Opowiadania wybrane


Opowiadania wybrane

Anita Walkowska

Alicja Getek

Krystyna Rataj

Danuta Kwak

Spis treści

Black Devil

Anita Walkowska

Stary stajenny zamknął wrota stajni i podążył żwirowaną alejką na padok, po którym biegał piękny kary ogier, nerwowo rzucając łbem na wszystkie strony. Jego boki połyskiwały w porannym słońcu, a z oszronionych chrap buchały kłęby pary. Rozwiana grzywa nie była splątana, sierść nie była matowa i brudna, kopyta miał mocne i zdrowe choć urodził się na prerii.

Mężczyzna oparł się o belki okalające olbrzymi padok i w zamyśleniu spoglądał na konia. Pamiętał jak trzy tygodnie temu jego pracodawca wyruszył na wyprawę by przywieźć z niej kolejnego, złapanego na prerii mustanga. Ten koń był inny niż pozostałe przede wszystkim, dlatego że był kary, a nie bułany czy kasztanowy jak poprzednie „trofea” pana Shortona. Różnił się też czymś jeszcze. Od momentu przybycia do stadniny nie jadł podawanego mu owsa. Cały czas przebywał na padoku gdzie zostawił go pan Shorton tamtego pamiętnego dnia. Koń sypiał pod rozłożystym jaworem, a w nocy gdy na niebie pojawiły się gwiazdy, wbiegał na wzniesienie i rżał głośno unosząc łeb w kierunku księżyca.

John nigdy jeszcze nie widział takiego mustanga. Przypominał mu jego samego, uprowadzonego w czasach młodości z rodzinnego domu, przez obcych najeźdźców prześladujących jego rodzinę. Oboje byli wyniośli, dumni, pełni wewnętrznej siły i nie poddawali się nawet wtedy, gdy nie było już praktycznie nadziei na odzyskanie utraconej wolności. Przez cały czas, tamten młody mężczyzna próbował znaleźć swoje miejsce uciekając przed ludźmi chcącymi zabić go za długi ojca, aż w końcu starość zmusiła go do przyjęcia posady u snobistycznego pana Shortona - człowieka dla którego wolność dzikich koni była tylko okazją do rozrywki i zarobku.

  1. Koń galopuje na padoku

Zamyślony starzec zwrócił uwagę ogiera. Koń przystanął prężąc się dumnie i strzygąc uszami w kierunku człowieka. Jego oczy zabłysły ciekawością. Powoli, ostrożnie, ruszył przed siebie wciągając w nozdrza zapach tytoniu i stajni. I nagle ruszył z kopyta wprost na barierki. Wyglądało to tak jakby chciał przesadzić ogrodzenie lub przynajmniej wystraszyć człowieka. Ale stajenny wyprostował się tylko i zarżał głośno tak jak rżą konie witając nowy dzień. W tym udawanym przez człowieka odgłosie było tyle naturalności, że mustang stanął jak wryty i zdziwiony przyglądał się dwunożnej istocie. Nie znał ludzi od tej strony. Dotąd żył na dzikiej prerii razem ze swoim stadem. Prowadził je tam gdzie zawsze było pożywienie i woda, dbał o bezpieczeństwo członków dużej grupy. Często jego bracia i siostry takim właśnie odgłosem witali się wzajemnie. Było w nim coś szczególnego, radość mieszała się z poczuciem wolności.

Aż pewnego dnia na prerii pojawili się ludzie. Wtargnęli w życie koni, burząc naturalną kolej rzeczy. Spokojne powietrze wypełniły okrzyki i nawoływania. Szczekanie psów nieznośnie drażniło końskie uszy przyprawiając o dreszcze. Strach wdarł się w serca mustangów - dzikich i wolnych, dotąd samotnie żyjących pośród gór i połaci zielonej, bujnej trawy. Ktoś nagle postanowił odebrać im wolność, zabrać to co dała natura, zburzyć mur pomiędzy cywilizacją, a światem tak od niej odległym.


Ludzie ścigali stado przez wiele dni nie bacząc na trudności. Stary ogier, który niegdyś był przywódcą stada, podczas ucieczki natrafił kopytem na szczelinę skalną i złamał nogę. Kary mustang pamiętał tamtą chwilę bardzo wyraźnie. Pamiętał ból w sercu, smutne rżenie wołającego o pomoc ogiera i strzał, który doleciał ich z oddali, gdy człowiek stwierdził, że ranny koń na nic mu się nie przyda. I znów ucieczka; spocone, pokryte pyłem prerii końskie grzbiety, bez wytchnienia i spoczynku gnanie przed siebie, rozpaczliwe poszukiwanie ratunku…

Uciekając przed ludźmi stado schroniło się w niewielkim kanionie, za późno zauważając, że nie ma z niego wyjścia. Stłoczone zwierzęta, strwożone i zmęczone, dyszały ciężko. Ciche, pełne strachu rżenie odbijało się raz po raz od skalnych ścian. Przywódca nerwowo uderzał kopytem w twardą ziemię, czasem obchodził grupę sprawdzając jak czują się jego podopieczni lub strzygąc uszami nasłuchiwał zbliżających się odgłosów. Po niedługim czasie zjawili się ludzie. Przeliczyli konie w stadzie; wyglądali na zadowolonych z rezultatu pogoni. Uwięzili karego ogiera i jeszcze kilku jego braci, zabili klacz, która złapała kolkę w czasie ucieczki, a resztę puścili wolno, zapewne po to, by mieć zapewnioną dalszą rozrywkę w przyszłości. Mustang był zszokowany postawą dwunożnych. Dzikim wzrokiem omiatał wszystko wokół, wierzgał, rżał, kładł uszy po sobie i szczerzył zęby by odegnać od siebie natrętów. Nic to jednak nie dało - konie trafiły do obcego dla nich środowiska człowieka.


W uszach ogiera wciąż brzmiało wesołe rżenie, które słyszał tamtego ranka w swoim stadzie, gdy konie witały się wzajemnie. A teraz przywitał się tak z nim człowiek - sprawca jego nieszczęścia, istota przez niego znienawidzona. To było bardzo dziwne, a jednocześnie w piersi konia zaczął się tlić mały płomyczek zaufania do starego stajennego.

Chociaż zwierzę wciąż trzymało się z daleka od niego i pogardziło wyciągniętą w ręce marchewką, to jednak badawczo mu się przyglądało co mężczyzna uznał za dobry znak. Odchodząc od padoku znów cicho zarżał, tym razem naśladując odgłos pożegnania. Kątem oka spostrzegł, że ogier postąpił kilka kroków do przodu, a do jego ucha doleciał odgłos cichego, nerwowego parskania. Nie odwrócił się nie chcąc spłoszyć konia. Pomyślał, że ciekawość dobrze na niego wpłynie i odszedł.

Po drodze do stajni minął pana Shortona, który prowadził do ujeżdżalni jednego ze złapanych na prerii koni. Rumak szedł z głową spuszczoną nisko; jego oczy były pozbawione blasku, pełne smutku i przygnębienia, nieruchomo wpatrywał się w ziemię. To ten koń jako pierwszy poddał się woli człowieka, pozwolił się osiodłać i ujeździć. Był zbyt słaby psychicznie by próbować walczyć tak jak kary ogier. Dla niego nie było już ratunku; oddał człowiekowi swoją wolność i otumaniony smutkiem pewnie nawet nie wiedział jak wiele stracił…


Mustang stał w bezruchu, ze zdziwieniem i ciekawością spoglądając w stronę oddalającego się Johna. Uczucie radości mieszało się ze zdenerwowaniem. Dlaczego człowiek to zrobił? Dlaczego wywołał we mnie radosne i smutne wspomnienia, a potem odszedł? Czy on to jeszcze kiedyś powtórzy? Może nie jest taki zły, jak Ci, którzy mnie pojmali i tu sprowadzili? Coraz więcej pytań nasuwało się na myśl zwierzęcia i nie znajdując odpowiedzi błądziło po umyśle.

Ogier zdecydował się podejść do ogrodzenia. Dokładnie obwąchał miejsce, o które opierał się stajenny. Potem próbował odnaleźć jego zapach w powietrzu. Udało mu się to tylko częściowo, ponieważ dzień był dość wietrzny. Na krótko jego uwagę zwrócił zapach przyjaciela z prerii, ale woń mieszała się z zapachem człowieka, więc zwierzę nerwowo rżąc, wycofało się w głąb padoku by tam w spokoju przemyśleć zaistniałą sytuację.

John obserwował wszystko ze swojego małego pokoju dobudowanego do stajni. Był zadowolony z ciekawości konia. Nie chciał przecież by zwierzę zapomniało o prerii i poddało się. W jego buntowniczej postawie było wiele piękna, a chęć walki z niewolą, choć już raz załamana, teraz znów była silna. Stajenny wiedział jednak, że taki opór może się zdać na bardzo niewiele. Utrzymanie w sercu dzikiego konia, niezłomnego ducha graniczyło z cudem, gdy w grę wchodziły metody oswajania i tresury stosowane przez Shortona. Stary mężczyzna obiecał sobie, że zrobi wszystko by nie dopuścić do ujarzmienia ogiera. Chciał zatrzymać dzikość w jego sercu i jednocześnie nawiązując z nim nić przyjaźni.

Myślał nad tym przez cały dzień. Prace wykonywane zazwyczaj w skupieniu, tego dnia szły mu dość opornie. Był roztargniony tak bardzo, że w końcu zwróciło to uwagę samego pana Shortona, który z reguły nie rozmawiał z nim dłużej niż kilka minut. W tej sytuacji jednak poświęcił mu aż dwa kwadranse na dokładne wypytanie się o przyczynę, która wywołała u stajennego takie zachowanie. John musiał bardzo umiejętnie kierować rozmową by nie wyszły na jaw jego plany związane z karym mustangiem. Udało mu się uśpić czujność pracodawcy i powrócić do obowiązków, którymi zajmował się aż do późnego wieczora. Wreszcie, gdy w stadninie i wokół niej wszystko było już posprzątane, usiadł na małym stołku opierając się plecami o ścianę. Konie cicho chrupały suche kromki chleba, które stajenny wrzucił im do żłoba. Gdzieś w ciemnym kącie wolnego boksu popiskiwała mysz. Usłyszał to duży pręgowany kocur. Stajenny obserwował kota, który ostrożnie skradał się wzdłuż ściany boksu by po chwili w nim zniknąć. Szelest siana pod kocimi łapkami, krótki pisk agonii…Kot wyszedł z boksu niosąc w pyszczku upolowaną zdobyć. Wszystko trwało zaledwie kilka minut.

