odbijają stąd promienie Kamiennego Światła - wyjaśnił Burbridge. Miał na sobie identyczny czarny frak, jak podczas ich pierwszego spotkania. Zmierzwione włosy, niechlujny wygląd, jakby on sam był jedynie cieniem samego siebie, cieniem utrzymywanym przez Kamienne Światło. Jego postać zbladła, worki pod oczami stały się większe, oczy zapadły się, żyły na jasnych przegubach pociemniały, a plamy na skórze jakby rozmnożyły.

    - Jesteśmy zupełnie sami. - Widocznie zauważył, że Merle niespokojnie rozgląda się na prawo i lewo. Może obawiając się nawałnicy Lilim, potworów Burbridge'a.

    Ale profesor zdawał się nie kłamać.

    - Przysyła mnie tutaj moja mama. - Nagle użycie słowa „mama" przestało Merle sprawiać trudności. Brzmiało całkiem naturalnie: moja mama.

    Zdziwiony Burbridge uniósł do góry brew. - Lałapeja? Ależ ją wtedy nienawidziłem. A ona mnie. A teraz przysyła tu akurat ciebie?

    - Powiedziała, że wszystko mi pan wyjaśni. I powie prawdę o mnie i moich rodzicach. I o Lalapei. I o Stevenie.

    Kiedy zjawiły się w gabinecie Burbridge'a, profesor stał na samym środku pokoju, jakby oczekując na ich przybycie.

    - Wszystko dzięki lustrom - wyjaśniała Królowa. -Jeżeli one rzeczywiście go chronią, to w samym środku jest najbezpieczniej, tam, gdzie krzyżują się promienie luster. Kiedyś podobnie wyraził się Arcimboldo, mówiąc jej: - Spójrz na lustro. A ono spojrzy na ciebie. Lustra mogą widzieć.

    - To nie przypadek - kontynuowała Królowa - że Burbridge stolicę pieklą nazwał Axis Mundi, czyli Oś Świata. Tak jak miasto symbolizuje środek pieklą, tak tu, gdzie stoi, przebiega oś jego egzystencji, jego własny, intymny środek, miejsce, w którym wymyka się wpływowi Kamiennego Światła. - Po krótkim namyśle Królowa ciągnęła dalej: - Większość udaje się na poszukiwanie własnego punktu, własnej osi świata, ale tylko nieliczni są tego świadomi.

    Burbridge zrobił dwa kroki w stronę dziewczynek. Jego ruchy nie miały w sobie jednak nic podejrzanego. „Czy on jest osią mojego życia? Moim środkiem?" - pomyślała Merle.

    Królowa uśmiechnęła się. - On sam? O nie. Środek często przebiega tam, gdzie znajduje się kres naszych poszukiwań. A ty jesteś na dobrej drodze, by go znaleźć. Możliwe, że jest nim twoja rodzina. I Burbridge jest jego istotną częścią. Ale ty poszukujesz jeszcze innych rzeczy.

    „W takim razie środek to szczęście, którego się poszukuje, ale nigdy nie znajdzie?" - Owszem, może być owym szczęściem, ale też klęską. Niektórzy przez całe życie niczego innego nie poszukują, jak tylko śmierci. „Przynajmniej mogą być pewni, że ją kiedyś dopadną" - pomyślała Merle.

    - Me szydź z tego. Spójrz na Burbridge'a! Od dziesięcioleci Kamienne Światło utrzymuje go przy życiu. Myślisz, że jest gotów umrzeć? A kiedy dopadnie go śmierć, to właśnie tutaj, gdzie wymyka się światłu. Przynajmniej na razie. „Przynajmniej na razie?" - Światło dowie się o naszej obecności. I nie będzie się jej biernie przyglądać.

    Musimy się pośpieszyć. - Świetna myśl.

    Merle zwróciła się do profesora: - Muszę dowiedzieć się prawdy. Lalapeja powiedziała, że to ważne.

    - Dla niej, czy dla ciebie? - Stary mężczyzna był wyraźnie rozbawiony. A jednocześnie śmiertelnie smutny.

    - Opowie mi pan?

    Jego wzrok zatrzymał się na gładkiej tafli lustra. Spuścizna Arcimbolda. - Niewiele wiesz o Lalapei - zaczął. - Tylko tyle, że jest sfinksem, prawda?

    Merle skinęła głową.

    - Także w Lalapei tkwi odłamek Kamiennego Światła. Tak jak w tobie, ponieważ jesteś jej córką. Ale do tego wątku jeszcze powrócę. Zacznę od samego początku.

    Zawsze jest jakiś początek… Otóż przed wielu laty Lalapeja otrzymała zadanie, polegające na czuwaniu nad pewnym grobem. Nie był to, rzecz jasna, zwykły grób, tylko grób protoplasty wszystkich sfinksów. Założyciela ich rodu, a nie, jak niektórzy sądzili, ich boga. Chociaż mógł się nim stać, gdyby odrodziły się jego dawne siły. Nazywają go Synem Matki. Kiedy przed tysiącami laty zmarł, cały ród sfinksów pochował go w miejscu, gdzie dziś rozpościera się wenecka laguna. Wtedy jednak rozciągały się tam tylko mokradła. Wyznaczono strażników grobu, którzy mieli czuwać nad niezakłóconym wieczystym snem ojca rodu. Ostatnim ze strażników była La-lapeja. Za jej czasów nad laguną osiedlili się ludzie. Wznosili najpierw proste chatki, potem domy, wreszcie przekształcili miejsce w ruchliwe miasto.

    - Wenecję.

    - Tak. Większość sfinksów unikała ludzi, wręcz ich nienawidziła. Ale Lalapeja różniła się od swoich współplemień-ców. Postanowiła nawet, by weneckie kobiety i mężczyzn wziąć pod opiekuńcze skrzydła. Podziwiała ich silną wolę, zdecydowanie.

    Przymioty, dzięki którym niezrażeni Wene-cjanie przekształcali wilgotną i nieprzyjazną ziemię w swoją ojczyznę. „W ich oś, w środek ich ponurej ludzkiej egzystencji" - pomyślała raptownie Merle, co Królowa skomentowała:

    - Tak, właśnie tak.

    - W ciągu wieków laguna przybrała wygląd, który już znasz. Przez cały ten czas Lalapeja wiernie trwała na swoim posterunku. W ostatnim okresie zamieszkiwała Palazzo w dzielnicy Cannaregio. I tam poznała mojego syna, Stevena.

    - A kim była jego mama?

    - Jedną z Lilim. Choć nie taką, jak to sobie teraz wyobrażasz. Żadną z tych dzikich i nieposkromionych bestii. Pochodziła z rodziny, którą w nadziemnym świecie określa się sukkubus. Czyli demon przybierający postać pięknej kobiety.

    A ona była piękna, możesz mi wierzyć. Steven był dzieckiem, które odziedziczyło krew moją i matki.

    Merle zaczęło się kręcić w głowie. Jej matka była sfinksem, ojciec w połowie człowiekiem, w połowie Lilim. Kim więc jest ona?

    - Kiedy Steven był jeszcze dzieckiem, często tu przebywał - powiedział Burbridge. - Opowiadałem mu o Kamiennym Świetle i o tym, jak na nas działa i co potrafi nam wyrządzić. Już wtedy, jako młody chłopiec buntował się przeciwko temu wyobrażeniu. A kiedy dorósł, poszedł w świat. Nie rozpowiadając nikomu o Kamiennym Świetle. Przeszedł tajnym przejściem, wychodzącym w lagunie. I poczuł, że Kamienne Światło przestaje mieć nad nim władzę. Musiał uwierzyć, że potrafi żyć jak normalny człowiek - Burbridge zniżył głos. - Ja sam przed wielu, wielu laty porzuciłem to wyobrażenie. Odrzuciłem taką opcję, kiedy jeszcze mogłem stąd uciec. A dziś już nie dam rady. Kamienne Światło nie pozwoli mi opuścić Axis Mundi. Natomiast Stevenowi było to obojętne, ba, prawdopodobnie cieszył się, że udało mu się uciec - przy założeniu, że myśli jak człowiek, wobec czego mam poważne obawy.

    Steven udał się więc do Wenecji. I tam już pozostał. Poznał Lalapeję, pewnie przez przypadek. Choć raczej przypuszczam, że Lalapeja domyślała się, skąd pochodzi. Tak jak ona był w Wenecji kimś obcym, co przez jakiś czas łączyło ich ze sobą.

    - Dlaczego nie zostali razem?

    - Stało się coś, czego się absolutnie nie spodziewali. Lalapeja zaszła w ciążę i urodziła ciebie, Merle. A Steven, no cóż, odszedł od niej.

    - Ale dlaczego?

    - By to zrozumieć, musiałabyś go znać. Nie znosi, jeśli przytrzymuje się go na siłę. Jeśli przymusza się go do czegoś. Poddaje naciskom. Nie wiem, jak to jeszcze wyrazić. Było dokładnie tak, jak w piekle. Znienawidził Kamienne Światło, bo zawładnęło nami i rzadko pozwalało na samodzielne myślenie. Lalapeja i dziecko także ograniczały jego wolność. I sądzę, że to była główna przyczyna jego ucieczki.

    Merle zadrżała na całym ciele. - Co za tchórz!

    Burbridge zawahał się na moment.

    - Tak, może nim jest. Śmierdzącym tchórzem. Albo rebeliantem. Albo jednym i drugim. Jest też moim synem i twoim ojcem, i dlatego nie powinniśmy tak łatwo ferować wyroków.

    Merle uważała inaczej. Milczała jednak, żeby Burbridge mógł dokończyć opowieść.

    - Lalapeja była zrozpaczona. I nie cierpiała mnie od początku. Steven wszystko jej opowiedział: o Kamiennym Świetle i o mojej roli w świecie Li-lim. Lalapeja obarczyła mnie winą za zniknięcie Stevena. Wściekła i smutna zarazem, nie chciała mieć nic wspólnego ze Stevenem i jego dzieckiem, w którym widziała jedynie znienawidzonego przez siebie ojca.

    Junipa chwyciła Merle za rękę.

    - Dlatego się mnie pozbyła?

    Burbridge westchnął. - Sądzę, że często tego żałowała. Ale nie miała na tyle siły, by się przyznać do córki. W dalszym ciągu piastowała funkcję strażnika grobu założyciela rodu, Syna Matki.

    Merle pomyślała o wodnym lustrze, o tych momentach, kiedy zanurzając w nim palce, czuła, że z drugiej strony w jej kierunku wysuwała się jakaś dłoń. I czule, delikatnie muskała ją po palcach. Ciepło i przyjaźnie. Nie, Burbridge się mylił, Lalapeja nie odrzuciła jej, choć zaakceptowała ją w odmienny niż to zwykle bywa sposób: tajemniczy, właściwy naturze sfinksa.

    - Lalapeja musiała wiedzieć, że mieszkasz w sierocińcu. Prawdopodobnie obserwowała każdy twój krok - kontynuował Burbridge. - Mnie samemu sprawiało to spore trudności. Minęły lata, zanim zleciłem Arcimboldowi, by cię odszukał i przyjął do swojego warsztatu. - Spojrzał na ukrytą za plecami Merle Junipę. - Tak jak ciebie, Junipo. Chociaż z innych powodów.

    Na twarzy dziewczynki pojawił się grymas. - Uczynił mnie pan niewolnikiem Kamiennego Światła. I jego tajnym agentem, wnikającym w inne światy.

    - Tak - potwierdził smutno. - To był jeden powód, którym nie kierowałem się ja, tylko Światło. Ja sam chciałem czegoś innego.

    Merle dopiero teraz w pełni pojęła, co się stało. - Wykorzystał cię, Junipo - powiedziała szorstko. - Nie dla siebie, tylko dla mnie. Pragnął, żebyś mnie tutaj przyprowadziła. To był pański motyw, prawda, profesorze? Pan wprawił jej oczy, żeby mogła odnaleźć drogę do gabinetu luster.

    Burbridge, bardzo wzruszony, po raz kolejny skinął głową. - Nie mogłem powierzyć cię Lilim, by dostarczyły cię tutaj na swoich grzbietach. Kamienne Światło natychmiast dowiedziałoby się o twoim przybyciu. Kiedy natomiast dobrowolnie przybyłaś do piekła na grzbiecie lwa, przekroczyłaś próg imperium Światła. Jak niewielka jest tam moja władza, cóż, sama mogłaś się przekonać, kiedy wpadłaś w ręce Lilim. Tymczasem ja chciałem cię ustrzec przed przykrymi niespodziankami.

    Dlatego przyprowadziła cię dziś Junipa, przekraczając próg lustra i wchodząc prosto do mojego gabinetu, gdzie nie rozciąga się moc Światła - przerwał na chwilę i otarł pot z czoła. - A twoje serce… - zwrócił się do Juni-py. - Nie planowałem zastąpić ci serca odłamkiem Kamiennego Światła. To ono zadecydowało o zamianie. Ja stałem bezwolnie w jego służbie. Już samo wyprowadzenie Merle z domu, czym przeciwstawiłem się Światłu, kosztowało mnie wiele sił. - Potrząsnął głową i wbił wzrok w podłogę. - Światło zabiłoby mnie za ten czyn, gdybym już nie był mu potrzebny. Ale skoro uczyniło mnie władcą piekła, to właśnie w tym celu, bym panował nad Lilim. By mnie respektowały. Na moje miejsce trudno byłoby znaleźć następcę, który już na starcie mógłby mi we wszystkim dorównać.

    - Uśmiechnął się gorzko. - Ale taki jest od wieków los diabła, nieprawdaż? Nie może jak urzędnik złożyć wypowiedzenia, jak generał poprosić o dymisję, jak król abdykować. Jest tym, kim jest, i to na zawsze.

    Merle wpatrywała się w profesora, a w głowie miała jeden wielki chaos.

    Przyłapała się na tym, że próbowała wyobrazić sobie twarz ojca. Jakąś młodszą wersję Burbridge'a, bez zmarszczek, siwych włosów i zmęczonych oczu.

    - Muszę być wdzięczny losowi za to, że są jeszcze chwile, kiedy pozostaję sobą.

    Choć są one coraz rzadsze, a ja coraz częściej jestem marionetką w rękach Światła.

    Czyżby łudził się, że Merle i Junipa okażą mu współczucie? Merle nie potrafiła go przejrzeć. Chciała wzbudzić w sobie nienawiść i pogardę za wszystko, co uczynił jej, Ju-nipie, a także jej ojcu. Ale bezskutecznie. Nie, nawet to się jej nie udawało.

    - Chciałem cię ujrzeć, Merle - powiedział Burbridge - jeszcze kiedy byłaś małym dzieckiem. Kiedy nie wygasła we mnie nadzieja, że okoliczności będą inne od tych, od których jesteśmy uzależnieni. Chciałem, byś najpierw poznała mnie, nie Lorda Światło. A jednak los zafundował nam odwrotną kolejność. Nie mogę mieć złudzeń, że mi to wybaczysz.

    Merle wsłuchiwała się w jego słowa, rozumiała ich sens. Ale obojętne, co powiedziałby Burbridge, i tak pozostanie dla niej obcym człowiekiem. Podobnie jak jej ojciec.

    - A co się stało ze Stevenem? - zapytała.

    - Przeszedł przez próg lustra.

    - Sam?

    Burbridge spuścił oczy w dół. - Tak.

    - Ale pozbawiony przewodnika… tam… Stał się zjawą, wiem. Możliwe nawet, że świadomie zdecydował się na ten krok. Ale nie straciłem nadziei, że skoro można wedrzeć się do innych światów, to może uda się go tam odnaleźć.

    Junipa wlepiła w niego swoje szklane oczy. - Czy właśnie do tego pan dążył? Żebym go odszukała? Spuścił wzrok i zamilkł.

    Merle pokiwała głową. W jednej chwili puzzle zaczęły układać się w jedną całość.

    Oczy Junipy, jej praktyka w warsztacie Arcimbolda. Od chwili, kiedy opuściła sierociniec, Burbridge znaczył ścieżkę jej życia.

    - Ale na czym miała polegać oferta udzielenia pomocy Wenecji? - zapytała.

    - Chciałem uchronić ciebie i Arcimbolda, który miał wprawić jej oczy.

    - Czyli pańska groźba, że jeśli choćby jednemu Wenecja-ninowi spadnie włos z głowy, była niczym innym, jak…

    Junipa dokończyła zdanie za Merle: - Próbą ratowania twarzy i wyjścia z honorem.

    I chciał pan jeszcze, żeby ludzie mieli inny obraz piekła z Lordem Światło, który jest świadom… swoich zobowiązań wobec innych.

    - Czy to prawda? - spytała Merle.

    Burbridge westchnął głośno, po czym skinął głową. - Nigdy nie zrozumiecie moich zmagań ze Światłem, z potęgą jego mocy, jak narzuca swoje myśli i wszystkie zamiary obraca wniwecz. Nikt tego nie pojmie.

    - Merle - Królowa Laguny przerwała długie milczenie. Mówiła łagodnie, ale zdecydowanie. - Musimy stąd uciekac. On nie kłamie, kiedy mówi, jaką moc rozwija Światło. I że są rzeczy, które muszą się spełnić.

    Merle zastanowiła się. Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl. - Kiedy uciekliśmy panu w piramidzie… wtedy powiedział pan, że zna jakieś imię. Jakie imię? Co to znaczy?

    Burbridge zbliżył się do niej. Stała teraz na wyciągnięcie ręki. - Jej imię, Merle. Imię Królowej Laguny - powiedział poważnie. „Czy to prawda?" - spytała w duchu.

    Królowa milczała.

    - Co by się zmieniło, jeśli znałabym jej imię?

    - Nie chodzi o imię. Chodzi o samą osobę. Kim ona jest.

    Merle przypatrzyła mu się uważnie. Jeśli kryje się tu jakiś fortel, to nie potrafi go dostrzec. I nie wie, do czego Burbridge zmierza. Próbowała przyprzeć królową do muru i wymusić na niej, by coś powiedziała, ale ona milczała jak zaklęta.

    - Sekhmet - powiedział. - Nazywa się Sekhmet. Merle próbowała sobie cokolwiek przypomnieć. Ale na próżno. To imię nie kojarzyło jej się z nikim. - Sekhmet? Burbridge uśmiechnął się. - To egipska bogini lwów. „Czy to prawda?" Królowa przeciągała odpowiedź w nieskończoność. - Tak. „Ależ…" - W starych ruinach świątyń i na grobach faraonów jest przedstawiana jako lwica.

    Zapytaj ją, Merle, zapytaj ją, czy jest kamienną lwicą.

    - Nie tylko kamienną lwicą. Byłam boginią, choć miałam ciało lwicy… Wtedy, kiedy jeszcze większość bogów posiadała swoje pierwotne ciała i odbywała wędrówki po ziemi - jak istoty ludzkie. I któż miałby jeszcze poświadczyć, że rzeczywiście byliśmy bogami? My tego nie mogliśmy stwierdzić, ale idea nam się spodobała i nie wybijaliśmy jej ludziom z głowy. - Zrobiła krótką przerwę. - Poniekąd pozostawaliśmy pod wrażeniem naszej wszechmocy. Ale od tego czasu ludzie zaczęli na nas polować. Obrazy nie posiadają ani własnej woli, ani pragnień. Posągi nie symbolizują nic innego, jak właśnie cele panującego. To prawo obowiązywało zawsze. Słowo boga jest w gruncie rzeczy słowem tego, który już wystawił mu pomnik.

    Merle i Junipa wymieniły między sobą spojrzenia. Ale przyjaciółka nie słyszała Królowej. Merle w lustrzanych oczach Junipy dostrzegła własną zmęczoną twarz. I przestraszyła się samej siebie. „Od jak dawna już to trwa?" - zapytała w myślach Królową.

    - Od czasów, których nie pamiętają nawet pierwsze cedrowe drzewa w Egipcie. Inne ludy czciły mnie jeszcze wcześniej. Ludy, których nazwy zatarł czas.

    - Opowiada ci teraz legendę? - zapytał Burbridge. -Jeśli nie, ja ci opowiem.

    Sekhmet, potężna, wszystkowiedząca Sekhmet została zapłodniona przez jeden z promieni księżyca i urodziła pierwszego sfinksa. Protoplastę rodu.

    - Syna Matki! - wykrzyknęła instynktownie Merle. - Dlaczego zataiłaś przede mną ten fakt?

    - Ponieważ nie uczyniłabyś tego, o co cię prosiłam. A zresztą, cóż by to zmieniło? Niebezpieczeństwa pozostałyby te same. A zaryzykowałabyś dla egipskiej bogini? Nigdy cię nie okłamałam. Jestem Królową Laguny. Tą, która ochrania Wenecję przed Egipcjanami. Kim byłam wcześniej - nieważne. Ważne, kim jestem. „Nieważne? Szalenie ważne. Może najważniejsze! Przecież przywiodłaś mnie tutaj.

    Wiesz, co knują sfinksy. Zawsze wiedziałaś".

    - Jesteśmy tu po to, by udaremnić ich zamiar. Syn Matki nie może zostać wskrzeszony. A jeśli obudzą go do życia, jestem jedyną, która mu się przeciwstawi. Jestem jego matką i kochanką. Razem z nim spłodziłam cały ród.

    - Z twoim synem?

    - On był synem księżycowego promienia. To zmienia postać rzeczy.

    - Ach tak?

    Do rozmowy włączył się Burbridge: - Sekhmet nie jest winna - stanął niespodziewanie po stronie Królowej, choć tylko z grubsza domyślał się, co opowiada ona Merle. - To, co wydawało jej się księżycowym promieniem, w rzeczywistości… było czymś innym… było promieniem Kamiennego Światła spadającego na ziemię. Czy świadomie wybrało ono swój cel? Czy przez przypadek?

    I dlaczego akurat trafiło na Sekhmet? Tego nie wiem. Prawdopodobnie jednak Światło przewidziało, że po upadku i przebiciu się przez skorupę ziemską będzie mu trudniej uzyskać wpływ na istoty żyjące na powierzchni ziemi. Dlatego sądzę - co jest moją prywatną opinią jako naukowca, opinią niezależną od innych - że Światło celowo zapłodniło boginię-lwa, by dać początek nowej rasie. By zapoczątkować plemię, które nosiłoby w sobie jego odłamek, pozostając w nieświadomości stale przekazywanej spuścizny. Plemię, którym dałoby się sterować, które byłoby posłuszne. Tak jak Lilim, poddające się w piekle woli Światła - przerwał swój wywód wyczerpany. Pod koniec jego głos brzmiał coraz słabiej, starczo i ochryple. „Słyszałaś, co powiedział" - zapytała Merle Królową.

    - Tak. „No i?" Królowa zwlekała z odpowiedzią, ale po chwili Merle usłyszała: Tym, kto zabił Syna Matki, byłam ja. Choć za późno zorientowałam się, że nosił on w sobie odłamek Światła. Za późno, ponieważ ród sfinksów zaczął się już rozrastać. Mogłam zapobiec tylko temu, żeby Syn Matki nie stał na jego czele. Ałe jak się okazało, przyśpieszyłam jedynie bieg rzeczy. Sfinksy rozmnożyły się, czego potwornie się obawiałam. „I przybyłaś nad lagunę." - By go pilnować. Tak jak potem Lalapeja i jej następczynie. Z tą jednak różnicą, że sfinksy czciły Syna Matki, a grobu strzegły przed profanacją. Ja natomiast trzymałam wartę przy grobie, by nie dopuścić do zmartwychwstania.

    Lałapeja jako pierwsza domyśliła się prawdy. Nie miała wprawdzie żadnych dowodów, a mimo to nie myłiła się. Tym bardziej, kiedy dowiedziała się, że sfinksy uzyskiwały coraz większy wpływ na faraona, a obudzenie do życia Syna Matki uczyniły swoim najważniejszym cełem.

    Merle zrozumiała. Odnalazła brakujące ogniwo, łączące sfinksy z Kamiennym Światłem. Faraon, kapłani Horusa, wszyscy byli narzędziami w rękach sfinksów.

    Wojna, podbój świata, czym w rzeczywistości były te wydarzenia? Czy chodziło o podbój Wenecji, czy też o dostęp do leżącego pod nią Syna Matki?

    - Czując narkotyk władzy i otwierającą się możliwość opanowania świata, sfinksy podporządkowały sobie kapłanów Horusa i faraona. Ałe ich oczy nieprzerwanie kierowały się w stronę łaguny. Tymczasem ja byłam jedyną, która mogła ich powstrzymać. - Na chwilę zawiesiła głos, jakby ranga wypowiadanych słów przygniatała ją samą. Potem już stonowanym głosem dodała: - Zawiodłam. Ałe przybyłam do twierdzy sfinksów, by wziąć odwet. Razem z tobą, Merle. „Od początku chciałaś tu przybyć".

    - Nie, na początku sądziłam, że pomoc uzyskamy w piekle. Przypuszczałam, że Lilim ruszą na wojnę przeciwko imperium. Ale nie doceniłam, jak wielki wpływ w międzyczasie wywarło na Burbridge'a Kamienne Światło. Straciliśmy w piekle cenny czas. Syn Matki znajduje się już w Żelaznym Oku. Czuję jego obecność. Także Lalapeja nie mogła temu przeszkodzić. Dlatego też jest tutaj. „Co się stanie, jeśli w końcu zostanie obudzony do życia?" - Pozostając w służbie Kamiennego Światła, zajmie na powierzchni ziemi to samo miejsce, jakie w piekłe piastuje Lord Światło. Tyle, że będzie bardziej bezwzględny. Na magii zna się lepiej niż ktokolwiek inny. Nie będzie miał wątpliwości, nie będzie potrzebował gabinetów luster, wolnych od wpływu Kamiennego Światła. Ono nasączy sobą świat jak woda gąbkę. Opanowawszy nasz świat, nie cofnie się przed podbojem innych.

    Merle spojrzała na Junipę, która cały czas wpatrywała się w nią z troską. Jeśli Syn Matki sięgnie po władzę i podporządkuje sobie imperium, Junipa ponownie dostanie się w ręce Kamiennego Światła. Jak zresztą wszyscy, w tym również Merle.

    Burbridge i Junipa znali jej myśli. Wprawdzie nie słyszeli rozmów, jakie prowadziła z Królową, ale bacznie ją obserwowali, jej rysy, ba, każde drgnięcie twarzy. Junipa trzymała Merle za rękę, Mocniej niż dotychczas. Jakby chciała dodać odwagi przyjaciółce, pomóc oswoić się ze wszystkim, co tutaj usłyszała.

    Wyznania Królowej wstrząsnęły nią. Ale miała wystarczająco dużo siły, by skoncentrować się na najważniejszym: na Królowej, na Junipie, na Synu Matki.

    W końcu na Burbridge'u, który stał przed nią jak stary, sterany życiem człowiek, który potrzebuje krzesła, bo nie ma siły ustać na nogach.

    - Musicie iść - powiedział. - Od czasu do czasu Kamienne Światło toleruje, kiedy tu przebywam. Ale niezbyt często i nie tak długo, jak dziś.

    Merle puściła dłoń Junipy. Zrobiła kilka kroków do przodu i podała starcowi rękę. Przyjął wyciągniętą dłoń. Oczy zaszkliły mu się lekko.

    - Co się teraz stanie… - zapytała cicho. - Z panem… z tobą?

    - Jestem Lordem Światło. Pozostanę nim do końca. A Kamienne Światło pewnie roztrzaska wszystkie te lustra. Ale mnie już na nich nie zależy. Już ich nie potrzebuję. My przecież spotkaliśmy się. Wszystko, co miałem ci przekazać, przekazałem. Przynajmniej najważniejsze rzeczy. Są wprawdzie inne, nad którymi rozmyślam, ale… - przerwał, potrząsnął głową i dokończył: - Nie potrafię dłużej przeciwstawić się Światłu. A ono nasili swoje oddziaływanie. - W oczach stanęły mu łzy i zaczęły spływać po policzkach. - Jeżeli spotkamy się raz jeszcze - niech bóg cię od tego ustrzeże, Merle - będę wtedy tym, kogo poznałaś w piekle. Człowiekiem, który wymienił Junipie serce. Który jak despota rządzi plemieniem Lilim. Który oddał siebie pod rozkazy Kamiennego Światła.

    Merle nie mogła powiedzieć słowa. - A gdybyś poszedł z nami?

    - Jestem za stary - potrząsnął głową. - Bez energii Kamiennego Światła umrę. „Ależ ty chcesz umrzeć, prawda?" - pomyślała Merle.

    Nie wypowiedziała jednak na głos tej myśli, bo ją raniła. Nawet jeśli próbowała wyprzeć ją ze świadomości. Nie chciała, żeby umierał. Ale nie chciała też, żeby na zawsze pozostał tym, za kogo uważała go cała ludzkość: diabłem, szatanem, złym demonem.

    Chyba odgadł, co ją trapi. - Kamienne Światło jak w kleszczach trzyma moją duszę. Jestem za słaby, by dobrowolnie umrzeć. Za dużo wytrzymałem, za długo walczyłem. Owszem, mógłbym cię o to poprosić, ale czyż to nie straszne?

    - Ja nie dam rady!

    - Wiem. - Uśmiechnął się, dzięki czemu jego twarz nabrała wyglądu proroka. - I może wybrałem najlepsze rozwiązanie. Każdy ze światów potrzebuje swojego diabła.

    Także ten. Potrzebuje ucieleśnienia zła, by móc zrozumieć, dlaczego należy bronić dobra. W pewnym sensie wypełniam swoją powinność. Co czyni nawet Kamienne Światło. Kiedyś w przyszłości ludzkość zacznie się lękać piekła w taki sposób, w jaki lękała się go przez tysiąclecia: jako fantomu, w który się wierzy, ale nie uważa za realny byt. Legendy i mity, polukrowane opowiastki, bardzo odległe od zwykłej codzienności ludzi.

    - Ale tylko wtedy, kiedy uda się nam powstrzymać sfinksy - zawyrokowała Junipa.

    - To najważniejszy warunek. - Burbridge przyciągnął Merle do siebie i objął ramieniem. Nie zastanawiając się długo, odwzajemniła jego gest. - Tu, na dole, moje dziecko, to nie jest historia, którą piszesz. Jesteś bohaterem w naziemnym świecie. Piekło nie zna bohaterów. Zna tylko tych, którzy się zatracili. Lord Światło nie jest twoim wrogiem. Wrogowie czekają na ciebie na powierzchni ziemi: sfinksy, Syn Matki. Jeśli uda ci się go powstrzymać, upłynie sporo czasu, zanim Kamienne Światło ponowi próbę opanowania ziemi. Z chwilą, gdy wyginą jego słudzy, przegra rozgrywkę w waszym świecie. A o tym, tu, na dole, ech, lepiej zapomnijcie. Na setki lub tysiące lat. Światło i ja… Lord Światło. Tu, na dole, mamy wystarczająco dużo do roboty, by zamartwiać się jeszcze problemami na ziemi. - Uwolnił się z objęć, ale dalej patrzył na Merle.

    - Z nimi musicie poradzić sobie sami.

    - A czy Lilim zaatakują ludzi?

    - Nie, na pewno nie. Nie w charakterze armii zdobywców podbijającej nowe terytoria. Owszem, kilka z nich dotarło tam, ale… to tylko dzikie stwory. Bez obaw, nie będzie wojny między nami.

    - Ale Kamienne Światło przetrwa w piekle!

    - Jako mocarz na dole, nie na górze. Pozbawiony swoich dzieci, sfinksów, będzie potrzebowało może tysięcy lat, zanim ponowi atak. Do tego momentu będą obowiązywać słowa, które głosi Kościół: kusiciel, ucieleśnienie zła, upadły anioł Lucyfer - dla was właściwie niegroźny duch wymachujący łańcuchem, jakaś część religii zastygła w pustym pojęciu, która dla nikogo nie jest groźna.

    - Ma rację - zawyrokowała podekscytowana Królowa. - Tak, może mieć rację.

    - Idźcie - powiedział Burbridge, tym razem błagalnym głosem. - Zanim…

    - Zanim będzie za późno? - Merle zmusiła się do uśmiechu. - Gdzieś to już czytałam.

    Teraz uśmiechnął się Burbridge i objął ją jeszcze raz. - Widzisz, moje dziecko?

    Tylko malutka historia, nic innego. Tylko malutka historia.

    Pocałował ją w czoło. Pocałował nawet Junipę i wyszedł.

    Dziewczynki zatrzymały w pamięci jego obraz. Obraz Charlesa Burbridge'a. Nie Lorda Światło: obraz starego człowieka, nie diabła, w którego zaraz się wcieli.

