str. 20
Rozdział trzeci
- Więc zobaczmy czy to rozumiem – powiedziała Sami, małymi palcami
uderzając o podbródek. – Wszystko co wiesz w tym punkcie to to, że ma na
imię Blayne i myślała…
- Nie myślała. Była przekonana.
- Przekonana. Była przekonana, że jesteś seryjnym mordercą?
- Tak.
Sander usiadł przy stoliku , jego talerz pełen bekonu, szynki i jajek. Bo nie
miał pojęcia gdzie para znalazła całe jedzenie. Wiedział, że tego nie ugotowali
i gdy szedł do łóżka ostatniej nocy, nie było ich nawet w stanie. Ale gdy dziś
rano obudził się w swoim umeblowanym apartamencie na Central Park
Avenue z basenem olimpijskiego rozmiaru, który miał zapewniony przez
kontrakt z Carnivores, czekało na niego pełne śniadanie.
Pewnie powinien się dowiedzieć skąd pochodzi jedzenie, w razie gdyby
pokazali się gliniarze. To zawsze było takie niezręczne.
Sander wskazał na niego widelcem.
- Chcesz powiedzieć, że oddałeś farmę fok dla wilkopsa, który myśli, że
jesteś seryjnym mordercą?
- Wtedy tego nie wiedziałem.
Sami westchnęła.
- To właśnie się dzieje gdy nie rozmawiasz z nami przed podjęciem
ważnych decyzji.
- Rozmawiam o czym?
- O tym, którą ofertę przyjąć. My – wskazała między sobą a Sanderem. –
Jesteśmy najważniejsi w twoim życiu.
- Jesteście? – Bo to tak jakby było dołujące.
- Tak. I wiesz dlaczego?
- Skąd mam wiedzieć, jeśli nie wiedziałem, że jesteście?
- Bo jesteśmy twoimi lisami. Cała nasza trójka jest połączona. Na zawsze.
- Ale nigdy was nie ma w pobliżu.
str. 21
- Bo jesteśmy młodzi – przypomniała mu. – Podróżujemy po świecie,
próbując się odnaleźć. Ale gdy będziemy starsi, gotowi mieć kilka młodych,
wrócimy. A ty musisz być zdolny o nas zadbać. To twoje zdanie.
- Które farma fok mocno by wspomogła – dodał Sander z ustami pełnymi
szynki i jajka.
- Pamiętacie, że jestem niedźwiedziem polarnym tylko w połowie, prawda?
Lwia część nie miałaby problemu z odgryzieniem wam głów.
Sami sięgnęła przez stół i pogładziła dłoń Bo.
- Ale to właśnie polarną połowę oboje kochamy.
○ ○ ○
Blayne odebrała swój bekon i uderzyła w ramię Mitcha Shawa. To był jej
comiesięczny brunch z Gromadą dzikich psów i lew wprosił się, jak to zwykle
robią lwy, a teraz kradł jej jedzenie! Niegrzecznie!
- Au! – zaskomlał wielki kot.
- Przestań zabierać mi jedzenie albo zacznę ci odgryzać rzeczy.
- Chytra.
- Chciwy.
- Tutaj, kocie – Sabina z Gromady Kuznetsov postawiła przed nim talerz z
bekonem. – Zabije całą świnie, żebyś mógł nakarmić tę wielką głowę.
- Wiem, że gdzieś w tym jest obelga, ale tak seksownie to brzmi z rosyjskim
akcentem, że to zignoruję – Mitch zabrał cały talerz bekonu.
Blayne potrzasnęła głową.
- Jak możesz tak jeść? Ludzie głodują a ty się zapychasz.
- Buu-huu. Serce mi krwawi. Biedni, głodujący ludzie.
Wiedziała, że Mitch mówił tak tylko po to, żeby ją zdenerwować, ale to co ją
przerażało to, że zawsze się na to łapała. Klepnęła go w głowę, ignorując jego
wybuch śmiechu.
