Georg Owen Baxter
DREWNIANA BROŃ
SZCZECIN 1989
1.
OPANOWANIE PRZESZKODY
Cała górna część lasu żyła. Osiny nad strumykiem przeginały się w przód i w tył, wielkie sosny witały się wzajem kiwaniem swych smukłych czubów, natomiast poniżej wierzchołków drzew panowała niczym niezmącona cisza. Las był niezwykle rozległy i gęsty: Nie przetrzebiła go jeszcze siekiera drwala, może dlatego, że był tak bardzo niedostępny. Po obu stronach broniły do niego dojścia góry, których zbocza opadały stromo na rozprażoną, piaszczystą pustynię.
Można było, stojąc na wzgórzu, widzieć z jednej strony nagie szczyty górskie z bielejącymi w cieniu wielkich skał smugami śniegu, zaś z drugiej nieskończone obszary żółtych piasków pustyni, nad którymi rzadko płynęły po niebie chmurki, przysłaniające jego nieskalany błękit. Wichry burzowe skłębiały dokoła górskich olbrzymów zawoje mgieł strzelających w górę w postaci obłoków, niby sztywno wyprostowane chorągwie, których końce rozwiewały się niedostrzegalnie. Na zbocza górskie ponad linią porastających je lasów opadał śnieg, a niżej deszcze.
Wydawać się mogło, że strumienie nie miały odwagi wytryskiwać pośród pustynnej krainy, zaraz bowiem po opuszczeniu rodzimych wąwozów doliny rzeczne dziwnie się rozpłaszczały, a same strumienie wsiąkały w piasek, czy może nawet wysychały pod palącym działaniem słońca.
W połowie wysokości gór był królewsko wspaniały las, lecz wobec braku wielkich strumieni, po których można by spławiać kloce drzewne, a nadto wobec trudności przewożenia drzewa przez pustynię, drwale nie kwapili się dotychczas do wyrębu.
Pośrodku tej bezpiecznie osłoniętej strefy, w miejscu, gdzie pomiędzy skalnymi głazami wytworzyła się głęboka, kręta kotlina, znajdowała się kopalnia. Tam wszakże, gdzie obnażone skały ginęły ponownie wśród gąszczu, zapadały się również w głąb ziemi pokłady kwarcu. Wydostawanie minerału z tych czeluści odbywało się nakładem tak wytężonej pracy, że nie opłacała się ona prawie, zwłaszcza że żyła, bogata w danym miejscu i zapowiadająca jeszcze większą wydajność, kurczyła się nagle do niewielkiej, zaledwie zaznaczonej charakterystyczną jaśniejącą barwą, grubości.
Kopali z wysiłkiem już od dwóch miesięcy i Conover zaglądając do wydrążonego otworu, zadał sobie pytanie. Czy nie będą musieli pracować jeszcze dwa lata co najmniej, zanim dostaną się do serca żyły.
Westchnąwszy ciężko powrócił do ogniska. Kawa była już ugotowana i dostateczny zapas placka upieczony. Bardzo mało jednak było mięsa i mogło zabraknąć go zupełnie, jeżeli Buckowi nie poszczęści się dzisiejsze polowanie. Kwestia mięsa stawała się tym poważniejsza, że w poszukiwaniu zdobyczy zdołali już przetrząsnąć całą okolicę, ale bez rezultatu. Conover z rosnącym niepokojem zwracał wzrok w stronę ciemniejącego lasu, wsłuchując się jednocześnie w groźne porykiwania nadciągającej burzy.
Conover był rosłym, silnym mężczyzną. Wszystko w nim było duże, począwszy od głowy, mocno osadzonej na żylastej szyi, aż do ciężko obutych stóp. Miał z górą sześć stóp wzrostu, zarazem jednak był tak barczysty i miał tak długie ramiona, że nie wydawał się specjalnie wysoki. Już na pierwszy rzut oka można było poznać, że jest stworzony na człowieka czynu. Był nim też w istocie. Jego luźna flanelowa koszula nie mogła w zupełności zamaskować potężnych muskułów, twarz pokrywały wyraźne bruzdy powstałe przy wykonywaniu nadmiernie wytężonej pracy. Miał niewiele więcej niż trzydzieści lat, wyglądał wszakże na znacznie starszego.
Stojąc tak przy ognisku, uosabiał prawdziwy typ dzielnego pioniera. Gdyby urodził się przed pięciu wiekami, byłby niewątpliwie rycerzem z mieczem okrytym chwałą. Że jednak przypadło mu w udziale żyć w dwudziestym stuleciu, przebywał tutaj na Dalekim Zachodzie, gdzie mógł wyzyskać swoją siłę do drążenia nagich skał, jako oręża używając świdra, oskarda i motyki.
Kiedy postąpił parę kroków do przodu, aby wziąć ze stosu drewien do ogniska, okazało się, że coś było nie w porządku w tej wspaniałej ludzkiej machinie.
Można było spodziewać się po nim kroku tak lekkiego i prężnego jak krok młodego chłopca, jako że niespokojny, wnikliwy wzrok Conovera zdradzał siłę duchową równie wielką, jak siła jego potężnych mięśni. Kiedy jednak zrobił kilka kroków, uwidoczniło się, że w osobliwy sposób pociąga prawą nogą. Trudno było określić, co właściwie jest tu nie w porządku. Nie było to utykanie kogoś, kto ma zranioną nogę czy też nadwerężone ścięgno. Był to raczej chód człowieka, którego cały ciężar ciała spoczywał długo na jednej nodze, co spowodowało rodzaj skurczu, tzw. popularnie „zaśnięcie” nogi przez złe jej ukrwienie.
Tę samą niepewność ruchów prawej ręki można było zauważyć, gdy podszedłszy do stosu, w ostatnim momencie jak gdyby zmienił zamiar i ujął drwa lewą ręką zamiast prawą, którą wyciągnął pierwotnie.
Po wrzuceniu drzewa do ogniska stał przez chwilę tępo wpatrzony w tę swoją prawą rękę, po czym z lekkim westchnieniem odwrócił się do ognia plecami, by je ogrzać, i usiadł na ławie z dużego płaskiego kamienia, którą on i Buck urządzili przy palenisku. Na zaimprowizowanym w ten sam sposób stoliku zapalił smolną pochodnię. Postawił przed sobą małe kwadratowe lusterko i wziąwszy arkusik papieru i ołówek zaczął w największym skupieniu rysować litery tak wielkie i niezdarne, jakie mogłoby stawiać tylko pięcioletnie dziecko. Conover pisał lewą ręką i, co szczególne, zamiast patrzeć przy tym na papier, miał wzrok utkwiony uporczywie w lustro.
