3 Wilkołak krwiożercza bestia


STEVE FEASEY

WILKOŁAK. KRWIOŻERCZA BESTIA.”

0x01 graphic

Pierwsza zasada w walce z siłami Otchłani: w momencie, gdy pomyślisz, że jesteś bezpieczny, powinieneś zacząć się martwić...

Dobrzy faceci:

Trey Laporte - 15 lat Sierota.

Ostatni wilkołak czystej krwi

Alexa Charron - córka wampira,

uzdolniona czarodziejka

Tom O'Callahan - człowiek, twardziel.

Potrafi stawić czoła każdej istocie cienia

Istoty cienia:

Inkub - zmiennokształtny, który wprawnie chwyta

w pułapki nieostrożne ludzkie istoty

Ashnon - niezwykle rzadki i bardzo ceniony demon;

potrafi doskonale naśladować każdą żywą istotę

Nekrotrof- trudny do zabicia pasożytniczy demon.

Mieszka w ciele ofiary i kontroluje jej umysł.

Pozostawiają ją martwą lub w stanie obłędu

LG78 - poufne.

Nie są potrzebne żadne dodatkowe informacje

Misja:

Wkradli się do bazy złego wampira Kalibana. Myśleli, że to wystarczy. I tu się mylili...

1

Pierwsze przebudzenie było straszne.

Wypełzła z mglistej ciemności pustki w kierunku odgłosów urządzeń medycznych, do których podłączono ją różnymi rurkami i czujnikami. Otumaniona i zdezorien­towana otworzyła oczy i poszukała wzrokiem czegoś do picia, co by przyniosło ulgę jej obolałemu gardłu. Wampir siedział przy jej łóżku i patrzył na nią. Jego oblicze przypo­minało kamienną maskę. Skinął głową, a na jego twarzy zagościł smutny uśmiech, lecz tylko na chwilę. Wstrzy­mała oddech i znieruchomiała; mogła jedynie przyglądać się potworowi.

Wiedziała, że to wampir. Nie miał kłów ani szponów i gdyby nie fascynujące oczy podobne do złocistych stawów, mogłaby go wziąć za normalnego przystojnego męż­czyznę w średnim wieku. Lecz jedno spojrzenie powie­działo jej wszystko, co musiała wiedzieć o jego prawdziwej naturze, jakby wciąż patrzyła na świat nie swoimi oczami, lecz oczami demona, który wcześniej wniknął w jej ciało. Zmarszczyła brwi, gdy o tym pomyślała, i spróbowała odpędzić napływające wspomnienia.

- Jak się czujesz, Philippo? - zapytał Lucien Charron.

Wzbierające w niej przerażenie wybuchło wreszcie, wypełniając każdą komórkę ciała, trawiąc je całe. W małym pokoju rozległ się wysoki zawodzący jęk, a ona zdała sobie sprawę, że to jej własny krzyk. Nabrzmiały paniką niósł się nieprzerwanie, aż wreszcie zabrakło jej powietrza w płu­cach. Wzięła drżący oddech i na krótką chwilę zamknęła oczy, a kiedy znowu je otworzyła, wampira już nie było.

Rozejrzała się, wciąż przerażona, przeszukując wzrokiem pomieszczenie. Pokręciła głową z niedowierzaniem, chwytając łapczywie powietrze; czuła, jak jej serce tłucze się w piersi. Ani śladu tamtej istoty, zniknęła. Kiedy spoj­rzała na siedzenie krzesła, dostrzegła lekkie wgniecenie na poduszce, które powoli się wypełniało, zacierając ślady tego, kto tam siedział. Poczuła, jak łzy płyną jej po twarzy; już się przed nimi nie broniła.

Zwariowała. Wiedziała, że postradała zmysły. Bo jak inaczej miałaby wytłumaczyć pewność, że została opęta­na przez demona i że ten sam demon posłużył się nią, by wniknąć w jej ojca i go zamordować na jej oczach?

Philippa Tipsbury zaszlochała gwałtownie, gdy powróciły wspomnienia o demonie, który zamieszkał w jej ciele. W drzwiach ukazała się pielęgniarka, kobieta w średnim wieku. Podeszła szybko do łóżka i wstrzyknęła jakiś czy­sty płyn do kroplówki podłączonej do ramienia dziewczy­ny. Szepnęła coś, a potem, przesunąwszy dłonią po czole chorej, zaczęła ją uspokajać cichymi słowami, czekając, aż lek zacznie działać.

Po raz kolejny Philippa poczuła pełznące w jej ciele zimno i natychmiast ogarnął ją spokój. Chciała coś powiedzieć, lecz z ust wydobyło się tylko niewyraźne mamrotanie, a przed oczy wpełzła ciemność, która szybko pochłonęła ją całą.

Tak było przed dwoma dniami.

A teraz oni wrócili.

Spróbowała unieść powieki, tylko odrobinę, by przez wąziutkie szparki spojrzeć na osobę siedzącą przy jej łóżku. W pokoju panował mrok, który tylko nieznacznie mącił blask wpadający przez szybę w drzwiach, dlatego trudno było dostrzec twarz osoby wpatrzonej w książkę rozłożoną na kolanach. Philippa była jednak pewna, że tym razem nie jest to wampir. Wydało jej się trochę dziwne, że osoba jest w stanie czytać w tak słabym świetle. Szerzej otworzyła oczy i zobaczyła dziewczynę, która siedziała z nogą założoną na nogę, i palcami lewej dłoni wystukiwała melodię na plastikowym oparciu krzesła.

- Jak się czujesz? - zapytała dziewczyna, nie podnosząc wzroku.

Philippa szybko zacisnęła powieki.

- Wszyscy bardzo się o ciebie martwiliśmy, dlatego czuwamy przy tobie na zmianę. Po twoim ostatnim spotkaniu z moim ojcem uznaliśmy, że będzie lepiej, jeśli prze­stanie się tu pojawiać. Nie chcemy cię więcej straszyć.

Philippa uznała, że nie ma sensu dłużej udawać snu. Otworzyła oczy i przyjrzała się uważnie nieznajomej.

Alexa Charron zamknęła książkę, wsunąwszy między kartki zakładkę. Uśmiechnęła się do Philippy, ta zaś zmarszczyła brwi, jakby się zastanawiała, kim jest gość i co robi przy jej łóżku. Miała przed sobą nastolatkę o jas­nych inteligentnych oczach i bardzo ładnej twarzy. Czarne włosy nosiła ściągnięte w kucyk i była ubrana w biały podkoszulek i dżinsy.

- Cześć, jestem Alexa - przywitała się obca, wyciągając rękę na powitanie.

Philippa nie zareagowała, a w kącikach jej oczu zalśniły łzy.

- Zwariowałam - szepnęła.

Alexa spojrzała na nią ze smutkiem. Końcami palców delikatnie dotknęła przedramienia dziewczyny.

Nie, Philippo, nie zwariowałaś. Ale stałoby się tak z pewnością, gdyby chodziło o kogoś mniej wytrzymałego. - Przez jej usta przemknął nieśmiały uśmiech. - Chcemy pomóc ci otrząsnąć się z tego, przez co przeszłaś.

- My? Co za my?

Alexa patrzyła prosto w oczy dziewczyny.

- Mamy na względzie twoje dobro, Philippo.

- Mój ojciec nie żyje, prawda? Ta... istota... wpełzła do jego ciała i...

- Ciii. Postaraj się zachować spokój.

Alexa spojrzała na nieduży stolik nocny ustawiony przy łóżku. Nalała wody z dzbanka i podtrzymawszy Philippę, pomogła jej oprzeć się na poduszkach, tak by dziewczyna mogła się napić.

Pacjentka podziękowała skinieniem głowy, lecz jej spojrzenie wciąż wyrażało nieufność.

- Mam wrażenie, że chcesz mnie o coś zapytać - rze­kła czarodziejka.

- Powiedziałaś, że tamten... mężczyzna... ten, które­go widziałam wcześniej... jest twoim ojcem.

Alexa przytaknęła.

- Tyle tylko, że on nie jest człowiekiem, prawda? - Mówiła coraz głośniej, znowu była na granicy histerii. - On nie jest... on... - wzięła głęboki oddech, zmuszając się do wypowiedzenia tych słów - on jest...

- Wampirem? - Alexa zmarszczyła brwi i wydęła usta, jakby zastanawiała się, w jaki sposób poprowadzić rozmowę. - Tak, jest wampirem. - Zerknęła na drzwi. - Nie zwariowałaś, Philippo. Wiem, że w tej chwili tak myślisz, ale to nieprawda. Lucien jest tak samo realny jak demon nekrotrof, który wszedł w twoje ciało, kiedy byłaś z ojcem na Seszelach. - Młoda czarodziejka popatrzyła na dziewczynę ze współczuciem. - Wszystko, co pamiętasz, zdarzyło się naprawdę. I, niestety, twój ojciec nie żyje.

Philippa milczała, niezdolna wydobyć z siebie choćby słowo. Gdy wreszcie potwierdziły się jej podejrzenia, po­czuła nagły przypływ smutku. Wszystko to ją przerastało: jej ojciec nie żył, w pokoju siedział wampir, a w jej ciele wcześniej mieszkał demon. Odwróciła wzrok, pozwala­jąc, by łzy spływały na poduszkę, a z jej ust wydobył się zduszony szloch.

Alexa siedziała nieruchomo z ręką na ramieniu Philippy, pozwalając, by ta pozbyła się nagromadzonych emo­cji.

Wreszcie Philippa spojrzała na swojego gościa.

- Tamta istota rzeczywiście była we mnie, prawda? Nie wyobraziłam sobie tego.

- Nie, niczego sobie nie wyobraziłaś. Nekrotrof opuścił twoje ciało i zamieszkał w ciele twojego ojca, pragnąc dowiedzieć się czegoś o naszej misji. Demon posłużył się tobą, by dotrzeć do niego. Twój ojciec wyskoczył z łodzi, którą płynęliście, i utopił się, by zabić tamtą istotę. Wykazał się niewiarygodną odwagą.

Philippa Tipsbury wpatrywała się w białą pościel na swoim łóżku.

Alexa obserwowała ją bacznie, starając się ocenić, ile jeszcze może wyjawić dziewczynie, choć wiedziała, że nastolatka wie już i tak za dużo.

- Wciąż mi nie powiedziałaś, kim jesteś - odezwa­ła się cicho Philippa. - Kim jesteś i czego chcesz?

- Twój ojciec pracował dla mojego. Należał do organizacji, która dba, by istoty takie jak tamten demon nie przedostawały się z Otchłani do naszego świata. Jesteśmy tymi dobrymi, Philippo. Twój ojciec był jednym z dobrych facetów.

Patrzyła, jak w oczach dziewczyny znowu zalśniły łzy. Philippa siedziała zapatrzona przed siebie.

- Twoje spotkanie z nekrotrofem jest czymś... niezwykłym - mówiła dalej Alexa, starannie dobierając słowa.

- Po przeniesieniu się do innej ofiary demon zwykle zabija byłego żywiciela. Przed tobą wszyscy żywiciele popa­dali w obłęd. Ale ty przeżyłaś. I jak powiedziałam, wcale nie zwariowałaś.

Dziewczyna milczała.

- Potrzebujemy twojej pomocy. Podejrzewamy, że nekrotrof w jakiś sposób przetrwał, że twój ojciec nie zdołał go zabić. On...

- Nie. On nie żyje. Sama mówiłaś, że ojciec wyskoczył za burtę. Zabił go na dnie oceanu. On nie żyje, wiem to.

Alexa mówiła dalej, nie zważając na to, że na twarzy dziewczyny pojawił się dziki strach.

- Nie wiemy, w jaki sposób udało mu się uciec, ale uważamy, że przy twojej pomocy moglibyśmy go odnaleźć.

Philippa odwróciła głowę i spojrzała na Alexę, a jej twarz wyrażała niedowierzanie.

- Między tobą a tamtą istotą, Philippo, istnieje specjalna więź. Pozostał w tobie ślad czarnej magii, dzięki której demon przejął kontrolę nad twoim ciałem i umy­słem. Nekrotrof zostawił część siebie w twojej głowie. - Ich nieruchome spojrzenia się skrzyżowały. - Czujesz to, prawda? Wiesz, że on wciąż żyje.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - ucięła Philippa i spojrzała w bok.

Rozległo się pukanie. W szparze uchylonych drzwi ukazała się głowa pielęgniarki. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła swoją pacjentkę siedzącą na łóżku, a jej uśmiech miał w sobie tyle ciepła, że dziewczyna musiała odpowiedzieć tym samym. Pielęgniarka zerknęła na Alexę.

- Przyszedł twój ojciec. Pyta, czy mógłby wejść i z wa­mi porozmawiać.

- Dziękuję, Greto. Powiedz mu, proszę, że zaraz do niego wyjdę.

Alexa odczekała, aż kobieta zamknie za sobą drzwi, i ponownie spojrzała na Philippę.

- Wszystko zależy od ciebie. Nie musisz się z nim spotykać, jeśli tego nie chcesz. Ale wiedz, że mój ojciec nie jest jedyną istotą cienia, która mieszka w świecie ludzi - o nie. Jednak w odróżnieniu od niego większość tych istot przybyła tu, by nieść światu zniszczenie i śmierć. - Zamilkła na chwilę. - Sądzę, Philippo, że nekrotrof zmienił coś w tobie bezpowrotnie. Domyślam się też, że jesteś tego świadoma. - Odczekała, aż dziewczyna na nią popatrzy. - Widzisz ich, prawda? Potrafisz zobaczyć istotę cienia pomimo jej przebrania? Bo inaczej skąd byś wiedziała, że mój ojciec nie jest tym, na kogo wy­gląda? - Odczekała chwilę i dodała: - Pragniemy ci po­móc.

- Czego chce twój ojciec?

- Podejrzewamy, że nabyłaś pewną umiejętność rzadko spotykaną u nekrotrofów: zdolność lokalizowania istot tego samego rodzaju co one, gdziekolwiek się znajdują. Pewnie w tej chwili jeszcze nie potrafisz się posłużyć swoim darem, ale możemy ci w tym pomóc. Niestety, podejrzewamy, że demon także jest w stanie cię odnaleźć: będzie wiedział, że żyjesz, i zechce coś z tym zrobić. - Uśmiechnęła się do dziewczyny. - Być może jesteś naszą jedyną nadzieją na znalezienie go i zniszczenie.

Philippa zamknęła oczy w nadziei, że to wszystko po prostu zaraz się skończy. Pragnęła, by przyszła pielęgniarka i znowu podała lekarstwo, które pozwoli jej zanu­rzyć się w nieświadomości - może na zawsze.

Alexa czekała. Wiedziała, że musi zachować cierpliwość.

- Skąd pewność, że posiadam te... moce?

- Nie mamy pewności. Tylko się domyślamy. Ale prze­cież widzisz istoty cienia.

- Niezupełnie - odparła dziewczyna, marszcząc brwi. - W każdym razie nie dosłownie. Raczej je... wyczuwam.

Philippa powróciła myślami do chwili przebudzenia, gdy zobaczyła siedzącego przy niej wampira. Nic w jego zewnętrznym wyglądzie - z wyjątkiem niesamowitych oczu - nie sugerowało, że nie jest człowiekiem, a mimo to wiedziała. Przez chwilę wodziła pustym wzrokiem po ścianie.

- Jeśli zdołam zlokalizować dla was tego... nekrotrofa, to czy twój ojciec go zniszczy? - zapytała po dłu­giej chwili milczenia.

- Masz na to moje słowo.

Dziewczyna wzięła głęboki oddech; nie mogła uwierzyć w to, co właśnie zamierzała powiedzieć.

- Dobrze - zgodziła się. - Jeśli zostaniesz ze mną, to porozmawiam z twoim ojcem.

Patrzyła za Alexą, która wyszła, by przyprowadzić Luciena.

2

Trey Laporte siedział na brzegu łóżka, rozglądając się po pokoju pełnym nowoczesnego sprzętu i gadżetów. Z pewną niechęcią pomyślał, że będzie musiał zostawić to wszystko. Podobnie jak wszystkie pomieszczenia luksusowego apartamentu w Docklands pokój chłopaka był wyposażony w tyle elektronicznych bajerów, że przecięt­ny entuzjasta technologicznych nowinek zaśliniłby się na śmierć z zazdrości.

Z zamyślenia wyrwało go ciche pukanie. Drzwi się otworzyły i do środka weszła Alexa. Odgarnęła włosy za ucho i usiadła obok, co sprawiło, że jego serce zabiło szybciej.

Milczeli przez chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć.

- Widzę, że już jesteś spakowany i gotowy do drogi?
- odezwała się dziewczyna, zerkając na dużą torbę podróżną stojącą na podłodze.

Trey kiwnął głową.

- Tak. O siódmej mam samolot do Vancouver. Tom był tak dobry i zaproponował, że podrzuci mnie na lotnisko. - Spojrzał na przyjaciółkę i się uśmiechnął. - Założę się, że po drodze wygłosi mi wykład o bezpieczeństwie: żebym niepotrzebnie nie ryzykował i wezwał Luciena, gdy tylko pojawią się kłopoty. Podobną rozmowę odbyłem już z twoim ojcem co najmniej trzykrotnie przy różnych okazjach.

- Tata się po prostu martwi. Wciąż ma nadzieję, że zmienisz zdanie i pozwolisz, by któreś z nas pojechało z tobą.

- Nie, Alexo. Teraz ty zaczynasz? Jadę sam. Czuję, że muszę to zrobić... - Uniósł dłoń, powstrzymując jej protesty. - Proszę, nie wracajmy już do tego. Nic mi nie będzie.

Uśmiechnęła się smutno, z rezygnacją. Ruchem głowy wskazała coś w jego torbie.

- Czy to ta uświniona stara bluza? Mówiłam ci, żebyś ją wyrzucił, jest okropna! - Pochyliła się, by sięgnąć po ciuch, lecz Trey chwycił ją za łokieć i odciągnął łagodnie do tyłu.

- A ja ci mówiłem, żebyś pilnowała swojego nosa. Gdy­bym cię słuchał, musiałbym zmieniać zawartość szafy co dwa miesiące bez względu na to, czy zdążyłem założyć choćby połowę ubrań, czy nie.

- Niektórzy ludzie nie mają pojęcia o modzie.

- Niektórzy ludzie nie mają pojęcia, że pieniędzy nie należy wydawać w szalonym tempie, jakby brali udział w zawodach, kto pierwszy wyczyści wszystkie karty kredytowe.

- Nikt by się nie domyślił, że jesteś bogaty.

- Nikt by się nie domyślił, że jesteś mądra.

- Skąpiec.

- Rozrzutnica.

- Kutwa.

- Zepsuta-zakupoholicznie-nienasycona-biadoląca-niarnotrawczyni.

Alexa zmrużyła oczy, szukając w myślach odpowiedniej riposty.

Ostatecznie roześmiała się tylko i oparła głowę na ramieniu chłopaka, przytulając się do niego.

- Mówiłeś, że kiedy wyjeżdżasz, Treyu? Bo już nie mogę się doczekać.

Też się roześmiał i pochylił, by poczuć waniliowy zapach jej włosów. Krew w jego żyłach popłynęła szybciej, jak zawsze gdy byli tylko we dwoje, tak blisko siebie. Zarumienił się. Jakaś jego część pragnęła, żeby Alexa z nim pojechała. Do cholery, jakaś jego część pragnęła, żeby oni wszyscy z nim pojechali: Lucien, Alexa i Tom. Z drugiej strony coś mu mówiło, że sam musi odbyć tę podróż i spróbować odkryć swoją tożsamość. Dlatego wiedział, że musi zostawić tych, którzy są dla niego jak rodzina. A przecież postanowił tam jechać właśnie dla­tego, że dowiedział się, iż gdzieś w Kanadzie żyje czło­nek jego prawdziwej rodziny: jakiś wuj Frank.

Wujek. Krewny. Także wilkołak. Trey wzdrygnął się na myśl o tym, gdyż nie miał pewności, jak się nastawić do spotkania z kimś, kto musi żyć z podobną przypadłością jak on. Lucien powiedział mu, że jest wyjątkowy, ostatni ze swojego rodzaju. Zrobiło to na nastolatku ogromne wrażenie, większe, niż się spodziewał. Był sam; osiero­cony chłopiec odesłany do domu dziecka po śmierci babki, który stracił wszystko i wszystkich. A wampir go urato­wał, przygarnął i traktował jak syna. Ale też go okłamał, zatajając istnienie wuja.

Jakby czytając w jego myślach (Trey był pewny, że dziewczyna potrafi to robić, jeśli chce), Alexa uniosła głowę i spojrzała w oczy chłopaka.

- Nie daj się zranić - powiedziała ledwo słyszalnym szeptem.

- Alexo, już ci mówiłem... Tom i twój tata przekazali mi...

- Nie to miałam na myśli. - Wyprostowała się, wciąż patrząc mu prosto w oczy. - Wydaje się, że wiążesz z tą podróżą wielkie nadzieje. Chcę tylko, abyś wziął pod uwagę, że twój wuj może się okazać kimś innym, niżbyś chciał.

Trey wytrzymał spojrzenie dziewczyny i powiódł wzrokiem po jej twarzy, szukając jakichś wskazówek, które by zdradziły, że wie więcej, niż mówi.

- Jest wszystkim, co mam - odezwał się wreszcie.

- To nieprawda.

- Wiesz, o co mi chodzi.

Skinęła głową i wstała.

- Uważaj na siebie, Treyu Laporte.

Uśmiechnął się.

- Robię to przez całe życie, Alexo Charron.

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i posłała mu figlarne spojrzenie, pochylając się do przodu.

- Tom organizuje pożegnalną kolację. Zamówił już jedzenie - ku niezadowoleniu pani Magilton - i chce, że­byśmy wszyscy spotkali się przy stole. To miała być niespodzianka, ale uznałam, że ci powiem. Wiem, jak bardzo nie lubisz niespodzianek.

Trey uśmiechnął się i odpowiedział:

- Lucien już mi zdradził ten sekret.

- Naprawdę? - Roześmiała się. - Co za miejsce. Już nawet nie można mieć tajemnic. - Ruszyła do drzwi.

- Dzięki, Alexo - rzucił, gdy stanęła w progu.

Odwróciła się do niego.

- Cokolwiek by się stało, pamiętaj, że teraz tutaj masz rodzinę. Chcemy, abyś wrócił bezpiecznie.

Trey wiedział, że powinien coś odpowiedzieć. Pragnął jej wyznać, jak wiele wszyscy dla niego znaczą. A w szcze­gólności co czuje do niej, że jest dla niego kimś szczegól­nym. Ale nie potrafił wyrazić tego słowami, więc tylko przełknął głośno grudę, która utkwiła mu w gardle.

- Dzięki - powtórzył po chwili, patrząc, jak wychodzi.

Kolacja przebiegała spokojnie. Wszyscy zasiedli przy stole w jadalni. Tom zamówił ulubione potrawy Treya, więc chłopak objadł się stekiem i ciastem z masą bananową, które smakowało wybornie. Lucien niewiele zjadł, jak zwykle, i Trey odniósł wrażenie, że wampir jest bardziej rozkojarzony niż podczas ich wcześniejszych spotkań. Wciąż zerkał na talerz Treya, a w pewnym momencie chłopcu się wydało, że dostrzegł dziwny wyraz na twarzy opiekuna, gdy ten zobaczył krew wypływającą spod steku.

Rozmowa się nie kleiła, gdyż wszyscy pomijali milczeniem wyjazd Treya, usiłując mówić o czymś innym.

Wreszcie chłopak nie wytrzymał i przewrócił oczami, kiedy Irlandczyk po raz kolejny zaczął rozprawiać o pogodzie.

- Och, na miłość boską. Niech ktoś wreszcie powie coś sensownego o... moim wyjeździe. Unikanie tego te­matu nic nie zmieni. Jezu, można by pomyśleć, że planuję samotną wyprawę do Otchłani.

- Czy skontaktowałeś się z wujem, tak jak sugerowałem? Zawiadomiłeś go o swoim przyjeździe? - zapytał Lucien.

- Nie. Wiem, że według ciebie powinienem, ale nie chcę, żeby się przestraszył i gdzieś ukrył. Sam nigdy nie próbował się ze mną kontaktować, domyślam się więc, że nie ma dla mnie miejsca w jego życiu. Dlatego zjawię się tam niespodziewanie i zobaczę, co mi powie.

Lucien przechylił głowę na bok i uniósł brwi w charakterystyczny dla siebie sposób; Trey wiedział, że zawsze tak robi, gdy nie do końca zgadza się z rozmówcą, jednak tym razem powstrzymał się od uwag.

Po chwili milczenia wampir odezwał się do Alexy:

- Tom i ja załatwiliśmy kogoś, kto wyjdzie po Treya na lotnisko. - Jego głos miał niezwykłą barwę, a Trey uśmiechnął się, gdyż przypomniał sobie, jak niemal hipnotycznie podziałał na niego podczas ich pierwszego spot­kania w domu dziecka. Lucien był bardzo enigmatyczną postacią: wysoki, wręcz niebezpiecznie przystojny, do tego spowity aurą pewności siebie, której trudno było się oprzeć. To właśnie pewność siebie i władczość spra­wiły, że Trey mu zaufał. Tamten tajemniczy nieznajomy wyrwał go z nudnego i smutnego życia i wprowadził do innego, pełnego demonów, wampirów i dżinów. To Lucien wyjawił chłopakowi prawdę o jego likantropii i przezna­czeniu, o którym wspominała legenda: miał pokonać złego wampira Kalibana z Otchłani i ustanowić pokój między światem ludzi a światem demonów.

Lucien uchwycił spojrzenie chłopaka i uśmiechnął się do niego.

- Po długich... negocjacjach... Trey się zgodził, by ktoś z nim był, dopóki nie nawiąże kontaktu z wujem. Później, ku memu niezadowoleniu, nasz człowiek odejdzie.

- Wciąż uważam, że to czyste szaleństwo! - odezwał się Irlandczyk, spoglądając na przyjaciela. - Czemu tak bardzo się sprzeciwiasz, żeby ktoś ci towarzyszył i miał oko na wszystko?

- Już to przerabialiśmy - westchnął chłopak. - Sam spotkam się z wujem. I nie chcę, żeby ciągnął się tam za mną demon występujący w charakterze ochroniarza ani żeby któryś z was cackał się ze mną jak jakaś kwoka. - Odwrócił się do Luciena i wytrzymał jego spojrzenie. - Nie będzie lepszej okazji. Od śmierci Gwendoliny Kaliban jest bardzo osłabiony. Bez pomocy czarownicy nie potrafi otwierać portali do naszego świata z taką łatwością jak wcześniej. Sam powiedziałeś, Lucienie, że jest niezwykle spokojny. Chcę tam pojechać, a teraz nadarzyła się ku temu okazja. - Zorientował się, że mówi podniesionym głosem, dodał więc ciszej: - Naprawdę doceniam waszą troskę, ale musicie mi zaufać. - Zerknął na Toma. - Zachowam ostrożność. Obiecuję. Będę dzwonił codziennie, żebyście mogli sobie pogdakać.

- Wariactwo - rzucił Irlandczyk i sięgnął po kieliszek
z winem.

Lucien skwitował uśmiechem reakcję przyjaciela.

- Cóż, musimy uszanować jego wolę. A poza tym, na ile zdążyłem się zorientować, teren, na którym mieszka Frank Laporte, jest dobrze strzeżony przed takimi jak ja na mocy porozumienia wuja Treya z władcą demonów, jakie zawarli jakiś czas temu. Chłopak będzie tam tak samo bezpieczny jak tutaj. - Zamilkł na chwilę, a jego spojrzenie się rozjarzyło. - Przynajmniej bezpieczny przed wampirami. - Powiódł palcem po krawędzi kieliszka i uśmiechnął się, usłyszawszy cichy brzęk szkła. - Wie, że możemy wysłać do Kanady swoich ludzi, jeśliby tylko znalazł się w niebezpieczeństwie. Ale podjął decy­zję, a my, jego przyjaciele, musimy się z tym pogodzić.

Wszyscy już skończyli jeść i, jak na jakiś niewidoczny sygnał, Alexa i Tom podnieśli się z miejsc.

Trey spojrzał na nich ze zdziwieniem, a potem przeniósł wzrok na Luciena.

- Chętnie zamieniłbym z tobą kilka słów, zanim nas opuścisz - powiedział wampir, widząc pytające spojrzenie chłopaka.

Irlandczyk i Alexa wyszli bez słowa.

- No cóż - odezwał się Lucien, gdy zostali sami.

- No cóż - powtórzył Trey.

- Rozumiem, że jesteś spakowany?

- Tak. Jeśli czegoś nie zabrałem, to kupię na miejscu.

- Oczywiście.

Pokój wypełniła niezręczna cisza. Dopiero teraz Trey usłyszał tykanie zegara wiszącego na przeciwległej ścianie, jakby mechanizm wybrał ten szczególny moment, by zacząć swoje monotonne odliczanie.

- Dziękuję, Lucienie - rzekł chłopak. - Wiem, jakie to dla ciebie trudne.

Wampir skinął głową i strzepnął pyłek z rękawa ma­rynarki.

- Zamierzałem ci o tym powiedzieć. - Twarz Luciena przybrała dziwny, trudny do odczytania wyraz. - Nigdy nie miałem zamiaru ukrywać przed tobą istnienia twojego wuja. Po prostu czekałem na stosowną chwilę. Wydaje się, że od momentu naszego spotkania mieliśmy mało czasu, by naprawdę porozmawiać o ważnych rzeczach. Będziemy musieli nadrobić zaległości, gdy wrócisz.

- Jesteś pewien, że wrócę? - zapytał Trey i zaraz pożałował, że to powiedział.

Lucien milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Mam taką nadzieję. Naprawdę. Tu jest twój dom - najbezpieczniejsze miejsce dla młodego człowieka z twoją mocą.

Trey nagle poczuł irytację, że nie może się uwolnić od tykania zegara.

- Nie lubili się, prawda? Ojciec i jego brat.

- Skąd takie przypuszczenie? - Lucien podniósł brwi.

- Czytałem dziennik ojca - odparł chłopak. - Szczerze mówiąc, bardzo mnie rozczarował. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale wszystko tam brzmi trochę... zimno. Przeważnie same fakty i spotkania. Kilka wpisów dotyczących ciebie i waszych wspólnych misji. A potem wspomnienie wizyty z moją matką u wuja. I niedługo potem tylko jedno zdanie: „Żałuję, że nie zabiłem Franka, kiedy miałem okazję". To chyba świadczy o ich wielkiej niechęci do siebie, zgodzisz się ze mną?

Lucien spojrzał na chłopaka zamyślony.

- Sprawy są bardziej złożone, niż myślisz. Obaj byli wilkołakami. Nie jedynymi. Tworzyło się tam coś na podobieństwo stada, które musiało mieć przywódcę: samca alfa. Było tylko dwóch pretendentów. Należało się spo­dziewać, że ktoś poczuje się rozczarowany. Rozczarowany i... rozgoryczony. Powiedziałbym ci więcej, Treyu, ale nie chcę wpływać na twoją opinię o wuju. To byłoby nie fair. Sam wyrobisz sobie o nim zdanie i zdecydujesz, jak po­stąpić. Ludzie się zmieniają, więc pewnie i on nie będzie tym samym, którego kiedyś znałem tak dobrze.

- Ale przez cały czas go obserwowałeś. Bo inaczej skąd byś wiedział, gdzie przebywa?

- Informowano mnie o jego ruchach. Chociaż nic specjalnego się nie działo. Nie widziałem twojego wuja ani nie miałem od niego wiadomości od ponad piętnastu lat.

- Kawał czasu, mniej więcej wtedy się urodziłem. - Chłopak obserwował wampira, by sprawdzić, czy w jakiś sposób zareaguje.

Lucien się uśmiechnął.

- Dla kogoś, kto żyje tyle co ja, to zaledwie mrugnięcie okiem.

Teraz Trey odpowiedział uśmiechem. Patrząc na wampira, trudno było przypuszczać, że ma ponad dwieście lat.

- Pamiętaj, Treyu, jeśli podczas pobytu w Kanadzie jakieś wydarzenia cię zaniepokoją, natychmiast do mnie zadzwoń. Obiecaj mi, że nie będziesz narażał się na nie­bezpieczeństwo.

- Obiecuję, Lucienie. Będę uważał. Jeszcze raz ci dziękuję.

- Jutro przyjdę się pożegnać, ale musisz mi wybaczyć, że nie pojadę z tobą i Tomem na lotnisko. Poranne słońce bardzo mi szkodzi. - Lucien wstał i dał znak Treyowi, by poszedł za nim. - Wracajmy do nich. Na pewno będą chcieli pobyć dziś z tobą jak najdłużej. - Położył dłoń na ramieniu chłopaka, przyciągnął go do siebie i ob­jął. - Będzie nam cię brakowało - powiedział i wyszedł z pokoju.

3

Trey leciał pierwszą klasą. Pomimo jego protestów Lucien uparł się, by pokryć wszystkie koszty, i chłopak zobaczył, że będzie podróżował bardzo wygodnie. Miał otwarty bilet, a zatem mógł wrócić w dowolnym momencie.

Przez większość czasu czytał książkę albo słuchał muzyki z MP3. Próbował nie myśleć o tym, co go czeka. Gdy tylko wyobrażał sobie spotkanie z wujem Frankiem, zaraz zaczynał odczuwać ucisk w żołądku. „Lepiej o tym nie myśleć - powtarzał. - Nie robić sobie nadziei".

Po wyjściu z sali przylotów zatrzymał wózek z bagażem i przesunął wzrokiem po ludziach czekających przy chromowanej barierce. Większość wspinała się na palce, wypatrując w tłumie znajomych. Niektórzy trzymali włas­noręcznie wykonane tabliczki z nazwiskami. Trey od razu dostrzegł swoją eskortę. Wybrany przez Luciena opiekun stał z ogromną planszą z jego nazwiskiem. Mieszkaniec Otchłani tak bardzo wyróżniał się na tle ludzi, że rów­nie dobrze mógłby się pozbyć przebrania. Przewyższał wszystkich wzrostem - mierzył ponad dwa metry. Do tego był potwornie wychudzony i blady. Ogólnie rzecz biorąc, osobnik wyglądał dość niepokojąco - najwyraźniej Lucien przysłał po Treya Lurcha z rodziny Addamsów. Chłopak uśmiechnął się, kiedy zobaczył, że podczas gdy inni tłoczyli się, aby zdobyć dogodną pozycję przy barierce, wokół demona było całkiem pusto, gdyż nikt nie odważył się do niego podejść. Popchnął wózek i podszedł do istoty.

- Pan Galroth? - zapytał. Nazwisko to podał mu Tom.

Demon wyraźnie się wzdrygnął na dźwięk jego głosu, a potem odwrócił się i zmierzył chłopaka wzrokiem od stóp do głów.

- Pan Laporte? - odpowiedział ze słabo skrywaną pogardą. Wyciągnął rękę, choć wyraz jego twarzy sugerował, że nie oczekuje, by chłopak odwzajemnił uścisk dłoni.

- Proszę, mów mi Trey.

- Dobrze... Treyu. Muszę powiedzieć, że po tym, co słyszałem o twoich ostatnich dokonaniach, nie spodziewałem się zobaczyć kogoś takiego. - Istota mówiła niskim głosem, do tego bardzo powoli, jakby z trudem składała słowa.

- Wybacz - rzekł Trey - ale uznałem, że ponaddwumetrowy wilkołak może mieć problemy z przejściem przez kontrolę paszportową. Nie miałem pewności, jak władze Kanady reagują na ogromne, ohydne istoty cienia usiłu­jące dostać się do ich kraju. - Podniósł wzrok i napotkał spojrzenie rozmówcy. - Ale widzę, że niepotrzebnie się martwiłem.

Demon zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, czy chłopiec mówi poważnie, czy nie. W końcu kiwnął głową w kierunku bagażu Treya.

- Chodźmy - powiedział i ruszył do wyjścia.

Trey popatrzył na oddalające się plecy istoty cienia, a potem na stos swoich walizek.

- Witamy w Kanadzie - mruknął pod nosem, po czym popchnął wózek i ruszył za demonem.

4

Inkub szedł szpitalnym korytarzem, kierując się w stronę świetlnej smugi, która docierała ze stanowiska pielęg­niarek. Ciepło intensyfikowało płynące z oddziałów zapachy choroby i środków dezynfekujących. Demon zatrzymał się i spojrzał w okno w przeciwległej ścianie. Ciemność nocy po drugiej stronie szyby zamieniała jej powierzchnię w he­banowe lustro. Przejrzał się w nim, obciągnął biały fartuch lekarski i odsunął z czoła kosmyk włosów. Poprawił jeszcze stetoskop zawieszony na szyi i chuchnął w złożoną dłoń, by sprawdzić oddech. Zadowolony wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.

Demon posiadał zdolność odczytywania pragnień ofiar i przyjmowania postaci ludzi, których darzyły one największą sympatią. W tym przypadku było inaczej. Nie miał wcześniej sposobności spotkania osoby, którą za­mierzał oczarować, dlatego przybrał postać mężczyzny atrakcyjnego dla większości kobiet: podrasowaną wersję obecnie najbardziej popularnego hollywoodzkiego gwiaz­dora. Dla inkuba twarz spoglądająca na niego z odbicia, podobnie jak wszystkie ludzkie oblicza, była odrażająca.

Wiedział jednak, że dziewczyna, z którą ma się spotkać, spojrzy na niego zupełnie innymi oczami.

Zadowolony wziął głęboki wdech i poszedł dalej korytarzem. Zatrzymał się dopiero przed biurkiem, przy którym młoda pielęgniarka wypełniała dokumenty.

- Cześć - rzucił demon i pochylił się nad wysokim blatem, udając zainteresowanie jej pracą. - Jestem doktor Cash. Robię specjalizację z psychiatrii. Miałem zbadać pannę... - zamilkł i zerknął na tabliczkę z zaciskiem, którą trzymał w ręku - Tipsbury... Pannę Philippę Tipsbury.

Pielęgniarka spojrzała na swoje papiery wyraźnie zaskoczona.

- Chyba nikt mnie nie uprzedził, że pan przyjdzie, doktorze...

- Cash, ale proszę, mów mi David. Nikt tego nie powiedział, bo właśnie skończyłem dyżur i pomyślałem, że wpadnę i przejrzę historię choroby pacjentki, zanim pójdę do domu. Byłabyś tak miła i mi ją pokazała?

Demon spojrzał na tablicę zawieszoną na ścianie i odczytał zapisaną markerem informację o pacjentce. Tipsbury leżała w pokoju numer pięć oddalonym trochę od stanowiska pielęgniarek. Inkub chciał jak najszybciej się stamtąd wynieść - nienawidził szpitali z powodu ich okropnego zapachu. Ale najpierw musiał się pozbyć tej dziewczyny. W windzie, w drodze na górę, zastanawiał się, czy nie zignorować instrukcji nekrotrofa, który zlecił mu to zadanie, i po prostu nie zabić osoby za biurkiem.

Ale przecież nie chciał sprzeciwiać się rozkazom demona i jego pana, Kalibana. Nekrotrof nie mógł zmarnować najnowszego przebrania, musiał jeszcze raz przeniknąć do organizacji Luciena, dlatego właśnie wysłano inkuba, żeby wykonał brudną robotę.

Ponownie uchwycił tak dobrze mu znane spojrzenie.

- Nikt mnie nie uprzedził, że na tym piętrze pracują takie atrakcyjne pielęgniarki. Oparł się łokciami na blacie, by przybliżyć twarz do jej twarzy. - Gdybym wiedział, wpadłbym tu wcześniej. - Błysnął w uśmiechu śnież­nobiałymi zębami, a dziewczyna oblała się rumieńcem. - Jesteś nowa?

- Można tak powiedzieć. Pracuję tu zaledwie od kilku miesięcy.

Posłał jej łobuzerski uśmiech.

- Posłuchaj, wiem, że jestem trochę bezczelny, ale właśnie skończyłem czternastogodzinny dyżur. Czy byłoby wielką nieuprzejmością, gdybym poprosił cię, żebyś przyniosła mi kawę? - Dostrzegł wahanie na jej twarzy i zobaczył, że spogląda w głąb korytarza, dlatego zaraz dodał: - Posiedzę tutaj, a jeśli ktoś przyjdzie, powiem, że poszłaś coś załatwić na moją prośbę. - Wytrzymał spojrzenie kobiety i po chwili stwierdził z ulgą, że wyraz niepewności na twarzy pielęgniarki zastąpił nieśmiały uśmiech.

- Dobrze - zgodziła się - ale zawołaj, gdyby wzywał mnie któryś z pacjentów. Zaraz wracam.

- Z kawą, mam nadzieję - odparł demon. Dziewczyna znowu się zarumieniła. - Poproszę z mlekiem i czterema kostkami cukru. Uwielbiam słodkości.

Inkub odprowadził pielęgniarkę wzrokiem. Dla pewności odczekał kilka sekund, po czym szybko przeszedł korytarzem do właściwych drzwi. Zajrzał przez szybę do ciemnego wnętrza; jedyne zajęte łóżko stało pod ścianą z lewej strony. Zadowolony, że przy pacjentce nie ma ni­kogo z personelu, wślizgnął się szybko do środka. Cięż­kie drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. Przez chwilę trwał w bezruchu, czekając, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Potem wziął głęboki oddech i wsunął rękę pod biały fartuch; od razu namacał rękojeść długiego, za­krzywionego noża wsuniętego za pasek spodni. Podszedł do łóżka. Uniósł broń i na chwilę zatrzymał ją nad głową, a koniec ostrza zadrżał.

- I co ty chcesz tym zrobić?

Glos rozległ się gdzieś za jego plecami, więc demon obrócił się błyskawicznie na pięcie. Ujrzał wysokiego mężczyznę, który wyłonił się z ciemności. W tym momencie jego los był przesądzony.

Lucien Charron odrzucił przykrycie i w jednej chwili stanął przy łóżku. Demon wyczuł za sobą niewiarygodnie szybki ruch; doskonale wiedział, kto potrafi się tak przemieszczać. Już miał się odwrócić, by potwierdzić swoje obawy, gdy nagle pokój zawirował: sygnały wzrokowe wciąż płynęły z oczu do mózgu demona, mimo że jego głowa została trwale odłączona od szyi. Widział podłogę, która przybliżała się bardzo prędko, a potem świat po raz ostatni pogrążył się w mroku.

Z szyi inkuba trysnęła fontanna czarnej krwi. Jego ciało jeszcze przez chwilę zachowywało pozycję pionową, zanim zrozumiało, że nie ma prawa tak stać. Osunęło się na podłogę, a fartuch stracił nieskazitelną biel. Tom i Lucien obserwowali, jak pozbawiony głowy korpus zaczyna zanikać - martwy demon wracał do świata, z którego przybył. Po kilku chwilach nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek istniał jakiś doktor Cash. Zniknęła nawet krew, którą nasiąkł fartuch. Tom schylił się i podniósł go z podłogi. Zobaczył, że Lucien mu się przygląda.

- Miałeś rację - rzekł z uznaniem.

- Zazwyczaj mam - odparł wampir i się uśmiechnął. - Chodźmy.

Wyszli z sali, a gdy dotarli do końca korytarza, zatrzymali się i zapukali cicho do ostatnich drzwi. Alexa, wciąż w uniformie pielęgniarki, spojrzała zza szyby, zanim otworzyła drzwi i ich wpuściła. Zobaczyli, że jej napięta twarz łagodnieje. Dziewczyna wspięła się na palce i objęła ojca. Potem uśmiechnęła się do Irlandczyka, wskazując głową fartuch w jego rękach.

- A zatem wszystko poszło dobrze? - zapytała.

- Zgodnie z planem - potwierdził ojciec. - Ale gdyby nasi ludzie nie przechwycili śladów ruchu inkuba w tej okolicy, moglibyśmy się nie zorientować w porę w sytuacji.

- Myślę, że musimy zabrać stąd Philippę najszybciej, jak to możliwe, zanim zjawi się jakiś inny lekarz, by zerknąć na historię jej choroby.

Dziewczyna siedziała w ciemnym kącie pokoju. Spoglądała na nich spod opuszczonych powiek, a jej dłonie drżały mocno.

- Chodźmy, Philippo - powiedziała Alexa. - Zosta­niesz u nas do czasu, gdy uporamy się z nekrotrofem. Potem ojciec pomoże ci, cokolwiek zechcesz robić. Ma­my wolny pokój i chętnie udzielimy ci gościny tak długo, jak...

- Będziesz tam ze mną? - Głos dziewczyny wskazy­wał, że jest na granicy histerii. Wyraźnie unikała wzroku wampira i wciąż patrzyła na jego córkę.

- Tak - odrzekła Alexa. - Będę z tobą.

Lucien przyglądał się Philippie Tipsbury świadom tego, jak bardzo się boi. Przypomniał sobie reakcję Treya, gdy ten dowiedział się, że jego świat jest niezupełnie taki, jak sądził. Odwrócił się i wyszedł, nie chcąc dłużej nie­pokoić jej swoją obecnością.

- Jesteś bezpieczna, Philippo. Masz na to moje słowo.
- Alexa podała dziewczynie rękę, by pomóc jej wstać.

Philippa przez chwilę wpatrywała się w nią, zanim podniosła się powoli. Uspokoiła oddech i zaczęła się zastanawiać, po co robi to wszystko. I uświadomiła sobie, że chce zobaczyć, jak ginie istota, która zabiła jej ojca... Przeszła przez pokój i ujęła dłoń Alexy.

- Dobrze.

Ruszyły do drzwi, mijając po drodze Toma. Alexa szła pierwsza. Philippa zatrzymała się na moment i spojrzała na ubranie spoczywające w ręku Irlandczyka. Sposób, w jaki je trzymał, utwierdził ją w przekonaniu, że nie chce wiedzieć, do kogo należało ani skąd się wzięło.

Kiedy wyszły na pogrążony w ciszy korytarz, Philippa zauważyła, że nie ma z nimi wampira - jakby rozpłynął się w powietrzu.

5

Bez przeszkód przewieźli Philippę z powrotem do mieszkania. Po drodze Alexa przez cały czas mówiła do niej pogodnym tonem, tak jakby znały się od wieków. Przypominało to jednak bardziej monolog niż rozmowę. Od chwili opuszczenia szpitala dziewczyna nie odezwała się ani słowem, nawet wtedy, gdy Alexa zaproponowała, że tej nocy powinny spać w jednym pokoju. Siedziały obok siebie na tylnym siedzeniu, a czarodziejka opisywała ich komfortowy apartament oraz pomieszczenia poszczególnych pięter, obiecując, że oprowadzi Philippę po całym budynku. Czuła się trochę, jakby dyskutowała ze sobą, mimo to nie przestawała mówić, by choćby tylko samym dźwiękiem swojego głosu wyrwać dziewczynę z odrętwienia.

Gdy samochód zatrzymał się wreszcie na podziemnym parkingu pod budynkiem Luciena, Alexa wysiadła i przeszła na drugą stronę, by pomóc wysiąść Philippie. Dziewczyna była na wszystko obojętna. Szła jak w transie przez luksusowy apartament na najwyższym piętrze, któ­ry równie dobrze mógł w ogóle nie istnieć. Dopiero gdy zostały same w sypialni czarodziejki, drgnęła na dźwięk zamykanych drzwi, po czym odwróciła się i skonsternowana zaczęta wodzić wzrokiem dookoła. Sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała, gdzie jest ani jak się tu dostała.

- Wszystko w porządku, Philippo - uspokajała ją Alexa. - To mój pokój. Tutaj jesteś bezpieczna. Napijesz się może herbaty? Potem przyniosę ci jakieś ubrania, żebyś mogła się przebrać.

- Nie, nie odchodź - poprosiła ją Philippa. - Nie chcę zostać tu sama.

- Możesz pójść ze mną. Chodźmy razem do kuchni.

- Czy on tam będzie?

- Mój ojciec?

Philippa skinęła głową.

Alexa westchnęła. Usiadła na łóżku i klepnęła w materac, dając dziewczynie do zrozumienia, że chce, by usia­dła obok.

- Wiesz, gdzie jesteś, prawda? - powiedziała.

Philippa kiwnęła głową.

- To mieszkanie znajduje się na najwyższym piętrze. Pod nami, na niższych poziomach, przebywają pracownicy mojego ojca; Lucien i jemu podobni robią wszystko co w ich mocy, by chronić ludzi takich jak ty przed istotami z Otchłani. Nie mógłby cię skrzywdzić, ja też nigdy bym tego nie zrobiła. - Ścisnęła dłoń dziewczyny. - Ojciec nie będzie ci wchodził w drogę, dopóki nie dojdziesz do siebie i nie przyzwyczaisz się do otoczenia. Owszem, chce z tobą porozmawiać, żeby wyjaśnić ci pewne rzeczy i zapytać o inne. Ale jeszcze nie teraz. - Zamilkła na moment, wytrzymując spojrzenie dziewczyny. - Chodź, zjemy coś i się napijemy. - Wstała i podała rękę Philippie.

