Maciej Nowicki rozmawia z Henrykiem Markiewiczem
środa 10 sierpnia 2005 00:00
O kryzysie literaturoznawstwa
Henryk Markiewicz, przy wszystkich zastrzeżeniach i osłabieniach tego sądu, ocenia dzisiejszą dominację dekonstrukcji w badaniach nad literaturą jako przejaw kryzysu literaturoznawstwa, związany z kryzysem samej literatury - w jej funkcjach estetycznych, poznawczych i komunikacyjnych. Zdaniem Markiewicza: "Znaleźliśmy się w sytuacji, gdy mówi się, że rezultaty naszego poznawania literatury są nieuchronnie skażone subiektywizmem, zależne od spornych reguł interpretacyjnych. Jeśli chodzi o dekonstrukcjonizm, są to teksty napisane ze zbędną, a czasami raczej celową zawiłością".
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Maciej Nowicki: George Steiner, wielki mól książkowy i wielki badacz literatury, powiedział kiedyś z zazdrością o innym wielkim molu książkowym i wielkim badaczu literatury, Erichu Auerbachu, że miał wielkie szczęście, bo został pozbawiony dostępu do swej gigantycznej biblioteki - dzięki temu napisał "Mimesis", arcydzieło XX-wiecznej humanistyki. Czy pana, uważanego powszechnie za człowieka, który czyta wszystko, też nie nachodzą czasem podobne myśli?
Henryk Markiewicz*: Tak. Patrzę z narastającą złością i bezradnością na bezmiar książek literackich i o literaturze. Przypomina mi się refleksja Irzykowskiego z czasów wojny, że książki przestały wychodzić i można w końcu nadrobić zaległości. Produkcja w każdej dziedzinie piśmiennictwa się zwielokrotniła. Przed wojną badacz literatury mógł przeczytać bez trudu całą produkcję naukową - to było około 30 książek rocznie. Teraz mamy tych książek sto kilkadziesiąt. Poza tym język nauki o literaturze był dawniej znacznie przystępniejszy, nie dziwiło, że np. monografia Kleinera o Słowackim stawała się przedmiotem powszechnej lektury. Dziś nawet fachowcy nie zawsze się nawzajem rozumieją. Trudno też dowiedzieć się z wiarygodnych źródeł, co jest wartościowe, a co bezwartościowe. Większa część książek naukowo-literackich w ogóle nie jest recenzowana, ani w dziennikach czy tygodnikach, ani w prasie fachowej. A recenzje, które się ukazują, są często zdawkowe lub niekompetentne.
Zapytam wprost: czy jakość tej produkcji jest wyższa, czy niższa niż kilkadziesiąt lat temu?
Ukazują się książki, które imponują erudycją, dociekliwością, spostrzegawczością interpretacyjną. Jednak uderza fakt, że od dłuższego czasu nie ukazała się książka, która byłaby wydarzeniem przykuwającym uwagę nie tylko specjalistów od danego okresu czy autora, ale wszystkich literaturoznawców. A co dopiero mówić o szerszym kręgu humanistów... Intryguje rownież, że świetni uczeni starszego pokolenia jak Maria Janion, Michał Głowiński, Ryszard Przybylski, Jarosław Marek Rymkiewicz jakby znudzili się pisarstwem ściśle naukowym, wolą publicystykę, esej, gawędę czy anegdotyczną quasi-encyklopedię. Ponadto znaleźliśmy się w sytuacji, gdy mówi się, że rezultaty naszego poznawania literatury są nieuchronnie skażone subiektywizmem, zależne od spornych reguł interpretacyjnych. A jeżeli nic nie jest pewne, to "anything goes" - "wszystko jest dopuszczalne". Nastąpiło rozchwianie wszelkich standardów naukowej prawomocności dyskursu o literaturze.
Jakie są główne wady strategii "anything goes" - rozumiem, że pod tą nazwą kryje się głównie dekonstrukcjonizm - w czytaniu literatury?
Jeżeli chodzi o interpretację dzieła literackiego, polegają po prostu na tym, że zupełnie dowolnie przypisuje się temu dziełu treści w nim nieobecne albo niedające się z niego wywnioskować, nijak z nim niezwiązane, albo wreszcie zupełnie sprzeczne z dziełem. Zdarza się, że w ten sposób powstają jakby samodzielne konstrukcje o dużej wartości intelektualnej czy artystycznej. Jednak w absolutnej większości przypadków jest to działalność zupełnie poznawczo jałowa. W dodatku mącąca czytelnikom w głowach i utrudniająca im sensowne korzystanie z literatury. Mówię bardzo dosadnie. Zapytał pan, jaka z tego szkoda - no to taka...