Było to zadanie łatwe może do opisania, jednak dość trudne do wykonania, ponieważ obraz kreślonych przez Conovera liter był oczywiście odwrotny, a jego niewprawna lewa ręka zmuszona była odtwarzać przeciwieństwo tego, co widziało oko i co nakazywało czynić mięśniom. Był to, słowem, ten sam system ćwiczeń, przy pomocy którego mańkuci wprawiają się we władaniu prawą ręką. Dla Conovera było to zadanie podwójnie trudne, gdyż jego prawa ręka dopiero od roku przestała mu służyć za najsprawniejsze narzędzie pracy.
To zaledwie przed rokiem ładunek, który nie wybuchł w pół godziny od założenia lontu, rozerwał się właśnie wtedy, gdy on podchodził do tego miejsca. Głos wewnętrzny ostrzegł go w ostatniej chwili — zdążył odskoczyć, przyjmując całą siłę wybuchu na prawą stronę ciała.
Buck wyciągnął oszołomionego towarzysza z wyrwy, która się utworzyła, i zawiózł go do najbliższego lekarza. Najbardziej optymistyczne przepowiednie doktorów w pierwszym półroczu po wypadku orzekały, że prawa ręka i noga Conovera będą sparaliżowane na zawsze.
Niespodziewanie po upływie tego czasu życie odezwało się w obu skazanych na bezwład kończynach. Powoli zaczęły też coraz lepiej funkcjonować poszarpane nerwy, podporządkowując się impulsom promieniującym z mózgu. Doszło wreszcie do tego, że mógł chodzić bez kuli, potem stopniowo nauczył się podnosić przedmioty i trzymać je. Prawa ręka pozostawała wciąż jednak tak mało sprawna, że nie był w stanie krajać nią chleba ani mięsa.
Mógł wszelako utrzymać świder i nauczył się posługiwać dźwigadłem przy pomocy lewej ręki. Dzięki temu mógł powrócić do kopalni i wraz ze swoim dawnym towarzyszem, Buckiem, zabrać się znowu do drążenia złomów skalnych.
Mimo tak ciężkiej pracy nie opuszczał ani jednego dnia bez cierpliwego uprawiania ćwiczeń wskazanych mu przez lekarza. Każdą wolną godzinę poświęcał na gimnastykowanie lewej ręki, chcąc uczynić ją tak samo sprawną, jak była kiedyś prawa.
„Musi pan próbować od czasu do czasu używania i prawej ręki — powiedział mu doktor. — Nie wiem sam doprawdy, jaki diabeł tkwi w prawej stronie pańskiego ciała, jest ona bowiem równie zdrowa jak lewa. Nerwy doznały oczywiście wstrząsu, myślę jednak, że główna przeszkoda tkwi w pańskim mózgu. Zatracił pan od tak dawna wiarę w możność używania swojej prawej ręki, że nie jest pan w stanie uwierzyć, aby mogła ona funkcjonować z dawną dokładnością. Niech pan więc daje jej od czasu do czasu okazję do wypróbowania, co potrafi. Może uda jej się przekonać pana, że nie jest z nią tak źle, jak pan to sobie wyobraża. Niech pan w każdym razie nie traci nadziei!”
Conover nie zapomniał nigdy tej rady. I przynajmniej raz dziennie ponawiał takie próby. Raz dziennie przez krótki czas przestawał posługiwać się lewą ręką i usiłował pisać prawą. I właśnie w oczekiwaniu na powrót Bucka postanowił odbyć codzienne ćwiczenia.
Odłożył ołówek i zamknął oczy. Skupiwszy całą siłę woli z takim naprężeniem, że aż drżał z wysiłku, postanowił: tym razem musi się udać!
Otworzył oczy, ujął mocno ołówek w prawą rękę i przyłożył jego zaostrzony koniec do papieru, na którym z wysiłkiem zaczął wypisywać swoje imię i nazwisko: „Jim Conover”. Niestety!... Koniec ołówka ześlizgiwał się z papieru — pierwsza kreska zjechała fatalnie w lewo, przy następnej ołówek zamiast posuwać się przed siebie, zakreślił jakiś niesamowity łuk i zeskoczył zupełnie z białej kartki.
Conover osunął się na kamień z bolesnym jękiem. Zawód, który go spotkał, był dla niego ogromnym ciosem. Był gorszy niż śmierć, gdyż śmierć poraża raz, a ta męka miała się odtąd powtarzać aż po kres jego życia.
Podniósł głowę. Jego wzrok padł na Bucka, stojącego przed nim z przewieszonym przez plecy ubitym dzikiem. Polowanie tego dnia udało mu się nadzwyczajnie. Mimo to w jego oczach nie było radości. Malowała się w nich litość i współczucie dla przyjaciela.
Nie zamienili ze sobą ani słowa. Lusterko, papier i ołówek zostały odłożone na bok i Conover poszedł po nowy zapas paliwa, aby rozniecić suty ogień, gdy Buck tymczasem poćwiartował, a potem pokrajał mięso na grube plastry, które następnie upiekł nad ogniem na zręcznie uformowanych z kawałków drewna grabkach. Odświeżył także kilka kawałków placka i rozgrzał mocno kawę, której rozkoszny aromat jeszcze bardziej podniecił apetyt obu wygłodzonych mężczyzn.
Ściemniło się już zupełnie, kiedy zaczęli jeść. Przy jedzeniu Conover słuchał drobiazgowego sprawozdania Bucka z udanych łowów. Niestety, Buck należał do tego typu opowiadaczy, którzy nie potrafią pominąć najdrobniejszego szczegółu. Nad tym na przykład, w jaki sposób zawiązał sznurowadła swoich butów, rozwodził się tak długo, że sam ten opis mógłby zająć czas potrzebny na spożycie całkowitego posiłku.
W jego polowaniu tego dnia nie było właściwie nic szczególnie ciekawego, zdał wszakże przyjacielowi sprawę z każdego swojego kroku z taką drobiazgowością, że Conoverowi mogło się zdawać, jakby to on gonił za zdobyczą.
Buck pod każdym względem stanowił całkowite przeciwieństwo Conovera. Był szczupły, drobnej budowy — niby ułomek mężczyzny. Bladą i wymizerowaną twarz ożywiała jedynie para bardzo niebieskich, ostro spoglądających oczu. Miał nie więcej niż pięćdziesiąt lat, ale ze swoim wyglądem sprawiał wrażenie siedemdziesięcioletniego starca.