- Nie. Dziękuję. Chcę się położyć. Zostaniesz ze mną?

- Dobrze. Kładź się, a ja przysiądę tu na krześle. - Alexa uśmiechnęła się i pokazała głową na łóżko za jej pleca­mi. - Poradzisz sobie z tym wszystkim. Potrzebujesz tylko czasu, ale sobie poradzisz.

Po kilku minutach Philippa spała już głęboko. Wiedząc, że dziewczyna szybko się nie obudzi, czarodziejka wstała cicho i wyszła z pokoju.

- I jak się czuje? - zwrócił się Lucien do córki, kiedy dołączyła do niego na balkonie. Wzięła go pod ramię. Stali tak jakiś czas wpatrzeni w czarną wstęgę Tamizy.

- Klasyczny przypadek psychozy - powiedziała Alexa
i prychnęła. - Biedaczka pewnie wciąż jest przekonana, że
zwariowała. A nawet jeśli nie, to bardzo chce, żeby tak było. Pozytywne jest to, że chyba darzy mnie zaufaniem.

Lucien kiwnął głową.

- Zachowuje się tak jak Trey, gdy przyprowadziłeś go tu pierwszy raz. Poznaję to przerażone spojrzenie i spo­sób, w jaki patrzy na wszystko i wszystkich. Jakby się bała, że chcemy ją w jakiś sposób skrzywdzić.

- Chłopak się przyzwyczaił - rzekł Lucien, nie patrząc na nią. - Zaakceptował to, kim jest i co to oznacza.

- Czyżby?

Ojciec się uśmiechnął. Zamknął oczy i zaczerpnął haust słonawego nocnego powietrza.

- Tęsknisz za nim? - zapytał.

Nie od razu odpowiedziała. Odwróciła się i oparła plecami o balustradę balkonu.

- Tato, przecież wyjechał dopiero wczoraj.

Zapadła cisza, a Alexa wiedziała, że ojciec czeka, aż powie coś jeszcze.

- Martwię się, czy wróci - odezwała się wreszcie. - Zastanawiam się, czy pomimo że nalegał, by pojechać tam samemu, pomimo tego wszystkiego, co nam powiedział, czy nie chciał dać nam czasem do zrozumienia, że nie zamierza wracać.

- Coś do niego... czujesz, prawda, Alexo?

Teraz ona milczała. Lekki wietrzyk przyniósł z lewej strony odgłosy muzyki.

- Myślisz, że wróci? - zapytała.

- Myślę, że tak - odparł. -I wtedy będzie potrzebo­wał naszego wsparcia. Nie sądzę, by znalazł w Kanadzie to, czego szuka, i nie przyjdzie mu łatwo się z tym pogodzić. Spodziewa się, że wuj będzie antidotum na jego samotność, ale obawiam się, że rzeczywistość okaże się inna. Dlatego zgodziłem się, aby poleciał tam sam mimo oczywistych niebezpieczeństw. To on musi określić, co i kto jest teraz dla niego ważne. Pomoże mu to stać się tym, czym musi się stać.

- Jaki jest jego wuj? - zapytała Alexa.

Lucien gwałtownie wypuścił nosem powietrze i pokręcił głową.

- Trey zadał mi podobne pytanie przed swoim wyjazdem, a ja mu odpowiedziałem, że nie widziałem jego wuja od ponad piętnastu lat. - Lucien spojrzał na córkę. - Mam nadzieję, że czas go zmiękczył. Bo Frank Laporte, którego zapamiętałem, to najbardziej mściwy, zatwardziały, nieczuły i bezwzględny typ, jakiego miałem nieszczęście poznać. Gdyby nie był bratem Daniela, dawno już bym go zabił, wyświadczając tym światu wielką przysługę.

Alexa wpatrywała się w ojca zdumiona. Rzadko okazywał emocje, ale teraz jego spojrzenie wyrażało wręcz nienawiść.

- Co takiego zrobił? - zapytała.

Lucien odwrócił wzrok, odmawiając dalszej rozmowy na ten temat.

- Dlaczego nie powiedziałeś tego wszystkiego Treyowi?

- Myślisz, że by mi uwierzył? - odparł, a jego twarz znowu zakryła nieodgadniona maska. - Trey myślał, że specjalnie zataiłem przed nim istnienie wuja. Uważasz, że by to kupił, gdybym mu wyznał, że jedyny żyjący członek jego rodziny jest odrażającym degeneratem?

Alexa spojrzała w dal na rzekę i westchnęła.

- Biedny chłopak.

- Jak już mówiłem, cała nadzieja w tym, że Frank Laporte zmienił się z wiekiem.

Gdy ponownie spojrzała na ojca, zrozumiała, że sam w to nie wierzy.

6

Trey postawił torbę podróżną na tylnym siedzeniu dużego samochodu z napędem na cztery koła, który czekał na niego przed hotelem, po czym zajął miejsce obok kierowcy. Pan Galroth - czy też Lurch, jak chłopak zaczął w myślach nazywać demona - siedział na fotelu, cudem zdoławszy upchnąć za kierownicą swoje długie ciało. Spoj­rzał na swojego młodego podopiecznego.

- Marnie się prezentujesz - stwierdził. - Masz wory pod oczami. Wyglądasz okropnie.

- Bardzo miło mi to słyszeć. Nic mi nie jest. Po prostu trochę się denerwuję. Ale dzięki za troskę, panie Galroth.

- Galroth.

- Co?

- Wystarczy Galroth, bez pana. Nie mam żadnej płci. Jestem istotą pozbawioną płci.

Trey wydął policzki i czekał.

- A dokąd chciałeś dzisiaj pojechać?

Chłopak westchnął.

- Posłuchaj, dajmy spokój tym pozorom i nonsensom w rodzaju nie-mam-pojęcia-co-tu-robisz, dobrze?

Demon utkwił w nim spojrzenie i wydawało się, że trwa to wieczność, aż Trey zaczął się wiercić na siedzeniu. Wreszcie istota cienia zamrugała i potrząsnęła głową, ocierając się resztką włosów o dach samochodu.

- Treyu, ja naprawdę nie mam pojęcia, co tu robisz. Pan Charron skontaktował się ze mną ze swojego biura w Londynie i zapytał, czy byłbym tak miły i za­wiózł cię, dokąd tylko zechcesz pojechać podczas swojej wizyty w Kanadzie, i czy mógłbym być pod ręką, gdybyś mnie potrzebował. Nie udzielił mi żadnych informacji dotyczących twojej podróży i nie wyjawił jej celu.

Z tyłu rozległ się dźwięk klaksonu. Demon spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył kierowcę jasnoczerwonego sportowego samochodu, który wściekle gestykulował. Mężczyzna ponownie zatrąbił i coś zawołał. Olbrzym obrócił się na swoim siedzeniu i posłał tamtemu groźne spojrzenie. Klakson ucichł.

- A zatem dokąd? - zapytał, odwracając się z powrotem do chłopaka.

Trey wyjął kartkę z tylnej kieszeni spodni i podał ją demonowi.

- Będę chciał, żebyś mnie tam zawiózł, ale najpierw
jedźmy do sklepu, bo muszę kupić jakiś prezent.

Galroth spojrzał na kawałek papieru, skinął głową i wrzucił bieg.

*

Dom, znacznie oddalony od najbliższej drogi, stał w miejscu, które Trey nazwałby, delikatnie mówiąc, odludziem - chociaż określenia takie jak ponura, zapad­ła dziura także przychodziły mu na myśl. Do budynku prowadziła tylko jedna droga, która wiodła przez gęsty las, i gdyby nie GPS, nigdy by go nie znaleźli. Właściwie były to tylko dwie koleiny wyżłobione w ziemi przez ko­ła samochodów, które przez lata jeździły tędy w jedną i drugą stronę. Wysoka trawa ocierająca się o podwozie auta wskazywała na to, że obecnie droga była rzadko uży­wana. Trey zerknął na mapę widoczną na wyświetlaczu, by sprawdzić, czy istnieje jakaś inna trasa lub choćby ścieżka prowadząca przez las, ale niczego takiego nie znalazł, Spojrzał w bok, szukając jakichkolwiek znaków ludzkiej obecności, i zaczął się zastanawiać, dlaczego wuj zdecydował się zamieszkać w takim miejscu. A jednak coś w tym zalesionym krajobrazie go poruszyło, obudziło pierwotne uczucia drzemiące w nim głęboko. Zadrżał, po czym skierował całą swą uwagę na radio, usiłując znaleźć stację nadającą muzykę rockową.

Po pewnym czasie las zgęstniał. Nawet o tej porze dnia, gdy słońce stało jeszcze wysoko na niebie, gęste korony drzew nie pozwalały, by światło dotarło do liściastego dywanu, który zaścielał tu ziemię od lat, przez co wszystko spowijał nieprzyjazny mrok. Las wydawał się nie mieć końca; drzewa rosnące po obu stronach drogi ciągnęły się rzędami, zlewając się w mroczną ciemność.

„Nie byłoby przyjemnie się tutaj zgubić” - pomyślał Trey i wyobraził sobie, jak błąka się sam w mroku.

- Coś jest przed nami - odezwał się Galroth i pokazał podbródkiem na obiekt, który dostrzegł z przodu. Gdy chłopak podniósł wzrok, zobaczył drewniany dom. Nawet z tej odległości widać było wyraźnie, że cały się rozpada; wokół przysadzistego budynku stały porzucone sa­mochody i zardzewiałe sprzęty, przypominające upiorne pomarańczowobrązowe kukły. Całe miejsce wydawało się opuszczone i przesycone złowieszczą aurą.

- Wygląda ślicznie - rzekł Trey, kiedy zatrzymali się przed domem. Spojrzał na demona. - Dziękuję za... podwiezienie.

- Zaczekam, aż się upewnię, że jesteś bezpieczny -odparł Galroth.

- Nie trzeba. Ja...

- Zaczekam, aż się upewnię, że jesteś bezpieczny.

Chłopak wzruszył ramionami.

- Jak chcesz. - Wysiadł i wziął torbę z tylnego siedzenia samochodu. Mimo że słońce mocno grzało i świeciło prosto w oczy, to temperatura w tym miejscu była wy­raźnie niższa o kilka stopni. Trey napełnił płuca świe­żym powietrzem przesyconym słodkawym zapachem sosen. Czując na sobie spojrzenie Galrotha, wszedł na ganek po drewnianych stopniach, które jęknęły pod je­go ciężarem. Nie znalazł żadnego dzwonka ani kołatki, w końcu więc zacisnął dłoń w pięść i uderzył w drew­niane drzwi. Odgłos rozniósł się echem po okolicy, płosząc z drzewa stado wron, które głośno wyraziły swoje niezadowolenie.

Na uderzenia zareagował pies - zaczął nagle głośno ujadać i drapać pazurami w drzwi po drugiej stronie.

Trey odwrócił się do demona. Galroth wciąż siedział w samochodzie nieruchomy jak posąg i patrzył na niego. Wyglądało na to, że oprócz psa nikogo nie ma w domu. Chłopak poczuł, że wzbiera w nim rozczarowanie, i już miał wrócić do samochodu, gdy raptem usłyszał męski głos.

- Billy, przestań jazgotać albo przysunę ci takiego kopniaka, że z tyłka zrobi ci się obroża.

Chłopak odsunął się od drzwi. Poczuł, jak jego serce bije szybciej. Żeby się uspokoić, wziął głęboki oddech. Odgłosy zamków otwieranych po kolei mącił strumień inwektyw skierowanych do psa, który podobnie jak Trey nie bardzo potrafił zapanować nad swoją ekscytacją. Gdy wreszcie drzwi ustąpiły, ukazał się w nich starzec w zniszczonym szlafroku. Mały terier z wywie­szonym językiem biegał ożywiony wokół stóp mężczyzny w kapciach i zerkał na gościa, szczerząc zęby w głupim uśmiechu. Trey uśmiechnął się do starca, który zdawał się patrzeć gdzieś nad jego ramieniem, a jego oczy prze­suwały się wolno na boki. Można było odnieść wrażenie, że jest niewidomy.

- No i kto tam? - odezwał się wreszcie mężczyzna. - To ty, Jurgen? Bo jeśli tak, to nie mam ochoty na te twoje głupie...

- Nazywam się Trey. Szukam pana Franka Laporte.

- A czego chcesz od Franka? - warknął starzec. - I kto ci, do cholery, powiedział, że on tu mieszka ze mną?

- Przyjaciel dał mi ten adres - odparł chłopak i pochylił się na bok, by zajrzeć do domu nad ramieniem mężczy­zny.

- Chłopaczku, odpowiedziałeś tylko na jedno z moich pytań. I przestań węszyć.

Trey cofnął się i znowu spojrzał na twarz starca. Jego oczy były w ciągłym ruchu; przesuwały się szybko po niewidzialnym horyzoncie to w jedną, to w drugą stronę, ani na chwilę nie przestając szukać czegoś w ciemności. Pies uspokoił się i ostrożnie wyszedł na ganek, po czym zaczął obwąchiwać buty chłopaka.

- Przyjechałem z Anglii. Nazywam się...

- Nie pytałem, skąd jesteś, i nie przypominam sobie, żebym ci kazał opowiadać jakąś cholerną historię swojego życia. A teraz wybacz, ale zażywałem właśnie popołudniowej drzemki. Bądź tak dobry i wynieś się z mojej posiadłości, a ja na pewno przekażę Frankowi, gdy wróci, że ktoś pytał o niego. - Starzec zaczął zamykać drzwi.

- A kiedy wróci?

- A ty co, z policji jesteś? Spadaj już. - Mężczyzna machnął ręką w stronę chłopaka, drugą zaś przyciągnął do siebie drzwi.

- Jestem jego bratankiem - rzucił szybko Trey. Starzec zamarł. Na jego zmarszczonym czole pojawiły się bruzdy, jakby zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał. Zaczął poruszać ustami, wypowiadając niezrozumiałe dla Treya słowa, a jego oblicze wyrażało napięcie. Potrząsnął lekko głową, jakby niepewny, czy dobrze usłyszał.

- Jesteś synem Daniela i Elisabeth?

Oczy mężczyzny znieruchomiały. Wydawało się, że teraz wpatruje się prosto w chłopaka. Po długiej chwili przechylił głowę na bok i opuścił powieki.

- Mówiłeś, że jak się nazywasz?

- Trey... Trey Laporte.

Starzec kiwnął głową. Cofnął się trochę i jedną ręką otworzył drzwi na oścież, drugą zaś wysunął w kierunku gościa.

- Miło cię poznać, Treyu Laporte. Jestem Frank, twój wuj. Zabierz swoje rzeczy z samochodu i wejdź.

7

Trey patrzył, jak starzec idzie korytarzem, powłócząc nogami. Po chwili odwrócił się i wrócił do Galrotha, sięgając do kieszeni po telefon komórkowy. Ku jego rozcza­rowaniu zasięgu nie było. Gdy stojąc w drzwiach, zerkał do wnętrza domu wuja, pomyślał, że może nie ma tam nawet bieżącej wody, a co dopiero mówić o telefonie. Schował komórkę z powrotem do kieszeni i podszedł do samochodu.

- A zatem to jest twój wuj - rzekł Galroth i spojrzał na dom.

Trey skinął głową.

- Możesz jechać. Dziękuję, że mnie tu przywiozłeś. - Też popatrzył na budynek; wciąż nie mógł uwierzyć, że mieszka w nim niewidoma osoba. - Zostanę tu kilka dni, tak sądzę. Nie mam zasięgu, więc chciałbym cię prosić, abyś poinformował Luciena, że dotarłem bezpiecznie i znalazłem wuja.

Demon przez chwilę patrzył na niego.

- Jesteś pewien, że nie chcesz, abym został? Otrzy­małem instrukcje...

- Wydaję ci nowe instrukcje - przerwał mu chłopak stanowczym tonem, co wcale nie było jego intencją, więc zaraz uśmiechnął się do demona. - Dziękuję ci, Galroth. Naprawdę. Wiem, że masz na względzie moje dobro i że wykonujesz tylko polecenia Luciena, ale naprawdę nic mi nie będzie. Lucien i Tom zjadą cię pewnie za to, że mnie tu zostawiłeś, a Tom jak nic wydrze się na ciebie i każe ci wracać. Ale ja tego nie chcę. Powiedz Lucienowi, że jestem bezpieczny, i przypomnij mu, że obiecał się nie wtrącać. Spróbuję się z nim skontaktować, ale teraz chcę spędzić trochę czasu z rodziną.

Ponownie spojrzał na dom.

- Nie wiem, kiedy uda mi się znaleźć czynny telefon, ale mam nadzieję, że zadzwonię za dzień lub dwa.

Demon westchnął. Wsunął dłoń do kieszeni marynarki i wyjął małe pudełko, a gdy otworzył jego wiecz­ko, chłopak zobaczył kilka kamyków, jakich jeszcze nig­dy nie widział - żaden nie był większy niż kciuk. Były jasnoczerwone i prawie przezroczyste, a gdy Trey na nie spojrzał, zobaczył, że ich wnętrze wiruje i faluje, jakby wypełniała je żywa galaretowata substancja. Galroth wyjął jeden z kryształów i podniósłszy go pod światło, przyglądał mu się przez chwilę. Zadowolony z tego, co zobaczył, przyłożył kamień do ucha i nieco go wepchnął. Potem na chwilę odsunął dłoń, po czym wcisnął kamień jeszcze głębiej.

Chłopak przyglądał się przerażony.

- To chyba nie jest najmądrzejszy...

Zamilkł, gdy zobaczył, że kamień schował się cały w uchu Galrotha. Miał już rzucić jakąś złośliwą uwagę, gdy demon wciągnął gwałtownie powietrze przez nozdrza i wstrzymał oddech, po czym znowu zaczął wpychać palcem kamień gdzieś niewiarygodnie głęboko, niemal do czaszki. Trey patrzył z niedowierzaniem, jak cały palec demona znika w jego uchu, i wyobraził sobie, że kamień musiał się znaleźć w samym środku głowy de­mona.

Wreszcie Galroth wypuścił powietrze i wyjął palec z ucha. Poruszył szczęką na boki, po czym kilkakrotnie otworzył i zamknął usta. Po chwili podał Treyowi inny kamień.

- Ten jest dla ciebie - powiedział.

Chłopak przez chwilę wpatrywał się w podarunek, zanim spojrzał przerażony na Galrotha. - Jeśli myślisz, że wpakuję to sobie do...

- Nie. Nie musisz wkładać go do ucha. - Demon patrzył uważnie na chłopca. - Nie sądzę, by twoje ludzkie ciało to zniosło. Jeśli będziesz mnie potrzebował - konty­nuował poważnym tonem - przyłóż kamień do czoła i wy­powiedz moje imię. Usłyszę cię i przybędę najszybciej, jak to możliwe. Ale posłuż się kamieniem tylko wtedy, gdy uznasz, że jest to absolutnie niezbędne. Będę potrzebował ogromnej energii, by się tu dostać, tak więc wątpię, żeby udało mi się to zrobić więcej niż raz. Poinformuję o wszystkim Luciena.

Trey schował kamień do kieszeni dżinsów.

- Dziękuję ci - powiedział. - Proszę, powiedz Lucienowi, że ja... - zamilkł na moment i zaraz dodał - po­wiedz mu, że myślę o nim... i o innych. Przekaż im moje pozdrowienia.

Demon zamrugał. Trey chciał jeszcze coś dodać, lecz Galroth po prostu odwrócił głowę i patrząc przez przednią szybę, zamknął okno. Zawarczał silnik. Demon od­jechał.

Chłopak poszedł korytarzem, zerkając na wyblak­łe obrazki na ścianach i na stare meble. Lekki zapach stęchlizny i pleśni sugerował, że wnętrza dawno nie odnawiano.

Otwarte drzwi na końcu korytarza prowadziły do salonu. Pełno w nim było pustych butelek porozrzucanych tu i tam; najwięcej leżało wokół starego fotela stojącego naprzeciwko wejścia, w przeciwległym końcu pokoju. Jedna butelka stalą na środku stolika, obok krzesła; była do połowy wypełniona złocistym płynem. Z pewnością miała w przyszłości zająć miejsce na podłodze, obok po­zostałych.

Trey wszedł do salonu. Słyszał, jak wuj krząta się w innym pomieszczeniu, gdzieś za jego plecami. Było jasne, że pomimo swojego kalectwa nie zatrudnia pomocy domowej. Przyjrzawszy się dokładniej, chłopak doszedł do wniosku, że ktoś niedawno próbował tu trochę posprzątać - wytarto kurze, zamieciono i opróżniono kosz przy fotelu, chociaż wydawało się, że Frank woli rzucać śmieci na podłogę.

Jednak Treya najbardziej niepokoił zapach. Przesycona pleśnią woń zaniedbania roznosiła się wszędzie, przemieszana z naturalnym zapachem psa i ze smrodem zwietrzałej gorzałki. Ale chłopak wyczuwał coś jeszcze, czego nie potrafił nazwać - ziemisty odór, który budził w nim nieokreślone odczucia.

Podszedł do sofy i odsunął stos brudnych ubrań, by zrobić sobie trochę miejsca. Ścianę naprzeciwko kanapy zdobiła stara plama po jedzeniu lub piciu.

Trey zastanawiał się, jak niewidoma osoba może mieszkać w takim miejscu. To była śmiertelna pułapka. Wcześniej był przekonany, że osoby niewidzące muszą mieszkać w specjalnie przystosowanych wnętrzach, tymczasem tutaj wszystko wyglądało inaczej. Nagle z zamy­ślenia wyrwał go mały terier, który nieoczekiwanie wsko­czył mu na kolana. Billy wsunął pysk pod dłoń chłopca, nie zostawiając mu wyboru: Trey musiał go pogłaskać. Małe zwierzę ze zmierzwioną sierścią wlepiało w niego szczere spojrzenie i Trey dostrzegł ten sam psi uśmiech, którym Billy powitał go na progu.

- Chcesz coś do picia?! - zawołał wuj z głębi domu.

Trey powiódł wzrokiem po sztućcach i naczyniach porzuconych w różnych miejscach salonu i uznał, że nie będzie ryzykował.

- Nie, dzięki! - odkrzyknął. Podrapał psa za uszami i uśmiechnął się, gdy ten pomerdał żałosnym kikutem ogona.

Rozległo się szuranie i do pokoju wszedł Frank; brnąc przez bałagan, prawie nie odrywał stóp od podłogi. W jednej ręce niósł kubek z czymś gorącym, drugą zaś trzymał wyciągniętą przed siebie. Zatrzymał się przy wysłużonym fotelu i opadł na niego. Gdy tylko usiadł, Billy porzucił Treya i umościł się na kolanach starca.

- Tak. - Wuj wyrzucił z siebie tylko to jedno słowo, które zawisło między nimi. Wymacał butelkę na stole i odkręciwszy nakrętkę, nalał do kubka złocistego płynu. Trey czekał, aż powie coś jeszcze, lecz gdy stało się jasne, ze nie usłyszy nic więcej, spróbował przełamać lody.

- Przywiozłem ci prezent...

- Co takiego?

- Nie wiedziałem, że ty nie...

- Co to jest?

Trey zanurzył dłoń w torbie, którą postawił obok siebie, i wyjął duże zdjęcie oprawione w srebrną ramkę. Kazał powiększyć i oprawić fotografię rodziców z wujem. Chłopak przyjrzał się całej trójce; trudno mu było uwie­rzyć, że zabiedzona istota w fotelu to ta sama osoba, która uśmiecha się do niego z fotografii.

- To zdjęcie. Oprawione - powiedział cicho.

- Świetnie. Tego mi właśnie było trzeba - rzucił sta­rzec. Pokazał ręką na kominek. - Postaw je gdzieś tam.

Gdy zapadła kolejna chwila niezręcznej ciszy, Trey zaczął się gorączkowo zastanawiać, co jeszcze mógłby dodać.

- Miłe miejsce - mruknął i zaraz ugryzł się w ję­zyk.

- Rudera. Co tu niby miłego?

- Miałem na myśli otoczenie. Ładnie tu. Trochę niezwykłe, ale ładne miejsce.

- Może być. Moje. Jestem właścicielem i panem u sie­bie.

- Mówisz, że twoje, ale...

- Wszyściutko. Las, ziemia i wszystko, co masz w zasięgu wzroku. Moje - powtórzył, jakby spodziewał się sprzeczki. - Kupiłem przed laty.

- I dajesz sobie radę? - zapytał Trey. - Chyba trudno tu się mieszka, skoro nie widzisz.

Wuj wzruszył ramionami, nie przestając głaskać psa po brzuchu.

- To czego chcesz?

Chłopak spojrzał na starca zaskoczony jego obcesowym tonem. Jadąc tutaj, nie wiedział, czego się spodzie­wa po tym spotkaniu. Nie mógł się jednak doczekać, był podenerwowany i podekscytowany. W końcu miał się zobaczyć z kimś takim jak on, Trey... kimś, kto wiedział, co to znaczy być likantropem. A teraz siedział rozczaro­wany i nawet nie próbował udawać, że się cieszy.

- Co, mowę ci odjęło? - przerwał ciszę Frank.

- Niczego nie chcę - odpowiedział wreszcie Trey. - Po prostu chciałem cię poznać.

- Dzieciaku, każdy czegoś chce. - Wuj zepchnął psa z kolan na podłogę. - Ile ty masz lat?

- Piętnaście - odparł chłopak i zobaczył, że oblicze starca się zmieniło, a drwiący uśmieszek powoli znika z jego ust.

- To już przeszedłeś przemianę. - Mężczyzna przytaknął samemu sobie. - Pewnie niejedną... chyba że zacząłeś późno, jak twój ojciec.

Trey nic nie odpowiedział. Czekał. Nie podobało mu się „spojrzenie” wuja. Ani ton głosu, gdy wspomniał o jego ojcu.

- Jak mnie tu znalazłeś?

- Przyjaciel dał mi twój adres.

- Skoro tak twierdzisz, niech będzie. A wolno wiedzieć, jak się nazywa ten twój... przyjaciel? - Ślepiec ob­rócił twarz i teraz patrzył prosto przed siebie. Pokiwał nieznacznie głową, jakby się domyślał odpowiedzi.

- Nazywa się Lucien Charron - odparł Trey. - Był przyjacielem mojego ojca. Jest dla mnie bardzo dobry. On...

- Wiem, kim i czym jest - rzekł wuj. Siedział nieruchomo i tylko wyraz jego twarzy się zmieniał, jakby przeglądał w myślach kolejne scenariusze. Dopiero po dłuższej chwili powrócił grymas niezadowolenia. - Po­dejdź no tu, chłopaczku. Niech ci się przyjrzę.

Trey wstał i podszedł do starca. Wuj także się podniósł i stanął naprzeciwko chłopaka. Potem wyciągnął ręce i położył je na twarzy bratanka; obrysował palcami jej kontur, musnął jego włosy. Wreszcie opuścił dłonie na barki chłopaka i jeszcze niżej, ściskając dość mocno jego bicepsy. Kiwnął głową i wysunął do przodu dolną wargę niczym kupiec zadowolony z konia, którego zamierza kupić na targu. Przeniósł dłonie z powrotem na szyję Treya i zaraz je zatrzymał, gdy dotknął łańcucha. Chłopak wyczuł w nim zmianę. Frank ze świstem wstrzymał od­dech. Jego palce chciwie przesuwały się po kolejnych og­niwach, szukając amuletu, wiszącego na końcu metalowej pętli. Oddychał głośno, a jego twarz wykrzywił grymas pożądliwości. Starzec rozchylił usta, odsłaniając krzywe i odbarwione zęby; jego niewidzące oczy wywracały się szybko w oczodołach.

Serce Treya zabiło mocniej. Nie podobało mu się to wszystko. Chwycił wuja za przegub i odsunął się na wyciągnięcie ręki. Ten zachwiał się, zaskoczony jego nagłym ruchem. Upewniwszy się, że ślepiec się nie przewróci, Trey puścił jego ramię i odszedł jeszcze dalej.

Groteskowa maska zsunęła się z twarzy Franka. Skinął głową - krótko i energicznie. Chłopak spodziewał się, że wuj coś powie, tymczasem starzec wymacał poręcze swojego fotela i opadł na siedzenie, przebierając w po­wietrzu palcami.

Był wyraźnie poruszony. Przesunął dłonią po blacie stołu, aż trafił na kubek. Podniósł go szybko i napił się chci­wie. Można by pomyśleć, że skurczył się w sobie w ciągu ostatnich kilku sekund, jakby to, co się wydarzyło, zupełnie ścięło go z nóg. Siedział wpatrzony ślepo w swoje kola­na, poruszając niemo ustami. Wreszcie znieruchomiał ze wzrokiem utkwionym w jakimś niewidzialnym punkcie.

- Dostałeś go przed pierwszą przemianą? - zapytał.

- Niezupełnie - odparł Trey i dotknął amuletu przez koszulę. Otrzymał go od Luciena podczas ich pierwszego spotkania, wtedy też dowiedział się, że należał do jego ojca. Amulet pozwalał mu kontrolować przemiany. Dzięki niemu też nie stawał się wtedy wolfanem - złowrogim wilkołakiem uzależnionym od faz księżyca i zabijającym bez litości. Według legendy było więcej takich amuletów, lecz zachował się tylko jeden, który teraz należał do Treya.

Amulet był błogosławieństwem i przekleństwem. Chronił Treya, ale jednocześnie niósł ze sobą ogromne niebezpieczeństwo.

Trey nie przekształcał się w krwiożerczą bestię. Dzięki temu stawał się jeszcze potężniejszy jako budzący strach, inteligentny bimorficzny wilkołak. Ale jednocześnie za sprawą amuletu - i dlatego że był wilkołakiem czystej krwi, potomkiem rodziców likantropów - stracił zbyt dużo. Jego przyjaciele już nie żyli, jego życie zostało wywrócone do góry nogami, co więcej, został zmuszony do zabijania w obronie własnej. Z powodu amuletu wampir Kaliban wierzył, że Trey jest legendarnym synem Theissa - tym, który zgodnie ze starą przepowiednią powstrzyma wszechmocnego wampira przed opanowaniem Otchłani. Dlatego Kaliban dążył do zamordowania Treya.

- Myślałem, że zaginął bezpowrotnie - rzeki Frank.

- Nie.

Wuj skinął głową.

- Daniel, twój ojciec, dostał ten amulet od twojego dziadka - zamilkł na moment, czekając na reakcję chłopaka. Gdy ten nic nie odpowiedział, mówił dalej: - Mnie się należał. To ja byłem pierworodnym i to ja powinie­nem był go dostać. - Prychnął pogardliwie i skrzywił się, dając wyraz swojej zazdrości i gniewowi. - Nasz ojciec uznał, że nie jestem wystarczająco odpowiedzialny.
I co ty na to? Nie dość odpowiedzialny! Byłem jeszcze dzieciakiem, a stary już potrafił przewidzieć, co ze mnie wyrośnie - uznał mnie za czarną owcę. - Frank zamilkł na chwilę zatopiony we wspomnieniach. - Miałem czternaście lat, kiedy doświadczyłem pierwszej przemiany, a Daniel pięć, i choć amulet nie miał być mu potrzebny przez następne dziesięć lat, ojciec mi go nie dał. Nawet na jakiś czas. - „Należy do Daniela - tylko tyle mi powiedział. - On przejmie go po mnie”.

Frank pokręcił głową. Jego mętne oczy zalśniły od łez, które zatrzymały się na rzęsach, gotowe popłynąć dalej, lecz on prychnął i otarł je rękawem.

- Znienawidziłem go za to. Nienawidziłem ojca, bo faworyzował Daniela, i nienawidziłem brata za to, że nie pozwolił mi uciec przed przekleństwem, które przekazał mi ojciec.

- Wydaje mi się, że mój tata nie miał nic do powiedze­nia - odezwał się cicho Trey.

- Może i nie. Ale otrzymał szansę, jakiej ja nie dosta­łem. Musiałem, i wciąż muszę, zmieniać się w tę istotę, podczas gdy on potrafił nad tym zapanować. Gdybym otrzymał to, co mi się należało, moje życie potoczyłoby się inaczej. Być może...

Zapadła cisza, którą przerywało tylko siorbanie starca.

- Tak więc zapytam cię jeszcze raz. Czego chcesz?

Trey spojrzał na niego w zamyśleniu.

- Chciałbym tu zostać - odpowiedział. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Przynajmniej na jakiś czas. Przyjechałem, żeby cię wypytać o różne rzeczy dotyczące mnie i tego, kim jestem. - Zamilkł na moment. - No i chciałbym
cię lepiej poznać.

Starzec skrzywił się i wziął głęboki oddech, wypełniając płuca zatęchłym powietrzem.

- Kiepski ze mnie przyjaciel - rzekł. - A jeszcze gorszy wuj. Za dwa dni czeka mnie przemiana. Zbliża się peł­nia. - Zmarszczył brwi i skierował twarz w stronę Treya. - Czy księżyc nadal tobą rządzi? Wiem, że amulet pozwa­la ci się kontrolować, ale czy wciąż reagujesz na księżyc?

Chłopak potrząsnął głową, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że przecież wuj go nie widzi.

- Owszem, ale nie muszę zmieniać postaci w czasie pełni. Potrafię... powstrzymać przemianę. Choć nie czuję się wtedy dobrze - mam wrażenie, że coś mnie rozrywa od środka i w głowie mi się miesza. Kiedy z tym walczę,
jest ze mną kiepsko przez następne dni. Na początku próbowałem się powstrzymywać, ale czułem się tak źle, że uznałem, iż lepiej jest znaleźć ustronne miejsce i poddać się przemianie. Przecież nie musi trwać długo. Wystarczy, że do niej dojdzie, a potem mogę już być... normalny.

- Normalny, mówisz? - Frank wstał. - Tak po prostu, normalny. - Obszedł swój fotel i stanął przed Treyem.

- Chodź ze mną. Coś ci pokażę. - Odwrócił się i poszedł przez pokój z ręką wyciągniętą przed siebie. Po chwili zatrzymał się przed drzwiami umieszczonymi w przeciwległej ścianie i nacisnął klamkę.

- Wejdź, wejdź - powiedział i pokazał głową na drzwi.

Chłopak przestąpił próg, a wuj za nim.

Pomieszczenie przypominało celę. Puste i zimne, nie miało więcej niż sześć metrów kwadratowych. Na środku umieszczono dużą klatkę - jej grube na cal pręty przymocowano do betonowej podłogi. Wewnątrz leżał nieduży materac i kilka koców. Nic więcej.

Trey spojrzał na wuja, który jakby wyczuł jego spoj­rzenie.

- Wejdź i dobrze się przyjrzyj - rzekł starzec i wszedł do środka. Podszedł do klatki z rękoma wyciągniętymi przed siebie. - Nie ma to jak w domu - powiedział i zacisnął palce na prętach. - No cóż, jeszcze tylko kilka dni.

- Zamykasz się tutaj? - zapytał Trey.

- Ta. Zainstalowałem zamek czasowy. Wchodzę tam, zamykam za sobą. Drzwi się otworzą dopiero po czternastu godzinach. Albo to, albo włóczyć się gdzieś, nie mając pewności, czy przypadkiem nie rozerwę komuś gardła.

Trey spojrzał na klatkę, potem na mężczyznę.

- Przecież nie widzisz. Jak możesz komuś zagrażać, skoro nie widzisz?

Wuj roześmiał się.

- Tak, to jest niesłychanie uciążliwe. Sprawia, że twoje przekleństwo staje się jeszcze gorsze, niż było. Bo oto przez jeden dzień w miesiącu ja widzę! Domyślasz się kiedy? Tak, potrafię wyczołgać się z tej ciemności, w której żyję, tylko wówczas gdy staję się psychopatycznym wilkołakiem zdolnym do zabicia każdego, kto stanie mi na drodze.

Trey patrzył na starca przerażony.

- Och, nie widzę idealnie. Ale wystarczy jedno oko, żebym się zorientował w terenie i... zapolował. - Znowu prychnął i się skrzywił. - Tak więc zamykam się w tej celi. Jak przystało na dobrego wolfana. Zamykam się tu, choć mógłbym wtedy patrzeć na świat. I co ty na to?

Trey nic nie odpowiedział. Długo wpatrywał się w klat­kę, próbując sobie wyobrazić, jak to jest być zamkniętym w czymś takim.

- Teraz ja tu będę - powiedział. - Z tobą.

- Mówiłem ci, że kiepski ze mnie kompan. - Frank przeczesał dłonią rzadkie włosy i westchnął. - Ale możesz tu zostać, jeśli chcesz. Przebyłeś kawał drogi, więc tyle mogę dla ciebie zrobić. - Odwrócił się, jakby chciał odejść, zatrzymał się jednak i powiedział: - Możemy mieć gości. Nie mieszkam tu zupełnie sam.

8

Lucien spotkał się z kurierem przy windzie w podziemnym parkingu. Motocyklista nosił czarną skórzaną kurtkę, a jego twarz była prawie niewidoczna za przy­ciemnioną osłoną hełmu. Podał wampirowi przesyłkę i bez słowa obróciwszy się na pięcie, wrócił do swojej maszyny.

Gdy drzwi windy się otworzyły, Lucien się zawahał -jak zawsze w tym momencie - i upewnił, czy jest sam. Pomimo całkowitej ciemności rozpoznawał każdy szczegół swojego mieszkania. Zadowolony, że nikogo nie zastał, skierował się do swojego biura. Zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie plecami i zacisnął powieki, przygotowując się do tego, co zamierzał zrobić. Z pakunkiem w dłoni podszedł do biurka i brzegiem pudełka odsunął kilka rzeczy, by zrobić miejsce. Przesyłka przypominała jedno z tych nie­dużych pojemników, w których przysyłano zimne przeką­ski na pikniki lub na plażę. Lucien drżącymi dłońmi rozsu­nął zapięcie i delikatnie podniósł sztywne wieko.

W środku znajdowały się dwie torby z krwią. Wypełnione po brzegi przypominały ogromne jagody nabrzmiałe szkarłatną cieczą. Lucien podniósł jedną, obszedł biurko i usiadł w dużym skórzanym fotelu. Podrzucił w dłoni torbę, napawając się jej przyjemnym ciężarem, i natychmiast poczuł dreszcz ekscytacji przed tym, co miało nastąpić.

Otworzył jedną z szuflad biurka i spojrzał na sprzęt medyczny, który w niej trzymał. Miał wszystko, czego potrzebował do podania sobie krwi dożylnie, co robił regularnie od czasu, gdy porzucił swoje dawne życie. Wciąż potrzebował krwi, lecz nie zdobywał i nie przyjmował jej tak samo, jak wampiry robiły to od wieków. Każde­go dnia o tej samej porze z laboratorium krwi, jednego z jego przedsięwzięć, dostarczano mu ten potrzebny do życia płyn.

Zaczął już wyjmować sprzęt z szuflady, lecz po chwili znieruchomiał z dłonią zaciśniętą na opakowaniu igieł. Po raz kolejny zerknął na torbę z krwią i pomyślał o tym, kiedy to ostatni raz próbował tej słodkawej, lepkiej cieczy.

„Co za różnica, w jaki sposób przyjmuję krew? Przecież nic się nie stanie, jeśli ten jeden raz ją wypiję?”.

Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić te myśli, i zmarszczył brwi. Oszukiwał samego siebie. Przecież nie pierwszy raz musiał walczyć z tą animalistyczną pokusą jakże charakterystyczną dla jego rodzaju. Ostatnio jednak zaczął odczuwać żądzę i nie mógł oprzeć się przeświadczeniu, że obudziło się coś, co tłumił w sobie od dawna.

Odchylił głowę, a z jego ust wydobyło się długie westchnienie. Nieświadomie poszukał dłonią miejsca, w którym jego brat Kaliban głęboko zatopił zęby. Gdy się zorientował, co robi, spojrzał na bliznę. Przez chwilę się zastanawiał, czy to możliwe, żeby zostało pod nią coś jeszcze, pamiątka po ostatniej walce z bratem, czy może w jakiś sposób zakażenie, które omal go nie zabiło, zmieniło coś w głębi jego istoty.

Jeszcze raz spojrzał na torbę, którą trzymał w dłoni, i poczuł, jak jego serce bije szybciej. Naprawdę nie było istotne, w jaki sposób przyjmie krew, skoro nikt z tego powodu nie cierpiał. Skoro została oddana dobrowolnie.

Z ociąganiem otworzył inną szufladę i wyjął z niej mały nóż do otwierania listów. Przyłożył czubek ostrza do grubego plastiku i nacisnął. Upije tylko łyk. Tylko tyle, żeby samemu sobie udowodnić, że nic się nie stanie, że jego pragnienie jest wyłącznie wynikiem stresu, a nie zmian fizjologicznych, jakie w nim zachodzą.

Kiedy szkarłatna ciecz chlusnęła przez nacięcie, Lucien szybko przybliżył torbę do twarzy i przywarłszy war­gami do otworu, zaczął ssać łapczywie. Z ustami pełnymi zimnej krwi odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Nie potrafił powstrzymać zduszonego jęku, gdy ciecz spłynęła mu do gardła.

Była za zimna, ale i tak poczuł przyjemnie metaliczny smak w ustach. Smak, który niósł ze sobą strumień wspomnień i emocji. Na myśl o tym zaczął ssać jeszcze łapczywiej.

Drugą torbę ogrzeje do odpowiedniej temperatury, a wtedy będzie tak, jakby krew płynęła prosto z...

Lucien otworzył oczy. Wyprostował się gwałtownie i rzucił torbę na podłogę, nie zważając na to, że szkarłatna ciecz rozlewa się po dywanie. Zerwał się i pobiegł do łazienki, gdyż z jego żołądka chlusnął gorący stru­mień krwistoczerwonych wymiocin. Po długiej chwili wyprostował się nad sedesem, ocierając usta wierzchem dłoni.

Co on sobie myślał? Co się z nim dzieje, do licha?

Wrócił do pokoju, bardzo się starając nie patrzeć na rosnącą kałużę krwi przed biurkiem. Poczuł, że musi się przejść, wyszedł więc szybko na zewnątrz. Wiedział, że musi coś wymyślić, i to szybko.

9

Nudno szary poranek przeszedł w gorące słoneczne popołudnie, dlatego w parku zaroiło się od pracowników biur, którzy przyszli tam, by zjeść kanapki i na chwilę uciec ze swoich pokoi wypełnionych światłem fluorescencyjnych lamp. Alexa szła między nimi, rozkoszując się ciepłym dotykiem słońca i sprężystą trawą pod stopami. Zatrzymała się przy ławce oddalonej nieco od ścieżki i spojrzała na leżącą na niej postać, która zajmowała ca­łe siedzenie. Osobnik zachrapał głośno i obrócił się, by schować twarz w cieniu. Dziewczyna uśmiechnęła się smutno.

- Wiem, że nie śpisz - odezwała się wreszcie - więc może przestaniesz udawać i zaczniesz być miły?

- Odpieprz się - burknął osobnik.

- Trudno było cię namierzyć. Tata sam by się z tobą spotkał, ale wiesz, że słońce mu nie służy. Jednak powiedział, że jeśli będziesz nieuprzejmy, to chętnie się do ciebie pofatyguje... w nocy... tylko ty i on...

Ashnon usiadł powoli i spojrzał na dziewczynę, mrużąc oczy, po czym przeczesał dłonią tłuste włosy.

- Czego chce tym razem?

- Żebyś mu wyświadczył przysługę.

- Nie wyświadczam przysług. Nikomu, nawet Lucienowi Charronowi. On wie. Bądź tak dobra i przypomnij mu, że gdy ostatnim razem pracowałem dla niego, led­wo uszedłem z życiem. „To prosta robota - zapewniał. - Będziesz przez jeden dzień premierem, tylko jeden dzień”. Sięgnął pod ławkę i wyjął spod niej papierową brązową torbę z butelką w środku. Odkręcił zakrętkę, pociągnął długi łyk i schował torbę z powrotem. - Dobrze wiedział, że tamten świr strzeli do premiera. Chybił o milimetry!

- Przecież to była ludzka kula, wystrzelona przez człowieka. Nie umarłbyś.

- Łatwo ci powiedzieć. Uwierz mi, to nic przyjemnego chodzić przez tydzień z ogromną dziurą w gębie.

- Ojciec powiedział, że ta robota ci się spodoba. Mówił, że ucieszysz się z nagrody.

Ashnon spojrzał na nią uważniej. Te demony należały w Otchłani do rzadkości i dopiero teraz miała okazję zobaczyć jednego z nich. A przynajmniej wierzyła, że to jeden z nich. Spośród innych istot cienia wyróżniały się zdolnością idealnego naśladowania każdej ludzkiej istoty. Nie raniły przy tym nikogo, a kiedy przybierały postać człowieka, stawały się nierozpoznawalne dla innych istot cienia. Obdarzone tak niezwykłą zdolnością mogły żądać horrendalnych opłat za zastępowanie głowy państwa, ko­goś z rodziny królewskiej czy innego VIP-a, któremu grożono śmiercią lub porwaniem. I właśnie teraz z podobną misją wysłano do ashnona Alexę.

- Wspomniałaś coś o nagrodzie czy mi się tylko zdawało?

- Gdzie on jest? - odpowiedziała pytaniem dziewczyna.

- Kto?

- Bezdomny, pod którego się podszywasz. Mów.

- W miejscu, które urządziłem w Otchłani. On jednak sądzi, że byczy się w hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku jako mój gość. Fuli wypas, wszystko opłacone. Gdy wygląda przez okno swojego apartamentu na ostatnim piętrze, widzi panoramę Nowego Jorku - taksówki, drapacze chmur, delikatesy z gorącą soloną wołowiną, wszystko, co zechce. Spędzi tam wakacje życia, jeśli tylko dotrzyma umowy i przez tydzień nie wyjdzie z budynku. Może jeść i pić, czego dusza zapragnie, wszystko przy­noszą do pokoju; prosi o film - i ma; przychodzi asystent, zamawia dla niego ubrania, ma też indywidualnego tre­nera, który organizuje mu ćwiczenia na siłowni. Co tylko sobie wymarzy.

Przez chwilę Alexa zastanawiała się nad tym, co usłyszała.

- Ale to wszystko nie dzieje się naprawdę.

- Rzeczywistość to kwestia podlegająca subiektywnej ocenie. Wierz mi, kiedy facet siedzi na tej ławce zalany w trupa i widzi białe myszki, to dla niego one są prawdziwe.

Dziewczyna popatrzyła na ludzi wyciągniętych na trawie i rozkoszujących się ciepłem jednego z nielicznych słonecznych dni tego lata.

Znowu skierowała spojrzenie na ashnona. Powtarzała sobie w myślach, że to demon, nie mogła wyzbyć się jednak złudzenia, że to leżący na ławce bezdomny - tak idealne było jego przebranie. Przywykła do widoku demo­nów ukrytych pod ludzką powłoką, tymczasem ta istota wyglądała... jak człowiek.

- I co masz z tej umowy? - zapytała.

- Jak to co? - Demon spojrzał na nią, mrużąc oczy i szczerząc zęby w uśmiechu, a potem spojrzał z zadowoleniem na siebie. - Mam to wszystko. Nieograniczone używanie ciała. Teraz dopiero wiem, co to znaczy być żywym.

Alexa pokręciła głową zdezorientowana.

- A mówiłeś...

- Jako demon niczego nie doświadczam. My, ashnony, jesteśmy... inertne. Nie jesteśmy istotami fizycznymi. Raczej... zlepkiem energii. Nie posiadamy zmysłu smaku ani powonienia. Nie odczuwamy ciepła ani zimna. Nie chorujemy i nie czujemy bólu. Nie doświadczamy też szczęś­cia ani smutku. Jesteśmy pozbawionymi życia niebytami. - Oblicze demona zakryła maska smutku. - A w tym ciele mam wszystko. Bezdomni najbardziej się do tego nadają, bo ludzi nie obchodzi, co robią, jeśli tylko nikogo nie zaczepiają. Będąc jednym z nich, mogę śpiewać, tańczyć, krzyczeć albo wyć jak pomyleniec i nikt nawet nie mrugnie okiem. Mogę się urżnąć jak świnia albo zacząć się śmiać lub płakać jak wariat, a ludzie i tak pójdą w swoją stronę, jakbym nie istniał. Idealna sytuacja.

- Ale skoro jako demon nie jesteś osobą fizyczną, to w jaki sposób kontaktujesz się z przyszłymi... klienta­mi?

Ashnon dźwignął się z ławki i podszedł do Alexy na chwiejnych nogach.

