Tokarska Bakir Malinowski, czyli paradoks kłamcy


Malinowski, czyli paradoks kłamcy
0x01 graphic
 Joanna Tokarska-Bakir „Res Publica”

   Malinowski był modernistą, czyli szczęściarzem: wierzył w postęp, w wyższość Cywilizacji Białego Człowieka, w wyzwalanie się ducha ludzkiego z rozmaitych "pęt"

0x01 graphic

Bronisław Malinowski, rewelator i hipokryta w jednej osobie: profesor London School of Economics, a zarazem świntuch; obrońca tubylczych wartości, a także rasista. Trzeba go, i owszem, rozumieć, ale bronić go nie wolno.

Po publikacji polskiej, oryginalnej wersji dzienników (B. Malinowski. Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu. Wstęp i opracowanie Grażyna Kubica, Kraków 2001, dalej: M) o Bronisławie Malinowskim wiemy zapewne więcej, niż ich autor wiedział o sobie, i z całą pewnością więcej, niż życzył sobie, byśmy kiedykolwiek o nim wiedzieli. Mamy nad nim przewagę, ale stawia nas ona w delikatnej sytuacji, jest bowiem przewagą voyerystów, ludzi "później urodzonych", którzy znają zakończenie tej historii i z góry wiedzą, po czyjej być stronie. Malinowski i jego świat należeli jeszcze do epoki złudzeń, spośród których bodaj największym było złudzenie naukowości, co w przekładzie na język literatury oznaczało, że etnograf, podobnie jak pani Schweigestill u Tomasza Manna, wierzył, że "Ludzki rozum wszystkiemu podoła". Był też modernistą, czyli szczęściarzem: wierzył w postęp, w wyższość Cywilizacji Białego Człowieka, w wyzwalanie się ducha ludzkiego z rozmaitych "pęt" (religii, tradycji, ciemnoty, niehumanitarności etc.), w szczerość, w postęp moralny, w sztukę, a także w niewinność libido. Zapisywał w dzienniku siebie, jak inni zapisują instytutowi higieny swoją czaszkę czy ciało, i pewnie dlatego lektura tych zapisków ma w sobie coś z wiwisekcji.

Co do użytku, jaki wypada zrobić z naszej przewagi nad Bronisławem Malinowskim, zdania są podzielone. Jedni jak Raymond Firth uważają, że sprawy w ogóle nie ma: dzienniki stanowią ciekawostkę, "przypis do historii antropologii", "dokument osobisty raczej i ludzki niż naukowy", w związku z czym nie warto ich szczegółowo analizować. Inni, składając wątpliwości na karb przekładu (dzienniki są napisane w całości po polsku, zaś poziom tłumaczenia angielskiego, w jakim w latach 60. ich część ukazała się na Zachodzie, pozostawiał wiele do życzenia; dla przykładu: wyrażenie "stara lafirynda" przełożono tam jako "old Mrs. Lafirynd", M 30), uważają, że "w tym coś jest", w związku z czym poprzestają na ogólnikach o stłumionej polskości Conrada i Malinowskiego, o krążeniu między językami (polskim, angielskim i kiriwińskim), a także o traumatycznym doświadczeniu badań terenowych, w trakcie których człowiek chce być "wszędzie, tylko nie tam, gdzie się aktualnie znajduje". Do tej kategorii krytyków, którzy zatrzymują się na "formalnej" granicy lektury, należy w gruncie rzeczy zarówno James Clifford, autor Autokreacji etnograficznej, jak też surowy recenzent Malinowskiego Clifford Geertz, który w słynnym tekście w "New York Review of Books" z lat 60. nazwał dokument "kuriozalnym", a jego autora "zrzędliwym, skupionym na sobie, hipochondrycznym narcyzem". Tu także zaliczyć można G. Stockingsa i N. Rapporta, dwóch badaczy trochę lepiej do etnografa ustosunkowanych, których opinie na temat dzienników Grażyna Kubica, wydawczyni oryginału, przytacza z nietrudną do rozszyfrowania intencją obrony dzieła, nad którym spędziła kilka pracowitych lat.

Malinowski jako informator

Dzieło jest zaiste wielkie. Monumentalne. Ale jak każdy dziennik - trochę śmieszne, trochę straszne. Fakt, że dziennik ten został przez polskiego wydawcę pomyślany jako pomnik, bardzo przeszkadza w jego lekturze. Wstęp, stanowiący w istocie pean na cześć etnografa, a także stronniczy charakter objaśnień w tekście pomijających to, co kłopotliwe (na przykład wątki homoseksualne w zeszytach mailuskim i trobriandzkim), zdradzają zafascynowanie i jednocześnie zagadkowy brak krytycyzmu. Tymczasem Bronisław Malinowski, rewelator i hipokryta w jednej osobie; profesor London School of Economics, a zarazem świntuch; obrońca tubylczych wartości, a także rasista, podobnej obrony wcale nie potrzebuje. Trzeba go, i owszem, rozumieć, ale bronić go nie wolno. Taka obrona pomniejsza i upraszcza, a także fałszuje. Poza tym to nie jest "dobra etnografia", o jaką mu szło.

Nie mam złych zamiarów. "Nie robię tego z przewrotności, ani też by zdemaskować go jako człowieka opanowanego przez mentalność kolonialną [choć z całą pewnością takim właśnie był)" (C. Geertz o E.E. Evansie-Pritchardzie) Dzieło i życie]. Wychowano mnie w kulcie Etnografa. Jak wszystkie polskie dzieci, zaczytywałam się Życiem seksualnym dzikich, podebranym z biblioteki rodziców. Pytanie o magię czółna (patrz: Argonauci Zachodniego Pacyfiku) ocaliło mnie na kilku ważnych egzaminach. Ale czy po to za Bronisławem Malinowskim broniliśmy przed pozytywistami pojęcia mitu, by teraz haniebnie ulegać mitowi Bronisława Malinowskiego?