— Tak więc ubiłeś go? — zapytał Conover ku końcowi opowieści, kiedy po sutym uraczeniu się mięsem zagryzanym kawałkami placka, zdążył wypić drugą filiżankę kawy. I Buck także, opowiadając, dotrzymywał mu kroku w jedzeniu.
Conover zapytał, choć wiedział aż nadto dobrze, że wszelka próba skrócenia któregokolwiek z opowiadań Bucka jest szaleństwem. Podjął on też je dokładnie w tym samym punkcie, w którym odezwanie Conovera usiłowało doprowadzić rzecz do szybszego końca.
— Zaczęło się zmierzchać, jak ci powiedziałem — nawiązał do swoich poprzednich słów. — Nad ziemią unosił się tak gęsty opar, że wyglądał jak czarny dym, ścielący się czasem długo po wystrzale. Ale, ale, kiedy mowa o dymie, przypomina mi się, że...
— Powrócimy do dymu później jeszcze — przerwał mu, nie tracąc cierpliwości Conover. — Chciałbym dowiedzieć się przede wszystkim, w jaki sposób ubiłeś tego dzika.
— Mówię przecież. Zaczęło mocno się zmierzchać i głowa dzika zamajaczyła przede mną tak samo niewyraźnie, jak gdybym oglądał ją przez mgłę. Zmrok był taki nieprzejrzany, jak gdyby wyrosła przede mną ściana z ołowiu. Mówię sobie tedy: „Słuchaj, Buck! Najlepiej byłoby obejść dokoła te zarośla oddzielające cię od dzika i przyjrzeć się, jak też ta bestia wygląda. Bo inaczej będziesz psuł tylko po próżnicy proch na strzelanie do zjawy, a zjawy nie napełnią kałduna tak wielkiego jak brzuch Jima”.
— Dziękuję ci — wtrącił Conover — że i w takiej chwili pamiętałeś o mnie.
— Wiedziałem jednak — ciągnął dalej nie stropiony przeszkadzaniem mu Buck — że gdybym obszedł zarośla dokoła, przeklęta bestia mogłaby usłyszeć moje kroki, takie to ma wyczulone uszy, albo dojrzeć mnie bystrymi ślepiami, a wtedy strzelałbym co najwyżej do śladu umykającego zwierza. Rozejrzałem się więc dokoła, przemyśliwając, jak by też najłatwiej wziąć zdobycz na cel...
— Diablo cierpliwy musiał być ten twój dzik — nie mógł powstrzymać złośliwej uwagi Conover.
— Słuchaj, jak będziesz tak ciągle mi przerywał, nie dojdę nigdy do końca! — zniecierpliwił się Buck. — A chciałbym przecież już raz mieć to za sobą.
— Nie, nie! Nie powiem już ani słowa! — potulnie zapewnił Jim. — Jestem naprawdę bardzo ciekaw, jak się to wszystko odbyło.
— A więc — zaczął ponownie zupełnie już udobruchany Buck — dostrzegłem odcięty, jak gdyby oskalpowany kawał gałęzi zwisającej tuż nad łbem dzika. Mówię sobie, że będę celował do tego wyraźnie szarzejącego miejsca, a potem opuszczę fuzję ździebko niżej, żeby trafić bestię bez pudła i zdobyć mięso, którego tak bardzo nam obu potrzeba. Opuściłem się więc na jedno kolano, nie odrywając oczu od upatrzonego punktu, ale przy opuszczaniu się macałem uważnie, czy nie natknę się na jakąś leżącą na ziemi suchą gałąź lub co innego, co mogłoby trzasnąć pod moim ciężarem i zdradzić mnie przed zwierzem. Kiedy wreszcie bezpiecznie przyklęknąłem i podniosłem do oczu fuzję, rzekłem sobie, że najgorsze mam już poza sobą. Zacząłem sadowić się wygodniej...
Doszedłszy do tego punktu urwał nagle i spojrzał na Conovera. Ten wpatrzony tępo przed siebie zdawał się nie zwracać uwagi na nagłe zamilknięcie przyjaciela. Widać było, że jest niepodzielnie pogrążony we własnych myślach i nie zdaje sobie sprawy z tego, co dzieje się dokoła niego. Dwie jaskrawoczerwone plamy rumieńców wyskoczyły na sam środek policzków Bucka.
— No — mruknął ponuro — myślę, że czas na nas już sprzątnąć po jedzeniu.
— Tak, już czas — przytaknął Conover i obaj zabrali się w milczeniu do dzieła, gdy nagle Jimowi coś się przypomniało.
— Buck! — zawołał. — Wydaje mi się, że nie dokończyłeś swojego opowiadania o tym, w jaki sposób udało ci się zabić dzika?
— Widziałem, że wcale nie słuchasz — odparł wyraźnie zgnębiony Buck. — Myślę, że znudziłem cię moją gadaniną.
Wielka, ciężka ręka Conovera spoczęła na ramieniu przyjaciela.
— Towarzyszu! — rzekł. — Strasznie mi przykro, ale widzisz dostałem dzisiaj list. Nie mogło mi ani na chwilę wyjść z głowy to, co w nim napisano... Nawet podczas słuchania ciebie.
— Jaki znów list? Skąd się wziął? — zapytał nierozchmurzony Buck, podejrzewając Conovera o wymyślenie sobie tej wymówki.
— Chłopiec Marvinów przywiózł mi pocztę. Dla ciebie nie było nic, tylko ten jeden przeklęty list do mnie.
Wyjął go z kieszeni i podał Buckowi.
— Możesz go sam przeczytać — mruknął.
2.
GNĘBIĄCE NOWINY
Koperta była tak zasmolona, że trudno było przypuścić, aby cały brud przywarł do niej jedynie podczas drogi, najprawdopodobniej znaczna część wytłuszczenia przedostała się na papier z wnętrza kieszeni posła-chłopaka Marvinów, a może i z własnej kieszeni Conovera. Były jednak na kopercie inne ślady, które mogła pozostawić tylko ręka piszącego.
Widniała na przykład w rogu koperty okrągła, na wpół przejrzysta plama, wyglądająca bardzo podejrzanie, jak gdyby ślad roztopionej na papierze kropli tłuszczu, poza tym pod wyraźnie wypisanym adresem ciągnęła się na znacznej przestrzeni smuga atramentowa.
Buck wyjął z koperty złożoną pojedynczą ćwiartkę poliniowanego papieru, zapisanego po obu stronach niewprawną ręką, która mogła równie dobrze należeć do małego dziecka, jak i niedołężnego starca. Bądź co bądź charakter pisma był na tyle wyraźny, by umożliwić Buckowi odczytanie treści listu.