- Posługujemy się pośrednikami, ludźmi, którzy nam służą w tym świecie. Czasem montujemy jakieś duchowe odwiedziny, rozumiesz, anioł lub coś w tym rodzaju. Chwila objawienia. Tak było z tym facetem - powiedział, wskazując na swoją postać. Dostrzegłszy wyraz dezapro­baty na twarzy dziewczyny, uniósł dłonie i dodał pospiesz­nie: - Nie wolno nam krzywdzić naszych żywicieli ani nadużywać ich gościnności. Dostają z powrotem powie­lone przez nas ciało, a nie tę zmiętą starą powłokę, którą tu zostawili. To tak jakbyś zaprowadziła rozklekotanego grata do dealera samochodowego, a po tygodniu dostała nowiutką brykę. Jeśli wcześniej na coś chorowali, to po oddaniu ciała są czyści. Ten facet, na przykład, był moc­no nadpsuty. Ale taka jest umowa. Oddają swoje miejs­ce w tym świecie na określony czas, a kiedy wracają, są jak nowi.

- Przecież pijesz. Jesteś...

- Woda. - Ashon kiwnął głową w stronę brązowej tor­by przy ławce. - Możesz sprawdzić. To taka gra. Ludzi nie zdziwi nic, co zrobi pijak, więc mogę sobie poużywać. Philip Warton - ja, przepraszam, on tak się nazywa - przebywa w miejscu, które stworzyłem dla niego w Otchłani. Jest absolutnie bezpieczny. Tak jak powiedziałem, wiedzie bardzo wygodne życie, a ja jestem nim przez tydzień. Po­tem wraca tu i zaczyna od początku. Żadnych dolegliwości wątrobowych, żadnych raków, zespołów wrażliwego jelita czy cuchnącego oddechu. Dla niego to supersprawa. Alexa zastanowiła się nad czymś przez chwilę.

- A co się dzieje z jego poprzednim ciałem? - zapy­tała.

- Zostaje w Otchłani.

- Tak po prostu?

Ashnon podreptał w miejscu. Był wyraźnie zmieszany.

- Lepiej nie pytaj. Powiedzmy, że jest poddane... recyklingowi.

Spojrzenie dziewczyny stanowczo pokazywało, że nie zadowala jej ta odpowiedź.

Demon uniósł dłonie w geście rezygnacji.

- No co, przecież zatrudniam personel. Muszę im ja­koś zapłacić. - Wydął policzki i pokręcił głową. - Daj spokój, lepiej nie pytać.

- A co się stanie, jeżeli on opuści hotel? - Spojrzała wymownie na postać demona.

- Wtedy już po nim. Wieczne potępienie i takie tam. - Ashnon machnął dłonią lekceważąco.

- A gdybyś nie zechciał oddać mu ciała? Gdybyś jednak uznał, że ta zabawa bardzo ci się podoba?

Demon zmrużył oczy i od razu spoważniał

- Wtedy czekałoby mnie coś o wiele gorszego niż wieczne potnienie. Mówiłem już, zawieramy obopólne porozumienie. Nie ma tu miejsca na jakieś sztuczki czy zapasy Umowa jest prosta, bez żadnych podtekstów.

- Cholerne ryzyko... z jego strony.

- A jak wlewa w siebie morze gorzały całymi dniami, spodziewając się, że dożyje czterdziestki, to nie ryzy.

- Zdumiewające - wyszeptała Alexa.

- Masz rację, czynię cuda.

Czarodziejka uśmiechnęła się i pokręciła głową

- To co z tą nagrodą? - zmienił temat ashnon, drapiąc się po siedzeniu.

- Hę?

Demon popatrzył na nią jak na nienormalną

- Mówię o nagrodzie, jaką twój ojciec chce mnie skusić, żebym wziął tę robotę.

- Ach, kazał ci przekazać, że namierzyliśmy nekrotrofa. Chodzi luzem. Może być twój, jeśli chcesz - Powie­działa to zdawkowym tonem, tak jak polecił jej ojciec.

Spojrzenie bezdomnego lumpa nabrało takiej intensywności, ze aż ją to zaskoczyło i po raz pierwszy wydało jej się, że dostrzega w oczach mężczyzny ukrytego w jego ciele demona.

- Nekro? - upewnił się powoli głosem pełnym nienawiści. - Już dawno żadnego nie spotkałem. Ostatni raz chyba ze sto lat temu. - Wbił wzrok w ziemię. Gdy odezwał się ponownie, mówił tak cicho, że Alexa musiała się wysilić, by go usłyszeć. - Szumowiny. Podłe szumowiny. Psują opinię demonom uzależnionym... bardzo im szkodzą...

Dziewczyna wiedziała, że demony dzielą się na dwie grupy: niezależne i uzależnione. Te pierwsze mogły odwiedzać ziemię w ludzkim przebraniu. Demony uzależ­nione, takie jak ashnony czy nekrotrofy, mogły przebywać tu tylko w ciele przechwyconego żywiciela.

Demon splunął pod nogi.

- My, ashnony, poprzysięgliśmy śmierć każdemu napotkanemu nekrotrofowi, o czym twój ojciec dobrze wie. Jak i to, że tylko my potrafimy je zabijać, nie narażając na śmierć ludzi. - Na jego ustach pojawił się złowrogi uśmiech. - Lucien Charron zawsze wiedział, jak upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Powinien być ashnonem. - Demon wyprostował się, porzucając postawę zgarbionego pijaczka. Pokręcił głową z boku na bok, by pozbyć się napięcia w mięśniach. Widać było, że podjął decyzję.

- Powiedz ojcu, że wchodzę w ten interes. Ale mu­si mi pomóc znaleźć inne ciało, w które będę mógł się wślizgnąć na jakiś czas. Z tym tutaj kończy mi się umowa. - Alexa skinęła głową. - Aha, i podziękuj mu, jak go zobaczysz. - Spojrzawszy na ławkę, westchnął i zaczął zbierać z niej papiery i tekturę. Mruknął jeszcze coś pod nosem, lecz ona zrozumiała tylko dwa słowa: „nekrotrof” i „śmierć”.

10

Philippa obudziła się z krzykiem na ustach. Poderwała się i powiodła wokół nieprzytomnym wzrokiem. Alexa znalazła się obok w jednej chwili. Przyklękła przy łóżku i ująwszy dłoń dziewczyny, zaczęła ją uspo­kajać.

Ktoś cicho zapukał do drzwi.

- Wszystko w porządku - zapewniła Alexa. - To tylko koszmar.

Philippie wydawało się, że słyszy głos czarodziejki w swojej głowie i że to tłumi paraliżującą ją panikę. By­ła pewna, że to jakiś rodzaj magii, lecz wcale jej to nie zmartwiło, wręcz przeciwnie, delektowała się spokojem, jaki niósł głos jej towarzyszki w tych pierwszych chwilach po przebudzeniu.

Wreszcie Alexa, pewna, że Philippa na dobre wynurzyła się z koszmaru, pochyliła się i włączyła nocną lampkę. Ciepłe żółte światło wypełniło pokój. Przysiadła na łóżku i spojrzała na dziewczynę.

- Widziałam go - odezwała się wreszcie Philippa i otworzyła szerzej oczy na wspomnienie tamtej chwili. - Widziałam demona, który był we mnie. Tego, który wszedł w ojca... widziałam go.

- Mówisz, że go widziałaś...

- Przeszedł z jednego żywiciela do drugiego. Czułam, jak się przenosi. - Dziewczyna spojrzała na Alexę, a jej twarz wyrażała dezorientację i niepewność.

- Wiesz, kim jest nowy żywiciel?

- Nie. Trudno to opisać, ale poczułam to, zanim... jeszcze w szpitalu. Obudziłam się przerażona. Próbowałam wyjaśnić pielęgniarkom, co się stało, ale patrzyły na mnie jak na wariatkę.

- Nie zwariowałaś. Musisz być teraz silna, Philippo. Poradzisz sobie. - Alexa wstała i podeszła do drzwi.

- Dokąd idziesz?

- Zamierzam spotkać się z ojcem. Poinformować go o tym, co się stało, i zapewnić, że masz się dobrze.

- Nie odchodź.

- Będzie chciał wiedzieć.

- Jest bardzo późno. Nie zaczekasz do rana?

- Przekonasz się, że Lucien nie śpi, i to wcale nie
z powodu twoich krzyków. W nocy zawsze jest na nogach,
natomiast trudniej go zastać o innej porze.

Philippa uśmiechnęła się niepewnie.

Pomimo swoich zapewnień Alexa wcale nie była pewna, czy zastanie ojca w mieszkaniu. Poprzedniej nocy wy­szedł dokądś, nie mówiąc nic nikomu, a gdy rano weszła do jego biura, zobaczyła na dywanie ogromną brązowawą plamę zaschniętej krwi. Przerażona tym widokiem zawołała Toma. Dopiero gdy Irlandczyk się zjawił, zauważyła kartkę pozostawioną na biurku:

„Wybaczcie mi ten bałagan. Musiałem szybko wyjść, ale nic mi nie jest. Wrócę niebawem. L”.

Alexa, już przy drzwiach, odwróciła się do Philippy. Po chwili namysłu znowu usiadła na jej łóżku. Po twarzy dziewczyny wciąż błąkał się cień przerażenia, pozostałość po jej niedawnych przeżyciach.

- Posiedzę z tobą, jeśli chcesz, dopóki nie zaśniesz.
Dziewczyna prychnęła.

- Miałabym teraz zasnąć? Tej nocy to już raczej niemożliwe.

- Chcesz o tym porozmawiać? Może ci ulży - zaproponowała Alexa.

Philippa zamknęła oczy.

- To jest straszne - powiedziała. - Zaczynam go wyczuwać, gdy przygotowuje się do przejścia z jednej osoby do drugiej. Jakbym to ja miała kogoś przejąć. Czuję to samo co on, niepokój o to, czy mu się uda. Teraz jest o wiele ostrożniejszy. Uważa, że musi zostać w ciele czło­wieka dłużej, niżby tego chciał, zanim przejdzie do innego żywiciela. Nie chce popełnić takiego samego błędu jak przy moim ojcu.

- Czujesz to teraz?

- Nie - odparła Philippa i zaraz dodała, widząc rozczarowanie na twarzy Alexy: - Przykro mi.

Czarodziejka wpatrywała się w twarz koleżanki zamyślona, a w jej głowie rodził się pewien plan.

- I mówisz, że nie wiesz, kim jest nowy żywiciel?

- Nie wiem.

Nastąpiła długa chwila milczenia.

- Philippo, ufasz mi?

To było bardzo poważne pytanie. Alexa miała nadzieję, że więzy przyjaźni, które zaczynały się tworzyć między nimi, są już na tyle silne, by dziewczyna uwierzyła, że nic jej nie grozi. Wreszcie Philippa skinęła głową.

- Tak. Myślę, że ci ufam.

- Dziękuję. - Alexa ujęła w swoją dłoń rękę dziewczy­ny. - Chciałabym czegoś spróbować. Posłużę się magią, ale musisz się zgodzić. - Uśmiechnęła się, by ukryć strach i niepewność wobec tego, co zamierzała zrobić. Wiedziała, że w przypadku tak silnego zaklęcia powinna najpierw skonsultować się z ojcem. Żałowała też, że nie ma przy niej Treya. On, jak zawsze pełen optymizmu, wzruszyłby tylko ramionami i powiedział, żeby spróbowała, żeby uwierzyła w siebie. A czarodziejka czuła gdzieś w głębi duszy, wiedziała, że potrafi. To prawda, nigdy wcześ­niej nie podejmowała tak dużego wyzwania, lecz jej moc - i wiara w nią - wciąż rosła, a chwila była jak najbardziej
odpowiednia.

- Czy to pomoże nam znaleźć mordercę mojego ojca? - zapytała Philippa lekko podniesionym głosem. Obie były w tym samym wieku, a mimo to nie mogła się wyzbyć uczucia, że w oczach Alexy jest słaba i żałosna. Wzię­ła głębszy oddech. - Jeśli tak, to powinnyśmy spróbo­wać.

Oblicze czarodziejki spoważniało. Zmarszczyła lekko brwi, patrząc w dół, a po chwili z jej ust popłynęły wymawiane szeptem niezrozumiałe słowa.

Philippa poczuła się dziwnie rozedrgana, niczym łódź wspinająca się na szczególnie wysoką falę. Szybko zamknęła oczy, by pozbyć się wzmagającego się uczucia mdłości. Gdy znowu je otworzyła, zobaczyła, że stoi na środku dużego pokoju. Miała przed sobą tylko mały biały stół. Pokój był połyskliwie biały, nie miał okien, lecz jego ściany i sufit emanowały własnym światłem, które ją ob­lewało, sprawiając, że poczuła się tak bezpieczna, jak już dawno się nie czuła. Spojrzała na siebie - była ubrana na biało. Gdy znowu podniosła głowę, ujrzała Alexę stojącą naprzeciwko niej po drugiej stronie stołu. Jej biały strój także mienił się dziwnym białym blaskiem, a Philippa pomyślała, że dziewczyna jest podobna do anioła.

Czarodziejka popatrzyła na stół i wskazała coś na jego powierzchni. Philippa zobaczyła czerwone lusterko. Leżało odwrócone zwierciadłem do blatu, a jego jaskra­wa oprawa kontrastowała z jednobarwnym otoczeniem. „Krew na śniegu” - pomyślała. Poczuła zimny dreszcz i szybko odwróciła głowę.

Kiedy znowu podniosła oczy, zobaczyła, że Alexa stoi z wyciągniętą przed siebie ręką, w której trzyma lusterko. Philippa chciała ją zapytać, co się dzieje, ale w jakiś sposób wyczuwała, że w tym miejscu obie są pozbawione zdolności mówienia. Czarodziejka zachęciła ją skinieniem głowy do sięgnięcia po lusterko.

Wyciągnęła powoli dłoń. Wydało jej się niewiarygodnie ciężkie, tak że ledwo była w stanie utrzymać je w jednej ręce. Poszukała wzrokiem Alexy i odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła jej spokojny, zachęcający uśmiech.

Powoli odwróciła lusterko. Jej ramię drżało z wysiłku, a serce głośno biło. Przemykała wzrokiem po krawędzi ramy i dopiero po dłuższej chwili zmusiła się do zajrzenia w zwierciadło.

Ujrzała wpatrzoną w siebie twarz. Nigdy wcześniej nie widziała tego mężczyzny w średnim wieku, lecz spoglądając w jego oczy, wyczuwała istotę, która objęła go w posiadanie - nekrotrofa, który wcześniej przejął ciało Philippy, omal jej nie zabijając.

Opuściła dłoń z lusterkiem na blat stołu z taką siłą, że drobne okruchy szkła poleciały wysoko w powietrze.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że znowu siedzi na łóżku, a przy niej Alexa, która trzyma ją za rękę.

- Ronald Given - powiedziała Philippa. Zamrugała gwałtownie, pozwalając, by łzy spłynęły po jej policzkach.

- Nazywa się Ronald Given. Pracuje dla Luciena. Jest mechanikiem, opiekuje się samochodami twojego ojca.

Czarodziejka ją objęła.

- Dziękuję ci, Philippo.

- Czy on mnie widział? Widział mnie przez lusterko?

- Nie - uspokoiła ją Alexa. - Gdyby istniało takie niebezpieczeństwo, nie odważyłabym się na tę próbę. - Od­sunęła od siebie dziewczynę i spojrzała jej prosto w oczy. - Philippo, nie pozwolimy, żebyś znowu znalazła się w niebezpieczeństwie. Masz moje słowo. A teraz się połóż. Tu jesteś bezpieczna. Muszę iść z kimś porozmawiać, lecz wrócę do ciebie najszybciej, jak to będzie możliwe.

Ścisnęła ramię dziewczyny, wstała i wyszła, zostawiając ją samą.

11

Trey był niezmiernie rad, że wcześniej znalazł pod zlewem w kuchni gumowe rękawice, bo nie wyobrażał sobie, by mógł gołymi rękami uprzątnąć śmieci, jakie się tu nagromadziły. Zaczął od kuchni, gdzie szorował wszystko tak długo, aż od intensywnego zapachu środka czyszczącego zapiekły go oczy. Otworzył też wszystkie okna, ignorując głośne protesty wuja skarżącego się na przeciąg. Billy zawsze wychodził z domu i wracał przez małą klapę umieszczoną w drzwiach wewnętrznych, lecz Trey znalazł kluczyk i ją zamknął. Nie chciał, by pies zabrudził mu mokrą jeszcze podłogę.

Gdy wcześniej pytał wuja o to, czy może trochę posprzątać, ten parsknął śmiechem.

- Zasuwaj, dzieciaczku. Chcesz robić wiosenne porządki, proszę bardzo, tylko mi nie przestawiaj mebli, bo wtedy stracę orientację.

Po tych słowach Frank zabrał się do picia. Zakotwiczony w fotelu w salonie, szybko opróżnił na wpół pustą butelkę whisky i zapadł w głęboki, głośny sen - jego chra­panie niosło się po całym domu, niskie dudnienie podobne do grzmotu zwiastującego nadchodzącą burzę.

Trey ochoczo zabrał się do pracy, byleby tylko nie siedzieć w swoim okropnym pokoju, a poza tym, zajęty tą prostą, automatyczną czynnością, mógł się zastanowić nad wszystkim, co dotąd usłyszał od wuja. Pomimo szorstkiego, wręcz wrogiego zachowania starca chłopak poczuł coś na kształt współczucia. Wyglądało na to, że ojciec nie rozpieszczał Franka, nic więc dziwnego, że ten żywił niechęć do młodszego brata. Trey nie mógł już nic zmienić, ale miał nadzieję, że uda mu się lepiej poznać wuja i odkryć w nim pozytywne cechy.

Podłoga prawie już wyschła, a drapanie w drzwi stawało się coraz bardziej nieznośne. Gdy tylko Trey przekręcił kluczyk, Billy staranował klapę i wpadł do domu, głośno wyrażając swoje zadowolenie. Trey spojrzał na teriera, który przysiadł z przekrzywioną głową, i napotkał pełny oczekiwania wzrok.

- O co chodzi? - zapytał chłopak. Pies odbiegł na kilka kroków, po czym zaraz wrócił, wciąż patrząc wyczekująco. - Zgłodniałeś?

W odpowiedzi Billy szczeknął krótko i wykonał zgrabny piruet na tylnych łapach.

- Dobra, sprawdźmy co my tu mamy.

Spiżarnia znajdowała się obok tylnych drzwi. Trey wszedł do niedużego pomieszczenia wypełnionego chłodnym zatęchłym powietrzem i omiótł wzrokiem półki w po­szukiwaniu psiej karmy. Zamiast niej dostrzegł pod ścianą cztery skrzynki z butelkami whisky, którą wuj raczył się przez cały ranek. Wszedł głębiej i zaczął przeglądać następne półki; wszystko wskazywało na to, że Frank nie robił żadnych zapasów jedzenia dla swojego czworonożnego towarzysza.

W pewnym momencie usłyszał zgrzyt klucza na tyłach domu. Ktoś wszedł do środka. Zewnętrzne drzwi uderzyły w otwarte drzwi spiżarni, które zamknęły się, pogrążając Treya w ciemności.

Billy przywitał przybysza radosnym szczekaniem, i chłopak usłyszał, jak gość wita się z psem, przemawiając do niego czule.

Gdy wyszedł ze spiżarni, zobaczył odwróconą tyłem dziewczynę. Na dźwięk otwieranych drzwi błyskawicznie obróciła się na pięcie i chwyciwszy dużą puszkę z psią karmą, uniosła ją nad głowę. Wyraźnie zaskoczona obrzuciła Treya uważnym spojrzeniem, a potem zerknęła na tylne drzwi.

- Coś ty za jeden? - warknęła.

- O to samo chciałem ciebie zapytać! - odparł, przyglądając się nieznajomej.

Była bardzo ładna. Długie blond włosy nosiła zaplecione w warkocz, a z miłej buzi patrzyły lodowato błękitne oczy. Wysoka, chyba kilka centymetrów wyższa niż Trey, ubrana w białą bluzkę i obcisłe dżinsy, które podkreślały jej zgrabne nogi. Ocenił, że może mieć siedemnaście albo osiemnaście lat.

- Jestem Trey - przedstawił się i wyciągnął rękę na powitanie.

Dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała odwzajemnić uścisku dłoni, gdyż wciąż, niczym Atlas, trzymała nad głową ciężką puszkę.

- Co ty tu robisz, do cholery? - zapytała. Mówiła z lekkim akcentem. Trey nie miał pewności, ale wydawało mu się, że to akcent skandynawski. Pomyślał, że z tą szcze­gólną bronią wygląda na kobietę z plemienia wikingów.

- Jestem bratankiem Franka. Przyjechałem dziś rano. Z Anglii. W odwiedziny.

- Frank nigdy nie wspominał o żadnym bratanku. Skąd mam wiedzieć, że jesteś tym, za kogo się podajesz? Równie dobrze możesz być włamywaczem.

- Że niby włamałem się do spiżarni? - rzucił Trey i uniósł drwiąco brew.

- W porządku, Ella - dobiegł ich głos Franka, który stał na progu. Żadne z nich nie usłyszało, jak przyszedł do kuchni. - To syn mojego brata.

Dziewczyna powoli opuściła prowizoryczną broń, lecz wyraz jej twarzy pozostał chłodny i zawzięty. Skinęła głową na powitanie.

- Mnie też miło cię poznać - rzucił Trey.

- Jak chcecie się lepiej poznać, to proszę bardzo, tyl­ko mi tu nie hałasujcie. Człowiek próbuje się zdrzemnąć - mruknął wuj, po czym się odwrócił i ruszył przed sie­bie, powłócząc nogami. - I niech któreś przyniesie mi ze spiżarni butelkę szkockiej, bo ktoś wypił moją.

Usiedli przy kuchennym stole i postawili kubki z kawą na krzykliwie niebieskim blacie. W płynącej z okna smudze światła widać było tańczące leniwie drobinki kurzu. Trey, choć bardzo się starał, nie mógł oderwać wzro­ku od różowej nabrzmiałej blizny widocznej na przedra­mieniu dziewczyny. Kiedy podniosła kubek do ust, długa pręga odsłoniła się w całej okazałości.

- Skąd to masz? - zapytał; uznał, że nie ma co udawać.

Paskudnie wygląda.

Ella spojrzała mu prosto w oczy.

- Tak, jest... była paskudna. A ty zawsze jesteś taki subtelny przy pierwszym spotkaniu czy też wujcio zdążył ci udzielić kilku lekcji dobrego wychowania?

- Przepraszam, nie chciałem...

- Dobra, dobra. Rzeczywiście paskudna. - Spojrza­ła na przedramię i uśmiechnęła się smutno.

- Wygląda, jakby coś cię ugryzło - rzekł Trey, obserwując twarz dziewczyny znad kubka.

Nie odpowiedziała, tylko się uśmiechnęła, patrząc, jak Billy pałaszuje karmę z miski.

Chłopak wykorzystał okazję, by lepiej jej się przyjrzeć, i doszedł do wniosku, że jest jeszcze ładniejsza, niż mu się początkowo wydawało. Intensywny błękit jej oczu wyglądał wręcz nienaturalnie, choć Trey nie zauważył szkieł kontaktowych. Miała mocno zarysowaną szczękę, lecz ostre rysy twarzy łagodziły pełne, zmysłowe usta, które nadawały jej „nadąsany” wyraz. Trey wiedział, że hollywoodzkie gwiazdy słono płacą za taki grymas.

Wyczuwszy na sobie spojrzenie Treya, odwróciła się do niego i się uśmiechnęła, widząc jego zażenowanie.

- Skąd znasz mojego wuja? - zapytał.

- Mieszkam na jego ziemi - odpowiedziała. - W do­mku nad jeziorem, na zachód stąd. - Zamilkła na moment, jakby się nad czymś zastanawiała. - Mieszkamy tu całą grupą. Domyślam się, że i ty przybyłeś tu z tego samego powodu?

Teraz Trey uciekł wzrokiem przed jej spojrzeniem i skupił się na swojej kawie.

- Całą grupą, mówisz? To ilu was jest?

- Sześcioro. Nowe LG78.

- LG78 - powtórzył chłopak. - Słyszałem o was. Jesteście wszyscy wolfanami, tak? Wilkołakami. - Wreszcie spojrzał na dziewczynę. - Ale myślałem, że LG78 rozwią­zało się, rozpadło.

- Wypowiadasz słowo „wolfana”, jakby to było coś nie­przyzwoitego. Jakby w twoich żyłach nie płynęła taka sama krew jak w żyłach twojego wuja. Dlaczego?

- Nie chciałem...

- Chciałeś. W porządku. Każdy na początku ma z tym kłopoty. Nawet tacy jak my.

Zapadła cisza przerywana tylko mlaskaniem psa, który wciąż delektował się swoim posiłkiem. - Jesteś dziewczyną - odezwał się Trey.

- Bingo. Co za znajomość anatomii człowieka. Idzie w parze z twoją sztuką konwersacji i manierami. - Spojrzała na niego i się uśmiechnęła. I był to szczery, szeroki uśmiech, którym całkowicie go rozbroiła.

- Chciałem tylko...

- Tak, należę do Ugryzionych. Ofiara ugryzienia, która przeżyła. Stąd ta cudowna blizna na moim ramieniu. Ale tego chyba sam się domyśliłeś. Jestem jedyną żyjącą samicą wilkołaka na świecie. I co ty na to? Wyobrażasz sobie, jaka jestem wyjątkowa?

Trey nie musiał niczego sobie wyobrażać. Będąc ostatnim wilkołakiem pełnej krwi, dobrze wiedział, jak czuje się ta dziewczyna.

Wstała, szurając krzesłem po kamiennej podłodze.

- Jurgen będzie chciał cię poznać - powiedziała.

- Kto to jest Jurgen?

Uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, a jej wzrok powędrował ku drzwiom, jakby spodziewała się znowu zobaczyć Franka.

- Jak dużo powiedział ci wuj? - zapytała zaskakująco i chłodnym tonem.

- Kim jest Jurgen? - powtórzył swoje pytanie Trey.

- Przywódcą stada - odpowiedziała Ella. - Samcem Alfa.

12

Trey wszedł do domu, gdzie, jak zwykle, przywitała go natrętna cisza. Po chwili przerwało ją krótkie szczeknięcie. Chłopak pochylił się i podrapał psa za uszami, za co ten w podzięce polizał jego rękę.

Zdjął kurtkę i przewiesił ją przez poręcz balustrady. Poszedł na spacer, by przemyśleć różne rzeczy i przygotować się na wieczór, podczas którego miał być świadkiem przemiany wuja. Ruszył korytarzem i zajrzał do pokoju: Frank siedział wyciągnięty w fotelu, już był zamroczony whisky. Gdyby chłopak nie widział go w tym stanie przez poprzednie dwa dni, mógłby pomyśleć, że wuj zachowuje się w ten sposób tylko podczas pełni księżyca, aby dodać sobie odwagi. Tak jednak nie było. Frank był alkoholi­kiem. W dodatku trunek sprawiał, że stawał się drażliwy i trudny do zniesienia.

- Na co się gapisz?! - zawołał z końca pokoju. Chłopak drgnął zaskoczony - myślał, że starzec śpi. Frank wy­dawał się posiadać dziwną umiejętność odgadywania, że ktoś go obserwuje. - Nie myśl sobie, że możesz tak stać i gapić się na mnie jak na jakąś małpę w zoo. Może i jestem ślepy, ale dobrze znam twoje myśli. Nie będziesz mi się tu wymądrzał, zrozumiano? - Sięgnął po szklaneczkę z whisky. - Ja cię tu nie zapraszałem. - Wuj mówił niewyraźnie, jakby język nie mieścił mu się w ustach. - Nie podoba ci się, jaki jestem i co robię, to droga wolna. Wra­caj do Anglii. Pędź do swojego wampirzego przyjaciela, Luciena Charrona. - Ostatnie dwa słowa Frank bardziej wypluł, niż wypowiedział, i czekał teraz na reakcję chło­paka z zaciętym wyrazem twarzy. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi.

Trey milczał. Kątem oka zobaczył, że terier wycofuje się do kuchni. Najwyraźniej wiedział, kiedy lepiej nie kręcić się wokół nóg swojego pana.

Ale chłopak nie dał się tak łatwo zbić z tropu. Wszedł do pokoju i przysiadł na kanapie, zwrócony twarzą do wuja. Usłyszał trzaśniecie klapy z tyłu domu. „Tchórz” - pomyślał o Billym.

- Boisz się wtedy? - zapytał, gdy uznał, że starzec już się trochę uspokoił.

- Kiedy?

- Podczas przemiany. Nie wiem, jak jest z tobą, ale ja, dzięki talizmanowi, zmieniam postać prawie bezboleśnie. Pamiętam tylko, że za pierwszym razem, kiedy prawie doszło do przemiany bez mojej woli, ból był...

- Jakby coś cię rozrywało od środka - przerwał mu wuj. - Jakby ktoś wsadził ci łapę do tyłka, mocno chwycił i wywrócił cię na drugą stronę jak parę gaci. A to jeszcze nie wszystko, bo ból nie ustępuje. Wciąż się nasila, aż stajesz się samym bólem. I masz ochotę umrzeć. Chcesz walnąć czachą o ścianę, tak żeby wypłynął ci mózg i żebyś mógł go podeptać i uwolnić się od cierpienia.

Frank skierował na Treya niewidzące spojrzenie.

- Ty też tak masz? - zapytał z drwiącym uśmieszkiem na ustach.

- Nie.

- Tak też myślałem - rzucił Frank i podniósł szklaneczkę do ust.

- Opowiedz mi o LG78 - odezwał się chłopak po ko­lejnej długiej chwili milczenia.

- A co chcesz wiedzieć?

- Wuju Franku... proszę.

Starzec westchnął i zamknął oczy.

- LG to skrót od loupgarou, czyli „wilkołaka” po francusku. Uznałem, że tak będzie bardziej elegancko. LG78, tak się nazwaliśmy, gdy przyjechaliśmy tu w 1978 roku. Utworzyliśmy stado, stado wilkołaków. Po jakimś czasie kupiłem tę ziemię i zmówiłem się z władcą demonów, żeby otoczył miejsce swoimi otchłaniowymi czarami i osłonił nas przed bratem twojego przyjaciela Luciena, który wte­dy zabijał wszystko, co choćby trąciło wilkołakiem. Słono zapłaciłem za naszą ochronę, ale się opłaciło, ponieważ wiedzieliśmy, że możemy tu mieszkać bezpiecznie.

- My?

- Ja i banda innych likantropów. - Starzec zwrócił twarz do chłopaka, a jego oczy tańczyły niespokojnie w oczodołach. Teraz już mówił spokojnie, bez gniewu i zaciętości. - Powiem ci, Treyu, że życie w stadzie ma swoje zalety. To uczucie, kiedy pędzi się razem przez las, uczucie jedności i zaufania... miłości do pozostałych członków stada. Niezwykle ekscytujące uczucie. Niepowtarzalne. Jedyne w swoim rodzaju.

Trey zamyślił się, próbując w pełni zrozumieć słowa wuja. Po chwili zwrócił się do starca, który uśmiechnął się, jakby czytał w jego myślach.

- Mówiłeś że nie pamiętasz, co się z tobą dzieje pod­ czas przemiany. Że przytomniejesz w jakimś nieznanym ci miejscu i nie masz pojęcia, jak się tam znalazłeś ani co wcześniej robiłeś. - Przypomniał sobie, jak sam się obudził rano, kiedy pierwszy raz zmienił postać i nic potem z tego nie pamiętał - nawet nie podejrzewał, jak doszło do zniszczeń w jego pokoju ani kto był ich sprawcą.

- Zgadza się.

- W takim razie...

- Mówisz o przemianie podczas pełni księżyca, która mnie dopadnie dzisiejszej nocy. To samo dotyczy przypadkowej zmiany postaci, do której może dojść, jeśli likantrop straci panowanie nad emocjami, na przykład podda się
niekontrolowanemu wybuchowi gniewu. Wtedy rzeczywiście, na twoje nieszczęście - albo szczęście, zależy, jak na to spojrzysz - dochodzi do niemal całkowitej utraty pamięci. Po całej transformacji zostaje pustka. Czasem
zachowujesz strzęp jakiegoś obrazu, pyłek wspomnienia, lecz nic, co mógłbyś opisać słowami. - Zamilkł na moment i dodał cicho: - W innych okolicznościach o swoich wyczynach dowiadujesz się z gazet, gdy piszą, że znaleziono jakiegoś biedaka z rozprutym gardłem. - Frank pokręcił głową. - Ale jak już wspomniałem, życie w stadzie ma swoje zalety. - Machnął ręką. - Wszystkie moje wspomnienia z okresów wolfana, wszystkie emocje i doświadczenia, które opisałem, pochodzą z przemian innych niż te podczas pełni księżyca. - Zamilkł, spodziewając się reakcji Treya, lecz ten mil­czał. - A to jest możliwe - mówił dalej - tylko w stadzie, ponieważ jego członkowie potrafią zmienić postać bez względu na to, czy księżyca przybywa, czy też go ubywa. Mogą stać się wilkołakami i w dzień, i w nocy.

Trey słuchał uważnie.

- To tak samo jak z amuletem...

- Wcale nie tak samo. Pozostawaliśmy wciąż wolfanami, nadal kierowały nami animalistyczne potrzeby i po­pędy. - Zamilkł, szukając odpowiednich słów. - To tak, jakby całe stado kierowało się wspólną wolą. Odkryliśmy to przypadkiem. Trafialiśmy na siebie w różnych częś­ciach świata. Potem utrzymywaliśmy kontakty, zawie­raliśmy przyjaźnie, dzieliliśmy się doświadczeniami. Aż wreszcie część z nas - ta pierwsza grupa, z 1978 roku -postanowiła, że zamkniemy się gdzieś i razem zmienimy postać w czasie pełni. Znaleźliśmy miejsce, odpowiednio zabezpieczone i odpowiednio duże dla nas wszystkich. Rano rozmawialiśmy o tym, jak bardzo żałujemy, że nic nie pamiętamy z wydarzeń nocy, i wtedy to się stało. Zaczęliśmy się przemieniać. Wszyscy. Jednocześnie. Ale było to zupełnie inne przeżycie niż poprzednia przemiana; ból nie był tak dotkliwy, co więcej, po ponownej zmianie postaci… wszystko pamiętaliśmy. - Zamilkł zatopiony we wspomnieniach. - Wtedy, za pierwszym razem, to było uczucie nie z tej ziemi. Nigdy wcześniej nie przeżyłem niczego równie ekscytującego. Miałem odłożonych trochę pieniędzy, inni dorzucili, ile mogli, i w końcu kupiłem to miejsce. Kawał ziemi. Ogrodziliśmy teren i zamieszkaliśmy tu, nad jeziorem. Kazaliśmy wybudować domki. Byliśmy szczęśliwi... naprawdę szczęśliwi.

- I co się stało?

- Na początku nic. Wszystko szło dobrze. Ale potem pojawiły się problemy. Zaczęło dochodzić do... łamania zasad.

- Zasad?

- Tak, opracowaliśmy pewne zasady. Dwudziestu wilkołaków nie może mieszkać w jednej społeczności, nie ustaliwszy wcześniej pewnych reguł gry. Wyznaczyliśmy więc dni, kiedy się zbieraliśmy i poddawaliśmy przemia­nie. Jednak nie wolno było tego robić w mniejszych gru­pach. Bo widzisz, do tego potrzeba co najmniej trzech osób. To magiczna cyfra.

Trey popatrzył na wuja z powątpiewaniem, nie rozu­miejąc.

- Do czego potrzeba trzech osób? - zapytał.

Starzec westchnął i opuścił głowę zniechęcony, jak­by rozmawiał z jakimś głupkiem.

- Potrzeba co najmniej trzech likantropów, żeby doprowadzić do przemiany, w dodatku muszą przebywać blisko siebie. Dwóch nic nie wskóra.

- Jakie jeszcze mieliście zasady?

- Mogliśmy się spotykać z osobami z zewnątrz - niewilkołakami - ale nie wolno nam było wpuszczać ich na nasz teren w dniu przemiany. - Starzec kiwnął głową, jakby wyliczał w myślach kolejne punkty regulaminu. - Mogliśmy polować na wszystko, co chodzi na czterech nogach, ale nie wolno nam było polować na istoty dwu­nożne... chyba chwytasz, co mam na myśli? I oczywi­ście podczas pełni księżyca zawsze się zamykaliśmy - tej zasady ściśle przestrzegaliśmy.

- A które były łamane?

- Wszystkie - odparł wuj i odwrócił głowę.

- Wszystkie? - powtórzył chłopak, myślał jednak prze­de wszystkim o trzeciej zasadzie. - Stado zabijało ludzi? Polowaliście na nich?

Wuj machnął ręką, ignorując jego pytanie.

- Źle się działo. Nasza społeczność się rozpadła. I winię za to twojego ojca.

Trey aż zamrugał zdumiony ostatnimi słowami Franka.

- Dlaczego jego?

- Podkopał mój autorytet. Odwiedził mnie ze swoją no­wą dziewczyną, twoją matką, Elisabeth - wtedy jeszcze nie byli małżeństwem. Mówił, że chce zobaczyć, jak się urządziliśmy. Panoszył się wszędzie i pchał nos w nie swoje sprawy. Rozbił naszą społeczność.

- W jaki sposób?

- Przede wszystkim przez to, co nosisz na szyi. Inni słyszeli o amulecie i wiedzieli, jaką moc daje właścicielowi. Niektórym wydało się dziwne, że dostał go mój młodszy brat, a nie ja. Obecność Daniela podważyła mój autorytet samca alfa. Och, oczywiście nie próbował pokonać mnie otwarcie, ale był osobą pewną siebie, dlatego niektórzy ze stada zaczęli przebąkiwać, że może to o n powinien zostać samcem alfa. Twój ojciec twierdził, że nie zamierza tu zostać ani przejmować przywództwa nad stadem, ale według mnie kłamał. Zaczęły się niesnaski, a ja nie potrafiłem im zapobiec. - Zamilkł i wciągnął z sykiem powietrze, zanim dokończył: - A potem zdarzył się ten wypadek z twoją matką.

Trey wstrzymał oddech, czekając na dalszy ciąg. W ci­szy słychać było tykanie ściennego zegara. Starzec sięgnął po szklankę i dopił whisky.

- Któregoś wieczoru spacerowała nad jeziorem i została zaatakowana. Na szczęście przeżyła. - Zawiesił głos, by dodać wagi swoim słowom. - Nikt się nie przy­znał. To nie był dzień polowania stada, więc nie powin­no tam być żadnego wolfana. Wspominałem już, że do przemiany potrzeba było co najmniej trzech, a wszyscy mieli alibi. Wszyscy poza twoim ojcem. Mówiono, że to mógł być wypadek, że coś poszło nie tak i dlatego ją zaatakował, ale inni twierdzili, że zrobił to celowo, bo chciał ją zmienić w samicę likantropa, aby już nie musiał przeżywać swojego przekleństwa w samotności. Moim zdaniem to był wypadek. Myślę, że Daniel stracił kontrolę nad wilkołakiem, nad tą częścią swojej osoby, i dlatego ją zaatakował.

Trey spojrzał na wuja przez łzy, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał.

- Przecież miał amulet... potrafił zapanować nad swoją mocą.

Frank odstawił szklankę i wzruszył ramionami.

- Cóż ja ci mogę powiedzieć? Może ten medalion, którego z dziadkiem tak strzegli, nie jest aż tak rewelacyjny? Może my, wilkołaki, stajemy się na tyle nieobli­czalni, że nawet uzbrojony w coś takiego nie jesteś przy nas bezpieczny? A może to miłość wywraca wszystko do góry nogami, bo to ona sprawia, że czujesz się podatny na atak? Może miłość kontroluje najbardziej pierwotne uczucia i tłumi wpływy czegoś takiego jak ten amulet. - Starzec zwrócił twarz do chłopaka, a jego usta ułożyły się w szyderczy uśmiech. - Ale skąd ja mam to wiedzieć. W końcu nigdy nie miałem okazji go założyć.

Trey cieszył się, że Frank nie widzi jego łez.

- Tak więc uznano, że powodem kłopotów jest Daniel. Został wykluczony z naszej społeczności i wrócił z twoją matką do Francji. - Zamilkł, a chłopak poczuł, jak cisza napiera na niego ze wszystkich stron. - Szczęśliwie dla niej, a pewnie i dla ciebie, Elizabeth przeżyła ugryzienie. - Wuj skinął głową, jakby odpowiadał na jakieś nie­ wypowiedziane pytanie.

Treyowi wydawało się, że zegar tyka teraz bardzo głośno, wyczuwał wręcz, jak cząsteczki powietrza drgają przy każdym kolejnym skoku wskazówki. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

- Ale o tym chyba wiedziałeś, co? Wiedziałeś, w jaki sposób twoja matka stała się jedną z nas?

- Nie. Nie wiedziałem.

- Ach, przepraszam cię, chłopcze. Byłem pewien, że wiesz. Myślałem, że ktoś... może twój przyjaciel Lucien... ci o tym powiedział.

- Nie.

Starzec milczał długą chwilę.

- Przykro mi, że dowiedziałeś się w takich okolicznościach. Teraz przynajmniej wiesz, do czego był zdolny twój ojciec.

Trey spojrzał na wuja. Pomimo skruszonej postawy starca jakoś nie mógł uwierzyć, że Frankowi naprawdę jest przykro. W jego głosie nie było ani cienia żalu. Chło­pak wstał.

- A co się stało ze stadem? - zapytał łamiącym się głosem.

- Rozwiązaliśmy naszą społeczność niedługo po wyjeździe twoich rodziców. Wszystko wymknęło się spod kontroli i straciliśmy jedność. Członkowie stada odłączali się w niewielkich grupkach, inicjowali przemianę i polo­wali wtedy, kiedy było to zabronione. Kilkoro nie chciało się już zamykać i wtedy zaczęli ginąć ludzie z zewnątrz.

Działo się coraz gorzej, więc wyrzuciłem najgorszych buntowników i rozwiązałem stado.

- Ale teraz znowu istnieje - zauważył Trey. - Ella powiedziała mi, że macie nowe stado z nowym samcem alfa, Jurgenem. Skoro tak się źle skończyło z pierwszym LG78, to dlaczego pozwoliłeś na powstanie następnego?

- Kasa - rzucił krótko starzec. - Tak, kasa. Ten Jur­gen zgłosił się do mnie jakiś rok temu. Powiedział, że chciałby stworzyć nowe stado. Próbowałem mu wytłumaczyć, że to na nic, ale się uparł. Dzieciak jest bogaty, nieprzyzwoicie bogaty. Jego ojciec należał do pierw­szego stada, długo tu jednak nie zabawił. Wyjechał do Rosji i zbił fortunę na gazie. W każdym razie chłopak zaproponował mi mnóstwo forsy, żebym tylko pozwolił mu wykorzystać ten teren w taki sam sposób, w jaki my wykorzystywaliśmy go przed laty. Można tu polo­wać na łosie, domki nad jeziorem wciąż nadają się do zamieszkania, a ogrodzenie dalej skutecznie powstrzy­muje ludzi z zewnątrz. Ojciec opowiadał mu o dawnych czasach i Jurgen zapalił się do swojego pomysłu. Uparł się nawet, żeby zachować nazwę, LG78. Mówił, że to przez wzgląd na przeszłość. Są tu od jakichś sześciu mie­sięcy.

Trey wpatrywał się w starca z niedowierzaniem.

- Ella, ta dziewczyna, która była tu wczoraj. Ona jest
Ugryziona. Została zaatakowana tak samo jak moja matka. Czy to się stało tutaj?

Frank prychnął.

- Co ja ci mogę powiedzieć? Historia lubi się powtarzać, chłopcze. - Sięgnął po butelkę i zaraz się skrzywił, gdy się zorientował, że jest pusta. - Słuchaj, skoro już wstałeś, to może przyniesiesz wujciowi nową butelczynę?

Trey spojrzał na starca. Cieszył się, że jedyny żyjący krewny nie może widzieć jego twarzy, która wyrażała teraz tylko nienawiść.

- Sam sobie przynieś - odpowiedział, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi.

13

Lucien próbował zrozumieć ogłoszenie maszynisty, którego głos płynął z głośnika nad jego głową. Zacisnął mocno powieki i pochylił się do przodu na swoim miejscu, nie mogąc się doczekać, kiedy pociąg pojedzie dalej i dowiezie go do kolejnej stacji, już na powierzchni. Połączy się tam z Tomem i poprosi go, żeby po niego przyjechał.

Od incydentu w biurze minęły dwa dni, a on od tamtej pory nie wrócił do mieszkania. Za dnia spędzał czas w swojej drugiej firmie w Mayfair, a nocami włóczył się po Londynie, usiłując zrozumieć, co się z nim dzieje. Po­przedniego dnia skontaktował się z Alexą i Tomem i za­wiadomił ich, że wszystko jest w porządku. Nie pierwszy raz tak znikał, pewnie więc specjalnie się nie zdziwili, mimo to nalegali, by wrócił jak najszybciej, wziąwszy pod uwagę bieżące wydarzenia.

Pociąg metra tkwił w tunelu od ponad piętnastu minut, a maszynista - już po raz trzeci - przepraszał za opóźnienie. Lucien otworzył oczy i zerknął na zegarek, by sprawdzić, ile czasu minęło od jego wyjścia z budynku w Mayfair. Długo chodził po mieście - stanowczo za długo. Znowu poczuł skurcz w żołądku, aż syknął z bólu. Pochylił głowę i wbił wzrok w brudną podłogę. Wiedział, że jeśli podniesie oczy, zobaczy dwoje innych nocnych marków, którzy najwyraźniej wracali do domu z nocnej eskapady. Co prawda towarzysze podróży siedzieli w pewnym oddaleniu od niego, lecz mimo wszystko wyczuwał ich ukradkowe spojrzenia. I wcale go to nie dziwiło. Postanowił nie zwracać uwagi na tamtą parę - było to zbyt niebezpieczne.

Nie miał pojęcia, dlaczego zszedł do metra. Wcześniej chodził po mieście zatopiony w myślach, zupełnie nieświadom tego, dokąd zmierza. Musiał z kimś porozma­wiać o tym, co się z nim dzieje, zastanawiał się, do kogo mógłby się zwrócić. Jeszcze raz sprawdził godzinę. Zbli­żała się pora dostarczenia przesyłki z krwią. Poinstruował kuriera, więc ten na pewno zostawi paczkę, tylko...

Wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i otarł pot znad górnej wargi. Ciałem Luciena wstrząsnął kolejny skurcz, tym razem tak silny, że z jego ust popłynął cichy jęk. Wcześniej wydał polecenie, by jego codzienną dawkę krwi zwiększono z dwóch do trzech toreb - liczył na to, że większa ilość życiodajnego płynu pozwoli mu porzucić dręczące pragnienia. Kiedy wychodził, by! przekonany, że wróci na długo przed kolejną dostawą krwi. I oto niespodziewanie utknął w wagonie metra, trawiony coraz dotkliwszym głodem.

W młodości już by zabił tamtą dwójkę; przetoczyłby się przez wagon jak gniew boży i wypił krew z każdego, kogo spotkałby na swojej drodze. Po raz kolejny zacisnął mocno powieki, starając się pozbyć strasznych wspomnień.

Spróbował skupić się na innych sprawach. Skierował myśli ku córce; zastanawiał się, czy zdołała zwerbować ashnona, czy też będzie musiał osobiście się do niego zwrócić. Bardzo potrzebowali pomocy demona, jeżeli chcieli dobrać się do nekrotrofa. I jeszcze Trey. Chłopak nie odzywał się, od kiedy przekazał wiadomość przez Galrotha. Lucien bę­dzie musiał porozmawiać z demonem, żeby znaleźć jakiś pretekst i odwiedzić Treya. Zacznie działać, jak tylko wróci do domu - dzięki temu zajmie umysł konkretami.

Odprężył się na chwilę i rozluźnił dłonie, zaciśnięte dotąd, jakby trzymał w nich ogromny ciężar.

Od drzwi na końcu wagonu dobiegł podmuch wiatru. Wampir momentalnie zesztywniał, poczuwszy zapach ludzi.

Woń kobiety była silniejsza - mieszanka potu, perfum i zwietrzałego alkoholu, która go podniecała. Przypomniał sobie cudowny dreszcz, jaki nim wstrząsnął, gdy pił krew z torby i poczuł metaliczny smak na języku. Wziął głęboki oddech, mieszając zapach kobiety ze wspomnieniem tamtego smaku. Nie miał pojęcia, jak dokładnie wyglądają ci ludzie ani ile mają lat, ale to nie miało większego zna­czenia. Jeśli nie wyjdzie z wagonu, to wkrótce staną się podobni do tych, których zabił w młodych latach - puste ciała pozostawione w kałuży własnej krwi.