- Nie, żebyśmy nie kochali twojej obecności na naszym niedzielnym
brunchu, Mitch – powiedziała Jess Ward-Smith ze swojego miejsca na szczycie
długiego stołu w jadalni Gromady Kuznetsov pełnej dorosłych, gdy wszystkie
młode bawiły się w ogródku albo w swoich pokojach. – Ale ciekawa jestem
dlaczego tu jesteś?
str. 22
- Ważne wilcze interesy Watahy przywiodły mnie tu z moja ukochaną damą
i jej kuzynką, Dee.
- Dee jest tutaj? – powiedziała Blayne z prawdziwą ekscytacja i podskoczyła,
tylko po to, żeby Mitch szarpnął ją w dół.
- Nie – nakazał jej.
- Ale chcę się tylko przywitać – Znów podskoczyła i znów szarpnął ją w dół.
- Nie.
- Daj spokój. Proooooszę, pozwól mi się przywitać z Dee-Ann!
W tym punkcie, Mitch praktycznie zwinął się na krześle, tak mocno się
śmiał, ale i tak trzymał ją mocno.
- I cokolwiek robisz z Dee-Ann – skończ z tym. Bo na tę chwilę, myślę, że
jest już płytki grób noszący twoje imię.
- Psujesz zabawę- nadąsała się Blayne. Potem strzeliła palcami, jej skupienie
przeniosło się na coś całkiem innego.
Sięgnęła do plecaka, który oparła przy nodze krzesła.
- Patrzcie jaką książkę znalazłam… - Przerwała natychmiast gdy cały stół
jęknął. – Co?
- Blayne – powiedziała Jess. – Nie możesz mi ciągle kupować książek o
ciąży.
- To nie dla ciebie. To dla mnie.
Mitch pochylił się i powąchał jej kark.
- Nie jesteś w ciąży.
Spojrzała na niego groźnie.
- Tak, jestem tego świadoma.
- Poniższe terytorium starej Blayne ostatnio niespokojne? – Blayne uderzyła
książką w wielka lwia głowę Mitcha. – Tylko pytam!
Przewertowała książkę.
- To książka o tym, co robić gdy przyjaciółka przechodzi przez ciążę. Jest
cały dział o tym co robić na porodówce.
Mitch zabrał jej książkę z ręki palcami pokrytymi tłuszczem z bekonu.
- A po co ci te informacje?
Blayne sięgnęła po swoja własność, ale Mitch uniósł rękę w górę i
przytrzymał ją z dala używając przedramienia.
str. 23
- Może będę mogła pomóc na porodówce gdy nadejdzie czas i chcę być na to
przygotowana.
- W przypadku gdyby wilkopies Ward-Smith był równie szalony co reszta i
próbował wygryźć sobie drogę nie tą stroną co trzeba? Wiem! Może będziesz
ją mogła rozproszyć zabawką do gryzienia!
Blayne zwinęła dłoń w pieść, gotowa uderzyć Mitcha O’Neilla Shawa w
orzeszki, gdy ktoś wyrwał mu książkę z ręki.
- Hej, och… - Mitch się obrócił. – Cześć, Smitty.
Smitty położył rękę na ramieniu Mitcha i uścisnął, Blayne wzdrygnęła się na
widok bólu , który zobaczyła na twarzy lwa. Cóż, bólu i uderzenia w jego
przerośnięte ego.
- Co powiedziałeś o wilkopsach i mojej niedługo-z-nami córeczce, Mitchell?
Liczę, że nie słyszałem cię dobrze.- Nic – wycedził Mitch przez zaciśnięte
zęby.
- Tak myślałem – Smitty odsunął rękę i grzecznie podał książkę Blayne,
zanim pocałował ją w czoło. – Witaj, skarbie.
- Witaj, Smitty. I dziękuję – Blayne parsknęła szyderczo na Mitcha a ten się
odwdzięczył.
Siostra Smitty’ego, Sissy Mea, chwyciła wciąż na wpół pełny talerz bekonu i
opadła na krzesło obok Mitcha. Oparła znoszone kowbojskie buty na stole, tuż
obok ręki Mitcha.
- To mój bekon – powiedział jej lew.
