Anna Fryczkowska o marihuanie: Niczego nie widzieliśmy [PEŁEN WYWIAD]
Dopiero po śmierci Stasia układanka nam się ułożyła. Zrozumieliśmy, dlaczego był wiecznie zmęczony, pił litry wody, jadł mnóstwo słodyczy. Takie mogą być skutki uboczne palenia marihuany. A taką byliśmy fajną rodziną, tak dużo ze sobą rozmawialiśmy - mówi pisarka Anna Fryczkowska, której 16-letni syn w Wigilię odebrał sobie życie.
Newsweek: Domyśla się pani, dlaczego syn popełnił samobójstwo?
Anna Fryczkowska: Psychiatra, do którego poszliśmy po śmierci Stasia, uważa, że miał napad panicznego lęku pod wpływem narkotyków. I ten lęk był tak wielki, że widział tylko jedną drogę ucieczki. Ale jak było naprawdę, nie wiem. Ciągle sobie z mężem zadajemy to pytanie.
Newsweek: Czujecie się winni jego śmierci?
Anna Fryczkowska: A jak myślicie? Cały czas się zastanawiamy, co można było zrobić, żeby temu zapobiec. Mąż jest lekarzem i bez przerwy powtarza: jak mogłem niczego nie zauważyć? Od świąt jestem na środkach uspokajających i dzięki temu się trzymam. Mąż musiał je odstawić, żeby wrócić do pracy. Kiedy jest z pacjentami, jakoś daje radę, jednak po powrocie do domu się rozsypuje. Siedzi i patrzy na zdjęcia Staśka.
Newsweek: Może już pani rozmawiać o tym, co wydarzyło się w Wigilię?
Anna Fryczkowska: Mogę, najwyżej się rozkleję. Staś rano był całkiem wesoły i nawet współpracował z młodszą siostrą, mimo że ostatnio bardzo wojowali. Poszli razem do swej byłej niani po piernik, który zawsze nam piecze na święta. I córka, i niania opowiadały później, że Staś miał świetny humor, siedział i dowcipkował. Wrócili do domu i cały czas było zwyczajnie jak co roku. Krzątałam się w kuchni, bo Wigilia miała być u nas. Staś nakrył razem z tatą do stołu, umawiali się, że po kolacji posłuchają razem płyt. Potem syn poszedł do swojego pokoju i grał w gry komputerowe. Siedział w tym pokoju i siedział, córka u siebie pakowała prezenty, a mąż pojechał po pacjentkę, którą co roku przywozi do nas na Wigilię. A ja sama ze wszystkim, więc się w końcu wkurzyłam
i dostałam takiego...
Newseek: Szału?
Anna Fryczkowska: Zdenerwowałam się i wpadłam najpierw do pokoju córki, potem do Stasia, żeby mi wreszcie pomogli. Powiedzieli, że zaraz. Córka faktycznie po chwili się pojawiła, Staśka nie było i nie było. Odczekałam kwadrans, żeby dać mu szansę, i poprosiłam córkę, żeby wyciągnęła go z pokoju, żeby jej chociaż pomógł krzesła ustawiać. I ona weszła do niego, a po chwili wyszła z dziwną miną, mówiąc, że coś się chyba stało.
Potem się dowiedziałam, że Staś wisiał na swoim pasku przyczepionym do klamki od szafy, mniej więcej na wysokości metra. Adela go odwiązała i dopiero wtedy przyszła po mnie. Weszłam do pokoju. Staś leżał na brzuchu. Mówię: „Stasiek, superkawał, jestem okropną matką, kazałam ci pracować, zamiast grać, już rozumiem”. On nic, zero reakcji.
Newsweek: Dlaczego pani pomyślała, że syn się wygłupia?