Z głośnika nad nim znowu popłynął głos. Maszynista po raz kolejny przeprosił pasażerów tonem, który wcale nie wyrażał skruchy, i poinformował, ze postój może się przedłużyć.

Lucien jęknął cicho. Nie mógł dłużej tutaj zostać.

Wstał i spojrzał na rozsuwane drzwi. Ruszył w ich stronę chwiejnym krokiem. Starał się nie odrywać od nich wzroku i ignorować parę, którą obserwował kątem oka.

Niestety, nie udało mu się. Tamci rozmawiali szeptem, chichocąc. W pewnym momencie kobieta zapiszczała głośno czymś rozbawiona i spojrzała w stronę Luciena. Śmiech momentalnie zamarł na jej ustach, gdy zobaczy­ła wysokiego, łysego mężczyznę, który wpatrywał się w nich złowrogo, a jego oczy płonęły złocistym blaskiem. Poszukała wzrokiem oparcia w swoim towarzyszu, lecz był tak samo przestraszony jak ona.

Lucien nie dostrzegał już w nich ludzi. W tej chwi­li byli dla niego tylko czymś trochę więcej niż mięsem. Wcześniejsze ożywienie kobiety sprawiło, że gorąca krew płynęła szybko w jej żyłach i tętnicach, które w oczach wampira utworzyły gęstą sieć czarnych dróg widocznych tuż pod skórą. Jego spojrzenie skupiło się na tej najgrubszej, która pulsowała na szyi w rytm pracy serca.

Od razu przypomniał sobie młodzieńcze lata i swoje niezliczone ofiary - młode kobiety. Poruszył językiem w ustach, dotykając miejsc, gdzie kiedyś były kły, które kazał sobie usunąć. W rzeczywistości był to raczej symboliczny gest niż rzeczywista próba zażegnania niebez­pieczeństwa. Dobrze wiedział, że potrafiłby gołymi rękami rozerwać na strzępy tamtych dwoje, by tylko zaspokoić dręczące go pragnienie.

Przełknął głośno ślinę i z nieprawdopodobnym wysiłkiem oderwał spojrzenie od szyi dziewczyny, znów sku­piając uwagę na wyjściu. Na ciemnej szybie ujrzał swoje odbicie - wpatrzonego w siebie potwora.

Wsunął drżące dłonie między gumowe uszczelki połówek drzwi i rozsunął je jednym ruchem. Zobaczył oblepioną brudem ścianę ciemnego tunelu, który ciągnął się pod ulicami Londynu. Zaczerpnął haust zimnego śmierdzącego powietrza i ignorując głośne wycie alarmu, wyskoczył z wagonu. Doskonale widział w ciemności, więc od razu zaczął biec. Musiał wrócić na stację, którą opuścił pociąg. I skontaktować się z Tomem.

- Co ty sobie wyobrażałeś, Lucienie? - odezwał się Irlandczyk zza kierownicy.

Gdy tylko otrzymał wiadomość od wampira, wskoczył w auto i pomknął przez miasto.

- Popełniłem błąd - odpowiedział Lucien z tylnego siedzenia. Wcześniej napił się krwi, którą dostarczył mu Tom, i czuł, że wreszcie wraca do normalności.

- Ty nie popełniasz błędów - rzucił przyjaciel i uchwy­cił we wstecznym lusterku spojrzenie wampira. - Nie pamiętam, by to kiedykolwiek miało miejsce.

Lucien zamknął oczy i oparł głowę o zagłówek. Tom coś mówił, lecz on go nie słuchał, starając się zapanować nad swoimi emocjami i myślami.

Co się dzieje? Dlaczego pozwolił sobie na utratę kontroli? Dlaczego ryzykował utratę wszystkiego, na co tak długo pracował?

Przypomniał sobie, jak mówił Treyowi, że musi zapanować nad mocą. Że nie wolno mu pozwolić, by kierowała nim istota, która w nim drzemie. Przypomniał sobie też, jak chłopak opisywał swoje odczucia i jak wyznał, że po pierwszej przemianie doznał uczucia, że naprawdę żyje; że jest szczęśliwy, przepełniony mocą i przekonany, że tak jest... dobrze.

Lucien poprzysiągł sobie kiedyś, że nigdy już nie stanie się istotą, jaką był wcześniej - złodziejem ludzkiego życia, zwiastunem śmierci, który żywił się krwią i niedolą innych. Tymczasem dzisiejsza noc udowodniła, że przy­najmniej jakaś jego część myślała tak samo jak Trey -że tak jest dobrze.

Kiedy otworzył oczy, napotkał spojrzenie Toma we wstecznym lusterku. Odwrócił głowę i patrzył na ulice miasta pogrążone w ciemności. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony i obolały.

- Co tam u Alexy i naszego gościa?

- W porządku. Skontaktowaliśmy się z ashnonem. Kazał ci powiedzieć, że jest głodny.

- Świetnie. W takim razie dopilnujemy, żeby jego ape­tyt został w pełni zaspokojony - odparł Lucien i zaraz skarcił się w myślach za te słowa.

14

Ronald Given położył się z powrotem do łóżka i leżał ze wzrokiem utkwionym w suficie. Od samego rana czuł się źle. Czarny, uporczywy ból rozchodził się z jego żołądka po całym ciele. Skrzywił się i aż syknął, gdy po raz kolejny poczuł bolesne ukłucie, jakby otrzymał cios nożem, i odruchowo przycisnął dłoń do podbrzusza.

Zdumiony stwierdził, że coś się w nim porusza. Coś się wierciło, odsuwając od jego ręki. Przerażony wstrzymał oddech i usiadł, rozglądając się w ciemności. Musi ostrzec Luciena. Musi powiedzieć szefowi, że...

Mimo że próbował zatrzymać ją w umyśle, myśl rozproszyła się, rozpadła. Znowu się położył i spróbował so­bie przypomnieć, co się przed chwilą wydarzyło. Kiedy poczuł kolejną falę bólu, zignorował ją, jakby nie chodzi­ło o jego ciało.

Ronald Given patrzył oczyma, które już nie miały połączeń z jego mózgiem. Został wprowadzony w głęboki katatoniczny stupor.

Nekrotrof skarcił samego siebie za nieporadność i zamknął wszystkie mniej ważne systemy w ciele żywiciela.

Ponownie przejął nad nim całkowitą kontrolę i wymazał ostatnie myśli mężczyzny.

Nie mógł sobie pozwolić na więcej błędów - nie po przygodzie na Seszelach z tamtym człowiekiem i jego córką. Władca wampirów, Kaliban, ostrzegł demona, że jeśli nie uda mu się przeniknąć do organizacji Luciena, to czeka go długa i powolna śmierć z rąk jakiejś piekielnej bestii.

To właśnie tamta dziewczyna nie dawała mu spokoju, odwracała jego uwagę, przez co popełniał błędy. Na szczęście Kaliban nie wiedział, że nekrotrof jej się nie pozbył tam, na łodzi, na Oceanie Indyjskim.

Nie miał żadnej wiadomości od demona, którego posłał do szpitala, żeby zabił dziewczynę. Co więcej, inkub jakby zapadł się pod ziemię. Nekrotrof powinien był iść tam osobiście. Musiał ją uśmiercić, by się przekonać, czy to dręczące go uczucie, że jest obserwowany, ma z nią coś wspólnego. A tak właśnie się czuł: jakby ktoś go ob­serwował. Jego - istotę, która szczyciła się tym, że jest niewykrywalna zarówno dla łudzi, jak i dla istot cienia.

Gdyby w jakiś sposób ktoś śledził jego ruchy, odkrył, kim jest i gdzie się znajduje... Demon aż zadrżał na myśl o takiej ewentualności. Nie potrafił jednak pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że coś jest nie tak i że ma to związek z dziewczyną, z tą cholerną dziewczyną, która nie chciała umrzeć. Musiał teraz dokładnie opracować następny etap swoich planów, by już niczego nie zostawić przypadkowi.

Wiedział, że za sukces może uznać to, iż zaszedł tak daleko niewykryty przez nikogo. Musiał dokonać szybkich przejść, by zająć to ciało, i potrzebował jeszcze tylko dwóch kroków, by z powrotem znaleźć się w samym sercu imperium Luciena Charrona. Starszy mężczyzna, którego wziął w posiadanie, pracował dla wampira. Zajmował się samochodami organizacji, przez co pozostawał w dobrych stosunkach z szefem ochrony. Demon uśmiechnął się zachwycony własną zuchwałoś­cią. Nie będzie łatwo dokonać czegoś takiego, ale musiał udowodnić Kalibanowi, że jest ważnym trybikiem w je­go planach. Dlatego zdecydował się na coś, czego nie odważył się zrobić wcześniej: zamierzał przejąć osobę z najbliższego otoczenia Luciena Charrona, jego przyja­ciela i powiernika, Toma O'Callahana.

Wiedział, że jeśli uda mu się na krótko odciągnąć Irlandczyka od wampira, to jego plan się powiedzie. Będzie bardzo ostrożny, żeby od razu zyskać całkowitą kontrolę nad nowym żywicielem. Posłuży się mechanikiem, by wywabić Irlandczyka z budynku. Wymyśli jakąś historię. I wtedy zaatakuje. A gdy już będzie po wszystkim, wróci do samego serca imperium Luciena Charrona i pomoże swojemu panu zniszczyć je raz na zawsze.

Nekrotrof ułożył obecnego żywiciela w łóżku i pozwolił sobie na chwilę rozluźnienia, delektując się przyszłym zwycięstwem. Niedługo pozbędzie się tego ciała. Uśmiechnął się na myśl o tym, jakie zamieszanie wywoła, kiedy już zrealizuje swoje zamiary. Zamknął ludzkie oczy.

Wyczuwam cię, nekrotrofie.

Ronald Given usiadł gwałtownie w łóżku, penetrując spojrzeniem ciemności panujące w pokoju.

Głos wydawał się rozbrzmiewać w umyśle człowieka, co przyprawiło demona o zimny dreszcz. Rozpoznał go. Przecież przez jakiś czas sam się nim posługiwał. To był głos tej Tipsbury, którą zostawił w łodzi na środku oceanu.

Z czoła mężczyzny spłynęła kropelka potu. Zamrugał, gdy dotarła do oka.

Myślałam, że zwariowałam, ale tak nie jest, prawda? Coś we mnie zmieniłeś bezpowrotnie i teraz wyczuwam cię gdzieś tam. Pewni ludzie chcą cię odnaleźć, nekrotrofie. Ludzie, którzy odwiedzili mnie w szpitalu. Uratowali mnie przed mordercą, którego na mnie nasłałeś, i dali mi bezpieczne schronienie. Żebym pomogła im cię odnaleźć. Wierzę, że uda mi się cię odszukać, demonie. Jeszcze nie teraz, ale niebawem... znajdę cię.

- Suka! - syknął demon, podnosząc się. - Zabiję cię, słyszysz mnie? Znajdę cię i rozerwę na strzępy od wewnątrz. - Lecz głos już umilkł. Przez chwilę nekrotrof wodził rozbieganym wzrokiem po pokoju, a potem uderzył pięścią w ścianę, blokując receptory bólu, które głośno przekazały elektryczne sygnały do mózgu.

Mężczyzna dyszał ciężko. Demon po raz kolejny stracił nad nim kontrolę i ciało żywiciela zareagowało na strumień adrenaliny. Nekrotrof zapanował nad sytuacją i uspokoił żywiciela.

Musiał działać szybko. Wiedział, że musi się dostać do organizacji wampira najszybciej, jak to tylko możliwe, i pozbyć się dziewczyny.

Ronald Given przysiadł na brzegu łóżka z głową opartą na rękach. Nekrotrof wiedział, że jeśli dziewczyna rzeczywiście posiada siłę, o której mówiła, to z pewnoś­cią jeszcze ją wzmocni, co pozwoli jej go znaleźć w tym świecie lub w Otchłani. A jeżeli Charron go namierzy, to jego los będzie przesądzony. Musi dopaść dziewczynę. Natychmiast.

15

Wszyscy zebrali się w salonie, żeby zobaczyć, jak Alexa posłuży się zaklęciem, które pozwoli jej porozumieć się z nekrotrofem za pośrednictwem głosu Philippy. Młoda czarodziejka usiadła na kanapie obok przyjaciółki. Wzięły się za ręce, gdy Alexa zaczęła mówić w prastarym języku, pogrążając Philippę w głębokim transie.

Czarodziejka spojrzała na swoją towarzyszkę. Ciało Philippy zesztywniało, jakby zablokowały się w nim wszystkie mięśnie, przez co przypominała teraz mane­kina. Alexa uśmiechnęła się i odsunęła pasemko włosów z czoła dziewczyny. Popatrzyła na ojca, który odpowie­dział skinieniem głowy. Przez cały dzień był w dziwnym nastroju. On i Tom wrócili bardzo późno poprzedniej nocy, a teraz prawie się do niej nie odzywał i przez większość czasu siedział sam w biurze. Wyczuwała, że to nie jej unika, lecz dziewczyny, która przy niej siedziała. Jakby z jakiegoś powodu czuł się niezręcznie w jej towarzy­stwie.

Alexa odsunęła wszystkie myśli, by skupić się na zadaniu.

Zamknęła oczy, pozwalając, by wypełniła ją magia. Ponieważ pierwszy raz miała się posłużyć tym zaklęciem, potrzebowała wszystkich swoich umiejętności i ogromnej koncentracji. Poczuła, jak część jej osoby sięga i dotyka świadomości Philippy, jednocześnie napotykając opór. Alexa zmarszczyła brwi i spróbowała ponownie, tym razem trochę mocniej. Wyczuła, że opór dziewczyny słabnie.

A potem niespodziewanie weszła - znalazła się w umyśle Philippy.

Wstrzymała oddech. Przypominało to pływanie w morzu czyjegoś życia - miliardy myśli, odczuć i doświadczeń, które domagały się jej uwagi. Wyobraziła sobie, że to ogromna ławica malutkich ryb, barwny gąszcz, który mi­gotał i rozstępował się przed nią, gdy powoli posuwała się przed siebie. To było piękne. Alexa poruszała się w umyśle innej osoby, co wprawiało ją w euforię. Na chwilę poddała się zachwytowi, lecz zaraz odzyskała kontrolę nad sobą i zanurzyła się głębiej, by odnaleźć tę część, której szukała - obszar mózgu bezpowrotnie zmieniony przez demona.

Wyczuła to miejsce, jeszcze zanim je zobaczyła - plamę ciemności pośród otaczającego ją opalizującego i fa­lującego gąszczu. Alexa wiedziała, że ta czarna ropiejąca masa nie ma prawa tam być, ale powstrzymała impuls, aby ją zaatakować, by usunąć podobną do guza narośl, która reprezentowała czarną magię istoty cienia. Gdyby to zrobiła, pozbawiłaby przyjaciółkę życia. A poza tym potrzebowali jej, ponieważ była ich jedyną nadzieją na odnalezienie i powstrzymanie istoty, która zostawiła w Philippie swój ślad. Podpłynęła więc do plamy w celu zlokalizowania nekrotrofa.

Zaklęcie było bardzo wyczerpujące - musiała utworzyć wokół ich obu ogromną osłonę z energii. Do tego posługiwała się magią, wykorzystując ciało innej osoby, co absolutnie wymagało wszystkich jej mocy. Starała się teraz nie myśleć, ile ją to może kosztować, a także jak i długo będzie odzyskiwała siły, kiedy już to się stanie. Wie­działa, że podobne myśli mogą tylko narazić na szwank powodzenie jej przedsięwzięcia.

Zawahała się na moment przed plamą, aż wreszcie zanurzyła w czarny gąszcz i od razu wyczuła nekrotrofa. Przebywanie w tej strasznej ciemności było przerażające, ale czarodziejka zebrała się na odwagę i przemówiła do istoty cienia. Posługiwała się przy tym słowami, które wcześniej przygotowali z ojcem. Z zadowoleniem poczuła, że demon zareagował zgodnie z ich oczekiwaniami. Jego strach i gniew były niemal namacalne. Bardzo się ucieszyła, wyczuwając jego niepokój.

Gdy wreszcie uwolniła się od zaklęcia, opadła na poduszki wyczerpana i odetchnęła z ulgą. Wszystko poszło po ich myśli. Philippa się poruszyła i dopiero teraz Alexa zdała sobie sprawę, że wciąż ma zamknięte oczy. Uniosła powieki zaskoczona, że nawet tak prosty ruch kosztuje ją tyle wysiłku.

- I jak poszło? - zapytał Lucien, podsuwając córce szklankę z zimną wodą. - Czy nasza rybka chwyciła przynętę?

Alexa uśmiechnęła się słabo i z wdzięcznością przyjęła wodę - magia wytwarzała, ale i pochłaniała ogromne ilości energii. Wiele zaklęć, jak chociażby to, którym przed chwilą się posługiwała, wytwarzało ciepło; inne powodowały cyklony, jasne światło albo energię telekinetyczną, za sprawą której przedmioty latały po pokoju, lecz były też zaklęcia, których użycie wiązało się z mocą tak potężną, że tylko najwięksi magowie potrafili się nimi posługiwać. Alexa piła łapczywie, powstrzymując dalsze pytania ojca uniesioną dłonią.

- Nekro spanikował. Zaczął wrzeszczeć i grozić, że odnajdzie Philippę i rozerwie ją na strzępy. Moim zdaniem połknął przynętę.

Lucien odwrócił się do Toma, który stał przy nim.

- Widzisz? Demon jest przekonany, że Philippa rozwi­nie w sobie umiejętność odnalezienia go. Tak więc raczej prędzej niż później spróbuje ją dopaść. - Wampir uśmiechnął się do dziewczyny i położył dłoń na jej ramieniu. Po raz pierwszy od ich spotkania nie cofnęła się przed nim i pozwoliła się dotknąć.

- Nic ci nie grozi, Philippo. Nie pozwolę, by stała ci się jakakolwiek krzywda po tym, co przeszłaś. Złowimy tego szczególnie paskudnego demonka.

Czwarta osoba obecna w pokoju mruknęła coś niezrozumiałego i poruszyła się na skórzanym siedzeniu. Lucien spojrzał na ashnona, który odpowiedział szerokim uśmiechem.

Tom popatrzył na demona; ashnon był z nimi przez cały dzień, lecz Irlandczyk wciąż nie mógł do końca pojąć tego, że siedząca naprzeciwko niego osoba to nie Maude Turner, jedna z pracownic Luciena, którą znał od dawna.

- I co robimy? - zapytał Irlandczyk, nie odrywając wzroku od staruszki usadowionej na kanapie.

- Co robimy? Czekamy - odparł Lucien. - Zobaczymy, jaki ruch wykona nekrotrof. Musi spróbować zaatakować Philippę i pozbyć się jej jak najszybciej. Nie ma pojęcia, że wiemy, w czyim ciele aktualnie przebywa. Moim zdaniem nastąpi to jutro albo najpóźniej pojutrze.

- Biedny Ronald - powiedziała Alexa.

- Rzeczywiście - odparł Lucien. - Ale demon zdą­żył przejąć nad nim kontrolę, zanim się zorientowaliśmy. W żaden sposób nie możemy go uratować, za to potrafi­my unieszkodliwić samego demona, by już więcej nikogo nie skrzywdził.

- Jeszcze jedna rodzina zniszczona przez tę... istotę - odezwała się Philippa po raz pierwszy od czasu, gdy weszli do pokoju.

Pozostali spojrzeli na dziewczynę i zobaczyli łzy płynące po jej twarzy.

Alexa ścisnęła jej rękę.

- On zniszczył tysiące rodzin, Philippo. Ale jesteśmy tu, żeby go powstrzymać. Na dobre. A stanie się to możliwe właśnie dzięki tobie i dzięki niezwykłej mocy, którą posiadłaś.

- Hm! Czy aby nie zapominacie, że ja też gram w tej orkiestrze? - Ashnon uniósł brew i kłapnął zębami, co wydawało się zupełnie bez sensu, biorąc pod uwagę, że przybrał postać Siedemdziesięcioletniej staruszki. To ciało pożyczył na czas przygotowań. Maude Turner od lat pracowała w bufecie u Luciena. Zaproponował jej zamianę. Wcześniej stwierdzono u niej raka, dlatego chętnie się zgodziła, gdy poznała warunki umowy: miała użyczyć ashnonowi swojej osoby na kilka dni, by potem wrócić do świata ludzi w zdrowym ciele. Z pewnością wprawi w zdumienie lekarzy, którzy dawali jej jeden lub dwa miesiące życia.

- Oczywiście - odrzekł Lucien i uśmiechnął się do staruszki. - Ostatecznym usunięciem nekrotrofa zajmie się nasz drogi przyjaciel.

- A jak konkretnie zamierzasz to uczynić? - zapytał Tom.

Ashnon błysnął zębami w uśmiechu, wytrzymując spojrzenie Irlandczyka.

- Spokojna głowa. Potraktuj mnie jako środek na szkodniki. Jeśli w czymś jesteśmy naprawdę dobrzy, to właśnie w usuwaniu robactwa takiego jak ten nekrotrof. Do tego zostaliśmy stworzeni. - Staruszka spojrzała na Philippę i uśmiechnęła się łagodnie, a dziewczyna z wysiłkiem pokonała strach i odpowiedziała nieporadnym uśmiechem. - Posłuchaj, kochanie - mówił dalej demon. - Co byś powiedziała na podróż życia do hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku?

16

Trey zatrzasnął za sobą drzwi i stanął na ganku, wciągając do płuc wielkie hausty zimnego powietrza. Próbując się uspokoić, zamrugał energicznie, by pozbyć się łez, któ­re zamazywały mu widok. Zszedł na ubitą ziemię podjazdu i skierował się w stronę lasu. Nie wiedział, dokąd zmierza, pragnął jedynie odejść jak najdalej od wuja i jego domu.

Miał wrażenie, że w żołądku coś mu się gotuje, i co jakiś czas musiał połykać napływającą do ust ślinę, żeby nie zwymiotować.

Nie potrafił się pozbyć obrazu, który wciąż widział oczyma wyobraźni. Matka leżąca na trawie, zakrwawiona, i ojciec, który stoi nad nią, ocierając z twarzy jej krew. Trey zatrzymał się i zamknął oczy, mocno przyciskając powieki palcami, lecz wizja nie zniknęła, wciąż czekała na niego. Chłopak krzyknął i kopnął nieduży kamień, który potoczył się w wysoką trawę na skraju lasu.

Miał ochotę coś uderzyć. Przygnieciony własnym gniewem i frustracją opadł na kolana i zaczął walić pięściami w ziemię, jakby chciał ją zmusić do posłuszeństwa. Słowa Franka potwierdziły najgorsze obawy, jakie Trey żywił wobec samego siebie: że może nigdy nie będzie w stanie w pełni kontrolować mocy, którą odziedziczył po rodzicach, że nadejdzie moment, gdy zrobi coś naprawdę strasznego, co go upodobni do Kalibana i służących mu demonów. I co by mu wtedy zostało? Musiałby na zawsze opuścić świat ludzi i żyć dalej w Otchłani razem z istotami cienia. Istotami takimi jak on? Skoro jego ojciec - który według słów Luciena całkowicie panował nad swoją mocą - dopuścił się takiego czynu wobec matki...

Dźwignął się na nogi i ruszył przed siebie w górę trawiastego zbocza, stawiając kroki automatycznie jak robot. Wuj nie pozostawił mu złudzeń, że wilkołak, w którego się zamieniał, w każdej chwili może się zbuntować i nawet amulet - na którego mocy tak polegał - nie zdoła wówczas poskromić dzikiej bestii. Zatrzymał się i zamknął oczy, gdyż wyobraził sobie inną scenę, tak realistyczną, że aż krzyknął z przerażenia. Tym razem na ziemi leżała Alexa z rozdartym, zakrwawionym gardłem, a nad nią stał nie Daniel Laporte, lecz on sam, rozkoszujący się smakiem jej krwi. Trey ruszył dalej, potykając się. Na szczycie wzgó­rza wszedł do lasu, gdzie panowała niższa temperatura, a zimne powietrze kłębiło się wokół niego niczym duchy. Poprzez korony drzew widział słońce. Zsuwało się do horyzontu, by niebawem całkiem zgasnąć i ustąpić miejsca swojemu kuzynowi księżycowi, który tej nocy miał się pojawić w pełni swojego splendoru.

Wpatrzony w obłoczki własnego oddechu chłopak wsunął dłonie do kieszeni spodni i skulił się zamyślony.

Żałował, że tu przyjechał. Gdy jednak dowiedział się o istnieniu wuja, musiał go poznać. Liczył, że Frank pomoże mu poradzić sobie z wszystkim, czego doświadczał. Nie przyszło mu do głowy, że istnieją tajemnice, których wolałby nie odkryć. A przecież Lucien zawsze miał na względzie dobro Treya. Nie powiedział mu o Franku, ponieważ wiedział, do czego tamten jest zdolny. Lecz Trey go zignorował.

Chłopak prychnął rozgniewany własną głupotą. Pokonał tysiące kilometrów, by odnaleźć rodzinę, a przecież już ją miał. Tom, Alexa i Lucien przyjęli go do swojego domu i dali mu wszystko, czego tylko potrzebował. Za­dbali o to, by nauczył się radzić sobie z mocą wilkołaka i panować nad instynktami tej istoty. A on tym wzgar­dził.

W dodatku teraz, poznawszy nowe tajemnice, uzmysłowił sobie, że nie wolno mu wrócić do tamtego życia, do Londynu. Nie mógł narażać swoich przyjaciół, którzy otoczyli go troską, na takie samo niebezpieczeństwo, w jakim nieświadomie znalazła się jego matka, wiążąc się z jego ojcem.

Dotknął przez ubranie amuletu. Do tej pory czuł się z nim bezpieczny, amulet pomagał mu zapanować nad szaleństwem wilkołaka uzależnionego od księżyca. Jakże się mylił. Talizman nie mógł go ochronić przed bestią, którą nosił w sobie. Wsunął dłoń pod koszulkę i energicznym ruchem zdjął amulet z szyi. Chwilę patrzył na srebrną pięść, a potem cisnął przedmiot daleko w las.

Odwrócił się gotów wrócić do domu i stawić czoła wujowi, gdy nagle usłyszał trzask łamanej gałązki. Odwrócił się szybko w tamtą stronę, usiłując coś wypatrzyć w za­padającym zmroku.

Zza drzewa wyłoniła się Ella. Zrobiła krok w jego kierunku.

- Treyu - powiedziała.

Wpatrywała się w niego przez chwilę, a potem skierowała wzrok w stronę, w którą odrzucił amulet. Tak­że spojrzał w bok, zastanawiając się, czy widziała, co zrobił, natychmiast jednak uznał, że nic go to nie ob­chodzi.

- Chodzisz tu tak sam, a przecież niedługo wzejdzie księżyc. - Spojrzała ku niebu, mimo że trudno było coś ujrzeć przez gęste korony drzew.

- Mógłbym to samo powiedzieć o tobie, Ello. Czyż nie powinnaś być w domu razem z pozostałymi członkami stada? - Ostatnie słowo okrasił zjadliwym tonem, poddając się fali gniewu, który go ogarnął na myśl o nowej grupie na ziemi wuja.

Ella odpowiedziała uśmiechem.

- Nie muszę nigdzie chodzić. Stado jest tutaj.

Kiedy spojrzała w bok, z mroku lasu wynurzyli się pozostali członkowie LG78. Stanęli wokół niej, przyglądając się chłopakowi z zainteresowaniem. Obrzucił ich czujnym spojrzeniem. Oczywiście wszyscy byli osobnikami męskimi, bo przecież wilcze przekleństwo przechodziło z ojca na syna, zdziwiło go jednak, jak są młodzi, przynajmniej większość z nich, choć wszyscy wyglądali na trochę starszych od niego. Było ich sześciu i mogli mieć, jak ocenił, po osiemnaście-dziewiętnaście lat. Lucien opowiadał mu, że Kaliban wytropił i zabił większość wilkołaków, tymczasem Trey miał przed sobą żywy dowód na to, że władca demonów nie był aż tak skuteczny, jak przypuszczał wampir.

Trey zatrzymał spojrzenie na brzydkiej szramie na ramieniu Elli; zastanawiał się, który z nich sprawił, że jest Ugryziona.

Najwyższy z chłopaków wysunął się do przodu. Był dobrze zbudowany, co dało się dostrzec pomimo grubego swetra, a jego podbródek zakrywała krótko przycięta bródka, tak samo czarna jak włosy, które nosił związane w koński ogon. Chłopak emanował siłą i pewnością sie­bie i Trey od razu się domyślił, że to Jurgen, przywódca stada.

Miał w sobie coś, co sprawiło, że Trey poczuł się niepewnie i z trudem pozostał na miejscu, gdy tamten pod­szedł bliżej, aby mu się przyjrzeć.

- To ty jesteś ten nowy? - odezwał się samiec alfa. Mówił z podobnym akcentem jak Ella.

- To zależy, co rozumiesz przez nowego - odparł Trey. Poczuł nieprzyjemne pieczenie w żołądku i zaczął się pocić pomimo wieczornego chłodu.

Jurgen nie spuszczał z niego oka, a jego oblicze pozostawało nieodgadnione. Ciemne tęczówki zdawały się zlewać ze źrenicami, które mocno się rozszerzyły w słabym świetle. Uśmiech, jaki pojawił się na jego ustach, wcale nie był przyjazny.

- Czy już nie czas, by wszyscy mali chłopcy zamknęli się razem? Czyżby wuj nie ostrzegł cię, że nie jest bezpiecznie chodzić po lesie podczas pełni księżyca?

Pozostali poparli go drwiącym śmiechem, a Trey spojrzał w ich stronę, usiłując się zorientować co do hierarchii w stadzie.

- To samo chyba dotyczy i was - odpowiedział. Bardzo się starał, by jego głos drżał jak najmniej. - Czas, żebyście pozamykali się w swoich klatkach.

Jurgen zbliżył się o kolejny krok, wdzierając się jeszcze głębiej w sferę osobistej przestrzeni Treya. Z zimnym uśmiechem na ustach spojrzał z góry na młodszego od siebie chłopaka.

- Zakładasz, że jesteśmy grzecznymi chłopcami -zaczął niskim głosem. Jeśli zamierzał wytrącić Treya z równowagi, to mu się udało. - Widzisz - kontynuował - pomyślałem o tobie podobnie. A może ty wcale nie chcesz spędzić całej nocy zamknięty w klatce? Może, podobnie jak my, uważasz, że to nie jest dobre.

- Nie, wcale nie.

Samiec alfa zerknął na swoich towarzyszy, zanim ponownie zwrócił się do niego.

- W takim razie co tu robisz o tej porze?

- Właśnie wracałem. - Trey cofnął się o dwa kroki, nie spuszczając wzroku ze stada. Nie chciał odwracać się do nich tyłem, w szczególności nie do Jurgena. Wyczuwał w nim coś niepokojącego, jakby stał obok psa, który może ugryźć, gdy tylko człowiek się odwróci. Z drugiej strony nie miał wyboru, jeśli zamierzał wrócić do domu. Nieprzyjemny ucisk w piersi i żołądku się nasilał. Trey zacisnął mocno usta, gdy przez jego ciało przepłynęła fala bólu. Spojrzał na pozostałych i ujrzał grymasy na ich twarzach. Tylko Jurgen stał nieruchomy jak skała, mierząc chłopca groźnym spojrzeniem.

Nie mogąc dłużej tego wytrzymać, Trey odwrócił się i ruszył przed siebie. Z początku tylko wydłużył krok, potem pobiegł truchtem, po chwili zaś jeszcze szybciej.

Był mniej więcej w połowie drogi między lasem a domem, gdy w jego żołądku wybuchł wulkan bólu. Krzyknął i przycisnął dłoń do podbrzusza, starając się nie zwalniać. Poczuł, jak jego skóra staje się niemiłosiernie gorąca i jak ogarnia go uczucie wsysania promieniujące z samych ko­ści. Po kilku krokach pojękiwał już za każdym razem, gdy tylko jego stopa dotknęła ziemi. Zacisnął zęby i szedł dalej mimo bólu trawiącego całe jego ciało.

Zdążył już zbiec ze zbocza i teraz znalazł się na płaskim terenie, który ciągnął się aż do samego domu. Nie miał już sił biec, więc szedł, potykając się często i przewracając. Ból przenikał każdą cząstkę jego ciała. Wcześniej doświadczał przemiany z amuletem, dzięki któremu agonalne męki trwały krótko. Teraz wydawało mu się, że jest poddawany długim i powolnym torturom, które nasilają się z każdą sekundą. Gdzieś z głębi trze­wi Treya popłynęło stłumione skamlenie, skowyt zmieszany z krzykiem. Gdy wreszcie dźwignął się na nogi, jego wnętrze rozerwała kolejna eksplozja bólu i znowu opadł na kolana. W uszach chłopca dało się słyszeć nieprzyjemne brzęczenie, a jego ciałem targały tak gwałtow­ne wstrząsy, że zaczął wyrzucać do góry ramiona. Miał wrażenie, jakby ktoś wbijał w niego rozgrzane gwoździe, i uzmysłowił sobie, że brzęczenie w uszach to odgłos jego przeraźliwych krzyków. Spojrzał w kierunku domu, do którego zostało mu nie więcej niż dwadzieścia metrów; wiedział, że nie zdoła tam dotrzeć. Kiedy wyciągnął przed siebie rękę, jakby chciał przyciągnąć budynek, zobaczył, że dłoń już zaczęła się zmieniać - palce się skróciły i pogrubiały, przekształcając się w wilczą łapę. Z piekącej skóry zaczęła wyrastać sierść. Trey opadł na ziemię, licząc na to, że coś - cokolwiek - powstrzyma agonię, której właśnie doświadczał.

Przemiana nastąpiła tuż przy domu wuja. Pozbywszy się resztek ludzkich cech, Trey wydał z siebie przeciągły, przeraźliwy krzyk i ostatecznie się przeistoczył w ogromną bestię. Na jego zwierzęcy okrzyk stado odpowiedziało wyciem - z radością przyjęło w swoje szeregi nowego członka.

A potem Trey Laporte napotkał już tylko ciemność.

17

Jego głowę wypełniał metaliczny zapach krwi, od którego zbierało mu się na wymioty. Smagany zimnym wiatrem, przycisnął skrzyżowane ramiona do piersi, starając się zatrzymać w sobie resztki ciepła. Powoli otworzył oczy i rozejrzał się w nadziei, że zorientuje się, gdzie jest i dlaczego leży na zimnej ziemi spowity smrodem krwi. Jego nagie ciało drżało wyciągnięte na liściastym dywanie. Wstał ostrożnie i aż zamrugał z bólu, który przenikał każdy jego mięsień, jakby przejechała po nim ciężarówka. Chuchnął w zgrabiałe dłonie i uderzył jedną o drugą; podskoczył przestraszony, gdy z gałęzi drzewa, tuż nad jego głową, zerwała się ogromna sroka, wyrażając swoje niezadowolenie głośnym skrzecze­niem.

Spojrzawszy na swoje ręce, zobaczył, że całe są pokryte miedzianobrązową zaschniętą krwią. Dotknął głowy, ale tylko poczuł, że sztywne potargane włosy także ma pozlepiane.

Z nieznanego powodu był pewien, że nie odniósł żadnej rany.

Targany mdłościami wreszcie nie wytrzymał i zwymiotował. Potem nabrał w płuca świeżego zimnego po­wietrza, przełykając żółć, która napłynęła mu do ust.

Wciąż nie potrafił powiedzieć, gdzie jest ani jak się tu znalazł, ale miał nadzieję, że to wciąż jest ziemia wuja, choć wokół nie widział niczego poza drzewami. Przez chwilę czuł strach, że będzie się tak błąkał po lesie w nieskończoność. Wiedział, że musi się ogrzać i znaleźć jakieś ubranie, bo inaczej umrze z wychłodzenia.

Gdy usłyszał za plecami jakiś hałas, odwrócił się szybko i zobaczył Ellę, która wyglądała zza pnia ogromnego dębu. Zasłonił się dłońmi, czując, że się czerwieni.

- Ella - bąknął.

Kiwnęła głową wyraźnie rozbawiona jego zawstydzeniem.

- Trochę zimno, co? - rzuciła, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

Trey jeszcze bardziej się zarumienił.

- Gdzie my jesteśmy?

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała, rozglądając się. - Zwierzyna jest tam, a pozostali właśnie się budzą. Jurgena już widziałam. Zawsze jest pierwszy na nogach po przemianie podczas pełni. Zaraz zbierze wszystkich i wró­cimy do domu.

Jej słowa zdziwiły Treya.

- A mówiłaś, że nie wiesz, gdzie jesteśmy.

- Bo nie wiem, ale gdy już się zejdziemy razem, znowu zmienimy postać i wrócimy po własnym tropie. Inaczej błądzilibyśmy bez końca i umarli z zimna. - Uśmiechnę­ła się łagodnie, widząc wyraz niepokoju na jego twarzy. - Zawsze tak robimy po nocy wymuszonej przemiany. Mogliśmy przebiec nawet kilkanaście kilometrów i jedyną nadzieją na...

- Nie chcę przez to przechodzić jeszcze raz - przerwał jej. - Prędzej umrę, niż poddam się podobnym mękom.

Ella wyszła zza drzewa i ruszyła w jego stronę ani trochę niezawstydzona swoją nagością. Trey nie wiedział, gdzie skierować spojrzenie, więc przez chwilę się gapił na jej białe, pokryte gęsią skórką ciało. Przełknął ślinę, co w jego uszach zabrzmiało przeraźliwie głośno, i znowu poczuł na twarzy piekący rumieniec. Ostatecz­nie wbił wzrok w dużą grudę ziemi przy swoich stopach. Dziewczyna podeszła tak blisko, że nie mógł już na nią nie patrzeć, po czym nachyliła się i stuknęła delikatnie głową w jego głowę.

- Daj spokój, głuptasie. Przecież to nie był twój pierwszy raz, prawda? Jesteś już w tym wieku, że na pewno zaliczyłeś kilka pełni?

Trey mruknął coś pod nosem, wciąż nie wiedząc, gdzie podziać oczy.

Ella ponownie stuknęła go w głowę. Wydało mu się to dziwne - coś pomiędzy przyjaznym pacnięciem a trąceniem pyskiem.

- W każdym razie - mówiła dalej dziewczyna - jest zupełnie inaczej, kiedy sami chcemy się zmienić całym stadem. Wymuszona zmiana podczas pełni to czysta agonia, ale teraz będzie inaczej, obiecuję. Zobaczysz, to cudowne przeżycie. Zapomnisz o przeszłości. Teraz jesteś jednym z nas. Członkiem stada.

Trey zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Przypomniał sobie, jak zmieniał postać, gdy pozostawał pod wpływem amuletu. Trwało to cudownie krótko; agonia miała postać potężnego wybuchu supernowej - i już by­ło po wszystkim. Tymczasem niekończące się tortury, jakim został poddany poprzedniego dnia, ogromnie go przeraziły - nawet teraz drżał na wspomnienie tamtych chwil. Zrozumiał w końcu, co miał na myśl wuj, mówiąc, że pragnie, aby śmierć zakończyła jego cierpienia. Trey spojrzał w niebieskie oczy dziewczyny, jakby szukał w nich potwierdzenia, że mówi prawdę. Miał dwa wyjścia: zgodzić się na przemianę razem z innymi członkami stada albo zostać tu i umrzeć z zimna.

- Czy to krew? - zapytał, gdy dostrzegł brązowawe plamy na dłoniach i na twarzy Elli.

Nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego.

- Skąd ta krew?

Nieoczekiwanie się uśmiechnęła.

- Chodź ze mną - powiedziała i ruszyła przed siebie w stronę, skąd przyszła; chłopak posłusznie podążył za nią.

Dotarli do niedużej polanki, gdzie kręcili się pozostali członkowie stada. Przywitali Treya skinieniem głowy, a Jurgen do niego podszedł. Położył dłoń na ramieniu Treya i ścisnął je mocniej, niż to było konieczne.

- No proszę - powiedział na tyle głośno, by usłyszeli go pozostali - jest nasz szczeniaczek. A już myśleliśmy, że cię zgubiliśmy.

Trey zobaczył w trawie zakrwawioną padlinę. Ogromny łoś. Czy raczej to, co z niego zostało. Teraz było to tylko poszarpane ścierwo z rozrzuconymi wnętrznościa­mi i jednym martwym okiem wpatrzonym w błękitne niebo. Chłopak się zorientował, że, na wpół zjedzone, jest pozbawione dużych połaci mięsa, głównie w okolicach zadu. Wszystko wskazywało na to, że razem z innymi przyczynił się do śmierci tego zwierzęcia.

Jurgen podążył za jego spojrzeniem i podszedł do szkarłatnych resztek łosia. Po chwili się pochylił, podniósł długi pas wyrwanych wnętrzności i rzucił je w kierunku Treya; upadły z głuchym plaśnięciem tuż przy stopach chłopaka.

- Może zjesz śniadanko, zanim wyruszymy z powrotem do domu?

Trey odwrócił się szybko i chwyciwszy się za brzuch, zwymiotował. Pozostali wybuchnęli śmiechem, a najgłośniej śmiał się sam Jurgen.

- Wygląda na to, że młody nie lubi krwistych befsztyków! - zawołał i znów zarechotał, a inni mu zawtórowali.

Kilka chwil później nastrój w grupie zmienił się radykalnie, jakby ktoś niepostrzeżenie wydał jakiś rozkaz. Członkowie stada spojrzeli na Jurgena i podeszli do niego, tworząc wokół przywódcy luźny krąg. Wyraźnie podeks­cytowani chwycili się za ręce. Ella zachęciła Treya uśmiechem, by stanął przy niej i wypełnił lukę. Chłopak od razu poczuł napięcie pozostałych, jakby przez ich dłonie przepływał prąd.

Jurgen stał dokładnie naprzeciwko Treya, który teraz nie mógł oderwać od niego wzroku; dostrzegał w oczach samca alfa to samo spojrzenie, które tak go zaniepokoiło poprzedniego wieczoru. Wyrażało ono psychotyczny głód i gniew; była to twarz ćpuna, który szykował się do pierwszego strzału. Pozostali członkowie zdawali się tego nie zauważać... albo może nie chcieli widzieć.

Trey ścisnął dłoń Elli z jednej strony, a z drugiej rękę rudzielca, który mógł mieć jakieś siedemnaście lat. Gdy krąg został zamknięty, od razu to poczuł. Moc, któ­ra popłynęła przez niego, tak jak poprzednio. Czekał na przemianę.

Na szczęście nie trwała długo. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych, których doświadczył przed przy­jazdem do Kanady, grupowa przemiana z człowieka w wolfana była gwałtowna, ale krótka. Kiedy otworzył oczy, zobaczył wokół siebie stado wilków.

Ogromne bestie poruszane masywnymi mięśniami krążyły, mierząc spojrzeniem pozostałych członków stada, a ruchy ciała i postawa od razu zdradzały ich odczucia. Treyowi wydawało się, że jego umysł w jednej chwili się przestawił. Bez trudu mógł powiedzieć, którzy członko­wie dominują w stadzie; widział, jak podchodzą do in­nych z uniesioną głową, tamci zaś przywierają pokornie do ziemi. Jurgen był największy w stadzie; jego czarna sierść zdawała się pochłaniać światło, przez co bardziej przypominał ogromny cień, który poruszał się bezgłośnie po leśnym podłożu. Przechadzał się między pozostałymi z wyprostowanym ogonem, a oni przysiadali przed nim z szacunkiem. Jeden z wilków, prawdopodobnie najsłabszy - omega - wręcz położył się na grzbiecie, odsłaniając brzuch przed czarną bestią, co oznaczało całkowitą uleg­łość. Trey domyślił się, że to rudowłosy chłopak, z którym połączył ręce w kręgu.

Wilk, którego postać przybrał Trey Laporte, nie był już człowiekiem, a jednak gdzieś w zakamarkach zwierzęcego mózgu pozostała odrobina jego ludzkiej osoby, która zdawała się przyglądać wszystkiemu z zewnątrz - tak jak opisał to wuj. Chłopak chłonął zapachy i odgłosy lasu, a jego mózg przetwarzał bodźce jak jeszcze nigdy wcześniej. Ledwo wyczuwalny powiew wiatru przyniósł zapach królika, a on od razu wiedział, że zwierzę jest na prawo od niego, nie dalej niż czterdzieści metrów. Gdy poczuł silniejszy smród ścierwa, zadrżał cały i zaczął się ślinić. Podobne podniecenie wyczuwał wśród pozosta­łych członków stada, ożywionych zapachem śmierci. Ale musieli czekać. Pierwszeństwo miał samiec alfa. Trey wpatrywał się chciwie w martwe zwierzę, tak bardzo zaabsorbowany perspektywą uczty, że nie zauważył, jak tamten nadszedł.

Czarny wilk zbliżył się powoli do nowego członka stada, nie spuszczając z niego oka. Zatrzymał się kilka metrów przed młodym wilkiem i przekrzywił lekko głowę, jakby czymś zdziwiony. Trey w ostatniej chwili zdał sobie sprawę z tak bliskiej obecności samca alfa i spojrzał na przywódcę, lecz zrobił to później, niż ten oczekiwał. Pozostałe zwierzęta zwróciły się ku nim wyczekująco.

Jurgen najeżył sierść, przez co wydawał się jeszcze większy. Z oczami rozjarzonymi gniewem obnażył kły. Wydając z siebie głuche warczenie, gotował się do ataku na młodego zuchwalca.

Trey wiedział, że nie ma szans z bestią niemal o połowę większą od siebie. Jego wilczy mózg wziął górę, toteż instynktownie zgiął przednie łapy i opuścił głowę przed Jurgenem. Jednak przez cały czas spoglądał na niego, wy­czuwając, że tamten i tak ma ochotę się na niego rzucić.

Atak nastąpił szybko i niespodziewanie, zupełnie zaskoczył młodego wilka. Ten wpatrywał się wciąż w wielki czarny łeb samca alfa, gdy nagle z boku doskoczyła do niego biała samica i zatopiła kły w jego łopatce, aż za­skomlał z bólu. Trey spojrzał na waderę i się wycofał, by mieć obu przeciwników w polu widzenia. Ella zawarczała, szczerząc kły, na których lśniła jeszcze jego krew. Trey opuścił głowę w geście uległości.

Ogromny czarny wilkołak obserwował całe zajście, aż w końcu odwrócił się i odszedł, najwyraźniej zadowolony, że samica alfa wzięła sprawę w swoje łapy.

Napięcie zostało rozładowane. Ella podeszła do Treya, a ten w podzięce polizał jej pysk; wilczyca uratowała go przed o wiele surowszą karą. Ich ciała otarły się o siebie, mieszając zapachy i umacniając więzy przyjaźni.

Jurgen podszedł do ścierwa i powąchał krew na ziemi. Pozostali zaczęli zbliżać się do zabitego łosia, jednak nie było im dane najeść się tego ranka. Samiec alfa odwrócił się do nich i jeszcze raz spojrzał na Treya, a potem nieoczekiwanie pomknął wielkimi susami w głąb lasu.

Pędzili między drzewami, ledwo dotykając łapami leśnej ściółki. Byli teraz jak jedno zwierzę, świadomi swoich pozycji w stadzie, kolejno przejmujący prowadzenie. Wracali własnym tropem, który pozostawili w nocy, choć wiedzeni instynktem w zasadzie wcale go nie po­trzebowali, by odnaleźć drogę powrotną. Treyowi świat przypominał teraz kłębowisko odgłosów, zapachów i wi­doków splecionych w jedno, dlatego wydawało mu się, że mógłby zamknąć oczy i spokojnie biec dalej przez leśny gąszcz. Pozostawał w absolutnej jedności z otoczeniem; czuł ekstazę.

Opuścili las i pędzili dalej przez trawiastą równinę, zbliżając się wielkimi susami do domu Franka. Wreszcie się zatrzymali. Zaczęli chodzić między sobą, ocierając się o siebie i wymieniając zapachy. Jurgen spojrzał w kierunku jeziora i domków, w których mieszkali. Pomimo znacznej odległości Trey poczuł zapach wody.

Trey wiedział, że zaraz się rozdzielą, i głośno dał temu wyraz. Biała wilczyca podeszła i trąciła go pyskiem w bok. Gdy odwrócił się na chwilę od pozostałych, by spojrzeć na drewniany dom, wyczuł, że stado rusza. W miarę jak się oddalali, odczuwał, jak słabnie łącząca ich więź.

Uniósł głowę i zawył, a jego wilczy głos przeszedł w zduszony ludzki krzyk w chwili przemiany. Stado jednak nie odpowiedziało.

Trey rozejrzał się i zobaczył, że stoi sam, nagi, przed domem swego wuja.