- Musisz nauczyć się dzielić, Mitchellu Shaw – Sissy uśmiechnęła się do
Blayne.
- Dzień dobry, skarbie.
- Cześć, Sissy – Blayne się rozejrzała. – Gdzie Dee-Ann? Myślałam, ze była z
tobą.
- Och, cóż… Blayne, nie!
Ale Blayne już biegła do frontowych drzwi. Otworzyła je i szybko rozejrzała
się po ulicy w śródmieściu aż zobaczyła wilczycę w połowie drogi w górę
bloku. Uśmiechając się szeroko, Blayne wrzasnęła:
- Dee! Hej, Dee! Gdzie idziesz? Nie idź! - Wilczyca stanęła, jej ramiona się
napięły. Blayne wstrzymała oddech, ale to na nic. Dee ruszyła przed siebie. –
Dee! Czekaj! Dee! Ann! Dee-Annnnnnnnnnnnn! Wróć!
str. 24
Dee-Ann nie wróciła i Blayne zamknęła frontowe drzwi i wróciła do jadalni
do pozostałości po jej śniadaniu. Gdy usiadła, każdy przy stole patrzył na nią,
podniosła szklankę ze świeżo wyciśniętym sokiem i wzięła łyk.
- Zgaduję, że mnie nie usłyszała.
Mitch potrząsnął głową.
- To jak patrzenie jak ktoś jedzie prosto na betonową ścianę i nic nie możesz
zrobić żeby go powstrzymać.
- Nie wiem co masz na myśli.
- Zapomnij o tym – powiedziała Sissy, pochylając się odrobinę i uśmiechając
szeroko. – Widzieliśmy się wczoraj na kolacji z Lockiem i Gwen – dodała do
Blayne.
- To jak mieć przy stole górę – poskarżył się Mitch o grizzly Gwen. – I rusza
się niemal tak samo szybko.
- I – kontynuowała Sissy, ignorując swojego partnera. – Co słyszę o tobie i
potężnie boskim Bo „Maruderze” Novikovie?
Dość źle było, że Blayne wypluła swój sok pomarańczowy z zaskoczenia, ale
gdy połowa dzikich psów, wilk i lew też to zrobili, nie wiedziała co myśleć.
○ ○ ○
Bo skończywszy setne okrążenie, odpoczywał z ramionami opartymi na
krawędzi basenu. Była niedziela, więc był to jego wolny dzień jak widniało w
jego harmonogramie. Cztery godziny ćwiczeń na basenie to nic, w
porównaniu z jego zwykłymi dziesięcioma do piętnastu godzinami
codziennych ćwiczeń.
Relaksując się na leżaku i nosząc mikroskopijne białe bikini z jej białymi
włosami sięgającymi ramion, związanymi w kucyk, Sami przeglądała
japoński Vogue. Sander spał na brzuchu na drugim leżaku. Nie chrapał, ale się
ślinił. Co nie było ładne.
- Jak długo zostajecie tym razem?
Sami opuściła gazetę na podłogę. Była w Stanach tylko kilka dni, ale Bo już
mógł powiedzieć, że była znudzona, gotowa znów podróżować. Lisy łatwo się
nudziły i Bo już przywykł do tego, że jego przyjaciele ciągle pojawiają się i
znikają. Jeśli byłby naprawdę zdesperowany, zawsze mógł ich wyśledzić
przez ich rodziców. Ale będąc szczerym, nigdy nie był tak zdesperowany.
str. 25
Cieszył się, gdy jego przyjaciele byli w pobliżu, ale nie myślał o nich dużo gdy
ich nie było.
- Nie wiem – powiedziała. – Jeszcze nie postanowiliśmy. Tajwan może być
zabawny – Sięgnęła po kolejną gazetę. – Wiesz, zatrzymaliśmy się w domu
zanim tu przyjechaliśmy. Dużo ludzi o ciebie pyta.
- Dużo ludzi o mnie pyta? Czy dużo ludzi pyta o Pyłka? – Przezwisko
którym kompletnie gardził.