Jakie książki miał pan na myśli, mówiąc o "samodzielnych konstrukcjach o dużej wartości intelektualnej czy artystycznej"? Współczesny polski dekonstrukcjonizm? Michała Pawła Markowskiego?
Markowski jako badacz Nietzschego czy Gombrowicza jest błyskotliwym, ale suwerennym, wiernym tekstowi interpretatorem. Miałem na myśli tradycję pisania własnych tekstów, odległych od tekstów interpretowanych, która w polskim piśmiennictwie zaczyna się już od niektórych studiów Brzozowskiego czy od eseju Stempowskiego "Pan Jowialski i jego spadkobiercy". A jeśli chodzi o dekonstrukcjonizm, powiem szczerze, są to teksty napisane ze zbędną - a czasami raczej celową - zawiłością, dla mnie za ciemne. Nie do końca rozumiem, o co chodzi ich autorom. Wydaje mi się, że wysiłek, który musiałbym włożyć w ich dokładne zrozumienie, jest zbyt duży w stosunku do potencjalnych zysków. Zniechęciłem się, a raczej - skapitulowałem.
Czy zasada "wszystko ujdzie" nie jest w dużej mierze spadkiem po poprzednich ideologicznych uwikłaniach nauki o literaturze? Konsekwencją marksizmu, który mówił, że i tak prawie cała literatura kłamie - bo jest literaturą burżuazyjną, obliczoną na ukrycie prawdy o wyzysku proletariatu. Konsekwencją strukturalizmu - wystarczy przywołać "Mitologie" Rolanda Barthesa, gdzie już blisko pół wieku temu ogłaszano, że wszystko można sprowadzić do systemu znaków i nigdy nie mamy do czynienia ze światem, jedynie z dyskursami...
Ująłbym to inaczej. Ten zwrot relatywistyczny, czy nawet agnostyczny, jest raczej rezultatem przesadnego optymizmu poznawczego zarówno marksizmu, jak i strukturalizmu - i późniejszego rozczarowania tymi systemami. Każdy z nich obiecywał znacznie więcej, niż zdołał przynieść. Marksizm - że odsłoni prawa rozwoju kultury duchowej w jej ścisłych związkach z rozwojem społecznym. Strukturalizm - że potrafi do końca wyjaśnić budowę i funkcjonowanie dzieła literackiego. Propozycje marksizmu okazały się nazbyt ogólnikowe, niejasne, obciążone uproszczeniami. Natomiast strukturalizm zawęził obszar problematyki badawczej. Mówiąc językiem potocznym: zlekceważył odniesienia do rzeczywistości pozaliterackiej. W konsekwencji dziś w całej światowej humanistyce krytyczna refleksja nad warunkami prawomocnego poznania doprowadziła do wniosków relatywistycznych: jesteśmy nieuchronnie uwięzieni w rozmaitych kontekstach kulturowych i poza aprobatą ze strony jakiejś "wspólnoty interpretacyjnej" nie ma innego sprawdzianu naszych poglądów.
Jest być może jeszcze jedna przyczyna tego sukcesu - dekonstrukcjonizm uwielbia wykazywać niespójności występujące w jakimś dziele czy u jakiegoś autora. Zamiast poszukiwać rzeczywistej spójności, pod powłoką niespójności, akcentuje wszystkie niespójności, uważa to za swe podstawowe zadanie.
Tak. Choćby ta niespójność miała charakter marginesowy i akcydentalny.
To prowadzi do samozachwytu nad własną pomysłowością i umiejętnością podważenia rzekomej oczywistości dzieła... Ale właśnie dlatego młodzi to lubią. Bo dekonstrukcjonizm apeluje do pewnego ducha kontestacyjnego.
Ma pan rację. Norwid pisał, że gdy jesteśmy młodzi, mówimy, iż Ziemia jest kulą. A gdy stajemy się starsi, dodajemy: "U wierzchołków spłaszczona nieco". Dzisiaj młodość nie mówi, że Ziemia jest kulą, od razu zwraca uwagę, iż jest spłaszczona. A potem powiada, że Ziemia jest płaska.
Czy problem fantazjowania nie jest w gruncie rzeczy od zawsze wpisany w badania nad literaturą? Antoine Compagnon napisał niedawno w książce "Demon teorii", że teoria literatury to zawsze w sporej części fikcja sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem. Fikcja, w którą chcielibyśmy wierzyć, ale w którą nigdy nie wierzymy do końca.
W teorii literatury - i nie tylko w niej - największe sukcesy odnosiły koncepcje ekstremalne. I właśnie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Ponieważ najbardziej zwracały na siebie uwagę. Ale jak napisał Elzenberg: "W ogromnej ilości wypadków efektowna bywa myśl tylko dlatego, że nie jest przemyślana do końca...". W swych pracach starałem się, by konieczna idealizacja teoretyczna nie odbiegała zbyt daleko od literackiej empirii. Na pewno umniejszało to efektowność moich sformułowań, ale nie żałuję obranej drogi.