„Drogi Jimie! Od wielu już lat nie widzieliśmy Cię ani też nie mieliśmy żadnych wiadomości o Tobie. Teraz kiedy wywiedzieliśmy się nareszcie, gdzie możemy cię znaleźć, myślę, że nie na wiele to się przyda. Przygwoździła mnie do łoża boleści śmiertelna słabość — tak utrzymuje przynajmniej doktor.
Więc tak sobie myślę, że gdybyś po otrzymaniu tego listu od razu wyruszył w drogę, to pewnie też nie zastałbyś mnie przy życiu. Nie wiem, co się wtedy stało, pięć lat temu, że tak nagle od nas odjechałeś, synu. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, wiele nieszczęść spadło na naszą rodzinę i nie wiem, co z nimi będzie, kiedy i mnie zabraknie. Nie odzywałeś się tyle lat, czy już całkiem się nas wyrzekłeś, Jim? Jesteś tu bardzo potrzebny, bo jest źle, a ja jestem już stary i chory.
Synu, wracaj do nas jak najprędzej. Niech Cię Bóg błogosławi.
Twój ojciec”.
Buck skończył czytać, złożył kartkę i oddał Jimowi.
— Niech mnie diabli wezmą, jeżeli coś z tego pojmuję. Pozabijali się tam czy co? — powiedział z bezradnym uśmiechem.
— Sam się zastanawiam — odrzekł Jim.
— A dlaczego stamtąd odszedłeś?
— Domyślasz się chyba, że nie bez kozery?
— Tak, chyba że musi w tym coś być.
— Rozumie się, że jest.
— Strzelanina?
— Tak.
— Niech mnie diabli porwą, jeżeli to nie skandal.
— Wcale nie. To najlepsze, co mogło mi się przytrafić.
— Czy może nosisz przybrane nazwisko, Jim?
— Nie. Moje własne. Ale... A może najlepiej zrobię, jeżeli opowiem ci o wszystkim? Czuję, że jestem ci to winien. Ale nie piśniesz o tym nikomu ani słowa?
— Musieliby mi wyrwać wygadanie się razem z językiem.
Olbrzym wahał się przez moment, jak gdyby nie mógł zdecydować się od czego zacząć. Po chwili gwizdnął i prawie natychmiast z ciemnej głębi lasu wyłonił się koń, który przebiegłszy pędem odległość dzielącą go od ogniska, zatrzymał się w kręgu rzucanego przez nie światła. Stał tu, nerwowo potrząsając zgrabną głową; w jego błyszczących ślepiach czaiła się chęć ucieczki, byłby też pewnie umknął, gdyby nie trzymało go na uwięzi wezwanie pana.
— Patrz! — rzekł Jim i na dźwięk dobrze znanego głosu rosły, piękny koń postąpił krok do przodu.
— Wieloryb nie koń! — z zachwytem zawołał Buck. — Do wszystkich diabłów, mówię ci, Jim, oddałbym resztę moich zębów za możność pokłusowania na tej twojej bestii, chociażby przez pięć minut. Jednak patrząc z drugiej strony wolałbym stanąć przed wymierzonymi we mnie lufami pięciu strzelb, aniżeli zaryzykować siedzenie przez pięć minut na jego grzbiecie.
— Tak samo zupełnie myślałem — powiedział Jim Conover — kiedy byłem małym chłopcem. Nie było wtedy nikogo, kto odważyłby się na bójkę ze mną, a mnie aż ręce świerzbiły do walki. Taki byłem duży i takie twarde miałem pięści, że nikt nie miał ochoty zaczynać ze mną. Chociaż więc paliłem się do zmierzenia się z kimś, musiałem cierpliwie czekać, dopóki nie przytrafiła mi się okazja rozprawienia się z dwoma przeciwnikami na raz. Od walk na pięści szybko doszło, ma się rozumieć, do walki na noże i na broń palną. Ludzie dobrze wiedzieli, że nie dadzą mi rady rzucając się na mnie z gołymi rękami. Byłem bardzo silny i bardzo obrotny zarazem.
— Widziałem cię nieraz przy robocie — wtrącił Buck z zachwytem. — Nie masz wcale potrzeby mówić mi, że ludzie bali się zaczynać z tobą. Zapomniałeś już może, jak tych pięciu McGintów napadło na nas w Pięciu Stawach, ale ja dobrze to zapamiętałem.
Jim pogardliwie wzruszył ramionami, jak gdyby niezadowolony, że przyjaciel jego wspomina o tej historii.
— Głupstwo — bąknął. — To, co wydarzyło się przypadkowo przy Pięciu Stawach, było tym właśnie, za czym uganiałem się przez cały czas, kiedy byłem smykiem jeszcze.
— Nie wiem, od czego to się zaczęło, ale pamiętam, że zawsze tak ze mną było. Ponosiło mnie, ilekroć dowiadywałem się o kimś, kto poprzysiągł sobie, że wypruje mi żywcem wątrobę z ciała i wypatroszy ze mnie wszystkie wnętrzności; gotów byłem popędzić setki mil, byle tylko natrafić na bandę takich, którzy przechwalali się, że dadzą mi radę. Tak, tak... Kiedy myślę o tym, jakim byłem zuchem i jaki ze mnie niedołęga teraz, wydaje mi się, że to był ktoś zupełnie inny, a nie Jim Conover...
Buck spojrzał na niego przelotnie, wyszczerzył zęby i błysnął oczami, jak gdyby zamierzał ostro zaprotestować. Zawahał się jednak i rzucił tylko:
— Mów dalej!
— Szybko przekonałem się, że walka na pięści nie zadowala mnie nawet w połowie tak, jak na broń palną. Może i nieźle było wyrżnąć gościa pięścią w podbródek albo zanurzyć wszystkie swoje dziesięć palców w jego grdyce, jak gdyby to było szare mydło. Nieporównanie milsze jednak było składanie się do strzału, gdyż nigdy nie można było przewidzieć, czym się to skończy. W walce na pięści można zawsze przecież być pewnym, że zwyciężyć musi największy, najobrotniejszy i najsilniejszy, jeżeli tylko ma oczy szeroko otwarte i potrafi ominąć wszystkie fotele i krzesła czy pnie w lesie, które mu staną na drodze. Ze strzelbą, pistoletem czy rewolwerem inna zupełnie sprawa. Licho wie co może przytrafić się nawet najzręczniejszemu.
Wprawiałem się w strzelaniu po cztery godziny dziennie: umyślnie wykręcałem się na pięcie tuż przed oddaniem strzału albo też stawałem w rozmaitych zabawnych pozach, próbując jednocześnie trafić do celu. Siadałem na przykład na ławie i rzucałem kamień przez ramię, po czym zrywałem się błyskawicznie, padałem na płask na ziemię i strzałem dosięgałem kamienia w locie.