Księżyc połyskiwał już na zachmurzonym niebie, kiedy wrota stajni uchyliły się skrzypiąc cicho. Wiązka światła padła na ubitą ziemię, sekundę później przysłonił ją cień wychodzącego z zewnątrz człowieka. Kary ogier zastrzygł uszami, jego oczy zabłysły. Było ciemno, więc człowiek nie mógł go zobaczyć. Mustang podszedł do ogrodzenia i powoli idąc wzdłuż niego obserwował mężczyznę zamykającego stajnię.

John opuścił dom koni najciszej jak potrafił. Idąc do swojego pokoiku zatrzymał się na ścieżce i spojrzał w stronę padoku. Ciemność skutecznie ograniczała pole widzenia, wiedział jednak, że gdzieś tam jest koń, o którego postanowił walczyć. Zrobiło mu się cieplej na sercu kiedy pomyślał o tym, że mógłby zwrócić mu wolność. Cicho zarżał i w milczeniu nasłuchiwał odpowiedzi. Z odmętów nocy doleciał do niego oddalający się szybko odgłos galopującego konia. Księżyc, który od dobrych kilkunastu minut skrywały chmury, zdołał uwolnić się z ich uścisku i oświetlił bladą poświatą wzniesienie na padoku. Ogier już na nim stał. Jego kara sierść pięknie połyskiwała w srebrnoszarym blasku jaki bił od tarczy księżyca. Spojrzał w stronę stajennego, uniósł łeb do góry i pozwolił by wiatr rozwiał mu grzywę. Mężczyzna w skupieniu podziwiał dzikie zwierzę wiedząc, że za chwilę nastąpi punkt kulminacyjny tej prezentacji. Nie mylił się; nocną ciszę przerwało głośne, donośne rżenie - pełne smutku i tęsknoty, wołanie o wolność.

Samotna łza spłynęła po policzku starego człowieka. Otarł ją szybko, jakby ze strachem, że ktoś go zobaczy. Łza obudziła przykre wspomnienia, ale on nie chciał o nich pamiętać. Nie chciał czuć bólu i rozpamiętywać cierpienia z przeszłości. Szepnął „dobranoc”, a wieczorny wiatr poniósł słowo w kierunku padoku. John wrócił do domu mając nadzieję, że jego pozdrowienie dotarło do uszu ogiera.

Jak co wieczór zajął się przygotowaniem skromnej kolacji; dwie pajdy chleba z grubym plastrem żółtego sera i kubek czarnej jak smoła kawy - to było coś czego potrzebował po całym dniu ciężkiej pracy w stajni. Przed snem przeczytał jeszcze kilka kart wiekowej Biblii, a potem zgasił świeczkę. Mały pokój ogarnęła cisza i ciemność.

  1. Koń tarza się


Niebo na wschodzie przybrało najpierw szarawą barwę, a potem odcień delikatnego różu, wypierając tym samym granatową poświatę nocy. Gwiazdy bledły jedna po drugiej, wreszcie całkiem znikły. Źdźbła trawy pochyliły się pod ciężarem kropelek rosy, w których niebawem odbiły się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Gdzieś pod lasem zaszeleściła knieja; z pośród drzew wyłonił się ogromny dostojny rogacz i wolnym krokiem ruszył w kierunku szemrzącego cicho strumyka. Zanurzył pysk w wodzie i pił, co jakiś czas podnosząc w górę łeb zwieńczony pięknym porożem. Nagle odwrócił się i ryknął basem. Z leśnej kniei na łąkę wyszła sarna, za nią podążało młodziutkie koźlątko. Rogacz z błyskiem dumy w oku potarł pyskiem głowę jelonka, a potem pozwolił swojej rodzinie napić się ze strumienia. Przez jakiś czas zwierzęta pasły się na polanie. Koziołek czasem oddalał się od rodziców, aż w pewnym momencie znalazł się blisko ogrodzenia padoku, na którym był czarny rumak.

Koń właśnie kłusował, kiedy kątem oka zobaczył na tle białego płotu małego, rudo-brązowego zwierzaka, przypominającego źrebaka. Zaciekawiony podszedł bliżej i przyjrzał się jelonkowi. Przekonał się, że nie jest to jeden z jego pobratymców, ale nie odszedł. Mały mieszkaniec lasu ostrożnie zbliżył czarny nosek do ogrodzenia, potem wcisnął go pomiędzy żerdzie płotu i dotknął pochylonego nisko pyska rumaka. Było w tym geście coś tak niespodziewanego, że ogier podniósł głowę i zarżał z rozbawieniem. To spłoszyło koźlątko, które odwróciło się na pięcie i pognało z powrotem do rodziców. Po chwili zwierzęta zniknęły w leśnej głuszy. Ogier cicho zarżał kiedy łąka opustoszała. Jego serce, choć przed chwilą rozbawione i zarazem zaintrygowane zajściem, teraz opanował żal mieszany ze złością. Wciąż nie mógł się pogodzić ze swoim losem. Powrócił w głąb padoku by napić się wody i zapomnieć o smutnych uczuciach. Po zaspokojeniu pragnienia koń podążył wzrokiem za nurtem strumyka przepływającego przez wybieg oraz łąkę i niknącego gdzieś w oddali. Dając upust złości ruszył galopem w kierunku ogrodzenia, a kiedy już był przy nim, wierzgnął. Tylne kopyta z głuchym hukiem uderzyły o deski. Spłoszony odbiegł kawałek, ale zaraz wrócił w poprzednie miejsce. Zauważył bowiem, że jedna z desek pękła w połowie; teraz z obu słupków zwisały dwie strzaskane połówki drewna. Gdyby ktoś teraz spojrzał w piękne czarne,[ końskie oczy zauważyłby w nich szelmowski błysk. Zwierzę zrozumiało, że może wydostać się z niewoli używając swojego sprytu i siły.

Najpewniej wszystko potoczyłoby się w tym kierunku, gdyby nie to, że po padoku rozszedł się skrzypiący dźwięk otwieranych drzwi. John wyszedł ze swego pokoju i ziewnął szeroko. Udawał, że nie widzi patrzącego nań konia; podszedł do beczki z deszczówką ustawionej pod ścianą stajni i opryskał twarz zimną wodą. Promienie wstającego słońca wesoło połyskiwały w kapiących z twarzy kropelkach i w przepełnionych radością oczach starego człowieka. Czuł się naprawdę rześko pomimo, iż miał za sobą bezsenną noc. Głowę zaprzątało mu myślenie o swoim przedsięwzięciu, ale na szczęście kiedy rano wyszedł „z domu” miał już gotowy plan. Był z siebie zadowolony, ponieważ długie i intensywne myślenie nad możliwością nawiązania pomiędzy nim a koniem przyjaźni tak aby jednocześnie nazbyt go nie oswajać z ludźmi, opłaciło się. Najlepszym pomysłem okazało się nadanie imienia zwierzęciu. W związku z tym nasuwały się jednak pewne wątpliwości. Czy pan Shorton zgodzi się na to, by złapanemu przez niego ogierowi imię nadawał stajenny? Dotąd robił to albo on albo jego rozpieszczona i rozwydrzona do granic możliwości córka. Na szczęście Leila wyjechała z matką do chorej babki i nic nie zapowiadało jej szybkiego powrotu. Tak więc, stajennemu pozostało tylko dobrze uargumentowaną rozmową przekonać pana Shortona do swojego pomysłu, co wcale nie było łatwe.

Szczęście najwyraźniej sprzyjało tego dnia John'emu - z budynku przeznaczonego na biuro wyszedł jego pracodawca. Ubrany był w bardzo elegancki strój do jazdy konnej. W czarnych bryczesach, lśniących w słońcu oficerkach tego samego koloru i we fraku, spod którego wystawał kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli, prezentował się bardzo wytwornie. W rękach trzymał czarny cylinder i palcat. Było to nie mniej zastanawiające niż zachowanie Shortona. John dawno nie widział go w tak dobrym humorze. Nadarzyła się niesamowita okazja by uzyskać pozwolenie nadania ogierowi imienia i grzechem byłoby zmarnowanie jej. Nie czekając dłużej, John podszedł do pana Shortona i przywitał się z nim skinieniem głowy oraz pogodnym „dzień dobry”. Zapytał również skąd tak dobry humor, a dowiedziawszy się jego pochodzenia (pan Shorton został zaproszony na polowanie do wysoko postawionej osobistości, o której względy zabiegał od dawna), zaczął wychwalać zdolności łowieckie i jeździeckie pracodawcy, czym jeszcze bardziej polepszył mu humor.

Dwaj mężczyźni długo rozmawiali śmiejąc się i żartując jak starzy przyjaciele. Wreszcie stajenny postanowił zapytać o ogiera oraz o imię dla niego. Okazało się, że pan Shorton już się tym zajął. Postanowił ochrzcić wierzchowca mianem Black Devil. John nie ukrywał rozczarowania. Niespodziankom tego dnia nie było jednak końca. Nieoczekiwanie pan Shorton stwierdził, że sprzeda Black Devil'a, bo nie ma czasu się nim zajmować, poza tym ma wiele innych świetnych koni i to takich, z którymi nie trzeba się męczyć. John nie mógł do tego dopuścić. Ten koń był wyjątkowy! Nie można było go ot tak po prostu sprzedać i na zawsze pozbawić wolności. Stajenny obiecał, że zrobi wszystko żeby tylko ogier pozostał na farmie. W myślach już układał plan przywrócenia mu wolności. Trudno było przekonać do tego pana Shortona, ale dobry humor, który od rana go nie opuszczał sprzyjał pomyślnym decyzjom i w końcu się udało. John musiał tylko wyrzec się jednego, a mianowicie połowy swojej pensji. No i gdyby w przyszłości udało się jednak ujarzmić Black Devil'a miał on trafić powrotem do rąk Shortona.

Ich rozmowa wyraźnie zaciekawiła ogiera, który powoli zbliżył się do ogrodzenia i ciekawie im się przysłuchiwał. Nie rozumiał o czym mówią, ale ich szwargot przypominał mu ptasie trele, których często słuchał gdy był wolny. Ludzie nie zwracali na niego uwagi. Taka postać rzeczy zdecydowanie mu odpowiadała. Podbiegł do uszkodzonego płotu i zaczął cierpliwie skubać zębami połamaną deskę.