Dlatego proponuję: rozbijmy namiot w Zeszycie trobriandzkim! W Zeszyt mailuski wstawmy naszą maszynę do pisania! Uzbrojeni w korkowy hełm przedrzyjmy się przez Zeszyt przedwyjazdowy i Dzienniki zakopiańskie! Skoro wypadało rekonstruować native point of view Mailusów czy Dobuańczyków, dlaczego nie zrekonstruować punktu widzenia Bronisława Malinowskiego? Rozważmy kontrargumenty. Niektórzy uważają, że analizowanie treści Dziennika byłoby niehonorowe - autor pisał go tylko dla siebie i nigdy nie wyraził zgody na publikację. Czytelnik znajdowałby się zatem wobec tych zapisków w pozycji sędziego, dysponującego dowodami, których przy wydawaniu wyroku nie może wziąć pod uwagę. Ale czy rzeczywiście to Bronisław Malinowski jest tu podsądnym? Czy nie dostaliśmy w ręce dowodu w zupełnie innej sprawie?

Autor Dziennika w ścisłym znaczeniu tego wyrazu znajduje się wobec nas w pozycji pierwszorzędnego informatora, o jakim sam zawsze marzył: bezkompromisowego, nieznającego tematów tabu. Słuchamy go z tego samego powodu, który kiedyś skłonił Malinowskiego do wyjazdu na Trobriandy. Nadal chodzi o Inność ("o rozumienie siebie, okrężną drogą, poprzez innego", P. Rabinow, Reflections on Fieldwork in Morocco), tyle że nie w przestrzeni. Zrozumienie mechanizmów świata, który go ukształtował, jest dziś poznawczo istotniejsze niż lektura kolejnej monografii ciepłych krajów. To w nim, w świecie Malinowskiego i Witkiewicza, Avenariusa i Corneliusa, Freuda i Bastiana, stoją "ule naszego poznania". Nowocześni, a nawet ponowocześni, wciąż jesteśmy zakładnikami tego świata. "My, poznający" - etnografowie, psychologowie, religioznawcy - nadal "jesteśmy sobie nieznani" (F. Nietzsche, Z genealogii moralności). Szczególnie gdy urodziliśmy się w Polsce. Tu początek ubiegłego wieku, lekceważony i rzekomo "przezwyciężony", do dziś potężnie oddziałuje, i nie chodzi wyłącznie o niedoszły przełom antypozytywistyczny. Chodzi o to, że Polacy, pozbawieni kolonii (a więc i ekspiacji za kolonializm), za to hojnie obdarzeni kompleksami, jak w czasach Malinowskiego dzielą ludzi na "negrów" i "białych dżentelmenów". Słowu "Murzyn", które w języku polskim pisze się bałamutnie dużą literą, nie zagraża u nas żadna, ani polityczna, ani językowa poprawność. Także w dziedzinie obyczajowej - zważywszy połączenie brutalności w sferze prywatnej z hipokryzją w sferze publicznej - więcej łączy nas z epoką Malinowskiego niż z europejską współczesnością. W kraju, w którym połączonymi siłami nacjonalistów i romantyków modernizm zwalczono, zanim zdołał się zakorzenić, przyglądanie się tej epoce może być nawet ważniejsze niż wszystkie eksperymenty z postmodernizmem razem wzięte. Chodziłoby o to, by dzięki naszemu "prawdomównemu informatorowi" spróbować się w Dzienniku rozpoznać. Przeciw podobnemu przedsięwzięciu występują oczywiście polskie kompleksy. Ich rzeczniczką okazuje się niestety wydawczyni Dziennika Grażyna Kubica, która ubiegając ewentualną krytykę poglądów autora, stwierdza, że byłaby ona obciążona anachronizmem - "grzechem modernizacji", prezentyzmu. (Niewykluczone, że gdyby prześledzić genealogię tego argumentu, doprowadziłaby nas z powrotem do... Bronisława Malinowskiego, któremu, mimo licznych niekonsekwencji, nie sposób odmówić pierwszeństwa w dziedzinie relatywizmu kulturowego, blisko spokrewnionego z historycznym.) Argument ten nie da się jednak utrzymać z tego samego powodu, który dezawuuje relatywizm kulturowy. Ani konsekwentny relatywizm, ani "antyprezentyzm" nie są po prostu możliwe (obszernie i wyczerpująco pisywał o tym między innymi Richard Rorty w Obiektywizmie, relatywizmie i prawdzie). Nikt nie jest wolny od wyobrażeń swojego czasu. Ktoś, kto nawołuje do nieosądzania przeszłości, sam bezwiednie relatywizuje. Nie uwzględnia jednak racji tych, którzy chcieliby się czegoś z przeszłości nauczyć.

Jak w każdym dziele prawdziwie wielkim, w Dzienniku Malinowskiego jest też miejsce dla jego przyszłych czytelników. Widząc, jak zmaga się z depresją i poczuciem niższości, jak marzy o "grand entrée na bal Pod Baranami" i o "wstążeczce Legii Honorowej", chcąc niechcąc zadłużamy się u autora. Od czasów gdy etnograf rozgrzebywał tubylcze groby, wiele się na świecie zmieniło. Tylko w dziedzinie szczerości sprawy stoją tak samo, jeśli nie gorzej. Mimo ekshibicjonizmu literatury trudno wskazać dziś dzieło, które w dziedzinie autoanalizy osiągnęłoby głębokość porównywalną z Dziennikiem w ścisłym znaczeniu tego terminu.