18

Philippa obudziła się i powoli otworzyła oczy. Pokój, który zobaczyła, robił wrażenie. By lepiej obejrzeć luksusowe wnętrze, podparła się na łokciu. Nie pamiętała, jak tutaj dotarła. Ashnon ostrzegał ją, że tak się stanie i że przez kilka godzin będzie się czuła zdezorientowana. Zerknęła na zegar cyfrowy na nocnej szafce - kilka minut po piątej. Łóżko, w którym leżała, było niewyobrażalnie wielkie, dlatego musiała dwukrotnie się przeturlać, zanim znalazła się na jego brzegu. Opuściła nogi i postawiła stopy na przytulnie miękkim dywanie. Nagle poczuła, że bardzo chce jej się pić. Rozglądając się za jakimś pojem­nikiem z napojami albo za lodówką, podeszła do kaszta­nowej szafki. Wyciągnęła ze środka dużą butelkę wody mineralnej i tabliczkę czekolady. Podeszła do okna.

Park Avenue tętniła życiem, tak jak Philippa zawsze sobie wyobrażała. Mimo to widok trochę ją rozczarował, gdyż nie dostrzegała żadnej ze znanych budowli charakterystycznych dla tego miasta. Wszystko było ściśnięte: wysokie budynki po drugiej stronie ulicy ciasno do siebie przylegały. Położyła dłoń na uchwycie okna, licząc na to, że zdoła je otworzyć, by wpuścić do pokoju odgłosy Nowego Jorku, lecz klamka nawet nie drgnęła. Gniewne wy­cie klaksonów taksówek przedzierających się przez meta­lowy gąszcz pozostało stłumione i niewyraźne. Westchnę­ła. Zawsze chciała tutaj przyjechać. Widziała mnóstwo filmów i seriali, których akcja działa się w tym mieście, i miała nadzieję, że ojciec kiedyś ją tu przywiezie, by mo­gła wszystko zobaczyć na własne oczy. Na wspomnienie ojca poczuła pieczenie w oczach, zamrugała więc szybko, aby powstrzymać łzy.

Ojciec już nigdzie jej nie zabierze - nekrotrof tego dopilnował.

I to właśnie z tego powodu się tutaj znalazła, w tym mirażu, który wyglądał, brzmiał i pewnie pachniał jak Nowy Jork, a który w rzeczywistości był... zadrżała. Nie chciała zbytnio się zastanawiać, czym jest to miejsce.

Ashnon zapewnił ją, że będzie całkowicie bezpieczna. Opisał wszystkie zaklęcia, które chroniły gości pozostających pod jego opieką. O ile tylko pozostawali w hotelu i nie wychodzili na zewnątrz. Gdyby to uczynili, byliby straceni, a demon w żaden sposób nie mógłby im pomóc.

- Potraktuj hotel jako jeden z tych ośrodków, w których wszystko jest wliczone w cenę - tłumaczył jej ni­czym jakiś agent z nadnaturalnego biura podróży. - Masz wszystko pod ręką i nie musisz się niczym martwić tak długo, jak długo zostaniesz na terenie obiektu. Wyj­dziesz za bramę, a od razu dopadną cię typy spod ciemnej gwiazdy.

- To nie potrwa długo - dodała wtedy Alexa, gromiąc demona spojrzeniem. - Zanim się obejrzysz, już do nas wrócisz.

Philippa napiła się gazowanej wody, czując przyjemne łaskotanie w ustach. Miała dziwne uczucie, jakby wy­pchano jej głowę watą, uznała więc, że jeszcze się położy. Wyciągnęła ręce, by zasunąć story, a gdy odwróciła głowę w stronę okna, zobaczyła, że widok na zewnątrz się zmienił. Stało się to bardzo szybko, niemal niedo­strzegalnie. Dziewczyna aż drgnęła i zamarła w bezruchu z rozpostartymi szeroko rękoma. Wydało jej się, że przez ułamek sekundy gdzieś na skraju pola widzenia dojrzała prawdziwy świat po drugiej stronie szyby - świat o wiele mroczniejszy niż wszystko, co potrafiła sobie wyobrazić. Było to tylko krótkie mignięcie uchwycone kątem oka, jednak przez ten moment wiedziała, że w jakiś sposób udało jej się zobaczyć to, co zakrywał miraż; widok ten pozostawił po sobie falę czystego przerażenia, która spły­nęła po Philippie zimnym dreszczem.

Wypuściła długo wstrzymywane powietrze i zaczę­ła głęboko oddychać; serce galopowało wściekle w jej piersi.

I coś jeszcze. W tym ułamku sekundy zobaczyła coś jeszcze - nie, nie tyle zobaczyła, ile wyczuła. Coś w cieniu po drugiej stronie ulicy, co się tam czaiło i, jak jej się zdawało, patrzyło na okno jej pokoju.

Dziewczyna zaciągnęła zasłony i spojrzała na telefon ustawiony na stoliku przy łóżku. Alexa zostawiła jej numer, pod który mogła zadzwonić, gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie. W rzeczywistości nie był to jednak nu­mer - telefon również nie był prawdziwy - lecz zaklęcie, które w razie potrzeby Philippa mogła uaktywnić.

Poczuła, że drżą jej dłonie. Przestraszyła się, a wręcz przeraziła widokiem tego, co kryło się w cieniu po drugiej stronie ulicy. Zaczęła powtarzać sobie w myślach, że musi zachować spokój. Przygryzła dolną wargę, co zawsze robiła w chwilach zdenerwowania, i siłą woli powstrzymała się przed podniesieniem słuchawki telefonu. Przecież nic jej nie grozi, a Alexa mówiła, żeby posłużyć się zaklęciem tylko w ostateczności.

Żałowała, że nie ma z nią Alexy. Polubiła ją i chyba trochę się zaprzyjaźniły. Czarodziejka wydawała się zupełnie normalna i świetnie radziła sobie ze wszystkimi tymi zwariowanymi i strasznymi rzeczami, co Philippie wydawało się niemożliwe. Spojrzała na butelkę z wodą - Alexa na pewno nie zadzwoniłaby w takiej sytuacji.

Zdeterminowana, by spróbować choć trochę upodobnić się do przyjaciółki - i zapanować nad słabością i bezradnością - Philippa wzięła głęboki oddech i cicho zanuciła nieokreśloną melodię. Zdrzemnie się teraz, tak jak planowała. A potem, już wypoczęta, zastanowi się, jak zagospodarować wolny czas.

Obudziła się dopiero rano. Przypomniała sobie, że jasnoniebieską piżamę wyjęła wcześniej z szuflady, i zajrzała do komody. Znalazła tam mnóstwo ubrań w swoim rozmiarze, a na samym wierzchu leżała karteczka z informacją od kogoś o imieniu Hugo, jej osobistego asy­stenta od zakupów, który informował Philippę, że na jej życzenie (wystarczy telefon) kupi wszystko, co ona uzna za stosowne, by umilić jej pobyt w hotelu.

Odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku, a potem ostrożnie podeszła do okna. Jednym ruchem rozsunęła zasłony i spojrzała na zewnątrz.

Lał deszcz. Wiatr niósł ze sobą płachty wody i ciskał nią o szybę, co brzmiało, jakby ktoś rzucał w okno garściami żwiru. Ulicą jechało jeszcze więcej samochodów niż poprzedniego dnia. Dziewczyna spojrzała szybko w bok, spodziewając się, że ujrzy tamten ponury i złowrogi świat, który widziała wcześniej, lecz nic się nie zmieniło, oglą­dała tylko Nowy Jork, czy też jego złudzenie.

Czuła się podenerwowana. „Weź się w garść” - upomniała samą siebie i odeszła od okna. Nie mogła paniko­wać z powodu każdego drobiazgu. Przecież się zgodziła. Wysłuchała ashnona i Philippy i obiecała, że im pomoże. Miała niepowtarzalną okazję zemścić się na istocie, któ­ra próbowała ją zabić i która zabiła jej ojca.

Zapewnili ją, że to potrwa tylko kilka dni. Że szybko uporają się z całą sprawą, tak by mogła wrócić do swojego życia.

- Dam radę - przekonywała siebie.

Sięgnęła po telefon i połączyła się z recepcją.

- Tak, panno Tipsbury? Czym mogę służyć? - Pogodny i przyjazny głos podziałał na nią uspokajająco.

- Czy mogłabym dostać jakieś książki? - zapytała, starając się mówić spokojnym tonem.

- Jak najbardziej. Proszę tylko przygotować listę autorów albo podać rodzaj literatury, który panią interesuje. Przyślę kogoś do pokoju. Sprowadzimy je jak najszyb­ciej.

- Chciałabym też odtwarzacz MP3 i... laptopa. Macie tu chyba połączenie bezprzewodowe?

- Oczywiście.

- A czy da się wypożyczyć jakieś filmy na DVD, bo widzę, że mam odtwarzacz?

- Nasza wypożyczalnia oferuje bogaty wybór. Mamy też kanał z naliczaną opłatą za obejrzany...

- Ale konsoli i paru gier to już pewnie...

- Proszę to dołączyć do swojej listy, panno Tipsbury.

Recepcjonista zachowywał się, jakby to było najzwyklejsze zamówienie, prośba o świeży ręcznik.

- Coś jeszcze?

- Tak, proszę. Zjem śniadanie w pokoju. Jajka w koszulkach z tostem, melon, truskawki, dużo mrożonej her­baty i czekolada... mnóstwo czekolady.

- Zaraz każę wszystko przynieść.

- A potem może skorzystam z siłowni.

- Dział odnowy biologicznej znajduje się na piątym piętrze, panno Tipsbury, i jest doskonale wyposażony. Czy umówić dla pani instruktora?

- Byłoby idealnie. Dziękuję.

Odłożyła słuchawkę i rozejrzała się po pokoju. Później zadzwoni i zamówi kwiaty, morze kwiatów, tak jak w pokojach hotelowych gwiazd popu, które oglądała w te­lewizji.

Skoro już pozwoliła zamknąć się tu na jakiś czas, to mech przynajmniej ma z tego przyjemność.

19

- Najbardziej praktyczne byłoby zniszczenie ciała żywiciela - powiedział Tom między kęsami słodkiej bułki, którą zajadał z apetytem. - Wiemy, że nekrotrof i tak go zabije. - Irlandczyk skierował koniec bułki w stronę Luciena. - To najprostsze i najkorzystniejsze rozwiąza­nie. Nie możesz temu zaprzeczyć. Pierwszy raz wiemy, gdzie jest ta kreatura i w czyim ciele przebywa. Sam mówiłeś, że żywiciel i tak umiera po przejściu demona do nowego ciała, więc Ronald Given to już chodzący trup. Nie zrozum mnie źle, lubię starego Rona, ale jeśli ta istota...

- Pamiętaj o Philippie - przerwał mu Lucien.

- Co z nią?

- Przeżyła. Okaleczona, ale przeżyła.

- No cóż...

- Wiesz, dlaczego nie możemy tak postąpić, Tom - rzekł Lucien, uśmiechając się do przyjaciela.

- Ja bym to zrobił. Znam Rona i mogę się założyć o własne zęby, że zgodziłby się ze mną. Gdyby tamten znalazł się we mnie, to chciałbym, żebyś ty to zrobił...

Lucien uniósł dłoń, by uciszyć Irlandczyka.

- Wiesz, że ślubowałem nigdy już nie odebrać życia niewinnej istocie. Nie pozwolę, byśmy dla własnej wy­gody pozbawili tego nieszczęśnika choćby najmniejszej szansy na ocalenie. Już w tej chwili jest ofiarą i rzeczy­wiście, szanse ma znikome, ale nie pozbawimy go życia. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby pan Given przetrwał, bez względu na to, jak korzystna dla nas mogłaby być jego śmierć.

Tom napił się herbaty i przeczesał dłonią krótko przy­cięte włosy.

- Masz rację, przepraszam. - Westchnął i odstawił gorący kubek na kredens. - Tak długo szukaliśmy tego cho­lernego nekrotrofa, a kiedy już go namierzyliśmy, musimy czekać. Po prostu czuję, że powinniśmy coś zrobić.

Lucien obrócił się na swoim miejscu i spojrzał za okno. Dobrze wiedział, dlaczego Irlandczyk tak reaguje, dlatego starannie dobierał słowa.

- Tom, przestań obwiniać siebie. To nie twoja wina, że nekrotrof przeniknął do naszej organizacji i że porwano Alexę. Nie jesteś też winny temu, co się stało z Philippą, i nie odpowiadasz za śmierć jej ojca. Sprawcą wszystkiego jest mój brat Kaliban.

Irlandczyk spuścił wzrok i odpowiedział cicho:

- Powinienem był się domyślić.

- Czego?

- Do licha ciężkiego, Lucienie! Jestem tu szefem ochrony. Mnie i moim ludziom powierzyłeś bezpieczeństwo firmy i swoich pracowników, a ja pozwoliłem, żeby ta istota weszła tu jakby nigdy nic i...

Usłyszeli krótkie chrząknięcie, a gdy spojrzeli w kierunku drzwi, zobaczyli sobowtóra Philippy Tipsbury.

- Tak działają - przemówił demon głosem dziewczyny. - Bardzo trudno ich namierzyć. Do tego są bez­względni w dobieraniu ofiar, które pomogą im osiąg­nąć cel. Dlatego wciąż mają się dobrze. - Dziewczyna uśmiechnęła się, a jej uśmiech przyprawił Toma o zimny dreszcz. - Ale dni tego gada są już policzone. Zachował się nieostrożnie i odkrył karty. - Demon przywitał się skinieniem głowy, po czym wszedł do pokoju i stanął obok Toma. Ponury i zacięty wyraz twarzy zupełnie nie pasował do nastolatki, a Irlandczyk musiał przypomnieć sobie po raz enty, że stojąca obok dziewczyna wcale nią nie jest.

- Wybaczcie, że przeszkadzam - rzekł demon. - Nie chciałem się wtrącać do waszej rozmowy. Przyszedłem tylko powiedzieć, że nekrotrof się ruszył. Alexa śledzi w sąsiednim pokoju ruchy żywiciela i...

- Musi uważać, by się nie zorientował, że go obserwujemy - odparł Tom.

- Jest tego świadoma - uspokoił go ashnon, odsłaniając zęby w uśmiechu. - Posługuje się zaklęciem, które jej podsunąłem. To coś w rodzaju zdalnego postrzegania, pozwala jej śledzić samochód, którym jeździ żywiciel. Dużo nad tym dyskutowaliśmy i choć metoda jest trochę niewygodna, to daje największe szanse pozostania niezauważonym. Dodatkowo auto śledzi także jeden z ludzi Luciena. - Demon uniósł dłoń, powstrzymując Irlandczyka, który chciał zabrać glos. - Tak, zachowuje szcze­gólną ostrożność. Jest tam wyłącznie na wypadek, gdyby Alexa z jakiegoś powodu straciła kontakt z samochodem. Wszystko jak w policyjnej akcji: dziewczyna pełni funkcję satelity, za pośrednictwem którego kierowca pozostaje w kontakcie z obiektem.

- Wygląda na to, że panujesz nad sytuacją - rzekł Tom nieco poirytowanym tonem, co Lucien skwitował ukrad­kowym uśmiechem.

- Chodźmy zobaczyć, jak radzi sobie nasza satelitka - rzekł wampir i wstał. Obszedłszy biurko, położył wypielęgnowaną dłoń na ramieniu Irlandczyka i delikatnie popchnął go w stronę drzwi. - Przyjacielu, czy nie będzie dla ciebie zbyt dużym kłopotem, jeśli poproszę cię, abyś zaparzył mi tej swojej bajecznej herbaty?

Alexa, ubrana w czarno-szarą kamizelkę włożoną na podkoszulek, siedziała wyprostowana, jakby kij połknęła. Tom postawił przed nią kubek z herbatą, lecz wystarczyło jedno spojrzenie, by się zorientować, że dziewczyna jest zupełnie nieświadoma jego obecności. Jej oczy, nieruchome i wpatrzone w dal, emanowały dziwnym srebrzystym blaskiem, co upodabniało ją trochę do owada.

- Czy z nią wszystko... w porządku? - zapytał cicho Irlandczyk, spoglądając z niepokojem na czarodziejkę.

- Wygląda jak jakiś cholerny zombi czy coś takiego.

- Tom, słyszę cię. - Alexa mówiła tonem pozbawionym jakichkolwiek emocji, a słowa płynęły z jej ust jednostajnym strumieniem.

- Musiała się wprowadzić w taki stan ze względu na zaklęcie - wyjaśnił ashnon z kanapy stojącej w przeciwległym końcu pokoju. Rozsiadł się wygodnie wśród po­duszek i zajął przeglądaniem magazynu z celebrytami. - Nic jej nie grozi, ale pracuje bardzo ciężko. - Na chwilę odłożył pismo i spojrzał w kierunku Luciena. - Jestem pod wrażeniem. Bardzo utalentowana czarodziejka. Przypomina mi swoją matkę.

W pokoju zapadła cisza. Czując na sobie spojrzenie wampira, ashnon skierował wzrok na Alexę.

- Kiedy widziałeś Gwendolinę? - zapytał Luciena.

- Bo gdy niedawno byłem w Otchłani, gadali, że...

- W Otchłani zawsze gadają - przerwał mu wampir.

- Istoty cienia uwielbiają plotki i spekulacje. Ale ci mądrzy wiedzą, kiedy trzymać język za zębami. Ci, którzy tego nie potrafią, często budzą się bez języka i nie mają już czego trzymać za zębami.

W jego oczach pojawił się dziki błysk, który sprawił, że Tom aż zadrżał, obserwując ich obu z boku.

Ashnon przełknął głośno ślinę, a po jego ustach przemknął nerwowy uśmieszek. Pospiesznie sięgnął po ma­gazyn.

- Nie miałem nic złego na myśli, Lucienie. Wybacz.

- Idzie tu - odezwała się Alexa. - Nekrotrof idzie pro­sto do nas.

20

Jurgen chodził tam i z powrotem przed dużym murowanym kominkiem, który zajmował znaczną część głównego pokoju domku. Marcus siedział na krześle przy kominku i ukradkiem go obserwował, tak by nie ściągnąć na siebie gniewu samca alfa.

W ostatnich miesiącach członkowie stada zauważyli, że Jurgen stał się niezwykle drażliwy, zachowywał się wręcz paranoidalnie i popadał z jednej skrajności w drugą. Marcus wiedział, że najdrobniejszy szczegół może wywołać u niego napad wściekłości. Co gorsza, napady te stawały się coraz gwałtowniejsze i coraz trudniejsze do zniesienia dla pozostałych.

Zastanawiał się, dlaczego został wezwany, wolał jednak o to nie pytać. Z doświadczenia wiedział, że lepiej poczekać, aż Jurgen sam coś powie.

Po rozstaniu się z nowym chłopakiem przy chacie Franka wrócili do siebie. Marcus zdążył wziąć prysznic i włożyć świeże ubranie, gdy odezwała się krótkofalówka: Jurgen chciał się z nim widzieć w swoim domu, natychmiast. Drugi w stadzie - samiec beta - marzył w tej chwili tylko o tym, zęby wskoczyć do łóżka, mimo to od razu usłuchał rozkazu.

Zastał Jurgena stojącego nieruchomo przed kominkiem, jakby grał w jakiejś dramatycznej scenie. Wskazał gościowi krzesło, a ten posłusznie zajął swoje miejsce. Choć od tamtej chwili upłynął kwadrans, żaden z nich nie wypowiedział ani słowa. Jurgen znowu zaczął chodzić w tę i we w tę, wybijając butami miarowy rytm, Marcus zaś po prostu czekał.

Wreszcie samiec alfa się zatrzymał. Z ręką opartą na gzymsie kominka spojrzał na swojego zastępcę i zmarszczył brwi, jakby nagle zdziwiony jego obecnością. Zdziwienie przywódcy szybko jednak zostało zastąpione gniewnym rozdrażnieniem, które ostatnimi czasy nie schodziło z jego twarzy.

- I co o nim myślisz? - odezwał się wreszcie, przerywając ciszę.

- O kim?

Samiec alfa czekał, a ruch mięśni jego twarzy świadczył o zniecierpliwieniu.

- Ten nowy chłopak? - zgadł Marcus.

Jurgen zgromił go spojrzeniem.

- Wydaje się w porządku. - Spojrzał na przywódcę stada, który otwierał i zaciskał dłonie.

- Dla mnie wcale nie jest w porządku. Coś z nim nie tak. - Jurgen spojrzał w głąb kominka, jakby się spodziewał, że znajdzie odpowiedzi w popiele.

„Tefromancja - pomyślał Marcus. - Przepowiadanie z popiołów”. Natychmiast się jednak zganił, że błądzi gdzieś myślami. Zastanawiał się, co w tak krótkim czasie zraziło samca alfa do przybysza. Jego zdaniem chłopak był okej, ale nie zamierzał mówić tego Jurgenowi. Lecz jeśli nic nie powie, to nie wiadomo, jak to się skończy.

- Skąd takie... wrażenie? - zapytał cicho.

Jurgen odwrócił się i spojrzał na gościa. Przez chwilę przyglądał mu się uważnie, a potem na jego usta wkradł się ledwo dostrzegalny uśmiech.

- Myślę, że coś przed nami ukrywa.

- Jurgen, to jeszcze dzieciak. Trochę zdezorientowany i przestraszony, jak my wszyscy w jego wieku, kiedy dowiedzieliśmy się, kim jesteśmy i... co odziedziczyliśmy po ojcu.

Samiec alfa stał nieruchomo wpatrzony w popiół kominka.

- Co czułeś, kiedy doświadczyłeś pierwszej przemiany ze stadem? Co poczułeś, gdy już wiedziałeś, że możesz zamienić się w wilka, który w tobie mieszka, kiedy tylko zapragniesz? Żebyś mógł poczuć po raz pierwszy, jak to jest być wilkołakiem?

Marcus zastanawiał się przez chwilę.

- Niewiarygodne uczucie - odpowiedział zamyślony. - Ogromna ekscytacja, chwila zapierająca dech i...

- Widziałeś go w momencie przemiany rano? Obserwowałeś go? - Jurgen spojrzał na zastępcę.

Ten pokręcił głową.

Samiec alfa pochylił się do przodu, tak że jego twarz znalazła się tuż przy twarzy Marcusa.

- A ja tak - powiedział. - Nie spuszczałem z niego oka. - Zawsze im się wtedy przyglądam. Lubię patrzeć, jak reagują, gdy doświadczają tego po raz pierwszy; to
zdumienie i zachwyt. Pamiętasz pierwszą przemianę Elli? Jak skakała w nieskończoność, nim przysiadła i zawyła z radości?

Marcus uśmiechnął się na wspomnienie tamtej chwili.

- A ten dzieciak w ogóle nie zareagował. - Jurgen wyprostował się i podszedł do okna. - Przechodzi zmianę postaci jakby nigdy nic. Rozejrzał się, a potem spojrzał na nas, czekając na dalsze wydarzenia. Jakby to była jego tysięczna przemiana. Spłynęło po nim jak po kaczce.

- Jesteś pewny, że to nie jest tylko twoje wyobrażenie? Ludzie różnie reagują i...

- To jasne. Ale tak było! - Podszedł do zastępcy i spoj­rzał na niego z góry, zaciskając pięści. Teraz Marcus mu­siał wytrzymać spojrzenie samca alfa, by nie poddać się jego agresji. Po dłuższej chwili Jurgen się odwrócił i znów stanął przed kominkiem.

- Mówię ci, on coś ukrywa.

- Dobra, Jurgen. Co chcesz zrobić?

Marcus obserwował, jak oblicze przywódcy łagodnieje.

Jurgen kiwnął głową, jakby podjął decyzję.

- Sprowadź Luke'a. Przejedziemy się. Marcus wstał niechętnie.

- Dokąd?

- Tylko nie mów nic Elli - usłyszał w odpowiedzi.

21

Trey dźwigał w jednej ręce ciężką doniczkę, drugą szukał po omacku klucza. Wuj wykazał na tyle rozsądku, by pokazać bratankowi, gdzie trzyma zapasowy. I rzeczywiście tam był. Chłopak otworzył drzwi i za­mknął je za sobą jak najciszej, niepotrzebnie jednak. Billy pojawił się znikąd i przywitał go krótkim szczek­nięciem. Trey uśmiechnął się i pochylił, by podrapać psa za uszami.

- Cicho, Billy, dobry piesek.

Nie słyszał wuja. W domu panowała idealna cisza. Idąc korytarzem, Trey zajrzał do salonu, ale nikogo tam nie zobaczył. Po chwili zastanowienia poszedł w drugi koniec pokoju, przekręcił ostrożnie gałkę klamki i zajrzał do kolejnego pomieszczenia. Starzec spał na podłodze klatki. Leżał skulony na materacu, a jego chrapanie odbijało się echem od nagich ścian. Chłopak wycofał się i zamknął za sobą drzwi zadowolony, że nie musi od razu rozmawiać z Frankiem.

Wrócił na korytarz i przeszedł do pokoju przydzielonego mu na czas pobytu. Przypominał bardziej graciarnię pełną niepotrzebnych rzeczy, które zajmowały prawie całą podłogę.

Pierwszego wieczoru wuj Frank przyprowadził go tu i wskazał na kąt pokoju.

- Gdzieś tam stoi wojskowe łóżko polowe - powiedział. - Nie mam pojęcia, w jakim jest stanie, ale poszukaj go sobie, chłopcze. - Po tych słowach wycofał się, a Trey zabrał się do szukania.

Chłopak podszedł teraz do łóżka i usiadł na trzeszczącej konstrukcji. Owinął się kocem z obawy przed chłodem i wrócił myślami do ostatnich wydarzeń. Po­mimo tylu emocji pragnął jedynie zwinąć się w kłębek i zasnąć.

Nie był w stanie porządnie się zastanowić, gdyż jego głowę wypełniało kłębowisko myśli. Nie potrafił też otrząsnąć się z uniesienia, które czuł, biegnąc przez las ze stadem, gdy wszyscy tworzyli jeden wielki organizm. Wiedział też, że w tamtej chwili niemal całkowicie pozbył się cech ludzkich. Był tylko zwierzęciem polegającym na instynkcie przetrwania. Pamiętał, jak wcale się nie ucie­szył, gdy wyszli z lasu i zobaczył dom, oraz jak Ella otarła się o niego, zapewniając, że wszystko będzie w porządku. Kiedy wziął głębszy oddech, czuł jeszcze na sobie jej zapach.

W następnej chwili oczyma wyobraźni zobaczył Alexę i zaraz się zaczerwienił zawstydzony, że o niej zapomniał. Pamiętał, jak bardzo niepokoiła się jego wyjazdem; jak siedziała obok niego w pokoju w Londynie i dopytywała się, kiedy wróci. Poczuł smutek, zupełne przeciwieństwo uniesienia, które wypełniało go jeszcze kilka chwil temu.

Wiedział, że nie zdoła wrócić.

Opowieść Franka o ataku jego ojca na matkę tylko nasiliła jego wątpliwości. Pomimo tego, co powiedział mu Lucien - jak bardzo wierzy, że przeznaczeniem Treya są wielkie rzeczy i że chłopak wypełni starą przepowiednię i przywróci pokój między Otchłanią a światem ludzi - mimo zapewnień wampira, że Trey potrafi zapano­wać nad mocą wilkołaka, chłopak nie mógł się pozbyć uczucia, że jakaś jego część może nie poddać się kontroli i sprowokować go do zrobienia czegoś strasznego. Tak jak w przypadku ojca. Przyszła mu do głowy inna strasz­na myśl: a jeśli ojciec zrobił to celowo? Jeżeli rozmyślnie zaatakował jego matkę, żeby zamieniła się w wilkołaka, tak by mieć dziecko czystej krwi?

Może Lucien popchnął go do tego, żeby wypełnić przepowiednię?

Pokręcił głową, gdy sobie uzmysłowił, w jakim gąszczu niewiadomych się znalazł. Ale wiedział jedno: bez względu na to, jaka jest prawda, on nie jest bezpieczny dla innych, nawet z amuletem. Nie będzie więc ryzyko­wał życia drogich mu ludzi. Starając się wyprzeć z umysłu myśli o powrocie do Anglii, zacisnął mocno powieki; łzy spływały z jego policzków na szorstki koc.

Drgnął gwałtownie, usłyszawszy głośny metaliczny dźwięk, jak gdyby ktoś uderzył o siebie pokrywami kubłów na śmieci. Natychmiast rozległo się ujadanie Billy'ego, który biegał po domu podekscytowany. Domyślił się zapewne, że klatka otworzyła się automatycznie i starzec odzyskał wolność na kolejny miesiąc.

Trey słyszał, jak wuj chodzi po domu. Gdy szurające kroki zatrzymały się pod jego drzwiami, znieruchomiał i wstrzymał oddech.

- Jesteś tam, chłopcze? - zapytał.

Billy szczeknął i podrapał łapą w drzwi.

- Przygotuję jakieś śniadanie - mówił dalej Frank. - Wiem, że wciąż jesteś na mnie wkurzony, i doskonale cię rozumiem. Nie powinienem był mówić ci tego wszystkiego. To przez whisky. Za dużo wypiłem. - Zapadła dłu­ga chwila ciszy. Trey wypuścił powietrze przekonany, że stryj poszedł. - Nie, to nie tak - odezwał się znowu starzec, lecz ton jego głosu bardzo złagodniał, jak nigdy wcześniej. - Nie mogę wszystkiego zwalać na picie. Nie­ potrzebnie ci to powiedziałem. Źle postąpiłem.

Chłopak otarł oczy i usiadł na łóżku, które zaskrzypiało. Kolejna chwila ciszy.

- No dobra - rzekł wuj i wycofał się kilka kroków w głąb korytarza. - Zaparzę kawy i zrobię coś do jedzenia, a ty, jak będziesz chciał, to się do nas przyłączysz. Chodź, Billy.

Nasłuchiwał oddalających się kroków. Uznał, że potrzebuje czasu, zanim zdecyduje, czy chce się spotkać z Frankiem.

Starzec siedział przy kuchennym stole, pieszcząc w dłoniach kubek z kawą. Jedzenie było jeszcze ciepłe, o czym świadczyły smużki pary unoszące się z talerzy, wyraźnie widoczne na tle porannego słońca.

- Dzień dobry - rzekł na powitanie, kiedy Trey, już ubrany, usiadł obok niego.

- Dzień dobry - odpowiedział chłopak, nim zabrał się do jedzenia.

W zasadzie nie jadał ciepłych śniadań, zdecydowanie wolał płatki z sokiem owocowym, lecz teraz, gdy tylko poczuł na języku zapach smażonego boczku i jajek, uzmysłowił sobie, że dokładnie tego mu trzeba, i zaraz nałożył na talerz kolejną porcję.

Zauważył coś jeszcze: wuj był trzeźwy. Delektował się ciepłem kawy i słuchał, jak Trey je. Nic nie mówił, pozwalając, by chłopak zregenerował siły, a odezwał się dopiero, gdy odgłosy skrobania widelca o talerz stały się rzadsze.

- Nie wróciłeś na noc.

- Nie. Przepraszam.

- Daj spokój. Nie masz wobec mnie żadnych zobowią­zań.

- Możliwe, ale miałem ci towarzyszyć podczas przemiany i nie przyszedłem. Ja...

- Możesz mi wierzyć albo nie, chłopcze - przerwał mu starzec, a jego głos znowu przybrał zwyczajowo szorstki ton - ale nie pierwszy raz spędziłem samotnie noc podczas pełni księżyca. Daję sobie radę. Ja cię tu nie zapra­szałem, sam się wprosiłeś, pamiętasz?

Trey skinął głową, lecz zaraz przypomniał sobie, że przecież wuj go nie widzi, więc dodał: - Jasne.

Starzec napił się kawy.

- I gdzie chodziłeś?

- Chciałem się przejść i pomyśleć.

- Całą noc? Długi spacer.

- Musiałem się zastanowić nad tym, co powiedziałeś mi o ojcu. Wcześniej naiwnie wierzyłem, że potrafię zapanować nad wilkołakiem drzemiącym we mnie, lecz gdy usłyszałem, co zrobił matce...

- Posłuchaj...

- Pozwól mi skończyć. Teraz wiem, że to kłamstwo. Wszystkie te gadki Luciena o moim ojcu, o tym, jak wykorzystywał swoją moc, by walczyć ze złem. Cała ta historia o byciu wilkołakiem i o amulecie Theissa. Stek kłamstw. - Kolejne słowa płynęły z jego ust nieprzerwanym stru­mieniem.

- Posłuchaj, Treyu. Są pewne rzeczy, które ty...

- Byłem ze stadem - mówił dalej poirytowany faktem, że starzec wciąż mu przerywa. - Myślę, że czekali na mnie. Spotkałem ich w lesie. - Spojrzał na wuja zadowolony, że ten nie widzi, ile wysiłku go kosztuje, aby powstrzymać łzy. - Nie wracam do Anglii. Przyłączę się do stada i zamieszkam nad jeziorem.

Spodziewał się, że wuj coś odpowie, lecz Frank tylko siedział nieruchomo. Chłopak przez chwilę patrzył na głębokie bruzdy na jego czole, po czym wstał. Nogi krzesła zaskrzypiały nieprzyjemnie na kafelkach podłogi. Gdy już się odwrócił, by wyjść, wuj znowu się odezwał:

- Zmieniłeś się w wilkołaka przy nich? - zapytał cicho. - W obecności stada?

Trey zatrzymał się w drzwiach.

- Zmieniłem się razem z nimi.

Frank odwrócił głowę w stronę, skąd dochodził głos chłopaka. Jego oczy tańczyły w oczodołach, a głowa kiwała się z boku na bok.

- Masz przecież amulet. Dzięki niemu nie zamieniasz się w jednego z nas, lecz w...

- Już go nie mam.

Starzec zerwał się na nogi tak gwałtownie, że aż się zachwiał i musiał oprzeć o stół, żeby nie upaść.

- Jak to nie masz?! Głupi dzieciaku! Coś z nim zrobił?

Trey szedł już korytarzem. Zdjął kurtkę z wieszaka przy drzwiach i przekręcił gałkę klamki.

- Już go nie mam! - zawołał przez ramię.

- Treyu, zaczekaj... - krzyknął Frank z kuchni.

- Jeśli pragniesz go tak bardzo, jak mi się wydaje, to idź i weź go sobie. Leży gdzieś tam w lesie. Powodzenia w poszukiwaniach. - Odwrócił się i zamknął za sobą drzwi, odcinając się od protestów wuja.

22

Zszedł z ganku i skręcił na lewo, idąc przez wysoką trawę w kierunku, w którym oddaliło się stado, gdy się rozłączyli. Wdychał powietrze nasycone słodkawym, oleistym zapachem sosen. Coś małego czmychnęło przed nim w nerwowym pośpiechu, a on wytężył wzrok, usiłując zobaczyć, co to było.

Spojrzał za siebie na dom; żałował, że nie zabrał chociaż części swoich rzeczy. Będzie musiał wrócić tam szyb­ciej, niż zamierzał. Ale na pewno nie teraz. Na razie chciał być z dala od wuja i trucizny, której opary spowijały go niczym obłok toksycznego gazu. Szedł przed siebie pręż­nym krokiem, napawając się przestrzenią i samotnością. Ucieszył się, że zachował na tyle przytomności umysłu, by włożyć solidne buty. Nie miał pojęcia, jak daleko były domki nad jeziorem, ale uzmysłowił sobie, że wcale się tym nie przejmuje i że jest gotów iść dzień i noc, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na skraju lasu zatrzymał się, aby popatrzeć do tyłu na piękny krajobraz. Za domem wuja widniało pasmo górskie; purpurowobrązowe zbocza, a nad nimi ośnieżone szczyty. Dotąd nie miał czasu podziwiać okolicy, bo od chwili przybycia wciąż myślał o czymś innym. Wziął głęboki oddech, by stłumić w sobie nagroma­dzone smutek i żal.

Rangę rover podskakiwał na wyboistej ziemi. Pojechali inną trasą - na skróty, by ominąć główny szlak - która okazała się okropna. Jurgen ściskał kierownicę z zawziętą miną, skupiony na drodze. W najgorszej sy­tuacji był Lukę, który siedział z tyłu; dżip był pojazdem wojskowym z ławkami umocowanymi wzdłuż ścian, bez pasów bezpieczeństwa, dlatego chłopakiem rzucało na wszystkie strony jak szmacianą lalką.

- Długo jeszcze?! - zawołał. - Mam nadzieję, że wyjdę z tego pudła w jednym kawałku.

Przywódca zignorował młodszego kolegę i tylko mocniej zacisnął szczęki, nie odrywając wzroku od drogi.

Marcus obrócił się na swoim siedzeniu obok kierowcy.

- Już niedaleko - rzucił i skinął głową do nastolatka, który patrzył na niego zdesperowany. Lukę był typem narwańca i bardzo lubił używać pięści, co nierzadko doprowadzało do spięć z innymi członkami stada. Cechowała go jednak absolutna lojalność wobec Jurgena.

Gdy samochód wyskoczył z kolejnej dziury, Luka boleśnie odbił się od ściany samochodu. Samiec alfa tylko się roześmiał, słysząc z tyłu okrzyki protestu.

Kilka chwil później rangę rover się zatrzymał, a Jurgen wyłączył silnik i przez chwilę siedział wpatrzony przed siebie. Wjechali na grzbiet, z którego widać było polankę za domem Franka. Luka przesunął się do przodu, żeby mieć lepszy widok.

- Co my tu robimy? - zapytał.

- Mam coś do załatwienia z nowym chłopakiem - od­parł Jurgen wciąż wpatrzony w dom.

- Nie mogliśmy jechać normalną drogą przez las? By­łoby o wiele wygodniej. Te siedzenia z tyłu są...

- Jak będę chciał usłyszeć twoją opinię, to cię zapytam. A teraz się zamknij.

Zapadła cisza, którą mąciło tylko bębnienie dzięcioła o drzewo i jego ostrzegawcze wołanie.

Co jakiś czas rozlegały się też dźwięki stygnącego silnika.

- Jak chcesz to załatwić? - odezwał się wreszcie Marcus.

- Co? - zapytał ze swojego miejsca Luka.

Samiec alfa odwrócił się i spojrzał na nastolatka.

- Złożymy im wizytę i zamienimy kilka słów z weteranem i jego bratankiem. Nie mogę wyczuć tego chło­paka.

- I?

- On coś przed nami ukrywa. Coś knuje i może zagra­żać stadu. A przecież jako alfa jestem odpowiedzialny za nasze wspólne bezpieczeństwo.

- Co on może knuć? - zapytał Marcus. Spojrzał z niepokojem na młodego mężczyznę, który patrzył groźnie, trzymając na kierownicy zaciśnięte do białości dłonie. Wolałby porozmawiać z Jurgenem o jego obawach i podejrzeniach, aby przywódca się uspokoił, wiedział jednak, że nie ma to większego sensu. Ostatnimi czasy alfa bardzo źle znosił wszelki sprzeciw, dlatego należało pozwolić mu działać.

Jurgen wysiadł z samochodu.

- A jeśli nic ci nie powiedzą?! - zawołał Marcus, otwierając drzwi po swojej stronie.

- Wtedy zapytam tak, żeby im się chciało odpowiedzieć.

Gdy stanęli obok siebie, Jurgen poklepał swoich towarzyszy po plecach. Marcus zmusił się do uśmiechu, starając się nie zwracać uwagi na wściekłość, która aż biła od przywódcy.

- Idziemy - rzucił alfa i ruszył w dół zbocza.

23

Philippa otarła ręcznikiem pot z czoła i napiła się napoju izotonicznego. Wykonała dodatkową serię ćwiczeń na cross-trainerze, pracując mocno nogami i ramiona­mi. Zdyszana pomyślała, że jest to winna swojemu ciału po ogromnej ilości czekolady, którą wpakowała w siebie rano. Raul, jej osobisty instruktor, podszedł z kciukami uniesionymi do góry. Wysoki, idealnie umięśniony, posłał dziewczynie szeroki uśmiech, odsłaniający lśniące zęby. Pomyślała, że mógłby reklamować męską bieliznę na tym pięknie wyrzeźbionym, opalonym ciele.

- Widzę, że się starasz - rzucił. - Dużo ćwiczysz w do­mu?

- Nie tyle, ile powinnam - odparła, schodząc na pod­łogę. - Dzięki, Raul. Bardzo mi pomogłeś.

- Nie ma o czym mówić. Przyjdziesz jutro? Znam świetne ćwiczenia na mięśnie brzucha. Niezła zabawa. Mogłabyś spróbować.

- Czemu nie. Chociaż z doświadczenia wiem, że jeśli ktoś mówi „zabawa”, kończy się na strasznych mękach.

- Wiesz, jak jest. Bez pracy nie ma kołaczy.

- Dobra, przekonałeś mnie.

- No to do jutra - pożegnał się instruktor i odszedł do swojego biurka w kącie sali.

Philippa patrzyła za nim. Był doskonały - w każdym znaczeniu tego słowa. Po raz kolejny przycisnęła ręcznik do rozgrzanej twarzy, delektując się przyjemnym dotykiem miękkiej bawełny. Kiedy wciągnęła głęboko powie­trze, poczuła, że kręci jej się w głowie.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że świat wywrócił się na drugą stronę.

Zamiast sali gimnastycznej ujrzała piekło. Przeciwieństwo czystego, jasno oświetlonego pomieszczenia, w któ­rym spędziła ostatnie półtorej godziny. Ściany, na które patrzyła, może i pomalowano kiedyś na biało, lecz teraz pokrywały je czarne smugi; całe były brudne, wilgotne i cuchnące, tak że nie dało się oddychać. Z sufitu zwiesza­ły się setki niedużych, żółtych stalaktytów, z których skapywała brudna ciecz; wydawało się, że to ta sama czarna substancja, którą pokryte były mury. Philippa rozejrzała się przerażona. Jej wzrok padł na urządzenie, na którym dopiero co ćwiczyła. Teraz było to żywe stworzenie: kosz­marna bestia, przywiązana łańcuchem do podłogi, która leżała na plecach z wyciągniętymi do góry długimi ramio­nami podwieszonymi na łańcuchach zwisających z sufitu. Jej głowę, pierś i biodra, pokryte łuskami, unieruchomiono metalowymi pasami przytwierdzonymi do podłogi, zaś podkurczone, krępe nogi istoty przytrzymywało coś na podobieństwo uprzęży. Na jej stopach umieszczono krótkie deski przybite bezpośrednio do ciała. Dziewczyna zadrżała na myśl o tym, że stała na tych deskach i trzymała się mocno ramion bestii podczas ćwiczeń.

Pozostała część sali nie wyglądała lepiej. Urządzenia bardziej przypominały narzędzia tortur niż przyrządy służące do poprawy kondycji. Mężczyzna w średnim wieku, który wcześniej ćwiczył na worku treningowym, był teraz paskudnie opasłą istotą o skórze koloru surowego łoso­sia. Jego rozdęte ciało przywodziło na myśl nadmiernie nadmuchany balon. Mimo to demon poruszał się z nie­wiarygodną szybkością, bombardując ciosami istotę pod­wieszoną u sufitu. Ogromna, podobna do ślimaka bestia wydawała jęk po każdym przyjętym ciosie - gdy tylko pięść zanurzała się w ciało worka treningowego, rozlegało się głuche uderzenie.

Inna czarnoskóra istota o strasznych zębach wstała zza biurka i ruszyła w jej stronę.

Philippa poczuła, jak nogi uginają się pod nią, i żeby nie upaść, chwyciła się pręta przymocowanego do ściany. Gdy zamrugała gwałtownie, świat znów odwrócił się na drugą stronę. Ujrzała czyściutkie ściany w kolorze magnolii i worek treningowy, skórzany, wypełniony piaskiem.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Raul ze środka sali.

Wszystko, co przed chwilą zobaczyła, trwało ułamek sekundy. Ale wiedziała, że to tamten świat jest autentyczny, a obrazy i zapachy odbierane przez jej mózg w tej chwili są nieprawdziwe.

Odwróciła się i pobiegła przed siebie.

24

Jakaś część mózgu Philippy - domyślała się, że to ta bezpowrotnie naznaczona czarną magią przez nekrotrofa, który opuścił jej ciało - nie była w stanie utrzymać obrazu iluzorycznego hotelu skonstruowanego przez ashnona. Czuła się podobnie jak w chwili przebudzenia w szpitalu, gdy zobaczyła siedzącego przy łóżku Luciena: po prostu wiedziała, że jest wampirem. Podobnie teraz, kiedy zobaczyła, co naprawdę kryje się za fasadą Nowego Jorku, nie potrafiła, albo raczej nie chciała, poddać się iluzji.

Biegła korytarzem, który migał jej przed oczami, zmieniając się i wracając do rzeczywistości. Przeważnie był to długi hol hotelu Waldorf Astoria, lecz momentami widziała straszny, ciemny tunel, jakby w jej mózgu włączał się i wyłączał jakiś przełącznik. Biegła, szlochając głośno, zupełnie obojętna na to, dokąd zmierza. W którymś momencie zerknęła za siebie i odetchnęła z ulgą, widząc, że nikt jej nie goni.

„Na razie” - pomyślała.

Wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie i że może stracić rozum, jeśli nie uda jej się powstrzymać piekielnych wizji. Tymczasem obrazy z tej drugiej strony zaczęły się pojawiać z coraz większą regularnością. Domyślała się, że powoduje to strach, który coraz bardziej ją paraliżował, pozbawiając kontroli nad sobą. Okruch czarnej magii, jaki zostawił w niej nekrotrof, osłabiał zaklęcie ashnona, a ona wyczuwała, że im bardziej się boi, tym mocniej oddziałuje na nią piętno nekrotrofa. Nie mogła tu dłużej zostać.

Philippa pędziła korytarzem oświetlonym gustownymi lampami i wyłożonym miękką wykładziną. Nie potrafiła powiedzieć, w jaki sposób w sali gimnastycznej udało jej się zdusić w sobie przerażenie. Teraz miała ochotę krzyczeć - biec i krzyczeć bez przerwy.

W pewnym momencie zaczepiła czubkiem buta o wykładzinę i potknęła się, lecz automatycznie wyrzuciła przed siebie ramiona, ratując się przed upadkiem. Zwol­niła jednak nieco, a po pewnym czasie zatrzymała się i rozejrzała, chwytając łapczywie powietrze. Była tak zagubiona, że nie potrafiła odnaleźć windy. Potrząsnęła głową i zamrugała gwałtownie, aby pozbyć się łez, które rozmazywały jej pole widzenia. Gdy tak stała nieruchomo, fala czystego strachu znowu popłynęła przez jej ciało.

Czuła, jak jej rozgrzana skóra stygnie, a nogi, zmęczone ćwiczeniami, drżą od skurczy.

Znów zamrugała i wyłożone tapetą ściany hotelowego korytarza zniknęły. Teraz miała przed sobą ciemny tunel z zimnego kamienia. Po obu stronach, w regularnych odstępach, widniały czarne dziury bocznych korytarzy.

Wydawało jej się, że w ich ciemnościach czai się coś, świadome jej obecności. Wreszcie poddała się przerażeniu i krzyknęła głośno.

Świat po raz kolejny wywrócił się na drugą stronę i Philippa ponownie zobaczyła korytarz w hotelu.

Rozglądała się bezradnie, rozprostowując palce zaciśniętych dłoni.

„Proszę, zatrzymaj to - powtarzała w myślach. - Proszę, zatrzymaj to wszystko”.

Zamknęła oczy, powoli i z rozmysłem, i zacisnęła powieki z całych sił, marszcząc twarz. A potem szybko otworzyła oczy i spojrzała na boki. Nic.

- Musisz się skontaktować z Lucienem - powiedziała głośno do siebie. Teraz nie przejmowała się tym, że ktoś mógłby ją usłyszeć. - Wróć do pokoju i połącz się z nim za pomocą awaryjnego numeru. Zapytaj, co masz robić. Będzie wiedział. Lucien będzie wiedział, co robić.

Przełknęła głośno ślinę i skinęła głową, jakby przekonując samą siebie, że podjęła słuszną decyzję. Po chwili wzięła głęboki oddech i znowu zaczęła biec.

Zatrzymała się dopiero przy windach. Ujrzała sześć par drzwi z matowego metalu, identyczne trojaczki wpatrzone w siebie z przeciwległych ścian. Nacisnęła przycisk i się odsunęła, usiłując zapanować nad lękiem.

Gdy usłyszała cichy gong, podniosła głowę, by sprawdzić, która z wind przyjechała. Zrobiła krok w stronę roz­suwających się drzwi, lecz przeczucie powstrzymało ją przed wejściem do środka. W windzie ktoś był. Starsza pani kiwnęła do niej głową na powitanie. Z wnętrza kabiny płynęła łagodna muzyka, która ani trochę nie koiła strachu trawiącego ciało Philippy. Kobieta przycisnęła guzik blokady drzwi.