    Przekraczając próg lustra, opuściły piekło z Lilim i powróciły do swojego.

    Uprowadzenie - Nie ma ich! - powiedziała junipa.

    - Co?

    - Nie ma ich w kryjówce. - Junipa, przenikając przez srebrzącą się poświatę lustrzanego świata, rozglądała się po twierdzy sfinksów, a dokładnie po pomieszczeniu, w którym wcześniej dziewczynki rozstały się z carskimi agentami. - Nikogo tu nie widzę - powiedziała smutnym głosem.

    - Gdzież oni mogli się podziać?

    - Nie wiem. Muszę ich poszukać.

    Merle była niepocieszona, że sama nie mogła przeniknąć przez świat luster.

    Widziała jedynie odbijające się zamazane formy i nieczyste kolory. W tej chwili nie potrafiła nawet rozpoznać lustra, za którym powinna znajdować się kryjówka.

    - Tu… stoczono walkę - stwierdziła Junipa. - Sfinksy wytropiły agentów.

    - A co z Vermithraxem?

    - Nie potrafię go odnaleźć.

    - Ależ jego trudno nie zauważyć!

    Junipa odwróciła głowę. W jej głosie wyczuwało się lekkie rozdrażnienie, chyba po raz pierwszy od chwili, kiedy się poznały.

    - Uzbrój się w cierpliwość, dobrze? Muszę się skoncentrować.

    Merle ugryzła się w dolną wargę. Kolana jej drżały. Junipa puściła rękę przyjaciółki i rozejrzała się dookoła po lustrzanej przestrzeni. - Żelazne Oko jest ogromnych rozmiarów. A tutaj znajduje się jeszcze tak dużo luster. Tymczasem oni mogą się wszędzie ukrywać.

    - Więc zaprowadź nas do ich kryjówki.

    - Jesteś tego pewna? To może być szalenie niebezpieczne.

    - Chcę się przekonać na własne oczy. W przeciwnym razie… nie uwierzę.

    Junipa skinęła głową. - Trzymaj się blisko mnie, bo może będziemy musiały się szybko stąd ewakuować. - Ponownie chwyciła Merle za rękę, wyszeptała Szklane Słowo i przestąpiła z przyjaciółką przez próg lustra. W taki sposób, w jaki przechodzi się przez smugę księżycowego światła.

    Drzwi komnaty były uszkodzone w kilku miejscach. Setki odłamków szkła walały się po podłodze jak niedbale porozrzucane żyletki. Ze ścian wyzierały puste miejsca po lustrach. Kamienny mur z powybijanymi lustrzanymi ścianami przypominał rozdziawione usta ze szczerbatym uzębieniem. Jedna ze ścian, na prawo od nich, była kompletnie zniszczona. Dziewczynki uświadomiły sobie, że właśnie tę drogę ucieczki obrał Vermithrax.

    - Sfinksów musiało być dużo - oceniła Junipa. - Inaczej Vermithrax by nie uciekał. W starciu jeden na jednego jest silniejszy od sfinksa.

    Merle pochyliła się nad górą trupów. Szybko zorientowała się, że nie będzie już potrzebna żadna pomoc. Ale wśród leżących martwych ciał brakowało Andrieja.

    Przypomniała sobie też piątego agenta, barczystego rudzielca, który w rynsztunku mumii wyglądał naprawdę groteskowo. Jego ciała również tu nie było.

    - Merle! - Podniosła wzrok i spojrzała najpierw na krzyczącą Junipę, a potem w stronę drzwi.

    Cwałujący z zawrotną prędkością sfinks szykował się właśnie do skoku na nią. Ten widok zmroził jej krew w żyłach. Ale Junipa była szybsza. Doskoczyła do niej i przeciągnęła przez próg najbliżej stojącego lustra, wypowiedziawszy wcześniej jakieś magiczne słowo. Za ich plecami rozległ się najpierw wściekły ryk, a potem przeraźliwy szczęk. To rozpędzony sfinks uderzył w lustro. We wnętrzu lustrzanego świata pojawiła się rysa, która jednak szybko znikła, jak wymazana gumką ołówkowa kreska.

    Merle ledwo złapała oddech. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że przed chwilą otarła się o śmierć. Serce biło jej jak oszalałe. I kłuło.

    W oczach Junipy nie dostrzegła żadnych emocji, ale z jej miny można było wyczytać złość. - Mówiłam ci przecież, żebyś trzymała się blisko mnie! Ledwo uszłyśmy z życiem.

    - Myślałam, że zdążę jeszcze pomóc innym.

    Junipa sprawiała wrażenie, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Jednak jej twarz szybko się rozpogodziła. Znów była dobra i łagodna. - No tak, oczywiście - dodała pośpiesznie, mrużąc oczy. - Przepraszam.

    Dziewczynki uśmiechnęły się do siebie. Junipa znowu chwyciła Merle za rękę i ruszyły dalej.

    Niedługo potem Merle ponownie uświadomiła sobie, że kompletnie straciła orientację. Raz jeszcze musiała ślepo zaufać Junipie. Często przystawały w drodze. Przyjaciółka wciąż rozglądała się dookoła niczym podążający tropem zwierzyny drapieżnik, dotykała niektórych luster, ale nieprzerwanie szła dalej.

    - Tutaj! - powiedziała w końcu, wskazując jedno z luster. Merle wydawało się, że błyszczało ono trochę jaśniej od innych, czerwonożółtym, ognistym odcieniem.

    - On tu jest! Vermithrax!

    - Zaczekaj! Pozwól mi najpierw sprawdzić. -Junipa stanęła przed Merle, zbliżyła się do lustra, dotykając go niemal nosem. Kiedy wypowiedziała magiczne słowo, na wysokości jej ust lustro pokryło się parą. Wsunęła głowę do środka, by zerknąć w drugą stronę. Przedarła się przez mleczną ścianę własnego oddechu na szybie jak przez puchar napełniony świeżym mlekiem. Merle trzymała ją za rękę i miała wrażenie, że im dłużej Junipa stoi na granicy dwóch rzeczywistości, świata luster i Żelaznego Oka, tym bardziej drętwieją jej palce.

    Szepnęła imię przyjaciółki.

    Kiedy Junipa z powrotem wyjęła głowę, lustrem wstrząsnęły fale. - Są tam wszyscy. Cała czwórka.

    - Także Seth?

    - Tak, walczy po stronie Andrieja.

    - Czy to możliwie? Nie mieści mi się to w głowie!

    - Co teraz robimy? - spytała Junipa.

    - Musimy do nich dołączyć. I im pomóc. A przede wszystkim udaremnić plan sfinksów. Tylko jak?

    I co z tego, że Merle jest wnuczką samego diabła, córką sfinksa? Tak naprawdę jest tylko czternastoletnią dziewczynką. Najmniejszy sfinks poradzi sobie z nią z największą łatwością. A jeszcze na głowie ma Junipę i nie chce, by cokolwiek jej się przytrafiło.

    - Wiem, o czym myślisz - powiedziała Junipa.

    Merle nie patrzyła na nią, tylko na lustrzane odbicia, falujące i zbyt zniekształcone, by dało się w nich rozpoznać pierwotne kształty i formy.

    Wiedziała, że za ścianą luster Vermithrax wraz z innymi walczy o życie. A mimo to zza progu lustrzanego świata nie dochodziły odgłosy walki: szczęk broni, pokrzykiwania, westchnięcia czy jęki. Po drugiej stronie cały świat mógłby się pogrążyć w otchłani, ale tu, gdzie była, w niczym nie zmąciłoby to korowodu tańczących farb i srebra.

    - Coś się tu zmieniło - powiedziała Junipa.

    - Ale co?

    Junipa przykucnęła, wyszeptała magiczne słowo, przyłożyła dłoń do szyby tuż nad podłogą i wsunęła ją do środka. Po chwili wyciągnęła ją z powrotem, zwiniętą w pięść, podsunęła ją Merle przed oczy i rozprostowała palce.

    Merle spojrzała na jej dłoń. Dotknęła ją palcem.

    - Lód - szepnęła jak zahipnotyzowana. - Śnieg - odparła Junipa. - Tylko strasznie twardy, ponieważ mocno go ubiłam palcami.

    - Ale to znaczy, że Zima jest tutaj. W twierdzy!

    - Czyżby wtedy śnieg padał w budynkach? - Junipa zmarszczyła czoło. Przyjaciółka opowiedziała jej o Zimie i poszukiwanym przez niego Lecie. Ale w dalszym ciągu nie potrafiła sobie wyobrazić pory roku z krwi i kości, pomykającej w dodatku korytarzami Żelaznego Oka.

    W tym momencie Merle podjęła decyzję: - Chcę teraz przejść na drugą stronę!

    Junipa wypuściła z ręki śnieg, który spadł na ziemię, rozpuszczając się w okamgnieniu. Westchnęła cicho, ale przystała na to. - Przecież musimy coś zrobić! - I po krótkiej chwili dodała: - Ale nie przechodź całkiem na drugą stronę lustra. Dopóki stoisz na progu w rozkroku, lustro jest przepuszczalne. W obydwie strony. W najgorszym razie zawsze możesz się wycofać.

    Merle zgodziła się, choć słowa Junipy nie do końca do niej docierały. Była podekscytowana. W głowie jej się kotłowało.

    Trzymając się za ręce, przekroczyły próg lustra.

    Oślepiła je porażająca jasność. Śnieżny bezkres bieli, rozpościerający się między ścianami a sufitem. W ich stronę nadciągała fala ryku i złości, gorsza od wszystkiego, co

    Merle była w stanie sobie wyobrazić. To Vermithrax głośno ryknął, podejmując walkę z dwoma sfinksami naraz. Andriej i Seth walczyli ramię w ramię, podczas gdy rudy agent carski leżał bez czucia na ziemi, powalony sierpowym mieczem. W hali toczyło bój jeszcze wielu wojowników-mumii. Merle doliczyła się też trzech walczących sfinksów. Czwarty leżał martwy na progu hali.

    - Merle! - Vermithrax natychmiast ją spostrzegł. Jedną łapą odparował pchnięcie mieczem, a szponami drugiej wbił się w pierś nacierającego sfinksa. Na białym śniegu pojawiła się plama krwi, którą szybko przykryło martwe cielsko upadającego sfinksa. Jego kompan zawahał się, zanim zdecydował się na kolejny atak. Widok sierpowego miecza, odbijającego się od rozżarzonego ciała obsydianowego lwa jak piłka, przeraził go. Cofnął się trwożliwie kilka kroków i rzucił do ucieczki.

    Andriej i Seth toczyli wspólny bój przeciwko kolejnemu sfinksowi i trzem wojownikom-mumiom. Ci ostatni nie dorastali swojemu przywódcy do pięt. Potykając się często, zagradzali sfinksowi swobodny dostęp do przeciwnika. W końcu ten ryknął donośnie i czmychnął tchórzliwie przez wysoką bramę, zza której wyłaniały się jeszcze większe zwały śniegu.

    Junipa wciąż stała przed lustrzaną ścianą w rozkroku, między jednym a drugim światem. Także Merle, która wzięła sobie do serca jej radę, starała się zachować kontakt z lustrem. Kiedy jednak zobaczyła, że sfinksy uciekają, poczuła przemożną chęć, by puścić rękę Junipy i pobiec do Vermi-thraxa.

    W tym momencie poczuła, że ktoś chwyta ją za ramiona, oddziela od Junipy i ciska na ziemię. Krzyknęła przeraźliwie, uderzając się o lustro i upadając na kolana.

    Jej sukienka natychmiast nasączyła się zimną wilgocią.

    Kiedy otworzyła oczy, ujrzała nad sobą Setha. Kapłan chwycił Junipę za rękę i porwał ze sobą, przechodząc przez lustrzaną ścianę, przy czym nawet najmniejszy odłamek szkła nie spadł na ziemię. Merle wiedziała, dlaczego. Przejście istniało tak długo, dopóki Junipa nie puściła się lustra. A Szklane Słowo zachowywało swoją moc nad każdym, kto pozostawał z nią w fizycznym kontakcie.

    - Nie! - Merle stanęła na równe nogi i co tchu podbiegła do lustra. Wiedziała jednak, że na ratunek już jest za późno.

    Seth i Junipa zniknęli po drugiej stronie. Merle wbrew zdrowemu rozsądkowi chciała za nimi pobiec, ale zatrzymała się na szybie. Lustrzana ściana zadrżała, lecz nie pękła.

    - Nie! - krzyknęła raz jeszcze, kopiąc nogą i waląc pięściami w szkło.

    Wpatrywała się w lustro, ale zamiast Junipy i pierwszego kapłana Horusa widziała tylko siebie z potarganymi włosami, zaczerwienionymi oczami i zarumienionymi policzkami. Nie czuła zimna, choć jej sukienka była mokra od śniegu.

    - Merle - rzekł do niej spokojnie Vermithrax, który nieoczekiwanie zjawił się tuż obok.

    Zignorowała go, waląc wciąż w lustro pięściami. Wreszcie obróciła się i oparła plecami o szybę. Zrozpaczona przecierała oczy, ale przeraźliwa jasność oślepiała ją jeszcze bardziej. Silne odbicia światła migotały, iskrząc się pod postacią gwiazd i kółek. Wszystko przed jej oczami było zamazane i bez wyraźnych konturów.

    Także sylwetki Vermithraxa i Andrieja, którego kamienny lew zawlókł poza pole walki i złożył na śniegu. Gdzieś w tle, wśród tumanów kurzu leżeli martwi wojownicy-mumie.

    - Nie ma jej - stwierdził lew.

    - Przecież widzę, do diaska!

    - Merle, Andriej umiera.

    - Ja… - przerwała nagle, wpatrując się to w Vermithraxa, to w umierającego mężczyznę, który leżąc na ziemi, wyciągnął do nich rękę. Mamrotał coś w niezrozumiałym dla nich języku i - była tego pewna - mylił ich zupełnie z kimś innym.

    Vermithrax kiwnął głową. - Weź go za rękę - powiedział bardzo cicho jak na lwa.

    Dziewczynka kucnęła i wzięła umierającego za rękę. Ale myślami była przy Junipie, którą traciła po raz drugi. Na razie jednak robiła wszystko, co w jej mocy, by ulżyć konającemu agentowi. „Niewiarygodne - dudniło jej w głowie. - Zresztą wszystko jest takie niewiarygodne - pomyślała".

    Andriej chwycił ją za ramię. I przycisnął do siebie. Tak mocno, że aż zabolało.

    Palcami muskał ją po szyi. Już chciała się wyrwać z uścisku, kiedy konający dotknął jej skórzanego paska z kurzymi szponami. Symbolu Baby Jagi, jego bogini.

    Merle, która dopiero przed chwilą, po stracie Junipy, wytarła z oczu łzy, nie chciała pozostawić Andreja na pastwę losu. Niezależnie od tego, co działo się wokół, Andriej zasłużył sobie na spokojną śmierć. Okazał się odważnym mężczyzną.

    Podobnie jak jego kompani, nadstawił przecież karku za nią i za Junipę. Zerwał z siebie ochronną maskę agenta. Wprawdzie Vermithrax i tak rozprawiłby się z pierwszym sfinksem, ale to Andriej zabił napastnika, stając mężnie w jej obronie. Może dlatego, że po tych długich samotnych miesiącach spędzonych w Żelaznym Oku cieszył się obecnością prawdziwego człowieka. Człowieka z krwi i kości.

    Andriej kurczowo trzymał w ręku pasek z kurzymi szponami i mamrotał niezrozumiałe dla niej rosyjskie słowa. Może słowa modlitwy? Albo coś innego?

    Często wypowiadał słowo, które brzmiało dla Merle jak imię jakieś kobiety lub dziewczyny. Może córki, przyszło jej na myśl. Przecież wspomniał o niej raz, krótko, kiedy prowadził ich do swojej kryjówki. Teraz przywoływał w pamięci córkę, odległą o tysiące kilometrów. Zaraz potem zmarł.

    Merle drżącymi rękoma musiała zdjąć jego palce z naszyjnika. Vermithrax parsknął cicho.

    - Musimy stąd uciekać! - powiedział w końcu, i dziewczynce wydało się, że właśnie te trzy słowa najcelniej oddawały sens jej życia. Ucieczka z Wenecji, ucieczka z Axis Mundi, tak, stale musi uciekać. A jej cel jakby nieustannie się oddalał.

    Vermithrax mówił dalej: - Sfinksy uderzą na alarm.

    Merle bezwiednie kiwnęła głową. Ułożyła ręce Andrieja na piersiach na znak krzyża, nie wiedząc, czy w jego ojczyźnie ten gest zostanie zrozumiany. Zanim wstała, musnęła dłonią jego policzek.

    Vermithrax widział ją kątem potężnego lwiego oka. - Jesteś bardzo dzielna, dużo bardziej niż pierwotnie sądziłem.

    Załkała, a po chwili zaczęła głośno płakać. Szybko jednak wzięła się w garść. - Gdzie jest Junipa?

    - Nie możemy za nią pójść.

    - Tak, wiem. Ale musimy coś…

    - Zrobić i wiać stąd. Szybko! W sytuacjach takich jak te Merle zapominała, że nie jest jedyną panią swoich myśli. Kiedy Królowa zupełnie niespodziewanie włączyła się do rozmowy, wystraszyła się, jakby ktoś nagle stanął tuż za nią i wrzasnął jej do ucha: - Vermithrax ma zupełną rację. Za wszelką cenę musimy udaremnić zmartwychwstanie Syna Matki!

    - Nie obchodzi mnie Syn Matki! - krzyknęła wściekła Merle. Obsydianowy lew, który ją usłyszał, ściągnął brwi. - Seth uprowadził Junipę i w tej chwili jest to dla mnie ważniejsze niż bogowie sfinksów i ich matka!

    Tak, wyraziła się jednoznacznie. Ale Królowa nie dała się zapędzić w kozi róg.

    Jeżeli miała w sobie jakąś cnotę, to na pewno była to cnota wytrwałości. Irytującej, bezwzględnej wytrwałości. - Twój świat zginie, Merle, zginie, jeśli ty i ja nie zapobiegniemy jego upadkowi.

    - Mój świat już się zawalił - powiedziała smutno. - Runął w momencie naszego pierwszego spotkania. - To nie były sarkastyczne słowa. Ani złośliwe. Wiedziała, że jej własny świat - który tak nieoczekiwanie się przed nią wyłonił - ograniczał się do warsztatu Arcimbolda. Świat zalet i niedoskonałości, który zaludniali Dario i inni uliczni czeladnicy, Junipa i Unke. Świat jej intymnych przemyśleń i przeżyć. Królowa, która wdarła się do jej myśli, położyła temu światu kres.

    Królowa w jej wnętrzu zamilkła na moment. Szybko jednak przerwała ciszę. - Nie zwalaj winy na mnie. Po najeździe egipskim nic nie jest takie samo, jak było dotychczas.

    Merle świetnie wiedziała, że niesłusznie oskarża Królową.

    - Przepraszam - powiedziała, choć nie wierzyła w prawdziwość swoich słów. Nie potrafiła przeskoczyć własnego cienia. Nie tutaj, nie dziś, nie obok zwłok Andrieja, nie przed lustrem, w którym jak w jakiejś srebrzystej otchłani znikła Junipa. Owszem, mogła powiedzieć, że jest jej przykro, ale prawdziwego żalu nie czuła.

    - Merle - powiedział Vermithrax z naciskiem. - Proszę! Musimy się pośpieszyć!

    Skoczyła na jego grzbiet, rzucając ostatnie melancholijne spojrzenie na lustro, za którym przepadli Junipa i Seth. Jedna z wielu stojących tu oszlifowanych powierzchni szkła. Nieróżniąca się niczym od innych.

    - Gdzie my naprawdę jesteśmy? - spytała Vermithraxa, który najpierw przeleciał przez bramę hali, a za chwilę zastygnął w powietrzu w długim korytarzu i ostatecznie skierował się na prawo. Budynek zalegała gruba warstwa śniegu.

    Trzydzieści, może czterdzieści centymetrów, w których odciśnięte były łapy sfinksa i wysokie buty wojowników-mumii.

    - Jesteśmy spory kawałek od kryjówki carskich agentów. - Obsydianowy lew wpatrywał się przed siebie. - Przez cały czas lecieliśmy klatką schodową w dół.

    Andriej znał tę drogę na wylot. Jego przyjaciele również. Niestety, ja nie rozumiałem, co mówią.

    - Andriej wiedział - powiedziała Królowa. - Widział, że Syn Matki przebywa w twierdzy.

    Merle natychmiast przekazała tę informację Vermithraxo-wi, który potwierdził słowa Królowej. - Seth powiedział mi o tym, kiedy was nie było.

    - Ale co go do tego skłoniło?

    - Może chciał odwrócić naszą uwagę, zwieść nas i zaczaić się na Junipę?

    Merle coraz bardziej pogrążała się w smutku.

    - Seth był przepełniony zemstą - dokończył Vermithrax.

    - A cóż w tym złego? - powiedziała Królowa. - Jeśli nam to tylko pomoże, by powstrzymać Syna Matki?

    Dziewczynka najchętniej chwyciłaby ją za barki i mocno potrząsnęła, ale jeśli Królowa miała barki, to były to barki Merle. - Dobrze - powiedziała po chwili - powiedz więc, co mamy robić, jeśli przypadkowo nadziejemy się na niego.

    - Czy mogę? - spytała Królowa z nieoczekiwaną uprzejmością - Jasne!

    Natychmiast zawładnęła głosem Merle i w największym skrócie opowiedziała, kim był Syn Matki. I jaką rolę ona sama odegrała w biegu wydarzeń.

    - Jesteś matką sfinksów? - zapytał zdumiony Vermith-rax. - Wielką Sekhmet?

    - Tylko Sekhmet. Wystarczy.

    - Boginią lwów!

    - Teraz ten zaczyna znowu o tym samym - powiedziała Królowa w myślach Merle, która tym razem nie mogła się powstrzymać od złośliwości.

    - Czy to prawda?

    - Nie, fantazjuję sobie tylko dlatego, by nie nudzić się w tej przeklętej twierdzy - powiedziała Królowa ustami Merle.

    - Och, przebacz mi.

    - Nie mam powodu, by popadać w zbędny patos.

    - Sekhmet jest królową lwów - powiedział Vermithrax. - Także mojego rodu.

    - To jeszcze nie wszystko - szepnęła Królowa do Merle, zanim powiedziała na głos: - Dobrze, niech będzie. Ale od dawna nie jestem już boginią, jeśli w ogóle kiedykolwiek nią byłam.

    Vermithrax zgłupiał: - Nic nie rozumiem.

    - Zachowuj się tak jak wcześniej - powiedziała Merle, tym razem już własnym głosem. - Do osobowości Królowej trzeba się przyzwyczaić.

    - Trochę pokory nie powinno zaszkodzić - odpowiedziała Królowa ze złością.

    Lew nieprzerwanie szybował w dół, coraz niżej i niżej. Z każdym kolejnym stopniem rosły zwały śniegu i było coraz zimniej.

    Merle wpatrywała się w mijane lustra, w tę ciągnącą się w nieskończoność biel. I powzięła decyzję: - Musimy znaleźć Zimę.

    - Musimy, musimy… - zaczęła Królowa, ale Merle przerwała jej.

    - Sami jesteśmy bez szans, ale razem z Zimą… kto wie?

    - On nam nie pomoże. Zima ma głowę zajętą Latem.

    - Może da się połączyć jedno z drugim? Merle uśmiechnęła się lekko.

    - Ale najszybsza droga…

    - W obecnej chwili opowiadam się za najpewniejszą. Co o tym sądzisz, Vermithraxie?

    - Zgadzam się na wszystko, co bogini rozkaże.

    - Lew z zasadami.

    Merle przewróciła oczami. - Mnie jest wszystko jedno. Szukajmy Zimy, który najczęściej przebywa tam, gdzie leżą największe zwały śniegu.

    - Możesz zamarznąć.

    - To zamarzniemy obydwie.

    - Właśnie próbuję temu zapobiec.

    - Jestem ci niezmiernie wdzięczna.

    Pośrodku ogromnej klatki schodowej, chyba już czwartej albo piątej z kolei, Vermithrax zahamował tak gwałtownie, że Merle zanurzyła głowę w lwią grzywę.

    - Co się stało?

    Lew zamruczał i rozejrzał się dookoła. - Coś mi tu nie gra.

    - Jesteśmy śledzeni?

    - Nie.

    - Ktoś nas obserwuje?

    - O to właśnie chodzi. Od chwili, kiedy stoczyliśmy walkę, nie widzieliśmy ani jednego sfinksa, ani jednej mumii.

    - Mnie to nie przeszkadza.

    - Chodź już, Merle, nie udawaj. Dobrze wiesz, o co mi chodzi.

    Jasne, że wiedziała. Ale przez cały czas próbowała o tym nie myśleć. Najchętniej jak dłużej. Ponadto czuła przypływ złości i w tym nastroju była skłonna do kłótni z Królową.

    Lub z Vermithraxem. Nie bardzo wiedziała, skąd w niej tyle agresji. No tak, przecież Seth ją zdradził. I uprowadził Junipę. Nieprawda! Uprowadził, ale czy zdradził? Czy uczynił cokolwiek, by wydać ich w ręce sfinksów? Nie, konsekwentnie realizował swój osobisty cel. I patrząc z boku, wykorzystał swoje atuty. Junipa miała go przeprowadzić. Dokąd? Nie wiadomo. Bo jedynie ona potrafiła szybko i bez problemu przemieszczać się z miejsca na miejsce. Ale dokąd chciał teraz dotrzeć? Do Heliopolis? Albo do jakiegoś miejsca ukrytego w Żelaznym Oku?

    - Ta przeklęta paskudna twierdza jest jak zaklęta. - Także Vermithrax był rozdrażniony. Nosem wielkości ludzkiej głowy obwąchiwał klatkę schodową, rozglądając się jednocześnie dookoła. - Gdzieś musi się ktoś ukrywać. „A jeśli udali się do Zimy?" - zastanawiała się w myślach Merle.

    - Albo do Syna Matki? - dodała Królowa.

    Merle wyobraziła sobie, że jest świadkiem następującej sceny: w olbrzymiej komnacie zebrało się ponad sto sfinksów. Wszystkie w religijnym uniesieniu otaczają katafalk z wystawionym ciałem. W komnacie rozbrzmiewają liturgiczne śpiewy. Potem zapada cisza. Tylko gdzieniegdzie słychać szmer szeptanych słów.

    Jakiś kapłan lub wysoki rangą sfinks wznosi krótkie modły. Teraz zostają włączone groteskowo wyglądające aparaty i maszyny. Między metalowymi kulkami i stalowymi spiralami przebiegają elektryczne fale. Ciecze bulgoczą w kolbach, para wodna przez wentyle uchodzi do góry, świszcząc i sycząc. A wszystko odbija się zwielokrotnione w srebrzystych ścianach.

    Potem rozlega się okrzyk, który niczym żagiew rozpala wszystkich obecnych. Na twarzach sfinksów pojawia się wyraz triumfu. Otwarte ze zdumienia usta, wytrzeszczone oczy, głośny śmiech radości, ulgi, ale też bojaźni. Kapłani i uczeni zbierają się wokół Syna Matki jak muchy przy padlinie. Ciemna powieka unosi się powoli.

    Pod nią czarna gałka oczna, wysuszona i pomarszczona jak suszona śliwka. A w niej, uwięziona jak klątwa w grobowcu, diabelska inteligencja.

    - Merle?

    To głos Vermithraxa.

    - Merle? - Teraz już bardziej natarczywy. - Słyszałaś mnie?

    Przestraszyła się. - Co?

    - Pytam, czy słyszałaś?

    - Ale co?

    - Słuchaj uważnie!

    Próbowała zrozumieć, o co chodzi Vermithraxowi. Z trudem oderwała się od wizji, którą podpowiadała jej własna wyobraźnia: stare ciemno oko, a w nim budzący się do życia rozum Syna Matki.

    Ale teraz usłyszała.

    Jakiś świst.

    Znów owładnęła ją wizja przerażającego zgromadzenia wszystkich sfinksów. Z podejrzanym szeptem, liturgicznymi śpiewami i mistyką ceremonii.

    Ale dobiegający ją szloch dochodził z innego kierunku.

    - Brzmi jak nadciągający huragan - powiedziała Merle.

    Ledwo wypowiedziała te słowa, zobaczyła, że z głębi korytarza nadciąga w jej kierunku nawałnica. Vermithrax wychylił głowę przez balustradę i spojrzał w dół.

    Merle jeszcze mocniej chwyciła się jego grzywy, by nie zsunąć się prosto w przepaść.

    Z lustrzanej gardzieli w górę wspinała się biała ściana. „Mgła", pomyślała najpierw. - Śnieg.

    Potężna zadyma śnieżna, prosto z serca Arktyki. Pięść lodu i zimna o niesamowitej sile.

    Vermithrax rozpostarł skrzydła i wzbił się do góry. Świst stawał się już tak przeraźliwy, że dudnił w uszach, zagłuszając inne dźwięki jak nóż, który uszkadza słuch i pozbawia zdolności myślenia. Merle czuła się jak żywcem przemieniona w sopel lodu, dokładnie tak jak martwa mewa, którą znalazła kiedyś zamarzniętą na dachu weneckiego sierocińca. Ptak wyglądał tak, jakby po prostu spadł z nieba; miał rozpostarte skrzydła i otwarte ślepia. Gdy poślizgnęła się na śliskiej powierzchni spadzistego dachu, jedno ze skrzydeł odpadło, jakby było z porcelany. Śnieżna nawałnica przeszła obok nich jak zgraja głośno zawodzących zjaw. Kiedy minęła, a wiatr w klatce schodowej ustał, warstwa śniegu na schodach zwiększyła się o dobrą połowę.

    - Może to sprawka Zimy? - spytał zdumiony Vermithrax. Na jego sierści iskrzyły się kryształki lodu.

    Merle wyprostowała się na lwim grzbiecie, przedarła przez bujną grzywę, wycierając mokrą od śniegu twarz. Przez chwilę łatwiej jej było oddychać ustami.

    - Nie wiem - zaczęła - ale jeśli Zima spowodował tę zamieć, to pewnie musiał nas zobaczyć. Nie przemknąłby obok nas zupełnie obojętnie. - Oszołomiona otrzepywała ośnieżoną sukienkę. - Najwyższa pora, byśmy poszukali Lata.

    - My? - spytała przerażona Królowa.

    Merle skinęła głową. - Bez lata zamarzniemy na śmierć, obojętnie, czy twój syn zmartwychwstanie czy też nie.

    - Sfinksy - powiedział Vermihtrax - one zamarzły, nieprawdaż? Dlatego nie ma tu już ani jednego. Zabił je ziąb.

    Merle nie podejrzewała, że sprawa zostanie tak łatwo rozwiązana. Ale los często lubił płatać figle. Dlaczego choć raz nie miałby okazać się jej sprzymierzeńcem.

    Obysydianowy lew znów ruszył. Chociaż brnął przez wysokie zaspy śniegu, łatwo odszukał schody. Schodził po nich bardzo sprawnie, choć już niewielka wilgoć zamieniała lustrzaną posadzkę Żelaznego Oka w prawdziwą ślizgawkę. - Śnieżna zadymka jest sprawką Zimy - powiedziała po chwili Merle. - Chociaż nie sądzę, żeby zjawił się tu osobiście. - Po chwili namysłu dodała: - Vermithraksie, czy Andriej zdradził ci, dokąd został przyniesiony Syn Matki?

    - Jeżeli powiedział, to tylko po rosyjsku.

    - A ty - Merle zwróciła się do Królowej - wiesz, gdzie on się znajduje?

    - Jak na to wpadłaś? - Królowa przerwała i bez żenady zmieniła temat. - Sądzisz, że za zniknięciem Lata kryje się coś więcej?

    Burbridge musiał coś opowiedzieć Zimie, dedukowała Merle. Dlatego poszukiwał w twierdzy Lata. A jeśli Lato ma coś wspólnego z potęgą imperium?

    - Myślisz o barkach słonecznych?

    - Tak. Ale także o mumiach. O wszystkim, co ma jakikolwiek związek z magią.

    Dlaczego kapłani przed stu laty nie obudzili faraona do życia? Lub przed pięciuset? Możliwe, że w niezbędne siły i moc wyposażyło ich dopiero Lato.

    Kapłani nazywają to magią, choć w rzeczywistości może chodzić o zupełnie coś innego. Może o nieznane nam maszyny, napędzane tajemniczą energią, którą… no nie wiem, podkradają Latu. Sama zresztą powiedziałaś, że Seth nie jest magikiem.