"Niggersi"

Czego możemy nauczyć się od Bronisława Malinowskiego o czasach, które nie znały poprawności politycznej? Grażyna Kubica pisze z determinacją: "mam nadzieję wreszcie wyjaśnić pewną kwestię, o której często pisano, a mianowicie używanie przez Malinowskiego w Dzienniku terminu niggers [czarnuch]. (....) Absurdalność i anachroniczność tego oskarżenia [chodzi o oskarżenie o rasizm, często podnoszone przeciw Malinowskiemu po publikacji Dziennika w roku 1967] wobec sytuacji, która miała miejsce pół wieku wcześniej, jest oczywista" (M 29). Następnie, mimo że absurdalność oskarżenia o rasizm jest oczywista, autorka postanawia ją jednak troszeczkę usprawiedliwić. W związku z tym sięga po trzy argumenty, które nazwałabym kolejno argumentami: ex silentia (z przemilczenia), ex gratia (z życzliwości), ab impossibili (z niemożliwości).

"Argument z przemilczenia" brzmi następująco: "Malinowski w pierwszej części dziennika (...) w ogóle nie używa tego terminu. Pisze najczęściej natives, czyli krajowcy. Obraźliwe, ale potoczne wtedy w koloniach niggers pojawia się dopiero w drugiej części dziennika, gdy Malinowski zadomowił się u lokalnych białych..." (tamże). Sposób, w jaki Grażyna Kubica broni tu etnografa, opiera się na apriorycznym domniemaniu jego niewinności (całe zło pochodzi od brzydkich kolonistów). Wystarczy jednak sięgnąć do wcześniejszego Zeszytu przedwyjazdowego (dlaczego ograniczać się do Trobriandów?), by w wylewnej polszczyźnie Malinowskiego doszukać się nie tylko "dzikusów" (M. 334), ale i "czarnych małp" (M 340),a nawet "czarnego diabła" (M 350). Czy to brzmi lepiej, czy gorzej niż "niggersi"? W Zeszycie mailuskim mamy też opis zetknięcia się badacza z jego przyszłymi informatorami: "Siedzą rzędem pod ścianą, w kucki, kudłate łby na ciemnych kadłubach" (371). Gdy uzupełnić to czasownikami, opisującymi czynności "niggersów" - którzy "łażą", "hałasują", mają "mordy" (M 500, 552, 655 i tym podobne) - a także Conradowskim zawołaniem "Exterminate the brutes!" (M 428), wyrazem "wściekłości na te wszystkie świnie" (M 575), odnosi się wrażenie, że etnograf nie tylko naprawdę bywał rasistą, ale nie różniąc się specjalnie od innych uczonych swoich czasów, postrzegał tubylców jako istoty na pograniczu stanu zwierzęcego. (Gdzieś w listach Karola Darwina wyczytać można prośbę o "upolowanie" mu krajowca, ponieważ chciałby zrobić sekcję jego intrygujących zwłok).

Drugi jest "argument z życzliwości". Grażyna Kubica pisze, że nawet gdy Malinowski używał słowa "czarnuch", "nie widział w tym nic niestosownego, pisał bowiem także o niggers do swej narzeczonej, kiedy to można by się spodziewać, że nie będzie raczej używał słów zbyt obraźliwych" (M 29). Nasuwa się pytanie, dla kogo to słowo mogło być wtedy obraźliwe, a także o czym właściwie świadczy to, że obraźliwe nie było.

Trzeci argument przeciw rasizmowi Malinowskiego Grażyna Kubica buduje, opierając się na założeniu, że w ówczesnej polszczyźnie słowo "negr" w ogóle nie miało waloru obraźliwego i zdaje się sugerować, że "obraza negra" byłaby wobec tego ex definitione niemożliwa. Przez analogię do augmentativu "Żydy", wydawczyni domyśla się następnie, że nieprzyjemnego wydźwięku słowo to nabierało dopiero w liczbie mnogiej ("negry", "niggry"). Czy jednak rzecz naprawdę jest w zgrubieniu? Jak "cienkie" jest słowo "negr"? Ile zmieniłoby przerobienie zgrubienia na zdrobnienie? Określenie "Żydek", nominalnie też zdrobnienie [nawiasem mówiąc bardzo pospolite w idiolekcie Malinowskiego; w dzienniku nigdy nie napisał inaczej, zobacz s. 117: "młody Żydek"; s. 449: "dwóch Żydków"; s. 335: "doktor francuski (Żydek)"], równie rzadko bywa etnonimem.

Misjonarz i małżeństwo z Papuaską

Na Trobriandach etnografa dręczą demony, w związku z czym jego stosunkami z tubylcami rządzi prosty mechanizm projekcji. Pociągają go kiriwińskie kobiety (M 440: "mam chwile skupienia i podniesienia duchowego, przerywane dreszczami seksualnego instynktu - native girls"; M 614: "Chwilami mi żal, że nie jestem dzikusem i nie mogę posiadać tej pięknej dziwki"), czemu prostolinijnie daje wyraz, przypisując im "wiecznie kurwiarski" wyraz twarzy (M 584, zobacz też 339). U Malinowskiego zachwyt urodą wyspiarzy nad wyraz szybko przechodzi w rozdrażnienie: "W wiosce (...) macam ładną dziewczynę (...). Ta parszywa dziewczyna [tu brak fragmentu tekstu] wszystko dobrze, ale niepotrzebnie ją macnąłem. (...) Postanawiam. Absolutnie nigdy nie dotknąć żadnej kurwy kiriwińskiej" (M 615). Niestety, postanowienia nie udaje się dotrzymać i w dzienniku przeczytamy jeszcze między innymi o "macaniu Jabulone" (627) i "skandalicznym macaniu Inopuli", któremu towarzyszy "paskudna erekcja" (M 641). Parę stron wcześniej, w relacji o tym, jak "baby" czerpiące wodę przy źródle działały etnografowi "na zmysły", pojawi się refleksja: "Myślę, z jaką łatwością mógłbym mieć connection z nią [chodzi tu o jeszcze inną kobietę, określoną przez autora mianem "bardzo byczej"]. Żal, że ta niewspółmierność może istnieć: pociąg fizyczny i wstręt osobisty" (M 632). Wstrętu, rzecz jasna, nie odczuwano tu bynajmniej pod własnym adresem.