- Jedzie pani na górę? - zapytała dziewczynę, uśmiechając się uprzejmie.

Philippa wpatrywała się w nią, zastanawiając się, kim w rzeczywistości jest staruszka, ale wiedziała, że nie wejdzie do windy, aby się przekonać.

Potrząsnęła głową i zacisnęła mocno usta, powstrzymując się od mrugania oczami, choć było to bardzo bo­lesne.

- Jak pani sobie życzy - powiedziała staruszka i wcisnęła inny guzik, po czym drzwi się zamknęły.

Philippa zerknęła na boki. Nie chciała sprowadzać innej windy, gdyż nie miała pojęcia, kogo tym razem w niej zobaczy.

Stała w miejscu sparaliżowana zmęczeniem. Nie miała przy sobie klucza do pokoju. Przesunęła dłońmi po kieszeniach bluzy dresu: musiała powiesić go gdzieś w sali tortur, którą zamieniono na siłownię. A wiedziała, że nie jest w stanie tam wrócić. Gorączkowo rozważała inne możliwości. Będzie musiała zejść na dół i poprosić o klucz zapasowy, co oznaczało konieczność rozmowy z recep­cjonistą i powstrzymanie się od mrugania, na wypadek gdyby znowu uaktywniło się to mrugnięcie.

Pokręciła głową przybita, wiedząc, że nie ma innego wyjścia.

- Schody, Philippo - powiedziała głośno i ledwo rozpoznała własny głos. - Nikt nie chodzi schodami, więc nikogo tam nie spotkasz.

Obok jednej z wind zobaczyła nieduże drzwi z zieloną tabliczką, która informowała, że jest to wyjście awaryjne. Otworzyła je i wyszła na skąpaną w bladym świetle klatkę schodową, która ciągnęła się w dół i w górę wieży.

- Dasz sobie radę. Idź tam, weź klucz, wróć do swojego pokoju i skontaktuj się z Lucienem.

Przez chwilę stała niezdecydowana z bijącym mocno sercem.

- No, Philippo. Poradzisz sobie.

Zacisnęła dłoń na poręczy i skręciwszy ciało w bok, zaczęła schodzić dużymi krokami, nawet po trzy stopnie, nie patrząc specjalnie pod nogi. Siłownia znajdowała się na piątej kondygnacji, więc nie miała zbyt daleko do recepcji, za to powrót na piechotę do pokoju na osiemnastym piętrze będzie stanowił nie lada wyzwanie.

Mrugnięcie zmieniło klatkę schodową w kamienne okrągłe schody, które prowadziły spiralnie w dół szybu wyciętego w czarnej lśniącej skale. Kapiąca z góry woda uderzała głośno o stopnie, a echo uderzeń płynęło w górę i w dół szybu. Philippa spojrzała na dłoń, któ­rą opierała się o poręcz, i nagle cofnęła ją gwałtownie. Przez chwilę wyrzeźbione na poręczy łuski wydały jej się prawdziwe.

- Dasz sobie radę, Philippo - powtórzyła swoją mantrę.

Wzięła oddech i ruszyła dalej, ledwie dotykając poręczy.

- Czym mogę służyć?

Recepcjonista uśmiechnął się i lekko przekrzywił głowę na bok. Światło ozdobnych lamp w obitej boazerią recepcji odbijało się od złotych guzików jego nienagannego uniformu.

- Ja... zgubiłam klucz - powiedziała dziewczyna.

- To żaden problem, panno...?

- Tipsbury, Philippa Tipsbury. Mam pokój na osiemnastym piętrze... - zaczęła i zaraz sobie uprzytomniła, że nie pamięta numeru pokoju. - Niestety, nie pamiętam numeru.

Recepcjonista przyglądał jej się uważnie. Jego uprzejmą twarz zmącił wyraz niepokoju.

- Czy wszystko w porządku, proszę pani?

Domyślała się, jak wygląda: cała spocona, z wybałuszonymi oczami, żeby tylko nie mrugnąć. W kąciku prawego oka poczuła nieprzyjemne swędzenie. Starając się je zignorować, powtarzała w myślach swoją mantrę, lecz swędzenie nie dawało jej spokoju i teraz przeszło w bolesne pieczenie, ona jednak zacisnęła zęby, by mu się nie poddać.

- Proszę pani?

- Nic mi nie jest. Chciałabym dostać klucz. - Przestąpiła z nogi na nogę, uderzając nerwowo dłońmi o uda. - Spieszy mi się - dodała.

- Oczywiście. Chwileczkę.

Mężczyzna odwrócił się i wystukał coś na klawiaturze po swojej prawej stronie.

Nie wytrzymała i zamrugała. Jednocześnie wzięła głęboki oddech, by uspokoić pędzące serce. Recepcja pozo­stała recepcją. Rozejrzała się po foyer, mrugając szybko, bo teraz nie umiała już się powstrzymać. Za każdym ra­zem gdy otwierała oczy, spodziewała się najgorszego. Ale nic się nie działo. Ogromny mosiężny zegar wciąż wisiał na swoim miejscu, a ze ścian spoglądali na nią od dawna nieżyjący prezydenci Ameryki. Staruszkowie po jej lewej stronie, zanurzeni w fotelach i pogrążeni w lekturze ga­zet, pozostali ludźmi, a za obrotowymi drzwiami widać było mokry i ponury świat Nowego Jorku.

Już miała się odwrócić do recepcjonisty, gdy go zobaczyła. Stał po drugiej stronie drzwi obrotowych i patrzył na nią. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się i uniósł dłoń w jakże znanym jej geście.

Po wcześniejszych przeżyciach tego poranka Philippa poczuła, że nie ma już siły się bronić. Zachwiała się na miękkich nogach, próbując ze wszystkich sił nie upaść. Dopiero gdy napełniła płuca powietrzem, odzyskała równowagę i zrobiła krok w stronę drzwi.

Ojciec zachował się tak samo i z wyrazem uniesienia na twarzy przybliżył się o krok do wejścia, które oddzielało ich od siebie. Potem zrobił kolejny krok i nagle od­wrócił głowę, jakby słuchał kogoś znajdującego się za nim. Jego twarz wykrzywił grymas strachu, na którego widok Philippa poczuła zimny dreszcz. Nigdy wcześniej nie widziała ojca w takim stanie. Coś musiało go śmiertelnie przerazić. Znowu spojrzał na nią wyraźnie rozdarty.

Dziewczyna puściła się biegiem, skrzypiąc butami. Musi dotrzeć do ojca i wciągnąć go do środka, uchronić przed zagrożeniem, cokolwiek to było.

Już prawie dobiegła do drzwi. Wciąż widziała jego znajomą sylwetkę za przyciemnionym szkłem. W jej umyśle nie pozostała ani odrobina zdrowego rozsądku. Jakaś część Philippy rozpaczliwie próbowała jej przypomnieć, że ojciec nie żyje, lecz ona stłumiła w sobie ten wrogi głos. Bo przecież stał przed nią, w tym świecie, który naśladował Nowy Jork - był tu w jakiś sposób, a ona mu­siała się do niego dostać.

Recepcjonista wołał coś za nią. Jego głos, ostry i nabrzmiały strachem, zupełnie kłócił się z uprzejmym wy­razem twarzy, jaki widziała u niego kilka chwil wcześniej. Musiał przeskoczyć przez blat recepcji i pewnie ją gonił, bo coraz wyraźniej słyszała za sobą jego kroki. Dotar­ła do wyjścia; goniący ją mężczyzna był już tuż za nią. Zmusiła obolałe nogi, by wykonały ten ostatni wysiłek, i wyciągnęła przed siebie ramiona, napierając dłońmi na mosiężne poręcze obrotowych drzwi prowadzących do świata zewnętrznego. Zaskakująco łatwo obróciły się na środkowej kolumnie, wydając cichy syk.

Philippa znalazła się na zewnątrz.

Przewróciła się potrącona skrzydłem drzwi, które naparło na nią z tyłu; poleciała w ciemność i boleśnie uderzyła głową o ziemię. Po chwili dźwignęła się ciężko na ręce i nogi i spojrzała na zimne skalne podłoże. Poczuła bolesne pieczenie na otartych dłoniach. Twarda i szorstka nawierzchnia zdawała się emanować ciemną energią, która napełniała dziewczynę przerażeniem. Zacisnęła mocno powieki, licząc na to, że gdy znowu otworzy oczy, ujrzy szare płyty chodnika.

Gdzieś z tyłu dochodziły stłumione krzyki recepcjonisty. Jego głos rozbrzmiewał niewiarygodnie daleko, jakby wołał z wnętrza ogromnego akwarium. Nie rozumiała je­go słów. Przypomniała sobie, że ją ostrzegał, kiedy biegła przez hol. Żeby nie wychodziła na zewnątrz. Błagał, aby się zatrzymała.

Teraz już było za późno.

Powoli uniosła głowę i spojrzała spod opadających kosmyków włosów na pozbawiony światła krajobraz.

Ani śladu Nowego Jorku.

Ani śladu ojca, którego nigdy tam nie było.

Nie widziała na tej bezlitosnej ziemi niczego poza ogromnym skrzydlatym demonem, który śmiał się z niej, wywalając czarny jęzor, i spoglądał z politowaniem na tę głupią ludzką istotę, która dała się tak łatwo wywabić spod opiekuńczych skrzydeł ashnona.

Demon wyciągnął łapy i chwycił dziewczynę, wbijając szpony w jej pierś, aż krzyknęła z bólu. Zarzuciwszy ją sobie na kark, rozpostarł ogromne skórzaste skrzydła i poniósł ofiarę do swojego pana.

25

- Co on tu robi? - Pytanie Jurgena zabrzmiało głośno w ciasnej kuchni.

Cisza.

- Przywal mu jeszcze - rozkazał samiec alfa.

- Jurgen, daj spokój. - Głos Marcusa zabrzmiał cicho i słabo.

- Przywal mu, powiedziałem.

Luka patrzył to na jednego, to na drugiego, lecz gdy napotkał złowrogie spojrzenie przywódcy stada, zacisnął dłoń w pięść i uderzył Franka w bok głowy. Krople krwi chlapnęły na drzwi lodówki i po chwili szkarłatne strużki zabrudziły białą powierzchnię. Z ust starca płynęła ślina zmieszana z krwią, tworząc coraz większą plamę na jego koszuli.

- Przestań - odezwał się Marcus z głębi pokoju. Popatrzył na skurczoną postać ślepca i pokręcił głową. - Tak nie można - dodał i złapał Jurgena za łokieć. Ten odwrócił się gwałtownie, a Marcus cofnął się o krok, gdy ujrzał jego dziki wzrok.

- Mówiłem ci, że przyjechałem tu po odpowiedzi na kilka pytań. - Pokazał głową na mężczyznę przywiązanego do krzesła. - A on może mi ich udzielić.

- Jest stary.

Przez chwilę Jurgen przyglądał się uważnie Marcusowi.

- Spodziewałem się po tobie czegoś więcej. Myślałem, że rozumiesz, jak ważne jest stado i jego bezpieczeństwo. Ale się pomyliłem. Jesteś słaby. Jak ci się coś nie podoba, to możesz iść, droga wolna. - Jego spojrzenie powędrowało ku drzwiom kuchni. Marcus nie ruszył się z miejsca. Obserwował przywódcę, zastanawiając się, co powinien zrobić. - A może spróbujesz mnie powstrzymać? - rzucił Jurgen z nieukrywaną pogardą. - Może uważasz, że to ty powinie­neś stać na czele stada? Myślisz, że nadszedł twój czas?

Ciszę mącił tylko urywany oddech Franka. Marcus spojrzał na starca i aż się wzdrygnął w duchu. Żałował, że nie ma dość odwagi, by podjąć wyzwanie i spróbować mu pomóc. Widział jednak, że Jurgen zachowuje się jak szaleniec i jest nie do opanowania. Wyczuwał, że nie miał­by szans w bezpośredniej walce.

- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - odezwał się wreszcie. Zerknął na Luke'a, lecz chłopak był zbyt przerażony, by wyjść razem z nim. Nie spuszczając wzroku z Jurgena, Marcus wycofał się tyłem z kuchni i ruszył szybko korytarzem.

Przywódca stada splunął za wychodzącym. Gdy ten otworzył drzwi frontowe, do domu wpadł pies i popędził w stronę kuchni. Jurgen zatrzasnął przed nim drzwi, a wtedy rozwścieczony terier zaczął ujadać i drapać od zewnątrz.

Samiec alfa podszedł do starca i pochylił się tak, że jego głowa znalazła się na wysokości oczu Franka.

- Tracę cierpliwość - wyszeptał. - Radzę ci zmądrzeć i odpowiedzieć na moje pytanie. Co tu robi ten chłopak?

- Już ci mówiłem - odpowiedział Frank, choć miał trudności z mówieniem. - Przyjechał w odwiedziny. To dzieciak mojego brata.

- Jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie wspominałeś o bracie? Twierdziłeś, że nie masz rodziny.

Starzec wzruszył ramionami.

- Z pamięcią u mnie nie najlepiej.

Jurgen westchnął i cofnął się, dając Luke'owi znak głową. Chłopak zamierzył się ponownie, tym razem uderzył w żołądek. Frank wypuścił gwałtownie powietrze i stęknął przeciągle.

Pies zaszczekał głośniej, jakby wyczuwał, że za drzwiami dzieje się coś złego.

- No cóż, może znajdziemy jakieś lekarstwo na twoją pamięć.

Mężczyzna siedział z opuszczoną głową. Ręce miał skrępowane z tyłu taśmą, a nogi przywiązane do nóg krzesła. Zakasłał i wypluł na podłogę krew, która napły­nęła mu do ust.

- A gdzie jest ten twój braciszek?

Starzec znowu splunął krwią.

- Nie żyje. Umarł dawno temu.

- I nagle zjawia się tu jego dzieciak. Dlaczego?

Frank tylko wzruszył ramionami. Lukę już uniósł dłoń, by go uderzyć, lecz Jurgen powstrzymał kolegę ruchem głowy.

- Skąd przyjechał?

- Mówiłem ci.

- Powiedz jeszcze raz. Z moją pamięcią też chyba nie najlepiej.

- Z Londynu. Z Anglii.

- I nigdy wcześniej go nie widziałeś? Swojego bra­tanka?

- Nie miałem pojęcia o jego istnieniu.

- Co on tu robi?

Po raz kolejny to samo pytanie. Frank nie rozumiał, co się dzieje. Jurgen i jego chłopaki włamali się do domu, wybijając okienko przy drzwiach frontowych. Wcześniej nawet nie zapukali. Weszli i wrzeszcząc, przeszukali wszystkie pokoje.

Skrzywdzili Billy'ego. Słyszał skamlenie psa. A potem trzasnęły drzwi wejściowe i od tej chwili ujadanie docho­dziło tylko z zewnątrz. Frank, który akurat poszedł do spiżarni po butelkę, wrócił do pokoju i zaczął się głośno dopytywać, kto wlazł do jego domu.

Otoczyli go, chcąc uzyskać informacje o Treyu. Wtedy on spytał, gdzie jest pies i co mu zrobili. Jurgen roześmiał się i zaczął popychać Franka, wciąż zadając pytania. Starzec kazał im iść do diabła.

Jurgen podszedł tak blisko, że mężczyzna czuł na policzku jego gorący oddech. Uporczywie pytał o chłopaka. Frank ponownie posłał go do diabła i odepchnął, krzycząc, żeby wynieśli się z jego domu. Wtedy Jurgen wyjął mu z ręki butelkę whisky i uderzył go w bok głowy. Było zupełnie inaczej niż na filmach. Szkło wcale się nie roztrzaskało na tysiące kawałków, a Frank wcale się nie zachwiał. Butelka została cała, a wnętrze głucho wypełnił nieprzyjemny odgłos uderzenia w czaszkę starca, który osunął się na podłogę.

Kiedy odzyskał przytomność, siedział związany na krześle. Wściekł się strasznie i zaczął wymyślać napastnikom. Najpierw się z niego pośmiali, spodziewając się, że zacznie mówić, lecz gdy stało się jasne, że nie doczekają się niczego poza kolejnymi wyzwiskami, Jurgen kazał naj­młodszemu z nich go uderzyć. Frank przypomniał sobie czasy, gdy jeszcze widział i brał udział w bójkach. Miał świadomość, że teraz czekają go trudne chwile. Starał się jednak nie okazywać strachu i nie zważać na gniewny głos Jurgena.

- Frank, zadałem ci pytanie - niecierpliwił się napast­nik, wytrącając starca z zamyślenia. - Co on tu robi?

- Przyjechał w odwiedziny. Dowiedział się, jakie mam miłe towarzystwo, i postanowił wpaść, żeby się o tym przekonać.

Jurgen uśmiechnął się do Luke'a, który od chwili ich wtargnięcia do domu nie odrywał przerażonego spojrzenia od swego szefa.

- Posłałeś po niego, co? - Samiec alfa z namysłem skinął głową. - Przyjechał tu, żeby spróbować przejąć stado, mam rację? Sprowadziłeś bratanka, by odwalił za ciebie brudną robotę. Chcesz, aby na czele stada LG78 znów stanął Laporte, tak? - Jurgen był coraz bardziej poruszony, co Frankowi ani trochę się nie podobało. Wiedział, że powinien przeczekać ten wybuch histerii, jednak nie potrafił się powstrzymać.

- Ale z ciebie pokręcony sukinsyn! Skąd ci przychodzą do głowy takie chore pomysły?

W kuchni zapadła cisza. Frank przygotował się na kolejną porcję ciosów, ale nic takiego nie nastąpiło.

- On już wcześniej zmieniał postać przy innych - rzucił niespodziewanie Jurgen starcowi do ucha, aż ten drgnął przestraszony; nie usłyszał, kiedy chłopak się zbliżył.

- O czym ty mówisz?

- Dzisiejszej nocy był z nami. Zapuściliśmy się daleko w las i rano szykowaliśmy się do powrotu. Ten dzieciak, twój bratanek Trey, dołączył do nas niedaleko miejsca, gdzie polowaliśmy. Ella mówiła mu, że musimy zmienić postać, by odnaleźć drogę powrotną, a on nic, nawet okiem nie mrugnął. Wyobrażasz sobie? Ona mu mówi, że musi po raz pierwszy zmienić postać w biały dzień, a ten stoi spokojnie. Początkowo byłem pewien, że nadrabia miną, chcąc wyjść na odjazdowego gościa. No i pomyślałem sobie: „Dobra, chłopaczku. Na razie super udajesz, ale gdy już się zmienisz i poczujesz, jak to jest być wolfanem, zobaczymy, czy dalej będziesz strugał chojraka”.

Jurgen odsunął się na kilka kroków, lecz wciąż stał naprzeciwko starca.

- Ale nic takiego się nie wydarzyło. Wiem, bo go obserwowałem. Zawsze im się przyglądam podczas pierw­szej przemiany. Patrzę, jak zaczynają wariować i brykać niczym źrebaki, wyjąc z radości. - Zamilkł na moment, jakby spodziewał się, że Frank coś powie. - Ale nie. Dzie­ciak zmienił postać, rozejrzał się tylko i powęszył gotowy do drogi. Jakby to nie było dla niego nic wielkiego.

Samiec alfa podszedł i oparł swój kowbojski but o krawędź siedzenia krzesła między nogami starca. Potem na­chylił się i odciągnął mu głowę do tyłu, by móc spojrzeć w zakrwawioną twarz.

- Wiesz, co myślę? Dzieciak należy do innego stada. Do stada, o którego istnieniu wiedziałeś. I nic nam nie powiedziałeś! - Zamilkł na chwilę. - To stado wolfana, który zamierza je powiększyć? Sprowadziłeś go tutaj, żeby nas wybadał. Ma spróbować przejąć moją grupę, czy tak? - Przestał mówić i znieruchomiał olśniony niespo­dziewaną myślą. Po chwili odwrócił się powoli do mężczy­zny, a w jego oczach błysnął ogień gniewu i oskarżenia. - Powiedziałeś mu o Elli, co? Wygadałeś, że mamy wśród nas Ugryzioną. Przyjechał tu, żeby mi ją odebrać, może nie?! - Teraz chłopak już krzyczał, co było trudne do zniesienia dla osoby o wyostrzonym słuchu.

- Wiesz, co ci powiem? - powiedział Frank. - Myślę, że jesteś najbardziej pokręconym psycholem, jakiego w życiu spotkałem. Udowodniłeś to, krzywdząc tę biedną dziewczynę. „Szalony to łagodne określenie na stan twojego ptasiego móżdżku, dlatego jeśli ktoś nie przejmie stada przed kolejną pełnią, to zjem swoje...

Z gardła Jurgena popłynął przeraźliwy ryk. Chłopak pochylił się i podniósł krzesło z przywiązanym do niego starcem, jakby to była zabawka, po czym odwrócił się i cisnął nim o ścianę z okrutną siłą. Frank uderzył głową o deski i jego ciało zwiotczało, zanim opadł z meblem na podłogę.

Na chwilę zapadła cisza. Potem Luke podbiegł do ślepca, który leżał w kałuży krwi wypływającej z rany na głowie. Przyklęknął przy rannym, zerwał taśmę z jego rąk i nóg i ściągnął mężczyznę z krzesła. Po chwili przyłożył ucho do piersi leżącego i przerażony spojrzał na Jurgena.

- Ledwo oddycha - powiedział cicho. - Patrz, ile krwi. Boże, co my zrobimy? Przecież on może umrzeć!

Jurgen stał nieruchomo przed oknem wpatrzony w dal.

- Poszukajmy tego jego bratanka - rozkazał, a potem odwrócił się i wyszedł.

26

Marcus usiadł za kierownicą rangę rovera i z ulgą stwierdził, że kluczyki są w stacyjce. Przez chwilę patrzył na dom leżący u stóp wzgórza. Przekonał samego siebie, że nic nie mógł zrobić, i starał się nie myśleć o tym, co jeszcze się wydarzy u Franka; mimo to nie od razu uru­chomił silnik, nękany poczuciem winy i wstydu.

„To nie mój problem - stwierdził w końcu. - Niedługo zostawię na dobre cały ten bałagan”.

Przekręcił kluczyk, po czym wycofał gwałtownie auto, ruszając w kierunku domków stojących nad jeziorem. Gdy brał pierwszy zakręt, na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, bo wyobraził sobie Jurgena, kiedy zobaczy, że nie ma samochodu.

„Niech psychol i ten mięczak wracają pieszo” - pomyślał.

Postanowił, że zwinie się stąd, zanim wrócą. Miał dość tego miejsca i przywódcy stada, który zachowywał się, jakby stracił poczucie rzeczywistości. Uznał, że czas się wynieść. Na dobre.

Samochód podskakiwał na wybojach jeszcze bardziej niż poprzednio, gdy był mocno obciążony, więc Marcus zwolnił, żeby nie przebić opony albo nie wylecieć z drogi.

Po raz kolejny powrócił myślami do Franka. Miał nadzieję, że starzec w końcu trochę zmądrzeje i powie Jurgenowi to, co tamten chciał usłyszeć. Nie dopuszczał innej ewentualności.

Skręcił w las, przeskakując nad płytkim rowem, i wyjechał na drogę prowadzącą nad jezioro. Trochę się odprę­żył. Przyspieszył, ale zaraz zamrugał oślepiony słońcem, które zamigotało na przedniej szybie, kiedy wyjechał spod gęstego baldachimu drzew.

Za zakrętem wcisnął mocno pedał hamulca i zatrzymał się gwałtownie. Był na szczycie wzniesienia, skąd droga schodziła brzegiem niecki - tam znajdowały się ich domki. Cała okolica drgała złociście i Marcus przy­pomniał sobie dzień, w którym zatrzymali się tu po raz pierwszy; przepełniały ich wtedy nadzieja i marzenia o rozpoczynającej się przygodzie.

Poznali się przez internet; Jurgen namierzył niektórych, wykorzystując kontakty swojego ojca, i wkrótce założyli własne forum, gdzie komunikowali się ze sobą. To Jurgen powiedział im o możliwości przemiany w gru­pie i zaproponował, żeby się spotkali i spróbowali tego. Dzięki pieniądzom jego ojca nie było to trudne - zapłacił za ich bilety lotnicze do Rosji, gdzie zawieziono ich do ogromnej willi. Wtedy Jurgen był inny, śmiał się dużo i dowcipkował, podsuwając im wciąż nowe pomysły. Ogromną ulgą było móc porozmawiać otwarcie o przekleństwie, które prześladowało ich od początku wieku dojrzewania, kiedy to dowiedzieli się, jaki los ich czeka. Większość z nich przenosiła się z miejsca na miejsce, żeby nie wpaść w ręce Kalibana i jego szpiegów. Władca wampirów zabił tak wielu ojców, że synowie nauczyli się siedzieć w ukryciu, szczególnie podczas pełni. Dlatego gdy Jurgen zaproponował, by udali się do lasu na skra­ju miasta i poddali pierwszej grupowej przemianie, nie od razu się zgodzili. Ale on wciąż ich namawiał, aż mu wreszcie ulegli.

Obawiali się przemiany na otwartej przestrzeni, w dodatku w biały dzień. Drżeli ze strachu na myśl, że wytropią ich stwory, które szukają śladów bytności istot cienia w świecie ludzi. Jurgen potrafił ich jednak przekonać, że zdołają przegonić albo pokonać każdego, kto zostałby wysłany przeciw nim za dnia. Większość likantropów wyeliminowanych w poprzednich latach została zgładzona nocą, bo wtedy Kaliban i jego słudzy mogli swobodnie polować.

Zebrali się więc w lesie - wszyscy mocno zawstydzeni, gdyż Jurgen polecił im rozebrać się do bielizny i chwycić się za ręce. Pierwsza zmiana postaci okazała się zdumiewającym przeżyciem. Pięć wilkołaków popędziło przez las, rozkoszując się smakiem upolowanej ofiary. Po raz pierwszy mieli wrażenie, że naprawdę żyją - i że są wol­ni. Pod koniec tygodnia, po trzech przemianach, poczuli, że łączy ich jakaś więź. Szczególnie Marcus i Jurgen bardzo zbliżyli się do siebie. Marcus poczuł nawet, jakby zyskał brata, którego zawsze pragnął mieć.

Przed rozstaniem Jurgen zebrał wszystkich i opowiedział im o pewnym miejscu w Kanadzie - w ten sposób dowiedzieli się o Franku Laporte i o bezpiecznej przystani dla stada wilkołaków na jego ziemi. Jurgen wyznał, że zamierza tam pojechać, i namawiał, aby przyłączyli się do niego.

Dwa miesiące później wszyscy polecieli do Kanady.

Pierwsze cztery tygodnie były cudowne. Odnowi­li domki nad jeziorem, Jurgen ponosił wszelkie koszty. Nowe miejsce zapewniało im wolność. Przemierzali lasy i poddawali się przemianie, gdy tylko przyszła im na to ochota. Sprawy przybrały jednak zły obrót, gdy Jurgen zaprosił na weekend swoją dziewczynę Ellę. Zakochani w sobie od dzieciństwa, rozchodzili się i schodzili, mimo to chłopak wierzył, że są sobie przeznaczeni.

Wszyscy pojechali na lotnisko po Ellę. Gdy Jurgen ją przedstawił, uścisnęła każdego po kolei, a potem rzuciła się na szyję swojemu chłopakowi i zamknęła go w objęciach na całe wieki. Tamtego wieczoru rozpalili nad jeziorem ognisko i zorganizowali niedużą imprezę. Gdy wszyscy już sobie popili, wywiązała się nieprzyjemna rozmowa. Ella chciała wiedzieć, kiedy Jurgen przestanie się bawić w trapera i wróci do domu, do swych bliskich, tymczasem on starał się ją przekonać, by tu zaczęli nowe życie.

Gdy wyjawił jej tajemnicę - że są stadem wilkołaków - wszyscy słuchali zdumieni.

Ella go wyśmiała, Jurgen polecił więc Marcusowi i innym, by wzięli się za ręce. Utworzyli wokół niej krąg, po czym, aczkolwiek niechętnie, zmienili postać w obecności dziewczyny.

Zaczęła krzyczeć i rzuciła się do ucieczki, lecz okrążyli ją i zapędzili z powrotem nad jezioro niczym pasterskie psy zaganiające zbłąkaną owcę. Gdy już nie miała dokąd uciec, podszedł do niej Jurgen. Ogromny wilkołak stanął nad nią z oczami rozjarzonymi blaskiem ognia. Błagała, by jej nie zabijał. I wtedy ją ugryzł. Zatopił zęby w ramieniu swej ofiary, wyszarpując w nim ogromną ranę, z której bluznęła krew.

W ten sposób Jurgen zrealizował plan znany tylko jemu. Tamto wydarzenie nastąpiło pięć miesięcy wcześniej i był to początek końca samca alfa. Ella pozostała z nimi - nie miała wyboru - ale nigdy nie wybaczyła chłopako­wi tego, co jej zrobił. Miłość, jaką go wcześniej darzyła, zmieniła się w niechęć, co zupełnie zmieniło przywódcę stada.

Gdzieś w koronie drzew zaskrzeczała wrona i Marcus otrząsnął się z zamyślenia. Nie mógł tak stać bezczynnie i bujać w obłokach. Wrzucił bieg i pomknął w dół zbocza, w kierunku domków, pragnąc jak najszybciej stąd uciec.

*

Ella podniosła głowę znad książki, gdy usłyszała pisk opon. Podeszła do okna i zobaczyła Marcusa, który wysiadał z rangę rovera. Coś w jego zachowaniu ją zaniepokoiło - kilkakrotnie obejrzał się nerwowo w stronę lasu, zanim wszedł szybko do swojego domu.

Zastanawiała się przez chwilę. Ponad godzinę wcześniej słyszała, jak samochód odjeżdża, a gdy wyjrzała za drzwi, zobaczyła jego tył na końcu drogi. Zdziwiła się, że ktoś rusza z domu o tej porze. Zwykle następnego dnia rano po przemianie członkowie stada byli raczej wyciszeni i albo kładli się do łóżka, albo wałęsali nad jeziorem. Zaintrygowana położyła otwartą książkę na stole i wyszła na zewnątrz.

Zadrżała owiana chłodnym powietrzem i skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała w stronę lasu, zastanawiając się, czego mógł wypatrywać Marcus. Nadleciała kaczka, zniżyła się lotem ukośnym i mało wdzięcznie wylądowała na środku jeziora, wywołując głośne niezadowole­nie tych, które już tam pływały. Ella skręciła do domu Marcusa. Zapukała dla przyzwoitości i od razu nacisnęła klamkę. Zdumiona nacisnęła mocniej... i nic - a przecież żadne z nich za dnia nie zamykało drzwi na klucz, tak by mogli swobodnie się odwiedzać. Zaskoczona zapuka­ła jeszcze raz, głośniej.

- Kto tam?

- To ja, Ella. Wszystko w porządku?

Gdy nic nie odpowiedział, zapytała raz jeszcze:

- Marcusie, czy wszystko gra?

Już miała podejść do okna, kiedy usłyszała zgrzyt odsuwanej zasuwy. Chłopak uchylił tylko drzwi i spojrzał na nią przez szparę.

- Jestem zajęty - powiedział i obejrzał się przez ra­mię.

- Niby co takiego robisz? - zapytała. Wydawało się, że dostrzegła wyraz niepokoju na twarzy chłopaka. - Posłuchaj, nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi, co się dzieje, więc lepiej otwórz i mnie wpuść.

Patrzył Elli prosto w oczy, próbując zmusić ją do odejścia, lecz ona wytrzymała jego spojrzenie. Wreszcie po­kręcił głową zrezygnowany i cofnął się, otwierając szerzej drzwi.

Zobaczyła na kanapie walizkę do połowy wypełnioną ubraniami, które najwyraźniej przełożył z szuflad wyciągniętych na podłogę. Na progu stała torba podróżna z rzeczami osobistymi.

- Dokąd się wybierasz?

- Wyjeżdżam, Ello. Jeszcze dzisiaj.

- Dlaczego? Skąd ta nagła decyzja? - Nic nie odpowiedział, mówiła więc dalej: - Jeśli chodzi ci o tamtą głupią sprzeczkę z Jurgenem w zeszłym tygodniu...

- Głupią sprzeczkę? Zagroził, że zaciągnie mnie do jeziora i utopi, jeżeli się nie zamknę!

- Marcusie, on się tylko wygłupiał. Nie myślisz chy­ba, że mówił poważnie.

Wpatrywał się w nią, stojąc nieruchomo. Kiedy zatrzymał spojrzenie na jej przedramieniu, zorientowała się, na co patrzy, i opuściła rękę, by ukryć brzydką różową szramę.

Pokręcił głową, zaciskając zęby.

- Może dla ciebie jest nieważne, że złamał szczękę Lawrence'owi za to, że chłopak odważył się wyrazić swoje zdanie na temat grafiku zakupów, ale dla niego ma to ogromne znaczenie, bo do końca życia będzie mówił, jakby miał gębę pełną żwiru. - Marcus odwrócił się i zaczął układać w torbie kolejne ubrania. - Przesadził, Ello. Za bardzo się zapędził i chyba nie ma już dla niego odwrotu. Zrobił się niebezpieczny. Zachowuje się jak paranoik. Tylko patrzeć, jak nawywija coś, co będzie kogoś kosztować życie - pewnie któregoś z nas.

- Przyznaję, popełnił kilka błędów...

- Błędów? - Marcus odwrócił się i popatrzył na dziew­czynę z niedowierzaniem. - Spośród wszystkich ludzi ty chyba najlepiej wiesz, jaki jest naprawdę... - Urwał, by się uspokoić. - Ello, on jest jak wściekły pies, a teraz ubzdurał sobie, że ten nowy chłopak, Trey, chce go wygryźć, że przyjechał tu, by zostać samcem alfa. Z tego powodu katuje w tej chwili starego, próbując coś z niego wydobyć.

Ella wpatrywała się w Marcusa. Na pewno zaraz się roześmieje i powie, że to tylko głupi żart.

- Co robi? - szepnęła po chwili.

Chłopak zerknął na zmiętą koszulę, którą trzymał w ręku. Dołożył ją do reszty ubrań i zaczął zamykać torbę.

- Słyszałaś, co powiedziałem.

Ella ruszyła do drzwi.

- Nie waż się brać samochodu! - zawołał za nią, a w jego głosie słychać było złość i strach.

Zatrzymała się w otwartych drzwiach, niewyraźny cień na tle jaskrawego słońca, a potem odwróciła się gwałtownie i posłała mu wściekłe spojrzenie.

- A właśnie, że wezmę! - rzuciła. - A ty, Marcusie, pomożesz mi powstrzymać Jurgena. Potem ruszaj, dokąd chcesz. Ale teraz pojedziesz ze mną do domu Franka. - Popatrzyła na walizkę, a potem w oczy zbuntowanego członka stada; jej błękitne tęczówki nawet nie drgnęły. Po krótkiej chwili odwrócił wzrok, zastanawiając się, czy wyczuła jego zawstydzenie.

- Dobra - powiedział cicho. Sięgnął po kurtkę i pod­szedł do drzwi, wypychając Ellę na zewnątrz. - Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem. Sama się przekonasz, że przesadził.

27

Nekrotrof siedział na podziemnym parkingu, w samochodzie z włączonym silnikiem. Przygotowywał się do wykonania swojego planu, powtarzając w myślach kolejne scenariusze, z których żaden mii się nie podo­bał. Wiedział, że musi ponownie wniknąć do organiza­cji Luciena Charrona. Kaliban skontaktował się z nim poprzedniej nocy i nekrotrof z trudem wymyślił jakieś bajeczki, by wytłumaczyć władcy demonów, dlaczego znalezienie odpowiedniego żywiciela zajęło mu tak dużo czasu. Sprawy się skomplikowały i teraz nie wiedział, jak zrealizować swój plan. A wszystko przez tę cholerną dziewczynę.

Teraz powinien się skupić na niej, Irlandczyk będzie musiał poczekać. Demon powrócił myślami do chwili, kiedy dziewczyna przemówiła do niego za pośrednictwem żywiciela, w którego ciele aktualnie przebywał.

„Wyczuwam cię - powiedziała wtedy i zaraz dodała coś, co go zaniepokoiło: - Wierzę, że uda mi się cię odszukać, demonie. Jeszcze nie teraz, ale niebawem... znajdę cię”.

Lucien miał dziewczynę i zamierzał, z jej pomocą, spróbować go odnaleźć. Gdyby im się to udało, los nekrotrofa byłby przesądzony. Ile miał czasu? Raczej mało.

Problemem było to głupie ciało, które aktualnie zamieszkiwał. Pozostając w nim, nie miał żadnych możli­wości dotarcia do dziewczyny. Mechanik był idealny do przejęcia szefa ochrony, lecz kompletnie bezużyteczny, by dopaść nastolatkę.

Zdesperowany uderzył dłonią w kierownicę i drgnął gwałtownie, przestraszony dźwiękiem klaksonu, przenikliwie głośnym w betonowym podziemiu. Gdy się zo­rientował, że silnik wciąż pracuje, przekręcił kluczyk. Popatrzył na boki, by sprawdzić, czy ktoś jest jeszcze w garażu i czy przypadkiem nie zwrócił na siebie czyjejś uwagi.

Trzeba znaleźć tymczasowego żywiciela. Straci cenny czas, ale nie widział innego rozwiązania. Będzie musiał przejąć kogoś z organizacji Luciena Charrona, kto umoż­liwi mu dostęp do dziewczyny. Tylko że tym samym ryzykował ujawnienie się, gdyż wszystko wskazywało na to, iż wiedziała, kiedy zmieniał żywiciela.

Niech to szlag trafi! Musi jak najszybciej pozbyć się tej cholernej dziewczyny!

Ronald Given wyjął kluczyki ze stacyjki i wysiadł. Wyprostował się, wykrzywiając w grymasie twarz.

Demon poszedł na tył samochodu, by zabrać narzędzia pracy Givena. W tym samym momencie rozległ się cichy gong obwieszczający przybycie windy. Nekrotrof spojrzał na rozsuwające się drzwi i aż zamrugał, widząc, kto stoi we wnętrzu jasno oświetlonej kabiny. Para ludzi wyszła z windy i ruszyła w jego stronę. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, choć prawdę mówiąc, nie były to jego oczy. Miał wrażenie, że ziściły się wszystkie jego pragnienia, bo oto zbliżali się do niego Tom O'Callahan oraz Philippa Tipsbury. Jakby sam diabeł posłał ich prosto w jego ramiona.

Przygotował się, przejmując całkowitą kontrolę nad ciałem żywiciela i blokując mniej ważne części jego mózgu. Nie mógł pozwolić by dziewczyna wyczuła jego obecność. Stał przy samochodzie z szerokim uśmiechem Givena na ustach.

- Ronaldzie! - zawołał O'Callahan. - Cieszę się, że wróciłeś. Chorowałeś trochę, jak rozumiem?

- Tak, jakiś wirus mi się przyplątał. Wiesz, jak to jest. Ale już wszystko w porządku.

- Świetnie. Cieszę się, że znowu jesteś z nami.

Nekrotrof odpowiedział skinieniem głowy, nie przestając się uśmiechać.

- Jedziecie gdzieś?

- Tak, wiozę naszą młodą damę na spotkanie. Ach, wybacz, ale ze mnie gapa. Philippo, to jest Ronald. Dzięki niemu wszystkie auta Luciena nadają się do użytku, do tego potrafi naprawić każdą rzecz, jeśli tylko da się to zrobić za pomocą śrubokręta. Ronaldzie, to jest Philippa Tipsbury. Pomaga Lucienowi w pewnej sprawie.

- Miło mi. - Nekrotrof uścisnął dłoń dziewczyny. Za­mrugał gwałtownie, gdy poczuł w oku pieczenie kropli potu spływającej z czoła.

- Jedźmy już. - Tom ruszył do czarnego bmw zapar­kowanego nieopodal. Po chwili zatrzymał się i poklepał po kieszeni spodni, marszcząc brwi. - Ale ze mnie głąb. Dacie wiarę? - rzucił i spojrzał na Philippę, kręcąc gło­wą. - Zostawiłem kluczyki w mieszkaniu. Musimy po nie wrócić. - Ruszyli oboje w stronę windy.

- Ja ją mogę zawieźć - zaproponował demon i aż skur­czył się w sobie przekonany, że zbytnio się pospieszył. Spojrzał na Irlandczyka, a potem na dziewczynę. - To znaczy, jeśli chcecie. Mam tutaj samochód...

- Ach, nie, dzięki, Ronaldzie. Lucien polecił mi dostar­czyć ją tam osobiście.

Nekrotrof wiedział, że nie wolno mu naciskać, żeby nie ściągnąć na siebie ich podejrzeń, lecz z drugiej strony nie mógł uwierzyć, jak blisko ofiary właśnie się znalazł. Prze­klinając pecha, demon wzruszył ramionami i otworzył bagażnik swojego samochodu. Spojrzał na skrzynkę z na­rzędziami, przez chwilę rozważał nawet ewentualność, żeby po prostu wyjąć młotek i pozbyć się tych dwojga. Ale zdawał sobie sprawę, że z Irlandczykiem nie poszłoby mu tak łatwo. Zamiast tego wyjął skrzynkę i postawił ją na betonowej podłodze.

- Ale wiesz co? - usłyszał konspiracyjny szept To­ma, który podszedł do niego. - Mógłbyś wyświadczyć mi przysługę i zaczekać tu z Philippą, a ja się kopnę na górę po kluczyki. - Odwrócił się przez ramię i zerknął na dziewczynę. - Może być, Philippo? Zaczekasz z Ronem, a ja polecę na górę? Wrócę migiem.

Dziewczyna zerknęła na jednego i drugiego. Nekrotrof wstrzymał oddech, nieruchomiejąc.

- Jasne - odezwała się wreszcie. - Zaczekam tu na ciebie z Ronaldem.

28

Demon patrzył, jak drzwi windy się zamykają, i poma­chał do wielkiego głupiego Irlandczyka, który kiwał do niego, znikając w szybko zwężającej się szparze. Potem powoli policzył do dziesięciu, by upewnić się, że drzwi nie otworzą się ponownie. Gdy stało się jasne, że zostali sami, odwrócił się do dziewczyny.

Uśmiechnęła się uprzejmie, po czym opuściła oczy i zaczęła popychać czubkiem trampka mały kamyk, mącąc nabrzmiałą oczekiwaniem ciszę.

Demon spojrzał na kamień zamyślony.

- Zajmuje się pan samochodami Luciena? - zapytała, podnosząc na chwilę wzrok.

Nekrotrof nie wiedział, ile ma czasu - najwyżej kilka minut. Musiał działać szybko. I od razu tu, na miejscu, nic nie mógł na to poradzić. Bardzo ryzykował, ale sytuacja była krytyczna, czuł się więc usprawiedliwiony.

-Tak, dbam o...

Mechanik znieruchomiał i otworzył szeroko oczy prze­straszony i zaskoczony. Po chwili zacisnął mocno powieki i wciągnąwszy powietrze przez zagryzione wargi, przycisnął dłonie do piersi, zakrzywiając palce w szpony, które wbiły się w ciało. Zgięty wpół wydawał z siebie ciche jęki, a kiedy podniósł głowę, jego spojrzenie wyrażało prośbę o pomoc. Twarz mężczyzny przybrała kolor betonowej ściany garażu.

- Panie Given, nic panu nie jest?!

Przyglądała się, jak Ronald opada na kolana, wciąż pa­trząc jej w oczy. Nic nie mówił. Jego usta wykrzywił upior­ny grymas, a z kącików oczu popłynęły łzy. Zaczął jęczeć i upadł na plecy, wciąż wpijając palce w swą pierś.

Dziewczyna stanęła nad nim i przyglądała mu się z wy­razem współczucia i strachu na twarzy. Zerknęła na drzwi windy, a potem znowu skupiła uwagę na Givenie.

Przyklękła przy nim, wyłamując palce, jakby niepew­na, co powinna zrobić.

Demon spojrzał na nią oczyma umierającego mężczy­zny; czekał, aż przybliży się jeszcze bardziej, wiedząc, że już ją ma. Gdyby udało mu się zwabić ją jeszcze trochę bli­żej i dokonać błyskawicznego przejścia do jej ciała, mógłby zaaranżować sytuację, w której biedny Ronald Given do­znaje ataku serca, a ona usiłuje go ratować. Nie musiałby wtedy zawracać sobie głowy ukrywaniem ciała.

Mężczyzna próbował coś powiedzieć. Jego usta wciąż wykrzywiał grymas upiornego uśmiechu, lecz ona nie rozumiała, co mówi. Nachyliła się niżej.

Ronald Given chwycił obiema dłońmi głowę Philippy i przyciągnął do siebie, rozchylając przy tym usta. Dziew­czyna otworzyła oczy przerażona, ale nie próbowała się wyrywać. Też rozchyliła usta, by wezwać pomoc, i wtedy demon dostrzegł swoją szansę.

Z niewiarygodnie szeroko otwartych ust mężczyzny wynurzyła się głowa nekrotrofa. Gdy tylko istota ujrza­ła twarz dziewczyny, jej ciało, wilgotne i podobne do dżdżownicy, wystrzeliło do przodu. Malutkie pozbawio­ne ramion dłonie wystające z jego boków chwyciły wargi dziewczyny i wcisnęły głowę demona do jej otwartych ust. Istota poczuła, jak dziewczyna zaciska ręce na jego ciele, i przygotowała się do porażenia jej kłującymi mackami rozmieszczonymi wzdłuż ciała.

I wtedy stało się coś dziwnego, coś, czego demon nie doświadczył nigdy wcześniej. Zamiast spróbować wyciąg­nąć go ze swojego gardła, tak jak wszystkie poprzednie ofiary, dziewczyna zaczęła wpychać go głębiej, zaciskając dłonie na oślizgłym odwłoku i przyciągając go do siebie, by jak najszybciej uwięzić w sobie nekrotrofa.

Demon zorientował się, że coś jest nie w porządku, że coś poszło nie tak jak trzeba. Próbował się opierać, raniąc dłonie Philippy kłującymi wypustkami, ale było za późno. Koniec jego ciała zsunął się w dół przełyku dziewczyny. Nekrotrof obrócił się w jej żołądku i szybko powrócił myślami do ostatnich wydarzeń. Ciało poprzed­niego żywiciela z pewnością było już martwe - zwykle umierali podczas przejścia, a ci, którzy przeżyli, zamie­niali się w mamroczących szaleńców.

Wypuścił macki, które szybko się wydłużyły i wczepiły w części mózgu i kręgosłupa ofiary, by przejąć kontrolę nad ciałem i umysłem nowego żywiciela. Lecz gdy to zrobił, zorientował się, że istota, we wnętrzu, której się znalazł, wcale nie jest dziewczyną. Rzeczywistość prze­rosła jego najgorsze obawy.

Lucien i Alexa wyszli z cienia i podbiegli do Ronalda Givena. Dziewczyna przyklękła i przyłożyła dłoń do szyi mężczyzny. Pokręciła głową, nie wyczuwszy pulsu.

Otworzyły się drzwi windy i zaraz pojawił się Tom, który do tej pory czekał na sygnał; zatrzymał dźwig, gdy tylko ruszył do góry.

Ashnon dźwignął się powoli na kolana. Kiedy wsparł się na jednej nodze, przechylił się niebezpiecznie na bok, jakby z trudem się poruszał, i omal nie upadł na podłogę. Pozostała trójka podtrzymała go, ale stał teraz, chwiejąc się jak pijak.

Lucien przemówił, jednak nie do demona, który stał przed nim, lecz do demona uwięzionego wewnątrz.

- Wreszcie się spotykamy - rzekł na powitanie. W zło­cistych oczach wampira zapłonął dziki ogień, którego blask sprawił, że Tom zadrżał. - Wiem, że mnie słyszysz, i chcę ci powiedzieć, że to już koniec. Zabrałeś ostatnie ludzkie ciało. Przyszedł czas na ciebie.

Sobowtór Philippy Tipsbury drgnął gwałtownie i przy­cisnął dłoń do brzucha, drugą zaś mocno zacisnął na us­tach. Spod jego palców płynęły zduszone stęknięcia, lecz spojrzenie ashnona wyrażało czystą radość, gdy skierował wzrok na Luciena. Po chwili ciało demona drgnęło moc0x08 graphic
no i ashnon opadł na kolana. Kiedy znowu popatrzył na Luciena, wampir domyślił się, że już czas. Podziękował demonowi i cofnął się trochę.