    Możliwe, że opanował kilka sztuczek, ale żeby od razu nazwać go magikiem? Raczej uczonym, podobnie jak Burbridge, czy inni kapłani Horusa. Jedynymi, którzy naprawdę znają się na magii, są sfinksy.

    Królowa zastanowiła się. - Lato jako szczególny rodzaj żywego piekarnika?

    „Jak kotły parowe w fabrykach na wyspach laguny" - pomyślała Merle.

    - Brzmi trochę niedorzecznie.

    - Równie nieprawdopodobnie jak boginie, które do spółki z promieniem księżyca dają początek lwiemu rodowi.

    Tym razem czuła, jak królowa cicho chichocze. Po chwili powiedziała: - Podoceaniczne imperia dysponowały takimi maszynami. Nikt nie wie, jak i czym były napędzane. Wyposażone w taki arsenał broni, prowadziły wojnę przeciwko władcom głębin, protoplastom Liłim.

    Merle zrozumiała, że poszczególne elementy zaczęły układać się w logiczną całość. Niewykluczone, że kapłani Horusa natknęli się na pozostałości lub szkice z okresu podocea-nicznych imperiów. Możliwe też, że dzięki nim udało im się skonstruować słoneczną barkę. Nagle poczuła satysfakcję z tego, że miasta podoceanicznych cywilizacji, wzniesione na morskim gruncie, już dawno obróciły się w ruiny i zgliszcza. Perspektywa podobnego końca egipskiego imperium przybliżyła się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

    - Uwaga, ktoś się zbliża! - Vermithrax zatrzymał się. Merle zbladła przerażona.

    - Z dołu?

    Lew skinął głową. - Czuję ich.

    - Sfinksy?

    - Przynajmniej jeden.

    - A mógłbyś zbliżyć się do balustrady? Może ich zobaczymy.

    - Albo oni nas - odpowiedział lew, potrząsając grzywą.

    - Widzę tylko jedną możliwość: przelecimy obok nich. - Do tej pory ze względu na wąską klatkę schodową bal się lecieć w dół. Obawiał się o swoje skrzydła, które na ostrych narożnikach łatwo mogły się złamać. Nie mógł dopuścić do kontuzji.

    Ale teraz już nie mógł dokonać wyboru. Musiał podjąć ryzyko.

    Nie tracili czasu. Merle mocno chwyciła się grzywy. Ver-mithrax wziął rozbieg, odbił się i skoczył w dół przez balustradę. Kiedyś już odważyli się na koszący lot - podczas ucieczki z Campanile, osławionej weneckiej wieży. Ale klatka schodowa w Żelaznym Oku była trudniejszym wyzwaniem. Ziąb szczypał Merle w twarz, przenikał przez ubranie. Nie mogła odgarnąć z twarzy płatków śniegu, które wpadały jej do oczu. Serce waliło jej tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Nie mogła złapać tchu.

    Na klatce schodowej pokonali już dwa zakręty. Potem trzeci, czwarty i piąty. Na szóstym Vermithrax gwałtownie wyhamował. W pierwszej chwili Merle sądziła, że uderzyli 0 kamień albo o stal lub o niedostrzegalną posadzkę. Lew szybko jednak wyprostował się i zaczął szybować. Łagodnie 1 rytmicznie poruszał skrzydłami, mając przed sobą wolną przestrzeń. A przed sobą…

    - To niemożliwe - głos Merle zawisł w powietrzu, a ona sama nie wiedziała, czy powiedziała te słowa, czy tylko pomyślała.

    Widok, który ujrzała, mógł być odbiciem jej samej: postać z naprzeciwka dosiadała istoty będącej w połowie człowiekiem, w połowie lwem, który na czterech łapach piął się w górę klatki schodowej. Natomiast jeździec był od niej niewiele starszy. Miał rozwichrzoną czuprynę, a ubrany był w gruby kożuch.

    Istota, której dosiadał, była kobiecym sfinksem. Z zabandażowanymi aż po łokcie rękami. Cztery lwie łapy wyglądały na zdrowe. To one z największą elegancją i gracją wynosiły chłopca po schodach do góry.

    Sfinks był urodziwy, dużo piękniejszy niż Merle mogła sobie wyobrazić. Nawet widoczne na jego twarzy zmęczenie nie czyniło uszczerbku niezrównanemu pięknu. Kruczoczarne włosy spływały mu na ramiona i dalej aż do bioder, gdzie ludzka sylwetka przechodziła w lwią.

    Chłopiec wytrzeszczał oczy, jego usta drżały, ale wypowiadane przezeń słowa ginęły w szumie skrzydeł i w podmuchach śnieżnych zawiei.

    Merle szepnęła jego imię.

    Vermithrax rzucił się do ataku.

    Amenophis Seth przestał wygrażać jej mieczem, nie było to konieczne, o czym obydwoje szybko się przekonali.

    Natomiast Junipa była pewna, że dopóki mu się nie sprzeciwi, nie wyrządzi jej krzywdy. Sądziła, że tak naprawdę była mu całkowicie obojętna, podobnie jak Merle i cała reszta. Jak cały ten świat. Seth stworzył imperium krwią, potem i własnymi wyrzeczeniami. Teraz tymi samymi rękami zburzy go, no, przynajmniej jako pierwszy uderzy weń młotem.

    - Do Wenecji! - wykrzyknął po przejściu do lustrzanego świata. - Do pałacu! - Jakby Junipa pracowała jako zwykły gondolier na Canal Grande.

    Gdy przez moment spojrzała na niego z niedowierzaniem, w jego oczach pojawiła się iskra zwątpienia. Jakby nie ufał jej zdolnościom.

    Szybko mu przytaknęła, nie powiedziała nic więcej. I ruszyła w drogę.

    Przez chwilę szedł za nią w milczeniu. Tylko wiszący mu u pasa miecz od czasu do czasu zahaczał o brzeg lustrzanej posadzki, wydając szczęk rozbrzmiewający w szklanym labiryncie lustrzanego świata. Ale nie było nikogo, kto zareagowałby na te odgłosy. Przynajmniej nikt się nie zjawił. Nawet duszki.

    Junipa nie pytała Setha, co zamierza. Po pierwsze, miała pewne podejrzenia, po drugie, kapłan na pewno nie udzieliłby jej szczerej odpowiedzi.

    Wcześniej, kiedy razem z Merle przekroczyły próg lustra i Żelaznego Oka, ponownie poczuła w sobie moc Kamiennego Światła. Diabelski ból przeszył jej pierś. Jakby ktoś od środka próbował wygiąć i rozszerzyć jej żebra. Niewielki odłamek Kamiennego Światła, który włożono jej w piekle, przypominał o sobie z całą swą piekielną siłą. Wcześniej czy później ponownie weźmie ją w swoje władanie. Kiedy opuści lustrzany świat albo kiedy poczuje się lepiej i pewniej.

    Przecież zalegający w jej piersi kamień jest zarówno groźbą, jak i ponurą obietnicą.

    Tak, w świecie luster czuła się lepiej, ból zniknął, a ucisk zelżał. Jej kamienne serce nie biło, utrzymywało ją jednak przy życiu - chyba tylko sam diabeł wiedział, w jaki sposób - o tak, on wiedział to na pewno.

    Zagrożenie ze strony Setha nie wydało jej się zbyt wielkie. Przed kapłanem zawsze mogła uciec lub przynajmniej spróbować ucieczki. Ale przed Światłem ratunku już nie było. Nie w jej świecie. Owszem, Światło na krótką metę mogło przestać się nią interesować, jak po ucieczce z piekła. Ale dosięgnie ją zawsze.

    Zawsze i wszędzie. I zawładnie nią. I zagrozi jej bliskim.

    Nie, dobrze się stało, że opuściła Merle i Żelazne Oko. W lustrzanym świecie poczuła się lepiej. Wszystko w tym labiryncie ze srebrzystego szkła wydało jej się bliskie i znane. Lustrzane oczy służyły za przewodnika, pozwalając widzieć to, czego nie mogli dostrzec inni. To też uświadomiło jej, jak bardzo Seth był zdany na jej łaskę lub niełaskę. Prawdopodobnie on sam nie zdawał sobie z tego sprawy. „Do Wenecji - pomyślała. - Jasne, dlaczego by nie? Oczywiście, że zaprowadzi go do Wenecji".

    Podobnie jak w piekle, w świecie luster nie było podziału na dzień i noc. Tylko od czasu do czasu po drugiej stronie na jednym albo drugim lustrze zapadała ciemność lub zaczynał jaśnieć świt. Wtedy zmieniał się odcień srebra i paleta kolorów. Także Junipa i Seth zanurzali się w tonacji barw, rozpościerającej się od ciemnego turkusu do mlecznego cytrynowego.

    Ale raz, kiedy odwróciła się za siebie, zobaczyła, że twarz Setha płonie krwistą czerwienią, przyjmując wojowniczy, zdecydowany wyraz. Zaraz potem zmieniła się w łagodny lazur, łagodzący jej marsowe oblicze.

    W tym miejscu, zawieszonym między innymi światami, wiele cudów czekało na zbadanie i wyjaśnienie. Tajemnice barw, gra ich tonów były tylko jednym z licznych odgrywanych tu misteriów.

    Nie wiedziała, ile czasu upłynęło, zanim dotarli do celu. Nie rozmawiali o tym.

    Na pewno kilka godzin. Jeśli jednak za jednym lustrem spędzili chwilkę, to za kolejnym może kilka lat? Jeszcze jedna tajemnica, jeszcze jedno wyzwanie.

    Seth zatrzymał się przed jednym z luster i obejrzał je z góry na dół: - To jest to, prawda?

    Junipa zastanawiała się, czy kapłan odczuwał jedynie złość i gniew. Czy przypadkiem wyniosłość i tajemniczość otoczenia nie napełniały go bojaźnią, wywierając na niego istotny wpływ? Ale Seth nie zdradzał swoich myśli. Chronił własną intymność za woalem gniewu i złości, ujawniając jedynie nieokiełznaną żądzę zemsty.

    - Tak - powiedziała Junipa. - Za lustrem znajduje się Wenecja. I komnaty faraona w Pałacu Dożów.

    Przyłożył do powierzchni lustra rękę w nadziei, że przekroczy próg dwóch wymiarów bez pomocy Junipy i Szklanego Słowa. Skłonił się lekko, zrobił głęboki wydech i przetarł parę na szybie, tak jak usuwa się z niej brudną plamę. Tyle, że plamy nie było. Była natomiast przepełniająca go nienawiść, coś, czego nie da się łatwo usunąć.

    Jeszcze przez chwilę Seth kontemplował swoje lustrzane odbicie, jakby nie chciał pogodzić się z tym, że mężczyzna, którego przed sobą widzi, to on sam. Zaraz potem jego oczy błysnęły gniewem, on sam dobył miecza.

    - Jest pan gotowy? - spytała Junipa, widząc odpowiedź na jego twarzy. - Najpierw szybko zerknę, co dzieje się w pokoju - dopowiedziała. - Na pewno chce pan wiedzieć, czy faraon jest sam.

    Ku jej zdziwieniu odparł: - Nie, nie chcę.

    - Ale…

    - Chyba mnie zrozumiałaś?

    - Po drugiej stronie mogą warować sfinksy przybocznej gwardii faraona.

    - Możliwe. Chociaż nie sądzę. Sfinksy są raczej w drodze do Żelaznego Oka. Albo już tam dotarły. Mają wszystko, czego chciały. Wenecja już ich nie interesuje. - Zaśmiał się przeraźliwie. - A już na pewno nie Amenophis.

    - Opuściły go?

    - Tak jak on wcześniej kapłanów Horusa.

    - A co się stało z kapłanami?

    Seth zawahał się, czy powinien opowiedzieć jej bieg wypadków, po czym wzruszył ramionami i wziął do ręki miecz: - Faraon wydał mi rozkaz zabicia Lorda Światło.

    W przypadku, gdybym go nie wykonał, zagroził kapłanom Horusa śmiercią. A mnie się nie udało zabić Lorda Światło, a kapłani…

    Junipa słuchała w milczeniu. Nawet wtedy, kiedy Seth nieoczekiwanie przerwał.

    Zdrada faraona dotknęła go znacznie bardziej niż mógł przypuszczać. Obydwu rywali nie łączyło nic, ale w duszy Setha Amenophis tkwił mocno. Bynajmniej nie jako człowiek. Ten go kompletnie nie interesował. Ba, pogardzał nim. Ale faraon interesował go jako własna kreacja, jako istota, którą powołał do życia, jako ucieleśnienie wszystkiego, w co on sam niegdyś uwierzył.

    Plan Setha obejmował nie tylko zwykłe pozbawienie życia faraona. W zdradzie Amenophisa kryło się sprzeniewierzenie jego własnym celom, przekreślenie otwierających się przed nim możliwości. Jednym pociągnięciem zadano cios całej jego działalności przez wszystkie te dziesięciolecia, które minęły od podjęcia decyzji o wskrzeszeniu faraona.

    Wóz albo przewóz. Tak, nadszedł koniec.

    Junipa chwyciła Setha za rękę, szepnęła Szklane Słowo i przeciągnęła go na drugą stronę.

    Natychmiast poczuła ból w klatce piersiowej oraz siłę Światła.

    Komnata za lustrem była pusta. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale już za chwilę Junipa dostrzegła dywan z owczych skór, który po drugiej stronie ginął w półmroku. Wenecję skrywała noc. Tylko niewielką część komnaty słabo rozświetlały pochodnie płonące na placu św. Marka. Łagodnie rozjaśniały podłogową mozaikę, olejne obrazy i freski oraz kryształki na zwisających z sufitu żyrandolach.

    Na dywanie coś się poruszyło. Jakiś ciemny zarys sylwetki wyłonił się zza jeszcze bardziej mrocznej sterty skór.

    W komnacie panowała absolutna cisza.

    Junipa miała wrażenie, jakby była nieobecna, jakby całą scenę obserwowała z odległego miejsca. Albo ją śniła. „Tak - pomyślała - to straszliwy sen, w który nie można ingerować, tylko obserwować. Nie można uciec, tylko biernie śledzić".

    Zza pleców doszedł ją odgłos tłuczonego i spadającego na ziemię szkła. To Seth roztrzaskał ścienne lustro, przez które wszedł do komnaty. W ten sposób odciął sobie możliwość odwrotu. Junipa nerwowo rozglądnęła się dokoła. W środku nie zauważyła ani jednego lustra. Powątpiewała też, że uda jej się na pałacowych korytarzach znaleźć jakieś inne. Swoją drogę powrotu.

    Z dywanu utkanego z owczych skór podniósł się Ame-nophis. Niewielka szczupła postać, lekko pochylona, jakby dźwigająca na swoich barkach straszliwy ciężar.

    - Seth - powiedział znużonym głosem. Junipie zdawało się, że jest pijany. Jego głos brzmiał, jakby dobiegał z zaświatów.

    Amenophis, zmartwychwstały faraon i władca imperium, podszedł do okna.

    Oświetliła go lekka smuga światła.

    Był jeszcze dzieckiem. Młodzieńcem, uszminkowanym złotą farbą i kolorowymi kredkami, wystylizowanym na kogoś, kim nigdy być nie powinien. Miał nie więcej niż dwanaście, góra trzynaście lat. Więc był co najmniej o rok młodszy od niej samej. A mimo to od czterech dziesięcioleci na czele swojej armii podbijał świat.

    Junipa, cała sztywna, stanęła między odłamkami lustra. Ponieważ szkło rozprysło się na ciemny parkiet, dziewczynka sprawiała wrażenie, że unosi się nad gwiaździstym niebem.

    Seth minął ją w milczeniu. Szedł prosto w kierunku faraona. Jeśli rozglądał się na boki, szukając przybocznych gwardzistów lub innych przeciwników, to czynił to niezauważalnie. Wbił wzrok w faraona, tego niepozornego chłopczyka, oczekującego na niego na brzegu dywanu.

    - Nie ma ich?

    Amenophis nie ruszył się. I milczał.

    - Opuścili cię, nieprawdaż? - Ton jego głosu nie zdradzał ani pychy, ani żądzy rewanżu. Jedynie suche stwierdzenie. Nic więcej. - Sfinksy zwinęły manatki. A ty Amenophi-sie, kimże jesteś bez nas, bez kapłanów Horusa?

    - Jesteśmy faraonem - odparł chłopiec. Był niższy od Junipy i równie wątły. W jego słowach brzmiała przekora, ale i rezygnacja. Jakby pogodził się już ze swoim losem. W tym momencie dziewczynka pojęła, że między Sethem a Amenophisem nie dojdzie do spektakularnej rozgrywki. Nie odbędzie się skrzyżowanie mieczy, morderczy pojedynek, toczony między stołami i krzesłami, w którym przeciwnicy ratowaliby się lub atakowali, skacząc po ciężkich kotarach lub kryształowych żyrandolach.

    Nadszedł koniec. Cicho i bez fanfar. Jak ostatni etap ciężkiej choroby, jak cicha śmierć wieńcząca kompletny uwiąd sił.

    - Dokonałeś egzekucji wszystkich kapłanów? - spytał Seth.

    - Przecież wiesz.

    - Byłoby lepiej, gdybyś ich puścił wolno.

    - Daliśmy ci nasze słowo: jeśli nie wykonasz rozkazu, kapłani zginą.

    - Już raz złamałeś dane przez siebie przyrzeczenie: kiedy zdradziłeś kapłanów Horusa.

    - Ale nie mieliśmy powodu, by uczynić tak po raz drugi. - Uśmiech na twarzy faraona zdradzał fałsz jego słów. Tym bardziej, kiedy dodał: - Nawet my uczymy się na naszych błędach.

    - Z tym, że nie dzisiaj.

    Amenophis zrobił kilka kroków w prawo, gdzie obok dywanu stała duża czara wypełniona wodą. Zanurzył w niej ręce i przemył je. Junipa oczekiwała, że niechybnie wyciągnie broń i wymierzy nią w Setha. Ale faraon potarł sobie jedynie palce, strzepnął z nich resztki wody i dopiero wtedy zwrócił się do kapłana:

    - Nasze armie są nieprawdopodobnie liczne. Mamy miliony żołnierzy. Mamy najsilniejszych mężczyzn, którzy służą jako strażnicy. Mamy wojowników z Nubii i prastarej Sa-markandy. Ale jesteśmy znużeni, potwornie znużeni.

    - Dlaczego nie wezwiesz swoich strażników?

    - Bo uciekli, kiedy nadeszły sfinksy. A ponieważ kapłani już nie żyli, więc nagle pałac zaludniały tylko żyjące zwłoki. - Roześmiał się złowieszczo. - Nubijczycy zobaczyli najpierw mumie, potem nas, i szybko pojęli, że są jedynymi żyjącymi istotami w tym pałacu.

    - Faraon wydał rozkaz wymordowania członków rady - wyrwało się niespodziewanie Junipie. - Wszystkich członków rady miejskiej w Wenecji.

    - Opuścili nas niedługo później, oczywiście potajemnie. Przy czym już od dawna wiedzieliśmy, co kłębi się w ich głowach - wzruszył ramionami. - Imperium niszczy samo siebie.

    - Nie - zaprzeczył Seth. - Ty go niszczysz. Odkąd wymordowałeś moich kapłanów.

    - Nie miłowałeś nas.

    - Ale respektowałem. My, kapłani Horusa, byliśmy ci zawsze wierni i dalej bylibyśmy wierni, gdybyś nie forował sfinksów.

    - Sfinksy knuły jedynie intrygi, to prawda.

    - Ta prawda dotarła za późno.

    Faraon po raz pierwszy przemówił w liczbie pojedynczej:

    - Cóż mam powiedzieć? - Najpotężniejszy chłopiec na świecie uśmiechnął się, ale jego twarz wykrzywiła się w grymasie, jak jego odbicie na falującej w czarze powierzchni wody. - Spałem przez cztery tysiące lat i mogę się ponownie udać na spoczynek. Ale świat o mnie nie zapomni, prawda? W ten sposób też mogę zapewnić sobie nieśmiertelność. Świat nie zapomni, co mu wyrządziłem.

    - I jesteś z tego powodu dumny? - zapytała Junipa. Amenophis nie zaszczycił jej odpowiedzią. Ba, nawet nie spojrzał w jej stronę. Ale nagle pojęła coś niezwykłego: obydwaj rozmawiali ze sobą po egipsku, a mimo to rozumiała ich słowa. Teraz też zrozumiała słowa Arcimbolda, który tłumaczył jej: -Jako przewodnik po świecie luster będziesz mistrzem wszystkich głosów, wszystkich języków. Bo cóż to byłby za przewodnik, który nie znałby języka krajów, po których oprowadza innych? -Jak mogła wcześniej pojąć pełne znaczenie tych słów? Nawet teraz było jej trudno ogarnąć całą prawdę. Czy rzeczywiście rozumie każdy język, którym mówi się w różnych światach? „Wszystkie języki, wszystkie głosy?" - dudniło jej w głowie.

    Dopiero Amenophis wyrwał ją z zamyślenia. - Nieśmiertelność jest lepsza niż to wszystko, co daliście mnie - powiedział do Setha - kilka dziesięcioleci. Może jedno stulecie. Ale nic więcej. Znudziłem ci się, nieprawdaż? Jak długo jeszcze byś mnie tolerował? Chciałeś zająć moje miejsce… Biedny Sethcie. Byłeś chory.

    Zżerała cię zazdrość i ambicja. Ale któż by cię nie zrozumiał? Wszak ty rozwiązałeś zagadkę podoceanicznych imperiów. Ty tchnąłeś siłę w nasze imperium.

    A teraz? Spójrz na siebie. Oto łysy mężczyzna z mieczem w ręku.

    Najwyższy kapłan Horusa stał odwrócony plecami do Junipy. Ale dziewczynka widziała, jak jego mięśnie napinają się, jak z oczu wyziera mu chęć zemsty.

    - Wszystko jest ułudą - powiedział Amenophis-wszystko jest maskaradą. Jak złoto na naszym ciele. - Wodził palcem po rozwodnionej na skórze złotej farbie, krusząc ją.

    - Imperium nie jest ułudą. Jest rzeczywistością.

    - Doprawdy? Któż mi zaręczy, że nie jest jedną z twoich sztuczek? W świecie iluzji, magii, maskarad jesteś niezrównanym mistrzem. Inni mogą dopatrzyć się w tym czarów. Ale ja znam prawdę. Jako uczony przebadałeś pozostałości podoceanicznych imperiów. Z tym, że uczony przemienił się w iluzjonistę. Wiesz dobrze, jak zawładnąć zmysłami ludzi, jak ich zwieść: imponujących rozmiarów sokoły i inne stwory, Seth. To zabawki dobre dla dzieci, ale nie instrumenty do rządzenia imperium. Przynajmniej w tym punkcie sfinksy miały rację.

    Faraon obrócił się jak baletnica i usiadł na dywanie, w ciemnościach. Jego słaby głos wibrował w mroku nocy: - Sethcie, czy wszystko tutaj jest iluzją? Powiedz mi! Wskrzesiłeś mnie, obudziłeś do życia, czy też leżę dalej w moim sarkofagu? W piramidzie Amun-Ka-Re? Stałem się pogromcą świata, czy tylko o tym śnię, mamiony twoimi sztuczkami? I czy moi poddani opuścili mnie, a ja siedzę w pałacu pełnym mumii - czy też ja sam jestem jedną z nich, nigdy nie opuściwszy mojego grobowca? Kapłanie, powiedz mi prawdę! Co jest iluzją, a co prawdą?

    Seth ani drgnął. Nie ruszył się z miejsca. Natomiast Junipa zaczęła iść wzdłuż ściany, wiedziona nadzieją, że uda jej się dotrzeć do drzwi, zanim ci dwaj zwrócą na nią uwagę.

    - Czyżbyś naprawdę w to wierzył? - pytał Seth. Junipa zatrzymała się. Ale słowa kapłana nie były skierowane do niej, tylko do Amenophisa. - Myślisz, że wydarzenia ostatnich czterdziestu lat są niczym innym, jak tylko iluzją?

    - Wiem, do czego jesteś zdolny - odparł faraon, wznosząc ramiona do góry. - Wprawdzie nie znasz się na magii, ale za to na iluzji. Możliwe, że w rzeczywistości leżę jeszcze na kamiennym katafalku w mojej piramidzie, a ty stoisz obok mnie z ręką przyłożoną do mojego czoła - zresztą obojętne, jakich zwodniczych sztuczek używasz. Z każdym rokiem, który minął, i z każdą upływającą w ostatnich dniach minutą rosło we mnie przekonanie: nic, czego doświadczyłem, nie było i nie jest prawdą. Sethcie! Ja śnię! Mój duch jest spętany jedną wielką iluzją. Zasiadłem do gry, poruszałem figurami po szachownicy i poczułem zadowolenie. Dlaczegóż by nie? W rzeczywistości nie miałem nic do stracenia.

    Junipa dotarła do drzwi i powoli nacisnęła dużą mosiężną klamkę. Z korytarza doszedł zimny prąd powietrza, który najbardziej poczuła na włosach. Ale jeszcze nie wyszła z komnaty. Zmierzająca niechybnie do finału konfrontacja faraona z jego stwórcą ogromnie ją fascynowała. Musiała wiedzieć, co wydarzy się w komnacie. Musiała zobaczyć.

    Seth naprężył się i skierował w stronę dywanu.

    - Nawet moja śmierć jest iluzją - powiedział Amenophis, co w ustach dwunastolatka zabrzmiało niczym wypowiadana przez niego skomplikowana matematyczna formuła. Jednak Junipa przypomniała sobie, że faraon był o wiele starszy niż sugerował jego wygląd. O wiele starszy.

    - Tylko iluzją - szepnął raz jeszcze, sprawiając wrażenie, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. W spowitym ciszą i ciemnością sarkofagu, w sercu schodkowej piramidy.

    - Skoro rzeczywistość odpowiada twoim o niej wyobrażeniom - powiedział Seth, unosząc najpierw do góry miecz i spuszczając go na kark faraona.

    Faraon nie bronił się. Nawet nie krzyknął.

    Amenophis zmarł cicho i pokornie. Seth, dawca życia, odebrał mu je z powrotem.

    Zycie czy tylko sen, sztuczka kapłana Horusa, w którą faraon wierzył w godzinie śmierci.

    Junipa pchnęła drzwi i wymknęła się z komnaty. Na korytarzu panowała cisza. Za plecami nie czuła oddechu Setha. Kapłan nie rzucił się za nią w pościg.

    Zatrzymała się zaniepokojona.

    I zawróciła.

   „Nie, nie zawracaj! - krzyczał jej wewnętrzny glos. - Uciekaj tak szybko jak możesz".

    Ale ona wróciła do uchylonych drzwi i spojrzała do wnętrza komnaty.

    Seth klęczał na podłodze przy zwłokach faraona z twarzą zwróconą w jej stronę.

    Lewa dłoń zaciśnięta w pięść, prawa obejmowała rękojeść miecza. Ostrze tkwiło głęboko w jego ciele. Seth sam go sobie wbił, nie wydawszy najmniejszego jęku.

    - Mylił się - z trudem wydobył z siebie słowa, plując krwią na parkiet - wszystko jest… prawdziwe.

    Junipa przełamała strach, niechęć i wstręt. Wślizgnęła się do komnaty i podeszła na skraj dywanu. Do leżących na nim dwóch mężczyzn, którzy jeszcze do niedawna rządzili największym i najbardziej okrutnym imperium na świecie. A teraz leżeli przed nią, jeden bez czucia na stercie owczych skór, drugi, konając u jej stóp.

    - Przykro mi - szepnął ledwo słyszalnym głosem Seth - z powodu lustra.

    Postąpiłem nierozsądnie.

    Junipa przykucnęła, nie mogąc znaleźć właściwych słów. Zastanawiała się, czy powinna teraz uśmierzyć jego fizyczny ból czy rozczarowanie. Ale możliwe, że przed chwilą Seth sam sobie najbardziej pomógł. Zabił mistrza, którego wykreował, a przy okazji nierozłączną dwójkę: dziecko i ojca. „Dobrze się stało" - pomyślała i miała uczucie, że ta myśl unosi się lekko jak piórko. Jak ostatnia z iluzji.

    Dotknęła nasadzonej głęboko na czaszkę Setha złotej siatki. Była zimna i pozbawiona magicznej mocy. Tylko metal, który kosztem potwornego bólu został nasadzony na ciało. Był tym, na co wyglądał: złotą siatką, nieprzynależącą do miejsca, w którym tkwiła. „Jak my wszyscy" - pomyślała smutno.

    - Nie idź korytarzami w pałacu. Wszędzie czają się wo-jownicy-mumie. Nikt ich już nie… kontroluje.

    - A co mogą zrobić?

    - Nie wiem… nic, możliwe, że nic. - Zamilkł, a po chwili zaczął na nowo: - Nie idź… zbyt niebezpieczne.

    - Muszę odnaleźć właściwe lustro.

    Seth próbował kiwnąć głową, ale nie dał już rady. Wyciągnął przed siebie drżący palec. Zrozumiała, o co mu chodziło. „Tak - pomyślała. - Może być".

    - Powodzenia - wyjęczał Seth.

    - Ale po co? Wszystko zniszczyliście.

    Nie usłyszała już odpowiedzi. Mętne oczy konającego wpatrywały się tępo w dal, powieki po raz ostatni zadrżały. Przez ciało przeszedł skurcz. Seth przestał oddychać.

    Zmęczona Junipa podeszła do stojącego obok dywanu naczynia z wodą. Było dostatecznie szerokie. Pochyliła się nad nim i wyszeptała Szklane Słowo. Wspięła się na marmurową czarę, włożyła nogi do wody, a potem cała zanurzyła się we własnym odbiciu.

    Tkwiący w jej piersi kamień pociągnął ją na dół.

    Odłamki sfinksów Nie było łatwo.

    Ech, wcale nie było łatwo. Ale w jakiś sposób Merle udało się okiełznać Vermithraxa, który rycząc gromko, szykował się do skoku przez balustradę, gotów rozszarpać sfinksa z chłopcem na drobne kawałki.

    Ale teraz, kiedy od tamtej dramatycznej chwili upłynęło trochę czasu, obsydianowy lew stał spokojnie przy ośnieżonych schodach i wpatrywał się w Lalapeję. Sfinks skrył głowę w ramionach, zmrużył lekko oczy i podjął trop - podobnie jak czasami czynił to Vermithrax - tyle, że mniej drapieżnie. „Nawet w takim momencie Lalapeja porusza się z gracją i wrodzonym wdziękiem" - pomyślała Merle.

    - Tamtędy - powiedziała, co Vermithrax potwierdził kiwnięciem głowy. Widocznie doszedł do tego samego wniosku.

    Merle nie wiedziała, co zwietrzyło tych dwoje. Dość szybko zorientowała się jednak, że chodziło im o śnieg. Biały puch wyczuwali tak, jak niektóre zwierzęta instynktownie przeczuwają nadejście fali zimna.

    Od spotkania na schodach upłynęło już trochę czasu. Merle musiała się oswoić z faktem, że towarzyszący im sfinks jest jej rodzoną mamą. A przy okazji także z tym, że za jej plecami, na grzbiecie Vermithraxa siedział Serafin, i aby zachować równowagę, kładł jej ręce na wąskiej talii.

    Gdy obsydianowy lew ostatecznie zrozumiał, że nadbiegający z naprzeciwka po schodach sfinks nie jest ich wrogiem, pozwolił Merle zeskoczyć z grzbietu. Dziewczynka podbiegła do Serafina. Rzucili się sobie w objęcia. Długo stali w milczeniu, obejmując się nawzajem. Merle miała uczucie, że Serafin prawie ją pocałował, choć jego usta musnęły tylko czubek jej głowy. A Merle nie myślała o niczym innym, tylko o tym, że od kilku dni nie myła włosów. Szalona myśl. Doprawdy szalona. Bo oto od kilku dni byli uwięzieni w tej przeklętej twierdzy sfinksów, a ona myśli o nieumytych włosach!

    Czy tak zachowuje się zakochana dziewczyna? I czy zakochanie wyzwala motyle w brzuchu i sznuruje gardło? Serafin nachylił się nad nią, szepcząc do ucha: - Tęskniłem za tobą. - Serce zaczęło jej bić szybciej. Podejrzewała, że chyba musiał słyszeć dudnienie w jej uszach i szybsze krążenie krwi. A już na pewno wyczuł, że drży na całym ciele.