Anna Fryczkowska: Bo już mi robił takie kawały. Na przykład brał nóż i udawał, że się tnie. Więc pomyślałam, że to kolejny wygłup. Wzięłam jego rękę, żeby sprawdzić puls, ale niczego nie wyczułam. Sprawdziłam na szyi, ale tam też nic. Mówię: „Córcia, dzwoń na pogotowie”. I cały czas miałam taką myśl, że jeśli on udaje, to słysząc, jak wzywam pogotowie, wstanie. Więc dzwonimy na to pogotowie, ja mówię: „Mój syn się chyba powiesił”. A ten pan pyta: „Chyba czy na pewno?”. Mówię, że nie czuję pulsu, a on, że wysyła karetkę i tłumaczy mi przez telefon, jak mam reanimować. Więc trzydzieści razy uciskam, dwa wdechy, znowu trzydzieści i dwa wdechy. Myliło mi się, córka klęczała obok i pomagała mi liczyć. Nie wiem, jak długo to trwało, 10, 15 minut, ręce mi już mdlały z wysiłku. Ale powoli zaczynałam rozumieć.
Newsweek: Że syn nie żyje?
Anna Fryczkowska: Że to nie jest wygłup. On był coraz zimniejszy, po prostu. I coś mu tam w środku bulgotało, kiedy robiłam mu wdechy. A potem przyjechało pogotowie, przykleili mu na piersi elektrody i pokazali mi dwie linie ciągłe. Ja mówię: „Panowie, zróbcie coś. Przyłóżcie mu defibrylator i niech się obudzi”. Oni na to, że to już nie ma sensu. Nie wierzyłam.
W tym czasie wrócił mąż z gościem, przyjechali moi rodzice. Miałam takie dziwne poczucie, że gram w jakimś filmie. Stół nakryty, choinka ubrana, goście na progu, a ja nad ciałem syna. Panowie z pogotowia poprosili, żeby przynieść prześcieradło, ale nie chciałam Stasia przykrywać. Powieszony człowiek wygląda inaczej niż w kryminałach, właściwie normalnie. Staś był tylko trochę szary, na twarzy miał wybroczyny, czerwone kropki. Przyjechała policja, zostaliśmy przesłuchani, potem poprosiliśmy gości, żeby wyszli. Zostaliśmy w domu sami.
Newsweek: I zaczęliście się zastanawiać, dlaczego syn odebrał sobie życie?
Anna Fryczkowska: Tak. Pierwsza myśl: Staś był leczony na depresję i ostatnio miewał silne stany lękowe. Przychodził do mnie, zazwyczaj wieczorem, i cały się trząsł. Mówił, że strasznie się boi. Przytulałam go, głaskałam, dawałam walerianę.
Martwiłam się o niego, widziałam, że jest wiecznie zmęczony, czasem prosił, żebym mu pozwoliła nie iść do szkoły. Myślałam, że tak przeżywa pierwszy rok w liceum, że może niedobrze się tam czuje. On generalnie źle się uczył, jak miał tróję, to był sukces. Był dobry z języków i nieźle pisał. Czasem wracał ze szkoły i mówił: „Uczyłem się i znowu pała”. Albo: „Ja już nie wytrzymuję, jestem taki głupi, śmieć po prostu. Chyba się rozćpam”. Kiedy dopytywałam, o co chodzi z tym ćpaniem, uspokajał, że to tylko takie gadanie. I patrząc mi w oczy, tłumaczył, że przecież nie jest taki głupi, nie popsuje sobie życia.
Newsweek: Wierzyła mu pani?
Anna Fryczkowska: Tak. Zawsze byłam przekonana, że to szczere dziecko. Bardzo pogubione, wrażliwe, mocno przeżywające świat, ale szczere i kochane. Normalny, fajny nastolatek. Chodził do ogniska muzycznego, grał na pianinie i saksofonie.
Newsweek: Czy kiedykolwiek mówił o samobójstwie?
Anna Fryczkowska: Tak. Któregoś dnia, jesienią, przyszedł i powiedział: „Mama, jestem tak wykończony tym wszystkim, że wolałbym nie żyć”. Przytuliłam go i powiedziałam: „Synuś, nie rób niczego nieodwołalnego. Zaraz znajdziemy jakieś rozwiązanie”. Zadzwoniłam do naszej psychiatry, znalazła termin już następnego dnia. Zdiagnozowała u Stasia depresję, przepisała leki, skierowała do najlepszego psychoterapeuty. Staś poszedł do niego kilka razy, niechętnie. Tłumaczył, że nie chce mu się gadać z obcym facetem.