Ashnon, wciąż zaciskając mocno dłoń na ustach, pożeg­nał się z pozostałymi skinieniem głowy, po czym zamknął oczy i odchylił się do tyłu. Rozległ się cichy syk podobny do tego, jaki się słyszy, gdy deszcz pada na przewody energe­tyczne, a Tom, Alexa i Lucien poczuli, że jakaś siła ciągnie ich do istoty cienia, tak że musieli zaprzeć się mocno, by pozostać na miejscach. A potem naparł na nich krótki sil­ny podmuch, który odrzucił ich na ścianę. Gdy odzyskali oddech i otworzyli oczy, zobaczyli, że ashnon zniknął.

- I już? - zapytała Alexa, spoglądając na ojca.

- Już. Los nekrotrofa jest przesądzony. Ashnon zabrał go do Otchłani, gdzie go pożre. Philippa wróci do nas niebawem. Powie nam, co chciałaby dalej robić, a my jej pomożemy w miarę naszych możliwości.

- Zajmę się Ronem - odezwał się Tom, spoglądając na Luciena.

Wampir spojrzał na nieruchome ciało.

- Dziękuję ci. Dopilnuj, żeby roztoczono opiekę nad jego rodziną, tak by niczego im nie brakowało. - Wziął córkę pod rękę i ruszył z nią do windy.

- Pewnie nie miałeś wieści od Treya? - zapytała, gdy wchodzili do środka.

Lucien nacisnął guzik i winda ruszyła do ich mieszka­nia na ostatnim piętrze. Oblicze wampira odzwierciedlało wyraz niepokoju widoczny na twarzy jego córki.

- Nie. To już trzeci dzień. Niepokoję się pomimo zapewnień Galrotha, że wszystko jest w porządku. Jeśli Trey nie odezwie się do wieczoru, wyślę kogoś do domu jego wuja, by sprawdził, co tam słychać. W zależności od tego, jakie otrzymamy informacje, Tom zadecyduje, czy pojechać do Kanady, czy nie.

Kiedy spojrzał na córkę, zrozumiała, że trapi go coś jeszcze.

- O co chodzi?

- Alexo, ja też muszę cię opuścić. Skoro już zamknę­liśmy tę sprawę, zostawię cię na trochę z Tomem.

- Co zamierzasz?

- Wyjeżdżam. - Uniósł dłoń, by powstrzymać jej pro­test. - Mam coś do zrobienia.

- Ale chyba zaczekasz, żeby sprawdzić, czy Philippa i Trey są...

Lucien objął córkę.

- Nie mogę dłużej czekać, Alexo. Dzieje się ze mną coś złego. Coś bardzo złego. Muszę udać się po pomoc, bo inaczej może się zdarzyć, że wrócę do strasznych praktyk, których obiecałem się wyrzec. Boję się, że skrzywdzę bliskich mi ludzi. Próbowałem sobie z tym poradzić, ale bez rezultatu. Jest coraz gorzej. Jeśli nie powstrzymam w sobie tych... skłonności, stanę się jedną z istot, którymi gardzę. Znowu będę jak mój brat.

Winda zatrzymała się na ostatnim piętrze, lecz oni wciąż stali wpatrzeni w siebie.

- Zostawiłem instrukcje dla was wszystkich na czas mojej nieobecności. Z Philippą wszystko będzie dobrze. Wiedziałbym, gdyby coś się działo.

- Dokąd się udasz?

Lucien uśmiechnął się smutno.

- Zamierzam odszukać przyjaciółkę Treya, Moriel, anioła ognia.

29

Jurgen i Luka wyszli z domu w jaskrawy blask słońca i osłaniając oczy dłońmi, spojrzeli na wzniesienie, gdzie przedtem stał samochód.

- Marcus! - syknął Jurgen. Obrócił się na pięcie, roz­glądając na boki, jakby spodziewał się, że zaraz usłyszy czyjś drwiący śmiech. - Zatłukę go - wycedził przez zęby. Jego wzrok padł na ścieżkę na lewo od domu; wstęga przydeptanej wysokiej trawy odchodziła w stronę lasu. - Tędy poszedł - powiedział cicho.

- Marcus? - zdziwił się Luka.

Przywódca stada odwrócił się do młodszego towarzy­sza, gromiąc go wściekłym spojrzeniem.

- Chłopak! Ten Laporte. Poszedł tędy.

- Jurgen... - bąknął Lukę, zerkając przez ramię na dom. - Stary...

- Idziemy - przerwał mu samiec alfa i ruszył wydep­tanym szlakiem.

Trey wyszedł z lasu. Znalazł się na wysokim wzgórzu, z którego roztaczał się widok na drewniane domki rozrzucone na brzegu jeziora. Sielski obrazek, jak z pocztówki, chociaż chłopak domyślał się, że zimą nie było tam już tak przytulnie.

Po raz kolejny pogratulował sobie w duchu, że ma na nogach porządne buty. Zbocze było zdradliwe. Błotnista ziemia usuwała mu się spod stóp i wielokrotnie musiał się podpierać ręką, żeby nie polecieć głową w dół na stromej pochyłości. Kiedyś pewnie rosły tam drzewa, bo w niektórych miejscach sterczały wyschnięte pieńki, których powyginane korzenie dodatkowo utrudniały zejście. Trey dotarł nad jezioro mocno zdyszany. Oparł dłonie na udach, pochylony do przodu, i łapczywie chwytał powietrze.

Gdy wreszcie się wyprostował, ujrzał okolicę w całej okazałości.

Jezioro spowijała cisza, którą mąciło jedynie wołanie ptaków wodnych, ale nie widział nigdzie żadnych ludzi. Spojrzał w stronę domków - było ich chyba szesnaście - i zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, które są zamieszkane. Miał nadzieję, że znajdzie Ellę i spróbuje jej wyjaśnić, co się wydarzyło między nim a wujem, a po­tem poprosi, by porozmawiała z Jurgenem w jego imieniu. Nie widział powodu, dla którego samiec alfa nie miałby przyjąć go do stada, ale jednocześnie obawiał się Jurgena, który wydawał się... niezrównoważony.

Ruszył w stronę domków, a gdy dotarł do pierwszego z nich, zatrzymał się, zawołał głośno i zapukał do drzwi. Kiedy nikt mu nie odpowiedział, poszedł na tył budynku. Za trzecim domkiem stała obrotowa suszarka - bluzka w kwiaty i legginsy zawieszone na prętach wyraźnie wskazywały, że mieszka tu Ella. Trey uszedł zaledwie kilka kroków, gdy usłyszał za sobą głos.

- Co tu robisz?

Kiedy się odwrócił, zobaczył młodego wysokiego rudzielca, który stał przy nim rano podczas przemiany w lesie. Chłopak trzymał w rękach śrutówkę wycelowaną w Treya, więc ten od razu podniósł ręce do góry. Rudowłosy był przeraźliwie chudy i tak blady, że jego skóra niemal stapiała się z białym podkoszulkiem, który miał na sobie. Mrużył mocno oczy oślepiony blaskiem słoń­ca. Z jego szczęką było coś nie tak, jakby krzywo mu ją założono.

- Pytałem, co tu robisz - powtórzył i przekrzywił głowę, starając się przybrać groźny wyraz twarzy. Mówił bardzo niewyraźnie, dlatego trudno było go zrozu­mieć.

Trey wiedział, że rudy pełni funkcję omegi - był najniżej w hierarchii stada.

- Chciałbym się zobaczyć z Ellą. Widziałem ubrania na suszarce i domyśliłem się, że to jej dom. A ty jesteś Lawrence. - Chłopak cofnął się, mimo że był uzbrojony. - Dobrze mówię?

Lawrence skinął głową, wciąż mrużąc oczy przed słońcem.

- Mógłbyś skierować tę pukawkę gdzieś indziej? - zaproponował Trey.

Chłopak spojrzał na strzelbę, po czym ją opuścił.

- Nie ma jej tutaj. Pojechali gdzieś. Sam zostałem. - Podniósł dumnie głowę, przez co jego szczęka wyglądała jeszcze bardziej groteskowo. - Dlatego pilnuję.

Trey z trudem powstrzymał uśmiech. Domyślał się, że omega chce wykorzystać okazję, by odegrać ważną rolę.

- Jasne - rzucił.

Lawrence skinął głową i wyprostował się jeszcze bardziej.

- Pojechała gdzieś z Marcusem. Niedawno. Szczerze mówiąc, rzadko się zdarza, by ktoś chodził gdzieś rano następnego dnia po przemianie. Coś się musiało stać. Coś ważnego.

- Tak myślisz? Ale ciebie nie zabrali.

- Mówiłem już, że ktoś musi pilnować domków.

- Wiesz, kiedy Ella wróci?

Rudzielec wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia.

Przez chwilę w milczeniu mierzyli się wzrokiem.

- Mogę tu gdzieś na nią poczekać? - odezwał się wreszcie Trey.

Wydawało się, że maska pewności siebie w jednej chwili opadła z twarzy Lawrence'a. Chłopak rozejrzał się, jakby spodziewał się gdzieś znaleźć odpowiedź na pytanie Treya. Spojrzał w kierunku domku Elli, przygryzając nerwowo wargę.

- Ja nie...

- Może u niej, co? Na pewno nie miałaby nic przeciwko.

Lawrence zaczął coś mamrotać, kręcąc głową, lecz Trey mówił dalej:

- Byliśmy umówieni - skłamał. - Z nią i Jurgenem. Ale dobra, pójdę sobie, a ty powiedz alfom, że mnie pogoniłeś. - Zerknął na chłopaka i zaraz dodał: - Jurgen na pewno zrozumie. W końcu to ty tu pilnujesz.

Wspomnienie imienia przywódcy stada najwyraźniej miało moc sprawczą, bo Lawrence uniósł dłoń w geście pojednania.

- Dobra, skoro mówisz, że byliście umówieni... Głu­pio, żebyś wracał do siebie i znowu tu przychodził. Będzie w porządku, jak zaczekasz na Ellę w jej domu. - Skinął głową i ruszył do swojego budynku. - Tylko niczego nie dotykaj - rzucił jeszcze przez ramię. - Ona bardzo nie lubi, jak ktoś dotyka jej rzeczy.

Zniknął za jednym z domków, zanim Trey zdążył od­powiedzieć.

30

Rangę rover zahamował gwałtownie, wzbijając obło­czek kurzu. Ella zerknęła na dom, a potem na Marcusa, który siedział ze wzrokiem wbitym w dal.

- No - powiedziała.

Przygryzł dolną wargę. Niemy, nieruchomy.

- Musimy to zrobić, Marcusie. - Wysiadła. Przez krót­ką straszną chwilę wydawało jej się, że chłopak odjedzie i zostawi ją tutaj, żeby sama zajęła się tym bałaganem, lecz on wyłączył silnik i też wysiadł.

Przemierzyli zarośniętą chwastami ścieżkę, która pro­wadziła do drewnianego ganku. Z każdym krokiem oblicze Elli wyrażało coraz większe zaniepokojenie. Frontowe drzwi były otwarte, weszła więc do środka, wołając:

- Halo? Frank? Jurgen?

Zatrzymała się w słabo oświetlonym holu.

- Frank?

W domu panowała nienaturalna cisza. Już po kilku kro­kach dziewczyna zorientowała się dlaczego. Nienaturalnie skręcone ciało psa leżało na boku, z łapami odchylonymi pod dziwnym kątem, a z pyska martwego zwierzęcia wystawał różowy język.

Przyklękła przy Billym i pogłaskała szorstką sierść. Po chwili potrząsnęła gniewnie głową. Odwróciła się do Marcusa i posłała mu pełne nienawiści spojrzenie.

Chłopak zasłonił się dłońmi.

- Jak wychodziłem, jeszcze żył - usprawiedliwiał się. W głębi duszy nie potrafił stłumić przekonania, że to on jest odpowiedzialny za śmierć psa, bo zwierzę wpadło do domu, kiedy otworzył drzwi, wychodząc.

W pierwszej chwili Ella chciała wziąć Billy'ego na ręce i zanieść go na jego ulubione miejsce na kanapie, lecz przypomniała sobie o Franku.

Przechyliła głowę, gdy nagle usłyszała coś w kuchni. Coś jakby ciche westchnienie, szept. Gdy odgłos się po­wtórzył, podbiegła i otworzyła drzwi.

- Jurgen? Frank?

Ujrzała przerażającą scenę. Na ścianach i drzwiach kredensu i szafek widniały plamy krwi, która spłynęła strużkami aż do podłogi. Pośrodku kuchni leżał Frank, a szkarłatny szlak za nim wskazywał, jak długą drogę zdołał przebyć, czołgając się.

Podbiegła do starca i przyklękła przy nim, nie wiedząc, co robić ani co powiedzieć. Patrzyła na Franka z niedo­wierzaniem. Drżącą dłonią odgarnęła mu z czoła kosmyk siwych włosów, przyglądając się twarzy, którą z trudem rozpoznawała, zakrwawionej i mocno opuchniętej. Przy­łożyła palce do szyi mężczyzny w nadziei, że wyczuje puls.

- Och, Frank, co oni ci zrobili?

Cofnęła dłoń, kiedy usłyszała ciche rzężenie, niepewna, czy uszy jej nie mylą.

- Biillyy. - Tym razem wypowiedział słowo. Pozbawione sensu, ale słowo.

Usłyszawszy szum wody, Ella podniosła głowę i zobaczyła Marcusa, który zwilżał szmatkę pod kranem. Po chwili podszedł do niej i podał jej mokrą ściereczkę.

- Dziękuję, Marcusie. - Delikatnie zaczęła ścierać zaschniętą krew z twarzy starca.

- Biillyy - powtórzył Frank, a potem obrócił głowę, jakby szukał czegoś spojrzeniem niewidzących oczu.

Wiedziała, co próbuje powiedzieć. Pokręciła głową i mocno zacisnęła powieki, by po­wstrzymać łzy.

- Nie żyje - powiedziała. - Billy nie żyje.

Starzec jęknął cicho, a w jego oczach zalśniły łzy. Ella przyniosła szklankę wody i uniosła lekko głowę Franka, aby mógł się napić.

- Słyszałem go - powiedział starzec, gdy przepłukał trochę gardło i usta. - Ujadał na zewnątrz. - Z trudem wypowiadając słowa, zapytał: - Dlaczego Billy?

Uniósł ramię, machając dłonią.

- Leż spokojnie, Frank. Jesteś poważnie ranny i mu­sisz...

- Pomóż mi wstać - rzekł starzec, starając się mówić wyraźnie.

Przez chwilę patrzyła na jego dłoń zawieszoną w po­wietrzu.

- Zaczekaj chwilę - powiedziała wreszcie. Wiedzia­ła, że powinna wezwać pomoc, ale nie było na to czasu. Dała znak Marcusowi, żeby podstawił jedno z krzeseł. Przysunęła je blisko leżącego, następnie chwyciła go za rękę, a Marcus wsunął dłonie pod jego barki. Delikatnie podnieśli starca i posadzili go na krześle.

- Dziękuję ci, Ello - wymamrotał.

- Chcesz jeszcze wody? - zapytała.

- Whisky.

- Nie sądzę, by...

- Whisky - syknął w jej stronę.

Gdyby nie jego okaleczona twarz, uśmiechnęłaby się. Oczy miał tak podpuchnięte, że nawet człowiek wi­dzący niewiele by przez nie zobaczył. Jego nos zamienił się w krwawą miazgę: jedno nozdrze, mocno naderwa­ne, wisiało niczym kawałek chrząstki. Ale najgorzej wyglądały wargi - były rozcięte w kilku miejscach, a dol­na zsiniała i spuchła tak bardzo, że nie mógł zamknąć ust.

- Whisky - powtórzył. - Proszę, Ello.

Poszła do spiżarni i wyjęła butelkę z jednej ze skrzy­nek. Potem szybko wróciła do kuchni, nalała trunku do szklanki i wsunęła naczynie do ręki Franka.

Upił łyk i zamrugał gwałtownie, czując pieczenie al­koholu. Opuścił szklankę i przez chwilę sprawdzał coś językiem w ustach, po czym wypluł na podłogę zakrwa­wiony ząb. Dopił whisky i wyciągnął przed siebie rękę, domagając się kolejnej porcji. Ella posłusznie napełniła szklankę do połowy, on zaś opróżnił ją trzema łykami. Odchylił głowę, nieco się rozluźniając.

- Co się stało?

- Zapytaj swojego przyjaciela - odparł starzec i kiwnął głową w stronę Marcusa. - Co prawda nie chciał zostać na finał, ale samo przedstawienie oglądał. - Delikatnie otarł usta grzbietem dłoni.

- Marcus wrócił, żeby pomóc - stwierdziła Ella i wzię­ła dłoń mężczyzny w swoje ręce. - Proszę, opowiedz nam, co się stało.

- Jurgen - rzucił Frank, jakby to jedno słowo wyjaś­niało wszystko.

Przechylił szklankę, lecz gdy zorientował się, że jest pusta, tym razem nie poprosił o dolewkę. Pochylił się do przodu, próbując wstać. Ella, zaskoczona nagłym ruchem, chwyciła go za ramię.

- Gdzie Trey?! - zawołał Frank, dźwigając się na nogi. - Gdzie mój bratanek?

- Usiądź, Frank. Trzeba sprowadzić pogotowie.

- Gdzie on jest? - nalegał.

- Nie mam pojęcia - odparła. - Rano rozstał się przed twoim domem ze stadem. Myślałam, że zostanie z tobą.

- Wyszedł. Przyjechał tu, żeby zobaczyć ciebie i twoich przyjaciół znad jeziora.

Starzec starał się mówić wyraźnie, ale spoglądając na krew widoczną na ścianach i podłodze, Ella domyśliła się, że jego rany są poważniejsze, niż przypuszczała. Musiała przyznać, że Frank Laporte to twardy facet.

- Frank, dlaczego Jurgen uważa, że Trey stanowi dla niego zagrożenie? Czemu cię tak pobił?

- Ello, to wściekły pies. - Machnął dłonią, dziwnie przebierając palcami. - Nie powinienem był gadać tego wszystkiego Treyowi. To moja wina. Głupio postąpiłem!

- Słucham?

- Jurgen domyślił się, że Trey skrywa tajemnicę.

- Tajemnicę?

- Nic, co by mogło zaszkodzić waszemu stadu, lecz Jur­gen uważa, że mój bratanek uknuł spisek, aby je przejąć. - Starzec prychnął pogardliwie. - Co go obchodzi jakieś cholerne stado! Nie - dodał po chwili - Trey jest prze­znaczony do czegoś większego, ale przeze mnie wyrzucił tę jedną jedyną rzecz, która może mu pomóc obronić się przed wrogiem. I przed takimi jak Jurgen. - Ruszył przed siebie, usiłując odtrącić rękę Elli. - Muszę to odnaleźć. Odnaleźć i odesłać stąd Treya.

Na chwilę zapadła cisza, którą mącił tylko odgłos ka­piącej w zlewie wody.

- Naszyjnik - odezwała się Ella.

Frank znieruchomiał.

- Co ty mówisz? Co o nim wiesz?

- Widziałam, jak zdjął go w lesie i wyrzucił. Wczoraj przed przemianą. Widziałam, jak rozpiął naszyjnik i rzu­cił gdzieś w zarośla tam, na wzgórzu. Wydało mi się to dziwne. Wyglądał na bardzo przybitego. Chciałam go o to
zapytać, ale zaraz zebraliśmy się do przemiany.

Frank odwrócił głowę w jej stronę.

- W lesie, powiadasz? Myślisz, że udałoby ci się odna­leźć to miejsce? To bardzo ważne, Ello.

Spojrzała w mleczne nieruchome oczy starca. Powróci­ła myślami do tamtej sceny, próbując sobie przypomnieć, gdzie dokładnie to było i w którą stronę Trey cisnął srebr­ny amulet. Oczyma wyobraźni zobaczyła, jak naszyjnik leci w stronę buków po jej lewej stronie. Nie usłyszała, jak upadał, co oznaczało, że wylądował na liściach u podnóża któregoś z drzew.

- Ello?

Głos Franka wyrwał ją z zamyślenia. Gdy znowu na niego spojrzała, na jej ustach pojawił się ledwo dostrze­galny uśmiech.

- Chyba tam trafię - odpowiedziała. - Ale nie teraz. Jeżeli Jurgen stał się... niebezpieczny, jeśli jest odpowie­dzialny za to, co cię spotkało, i jeśli stanowi zagrożenie dla Treya, to należy go jak najszybciej odszukać i spró­bować...

- Teraz już nie ma co z nim rozmawiać! - krzyknął Frank, na co Ella drgnęła zaskoczona. - Zupełnie mu od­biło. Całkiem zatracił poczucie rzeczywistości.

- On ma rację, Ello - wtrącił cicho Marcus.

Mężczyzna ruszył przed siebie, krzywiąc się z bólu.

Po kilku krokach się zatrzymał i wyciągnął rękę w bła­galnym geście.

- Ten amulet to jedyna nadzieja Treya. Pomożesz mi?

- Usiądź, proszę. A jeszcze lepiej by było, gdybyś się położył, a my...

- Zamknij się i mi pomóż albo idź sobie. Twój wybór, decyduj, dziewczyno. - Wciąż trzymał ramię w górze, a jego dłoń wyraźnie drżała, jakby nawet tak prosty ruch sprawiał mu wielką trudność.

Ella wzięła go za rękę, kręcąc głową.

Starzec położył dłonie na ramionach dziewczyny i od­wrócił ją, tak by stanęła plecami do niego. Potem położył rękę na jej prawym ramieniu i popchnął ją delikatnie. Wyszli z kuchni i powoli ruszyli korytarzem, ostrożnie przechodząc nad zabitym psem. Gdy Ella zerknęła na Billy'ego, przyszło jej do głowy, jakie to szczęście, że Frank nie widzi. Westchnęła cicho, a on ścisnął jej ramię, jakby wszystkiego się domyślał.

- Odszukajmy ten amulet, Ello - powiedział.

31

Zbliżali się do ściany lasu. Oddech starca stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej urywany. Już wcześniej przecież nie był w dobrej formie, a pobicie jeszcze go osłabiło.

Ella zatrzymała się i spojrzawszy na mężczyznę, zdję­ła dłoń z jego ramienia.

- Dalej nie idziesz, Frank. - Otworzył usta, by zapro­testować, lecz ona mówiła stanowczym tonem. - W ogóle nie powinnam była cię tu przyprowadzać. Proszę, zostań z Marcusem i odpocznij, a ja spróbuję odnaleźć amulet. Sama to zrobię, bo tylko ja widziałam, gdzie go wyrzucił. Znajdę go i ci przyniosę.

Starzec potrząsnął głową, dysząc ciężko. Wycelował palec w Ellę i powiedział z wyrzutem:

- Chcesz mnie tutaj zostawić z jednym z tych, którzy próbowali mnie zabić?

- Franku...

Spuścił głowę zrezygnowany.

- Dobra, idź już.

- Postaram się wrócić jak najszybciej - odpowiedzia­ła i kiwnęła głową do Marcusa. Przez chwilę patrzyła, jak chłopak pomaga Frankowi usiąść na trawie, a potem weszła do lasu.

Zaczęła biec. To miejsce było dalej, niż jej się wydawa­ło. Wreszcie zwolniła, zobaczywszy przed sobą ogromny dąb. Obeszła drzewo, przesuwając dłonią po chropowatej korze. Zatrzymała się po drugiej stronie pnia i spojrza­ła za siebie w kierunku, z którego przybyła. Próbowała odtworzyć w myślach tamto zdarzenie. Niemal pewna odsunęła się od dębu i podeszła do miejsca, w którym wtedy stał Trey. Kiedy spojrzała na lewo, zobaczyła kępę buków; ich wyblakłe pnie odcinały się od brązów, szaro­ści i zieleni otoczenia. Podbiegła tam, usiłując wyczuć, jak daleko mógł polecieć amulet. Oczyma wyobraźni uj­rzała opadający przedmiot.

Dokładnie przyjrzała się ziemi. Wszędzie leżały war­stwy gnijących liści. Gruby dywan rozpościerał się niena­ruszony, dlatego wiedziała, że nie będzie łatwo odnaleźć zgubę. Korony drzew zasłaniały słońce, mimo to Ella liczyła, że dostrzeże błysk metalu. Przykucnęła, prze­czesując wzrokiem podłoże. Nic. Rozejrzała się dookoła, by objąć spojrzeniem szerszy krąg, lecz coś jej mówiło, że przedmiot, którego szuka, znajduje się dalej, między drzewami. Jeszcze raz popatrzyła na buki i ruszyła po luku w lewą stronę. Uszła zaledwie kilka kroków, gdy nagle coś przykuło jej uwagę. Zatrzymała się, kierując wzrok na to miejsce, i wstrzymując oddech. Dostrzegła błysk w podszyciu.

Miała szczęście. Prawie cały łańcuch wsunął się pod luźną warstwę liści i opadł na samo dno, ale jedno z ogniw zaczepiło o niewielki patyk, który wystawał z brązowego dywanu.

Dziewczyna schyliła się i podniosła łańcuch. Był długi, toteż musiała wysoko unieść rękę, by lepiej przyjrzeć się amuletowi, który zwisał na jego końcu. Miał kształt pięści. Przedmiot pokryty licznymi rysami wyglądał na bardzo stary. Przytrzymała amulet drugą dłonią, przyglą­dając mu się uważnie. Gdy poczuła spływający po ciele zimny dreszcz, domyśliła się, że to nie z powodu leśnego chłodu. Wyczuwała w tym artefakcie coś, co sprawiało, że miała ochotę zawiesić sobie łańcuch na szyi i poczuć srebrzystą pięść na piersi. Schować go i powiedzieć star­cowi, że nie mogła...

- Daj mi go - usłyszała głos Franka.

Obróciła się na pięcie i zobaczyła starca jakieś trzy me­try przed sobą; jedną rękę trzymał na ramieniu Marcusa, drugą wyciągał w jej stronę. Nie słyszała, jak podeszli, tak bardzo poddała się uczuciu, jakie amulet w niej wzbudził. Wpatrywała się w nich zaskoczona.

- Jak...

- Po zapachu - pospieszył z odpowiedzią Frank i pod­szedł bliżej. - Nie mogłem tam siedzieć bezczynnie i cze­kać. Poza tym nie miałem pojęcia, jak zareagujesz, kiedy go odnajdziesz. Tak więc Marcus doprowadził mnie do
miejsca, w którym weszłaś do lasu, a potem poszedłem twoim tropem.

Ella spojrzała na chłopaka, ten zaś tylko wzruszył ra­mionami.

- Ładnie pachniesz. Orzechem kokosowym - rzucił Frank.

Zmrużyła oczy, by uważniej przyjrzeć się jego twarzy. Z okaleczonego oblicza wyczytała wilczą groźbę. Jeszcze raz spojrzała na łańcuch.

- Ello, amulet - powtórzył Frank, nie opuszczając ręki.

Stali tak przez kilka chwil, nieruchomi jak posągi po­śród zamarłego w bezruchu lasu.

Wreszcie pokryte zaschniętą krwią usta mężczyzny uformowały się w uśmiech.

- Piękny, co?

Znowu zadrżała smagnięta zimnym dreszczem. Za­stanawiała się, co takiego skłaniało ją do zatrzymania amuletu. Dlaczego przez chwilę gotowa była skłamać Frankowi, mimo iż zapewniał ją, że tylko amulet może uratować Treya. Odwróciła dłoń i opuściła na nią łańcuch, aż utworzył na jej ręku metalową wysepkę. Podrzuciła przedmiot, zdziwiona jego ciężarem, a potem podeszła do starca i podała mu go.

Frank zacisnął palce na łańcuchu, a na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz.

- Gdybyś wiedziała, jak długo czekałem, żeby wziąć to do ręki... - Zamilkł, a Elli wydało się, że dostrzegła łzy w kącikach jego oczu. Z niepokojem patrzyła, jak ściska w dłoni naszyjnik, aż mu zbielały kłykcie. Przypomniała sobie, jak jeszcze w domu powiedział, że najlepiej by było oddać amulet Treyowi i odesłać go stąd jak najszybciej. Obserwując w tym momencie starca, zastanawiała się, czy Frank rzeczywiście będzie w stanie to uczynić.

- I co zrobisz? - zapytała.

- Hę?

- Co teraz?

Mężczyzna skinął głową.

- Teraz spróbujemy uratować mojego bratanka.

32

Trey wszedł do domku i od razu się zatrzymał, ude­rzony falą gorącego powietrza. Rozejrzał się za źródłem ciepła i dostrzegł w kącie włączony grzejnik olejowy. Zo­stawił drzwi otwarte, przeszedł przez pokój i go wyłączył. Zdjął kurtkę i powiesił ją na oparciu krzesła, po czym poszedł do aneksu kuchennego i odkręcił zimną wodę, jednocześnie szukając w szafce jakiegoś kubka.

Rozkoszując się przyjemnym chłodem wody, oparł się plecami o metalowy zlew i przyjrzał się wnętrzu. Salon, jadalnia, kuchnia. W jednej ścianie było dwoje drzwi, któ­re, jak się domyślał, prowadziły do sypialni i łazienki.

W przeciwległej ścianie umieszczono duży kominek, tuż obok dwa fotele z wysokimi oparciami. Między nimi stał nieduży stół - na blacie leżała odwrócona grzbietem otwarta książka, stała też filiżanka z niedopitą kawą, jedyne dowody na to, że tego dnia gospodarz przebywał w domu. Było tu wprost sterylnie i panował idealny po­rządek; wydawało się, że każda rzecz należąca do Elli ma swoje miejsce. Przy jednej ze ścian ustawiono dłu­gą biblioteczkę z półkami wypełnionymi książkami. Na najwyższej stały te w twardej oprawie ułożone według wielkości, największe od lewej. Pozostałe półki zajmo­wały tomy w oprawie miękkiej, też pewnie - jak się do­myślał Trey - ustawione zgodnie z jakimś kodem, może alfabetycznie według nazwisk autorów. Uśmiechnął się do siebie i ponownie napełnił kubek, a rozchlapaną wodę wytarł ściereczką starannie złożoną na suszarce.

Zerknął na zegar stojący na drewnianym gzymsie ko­minka, zastanawiając się, jak długo będzie musiał czekać na dziewczynę. Temperatura w domku wyraźnie spadła dzięki chłodnemu powietrzu znad jeziora, które niosło ze sobą zapachy lasu i wody. Podszedł do drzwi, zamknął je nogą i wrócił do biblioteczki. Znów się uśmiechnął, potwierdziło się bowiem jego przypuszczenie - książki były ułożone alfabetycznie. Dostrzegłszy jedną z ulu­bionych powieści swojego dzieciństwa, Wyspę skarbów Stevensona, zdjął ją z półki, usiadł w fotelu i pogrążył się w lekturze.

Jurgen wyłonił się z lasu nieopodal miejsca, w którym dopiero co stał Trey, i spojrzał na domki. Nie próbował tak jak tamten zachowywać ostrożności na stromym zboczu, lecz długimi krokami ruszył w dół. W którymś momencie usłyszał za sobą krzyk Luke'a, który się przewrócił, mi­mo to nawet nie zwolnił, pragnąc jak najszybciej znaleźć się na brzegu jeziora. Kiedy już znalazł się na trawiastej równinie, Luka wydał z siebie kolejny okrzyk.

- Jurgen, pomóż mi. Kostka. Chyba złamałem nogę.

Przywódca stada zwolnił i przystanął, ale się nie od­wrócił. Zacisnął dłonie w pięści i zaklął pod nosem. Po­stanowił, że zostawi chłopaka na zboczu i sam pójdzie sprawdzić, czego nowy szuka w ich obozie. Lukę będzie musiał sobie poradzić, bo on, Jurgen, nie zamierza ba­wić się w niańkę. Ruszył dalej, nie zważając na okrzyki młodszego kolegi. Szukał wzrokiem samochodu, którym odjechał Marcus, jednak rangę rovera nie było w pobliżu. Skoro nie ma tu Marcusa, to może wcale nie pójdzie mu tak łatwo...

Odwrócił się. Luka osunął się na pieniek, który wy­stawał z ziemi niczym sękaty paluch. Teraz siedział z za­mkniętymi oczami, obejmując dłońmi kostkę. Zaciskał usta i posykiwał, by nie krzyczeć z bólu. Jurgen wziął głęboki oddech, aby powstrzymać gniew.

- Poczekaj - wycedził przez zęby. - Zaraz do ciebie przyjdę.

Marsz przez pole przypominał drogę przez mękę. Lu­ka szedł, opierając się mocno na ramieniu Jurgena, lecz wciąż zaczepiał chorą nogą o wysoką trawę i błagał, by przywódca przyprowadził auto.

- Nie ma samochodu - warknął ten i chwyciwszy Luke'a za pasek, pociągnął go za sobą. - Marcus gdzieś nim pojechał.

- To jak się dostanę do szpitala? Jak mi obejrzą kostkę?

- Znajdziemy Marcusa i samochód i zawieziemy cię do szpitala. Ale nie teraz. Najpierw musimy się zająć inną sprawą. Jesteś mi potrzebny w obozie. Idziemy. - Pociąg­nął go mocniej.

Chłopak zaczął płakać. Ból w kostce był nie do znie­sienia. Nie mógł już dłużej trzymać nogi nad trawą, gdyż łapały go skurcze. Po kilku minutach zatrzymał się i oznajmił, że dalej nie pójdzie; ból był silniejszy niż strach przed samcem alfa.

- Zostaw mnie tutaj - powiedział. - Poczekam, aż wrócisz z pomocą.

- Jesteś żałosny - warknął Jurgen nisko pochylony, tak aby tamten mógł zobaczyć jego wściekłe spojrzenie.

- Nie nadajesz się do tego stada. - Popchnął Luke'a, któ­ry upadł i krzyknął z bólu. - Myślałem, że to Lawrence jest najsłabszy w grupie, ale się myliłem. To ty jesteś słabeuszem. Żałosny mięczak. Nie powinienem był cię przyjmować do nas.

- Przepraszam. - Luka odwrócił głowę.

Jurgen zerknął na ścieżkę, do której zostało im jeszcze kilkaset metrów, po czym schylił się i chwycił chłopca za ramię, zmuszając go, by usiadł. Doszedł bowiem do wniosku, że może go jeszcze potrzebować. - Wstawaj - rzucił i pokazał na swoje barki. - Zaniosę cię.

Jurgen zatrzymał się przed domkiem Marcusa. Wypro­stował plecy, pozwalając, by chory zsunął się na ziemię, oraz ignorując okrzyki bólu i przekleństwa rzucane pod jego adresem. Rozejrzał się wokół, otworzył drzwi i zaj­rzał do środka; od razu zobaczył walizkę i puste szuflady na kanapie. Wycofał się na zewnątrz i zastygł z ręką na klamce, zastanawiając się, co tu zaszło podczas jego nie­obecności.

Spóźnił się. Trey, kandydat na przywódcę, zdążył już przeciągnąć zastępcę Jurgena na swoją stronę. Pewnie dowiedział się o jego kłótni z Marcusem w domu Fran­ka. I zbiorą teraz wspólnie nowe stado, któremu będzie przewodził...

Spojrzał na dom Elli. A jeśli ten przybłęda i ją przeko­nał, wciągnął do swojego spisku? Ryknął rozwścieczony i puścił się biegiem, wykrzykując imię dziewczyny.

Usłyszawszy głos przywódcy, zaniepokojony Lawrence wyszedł na próg. Jego dom stał trochę na uboczu, i właś­nie dlatego chłopak go wybrał, by pozostać z dala od po­zostałych członków stada, a w szczególności od Luke'a, który wciąż szydził z jego pozycji w grupie. Wystarczyło jedno spojrzenie, by do rudzielca dotarło, że dzieje się coś bardzo złego. Jurgen miał zakrwawione ręce i ubra­nie. Lawrence pomyślał, że ktoś musiał go zaatakować. Przypomniał sobie o nieoczekiwanej wizycie nowego chłopaka i stwierdził, że gniew samca alfa może mieć związek z nim. Wahał się przez chwilę, po czym ruszył w stronę Jurgena gotów do pomocy.

Przywódca stada ujrzał biegnącego rudzielca. Chłopak coś krzyczał, wymachując rękoma i pokazując na dom Elli, lecz Jurgen go nie słyszał zamroczony gniewem. Wciąż wykrzykiwał imię dziewczyny, usiłując zagłuszyć szum w uszach przypominający odgłosy rwącej rzeki. W pew­nym momencie poczuł, że coś się dzieje z jego oczami - obraz się rozmazał i teraz widział wszystko jak przez czerwony welon, jakby oczy zaszły mu krwią. Spojrzał na Lawrence'a, który gwałtownie przystanął i przerażony zaczął się cofać.

Jurgen zrozumiał, że tamci dwaj nie będą mu już po­trzebni do wymuszenia przemiany. Spowodował ją gniew, który zagotował krew w jego żyłach. Dotąd tylko raz mu się to zdarzyło, kiedy był sam w lesie. Ktoś stanął mu wtedy na drodze... a gdy Jurgen się ocknął, myśliwy nie żył.

Odchylił głowę i wydał z siebie przeciągły ryk, pod­ekscytowany zbliżającą się przemianą.

Trey wyszedł przed dom Elli, zastanawiając się, co się dzieje. Ktoś nieustannie wykrzykiwał imię dziewczyny. Nagle dostrzegł Jurgena, który klęczał na ziemi z od­chyloną głową i ryczał wściekle. To on wołał. Trey od razu domyślił się, co się wydarzyło - też kiedyś tego do­świadczył. Jednak w przeciwieństwie do Jurgena potrafił zapanować nad przemianą i stłumić drzemiącą w sobie bestię.

Jurgen przekroczył już moment, w którym mógłby jeszcze zapobiec przemianie. Opadł na podłogę ganku, a jego ciało przyjęło nienaturalny kształt. Rozległ się chrzęst kości układających się w nowy szkielet, na którym już pęczniały mięśnie. Trey przyglądał się przerażony, jak ciało Jurgena poddaje się przemianie. W niczym nie przypominała tej, której wspólnie doświadczali członko­wie stada; ciało samca alfa wiło się i wyginało agonalnie, a z jego ust płynęły nieludzkie krzyki. Twarz zaczęła mu się wydłużać i przekształcać w wilczy pysk, który wy­szczerzył się w bolesnym grymasie, gdy pierwsze zę­by przebiły dziąsła. Chłopak patrzył, jak palce Jurgena grubieją i przybierają postać łap zakończonych pazurami, które trawiony bólem wilkołak wbił w ziemię.

Kątem oka Trey dostrzegł jakiś ruch, a gdy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył przestraszoną twarz Lawrence'a - chłopak odwrócił się i pognał co sił do swojego domu. Za Jurgenem leżał twarzą do ziemi inny członek stada, wijąc się z bólu z rękoma zaciśniętymi na kostce nogi. Trey stał z mocno bijącym sercem. Nie mógł się zdecydować, co robić, gdyż z jednej strony chciał pomóc rannemu, z dru­giej zaś czuł, że powinien trzymać się z dala od tej istoty, która już prawie zmieniła postać.

Wolfan uniósł głowę. Gdy tylko jego wzrok padł na Treya, wydał z siebie przerażający ryk, który popłynął echem wokół jeziora, płosząc wszystkie ptaki.

Spojrzenie Jurgena podpowiedziało Treyowi, że dzie­je się coś niedobrego. Zadrżał gwałtownie tknięty złym przeczuciem. Przywódca już niemal do końca zmienił postać, pozbywał się właśnie ostatnich cech ludzkich. Trey wycofał się do domku, zamknął drzwi i zaryglował zasuwę.

33

Dżip z łatwością pokonał szerokie zagłębienie w na­wierzchni i przeskoczył na jego drugą stronę, podrzuca­jąc całą trójkę na siedzeniach. Frank jęknął cicho, a Ella po raz kolejny przeprosiła go za trudy podróży. Wybrali najkrótszą drogę, by dotrzeć nad jezioro, ponieważ głów­ny szlak, mimo że o wiele równiejszy, ciągnął się wokół lasu.

- Ello, przestań przepraszać - rzucił Frank. - Skup się na jeździe, zamiast zamartwiać się tym, czy będę jeszcze w stanie chodzić, gdy wysiądę z tego samochodu.

Wcześniej Marcus chętnie się zgodził, by prowadziła Ella, i zajął miejsce z tyłu, gdzie teraz siedział w milcze­niu. Co jakiś czas dziewczyna zerkała na niego we wstecz­nym lusterku. Widziała, że chłopak ani drgnie, zamyślony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Wreszcie się odezwał, ale mówił głosem tak cichym, że ledwo przebijał się przez chrzęst opon na żwirowej drodze.

- To jaki masz plan, staruszku?

- Hę?

- Plan. Zakładam, że masz jakiś plan. Pewnie jest związany z naszyjnikiem, który tak bardzo chciałeś od­zyskać.

Frank zacisnął mocniej palce na srebrnym łańcuchu, lecz nic nie odpowiedział. Ella zerknęła na niego i natych­miast ponownie skupiła się na drodze.

- Zrobię to, co powinienem był zrobić na samym po­czątku - odeślę Treya z tej zapadłej dziury. Pogodzę się z nim, oddam mu amulet i wyekspediuję go do Anglii. Powinien wrócić do ludzi, którzy są mu bliscy i mogą mu pomóc. Nie wiem, co sobie wyobrażałem, pozwalając chłopakowi tu zostać. To miejsce jest złe.

- I myślisz, że wyjedzie? - zapytała Ella. - Tak po prostu? - Skręciła gwałtownie, by uniknąć dziury, a jej pasażerowie przechylili się na bok bezwładnie jak szma­ciane lalki. - Wierzysz, że uda ci się go przekonać?

- Wyjedzie, gdy usłyszy, co mam mu do powiedzenia - szepnął Frank.

- Przyjechał tu, żeby być z tobą. Tylko ty mu zostałeś z całej rodziny.

- Hm. Ładna mi rodzina. - Odchylił się i oparł głowę o podgłówek.

- A co ze stadem? - odezwał się Marcus.

Starzec pociągnął nosem i przesunął dłonią po twa­rzy.

- Do diabła ze stadem - rzucił. - To już skończona sprawa. Musicie się zająć tym szaleńcem. Jeśli się uspo­koi, nie wniosę oskarżeń. Ale jak dalej będzie wariował, wezwę policję, żeby go zamknęli za próbę morderstwa.

- Zamilkł na moment, a potem dodał: - Gdyby to ode mnie zależało, sukinsyn zapłaciłby za to, co zrobił. Zabił Billy'ego...

Marcus podniósł wzrok i napotkał w lusterku spojrze­nie Elli. Wyczytał w nim, że i ona uważa, iż nie będzie łatwo pozbyć się Jurgena i rozwiązać stado.

Pokonali ostatni zakręt i wreszcie wjechali na szczyt wzgórza, skąd droga biegła brzegiem jeziora, dochodząc do domków. Dziewczyna zwolniła trochę, by objąć spojrze­niem krajobraz. Ogarnęło jato samo podniecenie i uczucie oczekiwania jak wtedy, gdy Jurgen wiózł ją tędy po raz pierwszy. Raptem coś przykuło jej uwagę; zahamowała gwałtownie wpatrzona w swój dom.

Po dłuższej chwili potrząsnęła głową, jakby próbowa­ła pozbyć się obrazu, który wciąż miała przed oczyma.

- O mój Boże - szepnęła.

- Co jest? - rzucił Frank, odwracając się w jej stronę.

- Ello, co się dzieje?

Marcus przesunął się do przodu i wsunął głowę mię­dzy nich. Był ciekaw, co tak zdumiało dziewczynę.

- Co...? - zaczął, lecz w tym momencie też to zobaczył i zamilkł.

Ogromny czarny wilkołak uniósł ociekający krwią pysk znad leżącego przed nim ciała. Powoli odwrócił się w stronę samochodu, który usłyszał pomimo dzielącej ich odległości. Oblizał potężne szczęki różowym jęzo­rem. Wyglądało to tak, jakby wilk uśmiechał się do Elli.

Potem się podniósł i podszedł do domku dziewczyny, do kryjówki Treya.

- Kto tam leży? - zapytał Marcus.

- Pewnie Luka - odpowiedziała Ella głucho.

- Niech mi ktoś powie, do cholery, co się dzieje! - zawołał Frank. Głos starca wyrwał ją z odrętwienia. Zwolniła hamulec ręczny i mocno przycisnęła pedał ga­zu; samochód skoczył w dół zbocza, wyrzucając spod kół obłok kurzu i kamyków.

- To Jurgen! - zawołała, przekrzykując ryk silnika.

- Zmienił postać! Zabił Luke'a! Myślę, że gdzieś tam jest Trey!

- Szybko! - ponaglił ją mężczyzna i zawiesił sobie łań­cuch na szyi. - Wyciśnij z tego grata, ile się da.

34

Trey wstrzymał oddech i wyjrzał na dwór, by spraw­dzić, gdzie jest ogromny wilkołak. Był przekonany, że be­stia nie oszczędziła tamtego biedaka ze zwichniętą nogą. Usiłując coś zobaczyć, przycisnął twarz do szyby.

Nie widział samego ataku, ale słyszał potworne odgło­sy. Przenikliwe krzyki chłopaka niosły się przez nieckę, a potem nagle zapadła cisza, która wydawała się bardziej przerażająca niż wrzask.

Trey wyobrażał sobie, że oto nadchodzi Ogromny Zły Wilk, a on sam jest świnką w domku z patyczków. Zadrżał, starając się nie myśleć o tym, co spotkało tamtą biedną świnkę.

Drzwi wyposażono w dodatkową zasuwę, lecz chłopak nie miał wątpliwości, że istota cienia z łatwością sobie z nią poradzi. A nawet gdyby wytrzymała, to były jesz­cze okna - wilkołak sforsuje któreś z nich bez namysłu, by tylko dopaść swoją ofiarę. Trey poczuł, że znalazł się w pułapce. Wyjście oznaczało śmierć, lecz w środku też nie był bezpieczny. Nie wiedział, co robić.

Rozejrzał się za jakąś bronią, którą mógłby spróbować odeprzeć atak bestii, lecz nie znalazł niczego, co by się nadawało. Noże kuchenne, nawet te największe, wyda­wały się malutkie i zupełnie bezużyteczne. Możliwości pozbycia się wroga były ograniczone: obcięcie głowy, uto­pienie lub spalenie... Trey nie wyobrażał sobie, by mógł zdziałać cokolwiek, zanim sam nie zostanie rozerwany na strzępy. Jęknął cicho i ponownie odwrócił się do okna, przyciskając twarz do szyby.

I wtedy zauważył jakiś ruch w oddali z prawej strony, na drodze, która wiła się w dół zboczem. Początkowo myślał, że to tylko podszepty jego podsycanej strachem wyobraźni, lecz chwilę później zobaczył, że zza krze­wów rosnących wzdłuż drogi wyłania się rangę rover. Jechał szybko, niebezpiecznie szybko. To musiała być Ella! Odwiedziła Franka, rozmawiała z nim i przyjechała tutaj, żeby ich pogodzić. Pewnie zauważyła wilkołaka ze wzgórza i teraz pędzi na ratunek Treyowi...

Coś czarnego przemknęło przed oknem i zniknęło, ale to wystarczyło, by serce chłopaka na moment za­marło.

Ella nie zdąży go uratować.

Wiedział, że Jurgen lada moment wedrze się do środ­ka. Sforsuje okno albo drewniane drzwi i dostanie się do domu, a potem go zabije, tak samo jak zabił swego towarzysza. Trey nie zdoła się obronić.

Gdyby miał amulet... Gdyby nie pozbył się go tak nieroztropnie... Zrobił to powodowany wściekłością, lecz w przeciwieństwie do Jurgena, którego gniew prze­kształcił w bezmyślną, żądną krwi bestię, on, wyrzucając amulet w przypływie złości, uczynił z siebie żałosny, bez­bronny cel. Jak mógł postąpić tak głupio?! Moc amuletu już nieraz ratowała mu życie, a Lucien upominał go prze­cież, żeby nigdy się z nim nie rozstawał... Tymczasem Trey tak po prostu się go pozbył. Naprawdę myślał, że będzie tu bezpieczny? Już na zawsze? Nie, prędzej czy później Kaliban i tak by go znalazł i nawet stado nie byłoby w stanie ocalić Treya. Podpisał na siebie wyrok. Przeszła mu przez głowę myśl, że paradoksalnie wcale nie zginie z ręki swego największego wroga, bo zgładzi go istota, która czai się tuż obok.

Przeszedł do drzwi; podeprze je, jeśli wilkołak będzie nacierał, albo ucieknie tędy, jeśli Jurgen zdecyduje się wejść przez okno.

Skupił myśli, by przywołać zaklęcie, którego nauczył go przyjaciel, Charles. Dzięki niemu potrafił kontaktować się bezpośrednio z umysłem innej osoby. Zaczął intono­wać w myślach formułę, przywołując jednocześnie obraz Bili.

Szybciej, Ello. Jestem w twoim domu. Jurgen chce mnie zabić. Stoję przy drzwiach, ale...