Buck niezdolny wyrazić słowami swojego zachwytu, wydał tylko jakiś niezrozumiały okrzyk.
— Gotów jesteś pomyśleć, że przechwalam się, że stroję się w pióra bohatera — usiłował się usprawiedliwić Conover. — Tak jednak było. Aż nadszedł taki dzień, kiedy zrozumiałem, że nadaremnie tracę czas. Gorzej nawet! Bo oto kiedy zjawiałem się na zebraniu, gdzie było dwudziestu spokojnie rozmawiających mężczyzn, milkli wszyscy, wystraszeni moim widokiem, kiedy potrącałem kogoś na drodze, bez słowa protestu usuwał się na bok, a kiedy usiłowałem z kimś pogawędzić, już po chwili pozwalał mi mówić wszystko, choćby to były ordynarne wyzwiska pod jego adresem.
Jim milczał chwilę zamyślony, po czym ciągnął:
— Posuwałem się do takiej podłości, że kilkakrotnie, kiedy dziewczyna czy zamężna kobieta pozwoliła sobie zachować się szorstko wobec mnie, rozprawiałem się za to po swojemu z jej mężem, narzeczonym lub innym mężczyzną z jej rodu. Wynik był taki, że w dość krótkim czasie wszyscy obchodzili mnie z daleka.
— W jaki sposób udało ci się uniknąć linczu?
— O, zlinczowanie mnie nie byłoby takie łatwe! Widzisz, nie byłem przecież sam — miałem po swojej stronie przybranego ojca i wszystkich mężczyzn z jego rodu. Gdyby ktokolwiek poważył się tknąć mnie palcem, miałby do czynienia z dwudziestoma dobrze uzbrojonymi, silnymi chłopami, którzy wyrośliby momentalnie jak spod ziemi. Dlatego właśnie trafiło mi do serca wezwanie mojego ojca. Czuję, że nie mam prawa mu odmówić. Jak już wspomniałem, nie jest on wcale moim rodzonym ojcem, ale przybranym tylko. O moim własnym ojcu nic nie wiem. Tak samo zatarły się w pamięci wszystkie wspomnienia o matce poza tym, że była wiecznie słaba i kaszląca i że miała zawsze bardzo smutne, jak gdyby zmęczone płaczem oczy. Śmierć zaskoczyła ją podczas podróży. Umarła w domu człowieka, który przyjął gościnnie pod swój dach słabą, niezdolną do odbycia dalszej drogi kobietę.
— Czy to właśnie on cię przygarnął — zapytał zaciekawiony Buck.
— Tak. Choć wówczas miał już trzech własnych synów, zaadoptował mnie, uważając, że zawsze znajdzie się miejsce na jeszcze jedno pisklę. Właściwym wszakże powodem zaopiekowania się mną było to, że rzuciłem się z pięściami na jednego z jego chłopaków, który ośmielił się wykpić mój płacz z tęsknoty za zmarłą matką. Dzięki temu właśnie dostałem się do domu wodza klanu. Odtąd traktował mnie na równi z własnymi synami. To znaczy, że nieraz kopnął mnie boleśnie, jeśli napatoczyłem się na niego, i nieraz złoił mi skórę rzemiennym pasem, gdy coś przeskrobałem naprawdę albo też gdy mu się zdawało, że przeskrobałem.
— Jakie miał prawo do rozprawiania się z tobą w ten sposób?
— Wziął mnie do swego domu, kiedy nie miałem nikogo innego, kto chciałby się mną zająć. Nie rozstałbym się też z nim, gdyby nie pewna dziewczyna.
— O! — szepnął Buck. — Coś mi mówiło od początku, że musi być w tym wszystkim jakaś spódnica... Opowiedz mi o niej, Jim.
3.
JACQUELINE
— Życie każdej młodej dziewczyny — zaczął opowieść Conover — obejmuje okres, kiedy całe jej ciało zdaje się składać z samych tylko rąk i nóg, takie to wszystko jest wydłużone i nieporęczne. Okres ten przechodziła w owym czasie właśnie ta, o której chcę opowiedzieć, kiedy spotkałem się z nią po raz pierwszy.
Było to przed pięciu laty. Pewien jestem, że teraz już znacznie wyrosła i rozwinęła się. Wtedy jednak miała dopiero czternaście lat i była bardziej kanciasta, aniżeli jakiekolwiek inne młode stworzenie. Była koścista jak stary koń i tak śmiesznie niezdarna jak młode cielę. Nos miała o połowę mniejszy niż należało, a w dodatku jego nasada usiana była piegami. Rude włosy były zaplecione w mysi ogonek skręcony tak ciasno, że sprawiał wrażenie pletni harapa. Niby biczem potrafiły ciąć ostrym, przenikającym na wskroś spojrzeniem jej wielkie, pełne ognia oczy, podczas gdy jej usta i podbródek miały dziwnie miękki, prawdziwie dziecięcy zarys. Czy możesz ją sobie wyobrazić z tego opisu, Buck?
— Niech mnie licho porwie, jeżeli nie stoi mi jak żywa przed oczami.
— Spotkaliśmy się po raz pierwszy podczas gwałtownej burzy z piorunami. Rwałem pędem na moim kasztanku szukając jakiegoś schronienia, kiedy nagle dostrzegłem dziewczątko, które gnało konno tuż przede mną. W tym samym momencie blisko nas huknął piorun. Koń pod nią z przerażenia stanął dęba i wyrzucił ją z siodła z takim impetem, że biedaczka ocknęła się raptem na ziemi, sama nie wiedząc jak i kiedy. Zeskoczyłem z konia i podbiegłem do niej, aby ją podnieść. Otrzepała się szybko z piasku, otarła bryzgi błota z twarzy i otrząsnęła się cała ruchem zmokłego psiaka.
— O, niech no ja znów dostanę w ręce tę podłą szkapę! — zawołała. — Dam jej nauczkę! Pożałuje bestia, że piorun nie wywrócił jej zamiast mnie!
— Głowę dałbym za to — mówię — że panienka musi być straszliwie niemiłosierna.
Zmarszczyła czoło i spojrzała na mnie tak ostro i przenikliwie tymi swoimi ognistymi ślepiami, że aż poczułem się nieswojo.
— Zuchwalec z pana — powiedziała. — Myślę jednak, że musi pan mieć dobre serce.
— Skąd o tym wiesz, moja panienko? — zapytałem.
— Tak, dobre serce, ale prostak — odpowiedziała nie zmieszana.