Osobliwy kodeks etyczny stał się najprawdopodobniej prawdziwym powodem konfliktu Malinowskiego z misjonarzem, u którego badacz zatrzymał się zaraz po przybyciu na Mailu. Wielebny William Saville z Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, o którym Grażyna Kubica pisze, że "stał się dla etnografa wcieleniem wszelkiego zła, jakie chrześcijańskie misje uczyniły pierwotnym kulturom" (M 362), z początku nie wywoływał w nim agresji. Przeciwnie, Malinowski uważał, że traktuje on ludzi z "względnie dość dużą dozą przyzwoitości i liberalności" - "gra z nimi w cricket i nie czuć, ażeby się zbytnio nad nimi panoszył" (M 337). "Aprioryczna sympatia" dla misjonarza rozwiała się dopiero pod wpływem "nonszalancji" Saville'a wobec etnograficznej pracy naukowej, a także "niezmiernej crudeness [surowości]", z jaką odnosił się do "warunków", pod jakimi Malinowski miał zostać na misji (M 385).

Ten zagadkowy fragment wyjaśnia się nieco, gdy badacz wspomina, jak niepotrzebnie wygadał się przed wielebnym o "projektowanym małżeństwie z Papuaską" (M 395). Planował je, zapewne poszukując dostępu do materiałów, które w przyszłości złożyły się na Życie seksualne dzikich. Reakcja Saville'a była łatwa do przewidzenia. Ten motyw powróci raz jeszcze: badacz pokaże misjonarzowi manuskrypt planowanej książki, rozpętując burzę w kwestii "filthy rags"- "plugawych szmat", pod którym to pseudonimem zapewne znów kryją się nieszczęsne Papuaski (M 493). "On to bierze jako osobistą obrazę" - z niejakim zdziwieniem notuje Malinowski, dla którego Papuaski nie były najwyraźniej niczym osobistym, i reaguje na te spory w sposób dla siebie charakterystyczny: projekcją i resentymentem. "Zbieram argumenty przeciw misjom i namyślam się w jaki sposób by można najskuteczniej przeprowadzić kampanię antymisyjną" - pisze dwa tygodnie po kłótni (M 401). Podobny antymisjonarski resentyment, inkrustowany zarzutami niszczenia przez misje "wartości życia tubyczego", będzie odtąd stale powracać i w pisarstwie Malinowskiego, i jego następców. Także w krytyce pracy pierwszego misjonarza Trobriandów S.B. Fellowsa etnograf zarzucać mu będzie "uprzedzenie do poważnego traktowania (sposobów zachowania i obyczajów niższych, podlejszych ras"" (M 839, przyp. 348), i, jak widać, nie chodzi tu wcale o "uprzedzenie do ras", ale do ich "poważnego traktowania", które Malinowski uzurpował sobie i własnej metodzie opisu.

"Poważne traktowanie", choć o niebo lepsze od pogardy etnografów-ewolucjonistów, dla których tubylec był ledwie "dzikim", polegało na obsadzaniu go w roli "materiału terenowego", który bez szemrania winien opowiadać o własnym i cudzym życiu seksualnym (na przykład M 391, 503), nie kłamać, a także chętnie łamać rozmaite tabu, jednocześnie im przy tym podlegając (M 394, 496 391). Można się zastanawiać, czy terenowe badania etnograficzne byłyby w ogóle możliwe, gdyby nie naturalna segregacja na "negrów", którym wolno zadać każde pytanie, i "białych dżentelmenów", którym żadnych pytań się nie zadaje.

W konflikcie z Saville'em Malinowski czuł się rewolucjonistą, ale jak każdy rewolucjonista w gruncie rzeczy więcej zachowywał, niż zmieniał. W papierach misjonarza odnaleziono "Listę zasad obchodzenia się z krajowcami Mailu". Pod numerem piątym czytamy tam między innymi: "Nigdy nie dotykaj krajowca, chyba że chcesz mu podać rękę lub zbić go" (M 362). W dzienniku Malinowskiego czytamy natomiast: "Irytują mnie wciąż nativy, zwłaszcza Ginger, którego bym bił, ażby zdechł" (M 638). Pogróżkę przynajmniej raz wprowadzono w czyn, skoro po awanturze o termity Malinowski wyznaje, że dał służącemu w zęby, "raz czy dwa" (M 609). Gdyby uwzględnić także inne fizyczne stosunki badacza z tubylcami, można by dojść do wniosku, że w kwestii dystansu cielesnego to raczej misjonarz był na Mailu "rewolucjonistą".