    Wprawdzie odpowiedziała mu, że też za nim tęskniła, ale jej słowa zabrzmiały dość blado i bez przekonania. Tak przynajmniej uważała, ponieważ Serafin wcześniej powiedział to samo. Potem mówiła jak nakręcona o mało ważnych rzeczach, a potok własnych słów wydał jej się niedorzeczny i dziecinny, choć nie bardzo wiedziała, dlaczego.

    Ach, i jeszcze Lalapeja.

    Spotkanie z nią przebiegało inaczej niż z Serafinem. Przede wszystkim dlatego - tak sądziła - że nie było to powtórne spotkanie. Spotkanie, które nastąpiło po jakimś upływie czasu. Nie mogła przypomnieć sobie mamy, ani jej wyglądu, ani głosu. Znała jedynie jej dłonie - z tych godzin spędzonych razem we wnętrzu wodnego lustra. Ale Lalapeja ręce miała teraz zabandażowane, dlatego nie mogła ich dotknąć i upewnić się, że to te same dłonie, których dotykała wcześniej.

    Oczywiście nie musiała się upewniać, iż Lalapeja jest jej mamą. To wiedziała już od samego początku, od momentu, kiedy przy schodach ujrzała sfinksa, jeszcze zanim rozpoznała siedzącego na jego grzbiecie Serafina.

    Ale więzy, które natychmiast połączyły ją z Lalapeją, były dużo głębsze. Sfinks ucieleśniał perfekcyjną doskonałość, którą czasami odkrywała w swoich myślach.

    Owo piękno, do którego dążyła i które, jeśli dorośnie, miała nadzieję sobą przedstawiać. Ale na razie była jeszcze czternastolatką. Jej twarz niejednokrotnie jeszcze będzie musiała się zmienić, by stać się niepowtarzalną i charakterystyczną cechą jej dorosłej osobowości. Obliczem podobnym do tego, które teraz podziwiała przed sobą, które harmonizowało ze zgrabną sylwetką sfinksa.

    Nie mogła przytulić się do Lalapei, ponieważ bała się dotknąć jej ran. Nie bardzo też wiedziała, czy podczas pierwszego spotkania w ogóle wypada ze sobą wymieniać czułości. Ograniczyły się więc do rozmowy, momentami powściągliwej, ale przepełnionej nieskrywaną radością. Lalapeja, pomimo doskwierającego jej bólu - którego nie można było nie zauważyć - promieniowała prawdziwym szczęściem. I widoczną ulgą, gdyż nie musiała słuchać zarzutów Merle, skarżącej się na swoje nieszczęśliwe dzieciństwo.

    Przez cały czas rozmowy Królowa Laguny nie powiedziała ani słowa. Milczała, jakby nie stanowiła już organicznej części Merle. Jakby jej duch był całkowicie pochłonięty walką z Synem Matki i kompletnie ignorował realne otoczenie. Nawet w tak podniosłym momencie jak ten. Merle przyszło nawet na myśl, że Królowa coś knuje. Ale po chwili wytłumaczyła sobie, że z nich wszystkich to ona wie najlepiej, co ich teraz czeka. I któż miałby jej mieć za złe, że nie odczuwa potrzeby konwersacji?

    Vermithrax przypomniał wszystkim o konieczności udania się w dalszą drogę.

    Natomiast Merle, tak jak potrafiła najlepiej, wytłumaczyła Lalapei i Serafinowi swój plan. Uwzględniając, jak wiele wydarzyło się od ich ostatniego spotkania w Wenecji, szybko uświadomiła sobie, że musi ograniczyć swoje wywody do niezbędnego minimum. A mimo to odpowiedziały jej spojrzenia, w których można było wyczytać niedowierzanie. Potrzebowała też sporo czasu, by przejść do wątku mówiącego o roli Zimy w całej historii: kim był, czego szukał i dlaczego ona go szuka.

    Podczas gdy wszyscy razem zaczęli schodzić na dół, Serafin opowiedział o biegu wypadków, który ich tutaj sprowadził. Kiedy wspomniał, że Unke, Dario i cała reszta przebywają w Żelaznym Oku, Merle nie za bardzo chciała mu wierzyć. Akurat Dario! Jej rywal z czasów warsztatu w Wenecji. Ale skoro to Serafin pałał do niego większą nienawiścią, a jednak zdążył się z nim zaprzyjaźnić, to w międzyczasie musiało się zdarzyć naprawdę wiele. Bardzo chciała dowiedzieć się wszystkich szczegółów.

    - Unke jest ranna - powiedział Serafin, opowiadając, jak u stóp twierdzy uwikłali się w walkę ze sfinksami-war-townikami. W starciu Unke złamała sobie piszczel, podczas gdy Dario i Aristide odnieśli rany kłute. Na szczęście nikt z nich nie musiał drżeć o swoje życie. Niemniej, kiedy w dolnej części twierdzy usiłowali sforsować długie schody, byli zmuszeni przerwać wspinaczkę. Tiziano pozostał z rannymi, a Lalapeja i Serafin kontynuowali marsz. - Ja też nie chciałem ich zostawić - powiedział na koniec - ale cóż innego mogliśmy zrobić?

    - Innym wyjściem byłby powrót do łodzi - stwierdziła Lalapeja. - Ale to oznaczałoby rezygnację ze wszystkiego. Dlatego Serafin i ja postanowiliśmy nie przerywać marszu.

    - Gdzie oni teraz są? - spytała Merle.

    - W bibliotece, w pobliżu wejścia - wyjaśnił Serafin.

    - W dolnej części twierdzy są ogromne biblioteki, nieprawdopodobnie wielkie.

    Merle spojrzała na niego z niedowierzaniem. Do tej pory w Żelaznym Oku nie natrafiła na nic innego prócz luster. Sale, gabinety, klatki schodowe - wszystko wyłożone lustrami. Miałaby wyobrazić sobie tutaj jedną albo nawet kilka bibliotek? Nie, to nie pasowało do obrazu twierdzy. Swoimi wątpliwościami natychmiast podzieliła się z innymi.

    Lalapeja spojrzała na nią przez ramię: - Sfinksy wydają się wam plemieniem wojowników i zdobywców. Ani w Wenecji, ani tutaj nie poznaliście ich w innej roli. Ale sfinksy to nie tylko militaryści. To także uczeni. Nie brakuje wśród nich mędrców, filozofów, pisarzy czy gawędziarzy. W dawnych miastach na pustyni wznosiły się teatry, w których spotykaliśmy się nie tylko po to, by oglądać widowiska, ale też by podyskutować. Nie wszystkie spory roztrzygano wtedy przy użyciu broni. Przypominam sobie wielkie krasomówcze wystąpienia, interesujące wykłady i mądre dysputy - a wszystko w okresie, kiedy ludzie wykazywali więcej podobieństwa do zwierząt niż dziś wykazują do nich sfinksy. Wydaliśmy wielu luminarzy kultury i sztuki… W dawnych pieśniach i wierszach unosił się duch poezji, której ludzie nie rozumieją do dziś.

    - Mówi absolutną prawdę - powiedziała niespodziewanie Królowa Laguny. - W pewnym sensie oczywiście. Choć wtedy ludzie nie byli tak bardzo prymitywni i ograniczeni, jak twierdzi. „Oczywiście, że nie - pomyślała ze złością Merle. - W przeciwnym razie nie wynieśliby cię do rangi bogini".

    - Nie troszczyłam się o ten zaszczyt - odparła Królowa.

    - Ludzie nie mają w zwyczaju prosić o pozwolenie tych, których zamierzają czcić. Podczas gdy bogowie nie zamartwiają się, że są czczeni.

    Szli teraz szerokim korytarzem, zwieńczonym wysoką kopułą, rodzajem ulicy pokrytej dachem, choć o dużo większych rozmiarach niż to wcześniej ruchem głowy zasugerował Vermithrax. - Ha, czy widzicie tam, z przodu, to, co ja?

    Wzrok Merle przemknął po oślepiającym białym bezkresie, który ciągnął się w lustrach po obydwu stronach korytarza. Wpadające światło było zbyt jaskrawe, by mogła cokolwiek rozpoznać na horyzoncie. Także Serafin, a nawet Lalapeja nic nie dostrzegli.

    - Sfinksy - powiedział. - Ale nie ruszają się.

    - Strażnicy? - spytała Lalapeja.

    - Możliwe, choć osobiście w to wątpię. Nie sądzę, by strażnicy mieli do odegrania jeszcze jakąś rolę.

    Lalapeja popatrzyła na niego zdumionymi oczami, podczas gdy Merle szepnęła mu łagodnie do ucha: - Jak to rozumiesz?

    Zamruczał przyjaźnie, dając jej do zrozumienia, że muśnięcie ucha bardzo mu przypadło do gustu. Możliwe też, że chciał jej zrobić przyjemność. - Są cali biali - wyjaśnił.

    - Cali biali? - powtórzył zaskoczony Serafin.

    - Zamarzli w śniegu.

    Merle zauważyła, że Serafin jest bardzo spięty. Nie było mu w smak, że cały czas musiał siedzieć na grzbiecie lwa, przyglądając się biernie biegowi wydarzeń.

    Chciał przejąć inicjatywę w swoje ręce. Tak, świetnie go rozumiała; czyż sama nie czuła się źle w roli biernego obserwatora? Niewykluczone, że od spotkania z Królową często pozwalała sobą kierować, zgadzała się wykonywać polecenia innych, rezygnując z realizacji własnych pomysłów. Owszem, musiała przyznać sama przed sobą: najczęściej nie miała większego wyboru: kroczyła z góry wyznaczoną drogą, w chwilach podejmowania decyzji nie mając swobody manewru.

    Niejednokrotnie zdarzało jej się być popychaną, a przynajmniej sterowaną przez wszystkich dookoła. Gorzej nawet: była traktowana jak dziecko. A przecież nigdy nie zasmakowała rozkoszy dzieciństwa. W sierocińcu nie miała na to czasu i szans.

    Nieprzerwanie szli dalej. Teraz już wszyscy dostrzegli odkrycie Vermithraxa.

    Postacie na białym horyzoncie wyłaniały się niczym las posągów, najpierw bardzo zamazane, potem już dużo wyraźniej, wreszcie całkiem klarownie - jak oszlifowane szkło. W istocie, sfinksy upodabniały się do szkła. Do lodu.

    Zobaczyli ponad dziesięć sfinksów zastygłych w najróżniejszych pozach, ze strachem na twarzach. Niektóre z nich próbowały umknąć przed dotknięciem Zimy, biorąc nogi za pas; jeszcze inne rwały się do walki, ale z ich twarzy dało się wyczytać rozpacz albo paniczny strach. Niektórym powypadała z ręki broń; sierpowe miecze, do połowy sterczące teraz w śniegu. Jeden ze sfinksów trzymał w ręku karabin. Kiedy Serafin, siedząc na grzbiecie Vermithraxa, schylił się, by go podnieść, Merle krzyknęła ostrzegawczo: - Nigdy w życiu! Na tym zimnie przykleją ci się do niego ręce!

    - Cóż się tu mogło stać? - wyrwało się Lalapei.

    - Zima nawiedził to miejsce - odpowiedziała Merle. - Wszystko, czego się dotknie, zamienia w sopel lodu, sam mi to powiedział. Wszystko, każdą żyjącą istotę z jednym wyjątkiem - Lata. Dlatego go poszukuje. I dlatego go kocha.

    Nagle usłyszeli dziwny zgrzyt. To zlodowaciałe ciało jakiegoś sfinksa zaczęło pękać. Coś rozsadzało je od środka. Po krótkiej chwili lodowaty sfinks rozpadł się z hukiem na kilka kanciastych brył o ostrych krawędziach. Tylko cztery lwie łapy oparły się rozpadowi. Tkwiły teraz w śniegu samotnie i nieruchomo.

    Nie mieli pojęcia, co spowodowało powstanie szczelin i rozpad sfinksa. Do momentu, kiedy Serafin, klnąc niemiłosiernie, wyciągnął ze śnieżnej bryły niewielką łuskę.

    - Ktoś w nas mierzy!

    Merle spojrzała wzdłuż korytarza i zobaczyła strzelającego do nich sfinksa.

    Zanim zdążyli zareagować, nacisnął spust. Lalapeja wydała okrzyk bólu - nabój drasnął ją w plecy i, świszcząc, utknął w zlodowaciałym sfinksie tuż za nią.

    Potem wyłoniły się kolejne sfinksy. Ale tylko niewiele było uzbrojonych.

    Większość miała w rękach młotki i dłuta, szklane kufle i woreczki. „Może chcieli zbadać zmarłych - pomyślała Merle. - Rozrąbać lód na kawałki, by wyczytać z niego wszystko, co się da, i na tej podstawie odnaleźć w przeciwniku najsłabsze strony".

    Na nieszczęście ekipie badaczy towarzyszyli liczni wojownicy, którzy w niczym nie przypominali wspominanych przed momentem przez Lalapeję artystów z głowami w chmurach. Byli rośli, muskularni, o silnych lwich cielskach i równie szerokich męskich barach.

    Vermithrax, nie zastanawiając się długo, wykorzystał swój atut i z jeźdźcami na grzbiecie uniósł się do góry. Lalapeja pozostała na ziemi, ale obsydianowy lew natychmiast przyszedł jej z pomocą. Runął z góry na pierwszego przeciwnika, stojącego przy zwieńczonej łukiem bramie. Jedną łapą wyrwał mu strzelbę z rąk, drugą roztrzaskał czaszkę. Sfinks skonał, zanim na chwiejących się nogach zapadł się w śniegu.

    Pozostali wojownicy zareagowali szybko i praktycznie: wciągnęli pozostałych badaczy do bramy, gdzie byli chronieni przed ewentualnymi atakami z powietrza.

    Jeden ruszył na Vermithraxa, dobywając miecza, podczas gdy drugi spróbował sięgnąć po leżący na śniegu miecz - prawdopodobnie jego własny. Vermithrax minął pędem pierwszego przeciwnika i nawet nie drgnął, kiedy sierpowy miecz odbił się od jego ciała, wywołując prawdziwą fontannę iskier. Broń wypadła sfinksowi z ręki. Lew rzucił się na drugiego rywala, chwycił go za ramiona, porwał ze sobą w górę i cisnął z impetem o ścianę luster. Szkło nie wytrzymało uderzenia. Martwy sfinks runął na ziemię w deszczu spadających odłamków szkła. Już się nie podniósł.

    Jeden z badaczy wykorzystał nadarzającą się okazję i wybiegł z chroniącej go przed atakiem bramy po leżącą nieopodal strzelbę. Niewyćwiczony w strzelaniu, spudłował za pierwszym razem. Pocisk przeleciał dobrych kilka metrów od Vermithraxa i utkwił w suficie pod kopułą.

    W tym czasie Lalapeja biegła między lodowymi posągami, kierując się w stronę niskiego przejścia, które łączyło się z szerokim lustrzanym korytarzem - jej jedyną drogą ucieczki. Gdyby wybrała drugą, szeroką drogę, wystawiłaby się przeciwnikowi jak kaczka do strzału. Natomiast wybór niewielkiego przejścia, zawalonego jednak prawie dwumetrowymi zaspami śniegu, dawał pewne szanse. Brnęła więc przez śnieg jak przez mączne wydmy. Biały puch rozpryskiwał się przed nią na wszystkie strony.

    W powietrzu, tuż pod sklepieniem kopuły Vermithrax wykonał ósemkę. Merle, przyzwyczajona do akrobatycznych manewrów, krzyknęła do Serafina, by trzymał się mocno. Energicznie ścisnął ją w talii zdrętwiałymi od zimna palcami, podczas gdy ona sama z całych sił wbiła się rękami w grzywę gorejącego Vermihtraxa. Serafin był wprawdzie szczupły, ale ważył więcej niż lekka jak piórko przyjaciółka.

    Merle nie wiedziała, jak długo jeszcze będą szybować w powietrzu.

    Oboje tracili powoli czucie w sztywniejących palcach. Merle praktycznie ich już nie czuła, choć w gęstej grzywie nie były bezpośrednio wystawione na przeraźliwie zimne prądy powietrza. Ale w obliczu sytuacji, w jakiej się znajdowali, była to dość marna pociecha. Pozostawało praktycznie tylko kwestią czasu, gdy obydwoje spadną z grzbietu Vermithraxa, łamiąc sobie kości albo nadziewając się na zlodowaciałe cielska sfinksów.

    - Widziałaś, ilu ich jest?! - Serafin wrzasnął jej do ucha, próbując przekrzyczeć świszczący wiatr i uderzenia skrzydeł.

    - W każdym razie zbyt wielu.

    - Ale ogólnie zbyt mało, co?

    - Nie rozumiem.

    - Ale ja rozumiem, o co mu chodzi - powiedziała Królowa. - / ma rację.

    Serafin jeszcze bliżej przysunął się do Merle, co nawet tu i teraz było dla niej bardzo przyjemnym uczuciem. Ustami dotykał przylegających jej do uszu włosów.

    Znów poczuła motyle w brzuchu - nie tylko dlatego, że Vermithrax szykował się, by zaatakować sfinksy.

    - Jest ich zbyt mało! - krzyknął Serafin raz jeszcze. - Tutaj jest serce twierdzy, w pojęciu sfinksów najbardziej bezpieczne miejsce dla nich. To, co stało się w dole, zniszczyło doszczętnie ich świat. A oni potem wysyłają jakąś garstkę żołnierzy i badaczy. - Merle poczuła, że Serafin potrząsnął głową. - Gdzie tu jest jakiś sens?

    - Chyba - powiedziała - chyba, że już naprawdę nie mieli nikogo, kogo mogliby wystawić do walki na śmieć i życie. Dlatego też udało wam się wejść do twierdzy spacerkiem.

    - O nie, nie było łatwo - zaprzeczył Serafin.

    Merle pomyślała o rannych. Mimo to nie zamierzała zmienić zdania: - W normalnych okolicznościach zamiast jednego strażnika czekałoby na was dziesięciu. Chyba nie sądzisz, że sfinksy zostawiają Żelazne Oko bez ochrony?

    Vermithrax z dziecinną łatwością przekręcił kark kolejnemu sfinksowi. Jakby strącił pyłki kwiatowe. Sierpowe miecze przeciwnika odbijały się od jego kamiennego pancerza, wzniecając tylko malutkie iskry, które nie mogły wyrządzić mu krzywdy.

    - Jest ich stanowczo za mało - powtórzył Serafin. - Właśnie o to mi chodzi. Jest za mało strażników, by na dole zaryzykować katastrofę. Chyba że…

    - Chyba… - zaczęła Merle - chyba, że nie jest to jedyne miejsce w Oku, gdzie zdarzyło się coś takiego! - Oczywiście, że Zima, szukając Lata, szalał po całej twierdzy. Wpadł w identyczy trans jak w piekle. Jeśli tutaj, na ziemi, chodził takimi samymi chaotycznymi drogami, to nie należy się dziwić, że pory roku szaleją bez przerwy: jednego roku w kwietniu panują mrozy, innego roku upały.

    Nigdy nie można przewidzieć, jaka pogoda będzie w następnym tygodniu.

    - Sfinksy przybyły zapewne ze wszystkich krańców ziemi, by być świadkami zmartwychwstania Syna Matki - powiedziała Królowa. - Żaden nie chce przegapić takiego wydarzenia. „A Zima zmiótł ich wszystkich jak tajfun" - pomyślała Merle, wyobrażając sobie ogromne sale wypełnione zlodowaciałymi sfinksami. Niczym warsztaty zwariowanego rzeźbiarza.

    - Owszem, tak mogło być. „A więc dlatego Burbridge wspomniał o tym Zimie - pomyślała Merle. - Zaplanował sobie, że Zima przybędzie do Żelaznego Oka, dokonując na sfinksach zemsty".

    - A Kamienne Światło? „Burbridge'owi musiało się jakoś udać wprowadzić Zimę do gabinetu luster".

    - Właśnie na to wygląda. „I nie stało się to pierwszy raz, nieprawdaż?" - Nie, ale nie musiało się też zdarzyć za sprawą Zimy. Możłiwe, że Lato samo się wyswobodziło albo ktoś lub coś przyszło mu z pomocą. „Upadek podoceanicznych królestw".

    - I Majowie, i Inkowie, i Atlantydzi.

    Merle nie znała tych nazw, ale już od samego ich brzmienia ciarki przechodziły jej po plecach. Tymczasem Vermithrax pozostawił sfinksy w spokoju i ruszył w stronę przejścia, w którym znikła Lalapeja, podczas gdy Serafin dzielił się z Merle swoimi przypuszczeniami - tak jak to było możliwe przy przeciwnie wiejącym wietrze. Zgadzał się z nią w stu procentach.

    Kiedy Vermithrax zniżył lot, by przelecieć pod niską bramą, Merle i Serafin instynktownie schowali głowy w ramionach. Lew szponami rozbryzgiwał resztki śnieżnych zasp, aż wreszcie wylądował na czterech łapach. Przejście było zbyt wąskie, by je pokonać w powietrzu. Zresztą na dole czekała na nich Lalapeja, patrząc na nich zatroskanym wzrokiem. Szukała Merle. A gdy ją odnalazła i stwierdziła, że córka jest cała i zdrowa, odetchnęła i z wyraźną ulgą zapytała Vermithra-xa:

    - Ilu ich jeszcze zostało?

    - Jeszcze czterech. Przynajmniej czterech. No, może jeszcze więcej.

    - Powinna stać ich tutaj cała armia.

    - Jasne!

    Merle stwierdziła, że wszyscy myśleli tak samo.

    Jeśli walka Vermithraxa ze sfinksami przebiegała monotonnie, to trzeba było uczciwie przyznać, że Zima znacznie ułatwił mu robotę.

    Lew i sfinks pędzili jeden za drugim. Nagle w tylnym wejściu ukazali się ich przeciwnicy. Dwóch powracających uczonych i dwóch żołnierzy, którzy rzucili się za nimi w pościg. Zza pleców dochodziły ich często powtarzające się dźwięki alarmu. To uczeni zatrąbili w rogi, by ściągnąć na przeciwległy koniec przejścia jakiś oddział żołnierzy.

    - Znasz ten teren? - zapytał Vermithrax sfinksa.

    - Nie, ponieważ opuściłam mój ród, by roztoczyć opiekę nad laguną, Żelazne Oko jeszcze się tutaj nie wznosiło. Jak wiadomo, sfinksy były zawsze typami pustynnymi, chętnie ukrywającymi się w jaskiniach. Cały ten bastion - potrząsnęła głową zrezygnowana - nie ma nic wspólnego z tym, co sama wcześniej znałam.

    Chociaż w wąskim przejściu panował mróz, podobnie jak w całym Żelaznym Oku, po kilku krokach pokrywa śnieżna stawała się coraz cieńsza, aż zanikła zupełnie.

    Przeraźliwie chłodny wiatr przenikał ich na wskroś. Ale nie zwiastował nowych zawiei śnieżnych. Mimo to wskutek zamarzniętej wody podłoże było niezwykle śliskie. Dlatego ani Lalapeja, ani Vermithrax nie posuwali się tak szybko, jakby sobie tego życzyli. Obsydianowy lew był nawet gotów podjąć walkę z żołnierzamisfinksami. I pewnie rozniósłby ich na strzępy. Ale obawiał się, że w ich ślady pójdą nowe zastępy sfinksów. A dopóki był uwikłany w walkę, nie mógł należycie chronić Merle i Serafina przed napastnikiem.

    Przejście, którym szli, krzyżowało się z mniejszym korytarzem. Stąd zbliżała się właśnie grupka sfinksów. Vermithrax zawahał się na chwilę. Ale popędził dalej.

    Jego jarząca się poświata była dla sfinksów doskonale widoczna. Ucieczka do kryjówki nie wchodziła w rachubę. Tym bardziej, że niemal nigdzie nie było drzwi, tylko wejścia zwieńczone łukiem, w złudnym świecie luster prowadzące do potężnych hal i ogromnych pomieszczeń.

    Przechodzili przez kanały z zamarzniętą wodą, przez maleńkie mostki, które nawet nie zadrżały pod ciężkim cielskiem obsydianowego lwa. Przedzierali się przez sterty odłamków szkła, przez hałdy srebrzystych trocin i żyletek, wysokie jak weneckie domy, by po chwili ponownie wspinać się po schodach. Schody, schody, schody.

    A teraz znowu brnęli w śniegu, mokrym i jeszcze cięższym od tego, po którym szli przed chwilą. I tak wysokim, że Vermithrax zapadał się w nim aż po brzuch, podczas gdy Lalapeja już po kilku krokach całkiem w nim utkwiła. Obsydianowy lew pomagał sobie skrzydłami, zmiatając po drodze masy śniegu, lecz wkrótce okazało się, że w ten sposób niewiele mógł jej pomóc.

    - Vermithraksie! - krzyknęła Lalapeja. - Udźwigniesz jeszcze jednego jeźdźca?

    - Nawet dwóch albo trzech, jeśli tylko wystarczy miejsca. Ale niewiele nam to pomoże.

    - Może jednak - kiedy to mówiła, zaszła w niej nagła zmiana.

    Merle wpatrywała się w mamę z otwartymi ustami. Serafin chwycił ją za rękę. - Bez obaw - szepnął - często to robi.

    Wokół Lalapei zaczęła tryskać do góry żółta fontanna piasku. W ciągu kilku sekund piaszczysty pył zakrył ją swoimi ziarenkami. Ale po chwili jej ciało buchnęło pustynnym pyłem. Malutkie cząsteczki równie szybko zespoliły się ze sobą, wyłaniając na powrót Lalapeję, niezmienioną powyżej ud, a poniżej z przybraną sylwetką ludzką. Z długimi, szczupłymi i, pomimo panującego zimna, nagimi nogami. Kożuch, który otrzymała w prezencie od piratów, sięgał jej teraz do ud, podczas gdy odsłonięte nogi tkwiły po kolana w śniegu.

    Serafin puścił Merle i przesunął do tyłu. - Szybko, wskakuj na grzbiet! - krzyknął.

    Lalapeja przedarła się przez śnieżne zaspy, a Merle i Serafin wciągnęli ją między siebie do góry. Sfinks nie mógł już poruszać poranionymi rękami.

    Odmroziłby sobie i nogi, gdyby jeszcze dłużej stał w śniegu. Serafin najbliżej jak mógł przysunął się do Lalapei, objął ją tak szeroko, że rękami sięgnął ramion Merle i głośno wydał komendę: - Lecimy!

    Vermithrax uniósł się do góry, otrzepując ośnieżone łapy. Ruszył dziarsko, śmigając nad lodem, tylko kilka metrów poniżej lustrzanego sufitu. Szerokość korytarza ledwo wystarczała do rozpostarcia skrzydeł. Ale w jakiś sposób udało mu się ich nie skaleczyć i bez szwanku wieźć na grzbiecie całą trójkę. Pościg pozostał za nimi daleko w tyle.

    Vermithrax z triumfalnym okrzykiem wyskoczył z okrągłego wylotu tunelu i wpadł do wysokiej hali, w której z szarych oparów mgły, unoszących się niczym najprawdziwsze zimowe chmury, padał śnieg. Białe płatki były grube i puszyste.

    Tysiące z nich przyklejały się do Vermithraxa i dosiadającej go trójki pasażerów, wpadając im do oczu. Zar bijący od lwa nabierał szarego poloru.

    Widoczność ograniczała się do kilku metrów.

    - Nic nie widzę! - Vermithrax wił się w powietrzu niczym wąż. Nagle kichnął tak głośno, że Merle przestraszyła się, iż potężny wstrząs zrzuci ich wszystkich z grzbietu. Obojętnie, co wyzwoliło w nim Kamienne Światło, nie uczyniło go odpornym na głupie przeziębienie.

    Obsydianowy lew miał problemy, by utrzymać się na stałej wysokości. Hulająca śnieżyca oślepiała go niemal, a ciężkie i mokre płatki wkrótce zaczęły ciążyć mu na skrzydłach.

    - Muszę wy lądować! - wykrzyknął w końcu. Wszyscy zrozumieli, że to nieuniknione.

    Razem z padającymi płatkami śniegu opadali w dół coraz niżej i niżej, ale nie mogli wyczuć gruntu pod nogami, na który niecierpliwie czekali. Co na początku wydało im się halą, okazało się w rzeczywistości potężnym szybem. Otchłanią.

    - Uwaga z przodu! - wrzasnęła Merle, której głos przebijał się przez szum śnieżnych płatków, wpadających jej prosto do ust. - Uwaga, most!

    Wąska kładka z lustrzanego szkła wyginała się na białym bezkresie jak struna.

    Była szeroka może na metr. I bez poręczy. Obydwa jej końce ginęły w mrokach śnieżnej zamieci.

    Vermithrax wziął kurs na kładkę i wylądował na niej. Konstrukcja zachwiała się lekko. Nic jednak nie wskazywało na to, że nie wytrzyma dodatkowego ciężaru. Po obydwu stronach kładki leżący na jej brzegach śnieg oderwał się i spadł w dół.

    Obsydianowy lew potrząsnął skrzydłami i zrzucił z nich kleistą pokrywę lodu, która znacznie utrudniała mu lot. Z kolei Serafin chciał tak zsunąć rąbek swojego płaszcza, by zakryć nagie nogi Lalapei. Ale sfinks bronił się przed tym.

    - Pozwól mi zejść. Tu mogę już iść sama. W tych warunkach Vermithrax i tak nie będzie leciał.

    - Kładka jest bardzo wąska - powiedział Serafin. - Jeśli zeskoczysz na bok, od razu runiesz w przepaść.

    - A jeśli zejdę do tyłu?

    Serafin i Merle jednocześnie spojrzeli do tyłu przez ramię. Przepaść po obydwu stronach kładki porażała. Jako mistrz złodziejski Serafin przemykał zgrabnie po weneckich dachach, nie zastanawiając się nad grożącym mu niebezpieczeństwem. Ale tutaj panowały szczególne warunki. Jeśli po179 ślizgnie się na tym mokrym, częściowo roztopionym śniegu, nie uratuje go nic.

    Ani szczęście, ani refleks.

    - Spróbuję - powiedział.

    - Nie! - sprzeciwiła się Merle. - Nie rób głupstw! Nie spojrzał na Lalapeję, tylko na Merle. - Jeśli Lalapeja z powrotem nie zamieni się w sfinksa, zamarzną jej nogi. I dlatego musi zejść z grzbietu Vermithraxa.

    Oczy Merle zaiskrzyły się: ha, jakby sama tego nie wiedziała. Mimo to bała się o mamę. Chociaż akurat myśl, że Lalapeja szczególnie teraz, po tej metamorfozie rzeczywiście jest jej mamą, wydała jej się jeszcze bardziej nieprawdopodobna i absurdalna.

    - Bądź ostrożny - powiedziała Lalapeja, kiedy Serafin powoli osunął się po grzbiecie do tyłu.

    - Piekielnie odważne - skomentowała sucho Królowa Laguny.

    - Nie ruszaj się! - krzyknął Serafin do Vermithraxa. Merle wstrzymała oddech.

    - Nie ma sprawy - odpowiedział lew i rzeczywiście zastygł w bezruchu. Ba, zdawał się nawet powstrzymywać bicie serca, które Merle przez większość czasu bardzo wyraźnie słyszała.

    Serafin ostrożnie opuszczał się po grzbiecie Vermithraxa. Rękami trzymał się lwiego ogona, który szczególnie w momencie, kiedy dotknął ziemi, okazał się szalenie przydatny. Przez moment zachwiał się lekko, rozglądając się niepewnie na prawo i lewo, w przepaść. W końcu dal znak Lalapei, by zrobiła to samo.

    Serafin w błocie śnieżnym z trudem zachowywał równowagę. Jeden nieopatrzny ruch i stoczy się po śniegu w dół. W przepaść.

    Wypuścił z ręki ogon, by zrobić miejsce dla Lalapei. Sfinks przesunął się do tyłu, po czym zeskoczył na ziemię. Merle niemal przekręciła sobie szyję i z trwogą w oczach przyglądała się rozgrywającej scenie.

    - Poradzą sobie - powiedziała Królowa. „Dobrze ci mówić" - pomyślała Merle.

    - Cofnij się jeszcze o krok - powiedział sfinks do Serafina. - Ale ostrożnie.

    Chłopiec z wyczuciem i największą ostrożnością zrobił krok do tyłu, starając się nie patrzeć w przepaść.

    - Dobrze - powiedziała Lalapeja. - Teraz usiądź na kładce, podpierając się rękami.

    Usiadł. Było mu niedobrze i kręciło mu się w głowie. Nieważnie, czy jest mistrzem złodziejskim, czy nim nie jest, dopiero wtedy, gdy pewnie usiadł na śniegu, odetchnął głęboko.