Okno w głębi pokoju eksplodowało i do wnętrza domu w deszczu szklanych okruchów wtargnął ogromny czarny cień. Wilkołak potrząsnął głową, zrzucając z siebie odłam­ki. Powiódł wokół żółtymi ślepiami i zatrzymał spojrzenie na chłopaku, który stał przy drzwiach z ręką na klamce. Bestia obnażyła kły, a z jej ogromnej szczęki spłynęła strużka śliny zabarwionej krwią.

Trey wstrzymał oddech. Istota cienia, w którą zamienił się Jurgen, była nawet większa, niż zapamiętał z poran­nego spotkania. Wtedy on także zamienił się w wilkołaka i choć Jurgen był największy w stadzie, to Trey niewiele mu ustępował. Jednak patrząc teraz na ogromnego czar­nego potwora, poczuł się bardzo mały i bezbronny, niczym mysz zaskoczona przez kota.

Gdy na zewnątrz rozległ się pisk hamulców, chłopak zareagował natychmiast. Odsunął zasuwę, która jeszcze niedawno miała go chronić, i otworzył drzwi, by pobiec do samochodu.

35

Ocaliła go rozbita szyba. Nie zdążył nawet zrobić kroku za próg, gdy usłyszał skrobanie pazurów o podłogę. Wil­kołak był gotów popędzić za nim, lecz poślizgnął się na szklanych okruchach. Sfrustrowana bestia wydała z siebie ryk, który natarł boleśnie na uszy Treya.

Chłopak puścił się pędem w stronę auta. Siłą woli pró­bował zmusić nogi - które nagle stały się bardzo miękkie - żeby biegły jeszcze szybciej. Czuł, że mu się nie uda, że istota cienia zaraz go dopadnie i rozerwie na strzępy. Od dżipa dzieliło go nie więcej niż dziesięć metrów, ale równie dobrze mogło być ich dwieście.

Przerażony spojrzał przed siebie. Ella wysiadła z sa­mochodu, podobnie jak towarzyszący jej chłopak, Marcus. Pomimo paraliżującego go strachu Trey zdążył też dostrzec, że przednie drzwi pasażera są otwarte, choć nie zauważył, by ktokolwiek tam był.

Świat dokoła zwolnił. Oddech i bicie serca zagłuszały Treyowi wszystko inne. Ella krzyczała coś do niego, lecz nic nie rozumiał. Wszystko wydawało się zbyt jaskrawe, zbyt rozedrgane. Krawędzie jego pola widzenia migotały złotym światłem i przez chwilę się zastanawiał, czy nie są to ostatnie minuty jego życia. Niemal czuł na plecach oddech napastnika, był przeświadczony, że umrze tu i te­raz.

Coś wskoczyło na dach samochodu z drugiej strony i zaatakowało.

Szaro-biała bestia musiała mieć ponad dwa metry wy­sokości. Biegła na dwóch nogach, wyprostowana i wy­raźnie rozwścieczona. Pomimo przerażenia Trey zdołał zauważyć, że wilkołak widzi tylko na jedno oko, źrenica drugiego pozostała mętnoszara. Ale widzące oko było wpatrzone w Treya, a rozjaśniała je tak przemożna wro­gość, że chłopak stał jak sparaliżowany, absolutnie prze­konany, że śmierć osaczyła go już ze wszystkich stron.

Ogromny biało-szary wilk był już bardzo blisko; chło­pak widział jego na wpół ludzkie, na wpół wilcze dłonie za­kończone groźnymi hakami pazurów. Z każdym krokiem bestia otwierała pysk coraz szerzej, przez co wydawało się, że cała jest pyskiem pełnym zębów.

- Padnij, Treyu! - krzyknęła Ella. Głos dziewczyny dotarł wreszcie do jego umysłu, wybudzając go ze sta­nu odrętwienia. Nogi prawie same się pod nim ugięły, a ciało osunęło na ziemię, jakby zostało trafione przez snajpera.

Obie istoty cienia spotkały się w powietrzu tuż nad nim, a gdy Trey spojrzał do góry, zobaczył pazury rozry­wające ciało w miejscu, w którym znajdował się jeszcze przed chwilą.

Pierwsze starcie było straszne. Zęby czarnego wilka zatopiły się w barku przeciwnika, bestia szarpnęła głową, zadając szaro-białemu paskudną ranę, z której wytrys­nął strumień szkarłatnej krwi. Siła uderzenia odrzuciła jednookiego do tyłu - czarny napierał wszystkimi czte­rema nogami, podczas gdy szaro-biały likantrop walczył wyprostowany i poruszał się na dwóch nogach - i runął na ziemię.

Trey nie miał wątpliwości, że to wuj Frank, który do­konał przemiany, by uratować swego bratanka przed pew­ną śmiercią z rąk Jurgena. Na szyi wilkołaka dostrzegł amulet, którego pozbył się tak lekkomyślnie.

Chwilę później znowu usłyszał Ellę.

- Wstawaj, Treyu! Szybko!

Zerwał się na nogi i pognał do samochodu. Na dźwięk głosu dziewczyny szarżujący wilkołak porzucił przeciw­nika i ponownie ruszył za chłopakiem. Lecz przebiegł zaledwie kilka kroków, gdy drugi likantrop rzucił się na niego, wpijając mu zęby w plecy i rozrywając boki pa­zurami. Rozległ się przeraźliwy ryk czarnego olbrzyma, który odwrócił się i wspiąwszy się na tylne nogi, szarpnął ciałem, by pozbyć się napastnika.

Odskoczyli od siebie i zaczęli się okrążać, szukając sposobności do kolejnego ataku. Obaj krwawili z licznych ran i oddychali ciężko, karmiąc swoje ciała świeżymi daw­kami tlenu.

Trey dotarł do samochodu i został wepchnięty do środka przez Marcusa, który wskoczył za nim do dżipa i zatrzasnął za sobą drzwi. Ella już siedziała na miejscu kierowcy. Wpatrzona we wsteczne lusterko nieporadnie wrzuciła wsteczny bieg.

- Zaczekaj! - zawołał Trey i pochylił się nad przednimi siedzeniami, by spojrzeć na walczące istoty cienia. - Nie możemy zostawić go samego!

- Frank kazał nam odjechać! - odpowiedziała, prze­krzykując wycie silnika. - Powiedział, żebyśmy wpako­wali cię do auta i spadali stąd! Zabronił nam czekać na siebie.

Wolfan spojrzał w stronę, skąd dochodził ryk silnika. Zostawił przeciwnika i pobiegł w kierunku trójki ucie­kinierów.

- Biegnie tu! - zawołał Marcus. - Ruszaj, Ello! Zwie­wajmy stąd!

Dziewczyna wcisnęła pedał gazu, lecz potwór dobiegł już prawie do samochodu, szczerząc zęby w wilczym uśmiechu, jakby chciał powiedzieć, że nie ma już dla nich ratunku. Wiedzieli, że wystarczy jeden sus i znajdzie się na masce, a przednia szyba z pewnością nie wytrzyma naporu jego potężnego ciała. Trey na wszelki wypadek zakrył twarz dłońmi, by się zasłonić przed okruchami szkła.

Jednak nic się nie stało.

Ogromna szara bestia dogoniła wolfana i zdespero­wana, ostatnim wysiłkiem woli, wyciągnęła się, aby go zatrzymać; zdołała chwycić czarnego wilkołaka za tylne nogi, w momencie gdy ten wybił się do skoku. Zamiast wylądować na przedniej szybie dżipa, uderzył w osłonę chłodnicy z taką siłą, że przednia łapa zaklinowała się między jej prętami. Z desperacją spróbował ją stamtąd wyrwać, nie zważając na rany, jakie sam sobie zadawał.

- Jedź! - ponaglił dziewczynę Marcus. - Zaraz się uwolni! Na miłość boską, przejedź go!

Ella nie zareagowała na jego prośbę. Trey spojrzał na nią i zobaczył, że siedzi wpatrzona w samca alfa. Poru­szyła ustami, lecz nic nie powiedziała. Domyślał się, co musiała przeżywać. Kochała Jurgena, dla niego porzuciła wszystko, nawet swoje człowieczeństwo. A teraz wiedzia­ła, że ta istota na zewnątrz już nigdy nie odwzajemni jej uczucia, tak była opętana gniewem i nienawiścią.

- Nie możemy odjechać - powiedziała cicho i odwró­ciła się do towarzyszy.

- Oszalałaś? - oburzył się Marcus ze swojego miej­sca. - Bestia nie zrezygnuje, dopóki nas wszystkich nie wykończy, a jeśli myślisz, że ta puszka, w której się za­mknęliśmy, obroni nas przed nią, to...

- Ella ma rację - wtrącił Trey. Ujął dłoń dziewczy­ny, a drugą podsunął Marcusowi. Dziewczyna zrobiła to samo.

- Zamknij krąg, Marcusie - poleciła i spojrzała zna­cząco na swoją dłoń. - Otwórz drzwi z tyłu i podaj nam ręce. Jest nas troje. Wystarczy do przemiany. Możemy go powstrzymać. Razem zdołamy go odpędzić. Wygnamy go stąd, żeby już nie atakował Franka.

- A co potem?

- Zostaw to mnie.

Chłopak patrzył na nich z niedowierzaniem. Kiedy rozległo się przeciągle wycie, Trey odwrócił głowę i zo­baczył, że Jurgen zdołał wyrwać łapę z kratownicy. Wil­kołak spojrzał na Franka. Ten, zupełnie już wyczerpany, leżał wyciągnięty na ziemi. Wydawało się, że jest pogo­dzony z losem i tylko czeka na ostateczny cios.

- Marcusie! - krzyknął Trey i podsunął rękę niemal pod twarz towarzysza.

Chłopak z niedowierzaniem pokręcił głową, kopnął nogą w klamkę drzwi, aż się otworzyły, i ścisnął ręce Elli i Treya.

36

Umierał. Frank Laporte poczuł w ustach smak krwi i ze wszystkich sił spróbował powstrzymać ból, który rozlewał mu się po ciele, przenikając każdą jego cząstkę. Był zbyt zmęczony, by walczyć dalej, za stary. Podniósł wzrok i jedynym widzącym okiem spojrzał na obłoki pły­nące po niebie, co przyniosło mu pewną ulgę. Tak dobrze było móc znowu coś zobaczyć - podziwiać świat na ze­wnątrz, zamiast oglądać wnętrze klatki. Niebo wydało mu się najpiękniejszą rzeczą na świecie, było o wiele bardziej błękitne, niż pamiętał. Zakasłał i poczuł na twarzy kro­pelki krwi.

Zamknął oczy i westchnął, czując, że powraca do po­staci człowieka, szczęśliwy, że przemiana przebiega szyb­ko i bezboleśnie. Smutne było tylko to, że wracał w mrok. Czekał na śmierć z łap wolfana, ale bardzo się cieszył, że powstrzymał bestię przed zabiciem jego bratanka.

Nie słyszał już szumu silnika i wyobrażał sobie, że tamci jadą przez las. Miał nadzieję, że Trey ucieknie jak najdalej. Uśmiechnął się w oczekiwaniu na ostateczny cios.

*

Samiec alfa wyczuł obecność innych członków stada, zanim jeszcze wyszli zza samochodu, ponieważ był świa­dom ich przemiany. Teraz, gdy znaleźli się na otwartej przestrzeni, wiatr przyniósł mu ich zapachy. Woń Elli podnieciła go. Zapragnął, by razem z nim rozprawiła się z ofiarą. Chciał, żeby wreszcie zobaczyła, co to znaczy zabić i zanurzyć pysk we krwi tej dziwnej istoty, która odważyła się mu przeciwstawić. Pragnął, by znów stanęła przy nim. Lecz jej zapach mieszał się z zapachem Marcusa, który jej towarzyszył, a także z wonią chłopaka, któ­rego pragnął się pozbyć, a który wciąż stanowił dla niego zagrożenie. Wiedział też, że to Ella i Marcus sprowadzili tu tę ohydę - na pół człowieka, na pół wilka. Spojrzał na nich, a sierść zjeżyła mu się na karku.

Zbliżali się powoli, rozważnie, rozchodząc się na bo­ki, nowy w środku, Marcus i Ella po jego prawej i lewej stronie. Na widok Treya Jurgen poczuł wzbierającą wście­kłość. Wiedział, że jest większy od każdego z nich i że może się po prostu rzucić na idącego środkiem - liczył na to, że pozostała dwójka odpowie zbyt wolno. Wszyscy jednak zachowywali się bardzo ostrożnie; śledzili każdy jego ruch, czujni i napięci, gotowi zareagować na każde zagrożenie. A on był już ranny i trochę osłabiony, dlatego gdyby zdecydowali się zaatakować jednocześnie, z łatwoś­cią by go pokonali i pewnie zabili. Dotąd nawet przez myśl mu nie przeszło, że Ella mogłaby go zranić, ale teraz...

Cofnął się, obejmując spojrzeniem całą trójkę. Skie­rował wzrok na Ellę, próbując odgadnąć jej zamiary z ruchów ciała. Gdy ich spojrzenia się spotkały, wydało mu się, że dostrzegł w jej oczach smutek i żal - jakby wcale nie chciała być jego wrogiem. Pewnie nowy przeciągnął ją na swoją stronę, wlał w nią truciznę buntu. Nie musiał też prawdopodobnie zbyt długo przekonywać Marcusa, że stado potrzebuje nowego przywódcy; może nawet zapro­ponował mu tę rolę w zamian za pomoc w pozbyciu się rywala. Co do Elli, Jurgen nie wątpił w jej miłość. Zawsze go kochała. Musiał ją tylko wyzwolić spod szkodliwego wpływu...

Ponownie spojrzał na Treya - przyczynę wszystkie­go. Tak bardzo pragnął zabić tego wilkołaka. Dopaść go, wpić zęby w jego ciało i rozerwać je na kawałki. Zasma­kować krwi rywala i poczuć, jak życie z niego wycieka. Nie widział jednak takiej możliwości, dopóki nowy miał towarzystwo.

Zepchnęli go nad samo jezioro. Teraz mógł się tylko wycofać. Pozwoli mu na to małe zwycięstwo. Ale zacho­wa w sobie gniew. Pozwoli dojrzewać nienawiści, którą wykorzysta później do przemiany, tak jak poprzednio. Nie potrzebuje stada. Zostawi ich, będzie samotnym wilkiem. A kiedy już uwierzą, że odszedł na dobre, wróci i załatwi wszystkich po kolei. Wszystkich poza Ellą - zatrzyma ją i zaczną nowe życie w nowej grupie. To nie będzie zbiera­nina nieudaczników, lecz stado składające się z ich dzieci, wilkołaków czystej krwi. Zawsze tego pragnął, a ta zdrada upewniła go w jego dążeniach. Zrozumiał, że słusznie postąpił, gdy ugryzł Ellę i zamienił ją w jedną z nich.

Znaleźli się już poza ostatnimi domkami i teraz Jur­gen mógł się tylko wycofać do lasu. Zatrzymał się i zo­baczył, że oni także znieruchomieli przyczajeni. Mierzył ich groźnym spojrzeniem, warcząc ostrzegawczo. Cała trójka przywarła do ziemi z najeżoną sierścią, szczerząc kły, gotowa w każdej chwili zaatakować, gdyby nie chciał odejść.

Jurgen już miał się odwrócić, gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi do domku Lawrence'a. Rudzielec wybiegł ze środka, wymachując śrutówką.

- Jurgen! - zawołał chłopak, biegnąc w ich stronę. - Idę, Jurgen!

Strzał zabrzmiał niczym salwa armatnia i cała czwór­ka przywarła do ziemi, by uniknąć nadlatującego śrutu. Chłopak wystrzelił w biegu. Niezrażony niepowodzeniem pędził dalej, wrzeszcząc i kierując lufę to na jednego, to na drugiego członka grupy. Wreszcie zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów przed nimi i oparł strzelbę o ramię. W ich wrażliwych uszach drugi strzał zabrzmiał jeszcze głośniej. Chwilę później Trey usłyszał zawodzący jęk po prawej stronie. Marcus drgnął gwałtownie i zwinął się z bólu, naszpikowany śruciną, po czym z wyciem osunął się na ziemię.

Samiec alfa zareagował pierwszy. Trey okazał sła­bość - odwrócił się, by spojrzeć na Marcusa, a przy tym odwrócił wzrok od Jurgena i odsłonił gardło. Ogromny czarny wilkołak wykorzystał moment i skoczył do przodu z wyszczerzonymi kłami.

W tej samej chwili kątem oka dostrzegł coś białego, czego się nie spodziewał. Nawet wtedy gdy Ella zatopiła zęby w jego szyi, miażdżąc mu tchawicę, wciąż nie wie­rzył, że to ona. Oczyma wyobraźni widział drugą Ellę, tę, którą wybrał na swoją partnerkę. Opadł na ziemię i gorączkowo poszukał jej wzrokiem, czuł bowiem, że wycieka z niego życie. Miał wrażenie, że jest wsysany w głąb siebie, i domyślił się, że na powrót przybiera po­stać człowieka. Brakowało mu powietrza. Tonął. Krew wypełniała mu płuca. Widział coraz mniej wyraźnie, jakby wszystko poszarzało, co oznaczało, że mózg się zamyka.

I oto zobaczył ją, znowu w ludzkiej postaci. Klęczała przy nim, a jej długie jasne włosy muskały mu twarz.

Poczuł coś ciepłego na twarzy, dotyk łez Elli. Uśmiech­nął się słabo i powiedział:

- Kochałem cię. - A potem osunął się w otchłań.

Trey pędził susami przez pole, by jak najszybciej do­trzeć do Franka. Opadł na ziemię obok leżącej postaci i jedną ręką oparł głowę starca na swoich kolanach, drugą zaś przesuwał tuż nad strasznymi ranami szpecącymi twarz i całe ciało mężczyzny.

- Wuju?

Starzec zmarszczył czoło i lekko obrócił głowę.

- Treyu? - przemówił ledwo słyszalnym szeptem. - Biegnij, chłopcze. Uciekaj przed tym szaleńcem. On cię zabije. Wszystkich nas zabije.

- Nic nie mów. Nie ruszaj się. I nie martw się o Jur­gena. On już... odszedł. - Patrzył zrozpaczony na okale­czoną twarz ślepca. - Sprowadzę pomoc. Pogotowie albo helikopter... cokolwiek, a potem...

Frank podniósł dłoń, by go uciszyć. Po chwili przybli­żył rękę i poklepał chłopaka po twarzy.

- Nie - powiedział. - Za późno. - Zgiął palec wskazu­jący, dając znać bratankowi, żeby się nachylił. - Wybacz mi - powiedział i jeszcze raz dotknął twarzy Treya.

Ten z wysiłkiem powstrzymał łzy.

- Co mam ci wybaczyć?

- Że cię okłamałem. - Frank zaniósł się kaszlem. Chłopak patrzył, jak z kącika ust starca wypływa strużka krwi. - Odnośnie do tego, kim jesteś. I skłamałem, gdy mówiłem o twoim ojcu.

- Proszę cię...

- To ja zaatakowałem twoją matkę. To ja ją tak strasz­nie skrzywdziłem, a winą obarczyłem twojego ojca.

Trey pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Dlaczego? Dlaczego to zrobiłeś?

- Pragnąłem, żeby odszedł. Myślałem, że chce mnie wyrugować, więc zmusiłem go do odejścia. - Starzec zakasłał, z trudem formując słowa. - Nie zamierzałem bardzo zranić twojej matki. Po prostu... straciłem pano­wanie nad sobą. Myślę, że twój ojciec domyślił się prawdy. Charron też pewnie wiedział, ale przypuszczam, że mój brat powstrzymał go przed zemstą, mimo że nie zasługi­wałem na tę łaskę. Potem Lucien oznajmił, że nigdy już nie zobaczę stada, które tak bardzo kochałem. Przepra­szam. Wybacz mi, chłopcze.

- Nic nie mów. - Tylko tyle był w stanie wydusić z sie­bie Trey. Mocno zacisnął powieki, by stłumić sprzeczne emocje, jakie w nim wywołało wyznanie wuja.

Frank chwycił go za rękę i ścisnął ją najsilniej, jak potrafił.

- Weź to z powrotem - powiedział.

Chłopak otworzył oczy, nie rozumiejąc, o co chodzi.

- Amulet. Musisz go wziąć. Jest ci przeznaczony.

- Frank...

- Proszę. - Starzec spróbował się podźwignąć, ale nie miał dość sił. - Weź go.

Trey wysunął dłoń z ręki starca i zdjął łańcuch z jego szyi. Gdy włożył amulet, znowu ścisnął rękę wuja.

- W porządku?

Mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową.

- Dobry z ciebie chłopak, Treyu. Jaki ojciec, taki syn - dodał. Jego dłoń wysunęła się z dłoni bratanka. - Żegnaj, chłopcze.

Trey przytulił głowę wuja, spoglądając na grzbiet wzgó­rza, za którym na dobre schowało się słońce. Pozostałby tak, niczym pomnik żalu i smutku, gdyby nie Ella, która podeszła i położyła dłoń na jego ramieniu. Podniósł na nią oczy, a ona uśmiechnęła się smutno. Wziął od dziewczyny koc i okrył się nim, patrząc, jak przykrywa drugim ciało jego wuja.

*

Siedzieli przy kominku w jej domku, grzejąc się cie­płem ognia i herbaty. Lawrence był strzępkiem nerwów i wciąż przepraszał Marcusa, któremu Ella opatrzyła rany, ale ten wcale się nie złościł.

Lawrence opowiedział im, jak bardzo spanikował, gdy spojrzał przez okno i zobaczył ich naprzeciwko Jurgena. Ze swojego domku nie mógł widzieć ataku samca alfa, i dopiero później dowiedział się o śmierci Luke'a.

- Nie rozumiałem, co się dzieje - wyznał, ściskając w drżących dłoniach kubek z herbatą. - Myślałem, że zwa­riowaliście i chcecie go zabić. Zamierzałem strzelić wam nad głowami, żeby was odstraszyć. - Spojrzał na Treya i spuścił wzrok. - Chciał cię zamordować, prawda?

Trey wzruszył ramionami i ponownie utkwił wzrok w kominku.

- Tak myślę.

- Co mu się stało? - dopytywał się Lawrence. - Co go tak zmieniło?

- Ubzdurał sobie, że wszyscy są przeciwko niemu - rzekł Marcus. - Nikt już nie był przy nim bezpieczny.

Kiedy wypili herbatę, dali Lawrence'owi kluczyki od samochodu i dokładnie go poinstruowali, co ma przy­wieźć.

Po jego odjeździe cala trójka siedziała w milczeniu, ponieważ nikt nie chciał jako pierwszy spróbować po­składać wydarzeń, które doprowadziły do trzech śmierci. Minęło dużo czasu, zanim zaczęli mówić, uzupełniając nawzajem swoje historie.

Trey wstał i podszedł do okna, słuchając Marcusa, któ­ry opowiadał o tym, jak Jurgen bił i torturował Franka i jak ten przekonał Ellę, aby odnalazła amulet. Starzec musiał się domyślać, że dojdzie do konfrontacji z przy­wódcą. Trey spojrzał na trzy ciała złożone na trawie przed domem Elli. Przenieśli je tam i przykryli kocami. W bla­sku wylewającego się oknem światła zmarli wyglądali jak dziwne mumie. Nadszedł czas uporządkowania spraw, ale nikt się nie palił do grzebania przyjaciół. I wtedy Trey przypomniał sobie Galrotha. Mały czerwony kamień po­darowany mu przez demona spoczywał w kieszeni dżin­sów, które chłopak miał na sobie przed przemianą i walką z Jurgenem. Ruszył do drzwi.

- Dokąd idziesz? - zapytała Ella, podnosząc się z krze­sła.

- Muszę coś znaleźć.

Wyszedł z domu i udał się na miejsce, gdzie wcześniej stał rangę rover. Z łatwością odnalazł strzępy swojego ubrania; odrzucił na bok kilka kawałków materiału, nim znalazł to, czego szukał. Na szczęście kieszeń pozostała nienaruszona. Odetchnął z ulgą, gdy poczuł pod palcami gładką powierzchnię. Wyjął kamień i wrócił do pozosta­łych.

Wchodząc do środka, od razu wyczuł napiętą atmo­sferę, a rozgniewane twarze Elli i Marcusa wskazywały jednoznacznie, że przed chwilą się kłócili. Trey zamknął za sobą drzwi i czekał.

- Chcę spalić domy - oświadczyła dziewczyna. - Je­stem teraz jedynym osobnikiem alfa i nalegam, żebyśmy, zanim rozwiążemy stado, usunęli wszelkie ślady LG78 - przeszłe i teraźniejsze. - Spojrzała na Treya, jakby su­gerowała, że ma w tej sprawie ostatnie zdanie.

- Zgadzam się z tobą - odpowiedział. - Uważam, że dom wuja też trzeba spalić. - Spojrzał przez okno, wypatru­jąc dżipa. - Powiem Galrothowi, żeby się tym zajął.

Ella popatrzyła na niego zdziwiona, usłyszawszy obce jej imię. Martwiła się o Treya. Mówił obojętnym tonem, tak jakby próbował opanować emocje, które się w nim gotowały. Wstała i podeszła do niego.

- To nie twoja wina - szepnęła, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Wpatrzony w dal przesuwał palcami po srebrnej pięści amuletu, powracając myślami do tego, co mu powiedział wuj przed śmiercią.

- Może i nie - mruknął po chwili. - Ale zastanawiam się, czy doszłoby do tego, gdybym tu nie przyjechał.

37

Trey stanął przed kominkiem. Ella, Marcus i Lawrence zafascynowani przyglądali się, jak podnosi jasno-czerwony kamyk i przyciska go do czoła palcem wska­zującym.

- Galroth - przemówił cicho Trey. Czuł się trochę głu­pio, więc zamknął oczy, by nie musieć patrzeć na swoich towarzyszy.

Nic się nie wydarzyło. Już miał otworzyć oczy, kiedy nagłe poczuł, że jego ciało sztywnieje i że nawet gdyby chciał, nie mógłby ruszyć się z miejsca. Chwilę później zaś wydało mu się, jakby przeszedł w stan nieważkości i się unosił. Ogarnęło go dziwne wrażenie, że jakaś jego część rzeczywiście opuściła ciało i znajduje się teraz w zupełnie innym miejscu.

- Panie Laporte? - usłyszał w sobie głos Galrotha. Nie docierał do niego poprzez zmysł słuchu, lecz zdawał się pulsować w całym ciele.

- Potrzebuję twojej pomocy - rzekł Trey, choć nie miał pewności, w jaki sposób wypowiada te słowa.

- Niebezpieczeństwo? Przybywam.

- Nie, zaczekaj - bąknął Trey. - Groziło mi niebez­pieczeństwo, ale teraz już jest wszystko dobrze. Trzeba tylko się zająć kilkoma rzeczami, dlatego potrzebuję cię tu, nad jeziorem, w domu mojego wuja. Nie musisz się posługiwać magią, żeby szybciej przybyć. Mówiłeś, że to niezwykle wyczerpujące, pamiętam. Za to mógłbyś wziąć ze sobą jakąś ekipę, wiesz, ludzi, którzy pomogli­ by w kopaniu.

Nastąpiła chwila ciszy.

- Rozumiem.

Gdy znowu zapadło długie milczenie, Trey pomyślał, że Galroth już się wycofał, lecz zaraz ponownie usłyszał jego monotonny głos.

- Panie Laporte, co za wyczucie chwili. Właśnie skon­taktował się ze mną Tom. Powiedział, że jeśli nie otrzy­mam żadnych wieści do wieczoru, to powinienem się do pana udać i sprawdzić, jak się rzeczy mają. Czy mam się z nim skontaktować i poinformować go, że u pana wszyst­ko w porządku?

- Tak, proszę.

- Bo wszystko w porządku?

- Tak.

- Będę za jakieś dwie godziny. Czy mam przywieźć sprzęt do kopania? Szufle, kilofy, łopaty?

- Tak, koniecznie. A także kanistry z benzyną.

- Dobrze.

Trey poczuł, że obecność demona zanika i że pozo­staje sam w pustce.

- Galroth? - Poczuł strach na myśl o tym, że nie ma pojęcia, w jaki sposób wrócić do swojego ciała. - Jak to wyłączyć? Co trzeba...

Zorientował się, że znowu stoi w pokoju. Gdy otworzył oczy, ujrzał swych towarzyszy.

- Przyjedzie.

Demon przybył z dwoma pomocnikami. W przeciwień­stwie do Galrotha przybrali postać zwyczajnych, nierzucających się w oczy ludzi. Trey mimowolnie zaczął się zastanawiać, dlaczego jego kanadyjska eskorta zawraca sobie głowę całym tym kamuflażem.

Podczas gdy przyjaciele czekali w domu Elli, demo­ny zajęły się sprzątaniem. Obserwując ich przy pracy, Trey nie mógł się oprzeć wrażeniu, że robią to nie po raz pierwszy. Gdy wreszcie poprosili wszystkich na zewnątrz, ciała leżały zawinięte w brezent zabezpieczony sznurem. Na ten widok Ella zaniosła się płaczem, a Marcus objął ją i zaczął cicho pocieszać.

Trey spojrzał na torbę z białym proszkiem, którą trzy­mał Galroth.

- Co to takiego? - zapytał.

- Wapno palone - wyjaśnił demon obojętnym tonem. - Pomaga w rozkładzie zwłok. Gotowi?

Chłopak skinął głową.

Najpierw w milczeniu pochowali Jurgena i Luke'a. Wcześniej wykopali groby na brzegu jeziora, pod wierzbą, której gałęzie zwieszały się do samej wody. Uporawszy się z pierwszymi dwoma ciałami, demony wróciły pod dom po trzecie.

- Żegnaj, Jurgenie - wyszeptała Ella, a Trey lekko ścisnął jej dłoń.

Grób dla Franka wykopano trochę dalej, u podnóża niewielkiego wzniesienia, z którego roztaczał się wi­dok na jezioro. Trey posłał Lawrence'a do domu wuja, tym razem po ciało psa. Chłopak przyniósł je w jednej z pustych skrzynek po whisky, za co został skarcony przez Ellę.

- W porządku, Ello - uspokoił ją Trey. - Wuj nie miałby nic przeciwko temu.

Dziewczyna owinęła Billy'ego w szkarłatny koc i zło­żyli go razem z ciałem jego pana. Podeszła do Treya, który stał nad grobem, i - tak jak on wcześniej - ścisnęła jego rękę.

- Na pewno chciałby być tu pochowany - powiedziała, a potem spojrzała na grób Jurgena i dodała: - Obaj chcie­liby tu zostać.

Trey przytaknął jej, nie próbując powstrzymywać łez. Stracił jedynego żyjącego krewnego, który w dodatku przed śmiercią wyjawił mu straszne rzeczy. Z drugiej strony Frank uratował mu życie. Ocalił swojego bratan­ka, wiedząc, że sam nie przetrwa.

Chłopak patrzył, jak demony kończą zasypywać grób. Gdy już usypały kopiec, podszedł i położył na nim zdjęcie, które podarował wujowi pierwszego dnia swojej wizyty. Wpatrzony w fotografię, uzmysłowił sobie, że zrobiono ją w tym miejscu, nad jeziorem. Rodzice i wuj wyglądali na szczęśliwych.

- Co teraz zrobisz? - zwróciła się do niego Ella.

- Wrócę do domu. Nie mam tu już nic do roboty. - Za­uważył urazę na jej twarzy i dodał pospiesznie: - Wybacz, Ello. Nie chciałem...

- W porządku. Masz rację. Nic tu po nas.

- Przybyłem tutaj w nadziei, że znajdę kogoś, kto mnie zrozumie, zrozumie, czym jestem i co czuję. Lecz wuj nie był taki jak ja. Ty i pozostali członkowie stada też jesteście inni. - Trey zamilkł na moment, a potem prychnął. - Przez chwilę wydawało mi się, że będę tu szczęśliwy. Że dołączę do was i odtąd będę żył z takimi samymi istotami jak ja. - Dotknął amuletu pod koszulką. - Lecz teraz wiem, że nie ma takich istot jak ja. Jestem sam, podobnie jak mój ojciec i jego ojciec. Nie ucieknę przed sobą ani przeznaczeniem.

- Masz na myśli to przeznaczenie, o którym wspo­mniał twój wuj?

- Tak.

- Treyu, nikt z nas nie musi robić czegoś tylko dlatego, że inni tak mówią. Masz wybór. Wolną wolę.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się smutno.

- Być może.

Kiedy każdy spakował swoje rzeczy, Galroth i jego pomocnicy spalili doszczętnie wszystkie domy stojące na ziemi Franka.

- I co zamierzasz? - zwrócił się do Elli Trey.

- Pojadę gdzieś indziej i zacznę od nowa. Mam trochę pieniędzy, więc dla odmiany wybiorę jakieś ciepłe miej­sce. Chyba pójdę za przykładem Franka i spróbuję się przyzwyczaić do klatki. Raz w miesiącu... To nie będzie takie trudne.

Trey spojrzał na Marcusa, który wzruszył ramiona­mi.

- Ja pewnie wrócę do taty.

Uściskali się serdecznie i Trey zajął miejsce obok Galrotha. Gdy samochód ruszył, wychylił się przez okno i pomachał do trzech ostatnich członków LG78 przeświad­czony, że już nigdy się nie spotkają.

38

Lucien Charron skręcił z Charing Cross Road, wciąż tętniącej życiem mimo późnej pory, i minął budynek na rogu, w którym niegdyś mieścił się nocny klub. Fasadę szpeciły odlepiające się plakaty i ogłoszenia umieszczone tam nielegalnie, lecz Lucien nie zwracał uwagi na takie szczegóły. Skoncentrował się na wejściu do ciemnej alejki z tyłu. Mimo że klub zamknięto już jakiś czas temu, wciąż utrzymywał się tam zapach uryny. Wampir upewnił się, że nikt go nie obserwuje, po czym zanurzył się w ciem­ności.

Po obu stronach alejki ciągnęły się rzędy domów, lecz brak jakiegokolwiek oświetlenia sprawiał, że nie dało się iść swobodnie między stertami śmieci. Ogromny szczur znieruchomiał na górze otwartego kubła, spoglądając na Luciena lśniącymi czarnymi oczami. Wydawszy ostrzegaw­czy pisk, wrócił do badania zawartości swojego skarbca.

Alejka łagodnie skręcała i gdy wampir pokonał zakręt, ujrzał przed sobą demona. Stał oparty o ścianę i wyglądał na znudzonego, lecz na widok przybysza wyprostował się, zaciskając i rozprostowując palce zakończone szponami. Grel był olbrzymi, miał około dwóch i pół metra wzrostu; góra mięśni, które falowały przy każdym jego ruchu. Lucien podszedł bliżej i przywitał się skinieniem głowy.

Grel odpowiedział mało przyjaznym spojrzeniem. Otworzył usta i teatralnie klapnął czarnymi potężnymi zębiskami.

- Rozumiem, że ci się udało - powiedział wampir.

- Masz pojęcie, jakie to było trudne? - Głos istoty cienia brzmiał okropnie, jakby ktoś pocierał kamieniem o kamień.

- Gdyby było łatwe, sam bym się tym zajął.

- I już? - odezwał się grel. - Jestem wolny?

- Tak się umawialiśmy. Ty zaprowadzisz mnie do Ot­chłani i skontaktujesz z aniołem ognia, a ja zapomnę, że kiedykolwiek znałem twoje imię. Będziesz wolny.

- Wolny - powtórzył demon, spoglądając na wampira wyłupiastymi czerwonymi oczami.

Lucien uniósł palec.

- Zwolniony z wszelkich zobowiązań wobec mnie - po­wiedział. - Ale gdyby ci przyszło do głowy, żeby tu wrócić i znowu spróbować ludzkiego ciała, umieszczę twoje imię w Księdze Halzoga, a wtedy on przyjdzie po ciebie.

Wyraźnie przestraszony demon szerzej otworzył oczy.

- Niech to będzie dla ciebie czas próby... czas wiecznej próby - dodał wampir i puścił do niego oko.

Grel wymamrotał coś pod nosem i spuścił głowę, zu­pełnie jak skarcony chłopiec.

- Jestem pod wrażeniem - rzekł Lucien, spoglądając na drzwi widoczne za demonem. - Jak długo potrafisz utrzymać taki portal?

Demon wzruszył ramionami wciąż naburmuszony.

- To co, idziemy? - rzucił wampir i zrobił krok do przodu.

- Dlaczego jestem ci potrzebny? - zapytał grel, poka­zując głową na drzwi. - Słyszałem, że twoja córka z każ­dym dniem rośnie w moc. Dlaczego jej nie poprosiłeś, żeby otworzyła portal do Otchłani?

Wampir spojrzał mu prosto w oczy.

Demon rozsądnie uznał, że nie ma co się stawiać wam­pirowi - nawet takiemu bez kłów jak Lucien Charron - i mrucząc coś pod nosem, uchylił drzwi. Za nimi widać było tylko wirującą szarość. Lucien wszedł w nią bez wa­hania, grel zaś poszedł w jego ślady. W następnej chwili drzwi zniknęły, a na ścianie nie pozostał najmniejszy ślad, który by sugerował, że kiedykolwiek tam były.

39

Alexa wyszła z kuchni z rogalikiem w jednej ręce, dru­gą zaś wystukiwała wiadomość na klawiaturze komórki. Była bardzo podekscytowana, ponieważ właśnie otrzy­mała wiadomość od Toma - informował ją, że Trey leci do domu. Wcisnęła klawisz, by wysłać esemesa do Treya. Miała już zadzwonić do kwiaciarni i zamówić kwiaty, kie­dy się zorientowała, że nie jest sama. Podniosła wzrok i ujrzała Philippę stojącą na środku salonu. Podbiegła do przyjaciółki i objęła ją, zapominając o kwiatach.

- Gdzie jest Lucien? - zapytała Philippa, odsuwając od siebie Alexę.

- Tak się cieszę, że wróciłaś - rzekła czarodziejka. - Trey też już leci. Będziemy mogli...

- To tylko ja - przerwał jej ashnon i skierował się do drzwi prowadzących do gabinetu Luciena. Z ręką na klam­ce odwrócił się i dodał: - Philippa zniknęła.

Alexa patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Gdy wróciłem z Otchłani, zobaczyłem, że opuściła strefę ochronną. Wyszła z magicznej niszy i została po­rwana. Nikt nie wie, co się stało.

Alexa patrzyła na demona zdruzgotana.

- A mówiłeś, że...

- Że jest bezpieczna tak długo, jak długo pozostanie w niszy, która w jej oczach była hotelem. Powtarzałem, nie, powtarzaliśmy jej to do znudzenia.

- Cholera!

Ashnon pokręcił głową, jakby odgadł jej myśli.

- Nie sądzę, by on ją dopadł - powiedział i otworzył drzwi.

- Nie ma ojca - rzekła Alexa.

- A gdzie jest?

Dziewczyna już go nie słuchała. Patrzyła przed siebie nieobecnym spojrzeniem, usiłując zebrać myśli.

- Alexo?

Spojrzała na sobowtóra dziewczyny, z którą zdążyła się już zaprzyjaźnić i której uroczyście obiecała, że nie spotka jej nic złego.

- Gdzie jest twój ojciec? - dopytywał się ashnon.

- Udał się do Otchłani. Powiedział, że musi rozwią­zać jakieś osobiste problemy i że potrzebuje pomocy Arel.

- Arel? - Ashnon gwizdnął cicho. - Spodziewa się, że anioł ognia mu pomoże? Wampirowi?

- Powiedział, że tylko on może to zrobić - odparła i zaraz poczuła ukłucie winy i strachu. Philippa nie miała nikogo innego, na kim mogłaby polegać - jej jedyną na­dzieją byli Alexa i ashnon.

Spojrzała na demona.

- Co zamierzasz? - zapytała, a w jej głowie już kiełko­wało postanowienie. - Musimy ją odnaleźć.

Patrzył na nią z powątpiewaniem. -Jeśli możesz w jakiś sposób skontaktować się z oj­cem, to daj mu znać, co się wydarzyło.

- Myślisz, że Philippa wciąż żyje?

Twarz demona pozostawała nieodgadniona.

- Och, na pewno - odpowiedział po chwili. - Gdyby nie żyła, jej połączenie z tym ciałem zostałoby zerwane i nie byłoby mnie tutaj.

- To dobra wiadomość.

- Niekoniecznie. W Otchłani może cię spotkać mnó­stwo rzeczy o wiele gorszych niż śmierć. - Demon wes­tchnął i poruszył się niespokojnie. - Czas na mnie. Spró­buję ją odszukać.

Rozległ się cichy syk i Alexa poczuła nieprzyjemne wsysanie, co oznaczało, że demon zaraz zniknie. Odchy­liła się do tyłu, by utrzymać równowagę.

- Zaczekaj! - zawołała. - Nie możesz tak po prostu odejść. Musimy porozmawiać o tym, jak ją sprowadzić z powrotem. Trzeba...

Jednak ashnona już nie było. Powiew powietrza pod­niósł kosmyki włosów dziewczyny, która wpatrywała się w puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał sobowtór Philippy.

Opadła na sofę i położyła obok nadgryziony rogalik i komórkę. Siedziała nieruchomo, usiłując poukładać w głowie wszystko, co usłyszała. To oczywiste, jej ojciec wiedziałby, co robić, ale go tu nie było, a ona zaś nie mogła tak po prostu się z nim skontaktować.

Zadzwonił telefon. Po sygnale poznała, że to ktoś z sa­li na dole. Przyłożyła komórkę do ucha.

- Halo! Czy mogę rozmawiać z Lucienem? - odezwał się podekscytowany głos, zanim zdążyła powiedzieć co­kolwiek.

- Nie ma go.

- A Tom?

- Też wyszedł.

Zapadła cisza, jakby tamta osoba zastanawiała się, co robić.

- Mogę jakoś pomóc?

Kolejna chwila ciszy.

- Otrzymaliśmy wiadomość od jednego z naszych ludzi w Otchłani. Dziwnie to wygląda i nie wiemy, co o tym myśleć.

- Słuchaj, może przejdziesz do rzeczy i...

- Chodzi o jednego z władców demonów, którego twój ojciec kazał mieć na oku. On jest kolekcjonerem.

- Kolekcjonerem czego?

- Ludzi. W zeszłym roku bardzo się uaktywnił i prze­prowadził kilka wypadów do tego świata. Rzecz w tym, że przez cały czas go obserwowaliśmy i sądziliśmy, że zaprzestał swojej działalności. Dlatego tak nas zdziwiły najnowsze informacje.

Alexa wyprostowała się i mocniej zacisnęła dłoń na telefonie.

- Mów dalej.

- No więc wygląda na to, że Molok ostatnio wzbogacił swoją kolekcję. Wiemy na pewno, że nie otwierał żadnego portalu na poziom ludzi, dlatego nie potrafimy stwierdzić, czy wiadomości są prawdziwe. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy mamy drążyć sprawę, czy też może Lucien uważa, że to tylko fałszywy alarm.

Cisza.

- Halo? Halo?

Dzwoniący rozmawiał już tylko ze sobą. Telefon leżał na sofie, a Alexa pędziła na dół, by dowiedzieć się czegoś więcej.

Epilog

Tom i Trey wysiedli z windy i weszli do mieszkania. Irlandczyk niósł niewielki bagaż chłopaka, który zatrzy­mał przy sobie tylko torbę pełną prezentów kupionych na lotnisku.

Po drodze Tom opowiedział przyjacielowi o wyjeździe Luciena i akcji zlikwidowania nekrotrofa.

Już na lotnisku Irlandczyk zauważył, że chłopak prawie się nie odzywa, ale złożył to na karb zmęczenia podróżą. Trey nie chciał mówić o swojej wyprawie, a na pytania odpowiadał monosylabami albo milczał wpatrzony w okno samochodu.

Dopiero gdy Tom wspomniał o dziwnym zachowaniu Luciena i wyraził swój niepokój o szefa, chłopak trochę się ożywił i zaczął zadawać pytania, pragnąc poznać więcej szczegółów.

- Mówię ci, Treyu, z nim jest coś nie tak. Nie chciał nic powiedzieć ani mnie, ani córce, ale na mój nos ma to coś wspólnego z jego wampiryczną przeszłością. Ostat­nio sprowadzał dużo krwi, a gdy go o to zapytałem, na­skoczył na mnie, zupełnie jak nie on.

Trey pokręcił głową z niedowierzaniem. Jego opiekun zawsze tak świetnie się kontrolował...

- Powiedział, że się z nami skontaktuje, żebyśmy się nie martwili. Nie pytaj mnie, w jaki sposób zamierza się z na­mi skontaktować z Otchłani, pewnie posłuży się jakimiś magicznymi sztuczkami. Bo raczej nie zadzwoni, co?

Trey rozejrzał się po dobrze mu znanym wnętrzu, lecz jego serce zabiło szybciej, gdyż uzmysłowił sobie, że to nie mieszkanie pragnął tak bardzo zobaczyć. Zostawił na podłodze torbę z prezentami i przeszedł do kuchni.

- Alexa?

Spojrzał pytająco na Irlandczyka, który tylko wzruszył ramionami.

- Alexa?

Dopiero gdy wszedł dalej do kuchni, zauważył kartkę pozostawioną na stole.

- Jak to jej nie ma? - zapytał cicho Tom i wyjął kartkę z rąk Treya, aby przeczytać wiadomość.

Chłopak spojrzał przez okno na zalany blaskiem słońca świat. Rzeką płynął statek pełen pasażerów podziwiają­cych widoki.

Alexa wyjaśniała w liście, że udaje się za ashnonem i że spróbuje pomóc w poszukiwaniach Philippy. Wspo­mniała też o informacji z biura, a list zakończyła prostym stwierdzeniem: „Philippa mi zaufała. Muszę odwzajemnić jej zaufanie i postarać się ją odnaleźć”.

Tom zmiął kartkę i huknął pięścią w stół, wytrącając Treya z zamyślenia. Z jego ust popłynął strumień niecen­zuralnych słów. Zaczął chodzić po kuchni, przeklinając wszystkich, którzy przyszli mu na myśl.

- Pójdę za nią - odezwał się chłopak. -Co?

- Idę za Alexą.

- Nie ma mowy. Jeśli myślisz, że tak po prostu znik­niesz w tamtej zawszonej dziurze jak jakiś durny bohater, bezmyślny jełop, to się grubo mylisz. Ja...

- Co, Tom? Co zrobisz? Zginiesz, gdy tylko twoja noga stanie w Otchłani. Tu, na ziemi, nie ma większego twar­dziela niż ty, ale tam na nic się zdadzą strzelby i granaty. Zginiesz. I co dobrego z tego przyjdzie mnie, Lucienowi czy Alexie?

Irlandczyk posłał mu wściekłe spojrzenie i przez krótką straszną chwilę Treyowi wydawało się, że rzuci się na niego.

- Wybacz, Tom, ale muszę to zrobić. Straciłem już zbyt wiele drogich mi osób, dlatego nie mogę tu zostać i poz­wolić, by ktoś inny próbował przyprowadzić ją z powro­tem. Alexa jest w niebezpieczeństwie, więc nie traćmy czasu na kłótnie.

Irlandczyk milczał przez chwilę, a potem, ku zasko­czeniu Treya, skinął głową i przyciągnął go do siebie, tarmosząc mu włosy. Potem odsunął chłopaka na długość ramienia i spojrzał mu prosto w oczy.

- W porządku, chłopcze. Masz rację. Zejdźmy na dół i porozmawiajmy z naszymi ludźmi, jak to przeprowa­dzić. Pomogę ci, jak tylko będę mógł.

- Dziękuję.

- Ale obiecaj mi jedno.

- Co takiego?

- Że wrócicie tu wszyscy bezpiecznie. Ty, Alexa i ta biedna Philippa. Wrócicie tu cali i zdrowi.

Trey skinął głową.

- Masz moje słowo.

Ciąg dalszy nastąpi...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Steve Feasey Wilkołak 3 Krwiożercza bestia (fragment)(2)
Call Of Cthulhu Dark Ages Bestiary
Bestia zachowuje się źle rozdział 4
Have Not The Bestiary
UKĄSZENIE WILKOŁAKA
Środki krwiozastępcze inne niż dekstrany, medyczne
Bestia zachowuje się źle rozdział 3
Bestia zachowuje się źle Rozdział 7
Bestiary Liche id 82911 Nieznany (2)
bestiariuszpoprawiony
55 Preparaty krwiozastępcze
Bestia zachowuje się źle rozdział 14
Bestia zachowuje się źle Rozdział 10
Bestia zachowuje się źle rozdział 1
TEST- krew i preparty krwiozastępcze, ratownicto 2012 2013, ratownictwo medyczne, Testy
Wilkołaki - rys historyczny
Wigilia Wilkołaka - Tequilla

więcej podobnych podstron