Po rozmowie z panem Shortonem John był w wniebowzięty. Nie martwił się tym, że stracił połowę zarobku. Nie zamierzał też oswajać Black Devil'a. Najważniejsza była teraz nić przyjaźni, która miała związać Jonhy'ego z koniem. Stajenny postanowił, że da sobie jeszcze trochę czasu do namysłu i zabrał się do karmienia koni.

Pracował długo i jak zwykle ciężko, ale kiedy skończył dom koni błyszczał jak nigdy. Potem otworzył wrota stajni prowadzące na padok, po którym biegał Black Devil. Ciepłe promienie słońca wpadły do wnętrza budynku na co zwierzęta zareagowały głośnym rżeniem. Jak co dzień, w ten właśnie sposób witały nowy dzień. Niecierpliwie uderzały kopytami w podłogi i ściany boksów chcąc jak najszybciej wybiec na wolną przestrzeń, poczuć wiatr w grzywach i promienie słońca muskające grzbiety. Zdawały się wołać: „No dalej John! Otwórz wreszcie te boksy! Chcemy wolności i swobody!”

Stajenny przez chwilę zastanawiał się jak zachowa się Black Devil, kiedy kilkadziesiąt obcych dla niego koni wybiegnie na pastwisko, ale jego wątpliwości rozwiało rżenie ogiera. Radosne spojrzenie, skierowane do przodu uszy i wydęte śmiesznie chrapy mówiły same za siebie. Black Devil chciał, by koło niego były inne konie, chciał czuć ich zapach, razem z nimi galopować po olbrzymim padoku… Pragnął tego z całego swojego, dzikiego serca. John nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Kolejno podchodził do boksów klaczy i ogierów, otwierał je, a konie wybiegały na padok. Widok tylu pięknych zwierząt, tak bardzo się kochających i okazujących sobie uczucia o sile większej niż ludzkie, napełniał szczęściem serce starego człowieka.

Kiedy już wszystkie konie znalazły się na padoku John zamknął wrota stajni i bez obaw wszedł na pastwisko. W jednej chwili całe stado rzuciło się w jego kierunku. Zdawać by się mogło, że za chwilę stratują Johna, ale tak się nie stało. Minutę później wokół człowieka kłębiła się masa końskich głów i grzbietów wesoło parskając i przyjacielsko trącając go pyskami w ramię, a on wyciągał z małego wiaderka kostki cukru, cierpliwie obdarowując smakołykiem zwierzęta. Wszystko odbywało się szybko i sprawnie. Konie bardzo lubiły ten poranny rytuał. Każde z nich otrzymywało zawsze tylko jedną kostkę i przeżuwając ją robiło miejsce innym członkom stada.

Po raz pierwszy od momentu znalezienia się w niewoli czarny mustang był choć trochę szczęśliwy. Konie traktowały go przyjaźnie, więc chociaż początkowo był nieufny, już po chwili razem z nimi pędził po padoku w szaleńczym galopie. Ich grzywy były jak olbrzymie połacie zielonej, rozwianej wiatrem trawy - zgodnie falowały w takt końskich kopyt, spod których, przy każdym dotknięciu ziemi wylatywały grudki czarnej gleby. Ich krok - równie szybki i pięknie wydłużony, a oddech głęboki i miarowy. Wspólne galopowanie cieszyło go coraz bardziej. Przez chwilę czuł się wolny; zapomniał o wyrządzonej mu krzywdzie, dławiącym bólu i złości przepełniającej serce. Wszystko to nieoczekiwanie wróciło kiedy inne konie zaczęły jak zahipnotyzowane biec w kierunku John'ego. Ten człowiek mu zaimponował, ale należał do rasy tych, którzy zabrali mu wszystko. Wolność, dom, rodzinę… A jednak konie ze stajni lubiły przebywać w jego towarzystwie, traktowały go jak swojego… To było dziwne.

Przez wiele dni stajenny oswajał Black Devil'a z jego nowym imieniem, przez co koń nabierał do niego zaufania. Pozwalał się już poklepać po grzbiecie, odpowiadał na pozdrowienia stajennego, a z czasem nawet uczestniczył w porannym rytuale na pastwisku. I nie ważne jak wiele człowiek dla niego robił, mustang wciąż z uporem niszczył ogrodzenie w miejscu trudno widocznym z dziedzińca. Robił to w nocy, poświęcając wiele godzin, które mógł przespać. Nie przeszkadzały mu drzazgi kaleczące dziąsła…

Jednak Black Devil nie wiedział, że nigdy nie wykorzysta tej drogi jako możliwości ucieczki.

* * *

Długo można by jeszcze pisać o tym, jak pomiędzy dzikim koniem a starym człowiekiem, pojawiła się cienka i wątła, a z czasem silna więź. Black Devil pozostał przy tym niepodległym, wolnym po kres życia mustangiem. W końcu, dzięki nadludzkim wysiłkom i staraniom Johna, który dołożył wielu starań, by za kilkanaście swoich ostatnich pensji wykupić transport ogiera - koń powrócił na prerię.

A John? Cóż … Był już starcem, gdy spotkała go ta ostatnia przygoda. Miał za sobą swoje cierpienia, a stare i nie zagojone rany paliły jego serce… On nigdy nie odzyskał poprzedniego życia. Dla niego domem był mały pokoik przy stajni, a rodziną stado koni i duży pręgowany kocur. Gdy żegnał Black Devil'a po policzku spływały mu łzy. Obdarzył go wielką miłością, ale wiedział, że zrobił to co należało.

Puścił ogiera wolno i długo patrzył jak ten oddala się w stronę zachodzącego słońca, a potem razem z wynajętymi do pomocy przy transporcie ludźmi, wyruszył w długą i bolesną podróż do domu - do stada koni na pastwisku i pana Shortona.

Nigdy jednak nie dane mu było opuścić prerię. W drodze powrotnej serce starego człowieka zatrzymało się. Zmarł z tęsknoty za jedynym przyjacielem jakim obdarzyło go życie. W ostatniej chwili przed śmiercią zdążył jeszcze wyszeptać jakby do siebie:

„On darował mi szczęście. Ja darowałem mu wolność.”

Solitare

Alicja Getek

Wiele lat później, swoim dzieciom opowiadała, że był to dzień jak każdy inny. Nic nie zapowiadało, że właśnie w ciągu tych kilku godzin odmieni się jej życie...

Piątek był wyjątkowo brzydki. Od rana deszcz bębnił o szyby, a szare, jesienne niebo nie pozostawiało ludziom żadnej nadziei na poprawę pogody. Gabrysia oparła głowę o autobusową szybę. Spojrzała na świat za oknem, przesuwający się powoli i jednostajnie. Nieśmiało uśmiechnęła się do swojego odbicia.

- Przepraszam? Tu jest wolne? - wysoka dziewczyna zatoczyła się jak pijak i z głośnym klapnięciem upadła na miejsce obok niej - A, to ty? Znowu jedziesz do stajni? - dodała odwracając się w stronę Gabrysi.
- Przecież ktoś ci musi konia wyczyścić, Justa! - dodała inna dziewczyna, która w jakiś niewiadomy sposób zjawiła się obok - takie kocmołuchy tylko do tego się nadają!
- Masz rację! Nie pomyślałam! - Justyna roześmiała się histerycznie i odrzuciła w tył swoje długie, wypielęgnowane włosy - Swoją drogą to dziwię się, skąd twoi starzy znajdują kasę byś mogła jeździć...
- Nie twój interes - Gabrysia zarzuciła na plecy swój plecak z logo Nirvany. Podniosła z ziemi płócienną torbę z której wystawał czarny, zniszczony palcat i zrobiła kilka chwiejnych kroków naprzód. W ostatniej chwili złapała się oparcia pobliskiego fotela, broniąc się przed upadkiem - to miejsce jest wolne. Możesz usiąść Karolino.
- Jasne, że usiądę kocmołuchu! Pamiętaj, że najlepsze konie są nasze! Twoje mogą być tylko chabety! - obie dziewczyny roześmiały się wdzięcznie, a następnie pogrążyły w ożywionej rozmowie. Gabrysia przeszła na koniec autobusu, oparła się o pokrytą graffiti ścianę. Wyjrzała przez okno i ujrzała, że przez zasłonę ciężkich chmur przebija się niesmiały promyk słońca. Ona kochała „chabety”...

Gniady ogier pięknie galopował. Jego szyja była wygięta w artystyczny łuk, grzywa wznosiła się i opadała, to ukazując to zasłaniając białą gwiazdkę na suchym pysku - jedyny kawałek białej sierści na tym atletycznym rumaku. AraratRys.6 był ośmioletnim arabem, aktualnie wkraczającym w ten czas, kiedy koń o takich zdolnościach do skoków zaczyna startować w poważnych zawodach. - Zamknij nadgarstki! Skróć wodze! Dziewczyno! Jak ty chcesz wygrać te zawody! Dobry koń to jeszcze nie wszystko! Weź teraz tą stacjonatę, tylko porządnie! Bez wygibasów! - instruktor krzyczał tak głośno, że zrobił się cały czerwony, a żyły na jego szyi nabrzmiały i zaczęły przypominać napięte postronki.

Justyna zawróciła konia, a Ararat z wrodzonym wdziękiem i gracją wykonał polecenie. Przez ułamek sekundy widać było, że ogier stoi na jednej nodze, a dopiero potem przenosi ciężar ciała na kolejne kończyny. Gabrysia zastanawiała się czy Miłka, klacz, którą się zajmowała potrafiłaby wykonać w pełnym galopie tak ostry zwrot. Ale Miłka, była zwykłą śląską klaczką, jej rodzice nie byli chempionami i ogólnie Miłka była zwykła. Nie obrosła legendą tak jak Ararat, to nie na jej widok wszyscy bywalcy KJ „Mirkowo” wstrzymywali oddech, to nie o niej rozmawiali jeźdźcy po zakończonych treningach, siedząc w małej szopie przerobionej na siodlarnię. Nie, Miłka była zwykła.

  1. Gniady koń


Gniadosz przyśpieszył na widok czarno-białej przeszkody, Justyna, wybitnie nie przygotowana na tak szybką jazdę, gwałtownie ściągnęła wodze. Ararat nie przejął się bólem jaki zadawało mu wędzidło, jeszcze przyśpieszył. Widać było jak pod cieńką skórą pracują wspaniałe muskuły.