Widzę z tego, że źle mnie nie sądzi. Ośmielony więc i pełen podziwu przyglądam się jej, bo przecież niecodzienna to rzecz wywinąć kozła w powietrzu, wstać jak gdyby nigdy nic, i jeszcze najspokojniej podrwiwać z człowieka.
— Dzieciak z ciebie jeszcze, moja panienko — mówię do niej — ale, jak widzę, znasz się na ludziach. Chciałbym jednak wiedzieć, skąd się tu wzięłaś?
— O, żebym to ja wiedziała, skąd się tu wzięłam, znalazłabym już dalszą drogę. Wyobrażasz sobie może, mój panie, że stoję tu i zabawiam się rozmową z wami dla przyjemności tylko? Na tym wietrze szarpiącym mnie w kawały?!... Przy tym ulewnym deszczu?!...
Zdjąłem mój gumowy płaszcz i podałem jej.
— O, cóż to, czy jestem z cukru — zawołała — żebym się miała roztopić na deszczu?
— Odziej się w ten płaszcz — mówię — i nie gadaj po próżnicy!
— A co mi pan zrobi, jak się nie odzieję?
— Przerzucę cię przez kolano, moja miła, i przetrzepię porządnie skórę.
Spojrzała na mnie tak ostro, że oczy omal nie wyskoczyły jej z głowy.
— Myślę, że to tylko głupi żart z pana strony — rzekła surowo.
— Ani mi się śni żartować. Chcę tylko powiedzieć, że nie pozwolę takiej smarkuli jak ty przeziębić się na śmierć. Wkładaj płaszcz!
W jej oczach był taki żar, że aż ciskały iskry. Gdyby była mężczyzną, nie obeszłoby się na pewno bez zażartej walki. Wściekłość ponosiła ją. Aż zębami zgrzytała ze złości.
— Nie zwykłam liczyć się z błaznami — syknęła wreszcie. — Widywałam już cały cyrk, a teraz mam przed sobą zaledwie jego marną cząstkę.
Przyjrzałem się jej uważniej. Widzę, że niełatwa z nią sprawa. Nie było innej rady, jak zmusić ją, żeby pozwoliła narzucić na siebie ten mój gumowy płaszcz. Schwyciłem ją za napięstek. Ani przez myśl mi nie przeszło, że mogłem jej zadać ból, ale w owym czasie nie miałem pojęcia o własnej sile. Nie powiedziała biedaczka ani słowa, zbielała tylko na twarzy i zacisnęła zęby.
— Włóż ten płaszcz, moja panienko! — powiedziałem.
— Włożę — ustąpiła spokojnie, jak stary człowiek, który widzi, że został pokonany.
— Dzieciaku! — zawołałem otulając ją szczelnie. — Dzielne z ciebie stworzonko. Bardzo mi przykro, jeżeli zadałem ci ból.
— Et, głupstwo, nic ważnego — odrzekła. — Gorzej, że przemoknie pan teraz do nitki.
— Nic mi nie będzie. Mam grubą skórę, deszcz spłynie po niej. Ale powiedz mi, moja panienko, w jaki sposób zmyliłaś drogę?
— Wybrałam się na daleką przejażdżkę. Nie znam dobrze tej okolicy, a kiedy zaczęła się burza, ta moja przeklęta szkapa popędziła tak, że słupy przydrożne tylko migały przede mną i nie mogłam rozpoznać znaków.
— Jak ci na imię, miła panienko?
— Kobiety wołają do mnie Jacqueline, a mężczyźni po prostu Jacque. Noszę nazwisko Stoddard.
Zdębiałem. Stary Stoddard był posiadaczem największych włości w naszych stronach. Ale, co ważniejsze, był on od lat najzaciętszym wrogiem mojego przybranego ojca i całej jego rodziny.
— Bo widzisz, Buck — opowiadał po chwili zamyślenia Conover — mój przybrany ojciec i jego rodzina przybyli na Dziki Zachód z Kentucky i tutaj rozrodziło się ich tylu, ilu było ich tam. I jedni, i drudzy mają jednakie obyczaje. Nie potrafią osiodłać konia jadąc do najbliższej skrzynki pocztowej na skrzyżowaniu dróg, żeby nie zarzucić dubeltówki na ramię i nie zatknąć za pas pary pistoletów i kilku noży w dodatku. Nie umieli wyobrazić sobie życia, nawet najspokojniejszego, bez puszczania w ruch broni palnej. I ja także zaprawiałem się do tego od małego brzdąca i tak się w tym wyćwiczyłem, że szybko prześcignąłem w sprawności najdzielniejszego z nich. Pysznili się mną, jeszcze bardziej podsycali moje wrodzone skłonności do zawadiactwa, wmawiając mi, że jestem bohaterem, wychwalając moje niegodziwe wyczyny, nazywając mnie wielkim człowiekiem.
Byłem bardzo młody jeszcze, a młodzikowi takie gadanie musi uderzyć do głowy, sam chyba rozumiesz, Buck? Moja sława najtęższego łotra wznosiła stopniowo nieprzebyty mur między mną a wszystkimi ciężko pracującymi kowbojami i farmerami z okolicy, którzy bali się mnie i unikali jak grzechotnika.
Tak więc — ciągnął Conover — kiedy mała oznajmiła, że jest córką Stoddardów, zrozumiałem od razu, że gdyby dowiedziała się, kim jestem, przekreśliłaby z miejsca wszelką znajomość ze mną. Wyda ci się to może dziwne, ale myśl, że dziewczątko mogłoby odwrócić się do mnie tyłem, wbiła mi w serce cierń gorszy niż smagnięcie batem. Postanowiłem więc ukryć przed nią moje pochodzenie najdłużej jak się da.
— A jak pan się nazywa? — zapytała.
— Za mała jesteś jeszcze, moja panienko, żeby dowiadywać
się o takie rzeczy — odrzekłem sadzając ją na moim siodle, sam zaś ustawiłem się na przodzie, prowadząc konia, który szedł za mną posłusznie jak dziecko, choć wcale nie trzymałem go za uzdę.
— Lubi pana ta szkapa, jak widzę? — zagadnęła dziewczyna.
— Tak — odparłem. — To mój wierny przyjaciel!
Wędrowaliśmy tak, ja na piechotę, a ona na grzbiecie mojego wierzchowca, ku ranchu Stoddardów i przez cały czas zabawialiśmy się rozmową. A ile przy tym było śmiechu! Bo też zabawna była ta młódka! O czym to ona nie gadała! A język miała obrotny niczym kołowrót... Nie wiadomo kiedy przedostaliśmy się na drugą stronę wzgórza i niedługo ujrzeliśmy u naszych stóp Stoddardowskie domostwo! Zatrzymałem się.