- Czy to ważne?
- Właśnie jakby odpowiedziałaś.
Sami obróciła się na bok, twarzą do niego.
- Co z twoim wujem?
- Nie rozmawiałem z nim, ale nigdy nie dał znać że czuje potrzebę mnie
zobaczyć.
- Zawsze zaczynasz mówić jak prawnik gdy wspominam twoja rodzinę.
Jak zwykle Sami sprawiła, że brzmiało to jakby miał wielką rodzinę w Ursus
County w Maine, a nie tylko wuja, który był chętny go wziąć gdy jego rodzice
zginęli. Nikt inny go nie chciał. Stado jego matki nie miało pożytku z męskiej
hybrydy a drugi brat jego ojca nie miał pożytku z Bo.
Więc, wujek Bo, Grigori zostawił Korpus Marine i zabrał Bo do Maine, gdzie
był w większości ignorowany przez mieszkańców. Ignorowali go, tak, dopóki
nie odkryli, że był dobry w hokeja. Hokej był wszystkim w Ursus County.
Chociaż na początku nie było to łatwe. Bo był uważany za „małego” jak na
niedźwiedzia, a gra w hokeja przeciw drużynom złożonym z niedźwiedzi,
nawet w lidze juniorów i pomniejszej lidze nie była dla słabych sercem czy
ciałem. Jednak Bo wiele się nauczył przez te lata, grając przeciw większym,
pełnokrwistym niedźwiedziom, którzy uważali że jest mały i bezużyteczny. A
to czego się nauczył to być wrednym.
Znał swoją reputację jako gracza i, jakby go ktoś pytał, w całości na nią
zapracował. Były tylko dwie zasady gdy był na lodzie. Krążek należał do
niego i jeśli spróbujesz mu go zabrać, Bo Novikov zrobi wszystko co
konieczne, żeby go odzyskać.
Intensywność jego ataku zależała od tego za jak dużą groźbę uważał gracza.
Im większa groźba, tym gorsze uszkodzenia. Gdy miał zaledwie sześć stóp i
cal wzrostu i grał przeciw niedźwiedziom przynajmniej stopę wyższym, to
str. 26
miało sens a zniszczenia były łagodzone przez jego braki w wzroście. Gdy Bo
dorósł do ostatecznego wzrostu, nie zmienił sposobu gry. Jedyną różnicą było
to, że miał rozmiar i siłę by zwiększyć zniszczenia dwudziestokrotnie.
Nawet gorzej… Bo to nie obchodziło.
Wygrywanie było jego celem. Zawsze było, zawsze będzie. Pieniądze,
kontrakty, kobiety, to wszystko, to tylko skutki wygrywania, ale to samo
wygrywanie sprawiało, że Bo codziennie lądował na lodowisku. To
wygrywanie sprawiało, że zrobi wszystko by odzyskać krążek, który zabierze
mu jakiś facet. Zabawne, nie był tak drapieżny gdy polował na kolację, ani tak
terytorialny o cokolwiek innego w życiu.
- Potrzebujecie pieniędzy na podróż? – zapytał Sami, nie chcąc dyskutować
o wuju czy mieście, które dawno zostawił za sobą.
- Nie. Została nam gotówka z ostatniej roboty.
Ostatnia „robota” Sami to najpewniej jej i Sandera ostatnia kradzież. W
końcu byli lisami i lubili kraść. Sami była arktycznym lisem ze starej
eskimoskiej linii. Sander był alaskańskim lisem, a jego ludzie od Kodiaka. Bo
nie był zdolny się ich pozbyć odkąd wprowadził się do Ursus County, para
przyczepiła się do niego pierwszego dnia w szkole. Nie ważne gdzie
prowadziła go kariera, w którymś punkcie Bo spojrzałby w górę na widownię
i zobaczył Sami i Sandera obserwujących go, albo wróciłby po treningu żeby
znaleźć ich rozłożonych na jego meblach i jedzących jego jedzenie.
To było coś, co po prostu nauczył się akceptować i jak długo po sobie
sprzątali i kontrolowali swoje bałaganiarskie skłonności, cieszył się, gdy byli w
pobliżu.