    Lalapeja przemieniła się w słup wibrującego piasku, by za moment stać się istotą z krwi i kości. Przybrawszy postać sfinksa, poprosiła Serafina, by wskoczył jej na plecy. Posłusznie wykonał polecenie. Jego blada jak kreda twarz wreszcie nabrała koloru. Świadomość, że Lalapeja i Vermithrax posiadali po cztery nogi, a zarazem większą przyczepność do podłoża, uspokajała go. Zarówno Vermithrax, jak i Lalapeja nie cierpieli na lęk wysokości. Instynktownie unikali też zbędnych i niezgrabnych ruchów.

    Napięcie opuściło Merle dopiero wtedy, kiedy Serafin usiadł na plecach Lalapei.

    Przez moment nawet zapomniała o zimnie, które mocno dawało jej się we znaki.

    Teraz ponownie poczuła na policzkach siarczysty i szczypiący mróz, ciężar padającego śniegu i porwy wiatru.

    - Co teraz? - zapytał Vermithrax.

    - Idziemy przez kładkę - zaproponowała Merle - chyba że ktoś ma lepszy pomysł?

    Osiem lwich nóg ruszyło do przodu. Nie wiedząc, co ich czeka po drugiej stronie śnieżnych ścian.

    Już po kilku krokach Vermithrax zatrzymał się. W tym samym momencie także Merle pojęła, dlaczego stanął jak wrytyPrzed nimi na wąskiej kładce kucała jakaś postać. Mężczyzna siedzący po turecku.

    Opadające długie włosy były śnieżnobiałe, skóra niezwykle jasna, jakby ktoś zastygłą w bezruchu figurę uformował w śniegu. Głowa mężczyzny opierała się lekko na ramieniu. Przymknięte oczy skierowane były do góry. Kościstymi rękoma z widocznymi żyłami oplatał kolana.

    - Chyba medytuje - powiedziała zdumiona Lalapeja.

    - Nie - odparła Merle. - Szuka.

    Zima opuścił teraz głowę i spojrzał na nich zmęczonym wzrokiem.

    Jedyna droga Wydawało się, że na nich czekał. - Merle - powiedział, a jego głos nie brzmiał ani radośnie, ani żałośnie. - Lato jest tutaj. - Tak, wiem.

    Vermithrax zatrzymał się dwa kroki przed nim.

    - Nie podchodź bliżej - przestrzegł go Zima. - Jeśli mnie dotkniecie, zamienicie się w sople lodu.

    - Zabiłeś wszystkie sfinksy - powiedziała Merle.

    - Tak.

    - Ile ich jeszcze zostało?

    - Nie wiem, ale niezbyt dużo, zresztą żaden z nich mi się już nie oprze.

    - Znalazłeś może miejsce, w którym ukrywają Lato? Skinął głową i pokazał na przepaść.

    - W dole? - Merle denerwowało, że musiała wydobywać z niego niemal każde słowo.

    Ponownie skinął głową. Dopiero teraz zauważyła, że siedział w kole, w którym nie było ani grama śniegu. We włosach nie iskrzyły mu się śnieżne kryształki, a płatki śniegu nie przyklejały się do białego ubrania. Nawet para nie unosiła mu się z ust. Zima zdawał się wyłamywać z objęć pory roku, którą sam ucieleśniał.

    - Dotarłem aż tutaj - powiedział - ale teraz brakuje mi sił, by uczynić ostateczny krok.

    - Nie rozumiem.

    - Lato jest przetrzymywane na samym dole tego szybu. Nie ma do niego żadnego dostępu.

    - No i?

    Zima uśmiechnął się bezradnie. -Jak się tam dostać? Czy zeskoczyć w dół?

    Merle sądziła, że istota taka jak on, jeśli tylko zechce, potrafi latać. A jednak nie potrafił. Mógł rzucić na Egipt i Żelazne Oko klątwę zlodowacenia, ale nie był w stanie dotrzeć na dno tego szybu.

    - Jak długo już tu siedzisz?

    Zima westchnął. - O wiele za długo.

    - Popatrzcie no, płaczliwy Jasio - ironizowała Królowa Laguny. - Cale to jego użalanie się nad sobą potwierdza tylko moje przypuszczenia. „Nie bądź niesprawiedliwa" - przestrzegła ją Merle.

    - Phi, plączący Jasio. - Gdyby Królowa miała nos, Merle chętnie by go jej utarła. - Jak długo on tu już tkwi? Piekło opuścił krótko przed nami. „No cóż, jest po prostu… no, jest uczuciowy. I trochę przesadza".

    - Uczuciowy? Jest chyba kłamcą! Jeśłi w tak krótkim czasie dotarł spod piramidy tutaj, do delty Nilu, i jeszcze wy szalał się w Żelaznym Oku, zamroził setki sfinksów… to dokonał wszystkiego w iście imponującym tempie? Nie sądzisz?

    Merle spojrzała na Serafina i Lalapeję. Wyglądali na zniecierpliwionych, ale też zirytowanych obecnością dziwnej istoty, blokującej przed nimi kładkę.

    Merle raz jeszcze zagadnęła Zimę: - Naprawdę nie potrafisz latać?

    - Nie w dół. Dosiadam zimnych wiatrów i zamieci śnieżnych. Ale tutaj jest to bez znaczenia.

    - Nie rozumiem.

    Znów westchnął głęboko, podczas gdy Królowa żachnęła się. - Wytłumaczę ci, i twoim przyjaciołom również. Jeśli zechcą mnie wysłuchać.

    Serafin mruknął coś w stylu: - A czyż pozostaje nam coś innego?

    - Lato przebywa na dnie tego szybu. Jego moc, czy, jak wolisz, wywołujące letnie upały promienie, przedzierają się w górę szybu. Nikt, żaden człowiek nie może zbliżyć się do jego wnętrza, gdyż w ciągu kilku sekund zostanie doszczętnie spalony.

    Merle przestąpiła z nogi na nogę. Pochyliła się i z grzbietu Vermithraxa spojrzała w dół. Zobaczyła tylko szary chaos. I marzła, coraz bardziej marzła.

    - Moja obecność w szybie zneutralizuje promienie żaru - kontynuował. - Lód i ogień spotkają się gdzieś na dole, w połowie drogi.

    Między Latem a mną. Śnieg natychmiast się stopi, zimne powietrze się ogrzeje.

    Często, kiedy się spotykamy, powstają burze i huragany. Mógłbym dać się ponieść w dół zimnym i porywistym wiatrom, ale Lato jest uwięzione i nie ma kontroli nad swoimi promieniami. Wyczerpane i osłabione, w momencie naszego spotkania nie oziębi się. Wiatry zamienią się jedynie w letni przeciąg, lód stopi się, a ja sam… no cóż, wyobraź sobie płatki śniegu na rozżarzonej płycie. - Ukrył kościstą twarz w żylastych dłoniach.

    - Zrozumiałaś teraz? Merle kiwnęła głową - Na tym polega beznadziejność mojej sytuacji - wymówił te słowa jak prorok.

    - Nie mówi chyba serio - powiedziała zgryźliwie Królowa. - Ten facet za jednym pociągnięciem załatwił cały ród sfinksów, a teraz siedzi i biadoli.

    „Mogłabyś od czasu do czasu okazywać więcej współczucia".

    - Nie cierpię go. „Wśród bogów na pewno nie należałaś do najsympatyczniejszych i ulubionych przez wyznawców".

    - Zapytaj go sama, czy słyszał coś na temat godności. „Możesz być pewna, że nie zapytam".

    - Mogę zapytać się za ciebie. „Przestań, po prostu przestań".

    Serafin spytał: - Merle, co teraz robimy? Nie możemy wiecznie tu stać i czekać. „Jasne, że nie!" - przeszło jej przez myśl.

    Vermithrax włączył się do rozmowy: - Chyba wiem, co zrobić.

    Wszyscy zamilkli w napięciu. Tylko Królowa bąknęła niezadowolona: - Nieważne, co proponujesz, my nie mamy czasu. Syn Matki budzi się do życia.

    - Mógłbym spróbować zlecieć na dół i uwolnić Lato - powiedział obsydianowy lew.

    Jestem z kamienia, zimno i upał nic mi nie zrobią… tak przynajmniej sądzę.

    Ponadto, skoro przeżyłem już kąpiel w Kamiennym Świetle, to chyba poradzę sobie i z tym. Kiedy uwolnię Lato, mogę zaprowadzić do niego Zimę. Lub odwrotnie.

    Merle zanurzyła palce w lwią grzywę. - To nie wchodzi w rachubę!

    - Ale to jedyna szansa.

    Merle poczuła, że Królowa szykuje się, by zawładnąć jej głosem. Szybko okiełznała jej zapędy. Po raz ostatni skarciła ją w myślach. „Nie mieszaj się do tego!" - Pomysł Vermithraxa zagraża naszym planom. Bez niego nie ruszymy się stąd. „Masz na myśli nieposłuszeństwo Vermithraxa wobec ciebie?"

    - Nie, nie o to chodzi. „O nie, dokładnie o to ci chodzi - pomyślała Merle. - Wykorzystałaś go tak, jak wykorzystałaś na początku mnie. Od samego początku dobrze wiedziałaś, że dotrzemy tutaj, że nie będziemy mieć wyboru. Zawsze nami sterowałaś, decydując, dokąd mamy się udać". - Skończyło się, basta! Raz na zawsze skończyło się! - Ostatnie słowa wypowiedziała na głos. Wszyscy dookoła usłyszeli je. Popatrzyli zdziwieni na Merle, która z wypiekami na twarzy i ogarniającą ją falą gorąca poczuła się w tym wszechobecnym zimnie całkiem dobrze.

    - Ona nie chce - stwierdził Vermithrax.

    Merle zawzięcie potrząsnęła głową. - W tej chwili nie jest ważne, czego ona chce, a czego nie chce.

    Lew zwrócił się do Zimy: - Co się stanie, jeśli Lato znajdzie się na wolności?

    Albinos zrobił rękami dramatyczny gest, zakreślając w powietrzu całe Żelazne Oko. - Stanie się to, co dzieje się zawsze. Wszystko, co w międzyczasie uzyskało władzę, straci ją. Tak jak się to stało poprzednio.

    Merle słuchała w napięciu. - Masz na myśli podocea-niczne imperia?

    Zima skinął głową. - Podoceaniczne imperia nie były jedyne. Ale ich klęska okazała się najbardziej spektakularna. - Zastanowił się. - Jak to najlepiej wytłumaczyć? Podkradają słońcu energię - to chyba najlepiej oddaje cały sens.

    Sfinksy nie pojęły, że w ten sposób szkodzą samym sobie. Znają błędy poprzedników, a mimo to same je popełniają. Są słabe, ale przekonane o własnej potędze. - Zima potrząsnął głową. - To błazny! Nie wygrają, ani w ten, ani w inny sposób. Same kręcą na siebie stryczek. I zacisną go, wcześniej czy później, jeśli nie uwolnimy Lata.

    - Ale co one planują? - zapytał Serafin. - Dlaczego postępują nierozsądnie?

    Odpowiedziała mu Lalapeja: - Wykorzystują Lato i jego energią napędzają barki, fabryki i maszyny. W ten sposób sfinksy ułatwiły faraonowi dojście do władzy i podbicie świata. Przy czym nasz świat był dla nich tylko wstępem do prawdziwego podboju, zabawką w ich rękach. Ich plany sięgają dalej.

    - Te wszystkie lustra… - szepnęła Merle.

    - Ich plan polega na przełamaniu barier między Żelaznym Okiem a innymi światami.

    Ze swojej twierdzy chcą przechodzić bezpośrednio do innych światów i w ten sposób prowadzić swoje wojenne kampanie.

    Vermithrax zaburczał. - Ale do tego niezbędna jest im znajomość magii. W dużo większym stopniu i zakresie niż opanowali dotychczas.

    - Syn Matki - zaczęła Merle - jest kluczem do całej sprawy. Kiedy obudzi się, Kamienne Światło sięgnie po absolutną władzę. A wraz z nim Żelazne Oko, poprzez dostęp do lustrzanej rzeczywistości, roztrzaska bramy oddzielające je od innych światów. - Wyobraziła sobie, jak potężna twierdza zanurzy się w labiryncie świata luster, niszcząc tysiące, ba, setki tysięcy lustrzanych bram. Powstały w innych światach chaos trudno byłoby opisać. A sfinksy, prowadzone przez Światło, ów ród zdobywców, ruszą na podbój innych światów, siejąc wszędzie śmierć i zniszczenie. Tak jak to czyniły na ziemi. Podobnie jak na ziemi, nie będą też brudzili sobie rąk, tylko posłużą się lokalnymi sługami - jak w Egipcie faraonem i kapłanami Horusa. Inni będą wykonywać za nich brudną robotę, podczas gdy oni sami będą siedzieć w twierdzy i oczekiwać na rozwój wypadków. Ród uczonych i poetów, tak twierdziła Lalapeja. I rzeczywiście: sfinksy były artystami, uczonymi i filozofami. Ale cena za ich życie, rozpięte między poezją a filozoficzną dysputą, była wysoka. I opłacana przez wszystkie inne światy.

    Merle wyczuwała, że lew podjął już decyzję. - Obiecaj, że wrócisz - powiedziała.

    Vermithrax zamruczał jak kotek. - Obiecuję!

    To było słabe pocieszenie. Może nawet bez pokrycia. Mimo to czuła się trochę lepiej.

    - Nie trać nadziei, Menel - powiedziała Królowa złośliwie. - Ludzie zawsze byli w tym dobrzy. Najlepsi!

    Merle zastanawiała się, dlaczego Królowa jest taka zgryźliwa. Czyżby plan Vermithraxa był lepszy od jej planu: uwolnić Lato, pozbawić w ten sposób sfinksy podstaw ich władzy i zapobiec zmartwychwstaniu Syna Matki?

    A plan Królowej? Na czym polegał? Dlaczego go jeszcze nie ujawniła? Gdzie krył się podstęp? Bo Merle nie miała wątpliwości, że Królowa coś planuje.

    - Boję się o niego - ton jej głosu zmienił się. Nie było w nim już ironii, lecz troska i zmartwienie. - Chcę z nim pomówić, jeśli pozwolisz.

    - Tak - powiedziała Merle. - Ależ oczywiście. - Królowa grała na jej uczuciach.

    Jak na klawiaturze. Dobrze wiedziała, w który klawisz musi uderzyć. Wprawdzie Merle przejrzała ją, ale wobec jej zagrywek była bezradna.

    - Vermithrax - powiedziała Królowa głosem Merle - to jestem ja.

    Serafin i Lalapeja wlepili oczy w Merle. Wprawdzie pamiętali całą historię z Królową, ale z ust Merle jej samej jeszcze nigdy nie słyszeli. Także Vermithrax nadstawił uszu.

    - Muszę ci coś opowiedzieć.

    Vermithrax rzucił niepewne spojrzenie w stronę Zimy, który właśnie się podniósł i stał rozkraczony na kładce.

    - Teraz Królowo? Może innym razem? Mamy na to czas?

    - Tak, posłuchaj mnie. - Vermithrax spełnił jej życzenie, a inni poszli za jego przykładem. Nawet Zima przechylił głowę, jakby chciał się wyłącznie skoncentrować na słowach wymawianych ustami Merle, a które nie były jej własnymi słowami. - Jestem Sekhmet, matka sfinksów - kontynuowała - to już wiesz.

    Przynajmniej dla Lalapei i Serafina to oświadczenie było sporą niespodzianką.

    Lalapeja chciała nawet coś powiedzieć, ale Królowa przerwała jej: - Nie teraz.

    Vermithrax ma rację. Musimy się spieszyć. Natomiast to, co chcę teraz powiedzieć, dotyczy tylko jego. Otóż, kiedy już urodziłam Syna Matki i spłodziłam cały ród sfinksów, w pełni zrozumiałam, co się wydarzyło. Kamienne Światło zwiodło mnie. I bezlitośnie wykorzystało. Urodziłam mu posłusznych wykonawców jego woli na świecie. Kiedy pojęłam rangę wydarzenia, postanowiłam naprawić mój błąd. Nie mogłam unicestwić wszystkich sfinksów, ale mogłam przynajmniej zapobiec, żeby Syn Matki nie uczynił z nich swoich niewolników.

    Rzuciłam mu rękawicę. Matka przeciwko synowi. I w końcu udało mi się go pokonać.

    Byłam jedyną, która dysponowała odpowiednią siłą. Zabiłam go, a sfinksy pochowały go w lagunie. - Przerwała na moment, by zaraz kontynuować opowieść. - Co wydarzyło się później, już wiecie. Ale na tym nie kończy się moja historia.

    Ważne, że dokończę ją wam teraz. Przede wszystkim tobie, Vermithraksie.

    Lew skinął głową, jakby domyślał się, jakie będą dalsze słowa królowej.

    - Wiedziałam, że sama nie upilnuję laguny, i dlatego z kamiennych wizerunków, które ludzie wznosili na moją cześć, stworzyłam pierwsze kamienne lwy.

    Powstawały dzię190 ki połączeniu magii i mojej własnej krwi. I sądzę, że podobnie jak sfinksy, choć nieco inaczej, są moimi dziećmi. Nie mam racji?

    Lew spuścił głowę. - Wielka Sekhmet - wyszeptał uniżenie.

    - Nie - Królowa ciągnęła swoją opowieść - nie chodzi mi o oddawanie czci! Chcę jedynie, byś poznał prawdę o swoim rodzie. Nikt już nie wie, kiedy i dlaczego kamienne lwy zawitały do laguny. Dlatego opowiadam ci tę historię. Laguna jest ojczyzną kamiennych lwów, ponieważ po śmierci i pochowaniu ciała Syna Matki, stworzyłam was jako strażników jego grobu. Sama sprawowałam nad nim pieczę, ale potrzebowałam pomocników, potrzebowałam przedłużenia moich ramion, nóg, rąk i szponów. W ten sposób pojawili się protoplaści waszego rodu. A kiedy uznałam, że poradzicie sobie z nowym wyzwaniem, zrezygnowałam z mojego pierwotnego ciała i stałam się Królową Laguny.

    Za bardzo ciążyła na mnie odpowiedzialność za spłodzenie sfinksów. Nie mogłam i nie chciałam żyć jako Królowa. Zespoliłam się z wodą. Z jednej strony decyzja ta była słuszna, z drugiej jednak okazała się błędem, ponieważ straciłam kontrolę nad kamiennymi lwami. Moi słudzy byli silni, godni zaufania i nawiązali kontakt z ludźmi. - Przerwała, a po chwili wróciła do przerwanego wątku: - Wiecie już, co było dalej. Jak ludzie zdradzili lwy i pozbawili je skrzydeł. Znacie ucieczkę tych, którzy przeżyli, rzeź, znacie nieudany atak Yermithra-xa na Wenecję w celu pomszczenia przodków.

    Obsydianowy lew milczał. Ze spuszczoną głową przysłuchiwał się tym słowom. On i jego współplemieńcy byli synami Sekhmet. Kamiennymi strażnikami Syna Matki.

    - Dobrze się stało, że jestem tutaj - przemówił w końcu, podnosząc głowę. - Mam szansę naprawienia błędów moich przodków, którym nie udało się upilnować Syna Matki.

    - Tak samo jak mnie - dopowiedziała Lalapeja.

    - I mnie - dokończyła ustami Merle Królowa.

    - Ale los dał mi jeszcze jedną szansę - zamruczał Vermi-thrax. - Może nam wszystkim. Wtedy przegraliśmy, ale dziś mamy możliwość powstrzymania Syna Matki.

    I nie jestem lwem, jeśli mi się nie uda. - Wydał z siebie bojowy ryk. Po chwili podszedł do Zimy. Ten poklepał go plecach. Lew zamruczał przyjaźnie. - Życzę ci szczęścia - powiedziała cicho Merle. Serafin położył jej rękę na ramieniu. - Nie martw się - szepnął - poradzi sobie.

    Zima pokiwał Vermithraxowi na pożegnanie. Lew jeszcze raz wydał z siebie bojowy okrzyk i rzucił się w otchłań. Po kilku metrach ustabilizował lot, a potem skurczył się do rozmiarów jarzącej się zjawy, kryjącej się za kotarą z lodu i śniegu. Wreszcie jego sylwetka znikła całkowicie, jak płomień świecy spalający się w resztkach wosku.

    - Da sobie radę - szepnęła Królowa. „A jeśli nie? - pomyślała Merle. - Co się z nami stanie?" Lalapeja, nie bacząc na zabandażowane ręce, objęła mocno córkę. Dziewczynka spojrzała jej głęboko w oczy.

    Przez jakiś czas trwały w objęciach, wpatrzone w siebie. Nikt z obecnych nie wypowiedział słowa.

    Vermithrax wyczuwał jego obecność. Czuł w sobie Kamienne Światło, ale wiedział, że nie wyrządzi mu nic złego. Kiedy pod kopułą Osi Świata wykąpał się w Kamiennym Świetle, wtedy właśnie powinien był je mocno poczuć. A jednak nie poczuł go wcale. Od tej pory nie czuł nic konkretnego. Ale wyczuwał, że coś się w nim znajduje, coś, co chroni go przed Światłem, a jednocześnie z nim łączy. Teraz już się dowiedział: dziedzictwo Sekhmet, pramatki wszystkich kamiennych lwów i sfinksów. Dziedzictwo Królowej Laguny.

    Trafionej promieniem Kamiennego Światła, którego odpryski przeszły także na lwy.

    Kiedy więc wpadł do Kamiennego Światła, ono rozpoznało w nim siebie i zaczęło go chronić. Ba, uczyniło go silniejszym niż był kiedykolwiek wcześniej. Możliwe, że wbrew sobie.

    Poczuł w sobie moc największego i najpotężniejszego lwa spośród wszystkich lwów laguny. A teraz przybył tu ponownie, by spełnić życiową misję, dla której został spłodzony. Jeśli zginie, zamknie się koło jego egzystencji. A jeśli Seth powiedział prawdę, to i tak był ostatnim ze skrzydlatych mówiących lwów.

    Ostatnim przedstawicielem swojego gatunku.

    Leciał na dół, uderzając potężnymi skrzydłami. Razem z padającymi płatkami śniegu. Wyprzedzał je nawet niczym spadająca w przepaść kometa. Wkrótce płatki śniegu wydały mu się mniejsze i trochę bardziej mokre. Śnieg przechodził w deszcz. Wraz z rosnącą temperaturą woda wyparowywała. W kolejnych strefach, przez które przelatywał, było przyjemnie ciepło, potem gorąco, a wreszcie upalnie.

    Miał rację. Światło uczyniło go odpornym zarówno na upał, jak i na zimno.

    Wkrótce stał się tak gorący, że zwykły kamień już dawno by się stopił. Ale obsydianowe ciało wytrzymało i tę temperaturę. Tymczasem ściany szybu od panującego gorąca stały się już nierozpoznawalne: niezależnie od materiału, z jakiego były wykonane, nie pochodziły z tego świata. Może z magicznego lustrzanego szkła? Jak całe Żelazne Oko? Albo były produktem czystej magii?

    Vermithrax nie znał się na tym i nie zamierzał się tym interesować. Chciał natomiast wypełnić misję, do której czuł się powołany: uwolnić Lato, ujarzmić sfinksy, powstrzymać Syna Matki. Wreszcie je ujrzał.

    W pierwszej chwili nie uświadomił sobie, że dotknął podłoża szybu. Równie dobrze mógłby wylądować na morzu z ognia i żaru. Ale dotknął czystego, naturalnego światła. Nie Kamiennego, jak w piekle, zapuszczającego sieci nikczemno-ści i wojen. To światło promieniowało ciepłem i dobrem. To w promieniach tego światła ród Vermithraxa wygrzewał się na słonecznych sawannach Afryki.

    Promienie słonecznego Lata.

    Teraz leżało na morzu z płomieni i żaru, kołysząc się jak dojrzały owoc, który trzeba tylko zerwać.

    Dookoła nie było ani strażników, ani łańcuchów. Zresztą strażnicy i łańcuchy stopiliby się w okamgnieniu. To, co go tu utrzymywało i wprowadzało w trans, było tylko i wyłącznie magią sfinksów.

    Vermithrax łagodnie uderzał skrzydłami, krążąc nad zawieszonym w powietrzu Latem. Przez chwilę patrzył na nie z góry. Niemal bliźniaczo przypominało Zimę: wysokie i chude, prawie kościste. Nie wyglądało na zdrowe, przynajmniej w ludzkim rozumieniu. Włosy mu płonęły. Także spod powiek niczym żarzące się węgle buchały żółtoczerwo-ne płomienie. Jedwabne jak płatki kwiatów usta, jasna skóra i paznokcie u rąk z czystego żaru uzupełniały postać.

    Zima twierdził, że Lato nie panuje nad skwarem. I rzeczywiście, ogień wylewał się z całego jego ciała. Nawet ono samo zdawało się migotać w powietrzu i płonąć niczym figurka woskowa w sierpniowym skwarze.

    Jeszcze przez chwilę Vermithrax przyglądał mu się bacznie, po czym wyciągnął łapę do przodu i delikatnie, z największą czułością musnął Lato po udzie.

    Chociaż Vermithrax wiedział, że Lato bucha gorącem, to jednak nie odczuwał na sobie tego piekielnego żaru. „Światło - pomyślał ponownie. - Kamienne Światło mnie chroni. Jemu i temu przeklętemu Burbridge'owi powinienem być za to wdzięczny".

    Cofnął łapę i na kilka sekund zastygł w bezruchu, by za chwilę raz jeszcze spojrzeć z góry na leżące Lato. Najpierw przeleciał tuż obok buchającej fontanny iskier, a zaraz potem przez sam jej środek. Widział, jak czerwone włosy iskrzyły się niczym zapłon, już na zawsze rzucony w objęcia czasu. Okrążył Lato, najpierw raz, potem drugi, aż nabrał przekonania, że przeciął krępujące go, niedostrzegalne dla oka więzy magii. Ostrożnie pochylił się nad Latem, próbując podnieść je z niewidzialnego łoża ognia. Potem chwycił przednimi łapami lekką jak piórko postać.

    Wystarczyło krótkie szarpnięcie, łagodne jak odczepienie opiłków żelaza od magnesu, by wyzwolić Lato z objęć eterycznego zawieszenia. W tym momencie promieniująca z niego jasność lekko zmatowiała, migotanie powietrza ustało, a upał zelżał, co Vermithrax odczuł na sobie. Nieprawdopodobne, żaden ze sfinksów nie mógł przypuszczać, że ktokolwiek może tutaj dotrzeć. Kamienne Światło, ta zwierzchnia wobec sfinksów siła, sama pozbawiła się owoców zwycięstwa.

    Vermithrax powoli wracał w górę szybu, mocno trzymając w łapach wiotkie ciało.

    Trochę niedożywione, podobnie jak przyjaciółka Merle - Junipa. Tyle, że w przypadku Lata wygląd zewnętrzny nie oznaczał niedożywienia lub choroby. Któż odważyłby się stwierdzić, jak ma wyglądać pora roku, jej rysy czy skóra? Jeżeli Zima miała być miarą zdrowego wyglądu, to w tym względzie Lato w niczym mu nie ustępowało.

    Oprócz stanu ducha.

    Pomimo że Vermithrax zerwał z Lata zniewalające go pęta magii sfinksów, nie dawało ono żadnych oznak, że otrząsnęło się z odrętwienia. Leżało w jego objęciach jak lalka, bez czucia i bez ruchu. Lew zastanawiał się, czy uratowanej przez niego istocie nie drżą chociaż powieki, jak to często bywa u ludzi, którym z wolna powraca świadomość. Ale Lato nie było istotą ludzką. A on nie mógł tego stwierdzić, nie widząc jeszcze jego twarzy. Podczas stromego lotu w górę szybu miał problemy z podniesieniem ciała uratowanego, chociażby do tej wysokości, by móc spojrzeć mu w twarz.

    Lecieli otoczeni ciepłą aurą. Śnieg wokół nich topniał w oczach, a kiedy zbliżali się do kładki z oczekującymi ich Zimą i pozostałymi, biały puch znikł ostatecznie. Potęgi obydwu pór roku zrównywały się, choć Lato nie promieniowało jeszcze całą swoją mocą. Vermithrax przypuszczał, że jest to objaw odzyskiwania przez niego zdrowia, ponieważ by się zupełnie zregenerować, najpierw kierowało energię na siebie.

    Kiedy już niemal dotarli do wąskiej kładki, zawieszonej nad lustrzaną przepaścią, Lato wreszcie poruszyło się w szponach Vermithraxa. Westchnęło cicho, dając znak, że wróciło w nim życie.

    Lew przyśpieszył, wykręcił wokół kładki triumfalny piruet i spuścił Lato prosto w objęcia Zimy. Kiedy padli sobie w ramiona - Zima z energią wulkanu, Lato na wpół świadome, cały czas jeszcze cień samego siebie - obsydianowy lew zniżył lot i łagodnie wylądował przed Lalapeją.

    Mama pozwoliła córce podbiec do lwa, dzięki czemu Vermithrax mógł delektować się tym, że dziewczynka rzuciła mu się na szyję, zanurzyła twarz w jego gęstej grzywie, płacząc z radości i szczęścia. Serafin uśmiechnął się. Yermithrax puścił do niego oko i poczuł w sobie zwykły ludzki odruch.

    Z każdą upływającą w ramionach Zimy chwilą Lato odżywało coraz bardziej.

    Wreszcie otwarło oczy w kolorze skąpanego żarem pustynnego piasku. Płomienie w jego włosach wygasały. Drobne dłonie zaciskały się na plecach Zimy, a z ust dobiegało lekkie łkanie, które po chwili przeszło w głośny szloch. Bliskość Zimy dawała Latu poczucie bezpieczeństwa.

    Vermithrax spojrzał na Merle, która uwolniła się od jego uścisku. Ale to Serafin odważył się zapytać o to, o czym myśleli wszyscy: - I to miałoby być wszystko?

    Nastąpiła chwila milczenia. Śnieg przestał padać, a zimowe wiatry ucichły na dobre. Stali w milczeniu nad przepaścią, której grunt połyskiwał jak srebrna tafla jeziora gdzieś głęboko w dole.

    - Nie - powiedziała Merle, choć w rzeczywistości to Królowa Laguny ponownie posłużyła się jej głosem. - To jeszcze nie wszystko. Sfinksy wykradły Latu ostatki energii i osiągnęły swój cel.

    - Syn Matki? - zapytał ponuro Vermitrhax.

    - Tak - odpowiedziała Królowa ustami Merle. - Syn Matki został obudzony do życia. Czuję go, musi być niedaleko. Na placu boju pozostała tylko jedna istota, która może mu się przeciwstawić.

    Jak niegdyś, w odległej przeszłości. Matka przeciwko synowi.

    - Sekhmet - powiedziała Merle drżącym głosem. - Tylko Sekhmet może powstrzymać swojego syna. Ale… - zawahała się, szukając odpowiednich słów, które właściwie od dawna już znała, gdyż wypowiedziała je Królowa: - aby spełnić misję, potrzebuję mojego dawnego ciała.

    Syn Matki Wszystko zaczęło się od słonecznej barki, która jak grom z jasnego nieba runęła do Morza Śródziemnego. Zleciała w dół niczym martwy ptak, ustrzelony znienacka przez myśliwego. Pojazd o kształcie złotego sierpu szybował w dół, wykonując po drodze liczne spirale, a sterujący nim sfinks nie mógł uczynić nic, by zapobiec upadkowi. Barka przecięła taflę wody w samym środku pieniącej się fontanny. Słona woda wdzierała się do środka przez wszystkie szczeliny. Parę sekund później barka znikła z powierzchni morza.

    Także w innych miejscach rozgrywały się podobne sceny. Słoneczne barki z wojownikami-mumiami na pokładach spadały w dół, roztrzaskując się o nagie skały lub wierzchołki drzew. Los niektórych wypełniał się na bezkresnych pustkowiach, pośrodku spalonych ruin miejskich, bądź też na dachach zamieszkanych lub opuszczonych domów. Jeszcze inne zapadły się na mokradłach, w dżunglach lub na piaszczystych wydmach. Wysoko w górach nadziewały się na granitowe szczyty lub zderzały z kamiennymi platformami.

    Wszędzie tam, gdzie świadkami tych wydarzeń byli ludzie, wybuchała nieopisana euforia. Choć nikt nie zdawał sobie sprawy, że wyjaśnienie tego zjawiska wiedzie do pewnej dziewczynki i towarzyszących jej kompanów w odległym Egipcie.

    Niektórzy ludzie powściągali swoją radość, głównie z obawy przed kontrolującymi ich wojownikami-mumiami.