Krytycy dekonstrukcjonizmu twierdzą, iż wyznaczył on sobie jeszcze jeden cel - wykazanie, że historia jest tak blisko literatury, iż właściwie przestajemy je rozróżniać. Że jest to w gruncie rzeczy próba zniszczenia faktualności historii.
To zbyt radykalna ocena, poza tym zwolennicy tezy o literackości historiografii to niekoniecznie dekonstrukcjoniści. Mam jednak wiele wątpliwości w stosunku do poglądów głównego przedstawiciela tej orientacji Haydena White'a, właśnie piszę o tym artykuł. Próbuję wykazać, że to, w czym widzi on literackość historii, to sposoby przyjmowania zdarzeń występujące we wszystkich obszarach twórczości narracyjnej, nie tylko w literaturze. A stąd, że pewna część historiografii i pewna część literatury mają charakter narracyjny, nie wynika ich identyczność. Bo zachodzą między nimi oczywiste różnice - choćby na płaszczyznach: fakt-fikcja, asercja i brak asercji. Opowiadanie o śmierci hetmana Żółkiewskiego pod Cecorą i opowiadanie o śmierci Podbipięty mają zupełnie różny status. Nie bez powodu śmiejemy się z pani, która podobno zamówiła mszę za duszę Podbipięty, a nie śmialibyśmy się, gdyby zamówiła mszę za duszę Żółkiewskiego. To zaś, co White określa jako "retoryczny" czy "tropiczny" aspekt historiografii, sprowadza się w gruncie rzeczy do przeniesienia nazw tropów literackich na występujące w niej (ale także poza nią) schematy myślowe. To w gruncie rzeczy terminologiczna żonglerka.
Przed dekonstrukcjonizmem były marksizm i strukturalizm. Co pozostało dziś z marksizmu?
Zależy gdzie. U nas istnieje alergia na marksizm. W najlepszym razie traktowany jest z lekceważeniem. Inaczej wygląda to na Zachodzie, co najbardziej widać w krajach języka angielskiego - tacy autorzy jak Fredric Jameson czy Terry Eagleton to niekwestionowane autorytety. Marksizm wypracował pewne procedury dotyczące badania zawartości ideologicznej różnych tekstów, m.in. literackich. Dziś ta strategia interpretacyjna nie dotyczy już tylko badania zafałszowanej świadomości klas społecznych. Stosowana jest znacznie szerzej - została przeniesiona na inne zbiorowości społeczne, wyodrębnione według rasy, przynależności etnicznej, płci, orientacji seksualnej. Marksizmowi wiele zawdzięcza więc genderowa czy postkolonialna nauka o literaturze. Chodzi tu już nie o własność środków produkcji, lecz o stosunki władzy i podporządkowania. Wiele z prowokacyjnych paradoksów marksizmu odrzucono, inne stały się tezami powszechnie uznanymi, o zapomnianej, czasami, genezie.
A gdyby to samo pytanie sprowadzić do pana życiorysu intelektualnego. Czego z tekstów, które w latach 50. pan pisał...
...najmniej się wstydzę, chciał pan powiedzieć?
Raczej odwrotnie: czego się pan wstydzi najbardziej?
Generalnie biorąc, ja się niczego nie wstydzę. Starałem się uprawiać marksizm najlepiej, jak potrafiłem. Bardzo się nad tym napracowałem. Żałowałbym może tylko kilkunastu zdań atakujących krytykę i publicystykę niemarksistowską z mojego referatu "Krytyka literacka w walce o realizm socjalistyczny" z roku 1952. No i wolałbym nie mieć w swojej bibliografii agresywnego sprostowania ze Zjazdu Polonistów w 1950 roku.
Pozostał nam jeszcze strukturalizm. Co po nim pozostanie?
Bardzo wiele. Stworzył on precyzyjną wiedzę o budowie dzieła literackiego i różnych jego odmian, tym samym dostarczył instrumentarium do jego interpretacji. To niezbędne wyposażenie każdego badacza literatury.
Gdyby podsumować doświadczenia z marksizmem, strukturalizmem i dekonstrukcjonizmem i spytać: co to dało samej literaturze? Czy jest ona dziś bliżej opisu świata, czy dalej?
W atmosferze relatywizmu poznawczego każdy chyba waha się przed odpowiedzią na takie pytanie. Bo cóż my wiemy o tym, jaki ten świat jest. Zastanawiamy się, czy w ogóle powinniśmy na takie pytanie odpowiadać. Ale odpowiem: wydaje mi się, że współczesna literatura gorzej niż dawniej radzi sobie z opisem świata. Nie przypisywałbym jednak tego oddziaływaniu teorii. Pisarze mało się z nią liczą. I to raczej ona, teoria, kształtuje się pod wpływem literatury.