— Nie miałby pan ochoty wstąpić do nas, żeby się ogrzać filiżanką kawy i wysuszyć ubranie? — zapytała. — Chciałabym, żeby mój ojciec mógł pana poznać i podziękować za mnie.
Nie było rady. Musiałem powiedzieć jej, kim jestem.
— Czy ty wiesz, moja panienko, co zrobiłby twój ojciec, gdyby mnie zobaczył? — zapytałem.
— Co? — zaciekawiła się.
— Zwołałby swoich ludzi i kazałby im strzelać do mnie.
— O, gdyby coś mu się nie podobało, nie miałby potrzeby wzywać nikogo na pomoc. Sam dałby sobie z panem radę. Stoddardowie nie należą do takich.
— Może, ale nie jeśli chodzi o mnie! — odparłem.
Wyraźnie miała ochotę wydrwić mnie po swojemu, dostrzegła jednak od razu, że nie rzucam słów na wiatr, zapytała więc tylko:
— Kim pan jest w takim razie?
Kiedy wyjawiłem jej, kim jestem, widziałem, że wiadomość ta była dla niej ciosem. Nagły rumieniec oblał jej twarz, aby zaraz ustąpić miejsca przejrzystej bladości. Roześmiane przed chwilą oczy zasępił ponury cień.
— To pan jest Wielkim Jimem? — zawołała.
— Ja — przytaknąłem.
Cofnęła się. Było dla mnie jasne, że budzę w niej uczucie wstrętu i lęku na równi. Wiedziałem, że musiały dojść do jej uszu wszystkie opowiadania o bójkach i innych moich wyczynach. To, co było prawdą, wystarczyłoby najzupełniej, w oczach Stoddardów wszakże musiałem urastać do rozmiarów tygrysa-ludożercy.
— Bardzo mi przykro, że tak pilno ci uciec ode mnie, panienko — rzekłem. — A przechwalałaś się, że Stoddardowie nie wiedzą, co to strach!
— O tak, nie boimy się ludzi, nienawidzimy tylko żmij! — syknęła i odwróciwszy się na pięcie, popędziła jakby ją kto gonił.
Wskoczyłem z powrotem na siodło, zapomniawszy o zabraniu płaszcza ciśniętego przez nią na ziemię. Myślałem tylko o uczuciu nieopisanego wstrętu, jakim tchnęła twarz i cała postać dziewczyny. Tak, zdawałem sobie wyraźnie sprawę, że nie tylko strach kazał jej uciekać przede mną, ale coś znacznie gorszego, budziłem w niej takie obrzydzenie, jak gdybym był istotą zapowietrzoną. Myśl ta nie dawała mi odtąd spokoju. Prześladowała mnie dniem i nocą. Ona to właśnie była powodem mojego zerwania z rodziną.
Jeszcze tej samej nocy opuściłem dom przybranego ojca, nie rzekłszy nic nikomu, nie pożegnawszy się z nikim. Powróciłem do mojego prawdziwego nazwiska — Conover — i nie spocząłem, dopóki nie znalazłem się tutaj. Po raz pierwszy ludzka istota wysłuchała mojej opowieści o tych pogrzebanych, zdawało się już na zawsze, dziejach mojego dawnego życia. Nie zapomniałem nigdy wyrazu bezmiernego wstrętu w oczach Jacqueline. Nie przestawał on dręczyć mnie przez całe te pięć lat, utrzymując w poczuciu prawości i czystości.
— O tak, Jim, nie ma człowieka bardziej prawego i nieposzlakowanego od ciebie na całym bożym świecie! — potwierdził Buck z zapałem. — Jest tylko jedna rzecz, o której zdajesz się zapominać!
— O czym?
— Z jakim przyjęciem spotkasz się ze strony twoich wrogów po powrocie, gdy przekonają się, że nie jesteś już zdolny się obronić?
— Nigdy nie przekonają się o tym. Po moim chodzie nie poznają tego, a w inny sposób nie zetknę się z nimi.
— Poznają, widząc, jak jesz.
— Będę pamiętał, żeby nigdy nie jeść w niczyjej obecności.
Buck potrząsnął głową.
— Jeżeli postanowisz wracać do domu, pojadę razem z tobą. Muszę jechać, aby strzec cię i czuwać nad tobą.
— Nie, towarzyszu, nie jesteś dobrym strzelcem! W razie gdyby miała wyniknąć jakaś bójka, pożarliby cię od razu z kościami.
— Mówię ci, że pojadę z tobą!
Wielki Jim utkwił na chwilę wzrok w dogasających płomieniach ogniska, po czym nie odwracając głowy, powiedział:
— Ha! Skoro postanowiłeś tak zrobić, nie ma rady. Nie ruszę się stąd! Pozostanę razem z tobą na szlaku.
4.
NIEDOTRZYMANA OBIETNICA
Dzięki zapewnieniu Jima Buck spokojnie zasnął tej nocy. Umiał oczywiście władać strzelbą tak samo dobrze, jak każdy przeciętny mężczyzna, ale wiedział też, że nie sposób polować na ludzi z takim samym opanowaniem jak na zwierzęta. Buck zdawał też sobie sprawę, że z pistoletami i rewolwerami umiał się obchodzić mniej niż miernie. Stanąłby jednak bez namysłu w obronie Jima i walczyłby z całą zajadłością i sprawnością, na jaką byłoby go stać. W gruncie rzeczy jednak był sam aż nadto przeświadczony, że nie na wiele zdałaby się Jimowi jego pomoc w takich okazjach i dlatego był szczerze rad z zapewnienia przyjaciela, iż raczej gotów jest zaniechać w ogóle jazdy na wezwanie przybranego ojca, aniżeli miałby narazić na niebezpieczeństwo życie Bucka.
— A zresztą — powiedział sobie — Jim nie ma właściwie wcale ochoty jechać. Jeśli skłania go coś do jazdy, to jedynie poczucie obowiązku.
W trakcie tych rozmyślań usnął tak mocno, że spokoju jego nocnego spoczynku nie zakłócały żadne widziadła ani rojenia senne. Obudziwszy się z rana, doznał wstrząsu tak gwałtownego, że od razu usiadł na pościeli. Bo oto łoże, na którym spodziewał się ujrzeć śpiącego Conovera, było puste, a jego pościel uprzątnięta.
W jaki sposób mógł uwinąć się z tym wszystkim, nie obudziwszy towarzysza, sypiającego zazwyczaj lekko i czujnie, było dla Bucka niepojęte. Jim musiał zrobić to z niesłychaną precyzją i ostrożnością.