- Mówię ci Gabi, ona zaraz spadnie! - mruknął do dziewczyny pan Józef - instruktor. W tym momencie wspaniały rumak, chluba i duma całego klubu, obiekt westchnień wielu jeźdźców, zgrabnym skokiem pokonał przeszkodę. Pokonał bez jeźdźca. Oszołomiona dziewczyna wstała z ziemi i wytrzepała swoje nowiutkie bryczesy. Ze złością walnęła palcatem w przeszkodę.

- Uff! - odetchnął z ulga instruktor - Justyna! Jak nic ci nie jest, to wsiadaj na konia i skacz jeszcze raz i na litość boską daj mu trochę swobody przed taką wysoką przeszkodą!
- Nigdzie nie wsiadam! Koniec jazdy na dziś! - oznajmiła dziewczyna i podeszła do ogrodzenia lekko utykając na prawą nogę - a ty się nie śmiej kocmołuchu! Ty też byś spadła - warknęła i walnęła palcatem w drewniane ogrodzenie, kilka centymetrów od nosa Gabrysi - gdzie jest ten głupi koń? Ararat! Chodź tu!

Arab wdzięcznie przykłusował do ogrodzenia i położył swój szlachetny łeb na ramieniu swojej właścicielki.

- Odejdź śmierdzielu! - Justyna odepchnęła konia i przeszła pod płotem - niech ktoś go rozsiodła. Ja już nie mam siły. Ten wypadek był bardzo bolesny! - i to mówiąc odmaszerowała w stronę przebieralni.

Gabrysia odkąd pamiętała jeździła konno. Kiedy miała pięć lat po raz pierwszy wsiadła na kucyka, w wieku dziesięciu lat przesiadła się na pełnowymiarowe konie i zaczęła „na poważnie” jeździć. Była pojętna i szybko łapała nawet najtrudniejsze rzeczy. Kiedy skończyła trzynaście lat wygrała swoje pierwsze zawody. Obecnie trener wróżył jej świetlaną przyszłość, ale żeby mieć konia, trzeba było mieć pieniądze.

W domu Gabrysi jakoś nigdy się nie przelewało, ale od czasu kiedy jej ojciec stracił pracę, rodzina ledwo wiązała koniec z końcem. Żyli z dnia na dzień, nie będąc pewni czy będą mieli co włożyć do ust następnego dnia. Dziewczyna pamiętała dzień w którym tata przyszedł do domu i oznajmił, że został bezrobotnym. Pamiętała, że długo płakała, że myślała, że to już koniec, że nigdy już nie będzie mogła jeździć konno. Następnego ranka, pojechała do stajni. Długo płakała, wycierając łzy w końskie grzywy. Świat jej się zawalił, a rzeczywistość przestała być tą sielanką za jaką uważała ją w dzieciństwie. Wtedy świat po raz pierwszy pokazał jej swoje okrutne oblicze.

Wtedy zjawił się pan Mirosław, właściciel stajni. Po prostu przechodził obok i ją zobaczył, to musiało być zrządzenie losu. Powiedział, że będzie mogła jeździć w zamian za pracę w stajni i jak dotąd dotrzymywał słowa. Trzy razy w tygodniu Gabrysia przyjeżdżała do ośrodka, sprzątała, czyściła, pomagała prowadzić jazdy. Pracowała ciężko i wytrwale. W niedzielę mogła pojeździć i wtedy, siedząc na końskim grzbiecie, wiedziała, że nie ważne jest to, że często wraca do domu i nie ma na nic siły, że jej ręce już dawno temu pokryły się pęcherzami, a jej paznokcie były wiecznie połamane, że jest wyśmiewana przez ludzi podobnych do Justyny. Ważne było tylko to, że mogła jeździć konno.

Bo na końskim grzbiecie nie ważne jest już nic...

- A ty jeszcze tu siedzisz! Jedź do domu dziewczyno! Zaczyna się ściemniać - zawołał wesoło pan Józef i potargał ją przyjacielsko po włosach.
- Już jadę. Muszę tylko się spakować - odparła Gabrysia i zaczęła wrzucać rozsypane w nieładzie części garderoby do swojego sztruksowego plecaka - jeszcze tylko zajrzę do Racjana. Zobaczę czy to jego kopyto się dobrze goi. Pożegnała się z panem Józefem i poszła do stajni. Położyła swój plecak na ziemi i otworzyła drzwi przestronnego boksu. Przywitała się z dereszowatym wałachem.
- Cześć staruszku! Pokaż tę swoją nóżkę - powiedziała lekko podnosząc obolałe miejsce - goi się szybko. Nic ci nie będzie, Racjan. Zobaczysz, już niedługo zaczniesz biegać razem ze źrebakami!
- Jasne, że zacznie. W końcu opiekuje się nim nasza Księżniczka - odparł miły, męski głos.
- Dzień dobry panie Mirku! - przywitała się dziewczyna, poklepała konia i wyszła z boksu.
- Muszę ci coś pokazać- rzucił mężczyzna i poszedł w głąb stajennego korytarza - chodź za mną, Księżniczko!

Dziewczyna posłusznie podreptała za właścicielem stajni, wesoło rozglądając się wokoło. Stajnia. Jej drugi dom.

- Spójrz tutaj - pan Mirosław wskazał ręką jeden z boksów.

Gabrysia podeszła bliżej i ostrożnie zerknęła do pomieszczenia. Pod ścianą stała Selena, jedenastoletnia gniada klacz pełnej krwi angielskiej. Wyglądała na bardzo zmęczoną, ale szczęśliwą. Dziewczyna przypomniała sobie, że właśnie tak wyglądała Miłka kiedy wygrały zeszłorocznego hubertusa.

U jej boku stał mały, kary źrebak, śmiesznie przechylony na lewy bok. Mały konik zawzięcie ssał.

- Urodziła się dziś w nocy. Myślałem, że ta klacz już przepadła! Pamiętasz jak w zeszłym roku Deres dostał kolki? Ona właśnie tak się rzucała! Po prostu skakała po tym boksie. Patrz tam - wskazał miejsce na ścianie - tam tak mocno wierzgnęła, że obiła kafelki!

Rzeczywiście na ścianie widać było wyraźny odprysk, zagłębienie w równej linii zielonych kafelek. Selena miała siłę...

- Na szczęście przyjechał Leszek i jakoś ją z tego wyciągnął. Mało brakowało! Szkoda by było, to naprawdę świetna, skokowa klacz...

Leszek był weterynarzem specjalizującym się w leczeniu dużych zwierząt. Od trzech lat był związany z klubem w Mirkowie, raz nawet próbował nauczyć się jeździć, ale szybko zrezygnował. Gabrysia dobrze go znała, był bardzo młody i często opowiadał świńskie dowcipy.

- No i tym sposobem urodziła się ta kara klaczka. Niestety, marny z niej będzie pożytek. Jej przednia lewa noga jest dużo krótsza od pozostałych. Cholera! Tak liczyłem na tego źrebaka! Specjalnie sprowadziłem chempiona, tego ogiera który wygrał ostatnie zawody. Myślałem, że coś będzie z tego małego, a tu proszę...
- Co pan z nią zrobi? - spytała Gabrysia
- Najchętniej oddałbym ją do rzeźni, a za zarobione pieniądze zapłaciłbym właścicielowi Szlachcica, ale Selena potrzebuje tego źrebaka. Już dwa razy poroniła, boję się, że coś jej odbije jak nie wykarmi chociaż jednego małego. Dlatego oddam ją za rok czy za dwa. Szkoda małej....
- Proszę tego nie robić! - dziewczyna złapała go za rękaw i spojrzała prosto w oczy - ja się nią zajmę. Będę jeszcze więcej pracować i jakoś zarobię na jej utrzymanie. Proszę jej tylko nie zabijać. Bardzo, bardzo pana proszę - jej oczy zaszły łzami, a usta wygięły się w podkówkę.
- Dobrze, jest twoja.
- Naprawdę? - rozpromieniła się - ale ja nie mam panu jak zapłacić, i nie wiem kiedy będę mogła zapłacić...
- Po prostu dobrze się nią opiekuj. Mam jeszcze tyle pieniędzy by wykarmić kolejnego darmozjada. Wytrzyj się Księżniczko, przecież taka zasmarkana nie wrócisz do domu - powiedział i odszedł w swoją stronę.
- Moja śliczna, klaczka. Moja mała Solitare - powiedziała do siebie Gabrysia i szybko wybiegła ze stajni by zdążyć na ostatni autobus do domu.

Po brzydkiej wiośnie, przyszło leniwe lato, następnie złota jesień i ciepła zima. Gabrysia cały czas cierpliwie opiekowała się swoją klaczką. Dużo ją lonżowała, by jej noga się możliwie jak najbardziej rozciągnęła. Pilnowała by Solitare nosiła specjalny gips, rodzaj usztywnianej szyny, którą Leszek sprowadził dla niej z zagranicy. Po kolejnym roku, klaczka zaczęła mniej utykać. Mięśnie i wiązadła trochę się rozciągnęły i teraz dwulatka prawie wcale nie utykała. Owszem, można było zauważyć, że leciutko odciąża lewą nogę i raczej nie galopowała w lewą stronę, ale ogólnie Solitare niczym nie różniła się od podobnych do siebie źrebaków i często hasała po trawiastym padoku. Poza tym bardzo się z Gabrysią zżyły. Klaczka chodziła za nią wszędzie i zachowywała się bardziej na pies niż jak koń. Były nierozłączne, bo połączyło je coś więcej niż tylko wzajemny szacunek. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Przyszedł czas letnich zawodów i Justyna, razem z paroma innymi jeźdźcami wydelegowanymi przez klub, miała pojechać na ogólnopolskie zwody w skokach przez przeszkody. Gabrysia również na nie jechała, jako pomoc przy koniach, sama jednak nie startowała. Pielęgnacja Solitare pochłaniała jej całą energię i dziewczyna nie miała czasu na porządne treningi. Nie przeszkadzało jej to zbytnio. Nigdy nie zależało jej na złotych medalach czy blasku reflektorów. Po prostu tego nie lubiła tak jak większość ludzi nie lubi szpinaku.