Czytuje pan dużo książek polskich pisarzy powstałych po 1989 roku?
Niewiele.
Dlaczego?
Bo są w znacznej części męczące, a przy tym jałowe. Oczywiście "Pałubę", jedno z moich ulubionych dzieł literackich, też się czytało trudno. Ale "Pałuba" dawała mi ogromną satysfakcję intelektualną. Uświadamiała - nie jako dzieło sztuki, ale jako traktat parafilozoficzny - problemy, z których nie zdawałem sobie sprawy albo których sam nie potrafiłem nazwać. A tu, w prozie najnowszej, męczę się, brnąc przez obszary nużącej i zagmatwanej magmy znaczeniowej. Nie znajduję satysfakcji ani intelektualnej, ani artystycznej. Łatwiejsza w odbiorze jest powieść neonaturalistyczna. Ale to taplanie się w brutalizmie jest dla mnie mało pociągające i mało pożywne. Może te uogólnienia są niesprawiedliwe, bo moje oczytanie w tej literaturze jest niewystarczające. W każdym razie mógłbym wymienić niewiele książek, które mnie zafascynowały. "Zafascynowały" to zresztą za mocne słowo: takich, które przeczytałem z upodobaniem.
Skoro jest ich niewiele, to może tym bardziej warto je wymienić?
"Widnokrąg" Wiesława Myśliwskiego, "Weiser Dawidek" Pawła Huellego, "Madame" Antoniego Libery. A z nowszych - mimo tego, co mówiłem o brutalizmie - "Gnój" Kuczoka. Z dramatów - "Antygona w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego. Znacznie więcej tytułów mógłbym wskazać z literatury faktu - choćby "W ogrodzie pamięci" Joanny Olczak-Roniker, "Kartki z dziennika" Stefana Chwina, wspomnieniowe książki Jarosława Abramowa-Newerlego. Chętniej czytam książki tego rodzaju niż najnowszą prozę powieściową. Być może fikcja wyczerpała swe możliwości i przegrywa właśnie z literaturą faktu. Rodzą się też obawy o przyszłość literatury w ogóle, o to, że książka będzie coraz bardziej tracić na znaczeniu. Jej konkurencyjność w stosunku do kultury audiowizualnej będzie się zmniejszać. Z drugiej strony pewne obserwacje ten pesymizm nieco łagodzą. Nie straciła przecież swej atrakcyjności powieść typu obyczajowego czy sensacyjnego, a także fantasy. Tylko że nie jest to literatura najwyższego lotu. Jeszcze w międzywojniu czytelnik wymagający, a zmęczony i poszukujący w książce odpoczynku - mógł sięgnąć po "Noce i dnie", "Cudzoziemkę" czy "Sól ziemi". Dziś rzadko pojawia się książka, która byłaby zarazem wartościowa i przyjemna w czytaniu.
Skoro przedkłada pan "Noce i dnie", "Cudzoziemkę" czy "Sól ziemi" nad polską powieść współczesną, to może dlatego, że te klasyczne już powieści, mimo swej czystości gatunkowej (nie były mieszankami powieści z literaturą faktu, dziennikiem, esejem...), pełniły jednak funkcję poznawczą. Były medium wiedzy o człowieku, rzeczywistości społecznej, świecie idei?
Zapewne tak, w literaturze powieściowej najbardziej cenię odkrywczość psychologiczną. Nie sądzę jednak, by to zatrata czystości gatunkowej osłabiła funkcje poznawcze powieści. Zadziałała tu zapewne także zupełnie naturalna potrzeba nieustannej odnowy środków artystycznych, nie zawsze prowadząca do rezultatów pomyślnych, przynajmniej z mojego punktu widzenia. A z drugiej strony - ogromne skomplikowanie współczesnej rzeczywistości; również historycy skarżą się, że nie potrafią się z nią uporać. Paradoksem jest, że pomocy szukają właśnie w technikach literackich.
*Henryk Markiewicz, ur. 1922, historyk i teoretyk literatury, emerytowany profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Państwowej Akademii Nauk i Polskiej Akademii Umiejętności. Wieloletni dyrektor Instytutu Filologii Polskiej UJ. Doktor honoris causa WSP w Krakowie i Uniwersytetu Gdańskiego. Autor m.in. książek "Prus i Żeromski" (1954), "Tradycje i rewizje" (1957), "Pozytywizm" (1978), "Główne problemy wiedzy o literaturze" (1965), "Wymiary dzieła literackiego" (1984), "Literaturoznawstwo i jego sąsiedztwa" (1989), "Teoria powieści za granicą" (1995), "Polskie teorie powieści" (1998).
"Europa" nr 71, 10.08.2005