"Gromada chłopców na usługi bardzo przyjemna"

Etnograf, jak tytułowy bohater słynnej książki Theodory Kroeber Ishi, człowiek dwóch światów, w trakcie wypraw terenowych żyje w dwóch, a nawet trzech światach jednocześnie. W pierwszym z tych światów rozlega się to, co genialnie nazwane zostało middle voice: zrównoważony, pozbawiony emocji język wykształconej Anglii, białych dżentelmenów i ich taktownych, nietykanych kobiet. Słuchanie tej mowy, starannie pozbawionej znaków szczególnych, nastawione jest nie tyle na uczenie się świata, ile na utrwalanie relacji przynależności, łączącej autora i aspirującego doń czytelnika. "Czytelnik nie potrzebuje dokładnych objaśnień, wystarczy zwykłe skinienie głową i oczekuje się, że poczytanie go za godnego takiej uwagi, sprawi mu pełną satysfakcję. Zdanie jak znaczące spojrzenie, rzut okiem. Pomaga, gdy autor jest donem z Oxfordu, a jeszcze lepiej, gdy sprawia wrażenie, że jest nim z urodzenia, klasy, natury i wychowania, jak również dzięki wielkim osiągnięciom akademickim i opublikowaniu takiego dzieła, jakie czytelnik ma właśnie w ręku. Wtedy można odwołać się do wspólnoty wartości, dobrego smaku, wyrafinowanej bystrości umysłu, a porozumienie staje się przywilejem wzajemnie i w harmonii udzielanym i przyjmowanym" (D. Donoghue, Ferocious Alphabets, za: C. Geertz, Dzieła i ludzie).

Właściwym żywiołem dziennika jest jednak gorączkowy, zupełnie od tamtego różny "język wyznania". Tu szczerość jest nie tylko dozwolona, lecz także namiętnie praktykowana. Panuje programowy ekshibicjonizm, odwrotnie proporcjonalny do powściągliwości middle voice. Ten świat zaludniają prawie wyłącznie kobiety, które w sposób niewytłumaczalny przenikają ze świata pierwszego i trzeciego, a także atrakcyjni erotycznie tubylczy mężczyźni. Rozlega się tu język polski, medium poufałości i poufności, niekiedy trafiają się obce wtrącenia (na przykład "wsiech nie pieriejebiosz", M 472). Malinowski żyje w żywiole języka angielskiego, nie musi się więc obawiać, że zostanie zdemaskowany. Rozmyśla "o technikach rozprawiczania stopniowego" (M 490). Zwierza się, gdzie robi sobie lewatywę, gdzie się wypróżnia (M 511, 519), jakich substancji pobudzających używa (M 366, 431, 450, 574, 576 etc.). A także do kogo się "picuje" (M 476) i komu "maca wątrobę, zamiast napisać parę wierszy do Elsie [narzeczonej]" (470).

Szyfry dla autoerotyzmu (wszędzie w dzienniku występującego pod osobliwym pseudonimem "biblii", zobacz M 90, 115, 473 etc.) czy dla incydentów homoseksualnych, o których za chwilę, wskazują jednak, że etnograf bywa też w świecie trzecim, który za Jamesem Cliffordem można by nazwać "tubylczym", choć w innym sensie, niż przyjmował autor Autokreacji etnograficznej. Jest to świat i język najściślej "prywatny", na granicy zrozumiałości. Dotyczy wykroczeń, które autor usiłuje zataić najwyraźniej nie tylko przed sobą. Pojawiają się w postaci monosylabowych napomknień w rodzaju: "Uwiedzenie Ogisi [służący Malinowskiego podczas wyprawy na Dobu]" (M 495), "Igua [kolejny służący] mnie masuje" (M 432) albo "pobyt w męskim burdelu w Kaluma dao" (M 443). A także fragmentów zaszyfrowanych, wykorzystujących dwuznaczności i homofonie języków tubyczych (porównaj na przykład "wąż" - gajgaj, i "stosunek seksualny" - gagaja; zobacz na przykład okrzyk "gagaia ura!" na s. 443, nieprzetłumaczony przez wydawcę; nie wiadomo, czy przypisać go etnografowi, czy też "kurwie lub rozwódce", o której pisze w poprzednim zdaniu; podobna niepewność dotyczy fragmentów, w których mowa o "tremie przed gajgajem", M 440, i o "wężu na werandzie", M 441).

W grę wchodzą tu szczególnie zapiski z Dziennika mailuskiego. "Gromada chłopców na usługi bardzo przyjemna" (399). "Chłopcy z Dobu bardzo przystojni i sympatyczni" (407). "Stanowczo odczuwam homoseksualne popędy do Dika [jeden z boyów, którzy otaczali Malinowskiego na Mailu]" (439). "Rozmawiam z Inarą, blondynem o jasnej skórze (...). Odczuwam także do niego sympatię i pociąg fizyczny" (439). Język dziennika mailuskiego stopniowo nabiera tu głębszych "tubylczych" odcieni: "Wracam w nocy z Diko. Silna sympatia do niego. Rozmowa o siharyzmie [sihari w jęz. Motu oznacza kochankę]. Gagaia namo; usi ranu ia lao, namo herea [stosunek seksualny jest dobry, sok z penisa płynie, bardzo dobry]. Pokazuje mi, jak kekeni [dziewczęta] robią, kiedy chcą gagajować [gagaia, w jęz. Motu 'stosunek seksualny']; i jak sihari [kochankowie] siedzą w Motu i w Rigo. Porywa mnie silny prąd. Idę za nim do kuchni. Wąż na werandzie. Siedzimy na sachodkach do kuchni - siedzimy erot[ycznie] - w europejskim sensie; Lenamo [dobrze] - w N[owej] G[winei]. Pytam się go, czy znają tu homoseks[ualizm]. Mówi że nie, kara dika [zły zwyczaj], wobec tego lau hereva henia lasi ['nie daję mowy' lub 'nie daję seksu']. Dohore ita lao mahuta [idziemy spać'] (M. 441).