Za to dużo rozmawiał ze mną i z mężem. Tłumaczyliśmy mu, że nawet jeśli teraz życie wydaje mu się bez sensu, to jednak musi uwierzyć, że tak nie jest. Ono ma sens, wiemy, bo jesteśmy starsi. Mówiłam: wytrzymaj ten gorszy okres, nie rób tego sobie i nam. Przede wszystkim sobie. Mówił, że wie i rozumie. Ostatnio było zresztą lepiej, Stasiek się zakochał. Umówił się z tą dziewczyną, że po świętach pojadą gdzieś razem stopem. Zgodziłam się.
Newsweek: Myśli pani, że syn naprawdę chciał umrzeć? Czy może tylko próbował was nastraszyć i zginął przypadkiem?
Anna Fryczkowska: Na początku myśleliśmy, że może to miało być demonstracyjne samobójstwo, ale potem pani psychiatra nam powiedziała, że wtedy zazwyczaj dzieci się tną albo łykają prochy. A Staś to zrobił tak skutecznie, że umarł w kilka sekund.
Newsweek: Kiedy przyszło wam do głowy, że miał problem z narkotykami?
Anna Fryczkowska: Tego samego dnia. Zaraz jak tylko wywieziono ciało, około godz. 20, mój mąż zaczął gorączkowo przeszukiwać komputer Staśka, żeby zrozumieć, dlaczego. Nigdy tam wcześniej nie zaglądaliśmy, teraz weszliśmy na czaty i do poczty.
Newsweek: I co znaleźliście?
Anna Fryczkowska: Różne rzeczy. Na przykład Staś pisał, że idzie na zajęcia ogniska muzycznego, ale będzie pół godziny wcześniej, to sobie coś skołują. Ma trzydzieści pięć zeta, to na dwa skręty wystarczy. Z SMS-ów i czatów wynikało, że syn palił z kolegami na imprezach, na przerwach, na wagarach i po szkole. I nocami przed swoim komputerem, dzieląc się z kolegami wrażeniami na czacie. O trzeciej, czwartej rano. Albo taki SMS od kolegi: „Na dziś mi nie starczy, Stasiek, masz pożyczyć hajsu na jednego lolka?”. Albo: „Wisisz mi za jednego skręta”. Albo „Będę za pięć minut, mam kasę, szykuj lolka”.
Newsweek: Lolka?
Anna Fryczkowska: Dowiedziałam się później, że tak się mówi na skręty. Lolki, skuny, baka - musiałam się nauczyć wszystkich tych słów. Albo inny SMS: „Tyle samo co wczoraj. Czy mogę kasę przynieść później?”. I odpowiedź: „Nie możesz, masz mieć wszystko od razu”. Wtedy skojarzyłam, że od jakiegoś czasu zaczęły nam znikać pieniądze, ale Stasiek to był inteligentny chłopak, więc podbierał je tak, żebyśmy nie nabrali podejrzeń. 20 złotych z portfela, 50 z szuflady. Już po jego śmierci dowiedziałam się, że gram marihuany kosztuje 35 złotych i starcza na dwa skręty. Kiedy w Wigilię mąż co chwila pokazywał mi coś nowego, mówiłam: „Nie wierzę. Staś? To niemożliwe”. Zaczęliśmy chodzić po forach, czytać o marihuanie i dopiero wtedy skojarzyliśmy, dlaczego Staś był wiecznie zmęczony, dlaczego pił litry wody, jadł mnóstwo słodyczy. Takie mogą być skutki uboczne palenia marihuany. I jeszcze pies na niego czasem warczał: kiedy wracał ze szkoły, od kumpla. A my wezwaliśmy behawiorystkę do psa - powiedziała, że pewnie syn się wobec niego agresywnie zachował.
Newsweek: Naprawdę niczego się nie domyślaliście?
Anna Fryczkowska: Nie. Raz tylko wyczułam od niego piwo, zrobiłam aferę i obiecał, że do 18. urodzin nie będzie pił. Nigdy nie zaglądałam do jego rzeczy, szanowałam jego prywatność. Rzadko zresztą do niego wchodziłam, bo bałagan miał zawsze straszny. Gadaliśmy w kuchni albo na kanapie. Po jego śmierci zaczęliśmy przeszukiwać jego pokój i znaleźliśmy puste pudełeczko po marihuanie. I jeszcze bibułki do czyszczenia saksofonu, których używał do robienia skrętów. Sama mu je kupowałam. A na balkonie było mnóstwo zapałek. Układanka nam się ułożyła.