- Cóż, daj znać jeśli będziecie czegoś potrzebować.
- Jesteś takim dobrym polarem – drażniła Sami. – Tak się cieszę, że
uczyniliśmy cię swoim.
- Jakbym miał wybór.
- Tak bardzo nie miałeś! – roześmiała się.
○ ○ ○
- Widzisz to? – zażądał odpowiedzi Mitch, unosząc grzywę, więc Blayne
była zmuszona spojrzeć na jego potężnych rozmiarów kark.
- Na co patrzę?
str. 27
- Próbowałem zdobyć autograf Novikova na meczu w Filadelfii i musiałem
go zaskoczyć bo ukrywałem się za drzwiami aż minął…
- Czemu ukrywałeś się za…
- … i wgniótł mnie w ścianę tak mocno, że krwawiłem i nie mogłem stać
przez godzinę. Ciagle mam bliznę!
- Stary, stary, to nic – Phil, mąż Sabiny, odciągnął kołnierz koszuli z długimi
rękawami, pokazując słabo widoczne zadrapania na piersi. – Oberwałem na
meczu, gdy grał przeciw Jersey Stompers trzy lata temu. Tłum rzucał napoje,
chipsy i popcorn na niego po tym jak zniszczył drużynę z Jersey. Wychyliłem
się i krzyknąłem: „Novikov! Jesteś do bani!” I ciął mnie tymi ośmiocalowymi
pazurami hybrydy! – Phil odchylił się na krześle, wyglądając na odrobinę zbyt
zadowolonego. – I totalnie przetrwałem.
Przerażona, Blayne powiedziała:
- O czym wy bredzicie? Poniewieranie fanami nie jest właściwym
zachowaniem – Blayne wskazała na Phila. – I jeśli go nie lubisz, dlaczego jesteś
taki podekscytowany tym, że cię fizycznie zaatakował?
- Kto powiedział, że go nie lubię?
- Powiedziałeś, że krzyknąłeś ze jest do bani.
- Bo jestem jego najtwardszym fanem – Phil uniósł ręce jakby jakimś
sposobem było to najbardziej oczywiste w wszechświecie. – Co jest lepsze niż
bycie najbardziej lojalnym czy coś. Prawda, Mitch?
- Absolutnie.
Zdegustowana, Blayne sie odezwała:
- Ten mężczyzna jest totalnym dupkiem. Walczy z członkami własnej
drużyny. Podczas gry! Kto robi coś takiego?
- Nie obchodzi mnie czy zatłucze na śmierć cała drużynę – powiedział
Mitch, powodując u Blayne nawet większy niesmak, niż myślała, że jest to
możliwe. – Jak długo będzie wygrywał dla drużyn którym kibicuję.
- Znowu chodzi ci o Dallas, co?
- Nigdy nie powinien był dołączyć do tej drużyny! To była całkowita zdrada.
Blayne spojrzała w dół stołu na Jess, robiąc zeza, bo, tak, przeżyła już
wcześniej tę śmieszna kłótnie Filadelfijskich Zmiennokształtnych.
- Hej – Mitch się pochylił. – Skoro znasz faceta, może mi załatwisz
podpisanie bluzy.
str. 28
- Nie znam faceta i nic ci nie załatwię.
- To jakbyś mnie w ogóle nie kochała.
- Nie kocham.
- Dobra. Jak chcesz. Ale ciągle możesz mi zdobyć bluzę.
- Dwie – dodał Phil. – Dwie podpisane bluzy.
- Żadnemu z was nic nie załatwię.
- Czemu nie, do diabła?
- Ponieważ Bo Novikov reprezentuje wszystko co jest niewłaściwe w
sportach zmiennokształtnych – Zaczęła wyliczać na placach. – Żadnego ducha
drużyny. Żadnego mentorowania rekrutom czy młodym graczom.