Gdy w czasie kolejnej wyprawy Malinowski zwrócił się do swego dawnego mailuskiego służącego Iguy (to ten od masowania) z propozycją dalszego zatrudnienia i napotkał zdecydowaną odmowę (M 477, przyp. 50; Grażyna Kubica: "nie chciał się ponownie przyjąć do niego do pracy, pomimo perswazji i zachęt"), zareagował na nią zupełnym zaskoczeniem. Po lekturze dzienników jej możliwe powody rozumiemy chyba lepiej, niż zrozumiał je sam Bronisław Malinowski.

Eros i prawda

Zachwycam się tymi zapiskami. Najmniej Dziennikiem kanaryjskim, najbardziej ostatnim, pisanym dziesięć lat później Zeszytem trobriandzkim. Są dowodem, jak można kształcić się w dziedzinie szczerości. Dowodzą też, że nie jest to bynajmniej "dokument nietknięty jakąkolwiek autocenzurą, ani usiłowaniem kreowania jakiegokolwiek obrazu samego siebie" (Grażyna Kubica, M 19). Każdy autor jest kreatorem. Zanim dwudziestowieczna krytyka literacka ogłosiła nieuchronność tego faktu, autokreatorem był także Bronisław Malinowski i robił bardzo wiele, by sobie to uświadomić.

Inspiracja Zeszytów była niewątpliwie "pozytywistyczna". Chodziło o naukowe studium przypadku: "ja" oglądać miało "ja". Ale praktyka dziennika okazała się inna: to superego oglądało tu id, zaś efektem lustracji był jeden ciąg porażek "ja". W rezultacie dziesięcioletnich zmagań powstał monotonny, przeplatany krótkimi rozbłyskami równowagi, kliniczny zapis depresji, z której autor sam wyciąga się raz po raz, na sposób barona Münchhausena. Tym, co pozwala mu się wydobyć, jest, paradoksalnie, rozpaczliwie niska samoocena, dostarczająca tak głębokiej frustracji, że wszystko, nawet najgorsza zmiana wydawała się zmianą na lepsze.

Dziennik stanowi szokujący zapis dualizmu, zarówno "tragiczno-witalistycznego", jak i starej, modernistycznie przemieszczonej dychotomii ciała i duszy, pospolitości i woli, "uczucia" i "czynu". "Pracę dziennika" stanowić miało samowychowywanie się człowieka, dążącego ku nadczłowiekowi. Uporządkowawszy zasób sił witalnych (tak rozumiem nacisk na sferę seksualną, którą Malinowski usiłował skontrolować), "urobiwszy siebie" (M 21), nadczłowiek miał zestrzelić je wszystkie "w jedno ognisko". Zadanie było więc typowo romantyczne i - sądząc po ostatnim zdaniu dziennika intymnego - bynajmniej nie zostało uwieńczone sukcesem. Także i tu moja opinia różni się od poglądu wydawczyni, która zamilknięcie Malinowskiego, który po powrocie z Trobriandów zaprzestał pisania dziennika, przypisuje happy endowi, związanemu z małżeństwem i osiągnięciem prawdziwej dojrzałości (M 22). Przeciwko temu poglądowi przemawia niestety co najmniej dziesięć wcześniejszych lat i ponad sześćset stron zapisków. Sukces akademicki, jaki Malinowski odniósł w przyszłości, nie może zostać uznany za miarę jego dojrzałości, chyba że przyjmiemy dla niej bardzo nietypowe kryteria. Kończąc pisanie dziennika Malinowski dojrzał nie tyle do "prawdziwego życia", ile do middle voice, do którego od początku aspirował.

Novum, zawarte w zapisanej w Dzienniku autopedagogice, brało się z dostrzeżenia faktu, że źródłem energii twórczej w życiu ludzkim może być tylko eros. Ale etnograf zbyt głęboko tkwił w przybyszewszczyźnie, by ów eros nie został natychmiast zdemonizowany. Bodaj Maria Ossowska, autorka jednej z dwu polskich recenzji Diary in the Strict Sense of the Term, opublikowanej w paryskiej "Kulturze" w latach 60., dziwiła się, jak ktoś, kto nie wierzy w Boga, może tak bardzo ubolewać nad własnymi zachowaniami seksualnymi, głównie onanizmem. Malinowski wielokrotnie sam zadaje sobie to pytanie. "Dlaczego musisz postępować zawsze tak, jakby cię Bóg widział"? (M 674) - pyta, co nie przeszkadza mu zachowywać się infantylnie, brzydko, a nawet po świńsku, i nie chodzi tu wcale o autoerotyzm.

Kto chce pisać szczerze, zawsze ma legion przeciw sobie. Trudność tę objaśnia "platońska" myśl Rolanda Barthesa, że szczerość tekstu tak się ma do szczerości "w ogóle", jak pismo do żywej mowy lub obraz do idei. Paradoksalnie na rzecz szczerości dziennika Malinowskiego pracowała obsesja samousprawiedliwiania, którą określał mianem "przeczulenia". Cudzysłów odsyła do następującego tragikomicznego fragmentu zapisków: "Silne wrażenie rozstania się z Etonką [panna Esther Eaton, Angielka, była, wedle przypuszczeń Grażyny Kubicy, nauczycielką angielskiego w Warszawie], jej rozpacz i potworny wyrzut sumienia, że ja taką rzecz mogę zrobić zupełnie na zimno i za darmo (...). Mam silne przeczulenie etyczne" (M 311). Uwzględniwszy, że w obrębie tego samego akapitu Malinowski jeszcze dwa razy wspomina o innych kobietach, otrzymamy pełny obraz tego "przeczulenia".