- Ararat to piękny koń - powiedziała Gabrysia w dniu zawodów stojąc blisko barierki odgradzającej parkur od publiczności. Justyna właśnie wjechała na plac, z gracją średniowiecznej księżniczki zdjęła toczek i pozdrowiła publiczność.
- Taaaaak. Jak wszystkie konie sportowe. - zauważył pan Mirosław i zapalił papierosa.
- Chciałabym mieć takiego konia jak Justyna. Ona dopiero ma szczęście - mruknęła dziewczyna. Gniadosz właśnie pokonywał pierwszy wiraż w tym samym, pięknym dla siebie stylu. Znowu, tak jak przed dwoma laty, przyspieszył i przeskoczył stacjonatę w brawurowym stylu. Tym razem Justyna utrzymała się na jego grzbiecie, ale Ararat zrzucił dwie belki. Skończone. By wygrać trzeba było przejechać na czysto.
- Nie mów, że nie podoba ci się Solitare... - rzucił pan Mirosław.
- Nie, nie o to chodzi. Kocham ją całym sercem. Jesteśmy jak siostry...- zaczęła dziewczyna. Justyna właśnie zsiadła z konia. Rzuciła wodze koniuszemu i z całej siły walnęła ogiera palcatem. Ararat zarżał i zatańczył. Dziewczyna ze łzami w oczach pobiegła do stajni.
- To cię właśnie różni, Gabi, od dziewczyn i chłopaków podobnych do Justyny. Ty kochasz Solitare, a ona kocha ciebie. Nie ważne jest dla ciebie to, że jest ona chora i nie możesz jej dosiadać. Bo ty nie jeździsz by wygrywać, ty po prostu kochasz konie. Chodźmy do stajni, nic tu po nas - właściciel stajni objął ją ramieniem i razem poszli do stajni.
- Mam pytanie - zaczęła nieśmiało Gabrysia.
- Pytaj!
- Czy gdybym nie powstrzymała pana wtedy w stajni, dwa lata temu, to oddałby pan Soli, na rzeź?
- Nigdy w życiu! Ja po prostu potrzebowałem kogoś kto by obdarzył tego konia największą miłością na jaką było go stać. Chyba nie masz wątpliwość, że dobrze zrobiłem? - zaśmiał się i wyrzucił niedopałek do pobliskiego kosza.
- Nie! Zrobił pan najlepiej jak mógł. Bardzo panu dziękuję za moją Sol. Mam jeszcze jedno pytanie - dodała dziewczyna
- No nie! Mowa była o jednym! - powiedział mężczyzna z udawaną złością
- Czy myśli pan, że kiedyś, kiedykolwiek, Solitare polepszy się na tyle, że będę mogła ją dosiąść i wystartować w zawodach?
- Ja nie myślę, ja to wiem! Chodźmy już. Zgłodniałem bardzo. Znam tu taką jedną miła knajpkę, ja stawiam!

  1. Konie na pastwisku


To było najpiękniejsze lato w jej życiu, a to był tylko początek wszystkiego co ją później spotkało.

Norma

Krystyna Rataj

Norma poruszała się naprzód miarowym galopem, nie zastanawiając się specjalnie nad tym, czy siedzący na jej grzbiecie jeździec jakoś się trzyma. Mógł równie dobrze spaść już jakiś czas temu, kiedy zafundowała mu serię radosnych baranków, i tak nie zauważyłaby jego nieobecności. Ileż ważniejszych spraw miała teraz na głowie! Gdy wreszcie ktoś zebrał w sobie odwagę, by wziąć ją na spacer, a co za tym idzie wyprowadził ją poza obręb stajni oraz należących do niej padoków, opanowywała ją radość zbyt wielka, żeby zwracać uwagę na szczegóły tak nieistotne jak telepiący się gdzieś tam na górze człowiek. Musiała przecież jak najbardziej wyciągać nogi w szaleńczym biegu - nie wiadomo przez ile kolejnych miesięcy dreptania w kółko po ciasnej ujeżdżalni będzie mogła jedynie wspominać wiatr targający grzywą, przyjemność, jaką czerpie się z oddychania szeroko rozwartymi chrapami oraz cudowne łaskotanie strużek potu spływających po nogach.

Kiedy poczuła, że nie zdoła już dłużej pędzić, zwolniła do spokojnego kłusa, potem szła przez chwilę stępa. Nie bez pewnej satysfakcji zauważyła, że na jej grzbiecie nikt nie siedzi. Po chwili zatrzymała się i ostentacyjnie zaczęła skubać pobliskie drzewko, bezlitośnie pozbawiając je kory.

Nie minęło wiele czasu, jak usłyszała tętent koni. Zza zakrętu wypadli ledwie trzymający się w siodłach jeźdźcy na całkiem zadowolonych z życia koniach. Widać, nie tylko Norma wpadła na pomysł zamanifestowania swego dobrego nastroju: dwudziestoletni siwek, spokojny, stateczny koń-profesor, galopował na czele watahy, wyprzedzając nieco pozostałych, a strzemiona obijały się wesoło o puste siodło na jego grzbiecie. Oczy mu lśniły i widać było, że jest z siebie dumny. Zaraz też dołączył do Normy oraz jej na wpół zgryzionego drzewka. Stali tak przez chwilę, czekając na kogoś, kto by ich złapał. Nikt jednak nie fatygował się w ich kierunku. Jako że znali się dość dobrze, ponieważ zajmowali sąsiednie boksy od prawie dwóch lat, wystarczyło kilka przelotnych, niby nic nie znaczących, spojrzeń, żeby porozumieć się co do dalszych działań.

Odprowadzani wściekłymi pokrzykiwaniami instruktorki i dwóch jeźdźców, którzy z wiadomych przyczyn zostali bez koni, żwawo ruszyli ku stajni, postanowiwszy wrócić do domu na własne kopyto.

Jak zdziwili się ludzie w pobliżu stajni, kiedy zobaczyli dwa samotne rumaki, powracające w przednich humorach ze spaceru! Choć to, że Norma zostawi jeźdźca gdzieś po drodze, było do przewidzenia, ale żeby Siwy zrobił to samo...? Nie do pomyślenia! Zaraz stary, doświadczony stajenny schwycił wodze obu koni, które nie protestowały zbytnio, po czym odprowadził zwierzęta do boksów. Chichocząc pod nosem rozsiodłał najpierw Normę, potem Siwego, wywiechciował oboje i podsunął im po marchewce.

- Masz charakterek, dziewczyno - powiedział staruszek wesoło, drapiąc zadowoloną Normę po chrapach. Lubił tego konia, coby o nim ludzie nie mówili. Wie kobyła, czego chce. Mimo swoich prawie szesnastu lat nadal była nieco „dzika”, na swój własny, radosny sposób. Stajenny z równą czułością potraktował Siwego, którego ucieczka pozytywnie go zaskoczyła. Widać, Norma miała dobry wpływ na swego sąsiada.

Po dwóch kwadransach wróciła grupa. Konie wyglądały na rozbawione, jeźdźcy na udręczonych, a instruktorka - ledwie żywą. Nie dość, że musieli jechać stępem ze względu na tych, którzy pozostali bez wierzchowców, to jeszcze dwie młode kobyłki pozazdrościły uciekinierom, urządzając popisowe rodeo, w wyniku czego podczas spaceru zaliczono w sumie rekordową ilość siedmiu upadków. Stajenny przestał chichotać i pogwizdywać, przybrał za to pozornie poważny wyraz twarzy. Przez kilka chwil potakiwał ludziom złorzeczącym Normie, przyznając, że tak krnąbrnego konia jeszcze nie spotkał. Urocza klaczka, dodał w myślach. Wiedział przecież, że jutro będą wychwalać ją pod niebiosa. Jutro Norma będzie chodzić na ujeżdżalni.

Wieczorem Norma stała spokojnie w boksie, nie mając nic specjalnego do roboty. Przez dłuższy czas żuła sennie siano, potem podreptała chwilę w kółko, a na końcu poskubała trochę Siwego. Tak śmiesznie się denerwował.

Wbiła tęskne spojrzenie w małe brudne okienko. Dlaczego musi stać w tym ciasnym boksie, kiedy tam czeka na nią ogromny świat?! Szesnaście lat spędziła w czterech ścianach, z rzadka przebywając na malutkim pastwisku. Zielonej chusteczce ciśniętej w morze betonu. Ale ostatnio przestali ją wypuszczać, bo niby ucieka. Faktycznie, trochę nadwyrężyła ogrodzenie, ale to był przypadek. Te dwadzieścia trzy zupełnie celowe kopniaki w furtkę wymierzyły się same! Nie ma w tym ani trochę jej winy, to działała jej podświadomość, czy coś takiego. Chciała być po prostu wolna! Tak swoją drogą, to nie miała pojęcia, czym tak właściwie jest wolność, dawno temu usłyszała to słowo, które od razu skojarzyło jej się z bieganiem. Marzyła więc o tym, żeby kiedyś stajenny nie zamknął jej boksu. Wtedy, najciszej, jak potrafi, wymknie się ze stajni i ruszy na podbój świata. Chociaż nie, najpierw uwolni też Siwego, jego się tak śmiesznie skubie. Jakby na potwierdzenie tej myśli, delikatnie pociągnęła swego sąsiada za duże kosmate ucho. Siwy łypnął na nią spod oka i odwrócił się do niej tyłem. Oboje wiedzieli, że wcale się nie obraził, tym bardziej, że nie minęły dwie minuty, jak sam w ramach żartu usiłował odgryźć Normie ogon. Jeżeli ucieknie, na pewno weźmie ze sobą Siwego, o tak.

Pierwszy dzień wakacji, czy jak to tam nazywają ludzie te dwa ciepłe miesiące pomiędzy tym, jak przestaje padać śnieg, a zaczyna znowu, oznaczał początek harówki. Jeźdźcy nie musieli pracować, w przeciwieństwie do koni rekreacyjnych, które teraz miały więcej pracy, niż mogły sobie wyobrazić. Codziennie rano trzy godziny, tyle samo, albo nawet więcej, popołudniu. Siwy nie mógł narzekać, ze względu na swój wiek chodził godzinkę, góra dwie dziennie, czego nie można było powiedzieć o Normie, która musiała obstawiać wszystkie jazdy. Chyba że był akurat spacer. Wtedy zostawała w boksie. Ciekawe

czemu?