Newsweek: W szkole też nikt niczego nie zauważył?
Anna Fryczkowska: Nie, choć z SMS-ów wynika, że wielu uczniów z klasy Stasia pali marihuanę. Jakieś trzy dni po jego śmierci napisałam o tym do jego liceum. Wyjaśniłam, że nie winię ich za to, co się stało, ale uważam, że system panujący w tej szkole ułatwia uczniom branie narkotyków. Bo nikt nie ściga wagarowiczów, kontakt z rodzicami też jest sporadyczny. Poprosiłam dyrektora, żeby zorganizował spotkanie z rodzicami i poprosił wszystkich o zrobienie dzieciom testów.
Newsweek: Co odpowiedział?
Anna Fryczkowska: „Rozumiemy pani ból, wyrazy współczucia, zajmiemy się tym problemem. Choć jestem pewien, że mój zgrany i wypróbowany zespół nie ma nic wspólnego z tym, o czym pani pisze”. Rozmawiałam też z rodzicami jednego z kolegów Staśka od palenia. Miałam wrażenie, że z jednej strony się przejęli, ale z drugiej odpychali to od siebie. Jakby myśleli, że może my pokpiliśmy sprawę, ale oni nie. Gdy poradziłam, żeby zbadali synowi mocz, powiedzieli tylko, że zajmą się tym. Nie wiem, co wyszło.
Newsweek: Rozmawiała pani o tym z kolegami syna?
Anna Fryczkowska: Napisałam wiadomość na profilu Staśka na Facebooku. Mocną, bo chciałam ich poruszyć. Zakończyłam ją wezwaniem, że jeśli biorą narkotyki, jeśli palą trawę, to powinni wiedzieć, że to nie zabawa. I że to one zabiły Stasia. Dostałam od nich bardzo dużo wiadomości, wspomnień o Stasiu, ale tego tematu w ogóle nie poruszali. Tak jakby go nie było. O wszystkim pisali: że Staś był dowcipny, fajny, że w życiu by się nie spodziewali, że zrobi coś takiego, że bez niego szkolne obozy nie będą już takie same. I ani słowa o narkotykach.
Newsweek: Czego jeszcze dowiedzieliście się o synu, przeglądając jego komputer?
Anna Fryczkowska: Coś przedziwnego: w tych e-mailach wydawał się dużo dojrzalszy niż Staś, którego znaliśmy. Ale najbardziej uderzyło mnie to, że te skręty to była codzienność Stasia i jego kolegów. Oni nie palą ich tylko na imprezach, palą dużo częściej. Rozmawiam teraz ze wszystkimi rodzicami nastolatków, których znam. Mówię im, co się stało, nie robię z tego tajemnicy. Proszę, żeby zaczęli uważniej patrzeć na swoje dzieci. I żeby badali im mocz. Regularnie i bez uprzedzenia.
Testy można kupić w każdej aptece, najtańszy kosztuje 28 złotych. Niestety - tego też się dowiedziałam - łatwo je oszukać. Dzieciaki piszą sobie na forach: „Moja stara zwariowała, chce mi badać mocz. Czy ktoś mi może dać czysty?”. I ktoś odpisuje: „Po co się będziesz bawił moczem, wystarczy kupić kwasek cytrynowy, on zmienia wynik testu”.
Newsweek: Jeśli rodzic zbada dziecku mocz, to jakby mu powiedział: nie ufam ci. A skoro nie ufa, to ich stosunki muszą się popsuć.
Anna Fryczkowska: Cena jest wysoka, ale myślę, że warto podjąć ryzyko.
Newsweek: Córkę będzie pani badać?
Anna Fryczkowska: Myślę, że po tym, co widziała, nigdy nie będzie brać. Ale już ją poprosiłam, żeby dla naszego spokoju zgodziła się na test raz na jakiś czas. Najpierw się trochę najeżyła, jednak potem powiedziała, że w porządku.
Moja przyjaciółka po naszej tragedii zbadała mocz 17-letniego syna. Wyszła morfina, marihuana i heroina. Wcześniej niczego nie podejrzewała. Dziwiło ją tylko, że syn tak często wietrzy swój pokój. Zaraz po pozytywnym teście wyraził skruchę, ale już następnego powiedział, że woli jarać, niż pić wódkę.