Etnograf marzył o szczerości, ale nie za cenę samozniszczenia. Fantazjował o "jednolitości uczuciowej", o jednej twarzy pokazywanej wszystkim, ale nie miał złudzeń, że zostanie z nią zaakceptowany (porównaj fragment o reakcji narzeczonej na listowne wyznania o "silnych nawrotach wspomnień wcześniejszych przeżyć" oraz o "innych pokusach", doznawanych "nie wśród brązowych oczywiście"; M przyp. 54 s. 479, podkreślenie moje). W rezultacie narzucił sobie podwójny standard, z którego zwierzał się tylko dziennikowi, zaś po ślubie z Elsie Masson (1919) i ten wentyl odrzucił. Miał kłopot: na Zachodzie nigdy nie oklaskiwano poligamii, a jego energia psychiczna - bynajmniej nie tylko fantazje - układała się we wzór wyraźnie poligamiczny (zobacz na przykład M 451: "To że nie flirtuję z Miss Craig i Mrs. Nevitt nie jest moją zasługą. Do tej ostatniej miałem dobry zamiar przystawiać się, ale speszyło mnie, że nie jedzie ona poza Crairns [to znaczy będzie za mało czasu], poza tym jest bezgranicznie głupia i nie pociąga mnie naprawdę"; albo M 469: "Jakkolwiek przed paroma minutami miałem (istotne" i (głębokie" uczucia do E.R.M., macam dziwki jak Pan Bóg przykazał. Chwilowy Katzenjammer [kac]"; albo M 554: "Wyraźniej niż kiedykolwiek czuję, że kocham je obie [ Ninę Stirling i Elsie Rosalyn Masson]. (...) Śnię o Cathie Roberts"). Określanie jej mianem "poszukiwania kobiety" (w domyśle: jedynej; zobacz Grażyna Kubica, M 459) i domniemywanie, że ustało ono wraz z jego małżeństwem, jest interpretacją nader życzliwą.

Stłumienie

Końcówka dzienników, uzupełniona wiedzą o dalszych losach etnografa, układa się w spójne świadectwo stłumienia, wymuszonego przez ciśnienie społeczne. Bronisław Malinowski wypada w nich jak "dionizyjski" zbieg, poszukujący "ucieczki z granic narzuconych mu przez pięć zmysłów, by wyrwać się do innego porządku doświadczeń" (Ruth Benedict, Wzory kultury). "Miłość nie wypływa z etyki, lecz etyka z miłości - pisze jeszcze przed wyjazdem w tropiki, zestawiając swoją teorię etyczną z chrześcijańskim normatywem. - Etyki chrześcijańskiej nie sposób wyprowadzić z mojej teorii. Ale etyka ta nigdy nie wyrażała istotnej prawdy. Miłuj bliźniego swego - o ile to możliwe" (M 674) - koryguje. Także zagadkowe zdanie: "Nie wolno być świnią większą, niż ma się do tego prawo" (M 318), jest śladem tej osobliwej etyki.

W roku 1918 dziennik się urywa. Gdy jego autor znów da o sobie znać, będzie już kimś całkiem innym: bohaterem Argonautów Zachodniego Pacyfiku (1922), readerem prestiżowej London School of Economics (1925), dbałym o "apolliński" pozór, kurczowo uczepionym "złotego środka". O okolicznościach tej przemiany nie wiemy nic (wydawczyni sprowadza ją do małżeńskiego happy endu), jednak Dziennik, będący zapisem realnego, nie tylko deklarowanego systemu wartości autora, pozwala domyślać się niektórych jej uwarunkowań.

Z korespondencji Elsie Masson-Malinowski dowiadujemy się, że w ostatnim roku badań terenowych nad głową Malinowskiego zaczęły zbierać się ciemne chmury. Zwiastunem kłopotów (i to kłopotów poważnych, skoro w ich rezultacie Malinowski nie miał już dalej czego szukać w Australii) był list, jaki Elsie skierowała do narzeczonego przebywającego jeszcze wtedy na Trobriandach: "Ktoś [Sir Baldwin Spencer, angielski biolog i antropolog, wpływowy protektor Malinowskiego i bliski przyjaciel prof. Stirlinga, ojca pierwszej narzeczonej etnografa] - pisała - rozmawiał dziś ze mną o Tobie i powiedział mi rzeczy, w których prawdziwość wierzy [...] oskarżenie, że w czasie, gdy Ty i ja byliśmy przyjaciółmi, zaplątany byłeś w inne historie. Jedną z nich był związek z N.S. [Niną Stirling, pierwszą narzeczoną] (...) i, według niego, również z innymi - z trzema dziewczętami, z którymi miałeś jakieś powiązania, albo też miałeś je w niedawnej przeszłości". "Dziś powiedział mi, że ma zamiar powiadomić ojca N.S. o tym, co uważa za prawdziwy charakter B. [ronisława - podkreślenie moje], i myśli także o zwróceniu się do mojego ojca. Twierdzi, że ma dokumenty na piśmie, które dowodzą jego twierdzeń, nie tylko dotyczących N.S., ale także związków B.M. z dwiema innymi dziewczętami, a możliwe także, że jeszcze z dwiema innymi. [...] Poważnie zastanawia się także nad napisaniem do Home [Office, brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych], by zrzec się osobistej odpowiedzialności za B.M. i zniechęcić do dalszego wsparcia finansowego" (za: H. Wayne, Story of Marriage. The Letters of Bronislaw Malinowski and Elsie Masson, t. 2, Londyn 1995, s. 88 i 98, cytuję za: M 558).