  1. Koń rży

Na ujeżdżalni była bardzo dobrym koniem, dla doświadczonych jeźdźców wręcz idealnym. I prawdopodobnie tylko dlatego właściciel stajni znosił jej wybryki w terenie. Pracując na maneżu zarabiała dla niego bardzo dużo. Ludzie kłócili się o nią, każdy chciał uczyć się na niej skakać, doskonalić trudniejsze elementy ujeżdżenia. Wydawać się więc mogło, że lubiano ją. Nie. Wszyscy lubili na niej jeździć, nic więcej. Sama o to zresztą dbała, podczas czyszczenia gryząc, kopiąc i robiąc groźne miny. Siwy zawsze miał radochę, kiedy jakiś nowicjusz ufnie wkraczał do boksu jego sąsiadki ze słowami: „Cześć śliczna...” - zazwyczaj na tym kończył swą wypowiedź, by zastąpić ją dzikim wrzaskiem, kiedy Norma pokazywała mu, kto tu rządzi. Nie zmienia to jednak faktu, iż na ujeżdżalni pokazywała, że jest wartościowym wierzchowcem. To zapewne jej ciężkiej pracy właściciel zawdzięczał piękne auto zaparkowane za stajnią.

Wieczorem wracała do boksu zupełnie wyczerpana. Męczyło ją nie tyle bieganie, co zamknięcie na ujeżdżalni za metalowym ogrodzeniem.

Przez kolejne trzy tygodnie pracowała dzień w dzień; nawet jeśli stajenny, do którego nawet czuła sympatię, zamierzał zlitować się nad nią, wpuścić ją na padok i popilnować przez chwilę, zwyczajnie nie miał po temu okazji.

W połowie lipca odbyły się amatorskie zawody WKKW. Wiele osób chciało pojechać na Normie, ale w końcu przeważyła decyzja właściciela. Ostatecznie to jego córka miała ją dosiąść. Gdyby klacz wiedziała, że przed zawodami trzeba trenować, zapewne zdziwiłaby się nieco, ale, jako że nie zdawała sobie z tego sprawy, nie zdumiało jej wcale, że zawodniczkę pierwszy raz w życiu zobaczyła dzień przed zawodami.

Dziewczę podbiegło do niej potrząsając blond lokami, poklepało po czole, a kiedy Norma próbowała ją chwycić zębami, trzasnęło na odlew w pysk. Klacz stała przez chwilę niepewnie. Nie polubią się. To było pewne.

Zawody jak to zawody, były minęły. Pierwszego dnia cross. Norma spłoszyła się przed drugą przeszkodą, wyjątkowo szerokim rowem, ale dziewczyna wyperswadowała jej ucieczkę batem. Zaraz po ukończeniu przejazdu oddała wodze stajennemu i zniknęła wśród koleżanek. I to stajenny musiał wyczyścić i pochwalić Normę. Siwy posłał jej pełne zrozumienia spojrzenie - nie zawsze był stary, znał takich jeźdźców.

Drugiego dnia zaplanowano konkurs ujeżdżenia, potem skoków. Pierwsza konkurencja - pierwszy raz Norma poczuła w pysku twardy, zimny munsztuk, który szarpał jak diabli. Wszelkie niedociągnięcia, czy oznaki jej buntu sędziowie „przeoczyli”. Ta dziewczyna jest przecież córką właściciela. Ma wygrać. Co z tego, że koń ledwie idzie, tak zaciągnięty jest na pysku. Skoki to samo, tyle że zamiast munsztuka bat. Zwyciężyły.

Norma powlokła się do boksu za stajennym, patrząc smętnie na mijany padok. Jakże chciałaby teraz rzucić się dzikim pędem przez pola! Nagle jedno jej ucho drgnęło w sposób nie wróżący niczego dobrego. Zza rogu wyszła szeroko uśmiechnięta córka właściciela, dzierżąc w dłoni długi bat, który Normie zdecydowanie nie kojarzył się dobrze. Stajenny niby przypadkiem wypuścił uwiąz, a Norma, starając się zachować jak najbardziej niewinny wyraz pyska, przemieściła się w kierunku dziewczyny, po czym wykonała piękne, idealnie wycelowane kopnięcie „po krowiemu” - czyli w bok - wprost w kolano dziewczęcia, które krzyknęło cienko, patrząc, jak klacz, zostawiwszy stajennego z tyłu, lekkim truchtem samodzielnie podąża do swego boksu. Zemsta jest słodka, myślała Norma. Możecie mnie zamknąć w boksie. I tak będę robić, co chcę. Siwy wyszczerzył zęby w końskim „uśmiechu” i skubnął ją przyjaźnie. Oboje wiedzieli, że właściciel jej nie ukarze, przecież znowu zarobiła dla niego pieniądze, więcej pieniędzy.

Pod koniec lipca coś się stało. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu dni wczesnym rankiem stajenny wypuścił ją na chwilę na padok. Sędziwy pan specjalnie przyszedł do pracy wcześniej, żeby podarować jej choć chwilę oddechu. Miły człowiek. Może ucieknie razem z nią i Siwym? Byłoby przyjemnie, dalej mógłby ich karmić, czyścić, albo przynosić marchewki. Radośnie wybiegła na niewielką zieloną łączkę, bryknęła raz, drugi, a stajenny śmiał się z niej, bo zachowywała się, jakby była dwumiesięcznym źrebięciem. Dopiero po chwili poczuła bolesne kłucie za uszami. Pochyliła głowę, ból nieco ustąpił, lecz nie na długo. Podeszła do stajennego z głową przy ziemi i trąciła go delikatnie w nogę. Starszy pan trochę zaniepokojony rozmasował jej kark, potem odprowadził do boksu.

Tego dnia pracowała tylko przez godzinę, później nie była w stanie podnieść głowy. Wróciła do boksu, odprowadzana cichym rżeniem Siwego, wyjątkowo pracującego dziś na ujeżdżalni, a instruktorka wezwała natychmiast właściciela oraz weterynarza.

Właściciel przyszedł, popatrzył, zrobił zniecierpliwioną minę i rzucił kilka przekleństw. Norma zrozumiała jedynie, że weterynarz dużo bierze za wizytę, co chyba właścicielowi się nie spodobało.

Weterynarz „terenowy”, młody człowiek zaraz po studiach, bez zbytniej praktyki lekarskiej, przyjechał po godzinie od wezwania. Bez pośpiechu rozłożył przed boksem strasznie wyglądającą torbę, pełną dziwnych przedmiotów. Norma drgnęła zaniepokojona, ale szyja bolała ją tak bardzo, że zaczęło jej być zupełnie obojętne, co ten człowiek zrobi. Weterynarz podszedł do niej, popatrzył przez chwilę, poklepał i odwrócił się. Do Normy jak przez mgłę docierały podniesione głosy ludzi.

- I co? - spytał właściciel.

- Aseptyczne zapalenie kaletki w okolicy potylicy, trzeba dać zastrzyk - rzekł młody doktor.

- Ile to będzie?

- Dwieście, trzysta złotych. Może więcej - odpowiedział usłużnie weterynarz.

- Takie pieniądze za wbicie igły w kark starej kobyły?!

- Wszystko powinno odbyć się w warunkach sterylnych i...

- Panie! Co ja mam, na bank napaść? Gdybym na każdą szkapę tyle wydawał, zbankrutowałbym już wieki temu! Proszę mi tu natychmiast wymyślić coś tańszego!

Weterynarz zastanawiał się przez moment, po czym powiedział:

- Możemy się dogadać. Pan nie zadzwoni do szefa, jeśli nie wyjdzie, a ja zrobię kobyle zastrzyk od ręki. Za pięćdziesiąt. Plus coś dla mnie za fatygę, ma się rozumieć...

- Dobrze. Najwyżej zdechnie.

Weterynarz długo szukał czegoś w torbie, wyciągał, przekładał, składał, poprawiał, aż w końcu wbił jej pod skórę ogromną igłę. Gdyby nie to, że tak bardzo bolało, Norma trzepnęłaby drania zębami. Ale bolało. Bardzo.

Kolejne dwa tygodnie ciągnęły się w nieskończoność. Norma przestała skubać Siwego, nie potrafiła podnieść głowy, by spojrzeć przez okno. Jadła z ziemi, bo, widząc, co się dzieje, stajenny dawał jej owies w misce, którą stawiał na podłodze. Szyja w pobliżu potylicy bolała ją, drapała, swędziała, ani na chwilę nie dawała o sobie zapomnieć. Umęczona klacz mogła biegać już tylko w marzeniach. Przestała wychodzić na jazdy, przestała wychodzić w ogóle. Odwiedzał ją tylko stajenny. Oboje wiedzieli doskonale, że weterynarz popełnił błąd. Doszło do zakażenia. Za uszami Normy utworzyła się przetoka, przez którą gęsta żółta ropa wydostawała się na zewnątrz i spływała po matowej sierści.

W połowie sierpnia właściciel dla świętego spokoju zdecydował się przetransportować ją do Kliniki dla Koni. „Ten koń odstrasza klientów” - powiedział, kiedy ładowano ją do samochodu.

Lekarz w Klinice wyglądał na bardziej kompetentnego niż weterynarz, który robił jej zastrzyk. Norma poczuła do niego instynktowne zaufanie. Oglądał ją przez długi czas, macał, badał i osłuchiwał.

- Septyczny stan zapalny - orzekł wreszcie, a Norma czuła, że to nie oznacza niczego dobrego. - Nie wiem, kto ją tak urządził, ale teraz nie pozostaje nic innego, jak ją ratować, na wszelkie znane sposoby. Konieczne są dwie operacje... Koszty będą wysokie.

Właściciel popatrzył krytycznie na Normę, skrzywił się, zmarszczył wściekle brwi, zamknął drzwi do jej boksu, po czym wyszedł. Już nie wrócił. Zarabiała pieniądze - była kochanym konikiem. Wymagała kosztownego leczenia - żegnaj. Norma została na łasce losu i lekarzy, porzucona przez właściciela oraz klub jak zbędny balast. Głowa ciążyła jej coraz bardziej, jeszcze trochę, a nie będzie w stanie jej unieść.

Wciąż miała niejasne przeczucie, że jeśli kiedy nie będzie w stanie podnieść szyi, będzie to oznaczało koniec. Nie miała siły myśleć o ucieczce i upragnionej galopadzie przez łąki. W boksie obok posapywał mały kucyk z nogą w gipsie. Popatrzył na nią swymi wielkimi oczyma, próbując dodać jej otuchy. I kto teraz będzie dręczył Siwego? - zapytała sama siebie. Kręciła się przez chwilę po obcym boksie, po czym wtuliła w zimny kąt, pogrążona w poczuciu beznadziei.