    Ale tylko do momentu, kiedy zauważyli, że oni też padali ofiarą niezwykłych wydarzeń.

    Na całym świecie mumie rozsypywały się w pył, przybierając postać wysuszonych szkieletów, plamistych zwłok lub wydających metaliczny dźwięk pancerzy. W niektórych miejscach na ziemi całe narody w ciągu kilku chwil zrzucały jarzmo obcego panowania. Gdzie indziej natomiast potrzebowano na to więcej czasu.

    W fabrykach mumii sfinksy próbowały utrzymać robotników w ryzach, ale nie dysponowały odpowiednimi siłami. Zresztą większość sfinksów już dawno udała się do Żelaznego Oka. Zabrakło także kapłanów Horusa, którzy mogliby przeciwdziałać rozkładowi państwa. Faraon pozbył ich się sam. Pozostali słudzy imperium stanowili nieliczną grupę, o niewielkiej władzy i niewielkich możliwościach, by zatrzymać koło toczących się zdarzeń.

    Potężne imperium egipskie, wznoszone przez dziesięciolecia, w krótkim czasie pogrążało się w zapaści.

    Również przeciwnik, stojący wzdłuż granic z imperium carów, szybko zorientował się, co się dzieje. Rozpoczęło się natarcie, które, zmiatając z powierzchni ziemi kruszące się ciała wojowników-mumii i roztrzaskujące się barki, szybko przerodziło się w zwycięską kampanię wojenną.

    W wielu miejscach na ziemię spadały potężne okręty, owe budzące trwogę flagowe statki powietrzne imperium: niektóre upadały na ponurych bezkresach, inne natomiast pośród murów miejskich. Ich upadek pociągał za sobą śmierć tysięcy niewolników. W ten sposób znikły potężne okręty, pogrążone w nicości przez kaprys losu.

    Wprawdzie sfinksy, posługując się kunsztem magii, dokonywały wręcz cudów, by utrzymać statki w powietrzu, ale ich wysiłki spełzły na niczym. Ci, którym udało się wydostać z dymiących i połamanych stalowych szczątków, ginęli natychmiast z ręki swoich ludzkich poddanych. Tylko nieliczni zbiegli i ukryli się w lasach lub jaskiniach, bez żadnych szans na wyjście stamtąd. Świat gwałtownie się zmienił. Nie ewolucyjnie, lecz jak za jednym uderzeniem pioruna, jednym jego błyskiem, przeszywającym mroki nocy. Stłumione i dławione przez dziesięciolecia prądy przebijały się jak pędy roślin przez ziemię, wypuszczając na powierzchni długie łodygi i rozkwitając kwiatem pełnym nowych mocy.

    Podczas gdy na wszystkich kontynentach na nowo budziło się życie, na egipskich pustyniach tajał śnieg.

    Pozostawili Zimę razem z Latem. Zostawili ich stojących nad krawędzią przepaści.

    Tam, gdzie kładka łączyła się z lustrzaną ścianą. Lato było zbyt wycieńczone, by wspomóc w boju Merle. Ale nawet gdyby było w najlepszej kondycji i w pełni sił, nie miałoby - podobnie zresztą jak Zima - większych szans w decydującym starciu z Synem Matki.

    Merle mocno trzymała się lwiej grzywy. Obsydianowy lew w szaleńczym tempie niósł ją na swoim grzbiecie, mijając liczne korytarze, hale i klatki schodowe Żelaznego Oka. Dookoła nich ze ścian spływała woda; tajały zaspy śnieżne i sople lodu, przemieniając się w strumienie i jeziora.

    Serafin siedział na Vermithraxie z tyłu, za Merle, a Lalape-ja galopowała na dole za nimi przez lustrzane korytarze.

    - I Królowa jest pewna - krzyczała Merle Serafinowi do ucha - że jej ciało jest przechowywane w twierdzy?!

    - Tak, dokładnie tak powiedziała.

    - A wie, w którym miejscu?

    - Powiedziała, że je czuje, w końcu było ono jej organiczną częścią.

    Do rozmowy włączyła się Królowa: - Ten nieopierzony smarkacz mówi o mnie w ten sposób, jakby mnie tu nie wcale było. „Przecież cię nie ma - odparła Merle. - Przynajmniej dla niego. Powiedz lepiej, jak długo to jeszcze potrwa." - Zobaczymy.

    - Nie, to nie jest fair.

    - Wiem tyle, co ty. Moje poprzednie ciało wypełnia sobą wszystkie dolne kondygnacje twierdzy. Podobnie też wyczuwalna jest obecność Syna Matki. Jedno i drugie musi być całkiem blisko. wszystkie wątki zbiegały się do wspólnego finału. Merle musiała przyznać sama przed sobą, że to wszystko ją przerastało. Od chwili porwania Junipy przez Setha w lustrzanym gabinecie wydarzyło się zbyt wiele, a ona sama nie czuła się w na siłach, by ogarnąć bieg zdarzeń. Wprawdzie obecność Serafina oraz Vermithraxa i Lalapei dawały jej pewne poczucie bezpieczeństwa, życzyła sobie jednak, by także Zima udzielił jej czynnej pomocy i wsparcia. Ale on nie chciał zostawić Lata.

    Pory roku nie znikną, obojętnie, co stanie się ze światem ludzi. Zawsze będą go pokrywać lodem, upałem, czy spadającymi jesiennymi liśćmi. Vermithrax postawił na szali swoje życie, by uratować Lato, ale nikt mu za to nie podziękował.

    Dlatego Merle była wściekła na Zimę. Teraz jego pomoc bardzo by się przydała, niezależnie od tego, co planowała Królowa. „Masz w zanadrzu jakiś plan, nieprawdaż?" - zapytała ją w myślach. Ale jak na prawie każde trudne pytanie, nie otrzymała od niej odpowiedzi.

    Po drodze mijali zamarznięte sfinksy, zakute w mlecznych kryształkach lodu - rezultat szaleństw Zimy, który buszował po wszystkich zakamarkach twierdzy. Z zastygłych ciał ściekała na lustrzaną posadzkę woda. Merle nie mogła się oprzeć wrażeniu, że od dobrej chwili przemieszczała się po gigantycznym lustrzanym muzeum.

    Serafina owładnęły podobne myśli. - Dziwne - powiedział, mijając całą grupę zamarzniętych sfinksów. - Wprawdzie to nasi wrogowie, ale… sam już nie wiem…

    Dziewczynka domyśliła się, co chciał powiedzieć. - Wyczuwa się w tym miejscu coś fałszywego.

    Kiwnął głową. - Może dlatego, że fałsz pojawia się zawsze wtedy, kiedy aż tyle żywych istot traci życie. - Po krótkim wahaniu dodał: - I przestępstwa, jakie wcześniej popełniły, nie bledną w obliczu ich śmierci.

    Merle rozmyślała nad jego słowami. I doszła do wstrząsającego wniosku: - Wcale ich nie żałuję. Staram się, jak mogę, ale nic mi z tego nie wychodzi. Po prostu nie jest mi ich żal. W międzyczasie zdarzyło się zbyt wiele. Zbyt wielu niewinnych ludzi mają na sumieniu. Miliony ludzi. - Już chciała powiedzieć „miliardy", ale nie przeszło jej to przez usta.

    Mijali zamarznięte cielska sfinksów, tworzące przedziwne konstelacje zamarzniętej padliny, wokół których powstawały duże kałuże. Odwilż, rezultat uścisku Zimy z Latem, rozprzestrzeniała się po najniższych kondygnacjach twierdzy.

    Lalapeja przez cały czas milczała. Merle nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mama ciągle ją obserwuje. Jakby chciała przewiercić ją wzrokiem na wskroś, wdzierając się w intymne zakamarki jej serca. W największym napięciu czekała na każde wypowiedziane przez nią słowo.

    - Ha, wiem już! - krzyknęła znienacka Królowa. -Już wiem, dlaczego moje ciało i Syn Matki w takim stopniu łączą się ze sobą. Dlaczego tak trudno je rozłączyć. „Co?"

    - Obydwoje są tutaj. „W twierdzy? Ależ wiemy o tym od dawna!" - Głuptasie, w tym samym miejscu. W hali. - Zapadło milczenie. A potem: - Dokładnie przed nami.

    Merle chciała szybko ostrzec pozostałych, ale okazało się to zbędne. Problem rozwiązał się sam. Vermithrax stanął jak wryty, gdy przed jego oczami, na tle lodowej panoramy wyłoniły się wyraźne kontury, horyzontalna linia - brzeg szerokiej balustrady. A w dole, pod nimi… ogromna otchłań.

    Lew bardzo powoli czołgał się do przodu. Lalapeja tuż obok niego.

    - Co to jest? - zapytał Serafin.

    Merle właściwie domyśliła się: dotarli do serca Żelaznego Oka, do świątyni boga lwów.

    Do najświętszego miejsca poświęconego czci Sekhmet. Krypty Królowej Laguny.

    Merle i Serafin zeskoczyli z lwiego grzbietu i na czworakach doszli do brzegu pionowej ściany. Serafin wziął dłoń Merle w swoją dłoń. Dziewczynka poczuła przyjemne, elektryzujące ją ciepło. Z trudem oderwała wzrok od chłopca i spojrzała w otchłań.

    Po przeciwległej stronie, na ścianie hali - bo była to jednak hala, choć większa nie tylko od wzniesionych przez ludzi katedr czy sal tronowych, lecz od ludzkiego wyobrażenia - stal olbrzymi posąg lwicy, większy niż cała wenecka katedra świętego Marka. Zbudowany z kamienia, porażał wystającymi kłami; każdy z nich był wielki jak drzewo. Spojrzenie lwicy było ponure i nikczemne, oczy zapadłe w oczodołach. Na każdym z jej wykutych w kamieniu szponów dyndało ludzkie ciało. Jakby nadziało się przez przypadek.

    Na oszklonych ścianach świątyni posąg odbijał się wielokrotnie, stwarzając złudzenie, że to miejsce ozdabia nie jeden, lecz kilkanaście posągów.

    - Czyżbyś to była ty? - wyrwało się Merle.

    - Sekbmet - odparła Królowa. - Nie ja.

    - Ależ ty i ona to ta sama istota.

    - Owszem, kiedyś - odparła gorzko. - Ale taką, jaką wyobrażają mnie sobie sfinksy, nie byłam nigdy. Kiedy jeszcze nazywałam się Sekbmet, czciły mnie jako boginię - ale nie w takiej postaci jak tutaj. - W jej tonie słychać było coraz większą pogardę. - Od tego czasu zamienili mnie w demona. Przyjrzyj się uważnie trupom wiszącym na szponach. Nigdy nie zabiłam ludzi. Ale sfinksy chętnie przypisały mi żądzę rozkoszowania się ludzką krwią, pasującą do ich planów.

    Skoro „Sekhmet to uczyniła", wmówiły sobie, „więc dlaczego mielibyśmy postępować inaczej?". Taki los spotyka wszystkich bogów, którzy nie mogą się bronić. Ich wyznawcy dowolnie, według własnego uznania, kształtują swoje wizje. W miarę upływu czasu nikt nowych wyobrażeń nie weryfikuje z prawdą.

    - W dole musi się znajdować najniższy punkt Żelaznego Oka - włączył się Serafin.

    - Zresztą sami spójrzcie.

    Ze wszystkich wejść prowadzących do potężnej katedry spływały strumienie wody.

    Lalapeja wychyliła głowę i spojrzała na dół, w otchłań:

    - Zaraz wszystko zaleje woda, niech tylko na górnych kondygnacjach zacznie się topić śnieg.

    Vermithrax jak zauroczony wpatrywał się w olbrzymi posąg. Nie mógł oderwać od niego wzroku: - Czy to jest jej ciało?

    Merle pomyślała o tym samym. Ale odpowiedź już znała:

    - Nie, to tylko posąg.

    - To gdzie jest jej prawdziwe ciało?

    - Po drugiej stronie - odpowiedziała Królowa w myślach Merle. - Spójrz na prawo od przednich łap posągu. Widzisz ten niewielki podest? I to, co na nim leży?

    Na chwilę oczy Merle zaiskrzyły się, próbując dopatrzyć się czegokolwiek we wskazanym miejscu. Od podestu oddzielała ją znaczna odległość. Posadzka hali znajdowała się w dole, a balustrada przebiegała wzdłuż ściany na wysokości jednej trzeciej hali. Obojętnie, co wypatrzyła Królowa, dotarcie do upatrzonego miejsca będzie możliwe jedynie z Vermithraxem.

    W chwili, kiedy Merle już chciała zrezygnować, nagle go zobaczyła. Znalazła też wskazane przez Królową, spoczywające na nim ciało. Z czterema łapami skierowanymi w jej stronę. Dziki drapieżnik. Lwica. Nie większa od zwykłego zwierzęcia. Może nawet lwica wydała się Merle drobniejsza i krucha, o szarej, trochę zakurzonej sierści. Albo skamienia-lej.

    Dziewczynka szybko podzieliła się z innymi swoim odkryciem.

    - Jest z kamienia - zamruczał Vermithrax. W jego głosie dało się słyszeć nutę zadowolenia.

    - Nie zawsze tak wyglądałam - powiedziała Królowa głosem Merle, ponieważ chciała, by wszyscy ją usłyszeli. - Kiedy pozbyłam się tego ciała, było ono z krwi i kości. W ciągu minionych tysiącleci zastygło na kamień. Wcale o tym nie wiedziałam.

    - Co mogło być spowodowane dotknięciem Kamiennego Światła - dorzuciła zamyślona Lalapeja.

    - Tak, całkiem możliwe - zgodziła się z nią Królowa. Serafin cały czas trzymał Merle za rękę. Jego spojrzenie wędrowało od niej do niewielkiego lwiego ciała, spoczy205 wającego u stóp odległego podestu. Do świątynnej hali ze wszystkich stron spływała woda. A im wszystkim wydawało się, że jej szum z każdą chwilą stawał się głośniejszy i coraz bardziej drapieżny. Nie wszystkie wejścia w ścianach do hali znajdowały się na poziomie posadzki. Niektóre, jak na przykład balustrada, przy której stali, były usytuowane wysoko w górze. Woda spadała stamtąd na dół, rozbryzgując się z potwornym hukiem. A śnieg i lód topniały nieprzerwanie na jeszcze wyższych kondygnacjach hali. Także stamtąd zaczynała ściekać woda.

    - Musimy przedostać się w dół - powiedziała Królowa ponuro. Merle po raz kolejny miała wrażenie, że coś przed nią zataja. Ostatnią część prawdy. Prawdopodobnie najmniej przyjemną. „No, wyduś z siebie, o co chodzi!" - zażądała w myślach.

    Królowa zawahała się. - Jeszcze nie teraz. „Nie, właśnie, że teraz!" Niepewność Królowej przybrała postać upartego milczenia. „Co się dzieje, do licha?" - Merle chciała kategorycznie żądać wyjawienia prawdy. Lecz ponieważ formułowała słowa w myślach, a nie wypowiadała ich na głos, nie przyszło jej to łatwo.

    - Nie możemy teraz wszystkiego zakwestionować. „Ależ nie o tym mowa".

    - Merle, proszę. To jest dla mnie i tak trudna sytuacja. Merle już chciała coś niegrzecznie odpowiedzieć, kiedy poczuła na dłoni silne szarpnięcie Serafina.

    - Merle!

    - Co?

    - Tam na dole coś się nie zgadza.

    - I to zupełnie - dopowiedział Vermithrax. Lalapeja milczała, blada jak kreda.

    Merle spojrzała.

    Z pozoru wszystko wyglądało tak samo: demoniczny posąg potężnej Sekhmet, tuż obok spoczywające na podeście, 0 wiele mniejsze martwe ciało. Dookoła strumienie wody ściekające w dół i powoli zatapiające posadzkę Żelaznego Oka.

    Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie było niepożądanych przybyszów, nigdzie nie pojawiły się sfinksy.

    Ale lustrzane odbicia posągu zaczęły drżeć! Przy pierwszym powierzchownym spojrzeniu można by je wziąć za drgania cząsteczek spadającej wody, odbijających się w lustrzanych ścianach w zniekształconych, zamazanych formach. Tyle że po drganiach i wstrząsach rozległ się silny huk. Olbrzymie kończyny naprężały się i rozciągały. Tytaniczne cielsko budziło się do życia.

    Jedynie część odbić odzwierciedlała stojący posąg Sekhmet. I te pozostawały nieruchome. Reszta przedstawiała istotę, która z posągiem nie miała nic wspólnego, poza podobnymi rozmiarami.

    Serafin zacisnął rękę na dłoni Merle. Widział już tego potwora, kiedy magia egipskiego statku powietrznego wydobyła go z ruin na cmentarnej wyspie San Michele.

    Syn Matki - największy ze wszystkich sfinksów, wstrętny i odrażający, karykatura wszystkich swoich czcicieli - przez cały czas przebywał w świątyni. Ale jego sylwetkę postrzegało się złudnie jako jedno z licznych tutaj lustrzanych odbić.

    Teraz wszyscy pojęli swój błąd.

    - Na dół! - krzyknęła przeraźliwie Lalapeja. - Jeszcze nas nie zauważył!

    Wszyscy poszli w jej ślady. Merle czuła, jakby jej kości zamieniły się w kamień.

    Podekscytowanemu Vermithraxowi obsydianowe włosy stanęły dęba. Wysunął do przodu szpony, gotów stanąć do swojej ostatniej wielkiej walki. Możliwe, że najkrótszej.

    Wszystko, co sfinksy ucieleśniały swoją elegancją i doskonałością, u Syna Matki przybierało postać zniekształconą, zdeformowaną, karykaturalną. Począwszy od rozmiarów boskiej istoty, rzędu dobrych kilkudziesięciu metrów, liczonych od męskiej klatki piersiowej aż po zwierzęce łapy. Ręce zakończone były przerośniętymi palcami. Już one same wystarczyłyby do przemielenia Merle w drobny mak. Szpony na łapach były żółte i nieruchome. Po każdym kroku pozostawiały na lustrzanej posadzce metrowe wgłębienia. Cztery lwie łapy i obydwie ludzkie ręce były za długie i obdarzone zbyt wielką liczbą stawów, razem ze ścięgnami trochę powykręcanych, które w nienaturalny sposób przylegały do sierści i skóry, maskując ich ilość, większą niż u każdego sfinksa.

    I wreszcie twarz.

    Proporcjonalnie do niej oczy były zbyt małe. I połyskiwały poświatą Kamiennego Światła. Kości policzkowe nadmiernie rozdęte, a nozdrza niczym jaskinie. Czoło przypominało pionową ścianę pełną bruzd, nacięć i ran, odniesionych w stoczonych w odległej przeszłości walkach. Skryta za łuskowatymi wargami szczęka nasuwała skojarzenia ze ścianami stalaktytów i stalagmitów, wejściem do cuchnącej groty, zionącej przy każdym wydechu czerwonawymi oparami. Tylko włosy na głowie, długie i gęste, lśniły jedwabnym połyskiem w kolorze ostrego antracytu.

    Merle dobrze wiedziała, że wszyscy pomyśleli to samo. Nikt i nic nie powstrzyma tej bestii. A już na pewno nie drobna lwica, której ciało bez czucia leżało w dole, na ołtarzu.

    - Chyba już zapomniałam, jaki jest niebezpieczny - powiedziała Królowa beznamiętnie.

    „Genialnie, doprawdy genialnie - pomyślała gorzko Merle. - Dokładnie te słowa pragnęłam usłyszeć".

    - Ech - odparła Królowa - przecież i tak go zwyciężę. Już raz to uczyniłam! „Nie zapominaj, że dość dawno temu".

    - Tak, masz rację.

    Królowa utraciła optymistyczne nastawienie. A jeszcze niedawno, przed decydującym starciem z Synem Matki, zdawała się być taka pewna siebie. Owładnęło ją lekkie onieśmielenie. Obojętnie, czy się do tego przyznawała czy nie. Merle poczuła lęk. Lęk, który nie był jej lękiem. Tak, Królową zawładnął strach.

    - Co on zamierza? - wyszeptał powściągliwie Vermi-thrax.

    Syn Matki przechadzał się obok groteskowego posągu Sekhmet tam i z powrotem. Raz wolniej, raz szybciej. Jak myśliwy, który wytropił już swoją ofiarę. Jego wzrok koncentrował się na malutkim ciele, złożonym u stóp posągu, owej skamieniałej lwiej padlinie, która wzbudzała w nim dużo większy niepokój niż zalewające lustrzaną katedrę masy wody.

    - Nie wie, co ma zrobić - szepnęła Lalapeja, która wysunęła zabandażowane ręce aż na kraniec balustrady. Cały czas musiała odczuwać ból, ale nie okazywała, jak bardzo cierpi. - Widzicie, jaki jest nerwowy. Zdaje sobie sprawę, że musi podjąć decyzję, ale wzdraga się przed przestąpieniem Rubikonu.

    - O czym ty mówisz? - zapytał Verminthrax.

    - O decyzji zniszczenia ciała swojej matki - wyjaśnił Serafin. - Dlatego właśnie zjawił się tutaj. Niczego bardziej nie pragnie, jak unicestwienia Sekhmet. Raz na zawsze. By nie przydarzyło mu się raz jeszcze jego własne uśmiercenie.

    - Tak - powiedziała Królowa do Merle. - Musimy się pośpieszyć.

    Merle kiwnęła głową. - Vermithraxie, musisz mnie sprowadzić na dół.

    Obsydianowy lew uniósł do góry jedną brew. - Obok niego?

    - Nie mamy wyboru.

    Królowa Laguny nie wspomniała jeszcze ani słowem, w jaki sposób zamierza znaleźć się z powrotem w swoim ciele. Dokładnie w tej chwili Merle przyszło na myśl, że najprawdopodobniej to właśnie jest ostatnia z jej tajemnic. Tak, ostatnia tajemnica, skrywana przez nią do tego momentu. „Dobrze - pomyślała Merle. - Nadeszła stosowna chwila. Powiedz mi wreszcie".

    Po raz pierwszy ogarnęło ją uczucie, że Królowa walczy ze słowami. Jej rozterki zdawały się nie mieć końca. „No, powiedz!" - Kiedy wyjdę z twojego ciała… - urwała raptownie. „Co się wtedy stanie?" - Kiedy opuszczę twoje ciało, umrzesz.

    Merle zamilkła. Nie myślała o niczym. Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.

    Poczuła wielką pustkę.

    - Merle, proszę… Jeśli byłoby jakieś inne wyjście…

    Jej świadomość została amputowana. Została pozbawiona myśli. Nawet wspomnień.

    Takich, które wywoływałyby smutek. Nagle ulotniły się żale, niespełnione życzenia. Nie pozostało w niej nic.

    - Tak mi przykro. „Mnie też" - pomyślała Merle.

    - Co? „Przyjmuję ten wyrok".

    - Czy to wszystko?

    „A czego po mnie oczekiwałaś? Krzyku, przekleństw, próby obrony?" Na moment zapadła cisza. A potem: - Nie wiem, czego oczekiwałam. „Możliwe, że właśnie to przeczuwałam".

    - Nie, nie przeczuwałaś. „A właśnie, że tak".

    - Ja… ech, do diaska! „Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego dalej nie mogę żyć bez ciebie?" - To nie jest tak, jak myślisz. To, że znajdę się w innym ciełe, nie ma z tym nic wspólnego. To… „Doprawdy?" - Mogę wprawdzie bez przeszkód opuścić twoje ciało i nie poniesiesz w związku z tym żadnego uszczerbku. Ale ciało Sekhmet jest martwe, rozumiesz? Nie ma w nim już życia. I dlatego… „Musisz przyjąć jakieś inne".

    - Tak, coś w tym rodzaju. „Chcesz z moją pomocą ożywić te kamienne zwłoki?" - Innej możliwości nie ma. Bardzo mi przykro. „Wiedziałaś o tym cały czas?" Milczenie. Wiedziałaś?

    - Tak.

    Serafin ścisnął jej rękę. - O czym wy tam tak ochoczo rozmawiacie? - W jego oczach zobaczyła troskę.

    - O niczym ważnym. - Merle własne słowa wydały się puste i bezsensowne. - Wszystko jest w najlepszym porządku.

    Ale teraz Królowa zawładnęła jej głosem. I zanim mogła zareagować, powiedziała:

    - Wszyscy mają prawo, by się dowiedzieć. I zadecydować razem.

    - Ale o czym? - Serafin wyprężył się. Przez twarz przemknął mu cień podejrzliwości. Zaintrygowana Lalapeja przysunęła się bliżej. - Co masz na myśli? - zapytała.

    Merle za wszelką cenę starała się skoncentrować, zebrać myśli i wyciszyć w sobie głos Królowej. Jak wtedy, w jaskini. Tym razem jednak bezskutecznie. Mogła jedynie przysłuchać się, jak Królowa jej ustami wyjaśnia, co wkrótce nastąpi. Co wkrótce musi nastąpić.

    - Nie! - wykrzyknął Serafin. - To nie wchodzi w rachubę.

    - Musimy znaleźć inne wyjście z sytuacji - zaburczał Vermithrax. Jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie.

    Lalapeja zbliżyła się do Merle i objęła ją. Chciała coś powiedzieć. Już rozchyliła usta, kiedy zza jej pleców dobiegł czysty dziewczęcy głos.

    - Nie mówicie chyba poważnie?

    Merle odwróciła się. I nie mogła uwierzyć. - Junipa! Wyrwała się z objęć Lalapei i Serafina i podbiegła do dziewczynki.

    - Dobrze się czujesz? Nie jesteś ranna? Co się z tobą działo? - Na chwilę zapomniała o słowach Królowej Laguny, podobnie jak o swoim przyszłym losie. Nie mogła oderwać wzroku od Junipy. Patrzyła wciąż na nią jak na zjawę, która właśnie spadła z nieba. - Gdzie jest Seth? Co on z tobą zrobił?

    Junipa uśmiechnęła się zagadkowo. Jakby chciała ukryć ból, który jej dokuczał.

    Uścisk Kamiennego Światła. Niewidoczne szpony, chwytające ją za serce.

    W dole Syn Matki nieprzerwanie chodził tam i z powrotem. Zbyt pogrążony w zniewalających go myślach, nie zauważył poruszenia na balustradzie. I dalej się wahał, czy zniszczyć ciało swojej matki. Ciężki oddech i parskanie odbijały się echem od ścian, a trzask pękającej pod jego szponami lustrzanej posadzki przypominał odgłos zderzających się ze sobą lodowych kier.

    Vermithrax starał się cały czas mieć bestię na oku. Jednocześnie od czasu do czasu zerkał na dziewczynki. Także Serafin doczołgał się do nich, uścisnął Junipę, po czym podszedł do chłopców i uścisnął po kolei rękę Daria, Tiziana i Aristida. Czeladnicy Arcimbolda podtrzymywali Unke, która prawą nogę wspierała na wyciosanej na szybko drewnianej protezie, przypominającej kawałek odrąbanego regału na książki. Unke mocno zagryzała wargi syreniego pyska, dusząc w sobie ból.

    - Koniecznie chciała do was dołączyć - wyjaśniła Junipa w odpowiedzi na spojrzenie Serafina. - Unke i wszystkich pozostałych spotkałam w bibliotece.

    Merle uśmiechnęła się ciepło do syreny. Przypomniała sobie scenę z przeszłości, kiedy to u boku Unke płynęła gondolą przez ciemny jak noc tunel. Dotknęła cię Królowa Laguny, jesteś kimś wyjątkowym, powiedziała wtedy do niej Unke.

    Merle zarzuciła obraz z przeszłości i zwróciła się do stojącej przed nią Junipy:

    - Co się stało z Sethem? Strasznie się o ciebie bałam.

    Junipa spochmurniała. - Byliśmy w Wenecji. Seth i ja. U faraona.

    - U faraona?

    Junipa przytaknęła. - Amenophis nie żyje. A imperium ginie.

    - Czy Seth…

    - Zabił faraona? Tak, a zaraz potem siebie. Ale wcześniej puścił mnie wolno.

    Królowa ekscytowała się relacją Merle. -Sfinksy wystawiły faraona do wiatru.

    Pasuje to do nich jak ulał. Wykorzystały imperium tylko w celu przywrócenia Syna Matki do życia. I chcą dalszych podbojów. Nie satysfakcjonuje ich panowanie na tym świecie.

    Junipa chwyciła Merle za ramiona. - Przed chwilą nie mówiłaś chyba poważnie… albo ona. Zresztą obojętnie, kto.

    Merle wyrwała dłoń z objęć Junipy. Odwróciła wzrok od jej lustrzanych oczu.

    Miała wrażenie, że została zapędzona w kozi róg, w ślepy zaułek, z którego nie było już odwrotu.

    - Bez Syna Matki sfinksy nie dysponują wystarczającą siłą, by opuścić nasz świat - powiedziała, cały czas zwrócona twarzą do Junipy, nie patrząc jej jednak w oczy. - A jeśli jest tylko jeden sposób, by ich pokonać… nie mam wyboru, Junipo. Na was nic takiego nie ciąży.

    Junipa energicznie potrząsnęła głową. - Nie jesteś sobą, skoro tak mówisz.

    - Królowa życzyła sobie, żeby wszyscy usłyszeli prawdę i wspólnie podjęli decyzję. Ale teraz mówię w swoim imieniu. I nie pozwolę, by ktoś za mnie decydował. To jest moja sprawa, wyłącznie moja, nie wasza.

    - Nie! - Junipa podeszła do przyjaciółki i chwyciła ją za rękę. - Pozwól mi pójść za ciebie, Merle. Powiedz jej, że może przyjąć moje ciało.

    - Co za bzdura!

    - Nieprawda! - powiedziała Junipa stanowczo. - Jeszcze trochę, a Kamienne Światło uzyska nade mną pełnię władzy. Czuję go, Merle. Osacza mnie i wykańcza.

    Nie pozostało mi dużo czasu.

    - To przejdź przez lustro i wkrocz do innego świata. Tam Światło nie ma nad tobą władzy.

    - Nie pozwolę, żebyś umarła. Spójrz na mnie! Moje oczy nie są ludzkie. Moje serce nie jest ludzkie. Merle, jestem karykaturą. Potworną i złą karykaturą. - Spojrzała na Serafina.

    - Ale o czym? - Serafin wyprężył się. Przez twarz przemknął mu cień podejrzliwości. Zaintrygowana Lalapeja przysunęła się bliżej. - Co masz na myśli? - zapytała.

    Merle za wszelką cenę starała się skoncentrować, zebrać myśli i wyciszyć w sobie głos Królowej. Jak wtedy, w jaskini. Tym razem jednak bezskutecznie. Mogła jedynie przysłuchać się, jak Królowa jej ustami wyjaśnia, co wkrótce nastąpi. Co wkrótce musi nastąpić.

    - Nie! - wykrzyknął Serafin. - To nie wchodzi w rachubę.

    - Musimy znaleźć inne wyjście z sytuacji - zaburczał Vermithrax. Jego słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie.

    Lalapeja zbliżyła się do Merle i objęła ją. Chciała coś powiedzieć. Już rozchyliła usta, kiedy zza jej pleców dobiegł czysty dziewczęcy głos.

    - Nie mówicie chyba poważnie?

    Merle odwróciła się. I nie mogła uwierzyć. - Junipa! Wyrwała się z objęć Lalapei i Serafina i podbiegła do dziewczynki.

    - Dobrze się czujesz? Nie jesteś ranna? Co się z tobą działo? - Na chwilę zapomniała o słowach Królowej Laguny, podobnie jak o swoim przyszłym losie. Nie mogła oderwać wzroku od Junipy. Patrzyła wciąż na nią jak na zjawę, która właśnie spadła z nieba. - Gdzie jest Seth? Co on z tobą zrobił?

    Junipa uśmiechnęła się zagadkowo. Jakby chciała ukryć ból, który jej dokuczał.

    Uścisk Kamiennego Światła. Niewidoczne szpony, chwytające ją za serce.

    W dole Syn Matki nieprzerwanie chodził tam i z powrotem. Zbyt pogrążony w zniewalających go myślach, nie zauważył poruszenia na balustradzie. I dalej się wahał, czy zniszczyć ciało swojej matki. Ciężki oddech i parskanie odbijały się echem od ścian, a trzask pękającej pod jego szponami lustrzanej posadzki przypominał odgłos zderzających się ze sobą lodowych kier.