- Jesteś taka naiwna! – krzyknął Mitch w zwykłym dla siebie dramatycznym
stylu. - Wysokie morale nie uczyni cię mistrzem. I – dodał. – Przez takie
zachowanie Gwenie pewnie przeniesie cię do drugiej linii drużyny podczas
mistrzostw przeciw Texas Longfangs, żeby mogła włączyć Pussies Galore z
Jamaica Me Howlers.
Jej ręce opadły na kolana i zapytała:
- Co?
Mitch, najprawdopodobniej nagle rozumiejąc jak cicho zrobiło się przy stole,
rozejrzał się zanim znów skupił się na Blayne.
- Gwen, umm, wspominała ci o tym, prawda?
Phil oparł się na krześle.
- Zgaduję, że nie.
Blayne odsunęła krzesło i wstała, Mitch chwycił jej rękę.
- Czekaj! Pewnie się mylę. Jestem pewny…
- To nie to, że podjęłaby taka decyzję – warknęła, wyrywając rękę. – Chodzi
o to, że rozmawiała o tym najpierw z tobą – Podniosła plecak i odwróciła się
żeby wyjść, zakładając go na ramiona. I, tak, wiedziała że w trakcie uderzyła
Mitcha, posyłając go na środek stołu. Szkoda, że nie mogła się zmusić, żeby ją
to obchodziło!
Ignorując dzikie psy wołające, żeby wróciła do stołu, podeszła do
frontowych drzwi i je otworzyła. Grizzly po drugiej stronie gwałtownie się
cofnął.
str. 29
- Och, hej, Blayne – Lock MacRyrie uśmiechnął się do niej. – Przyniosłem
Sabinie jej cholerna skrzynię z szufladami, żebym nie musiał więcej słuchać jak
o nią pyta.
- Gwen jest z tobą?
Uśmiech Locka zbladł gdy wskazał za siebie.
- Taa. Jest…
Blayne przeszeła obok niedźwiedzia i zeszła po frontowych schodach do
pickupa, który był ciągle na chodzie, a którego Lock używał żeby dostarczać
ręcznie robione meble. Zapukała w okno i Gwen, uśmiechając się szeroko,
otworzyła je.
- Hej, dziewczyno! Nie wiedziałam, że dziś tu będziesz.
- Brunch dzikich psów.
- Ty i twoja obsesja z jedzeniem śniadania – Gwen oparła rękę na oknie. –
Więc, co słychać?
- Więc Pussies Galore jako twoja blokerka, co?
Złote oczy Gwen się rozszerzyły, spojrzenie miała zdumione.
- Blayne, zaczekaj. To po prostu…
- Nie. Nie. Nie musisz wyjaśniać. Ona rządzi. Widziałam jak gra.
- Blayne…
- Longfangs są naprawdę twarde. Twardsze ode mnie, najwyraźniej. Więc
rozumiem.
- Blayne, nie zastępujemy cię, ale to mistrzostwa, skarbie. Potrzebujemy
odrobiny ostrości.
- Ostrości, której nie mam.
- Jesteś cholernie zbyt miła – stwierdziła Gwen bezpośrednio. – Ciągle
przepraszasz inne drużyny i powstrzymujesz się, bo nie chcesz nikogo zranić.
Więc tak – powiedziała, wkurzając się. – Widać nie masz ostrości jakiej
potrzebujemy.
Blayne cofnęła się o krok od ciężarówki. Wiedziała, że nie powinna nic
mówić w tej chwili, bo zacznie to co jej tata nazywał: „Całe to przeklęte
paplanie.”
- Blayne, zaczekaj.
Gwen otworzyła drzwi, ale Blayne odeszła.
str. 30
Musiała dojść do tego co teraz zrobi. Może i byłą „miłą” – coś na co
odmawiała patrzenia jak na przekleństwo, ale to nie znaczyło, że była słaba. I
nigdy nie odda czegoś na co tak ciężko pracowała.
Nie. Musi być sposób, żeby im wszystkim udowodnić, że się mylą.
Udowodnić, że nie była rezydującą „cheerleaderką” Babes. Tytuł, który do tej
pory kochała.
Taa. Jeszcze im wszystkim pokaże.