  1. Koń skacze

W drugim tygodniu września miała już dosyć wszystkiego. Nikt się nią nie interesował aż do dnia, kiedy ktoś wszedł do stajni spojrzał na szesnastoletnią smutną klacz ze spuszczoną głową i zaczął strasznie dużo mówić do któregoś z lekarzy. Lekarz wymachiwał rękami, dyskutował zawzięcie, ale w końcu uległ.

Nazajutrz wyprowadzono ją z boksu, a ubrany w biały kitel weterynarz powiedział do niej z uśmiechem:

- Miałaś szczęście, że ci z Fundacji akurat tu zajrzeli. Zrobimy operację, potem drugą... i zobaczymy. Może jeszcze kiedyś podniesiesz łeb.

Albo i nie, a wtedy koniec z tobą, kochana, dopowiedziała w myślach Norma, ale mimo to ruszyła ufnie za lekarzem.

Minęło wiele czasu od obu operacji zanim Norma była w stanie stać z wysoko podniesioną głową. Szyja drżała jej jeszcze czasami, ale jej pogodna natura sprawiała, że sam fakt podniesienia łba wystarczał jej do szczęścia. Na kilka dni przed tym, jak opuściła wreszcie nieprzytulny boks w klinice, postanowiła spróbować swych sił i sprawdzić, czy może już być taka jak dawniej. W pewnym stopniu. Kiedy ktoś z obsługi przyszedł, by wsypać jej owsa do żłobu, szczypnęła go z zapałem poniżej pleców. Wrzask człowieka przekonał ją, że nie straciła jeszcze wprawy. Poczuła się znacznie lepiej.

Wkrótce przewieziono ją do nowej stajni, gdzie zamieszkała w sąsiedztwie zwariowanej dziewiętnastoletniej klaczy, zajmującej się głównie bieganiem po boksie, co sprawiało jej wyraźną przyjemność, oraz małego, karego kucyka. Norma była z tego stanu rzeczy zupełnie zadowolona.

Przez długi czas stała w stajni, zamknięta w czterech ścianach. Ale, ku jej niepomiernemu zdumieniu, nie przeszkadzało jej to. Kucyk też nie wychodził, całe dnie spędzali więc razem. Wkrótce Norma odkryła, że maluch uroczo się denerwuje, jak go skubnąć.

Wraz z nadejściem wiosny wypuszczono ją na pastwisko po raz pierwszy od operacji. Norma już chciała wyjść zrezygnowana na ten spłachetek trawy, który ludzie zazwyczaj określają jako „padok”, kiedy dotarło do niej, że stoi na początku ogromnej łąki. Większej niż kiedykolwiek widziała. Ruszyła wolnym galopem, z trudem zmuszając zastałe mięśnie do pracy. Wierzgnęła raz, lecz zamaszyście. Ludzie, którzy ją obserwowali, zaczęli się śmiać i pokazywać ją sobie palcami. Wyglądali na zachwyconych.

W pewnej chwili Norma podbiegła do drewnianego ogrodzenia. Było niskie. Bardzo niskie. Wyższe przeszkody skakała jeszcze nie tak dawno. A gdyby tak... Przypomniała sobie wszystkie swoje marzenia o ucieczce i tej nieznanej „wolności”. Już miała wziąć rozbieg i spróbować skoczyć, kiedy...

Po co?

Była tu szczęśliwa, ludzie pomogli jej przeżyć.

Miała co jeść.

Miała gdzie spać.

Miała gdzie biegać.

Co jest tam, na tej „wolności”, czego nie miałaby tutaj?

Wolność jest w jej głowie.

Zawróciła i z cichym rżeniem pobiegła do ludzi, którzy już na nią czekali.

Moje i twoje strachy

Danuta Kwak

Kiedy mój mąż powiedział mi, że chce kupić sobie konia stwierdziłam, że jest to świetny pomysł. Zaproponowałam aby kupił dwa. No bo co, on będzie jeździł a ja się będę przyglądać? Też będę z nim jeździć. Byliśmy już w wieku kiedy dzieci stawały się samodzielne i czymś trzeba było wypełnić wolny czas. Do dnia kiedy postanowiliśmy zakupić te piękne zwierzęta na koniu siedziałam kilka razy i wydawało mi się, że skoro mogłam podjąć studia w wieku 40 lat, a wcześniej zrobić Prawo Jazdy, to z jazdą konną nie będzie żadnego problemu.

Zakupiliśmy dwie klacze w wieku 8 i 9 lat. Zakupu dokonał mój mąż Tadeusz wraz z właścicielem hotelu dla koni, gdzie od tej pory miały one przebywać. Przed zakupem tylko raz widziałam te klacze. W dniu oględzin bardzo się bałam do nich podejść, a gdyby ktoś przypadkiem kazał mi na którąś klacz wsiąść to chyba bym odmówiła ze strachu. W pamięci szukałam wymówki, która by to usprawiedliwiła.

I tak po raptem dwóch miesiącach, odkąd zakosztowałam jazdy konnej, stałam się właścicielką klaczy o rozmarzonym imieniu Drima, a Tadeusz został właścicielem klaczy Słomka. Kiedy pierwszy raz weszłam do boksu, gdzie przebywała Drima, ta akurat stała odwrócona do mnie tyłem. Na mój widok odwróciła się i trąciła mnie zadem tak, że wylądowałam leżąc w kącie jej boksu. Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie, że nie zrobiła tego złośliwie. Okazało się, że Drima jest strasznym łakomczuchem, i dlatego się odwróciła niespodziewanie dla mnie, bo poszukiwała smakołyków. W następnym okresie ciągle zaglądała mi w ręce lub do kieszeni szukając czegoś smacznego. Widocznie poprzedni właściciele często jej przynosili łakocie. To, że nie chce mnie ugryźć ani podeptać dochodziło do mnie bardzo powoli. Z czasem zaczęłam poznawać jej charakter.

Przed upływem mniej więcej dwóch tygodni odkąd byłyśmy razem, właściciel hotelu zasugerował abym wyprowadziła konia na zieloną trawkę, wtedy będziemy mogły się lepiej poznać. Nie odmówiłam z obawy aby mnie nie posądzono o to, że się boje własnego konia. Kiedy wyszłam z Drimą trzymając ją na uwiązi za kantar, ta jak to koń, zaczęła spacerować po całym pastwisku szukając sobie smaczniejszej trawy. Ja się panicznie wystraszyłam, że chce mi uciec. Trzymałam kurczowo koniec sznura, co powodowało tylko to, że Drima mocniej ciągnęła. Teraz wiem, że wystarczyło chodzić z nią aby umożliwić jej szukania smaczniejszej trawy, a ona by się nie wyrywała i mój strach znacznie by się zmniejszył.

Aż przyszedł pierwszy dzień lata. Już od czterech miesięcy „potrafiłam” jeździć konno. W stadninie, gdzie nasze konie były na hotelu, zorganizowano jazdę w teren po czym zaplanowano ognisko. Byłam dumna, że potrafię jeździć konno. Jazda odbywała się w ogólnodostępnym parku. Był słoneczny letni dzień i mnóstwo ludzi spacerowało alejkami parku. Na koniu w siodle czułam się prawie jak królowa angielska. W pewnym momencie zauważyłam mojego szefa spacerującego ze swoja rodziną. Pomachałam mu ręką. Wydawało mi się, że wszyscy patrzą na mnie z podziwem w oczach. Byłam taka zadowolona z siebie. Wracając do stajni pierwszy koń prowadzący wystraszył się , skoczył w bok i w tym momencie moja Drima uczyniła to samo. Wyleciałam z siodła jak z katapulty. W ostatniej chwili próbowałam złapać się czegokolwiek. Lecz wszystko odbyło się zbyt szybko. Trzymając wodze w ręce wylądował na trawniku ze świadomością, że coś mi się rozerwało w nodze. Spróbowałam wstać, lecz moja prawa noga nie chciała mnie słuchać. Straszny ból promieniował mi w kostce. Zrobiło się zbiegowisko. Moja duma i samozadowolenie uszły ze mnie jak z pękniętego balonika. Po kilku minutach wreszcie udało mi się ponownie uzyskać postawę pionową. Na szczęście całe zdarzenie miało miejsce w niedalekiej odległości od stajni i nie musiałam ponownie wsiadać na konia.

  1. Zachód słońca


Przy ognisku było wszystkim wesoło, tylko ja musiałam udawać, że dobrze się bawię. Ból w nodze z godziny na godzinę dokuczał mi coraz bardziej. Przed powrotem do domu postanowiłam, że pojadę do szpitala. Okazało się, że mam zwichnięta kostkę.

W okresie rekonwalescencji o obawą myślałam o dniu, gdy będę musiała wsiąść na mojego konika. Cała ochota na bycie amazonką wyparowała. A ja zaczęłam strasznie bać się jazdy konnej.

Po zakończonym leczeniu, przyszedł czas aby dosiąść konia po raz pierwszy odkąd spadłam i zwichnęłam kostkę. Strach przed jazdą ogarnął mnie już w domu, zanim jeszcze wsiadłam do samochodu, aby jechać do stadniny. Nogi zrobiły mi się jakby mniej sprężyste, jakieś miękkie i jakby lekko drżące. Te uczucie miękkich nóg nie opuszczało mnie jeszcze przez kilka najbliższych miesięcy.

Siedząc w siodle byłam spięta i sztywna jak manekin. Każdy ruch głowy konia powodował, że wracały przykre wspomnienia. Myślałam, że Drima chce mnie zrzucić. Musiało upłynąć kilka tygodni zanim uświadomiłam sobie, że dlatego ruszała energicznie głową bo zbyt sztywno trzymałam wodze. Ona biedna po prostu szukała luzu.
W tym czasie wynajęliśmy stajnię u gospodarza na obrzeżach miasta zabraliśmy konie

z hotelu. Po przeprowadzce do wynajętej stajni musiałam zacząć więcej jeździć. Wcześniej w stadninie gdzie przebywała Drima czasami jeździli na niej inni klienci. Teraz zostałam tylko ja i moja Drima. Wiedziałam, że jeżeli nie będę na niej jeździć, to wyrządzę jej krzywdę. Zamiast biegać po łąkach, będzie samotnia stała w stajni. Tym bardziej, że gospodarz miał tylko maleńki ogrodzony padok, na którym na galop było zbyt mało miejsca.