    Vermithrax starał się cały czas mieć bestię na oku. Jednocześnie od czasu do czasu zerkał na dziewczynki. Także Serafin doczołgał się do nich, uścisnął Junipę, po czym podszedł do chłopców i uścisnął po kolei rękę Daria, Tiziana i Aristida. Czeladnicy Arcimbolda podtrzymywali Unke, która prawą nogę wspierała na wyciosanej na szybko drewnianej protezie, przypominającej kawałek odrąbanego regału na książki. Unke mocno zagryzała wargi syreniego pyska, dusząc w sobie ból.

    - Koniecznie chciała do was dołączyć - wyjaśniła Junipa w odpowiedzi na spojrzenie Serafina. - Unke i wszystkich pozostałych spotkałam w bibliotece.

    Merle uśmiechnęła się ciepło do syreny. Przypomniała sobie scenę z przeszłości, kiedy to u boku Unke płynęła gondolą przez ciemny jak noc tunel. Dotknęła cię Królowa Laguny, jesteś kimś wyjątkowym, powiedziała wtedy do niej Unke.

    Merle zarzuciła obraz z przeszłości i zwróciła się do stojącej przed nią Junipy:

    - Co się stało z Sethem? Strasznie się o ciebie bałam.

    Junipa spochmurniała. - Byliśmy w Wenecji. Seth i ja. U faraona.

    - U faraona?

    Junipa przytaknęła. - Amenophis nie żyje. A imperium ginie.

    - Czy Seth…

    - Zabił faraona? Tak, a zaraz potem siebie. Ale wcześniej puścił mnie wolno.

    Królowa ekscytowała się relacją Merle. - Sfinksy wystawiły faraona do wiatru.

    Pasuje to do nich jak ulał. Wykorzystały imperium tylko w celu przywrócenia Syna Matki do życia. I chcą dalszych podbojów. Nie satysfakcjonuje ich panowanie na tym świecie.

    Junipa chwyciła Merle za ramiona. - Przed chwilą nie mówiłaś chyba poważnie… albo ona. Zresztą obojętnie, kto.

    Merle wyrwała dłoń z objęć Junipy. Odwróciła wzrok od jej lustrzanych oczu.

    Miała wrażenie, że została zapędzona w kozi róg, w ślepy zaułek, z którego nie było już odwrotu.

    - Bez Syna Matki sfinksy nie dysponują wystarczającą siłą, by opuścić nasz świat - powiedziała, cały czas zwrócona twarzą do Junipy, nie patrząc jej jednak w oczy. - A jeśli jest tylko jeden sposób, by ich pokonać… nie mam wyboru, Junipo. Na was nic takiego nie ciąży.

    Junipa energicznie potrząsnęła głową. - Nie jesteś sobą, skoro tak mówisz.

    - Królowa życzyła sobie, żeby wszyscy usłyszeli prawdę i wspólnie podjęli decyzję. Ale teraz mówię w swoim imieniu. I nie pozwolę, by ktoś za mnie decydował. To jest moja sprawa, wyłącznie moja, nie wasza.

    - Nie! - Junipa podeszła do przyjaciółki i chwyciła ją za rękę. - Pozwól mi pójść za ciebie, Merle. Powiedz jej, że może przyjąć moje ciało.

    - Co za bzdura!

    - Nieprawda! - powiedziała Junipa stanowczo. - Jeszcze trochę, a Kamienne Światło uzyska nade mną pełnię władzy. Czuję go, Merle. Osacza mnie i wykańcza.

    Nie pozostało mi dużo czasu.

    - To przejdź przez lustro i wkrocz do innego świata. Tam Światło nie ma nad tobą władzy.

    - Nie pozwolę, żebyś umarła. Spójrz na mnie! Moje oczy nie są ludzkie. Moje serce nie jest ludzkie. Merle, jestem karykaturą. Potworną i złą karykaturą. - Spojrzała na Serafina, wsłuchującego się w każde jej słowo. - Ty masz przynajmniej jego, Merle, masz kogoś, dla kogo warto żyć. Ale ja? Kiedy zginiesz, nie będę miała nikogo.

    - To nieprawda - powiedziała Unke.

    Merle podeszła do Junipy, objęła ją, przycisnęła mocno do siebie i powiedziała:

    - Rozejrzyj się wokół siebie. To są twoi przyjaciele. Żaden z nich cię nie zostawi.

    Serafin stał tuż obok. Targały nim sprzeczne uczucia. Przecież musi być jakieś inne wyjście. Po prostu musi!

    - Wszyscy już słyszeliście - Dario włączył się do rozmowy. - Faraon nie żyje. A jego śmierć przesądza o wszystkim. Imperium jest prawie pokonane. A jeśli sfinksy chcą stąd wiać, to tym lepiej dla nas. Dlaczego w innych, nieznanych nam światach miałoby być nam lepiej niż w naszym świecie? Przeżyliśmy, prawda? Inni też przeżyją. To nie jest nasz problem. Także nie twój, Merle.

    Uśmiechnęła się do niego smutno. Nie przepadała przecież za Dariem, ale w tej chwili zrobiło jej się ciepło na sercu. Nawet on chciał odwieść ją od powziętego zamiaru. „Tak - pomyślała - Serafin dobrze uczynił, że pogodził się ze swoim dawnym wrogiem. Dario nie był złym chłopakiem, nawet jeśli nie zdawał sobie sprawy z tego, co ją czeka w najbliższej przyszłości".

    - Nie zwlekajmy, nie mamy czasu - powiedziała Królowa Laguny. - Syn Matki wkrótce przestanie się bać i będzie chciał zniszczyć moje ciało. A wtedy będzie za późno.

    Merle puściła Junipę. - Muszę już iść.

    - Nie! - Do lustrzanych oczu dziewczynki napłynęły łzy. A Merle sądziła, że Junipa nie potrafi płakać.

    Sięgnęła do kieszeni sukienki i wyciągnęła wodne lusterko. Obróciła się i podała je Lalapei. - Dziękuję ci, jest teraz twoje. I obiecaj mi, że wypuścisz na wolność uwięzioną w nim zjawę.

    Lalapeja wzięła lusterko, nie przyglądając mu się zbytnio. Patrzyła na córkę. - Merle, nie czyń tego! - powiedziała.

    Merle objęła ją. - Bądź zdrowa! - Głos jej się łamał, ale po chwili wzięła się w garść. - Zawsze wiedziałam, że jesteś gdzieś. Zawsze.

    Lalapeja była biała jak kreda. Nie docierało do niej jeszcze, że miałaby znowu utracić ledwo co odzyskaną córkę.

    - Merle, to twoja decyzja. - Uśmiechnęła się niepewnie.

    - Z reguły wszyscy rodzice popełniają ten sam błąd. Nie chcą się pogodzić z faktem, że ich dzieci same podejmują decyzje. Ale ty nie pozostawiasz mi żadnego wyboru.

    Merle uśmiechnęła się, choć do oczu cisnęły jej się łzy. Po raz ostatni objęła mamę. Podeszła też do Unke i do pozostałych, pożegnała się z nimi, jak ognia unikając wzroku Junipy. Na końcu stanęła przed Serafinem.

    W samym dole krypty Syn Matki parskał i charczał. Odgłosy stamtąd dobiegające były coraz bardziej niecierpliwe i gniewne.

    Serafin wziął ją mocno w ramiona i pocałował w czoło.

    - Nie chcę, byś to robiła. Uśmiechnęła się. - Tak, wiem.

    - Ale ty uparcie trwasz przy swoim?

    - Tak, tak.

    - Nie powinniśmy byli wtedy pójść do tego domu. Nie uruchomilibyśmy całego łańcucha wydarzeń.

    Merle poczuła płynące od niego ciepło. - Gdybyśmy nie uratowali Królowej z rąk egipskich oprawców… kto wie, co by się wtedy zdarzyło. Może wypadki potoczyłyby się całkiem inaczej, może teraz byłoby jeszcze gorzej.

    - Ale wtedy mielibyśmy siebie.

    - Tak, - uśmiechnęła się smutno. - Tak, wtedy mielibyśmy siebie.

    - Gwiżdżę na cały ten świat!

    Merle potrząsnęła głową. - Nie, nie gwiżdżesz, i dobrze o tym wiesz. Nawet Dario nie wierzy w to, co powiedział przed chwilą. Może jutro, a może dopiero w odległej przyszłości zmieni zdanie. Tak jak ty. A ból ustąpi. Tak jest zawsze.

    - Pozwól iść mnie - Serafin nie ustępował. - Jeżeli Królowa może wskoczyć do mojego ciała, niech bierze moje życie. Niech wskrzesi swoje ciało za pomocą mojego.

    - Dlaczego miałabym pozwolić iść tobie, skoro odmówiłam Junipie?

    - Ponieważ… wtedy mogłabyś żyć dla Junipy. To twoja przyjaciółka, nieprawdaż?

    Uśmiechnęła się szczerze i delikatnie potarła nosem o jego nos. - Nieźle mnie podchodzisz. - Po czym pocałowała go w usta, bardzo szybko, i zrobiła krok do tyłu.

    - Serafin wcale się nie myli, Merle - powiedziała przejęta Królowa. - Równie dobrze mogę posłużyć się jego ciałem. „Nie" - pomyślała Merle i zwróciła się do Vermithraxa.

    - Idziemy, najwyższa pora.

    Potężne obsydianowe ślepia świeciły mocnym blaskiem. - Do usług. Aż do końca.

    Ale powinnaś wiedzieć, że trudno mi się z tym pogodzić.

    - Nie musisz mi być posłuszny. Jestem tylko skromną dziewczyną. Jedną z wielu.

    Rozumiesz mnie, prawda? Wiesz, że mam rację. - Także Vermithrax był gotów do złożenia ofiary za swój ród. Jeżeli ktokolwiek rozumiał Merle, to właśnie on.

    Zgaszony i smutny spuścił łeb. I milczał. Merle dosiadła go i wyprostowała się.

    Spojrzała w otchłań. W dole zobaczyła Syna Matki, który wolno szedł w stronę posągu. Zbliżał się do zwłok Sekhmet, przebierając łapami gwałtowniej i drapieżniej. Zalana wodą posadzka pękała pod nimi jak gwiazdy ze srebrnego szkła.

    Podczas gdy lew podchodził do balustrady i rozpościerał swoje skrzydła, Merle po raz ostatni odwróciła się.

    Junipa łkała, wpatrując się w nią. "Wyglądała tak, jakby chciała rzucić się na Vermithraxa i za wszelką cenę go powstrzymać. Merle uśmiechnęła się do niej i potrząsnęła przecząco głową: - Nie - szepnęła.

    Unke z największym trudem, korzystając z pomocy obydwu chłopców, wyprostowała się, nie bacząc na złamaną kość. Oto ironia losu, że właśnie ona, która przyszła na świat bez nóg, kuśtykała teraz, nie mogąc również powstrzymać Merle.

    Chłopcy także mieli smutne miny. Dario tak mocno zaciskał wargi, jakby chciał w zębach zmiażdżyć żelazo. Tiziano z trudem powstrzymywał napływające mu do oczu łzy.

    Sylwetka Lalapei była rozmazana. Jakby jej ciało akurat zmieniało się z człowieka w sfinksa. Nie mogła oderwać oczu od córki. Merle po raz pierwszy naprawdę czuła, że Lalapeja nie jest jej obca, że w wodnym lustrze nie dotykała jej anonimowa dłoń. To była jej mama. Tak, wreszcie się odnalazły.

    Vermithrax dotarł do balustrady. Uniósł się i opuścił skrzydła. Jakby musiał najpierw wypróbować, czy w dalszym ciągu ma nad nimi pełną kontrolę. „Nawet on chce zyskać na czasie - pomyślała wzruszona Merle. - Stary, poczciwy Vermithrax".

    - Zbliża się godzina zero - rzekła Królowa. - Lada moment Syn Matki zniszczy moje ciało.

    Przednie łapy Vermithraxa oderwały się od podłoża.

    Kątem swoich oczu Syn Matki dojrzał w głębi hali jakiś ruch. Po chwili rozpoznał obsydianowego lwa. Z jego gardzieli wydobył się demoniczny ryk. Lustrzane ściany zadrżały, a przykrywająca posadzkę woda spieniła się.

    Serafin potężnym skokiem rzucił się na Vermithraxa. W momencie, kiedy lew wzniósł się do góry, chłopiec doskoczył do niego, uchwycił się jego sierści i podciągnął się do góry. Następnie usadowił się tuż za Merle. - Lecę z tobą!

    Dokądkolwiek - ale zawsze z tobą!

    Syn Matki ryknął jeszcze donośniej, kiedy zobaczył lecącego na niego Vermithraxa. Obsydianowy lew wcale się nie zirytował, kiedy poczuł, że dosiadł go drugi jeździec. Na odwrót było już za późno. Bestia zauważyła ich. Nie mieli wyboru, musieli dokończyć raz już zaczęte dzieło. Nieważnie, w jaki sposób.

    - Jesteś szalony! - Merle krzyknęła zza ramienia, podczas gdy Vermithrax pędził w dół.

    - Dlatego pasujemy do siebie, nieprawdaż? - odpowiedział Serafin, wrzeszcząc jej prosto do ucha i usiłując przekrzyczeć szum wodnych mas i wiejący z naprzeciwka wiatr. Świat wokół nich ginął w szczęku tłuczonego szkła.

    Vermithrax kierował się prosto na potężną czaszkę Syna Matki. W stosunku do reszty ciała nie była wielka, a mimo to jej widok zapierał dech w piersi.

    Skąpana niegdyś w żarze lawy Kamiennego Światła, ryczała i buchała teraz nieziemską energią.

    Wysoko nad nimi wszyscy podbiegli do balustrady. Ich twarze pokryły się kryształkami lodu, który dookoła zamieniał się wodę. Nie odgrywało już większej roli, czy Syn Matki ich zauważy. Na bieg zdarzeń na dole nie mieli już najmniejszego wpływu.

    Potężny sfinks odstąpił od posągu, obrócił się i rozwarł paszczę na widok pędzącego Vermithraxa. Jego ryk wstrząsnął całym Żelaznym Okiem. Strzelista lustrzana katedra zadrżała w posadach.

    Woda zalewająca posadzkę spieniła się i zafalowała. Ruchy, jakie wykonywała bestia, były nieprawdopodobnie szybkie. I należało się raczej spodziewać, że staną się jeszcze bardziej niebezpieczne, skoro tylko sfinks odzyska dawną sprawność i sprężystość ruchów. Przez tysiące lat jego cielsko spoczywało nieruchomo w podziemiach laguny. Będąc u szczytu swoich możliwości, rozprawiłby się z Vermithraxem w ciągu jednej sekundy. I za jednym uderzeniem.

    Obsydianowy lew błyskawicznie skręcił i uciekł spod szponów bestii w stronę ściany tak szybko, że Merle i Serafin nie mogli rozpoznać się w lustrzanych odbiciach. A te stawały się coraz większe i przeszywały powietrze jak jaskrawa plama. Vermithrax po raz kolejny wymknął się z ich zasięgu, zatoczył łuk przy ścianie i poleciał w dół. Sfinks zawył i zaryczal. Raz jeszcze próbował przechwycić ich w powietrzu jak natrętną muchę, ale i tym razem jedynie przeszył powietrze. Manewry Vermithraxa sprawiały, że Serafinowi i Merle brakowało tchu, ale Synowi Matki nieźle utarły nosa.

    Im bardziej Vermithrax zniżał lot, tym bardziej narażał się na niebezpieczeństwo. Bestia próbowała dosięgnąć go potężnymi lwimi łapami. Raz nawet Vermithrax musiał przelecieć sfinksowi między wysokimi jak wieże nogami.

    Od łapczywych szponów bestii dzieliły ich centymetry. Syn Matki robił, co mógł: tryskały z niego fontanny wody, które utrudniały widoczność, a wściekły ryk przyprawiał wszystkich o potworny ból uszu.

    Vermithrax pojawił się po drugiej stronie, za plecami sfinksa, dość blisko kamiennego posągu Sekhmet. W jego pobliżu zniżył lot i z dwójką jeźdźców na grzbiecie skrył się przed szponami przeciwnika w cieniu posągu.

    - Pozwól mi zeskoczyć z grzbietu! - krzyknęła Vermi-thraxowi do ucha Merle. - Załatwię go na stojąco. Spróbuj odwrócić jego uwagę.

    Vermithrax posłusznie wykonał polecenie i wylądował na ziemi. Merle prosto z jego grzbietu zeskoczyła do kałuży roztopionego śniegu. Zaraz za nią zeskoczył Serafin. Bajorko sięgało im aż do ud i było piekielnie zimne. Na moment wstrzymali oddech.

    Nie było czasu na czułe pożegnanie. Ciosy bestii wstrząsnęły potężnym posągiem.

    Syn Matki ostatecznie stracił respekt dla bogini i od drugiej strony próbował powalić jej pomnik na ziemię. Merle zastanawiała się, czy szalejąca bestia znała zamiary Królowej.

    - Oczywiście - powiedziała - że mnie czuje, tak samo jak ja jego. Ale zbyt krótko przebywa w świecie żyjących. Jego odczucia są jeszcze zwodnicze. Nie potrafi ich przyporządkować. Mimo to wyczuwa powagę sytuacji i grożące mu niebezpieczeństwo. Wkrótce odzyska też dawną ostrość zmysłów. Nie daj się zwieść spektaklem, który w tej chwili urządza. To nie jest głupi kolos. Wręcz przeciwnie. Nie brakuje mu inteligencji. Kiedy przestanie zachowywać się jak niemowlak, stanie się naprawdę groźny.

    Vermithrax uniósł się do góry i po raz ostatni puścił do Merle oko. Potem zatoczył wokół pomnika łuk i ruszył w dół, na Syna Matki. Rzucając na szalę całą swoją odwagę - ze świadomością utraty życia. Tylko dlatego, by Merle mogła osiągnąć swój cel.

    Tymczasem dziewczynka rozejrzała się dookoła i odkryła ołtarz, na którym leżało skamieniałe ciało Sekhmet. Ołtarz był oddalony około trzydziestu metrów od posągu. „W tym miejscu bylibyśmy jak bezbronne muchy, wystawieni na atak Syna Matki" - pomyślała. Jeśli jednak jej plan powiedzie się, to manewry Vermithraxa odwrócą uwagę od niej samej i od ołtarza Sekhmet.

    Serafin szedł najpierw krok w krok za Merle, brodząc po kostki w wodzie, by za chwilę przemknąć obok kamiennych łap posągu. - Merle, proszę, pozwól załatwić go mnie.

    Nawet na niego nie spojrzała. - Myślisz, że doszłam do tego miejsca po to, by akurat tutaj zmienić zdanie?

    Chwycił ją za ramię. Zatrzymała się niechętnie, wpatrzona w Vermithraxa, który umiejętnie zwabił Syna Matki. - Nic nie jest warte twojego życia - powiedział ponurym głosem. - Wszystko, o co walczysz… nie, za to nie warto umierać.

    - Pozwól mi działać - odparła, potrząsając głową. - Nie mamy czasu.

    Serafin spojrzał na Vermithraxa i na kolosa. Merle czuła, co działo się teraz w jego wnętrzu. W oczach miał bezradność. Ona sama świetnie znała to uczucie.

    - Zapytaj Królową - Serafin raz jeszcze nie dawał za wygraną. - Nawet ona nie chce, żebyś zginęła. Powiedz jej, niech wybierze mnie i moje ciało.

    - To jest możliwe - powiedziała Królowa po krótkim wahaniu.

    - Nie! - Merle przerwała zdecydowanym ruchem ręki, jakby chciała zdusić jakikolwiek sprzeciw w zarodku.

    Pobiegła do skamieniałej Sekhmet po stawiającej opór wodzie. Serafin za nią.

    Obydwoje zupełnie nie zważali na to, że Syn Matki, gdyby się tylko odwrócił, miałby ich w zasięgu swoich łap. Wszystko postawili na jedną kartę.

    Merle pierwsza dobiegła do podestu. Wskoczyła na pierwsze stopnie ołtarza. Na widok drobnego ciała Sekhmet ponownie ogarnęło ją zdumienie. Niewielka zwykła lwica, zupełnie niepodobna do demonicznej bogini, wykreowanej przez twórców posągu. Przez moment zastanowiła się, kto miał prawo wstępu do świątyni, by móc oglądać prawdziwą Sekhmet. Zapewne nieliczny krąg wtajemniczonych, kilku kapłanów-sfinksów, najpotężniejszych mistrzów magii. „Co mam teraz zrobić?" - spytała w myślach.

    - Tylko ją dotknij. - Królowa zawahała się na moment.

    - Reszta należy do mnie.

    Merle zamknęła oczy i położyła dłonie między kamiennymi uszami lwiej bogini. W tym samym momencie Serafin chwycił ją za ramię. Merle sądziła, że chce ją powstrzymać, w najgorszym razie siłą. Ale nie, nie uczynił tego.

    Zamiast tego przyciągnął ją do siebie, chwycił w ramiona i pocałował.

    Merle wcale się nie broniła. Jeszcze nigdy w życiu nie całowała się z chłopakiem. Nie w ten sposób. Kiedy obydwoje rozchylili usta, a koniuszki ich języków musnęły się, poczuła, jakby Serafin porwał ją do jakiegoś innego miejsca, może tak samo niebezpiecznego jak to tutaj, ale bardziej wyrazistego i cieplejszego - gdzie nawet zatraceni mogą żywić nadzieję.

    Otworzyła oczy i zauważyła, że na nią patrzy. Odpowiedziała mu równie głębokim spojrzeniem. Wtedy poznała prawdę.

    - Nie! - odepchnęła go zaszokowana. Niezdolna uwierzyć w to, co zdarzyło się przed chwilą. „Królowo?! - krzyknęła w myślach - Sekhmet?! Odpowiedziało jej milczenie.

    Serafin uśmiechnął się przez łzy, spuścił głowę i wszedł na podest, zajmując jej miejsce.

    - Nie! - krzyknęła raz jeszcze - To nie może być prawda! -…Dlaczego mi to zrobiliście?

    - Serafin jest dzielnym chłopcem - odparła Królowa, posługując się głosem Serafina. Jego ustami, jego wargami. - „Nie pozwolę, byś zginęła, Merle". Tak, jego propozy223 cja była bardzo śmiała. A ostateczną decyzję podjęłam ja sama.

    Serafin włożył rękę między uszy skamieniałego ciała. Merle doskoczyła do niego, by go zepchnąć. Ale Serafin potrząsnął tylko głową. - Nie - szepnął.

    - Ale… ale ty… - słowa ugrzęzły jej w gardle. Serafin pocałował ją i w ten sposób umożliwił Królowej Laguny przejście do jego ciała. Naprawdę zdecydował się na ten krok!

    Poczuła, że nogi się pod nią uginają. Twardo wyskoczyła na ostatni stopień ołtarza, który tylko nieznacznie wystawał z wody.

    - Ta zmiana osłabiła cię - powiedzieli wspólnie Królowa i Serafin. - Na razie będziesz spać. Musisz teraz odpocząć.

    Raz jeszcze chciała się podnieść, rzucić się na Serafina. Błagać go, by zaniechał swojego pomysłu. Ale jej ciało nie należało już do niej. Jakby wraz z Królową opuściły ją także witalne siły, podtrzymujące ją przy życiu, bez jedzenia, bez snu. Dopadło ją teraz zmęczenie jak podstępna choroba. Nie dając jej szansy.

    Rzeczywistość wymknęła jej się spod kontroli, zamazała się. Jej własny głos odmówił posłuszeństwa, nogi nie mogły udźwignąć ciężaru ciała.

    Widziała Serafina, który przed ołtarzem przymknął oczy.

    Widziała Vermithraxa, który niczym świetlik krążył dookoła czaszki szalejącego Syna Matki.

    Widziała przyjaciół wysoko w górze, przy balustradzie. Niewielkie postaci wielkości główki od szpilki.

    Postać Serafina zamazywała się coraz bardziej. Całe otoczenie ginęło jej przed oczyma. I nagle poczuła, że jego twarz dotknęła niemal jej twarzy, blada, z przymkniętymi powiekami.

    Krzyczała całym swoim wnętrzem, pogrążona w bólu i cierpieniu, ale ani jedno słowo nie wydobyło się z jej ust.

    Obok niej przemknęła jakaś szara zjawa, lekki jak piórko duch dzikiego kota z szarego kamienia. Woda pluskała. Niewielkie fale uderzały o jej policzki. „Sekhmet" - pomyślała.

    Serafin. Świat zatrzymał się.

    Syn Matki. Sekhmet. I cały czas Serafin.

    Musi zasnąć. Po prostu musi zasnąć. Nie brała już udziału w walce, która się rozgrywała.

    Przechwyciły ją ręce wystające ze srebrzystej powierzchni wody. Wątłe, drobne dziewczęce dłonie, dziesiątki dłoni. Nad wodą zjawiły się postacie.

    Serafin już nie żył. Wiedziała o tym. Nie mogła się z tym pogodzić. Ale wiedziała.

    Wokół rozlegały się krzyki Syna Matki.

    - Merle - szepnęła Junipa i zaciągnęła ją do świata luster.

    Ciemność. A potem srebrzystość. Krzyki ucichły.

    - Merle - cały czas szept Junipy.

    Chciała coś powiedzieć, o coś zapytać, ale mogła jedynie poruszać wargami, wydając tylko lekkie westchnienia.

    - Tak - powiedziała Junipa - skończyło się.

    Odwilż

    Ułożono ją na grzbiecie vermithraxa.

    Ktoś usiadł za nią z tyłu i ją przytrzymywał. Serafin? Nie, nie on. To musiała być Unke. Ze złamaną nogą nie mogła przecież iść pieszo.

    Junipa prowadziła ich przez świat luster. Szła pierwsza, za nią Vermithrax, który przytrzymywał skrzydłami obydwie siedzące na jego grzbiecie amazonki.

    Serce mu waliło, oddech stał się ciężki. Z przemęczenia. Merle miała wrażenie, że lew lekko utyka, ale była jeszcze zbyt słaba, by stwierdzić to z całą pewnością. Wycieńczona wisiała mu na szyi. Za lwem szła Lalapeja pod postacią sfinksa. Pochód zamykali Dario, Tiziano i Aristide.

    Na plecach Lalapei wisiał jakiś worek. Merle nie mogła rozpoznać, co to jest.

    Wszystko było zamazane, wszystko było jak we śnie. Natomiast odczuwała dziwny brak czegoś, co do tej pory uważała za oczywiste: tęskniła za obcym głosem w jej wnętrzu, za kimś, kto dodawał jej odwagi, z kim się sprzeczała, kto wmawiał jej wiele rzeczy, dając jednocześnie poczucie, że jest myślącą istotą. W przeciwieństwie do jej ciała. Tęskniła za kimś, kto ciągle ją inspirował, utrzymywał w formie, stawiał wyzwania.

    Teraz pozostała sama.

    Nawet bez Serafina.

    W tym samym momencie pojęła, co Lalapeja niosła na plecach. To nie był worek.

    Tylko ciało. Zwłoki Serafina.

    Przypomniała sobie jego pocałunek. Ten ostatni.

    Dopiero znacznie później zrozumiała, że droga przez srebrzysty labirynt lustrzanego świata była ucieczką. Ci, którzy mogli iść, przyśpieszali tempo - przede wszystkim Juni-pa, która tutaj uwolniła się od złowieszczego Kamiennego Światła, nabrała sił i pewności siebie.

    Merle jak w transie wracała myślami do owego dnia, kiedy razem z Junipą po raz pierwszy wkroczyły do lustrzanej rzeczywistości. Arcimboldo uchylił im do niej drzwi, prosząc, by złapały mu natrętne zjawy uwięzione w lustrach. Junipa była wówczas bardzo nieśmiała i przerażona. Teraz całkowicie się zmieniła. Poruszała się po tajnych przejściach z ogromną wprawą. Jakby przynależała do tego świata.

    Jakby oprócz niego innego nie znała.

    Kolejne lustra jak okna w nocy gasły obok przechodzącej Junipy. W niektórych pękało szkło - pod wpływem zimnego i silnego prądu powietrza napierającego na lustrzaną powierzchnię. W korytarzach czarny cień zdawał się nadgryzać ściany i przejmować we władanie kolejne lustra. Niektóre z nich pękały, także wtedy, kiedy przechodził obok nich Vermithrax. Malutkie odłamki szkła spadały jak gwiazdki z nocnego nieba.

    Im dłużej jednak szli, tym rzadziej napotykali na popękane lustra. Wspomnienia mrocznych korytarzy powoli ulatniały się i wkrótce nie natrafiali już na żadne ślady świadczące o potężnych zniszczeniach. Wokół nich lśniło czyste srebro, połyskując w poświacie światów, które się tu skrywały. Junipa zwolniła, a wraz z nią cała grupa.

    Merle spróbowała zejść z grzbietu Vermithraxa, zaraz jednak dała sobie z tym spokój i wręcz zanurzyła się w jego grzy227 wie. Na plecach czuła ciepłą dłoń Unke. Ale nie rozumiała treści toczącej się rozmowy. Słyszała jedynie poszczególne głosy: Junipy, Vermithraxa, Unke.

    Najpierw rozmawiali nerwowo, chaotycznie, niemal w panice. Po chwili ich słowa stały się spokojniejsze, oszczędne, aż w końcu zupełnie zamilkli.

    Merle raz jeszcze chciała odwrócić się do Lalapei, do Serafina, ale Unke kategorycznie jej zabroniła. A może jej samej nie starczyło sił?

    Przez cały czas miała wrażenie, że jej świadomość była jakby uśpiona, jakby ciągle drzemała. Obrazy, które widziała, były zamazane, dźwięki niewyraźne i odległe. Gdy ktoś do niej mówił, nie potrafiła nic zrozumieć.

    Czy to dobrze?

    Nawet na to pytanie nie znała odpowiedzi.

    Serafina pochowali w miejscu, gdzie niegdyś rozciągała się pustynia.

    Teraz odtajały śnieg nawadniał piaszczyste bezkresy, przekształcał wydmy w bajora, a żółtobrązowe skalne przesmyki w kaniony rzek. Jak długo jeszcze? Nikt tego nie wiedział. Jedynie zmiana pustyni była niezaprzeczalna. Podobnie jak zmiana, która zaszła w całym kraju.

    Gleby Egiptu użyźniały się, tak twierdziła Lalapeja. Dla tych wszystkich, którzy przeżyli krwawą tyranię faraona, otwierała się szansa na lepsze życie.

    Grób Serafina znajdował się na skalnym wzniesieniu, pokrytym piaskiem i wodą.

    Kiedy znowu zaświeci tu słońce, a wilgotne powietrze wyparuje, Serafin będzie tu bezpieczny jak w łonie matki. Skalne wzniesienie było widoczne z daleka i ciągnęło się przez dobrych kilka kilometrów. Rozpościerał się z niego widok na wijącą się w dole niebieską wstęgę Nilu - źródło wszelkiego życia w Egipcie. Lalapeja sądziła, że dobrze się stało, iż Serafin zakończył swoje życie, zanim dotarł do tego miejsca.

    Merle prawie nie przysłuchiwała się rozmowom, chociaż w dniu pożegnania Serafina padło wiele słów. Każdy, kto był świadkiem jego śmierci, chciał coś powiedzieć.

    Nawet kapitan Calvino, którego Serafin przecież prawie nie znał, zdobył się na krótkie przemówienie. Piracka łódź podwodna cumowała w delcie Nilu, ukryta w cieniu palm albo mówiąc dokładniej, w cieniu ich pozostałości.

    Merle jako ostatnia podeszła do grobu, który wcześniej łapami wygrzebał Vermithrax. Pochylona, długo wpatrywała się w chusty, w które owinięto zwłoki Serafina. Pożegnała się z nim bez słowa i w skupieniu. Prawdziwe pożegnanie potrwa miesiącami. Może nawet latami. Wiedziała o tym.

    Po chwili dołączyła do czekających na nią w łodzi osób.

    Merle nie sądziła, że tak szybko będzie chciała powrócić na pokryty ziemią i piaskiem grób. A jednak przyszła. Nieco później, pod wieczór. Przyszła sama.

    Nawet Junipie nie powiedziała nic. Choć przyjaciółka chyba się domyślała. Jak wszyscy zresztą.

    - Halo, Merle - powiedziała Sekhmet, Królowa Laguny, prawdopodobnie ostatnia z żyjących starych bogiń. Oczekiwała na nią przy grobie. Ciemna sylwetka na czterech łapach, bardzo drobna, giętka i sprężysta. Trochę jakby nierealna.

    Jedynie wyczuwalny z daleka zapach lwiej sierści śwaidczył o prawdziwości spotkania.