Newsweek: I co matka ma zamiar z tym zrobić?
Anna Fryczkowska: Zaczęła szukać specjalistów. Myślałyśmy, że ich nie ma. Ale kiedy zaczęłam o tym pisać na forach, na Facebooku, sami zgłosili się do mnie. Stary dobry Monar. Mają i fachowców, i metody. Jednak podobno rodzice rzadko do nich z dziećmi przychodzą. Nie widzą, że mają problem za ścianą. Pan z Monaru napisał mi: „Ocknijcie się wreszcie! To się dzieje! To robią wasze dzieci!”.
Gdybym wiedziała wcześniej… Dlatego planuję założenie fundacji, która będzie zachęcać rodziców, żeby w miarę regularnie robili swoim nastoletnim dzieciom testy na narkotyki. Nawet jeśli im ufają. Żeby testy rutynowo zlecali psychiatrzy i psychologowie, do których przychodzi się z dzieckiem cierpiącym na depresję czy lęki. Dilerzy są wszędzie, pod każdą szkołą, pod każdym centrum handlowym. Trawę łatwiej kupić niż piwo, bo tu nikt nie sprawdza wieku klienta.
Newsweek: Ta fundacja to pani misja?
Anna Fryczkowska: Tylko w ten sposób mogę nadać śmierci Stasia jakiś sens. Oczywiście wiem, że nie wszystkie dzieciaki, które popalają marihuanę, się powieszą. Jednak wszystkie będą mieć rozwalony układ nerwowy, uszkodzenia mózgu, bo tak to działa. Młodzi ludzie ciągle słyszą, że marihuana jest fajna, nie uzależnia i palą ją fajni ludzie, którzy zrobili karierę w mediach. Po marihuanie jest dobry nastrój, świetny seks, a muzyka brzmi inaczej niż zwykle.
Rozmawiam teraz z osobami, które siedzą głęboko w temacie. To, czego się od nich dowiaduję, jest przerażające. Mówią mi na przykład, że marihuana nie jest dziś taka jak 20 lat temu. Teraz dilerzy mieszają ją z kokainą, heroiną, morfiną, z tłuczonym szkłem, ze wszystkim, co może dać większego kopa i bardziej uzależnić. Słyszę, jak dilerzy wciągają dzieciaki w nałóg - częstują je papierosami z dodatkiem narkotyków. A one trzy razy zapalą takiego darmowego papierosa, po którym będą się fajnie czuć, więc za czwartym razem dowiedzą się, co tak naprawdę palili, i sami kupią. Strasznie mnie martwi, że koledzy Stasia pomyślą, że to jeden durny Staś miał pecha, a im nic złego się nie przydarzy.
Newsweek: Czy przypadkiem nie uczyniła pani z marihuany głównego wroga? Znalazła pani w końcu winnego śmierci syna i teraz z nim walczy?
Anna Fryczkowska: Też się nad tym zastanawiam. Cały czas myślę, co było najpierw: depresja czy narkotyki. Staś nie był łatwym dzieckiem. Był fajny, kochany, ale trudny. Nadwrażliwy, źle znosił niepowodzenia. Być może, gdyby palił ktoś inny, weselszy, mniej depresyjny, to nie skończyłoby się tak źle.
Psychoterapeutka nam tłumaczyła, że im gorzej Staś czuł się ze sobą, tym więcej palił. A im więcej palił, tym się gorzej czuł. Nie wiem, dlaczego sięgnął po trawę pierwszy raz. I nie wiem, co było przyczyną, a co skutkiem. To są pytania, na które pewnie nigdy nie znajdziemy odpowiedzi.
Od śmierci Stasia minęły trzy tygodnie, staramy się trzymać ze względu na córkę, jednak ciągle szarpią nami najdziwniejsze uczucia. Niedowierzanie. Wyrzuty sumienia. Smutek, żal, gniew.
Newsweek: Na kogo się gniewacie?
Anna Fryczkowska: Gniewałam się. Na Stasia.
Newsweek: Za to, że kłamał?
Anna Fryczkowska: Nie. Za to, że nam to zrobił. Że zrobił to sobie. Ale już mu wybaczyłam. Teraz czuję tylko współczucie. I bardzo za nim tęsknię.