Odtąd musiałam jeździć częściej niż raz na dwa tygodnie. Nie było żadnej wymówki. Skończyły się dobre czasy, gdy na koniu mogłam jeździć dwie godziny w miesiącu. Od tej pory na konia wsiadałam raz lub dwa razy w tygodniu, przeważnie na godzinę. Jednak strach nie mijał. Przed światem ukrywałam własne obawy i lęki. Jeździliśmy w Tadeuszem w dwójkę. Nie mieliśmy żadnego ogródka ani ogrodzonego placu i jazdy musiały odbywać się w rozległym terenie. Nowy teren dodatkowo przysparzał mi zdenerwowania. Były to polne drogi pomiędzy polami. Były strome zbocza pagórków, na które trzeba było wjechać a co gorsze również zjechać. Teren ten, to podobno najwyższe miejsce Górnego Śląska. Widoki były przepiękne. Lasy, park pobliskiego miasteczka, panorama Piekar Śląskich. Widać było wysmukłe wieże tamtejszych kościołów. Mnie to jednak nie sprawiało przyjemności. Zbyt byłam spięta. Byłam tak wystraszona i zdenerwowana, że często dochodziło pomiędzy mną i Tadeuszem do sprzeczek. A to, że jeździ tam gdzie są górki, że skręca w kłusie, że wybiera teren, gdzie konie mogą się wystraszyć na przykład powalonego drzewa. W tym okresie ciągle spadałam z konia, zwłaszcza gdy ruszał do galopu. Upadki przestałam liczyć, gdy przekroczyły liczbę dwudziestu. Po każdym kolejnym upadku starałam się analizować co zrobiłam źle. Mój dosiad zaczął się poprawiać.

Po około roku przeprowadziliśmy się na wieś, gdzie nasze koniki miały duże ogrodzone pastwisko i dużą stajnię. W tym czasie umiejętności Tadeusza rosły. Zrobił kurs konnej jady w renomowanym ośrodku jeździeckim. Dokupił koni. Zaczęli przyjeżdżać klienci. Ja zwykle jeździłam na końcu, na koniku, którego Tadeusz kupił specjalnie dla mnie. Jest to nieduży wałach o bardzo miękkim chodzie, który zawsze zachowuje duży odstęp pomiędzy nim, a poprzednim koniem. Obecnie jeżdżą na nim przeważnie dzieci. Jeżdżąc nie musiałam praktycznie nic robić, w wyjątkiem tego, aby starać się nie spaść. Sielanka ta trwała około trzech lat.

Aż przyszedł dzień, gdy niespodziewanie Tadeusz się rozchorował. Z dnia na dzień zostałam z sześcioma końmi i grupą klientów, którym się u nas spodobało. Postanowiłam zastąpić Tadeusza. Dzisiaj się sama sobie dziwię, jak mogłam z tak małymi umiejętnościami podjąć się tego. Chyba nie była świadoma, jak mało potrafię.

Od tego czasu zaczęłam jeździć kilka godzin tygodniowo. Trenowałam na ujeżdżalni pod okiem męża. Czytałam literaturę fachową. Zaczęłam się dopasowywać do koni. Któregoś dnia odkryłam, że nie są to potwory, lecz podobne do mnie pełne obaw i lęków bardzo wrażliwe istoty. Odkrywałam ich indywidualne upodobania. Poznawałam, który koń czego się boi. Od dnia kiedy stwierdziłam, że zachowanie koni jest często spowodowane strachem przed nieznanym lub ucieczką przed nieprzyjemnym doznaniem, zaczęłam je inaczej traktować. Zaczęłam je traktować podobnie jak traktuje się własne dzieci. To, że byłam matką trójki już dorosłych dzieci i pamiętałam problemy jakie nastręczało ich wychowanie, dodatkowo mi pomogło. To był przełom w naszych wzajemnych stosunkach. Stwierdziłam, że ja słaba kobieta muszę nauczyć się pracować z nimi tak, aby mi ufały, a moje polecenia wykonywały chętnie, aby się mnie nie bały tak, ja bałam się ich wcześniej. Jeżeli, któryś nie chciał lub nie potrafił wykonać mojego polecenia, to najpierw zastanawiam się czy w właściwy sposób daję mu do zrozumienia co ma wykonać. Często je chwalę. Lubię gdy podchodzą do mnie dając do zrozumienia, że czekają na pogłaskanie lub smakołyk. W każdym szukam pozytywnych cech. Ich stosunek do mnie też uległ zmianie. Gdy tylko pojawiam się w polu widzenia któregoś, ten podchodzi i podstawia łeb aby go pogłaskać. Czasami mam wrażenie, że gdyby potrafiły mówić to któryś odezwał by się do mnie „cześć, jak się masz” lub „zabierz mnie na spacer do lasu”.

  1. Galopujące konie


Posiadając sześć koni, wiem czego się który boi. Jeden z nich boi się wysokich budynków, inny boi się odróżniających się od tła dużych jednolitych płaszczyzn typu brama, płot. Jeden z wałachów boi się dużych liści np. łopianów, pola kapusty. Koń, którego kupiono kiedyś tylko dla mnie, panicznie boi się rowów i małych zarośniętych bruzd w polu. Może będąc u poprzedniego właściciela, wpadł do jakiegoś. Jedna z klaczy boi się spadających nagle liści lub wyfruwającego niespodziewanie z krzaka wróbelka. Ponieważ prawie na każdym spacerze można takie spotkać, aby jej oszczędzić powodu do zdenerwowania, nigdy nie chodzi pierwsza w zastępie. Jest u nas tylko jeden wałach, o którym nie potrafię powiedzieć, że czegoś się boi. Jest najodważniejszy z naszej małej gromadki. Jedynie czego nie lubi to jeźdźców, którzy zbyt twardo siadają w siodle. Czasami widzę, że w czasie jazdy odwraca się i przygląda jeźdźcowi z smutkiem w oczach, tak jak by chciał powiedzieć „czemu mi to robisz, czemu nie próbujesz bardziej miękko siadać, przecież sprawiasz mi ból”.

Od kiedy poznałam strachy męczące moje konie, wyjeżdżając w teren staram się z daleka dostrzegać to co mogło by być powodem przestrachu. Staram się, aby miały jak najmniej przykrych doznań. Pamiętam, jak ja się bałam i co wtedy przeżywałam. Chcę im oszczędzić, na ile to możliwe, przykrego uczucia strachu i bólu. Wiem, co to znaczy, bać się.

W terenie, jeżeli widzę przedmiot, który mógłby wystraszyć mojego konika, staram się, aby dostrzegł go odpowiednio wcześniej, aby z daleka zobaczył, że nie ma się czego bać. W tym czasie nie usztywniam się tak jak to było kiedyś, lecz odwrotnie, swoim zachowanie staram się dać mu do zrozumienia, że to coś normalnego. Dodatkowo dodaję mu otuchy głosem. Mówię do niego uspakajająco. Czasami mam wrażenie, że rozumie nie tylko ton mojego głosu, ale również moje słowa. Odkąd lepiej poznałam charakter i usposobienie moich, koni staram się jak najczęściej jeździć na luźnych wodzach. Zauważyłam, że napięte wodze nie tylko fizycznie powoduję przykre doznania, lecz dodatkowo powodują, że koń się usztywnia. Luźne wodze to jak słowa „Słuchaj, nie masz się czego bać, wiedz, że mam do ciebie zaufanie”. Czuję, że to mu pomaga i wtedy koń się rozluźnia.

Moja praca zawodowa to tkwienie z nosem w papierach. Często w pracy myślę o tym, co zrobię po powrocie do domu. Marzę, że po powrocie wsiądę na konika i pojedziemy sobie do lasu lub na pola. Mam nadzieje, że one również lubią te spacery. Pomimo, że mamy duże wybiegi dla nich, i są na świeżym powietrzu praktycznie cały dzień, to czasami mam wrażenie, że podoba im się galop na otwartej przestrzeni, gdy wiatr gwiżdże w uszach, a przed sobą nie widać ogrodzenia oznaczającego koniec pastwiska. Są dni, gdy tylko ruch ręki poprawiającej wodze sprawia, że koń zbiera się do galopu, i wtedy wiem, że chce się wybiegać i staram się mu to umożliwić.

W czasie jazdy konnej zwracam uwagę na podłoże, po których się poruszamy. Wiem, że konie nie lubią chodzić po nierównych łąkach z odstającymi trawnikami. Niektóre pomimo, że są podkute nie lubią drobnych kamyków. Do galopu staram się wybierać znajome polne i leśne drogi lub równe łąki, tak aby w czasie jazdy koń nie zrobił sobie krzywdy. Do dzisiaj pamiętam ból powodowany zwichnięciem kostki.

Są jednak dni, gdy koń jest powolny, nie chce mu się biegać. Wracając pamięcią do czasów, kiedy wsiadałam na konia z obowiązku a nie dla przyjemności, staram się go nie gnać go na siłę. Wiem że przyjdzie taki dzień, kiedy będzie aż nazbyt chętny do biegania.

Wiem, że koń to piękne zwierzę i nie mam na myśli jedynie wyglądu zewnętrznego, ale przede wszystkim jego usposobienie i charakter. Podziwiam go za niesamowitą wyrozumiałość i cierpliwość dla ludzkiego gatunku.

Niedługo skończę 50 lat. Wkrótce nadejdą dni, kiedy moje ciało pod względem fizycznym uniemożliwi mi jadę konną, ale wiem, że to nie będzie koniec mojej przygody z końmi. Konie zostaną z nami do końca. Nie wyobrażam sobie pustki w stajniach i na pastwiskach. Koń stał się częścią mojego życia.

Bla bla bla

Bla bla bla bla



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Opowiadania wybrane Elizy Orzeszkowej
Jarosław Iwaszkiewicz Opowiadania wybrane
Socrealizm odwrócony czyli źródła niepokoju i poszukiwanie wartości przez Marka Hłaskę w wybranych o
M Hłasko Wybrane opowiadania, streszczenie
T Borowski Wybrane opowiadania, streszczenie
Interpretacja treści Księgi jakości na wybranym przykładzie
Wybrane markery chorb nowotworowych
Wybrane przepisy prawne
Cw 3 patologie wybrane aspekty
Wybrane aspekty gospodarki finansowej NBP 17072009 2
86 Modele ustrojowe wybranych panstw
Wybrane zagadnienia prawa3
K2 wybrane
163 Wybrane konflikty na swiecie

więcej podobnych podstron