    - Wiedziałam, że przyjdziesz - powiedziała Królowa. - Wcześniej czy później. - Lwia bogini kiwnęła głową. Merle trudno było sobie wyobrazić, że brązowe kocie oczy należą do tej samej istoty, której glos przez długi czas wydobywał się z niej samej. Ale w końcu jej się to jakoś udało. Ba, uznała nawet, że oczy, które widzi, i głos, który pamięta, pasują do siebie. Ta sama mina, trochę przekorna, trochę gniewna. Ale i oczy przepełnione współczuciem i miłością.

    - Koniec nie jest zbyt radosny, nieprawdaż? - spytała załamana Merle.

    - Jak zawsze. Inaczej niż w bajkach. - Nie ulegało wątpliwości, że w ten sposób mogła przemawiać jedynie Królowa Laguny. Obojętnie, czyimi ustami się posługiwała i wszystko jedno, pod jakim imieniem występowała.

    - Co się stało? - spytała Merle. - Co się stało od momentu, kiedy powróciłaś do swojego ciała?

    - Czy nikt ci o tym nie opowiedział?

    Potrząsnęła głową. - Wiem tylko, że Junipa wyprowadziła wszystkich przez lustro i że ty i… twój syn zmierzyliście się ze sobą.

    Znad tonącej w mrokach nocy pustyni nadciągnęła lekka bryza. Sierść lwicy zjeżyła się. W poświacie księżyca Merle nie zauważyła różnicy - wszystko było tu szare, lodowato szare, ale sierść Sekhmet nie była już z kamienia. Dzięki witalnej sile Serafina stała się ponownie tym, kim była wcześniej: drobną, niemal kruchą lwicą z krwi i kości. I z sierści. Nawet nie promieniującą boskością. Ale być może właśnie ta pospolitość dodawała jej owej boskości?

    - Walczyliśmy ze sobą - powiedziała Sekhmet gardłowym głosem i z wyczuwalnym smutkiem. Nie tylko z powodu Serafina. - Walka trwała długo, oj, długo. W końcu go zabiłam.

    - I to wszystko?

    - Jakie znaczenie mogą mieć teraz szczegóły?

    - On był taki wielki, a ty tak drobna.

    - Połknęłam jego serce.

    - Co? - wykrzyknęła przerażona Merle, gdyż nie mieściło jej się to w głowie.

    - Syn Matki - zaczęła Sekhmet i natychmiast przerwała, by po chwili ponownie wrócić do zaczętego wątku: - Mój syn był wprawdzie wielki i silny, a nawet przebiegły, ale w rzeczywistości nigdy nie był bogiem. Sfinksy oddawały mu boską cześć, a jego magia zaspokajała potrzeby twierdzy zanurzonej w lustrzanym świecie. Ale zżerała go żądza posiadania, nienawiści i zemsty. Z powodów, które już dawno sam zdążył zapomnieć. - Potrząsnęła smutno lwią głową.

    - Nie jestem nawet pewna, czy mnie w ogóle rozpoznał. Na pewno zbagatelizował.

    Rozprułam mu brzuch i rzuciłam się na jego wnętrzności. Tak samo jak za pierwszym razem.

    - Sekhmet westchnęła, jakby miała poczucie żalu z powodu tego, co się wydarzyło.

    - Ale wtedy zostawiłam mu serce. Tym razem już nie. Jest martwy. Na zawsze.

    Merle odczekała chwilę, zanim zapytała: - A co się stało z resztą sfinksów?

    - Rozpierzchły się. Ale nie było ich wiele. Widziały zresztą, jak rozprawiłam się z Synem Matki. Więc czuły przede mną respekt. Nie wiem, co robią teraz.

    Prawdopodobnie ukryły się. Niektóre z nich może odważą się dotrzeć do Kamiennego Światła. Do ich ojca. Ale nie stanowią żadnego zagrożenia. Nie teraz.

    - A co stało się z Żelaznym Okiem?

    - Zostało zniszczone. - Sekhmet zauważyła zdumienie w oczach Merle. Dodała kąśliwie: - Ale nie przeze mnie. Myślę, że runęło wskutek przyjścia najpierw fali zimna, potem upału.

    - Zimna i upału? - powtórzyła zafascynowana Merle.

    - Para twoich przyjaciół nie pozostała bezczynna.

    - Lato i Zima?

    Sekhmet zamruczała potwierdzająco. - Roztrzaskali lustra na drobny mak. Z Żelaznego Oka pozostała jedynie góra srebrnego pyłu. Z biegiem lat Nil zaniesie pył do morza. - Przekrzywiła lekko głowę. - Chcesz zobaczyć Oko? Mogę cię tam zaprowadzić.

    Merle poważnie zastanowiła się nad propozycją, po czym potrząsnęła głową. - Nie chcę mieć z twierdzą nic wspólnego.

    - Co teraz zamierzasz?

    Merle spojrzała dyskretnie na uformowany grób. - Wszyscy mówią o przyszłości.

    Unke zamierza zostać u piratów - uśmiechnęła się lekko - albo u kapitana, jak kto woli. Na pewno pozostanie wierna morzu. Nawet jeśli nie jest stuprocentową syreną. Dario, Aristide i Tiziano… no cóż, chcą sami zostać piratami. - Zaśmiała się serdecznie. - Możesz ich sobie wyobrazić w roli piratów? Toż to jeszcze dzieci!

    - Ty też powinnaś pozostać jeszcze dzieckiem, przynajmniej troszeczkę.

    Spojrzenia Merle i lwicy skrzyżowały się. W tym momencie zgadzała się z nią w stu procentach. A może w dalszym ciągu pozostawały dwiema organicznymi częściami tej samej istoty? Złączonymi ze sobą w tajemniczy sposób? Może ich rozłączenie nie nastąpi nigdy? Obojętnie, co jeszcze się zdarzy? - Nie jestem dzieckiem, odkąd… - szukała odpowiednich słów. Wreszcie powiedziała: - od dnia, kiedy cię wypiłam.

    Sekhmet wydała z siebie dźwięk, który mógłby uchodzić za śmiech. - Czyżbyś rzeczywiście uwierzyła, że mogę smakować jak maliny?

    - Okłamałaś mnie!

    - Tylko nabiłam w butelkę.

    - Aż!

    - Troszeczkę.

    Merle podeszła do lwicy i objęła ją za aksamitną szyję. Czuła ciepło, drapieżny język zwierzęcia, które lizało ją teraz z największym oddaniem i uczuciem.

    - Co teraz zrobisz? - Merle próbowała powstrzymać łzy, ale wzruszenie ścisnęło jej gardło.

    - Udam się na północ - powiedziała lwica. - A potem na wschód.

    - Tropem Baby Jagi?

    Sekhmet kiwnęła głową, opierając się o ramię Merle. - Chcę ją poznać. Dowiedzieć się, kim jest. Przez wszystkie te lata sprawowała pieczę nad imperium carów.

    - Jak ty nad Wenecją.

    - Z tym, że odniosła większy sukces niż ja. Mimo to możemy mieć ze sobą wiele wspólnego. A jeśli nie, to przynajmniej mam jakiś cel i wyzwanie. - Ponownie spojrzała na Merle. - Ale ty nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Co zamierzasz?

    - Razem z Junipą wracamy do Wenecji. Zawiozą nas Unke i Calvino. Ale nie będziemy mogły długo zostać w mieście.

    Oczy Sekhmet zwęziły się. - Z powodu serca Junipy?

    - Kamienne Światło jest zbyt silne. Przynajmniej w tym świecie.

    - Czyli pójdziesz razem z nią? Przez lustro?

    - Sądzę, że tak, właśnie tak.

    Lwia bogini oblizała całą jej twarz. Potem delikatnie pogłaskała szorstkimi łapami. - Powodzenia Merle! Gdziekolwiek będziesz!

    - Powodzenia! Będę za tobą tęsknić! Także wtedy, kiedy przypomnę sobie, jak często działałaś mi na nerwy!

    Lwica zamruczała jej coś do ucha, a potem przeskoczyła przez grób Serafina.

    Odwróciła się i raz jeszcze pochyli233 la przed pochowanym w piasku chłopcem, po czym znikła w objęciach nocy.

    Kolejny podmuch pustynnej bryzy zatarł jej ślady.

    Vermithrax opuścił ich następnego dnia.

    - Udaję się na poszukiwania mojego plemienia, obojętnie, co mówił Seth.

    Odejście Vermithraxa bardzo Merle zabolało. To trzecie pożegnanie w ciągu kilku godzin. Najpierw Serafin, potem Królowa, teraz on. Nie życzyła sobie tego rozstania. Ale wiedziała, że dla obsydianowego lwa jej życzenie nie ma większego znaczenia. Czyż każdy z nich nie szukał dla siebie nowego celu? Nowego wyzwania?

    - Moi współplemieńcy jeszcze gdzieś żyją - powiedział Vermithrax. - Latające, mówiące lwy, takie jak ja. Jestem o tym przekonany. I odnajdę ich.

    - Na południu?

    - Raczej tak.

    - Jestem tego samego zdania - powiedziała Lalapeja, która podeszła do córki. - Prawdopodobnie tam właśnie się schroniły. - Merle uważała, że Lalapeja obnosiła się ze swoim ludzkim wcieleniem jak z sukienką. Zawsze, kiedy widziała mamę w tej postaci, posądzała ją o pewną teatralność w zachowaniu. Uważała ją za najpiękniejszą kobietę na świecie, jednak natura sfinksa przeważała w niej nad ludzką. Także w ludzkim wcieleniu.

    Ponownie zwróciła się do Vermithraxa: - Życzę ci szczęścia. A nam ponownego spotkania.

    - Spotkamy się jeszcze. - Zrobił skłon i potarł ją swoim potężnym nosem po czole.

    Junipa podeszła do Vermithraxa i pogłaskała go po szyi. - Do widzenia.

    - Do zobaczenia, Junipo. Uważaj na swoje serce.

    - Dobrze, będę uważać.

    - I na Merle.

    - Także na nią. - Dziewczynki spojrzały na siebie i uśmiechnęły się. W jednej chwili rzuciły się mu na szyję i puściły go dopiero wtedy, gdy zamruczał „hola, hola" i potrząsnął głową.

    Odwrócił się, rozpostarł swoje kamienne skrzydła i poszybował do góry. Długim ogonem jak biczem kilkakrotnie uderzył o ziemię. Odkąd na niebie prażyło słońce, ziemia była spieczona.

    Wpatrywali się w jego postać, kurczącą się do wielkości świetlistego punkciku na niekończącym się lazurze, niewielkiej komety w samym środku jasnego dnia.

    - Myślisz, że odnajdzie swoje plemię? - zapytała cicho Junipa.

    Merle nie odpowiedziała nic. Na ramieniu czuła tylko obandażowaną rękę Lalapei.

    W milczeniu wrócili do łodzi, gdzie czekała na nich Unke.

    Załoga wypolerowała łódź na najwyższy połysk. Złote rury i klamki lśniły we wszystkich drzwiach, oszklone drzwi, które dało się znaleźć, zostały wstawione.

    A jeden z piratów, rzekomo lepiej władający pędzlem niż szablą - jak mówił Calvino - odświeżył wyblakłe freski. Teraz nawet ma zamiar zabrać się do konserwacji wszystkich zawieszonych na łodzi obrazów. Ponieważ, jak sam twierdził, lepiej mu się maluje, kiedy jest podchmielony, od kapitana otrzymał w nagrodę dodatkową porcję rumu. Tym samym wywołał lawinę ochotników, wielbicieli trunku, którzy proponowali swoje usługi. Niektórzy założyli warsztat; na lodzi uwijali się więc piraci dokręcający śruby czy polerujący meble. Inni odkry235 li w sobie powołanie kulinarne i przygotowywali na cześć Merle prawdziwą ucztę.

    Dziewczynka była im niezmiernie wdzięczna za ten gest. Ale myślami wciąż była z Serafinem, samotnie leżącym wśród skał i być może marzącym o pustynnych piaskach. Albo o niej.

    Unke rozsiadła się obok kapitana Calvino. Przed nią, na stole leżała maska Arcimbolda. W zależności od natężenia buchających w zamkniętych w miedzianych osłonkach płomieni lamp gazowych, które odbijały się na srebrzystych policzkach maski, rysy Arcimbolda zmieniały się. Raz sugerowały uśmiech, raz zatopienie w rozmowie.

    Unke z rzadka pochylała się nad maską i coś do niej szeptała. Ale możliwe, że ów szept był jedynie ułudą, podczas gdy w rzeczywistości Unke nachylała się, by sięgnąć po łyżkę lub by nalać sobie wina do kielicha. Tylko co wywoływało jej nieprzewidywalne i niepohamowane salwy śmiechu, podczas gdy Calvino ani jego kompani nie mówili ani słowa? I dlaczego Unke nie chciała pozostawić maski w ukrytym pod pokładem skarbcu łodzi?

    Gdy uczta zbliżała się do końca, syrena wymogła na kapitanie obietnicę, że srebrna maska zawiśnie na mostku, na samym jego szczycie, skąd będzie mogła wszystko widzieć, a według słów kapitana widzieć dużo lepiej niż nawet on sam. Z wdzięczności syrena czule pochwyciła dłoń Calvina i obdarowała go najpiękniejszym uśmiechem.

    - Za moment zamruga jeszcze przed nim rzęsami - szepnęła Junipa Merle do ucha. I rzeczywiście. W chwilę potem dziewczynki wybuchły rzęsistym śmiechem, gdy Unke mrugnęła do kapitana, zniewalając go ostatecznie. Na wieki.

    - Myślę, że o Unke nie musimy się już martwić - stwierdziła Merle, podczas gdy Lalapeja, siedząca obok dziewczynek w ludzkiej postaci, śmiała się od ucha do ucha. Ale nawet jej szczery śmiech miał coś ze śmiechu sfinksa. Jak zresztą wszystko, co mówiła lub czyniła.

    Po skończonej uczcie Junipa skryła się w lustrzanym świecie, przechodząc przez jedno z dwumetrowych luster, zdobiących jej kabinę. Tylko w ten sposób mogła przeciwdziałać uzyskaniu pełni władzy nad nią przez Kamienne Światło.

    Oczywiście, że lustrzaną drogą mogła siebie i Merle przenieść na skróty do Wenecji. Ale zarówno ona, jak i Merle cieszyły się, przebywając wśród przyjaciół i rozkoszowały się czasem spędzonym z nimi. Ponadto Merle miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia.

    Gdzieś pośrodku Morza Śródziemnego, może w połowie drogi między kontynentami, Calvino wydał rozkaz wypłynięcia na powierzchnię. Merle i jej mama wyszły przez otwór na rufę łodzi, potem przez gąszcz złotych zdobień na jej dziób, skąd rozpościerał się imponujący widok na bezkresne morze. W pobliżu łodzi tafla morza marszczyła się. Może od przepływających ryb? Albo od syren, z którymi krzyżowały drogi? Odkąd bezpańskie galery imperium dryfowały zagubione po morzu, syreny wyszły ze swoich kryjówek i zatapiały wojenne statki wszędzie, gdzie tylko je spotkały.

    Merle rozpięła kieszeń sukienki i wyciągnęła lusterko. Z lekkim wahaniem dotknęła jego powierzchni i wypowiedziała magiczne słowo. Jasna mgiełka lustrzanej zjawy w mgnieniu oka spowiła jej dłoń.

    - Chcę spełnić moją obietnicę - powiedziała. Mleczne kręgi wokół jej palców zadrżały. - Czyli zaczynamy? - spytała zjawa.

    - Tak.

    - Więc morze? Merle kiwnęła głową.

    - Największe lustro świata.

    Po krótkim zawahaniu Lalapeja położyła zabandażowaną rękę na jej ramieniu. - Musisz mi je przekazać.

    Merle jeszcze przez chwilę przytrzymała palce w środku owalnego lusterka. - Dzięki - powiedziała po chwili zastanowienia. - Może nie wiesz, ale bez twojej pomocy…

    - Tak, tak - powiedziała zjawa.

    - Nie możesz się doczekać, nieprawdaż?

    - Wyczuwam obecność innych. Takich jak ja. Pełno ich w morzu.

    - Naprawdę?

    - Tak - powiedziała podekscytowanym głosem. - Są wszędzie.

    - Jeszcze jedno pytanie.

    - Hm. - Świat, z którego pochodzisz, czy on się jakoś nazywa? Zjawa zastanowiła się. - Czy się jakoś nazywa? Nie, wszyscy mówią o nim „świat". Nikt nie wie, że istnieją jakieś inne światy.

    - W naszym jest tak samo.

    Za nimi kapitan Calvino wystawił głowę z otworu.

    - Jesteście gotowe?

    - Będziemy za chwilę! - krzyknęła w jego stronę Merle. A do lustra powiedziała:

    - Powodzenia!

    - Tobie również!

    Wyciągnęła palce z lusterka. Zjawa w szalonym tempie zaczęła krążyć, kręcąc w powietrzu kolejne spirale. Lalapeja z wyraźną trudnością chwyciła lusterko do zabandażowanej ręki i przymknęła oczy. Przyłożyła owalny przedmiot do ust i dmuchnęła w niego mocno. Wypowiedziała serię niezrozumiałych dla Merle słów.

    Otworzyła oczy i wyrzuciła lusterko w morze. Połyskując, spadało do wody, zataczając w powietrzu szeroki łuk. Tuż przed zderzeniem z taflą morza woda z lusterka wylała się. Na zewnątrz wypadły srebrne perły jak lawa z wulkanu i niemal natychmiast stopiły się z falami. Lusterko zanurzyło się w wodzie i poszło na dno. - Czy ono…

    Lalapeja potwierdzająco kiwnęła głową, wskazując na fale, które uderzały o dziób statku. To, co Merle w pierwszej chwili wzięła za morską pianę, okazało się czymś zwinnym, gibkim i eterycznym, tworzącym coraz to nowe, nieprawdopodobne wzory. Wreszcie jakby na pożegnanie pomachało ręką i pomknęło jak błyskawica między unoszącymi się falami, daleko, daleko, daleko. W stronę wolności.

    

    

    La Serenissima

    Wenecja była skąpana w promieniach porannego słońca. Wyzwolona i wolna. Nad wrakami galer, w połowie zatopionymi, w połowie wystającymi z wód laguny, jak nad szkieletami przedziwnych istot morskich z drzewa lub żelaza, krążyły mewy. Na większości wraków postawiono patrole gwardzistów miejskich, pilnujących szczątków przed rabunkiem. Upłynie jeszcze sporo czasu, zanim po uprzątnięciu miasta będzie można zająć się cennymi wrakami statków.

    Nad jedną z wysepek w północno-wschodniej części laguny, z dala od głównej wyspy, strzelał w niebo czarny słup dymu. Ciemne opary unosiły się nad buchającymi w noc i w dzień płomieniami ognia. To właśnie tam przewożono na promach rozsypujące się zwłoki wojowników-mumii. I składano na stosie. Na wieczny odpoczynek. Sprzyjający wiatr zwiewał spalony popiół na otwarte morze.

    Nad dachami i wieżami miasta na milczących skrzydlatych lwach fruwali gwardziści. Mężczyźni bacznie obserwowali ruch w uliczkach. Pilnowali, by w najbardziej nawet odległych zakątkach miasta nie pozostały szczątki mumii. Z lotu ptaka koordynowali działania żołnierzy, oddziałów porządkujących miasto czy grup dokonujących specjalistycznych napraw. Wszystkie do tej pory istniejące podziały między uwijającymi się w dole ludźmi zniknęły: mundurowi czy złodzieje, rybacy czy handlarze, wszyscy razem porządkowali ulice miasta, wyciągali resztki mumii z domów i placów oraz demontowali nieliczne barykady - osmalone świadectwa lichego oporu przeciwko imperium.

    Od szerokiego ujścia Canale Grandę - głównej arterii miasta - aż po jego drugi kraniec panował ruch, jaki dawniej notowano jedynie w dni świąteczne. Na wodzie roiło się od łodzi, gondoli i stateczków handlowych, płynących w jedną czy drugą stronę. Zewsząd dobiegał gwar, pokrzykiwania, a gdzieniegdzie - wreszcie, wreszcie - radosny śpiew z wypolerowanych gondoli.

    Nad brzegiem, u ujścia Canale Grandę, na murku portowego bulwaru stały Merle, Junipa i Lalapeja. Machały w kierunku odpływającej łodzi, na pokładzie której dotarły do miasta. Tiziano i Aristide wiosłowali zawzięcie, podczas gdy Unke i Dario pozdrawiali i żegnali stojące na brzegu przyjaciółki. Morski wiatr wyrywał im słowa z ust. Łódź podwodna odpłynęła już daleko. Wypłynęła poza krąg sterczących z wody wraków, ale ani Merle, ani Junipa, ani Lalapeja nie odwróciły głowy, dopóki łódź nie zniknęła całkowicie z horyzontu. A nawet wtedy nie ruszyły się z miejsca. Stały, wpatrując się w morze.

    - Odprowadzicie mnie jeszcze kawałek? - zapytała Lalapeja.

    Merle spojrzała na Junipę. -Jak się czujesz?

    Blada dziewczynka dotknęła blizny na piersiach. - W tej chwili nie czuję nic.

    Mam wrażenie, że Kamienne Światło wycofało się. Może musi najpierw przetrawić klęskę, jakiej doznały sfinksy.

    Lalapeja, której drobna kobieca kibić kryła się pod zwiewną sukienką w piaskowym kolorze, a którą znalazła niegdyś w pirackiej skrzyni, prowadziła dziewczynki przez tłumne i gwarne uliczki i place Wenecji.

    Przechodziły przez niewielkie mostki, wąskie podwórka oficyn domów. Na samym końcu przepłynęły promem na drugą stronę Canale Grandę. Merle nie mogła wyjść ze zdumienia, jak szybko postępują prace porządkowe. Wprawdzie śladów po trzydziestoletnim oblężeniu nie dało się zatrzeć w ciągu kilku dni, to jednak symbole egipskiego panowania zostały szybko usunięte z pejzażu miasta. Natomiast Merle zastanawiała się, co stało się ze zwłokami faraona. Przypuszczała, że najprawdopodobniej wrzucono je razem z mumiami na płonący stos.

    Po drodze jedna z młodych kobiet, nosząca wiadra z wodą, powiedziała im, że rada miasta ponownie przejęła rządy w mieście. Wcześniej wielu miejskich rajców zostało przez faraona skazanych na śmierć i straconych. Wśród ofiar znajdowali się także zwykli zdrajcy. Teraz ich następcy czynili starania, by odzyskać zaufanie mieszkańców. Powoływali się przy tym na Królową Laguny, która po upadku imperium wróciła do Wenecji. Stąd, jak twierdzili ojcowie miasta, ich decyzje są konsultowane z Królową, stanowią wyraz jej woli i w konsekwencji nie podlegają dyskusji. W końcu nikt nie zamierza narazić się troskliwej opiekunce i patronce.

    Interesy mieszkańców wymagają więc posłuszeństwa wobec zarządzeń ojców miasta - zakończyła swoją relację młoda kobieta. Promieniowała niezwykłą ufnością i wiarą w to, że dopóki Królowa sprawuje pieczę nad Wenecją, ona czuje się w mieście bezpieczna.

    Merle, Junipa i Lalapeja uprzejmie i ze zrozumieniem skinęły głowami, podziękowały za informacje, pożegnały się i poszły w kierunku pałacu sfinksów. Żadna z nich nie odważyła się rozentuzjazmowanej rozmówczyni powiedzieć prawdy o Królowej. A zresztą, czy ich wyjaśnienia miałyby jakiś sens? Nikt by im nie uwierzył. Nikt nie chciałby im uwierzyć.

   W pałacu zastały wielu chłopców, których Serafin wykluczył z akcji przeprowadzenia zamachu na faraona. Kiedy Lalapeja ukazała się w drzwiach, zapanowała wśród nich wielka radość. Po chwili Lalapeja zorientowała się, że nie pozostało jej nic innego, jak tylko pozwolić im pozostać w pałacu, także na dłużej, choć pod warunkiem, że będą utrzymywali w czystości sale i korytarze i włączą się do prac porządkowych w dzielnicy. Merle przypuszczała, że towarzystwo chłopców wyjdzie Lalapei na korzyść; tutaj w starych i obszernych salach i korytarzach nie będzie się czuła samotna.

    Wieczorem w dużej sali zasiadły do wspólnej kolacji. Merle i Junipa uświadomiły sobie, że dla nich prawdopodobnie ostatniej w tym świecie. Trochę je to martwiło. Ale i ekscytowało.

    Już dawno zapadł zmierzch, kiedy Lalapeja przeprowadzała je przez komnaty pałacu. Szły przez labirynt zwiewnych kotar z cienkiego jedwabiu, aż dotarły do ściany z wysokimi lustrami. Srebrzyste szkło połyskiwało strukturą czystego kryształu. Drewniane ramy olśniewały bajkowymi kolorami orientu - zmysłowa rozkosz z tysiąca i jednej nocy.

    - Jeszcze jedno pożegnanie - powiedziała Lalapeja do dziewczynek z plecakami na ramionach, napełnionymi prowiantem i wodą. - Byleby ostatnie.

    Merle chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Lalapeja przyłożyła jej delikatnie palec do ust. - Nie - szepnęła, potrząsając głową. - Wiesz, gdzie mnie znajdziesz. Zawsze, kiedy tylko będziesz chciała. Zostanę tutaj. Jako strażniczka laguny. Nawet jeśli ludzie mnie już nie potrzebują, zostają mi jeszcze syreny.

    Merle długo się w nią wpatrywała. - To ty wybudowałaś syrenom cmentarz?

    Sfinks przytaknął. - Leży pod pałacem. Ktoś musi się nim opiekować. A ponadto może uda się wytłumaczyć chłopcom, że istnieje sporo powodów, dla których powinno się respektować syreny. Albo jeszcze lepiej, że warto się z nimi zaprzyjaźnić. Myślę, że jak na początek jest to dobra idea. - Aha, jeszcze jedno. Wkrótce nastanie lato. A skąpana słońcem Wenecja jest cudna.

    - Lato! - krzyknęła Merle. - Oczywiście! Co stało się z nim i z Zimą?

    - Co się stało? - Lalapeja uśmiechnęła się. - Obydwoje nigdy się nie zmienią.

    Niezmiennie będą przemierzać świat. Tak jak to czynią od początku jego istnienia. Niezależnie od biegu ludzkich losów. Zawsze będą się spotykać, jak spotykają się ze sobą zakochani ludzie.

    - A nie są w sobie zakochani? - zapytała Junipa.

    - Może i są. Może bardziej z konieczności niż z wyboru. Nawet oni nie są wolni.

    Junipa zamyśliła się nad ostatnimi słowami. Zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, Lalapeja zadała Merle pytanie, na które ta od dawna czekała.

    - Chcesz go odnaleźć? Nieprawdaż? Mam na myśli Ste-vena. Twojego ojca.

    - Tak, chyba tak - odpowiedziała Merle. - Jeżeli jeszcze żyje.

    - Och, z pewnością - powiedziała z przekonaniem Lalapeja. - Gdzieś za ścianą luster. Wytrzymałość i zdolność przetrwania odziedziczyłaś nie tylko po mnie.

    Może nawet w większym stopniu po nim.

    - Możemy go szukać wszędzie - powiedziała Junipa zdecydowanie. - We wszystkich światach.

    Lalapeja czule pogłaskała Merle po policzku. - Tak, możecie. A ty, Junipo, opiekuj się Merle. Kiedy jest sama, za dużo rozmyśla. To z kolei odziedziczyła po swojej matce.

    - Nie będę sama - Merle uśmiechnęła się do Junipy. - Żadna z nas nie będzie sama. - Objęła i pocałowała La-lapeję, żegnając się z nią. Ostatni raz. Junipa dotknęła powierzchni lustra i wypowiedziała szeptem Szklane Słowo.

    Merle poszła w jej ślady, przechodząc przez ścianę ze srebra. Wkroczyły w labirynt lustrzanego świata. Tam, gdzie wiele jeszcze pozostaje do odszukania, odkrycia, zobaczenia. Tam, gdzie przebywa jej ojciec. Gdzie ukrywa się inna Wenecja - ta odbijająca się w weneckich kanałach. A możliwe, że inna Merle, inna Junipa - któż to wie?

    A może inny Serafin?

    Lalapeja długo jeszcze stała w miejscu, w którym znikły dziewczynki.

    Pomarszczona powierzchnia lustra już się dawno wygładziła, a ona nadal stała.

    Dopiero po chwili odwróciła się, rozchyliła zabandażowanymi rękami jedwabne zasłony i przeszła się po domu, który na powrót przejęła we władanie.

    Z dołu, od kuchni, dochodziły zapachy cynamonu i miodu, a zza murów odgłosy pulsującego życiem miasta. Przyszłość budziła się do życia. Gdzieś od szumiącego morza, ale z dala od wszystkich wysp dobiegał cichy śpiew syren, niesłyszalny dla ludzkiego ucha. Z jeszcze większej głębi docierało pohukiwanie morskiej wiedźmy, szelest rozkwitającego na pustynnym piasku kwiatu, matowe uderzenia skrzydeł księcia lwów.

    I najciszej, jak przez mgłę dolatywały może nawet wyimaginowane głosy dwóch dziewczynek, które wkroczyły właśnie do innego, nieznanego im świata.

    

    

    

    

    

    Wcześniejsze przygody Merle poznacie w dwóch poprzednich tomach trylogii:

    

    

    Merle i Królowa Laguny

    Pełna magii powieść, której akcja toczy się w XIX-wiecznej Wenecji. Jej bohaterką jest osierocona dziewczynka imieniem Merle, która podejmuje się pełnej przygód misji, by ocalić ukochane miasto przed wojskami faraona.

    Lagunę wenecką przed obcą przemocą chroniła do tej pory cudowna siła, nazywana Królową Laguny. Jednak gdy egipskiemu szpiegowi udało się zagarnąć „esencję Królowej Laguny", Wenecja stoi dla wrogów otworem. Siły zła nieustannie czyhają na fantastyczną istotę i w labiryncie ciemnych uliczek i kanałów wybucha wojna.

    Od chwili, gdy Merle udaje się przechwycić karafkę z bezcenną substancją i zręcznie uciec pościgowi, rozpoczyna się dla niej walka z czasem i seria niebezpiecznych przygód.

    

    

    Merle i kamienne światło

    Od czasu, gdy czar Królowej Laguny przechwyciły złe moce, w Wenecji panuje strach i smutek. Syreny, sfinksy i czarodziejscy kapłani wierzą, że tylko Merle może odmienić los miasta nad laguną. Po tym, jak dziewczynce udało się uratować Królową Laguny i uciec na grzbiecie kamiennego lwa, w zajętym przez Egipcjan mieście zawiązuje się ruch oporu, do którego przyłącza się Serafin i czeladnicy z warsztatu luster. Na czele tego ruchu stoi sfinks Lalapeja, który planuje zamach na faraona. Kiedy przyjaciele Merle wdzierają się do Pałacu Dożów i przelewają krew za wolność, ona przedostaje się do wnętrza ziemi i dociera do osi świata. Tu, w imperium Lorda Światło poznaje tajemnicę kamiennych serc, za pomocą których władca piekieł chce kontrolować ludzi. Teraz Merle ma do spełnienia jeszcze jedną misję, a przy okazji musi dokonać wyboru między starymi przyjaźniami a pokojem dla całego świata…

  

    

    

    



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Meyer Kai Merle 03 Merle i Szklane Słowo
Meyer, Kai Merle 03 Das Gläserne Wort
Meyer Kai Merle 01 Merle i Królowa Laguny
Meyer Kai Merle 02 Merle i kamienne światło
Meyer Kai Merle 01 Merle i Królowa Laguny
Meyer, Kai Sieben Siegel 03 Die Katakomben Des Damiano
Meyer Kai Siedem pieczęci 03 Tajemnicze katakumby
03 zajecia pamiec, SŁOWO PISANE, NA RÓŻNE SPOSOBY, Pamięć i Procesy Poznawcze, Pamięć
Meyer Kai Siedem pieczęci 02 Czarny bocian
Meyer Kai Lodowy ogień
Meyer Kai Siedem pieczęci 04 Kolczaste monstrum
Meyer Kai Siedem pieczęci 06 Noc żywych straszydeł
Meyer, Kai Wellenläufer 2 Die Muschelmagier
Meyer, Kai Frostfeuer
Meyer Kai Lodowy ogień 2
Meyer, Kai Sieben Siegel 09 Tor Zwischen Den Welten
Meyer Kai Siedem pieczęci 07 Demony morskich głębin
Meyer, Kai Sieben Siegel 10 Mondwanderer
Meyer Kai Siedem pieczęci 07 Demony morskich głębin

więcej podobnych podstron