Dzięki listowi Elsie Masson możemy się domyślać, że zerwanie Malinowskiego z dziennikiem i wszystkim, co się z nim wiązało (szczerość, "witalność" i "dionizja"), zbiegło się ze skandalem przy rozwiązaniu jednego narzeczeństwa i zawarciu drugiego. Ale list E.R.M. obnaża też inne, ponadosobiste uwarunkowanie biografii uczonego, wielokrotnie zaświadczone w Dzienniku. W stosunku do takich jak on, białych, wykształconych mężczyzn z klas wyższych, epoka późnowiktoriańska, całkiem podobnie jak nasza, nie formułowała nakazu "bądź porządnym człowiekiem" ani zakazu "nie kłam", "nie uwódź". Mówiła raczej: "bądź kim chcesz, ale nie daj się na tym przyłapać", a także ostrzegała: "zostaniesz wykluczony, gdy to się wyda". "To" wydawało się raz po raz, ale świadkowie, którymi w przypadku Malinowskiego bywały wyłącznie kobiety i tubylcy, mieli zbyt słaby głos lub zbyt wiele do stracenia, by podzielić się swą wiedzą ze światem. Tylko jeden raz, i to na chwilę, zanim sprawę zatuszowano, znalazł się ktoś, kto ze względu na płeć i tytuł szlachecki mógł ujawnić "prawdziwy charakter B.[ronia]". Sędziwy Sir Baldwin Spencer popsuł Malinowskiemu opinię w Australii, ale sława skandalisty nie dotarła już do Anglii, w której miał on już wówczas innych potężnych protektorów (Seligmana i innych). W zarzutach sędziwego antropologa coś widocznie musiało być, skoro ostatnie zdanie Dziennika brzmi jak echo jego słów: "nie jestem prawdziwym charakterem" (M 657). Taki był finał eksperymentów Bronisława Malinowskiego z granicami własnej szczerości.

Zakłamanie

W latach 50. Marcel Griaule, badacz Dogonów, zauważał "instynktowną potrzebę ukrywania [przez informatorów] szczególnie delikatnych kwestii", i korzystanie przez nich "z najdrobniejszej okazji, by uciec od tematu i przeskoczyć na inny". Utożsamiając etnografa z detektywem czy śledczym, cel wywiadu etnograficznego widział on następująco: "Fakt jest zbrodnią, rozmówca stroną oskarżoną, a wszyscy członkowie społeczeństwa współwinnymi". Lektura dzienników Bronisława Malinowskiego dowodzi, że wystarczy odwrócić role, by "oskarżony Malinowski", nawet oglądany sam przez siebie, zaczął zachowywać się identycznie jak krajowcy, nad których nieszczerością tak często ubolewa. W osiągnięciu szczerości z samym sobą autorowi Dziennika w ścisłym znaczeniu tego terminu przeszkadzały osobiste manie i kompleksy, iluzje i wyrzuty sumienia. Innymi słowy przeszkadzała mu jego własna nieświadomość.

Dlatego też zagadnienie szczerości dzienników można potraktować jako szczególną odmianę słynnego paradoksu kłamcy. Etnograf wyjechał na Trobriandy w chwili, gdy nikt nie bał się już mieszkających tam kanibali, psychoanaliza bowiem właśnie odkryła kanibala w człowieku. Nazwano go id i obciążono winą. Jeśli id reprezentuje stronę kłamcy, zaś ego stronę okłamywanego, autoiluzja, oglądana z analitycznego punktu widzenia, byłaby zbiorem pustym (zobacz S. Dietzsch, Krótka historia kłamstwa, s. 12)! "Zakłamanie" Malinowskiego, kropka w kropkę jak "zakłamanie" tubylczej ludności Wysp Trobrianda, nie było przeszkodą, którą można by pokonać siłą woli. Podobnie jak "wzory oporu, zapominania i pominięć", które psychoanalityk rozpoznaje i rozumie jako "znaki głębszej struktury prawdy" (M. Griaule), nie zależało ono od etnografa, lecz od systemu zakazów epoki, która go ukształtowała. Jeśli nie chcemy, by kształtowała także i nas, powinniśmy koniecznie uważnie przeczytać Dziennik w ścisłym znaczeniu tego terminu.

Joanna Tokarska-Bakir - antropolog kultury. Ostatnio opublikowała książkę Obraz osobliwy. Laureatka konkursu "RPN" na najlepszy esej roku 2001.

2



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
paradoks klamcy, WPIA, Wstep do prawoznawstwa
fizyka, Jak udowodniono teorię Einsteina, Jak udowodniono teorię Einsteina, czyli paradoks bliŸni&sc
wywiad z Tokarską Bakir
Pod klątwą Społeczny portret pogromu kieleckiego Tom 1 Tokarska Bakir Joanna
Pod klątwą Społeczny portret pogromu kieleckiego Tom 2 Tokarska Bakir Joanna
12 Tokarska Bakir Hermeneutyka gadamerowska
12 Tokarska Bakir Hermeneutyka Gadamerowska w etnograficznym badaniu obcości
POZ Wacław Rapak Pani Bovary Gustawa Flauberta czyli paradosky arcydzieł(a)
Katarzyna SKOK Paradoks gracza, czyli co motywuje graczy do korzystania z gier online
Dąbkowska Magdalena Perduta Agnieszka Paradoks nieprawdziwości oczywistej nieprawdy, czyli kiedy za
Przeciwutleniacze czyli E
Język jako narzędzie paradoksy
CZYTANIE GLOBALNE, CZYLI „SOJUSZ METOD
jak przyrzadzac i spozywac potrawy czyli o energetyce pozywienia eioba
Męskie pośladki czyli
`C) Karta tytulowa czyli jak powinno wygladac spra

więcej podobnych podstron