Przerażony Buck zerwał się jednym skokiem i wybiegł na dwór, przywołując Conovera jak mógł najgłośniej. Wołanie jego zagłuszyły jednak ryki rozsrożonej burzy. Nie tracąc jeszcze nadziei, pobiegł na małą polankę pośród drzew, gdzie zazwyczaj uwiązany był koń Conovera, ale i po pięknym rumaku także nie było śladu. Dla Bucka stało się jasne, że Jim obiecał pozostać z nim na szlaku, wiedząc z góry, że tej obietnicy nie dotrzyma.
Klnąc na czym świat stoi własną naiwność i przebiegłość przyjaciela, Buck skoczył po swojego konia, przerzucił mu siodło przez grzbiet, wsunął wędzidło między zęby i popędził w pogoń za uciekinierem. Nigdzie jednak nie natrafił na jego trop. Nadto będąc już w drodze przypomniał sobie, że nie ma nawet pojęcia o tym, w którym kierunku należy szukać rodzinnych stron Jima.
Nie ulegało kwestii, że gdyby nawet miał w końcu dotrzeć do upragnionego celu, czeka go bardzo długa i uciążliwa droga, musi więc przed ostatecznym wyruszeniem uporządkować ich wspólne sprawy w kopalni, zwłaszcza pochować i zabezpieczyć w odpowiedni sposób narzędzia pracy. Zawrócił więc i ukrył je w głębokiej szczelinie za wielkim głazem, po czym zaopatrzył się w żywność niezbędną na dłuższą drogę i ruszył ponownie.
Ani chwili nie wahał się co do tego, czy ma opuścić kopalnię, czy nie. Nie wahałby się też i wtedy, gdyby udało mu się natrafić na bogatą żyłę, gdyż to, co był winien Jimowi Conoverowi, warte było więcej, aniżeli mogło opłacić całe złoto świata. Ruszył więc bez namysłu w drogę, z góry wiedząc, że nieprędko zdoła powrócić na obrany kopalniany szlak. O tym był przeświadczony.
Opowiadając swoje dzieje, popełnił Conover jeden tylko błąd, jeżeli oczywiście pragnął zachowania ich w tajemnicy, a mianowicie wymienił nazwisko młodej dziewczyny. Ta jedna wskazówka musiała posłużyć Buckowi za wytyczną w jego poszukiwaniach. Znalezienie w promieniu trzech tysięcy mil rodu o nazwisku Stoddard nie należało jednak do rzeczy łatwych, mogły też upłynąć tygodnie, zanim uda mu się dotrzeć — jeżeli w ogóle się uda — do okolicy, w której ktoś powie, że słyszał nazwisko Stoddard.
A tymczasem Bóg wie co może spotkać Conovera, pozbawionego wszelkiej pomocy i niezdolnego wskutek fizycznej ułomności do samodzielnej obrony. Buck ruszył w pogoń za nim, nie tyle wiedziony przeświadczeniem, że może przydać się na coś przyjacielowi, ile w poczuciu, że musi usiłować go odszukać. Nie mógł przecież pozostawać bezczynny, wiedząc, że jego towarzyszowi grozi na każdym kroku niebezpieczeństwo utraty życia.
Takie myśli zaprzątały Bucka, kiedy gnał na swoim koniu przez ciemny gąszcz uśpionego nocą lasu, nie mając pojęcia, że jedzie w fałszywym kierunku.
Dążył na północny-wschód, gdy Conover posuwał się na zachód. Światło dzienne, które zastało Bucka cwałującego wciąż jeszcze pośród wzgórz w kierunku północnym, ozłociło przed Conoverem rozległą płaszczyznę.
Cztery doby zajęła mu jazda, zanim dostał się do rodzinnych stron, gdzie upłynęła cała jego młodość i gdzie każdy szczyt górski, każdy zakręt drogi był mu tak dobrze znany. Widok tego wszystkiego wzbudził w jego duszy osobliwe uczucie szczerego przywiązania, a zarazem dziwnej tęsknoty. Przeczuwał, że ten rodzinny pejzaż będzie wkrótce świadkiem czegoś wielkiego, potężnego w jego życiu, a może nawet świadkiem jego śmierci.
W ciągu pięciu lat ludzie nie zdążyli przecież zapomnieć o grzechach jego młodości. Nie mogła też osłabnąć nienawiść, którą pałało do niego tak wielu. Może zmniejszył się tylko ich dawny lęk przed nim. A gdyby tak chcieli wypróbować na nowo zręczność i siłę dawnego niebezpiecznego przeciwnika, byłoby to od razu kresem jego glorii.
Jedna tylko rzecz mogłaby pomóc mu w takim wypadku. Wmawianie sobie, że jego lewa ręka ma dostateczną wprawę, aby z należytą szybkością chwycić za broń i dać ognia do celu, byłoby oszukiwaniem siebie. Nie będzie innej rady, jak blef — wyzywająca mina, pewność siebie, lekceważenie niebezpieczeństwa.
Postanowił więc przejechać przez miasteczko z podniesionym czołem, zamiast je okrążać w drodze do domu przybranego ojca. Mimo tej decyzji zatrzymał jednak konia przed samym wjazdem do miasta i przełożył olstro zatkniętego za pas pistoletu z lewej na prawą stronę ładownicy. Po prawej stronie był on oczywiście czymś gorszym, aniżeli bezużyteczny sprzęt; musiał go jednak Conover nosić w tym miejscu, aby już z daleka rzucał się w oczy mieszkańcom. Musi też od razu samym swoim widokiem wzbudzić ich wspomnienia o dawnym Wielkim Jimie. Jeżeli uda się to w pełni, nie będzie mu nic zagrażało. Czuł, że nade wszystko musi obmyślić jak najbardziej efektowny sposób ponownego zaprezentowania się w miasteczku.
Przejechał wolno główną ulicą, wyczarowując w pamięci setki związanych z nim przeżyć. Nie było prawie domu, który nie miałby dla niego szczególnego znaczenia osobistego. Nie było prawie zakrętu ulicy, skąd nie umknąłby przed natarciem tłumu lub też nie puściłby się w pogoń za wrogiem występującym w mniejszej liczbie. Nie było prawie okna, z którego czyjeś przerażone oczy nie patrzyłyby na niego ze zgrozą.
Zajechał wprost przed hotel. Wszedł na werandę i usiadł na jedynym wolnym krześle pośród zwartego tłumu siedzących bezczynnie gości. Miał zupełną słuszność przypuszczając, że nikt z nich go nie pozna. On też w całym tym zgromadzeniu nie znalazł ani jednej znanej sobie twarzy.
Miasteczko rozrosło się znacznie przez te pięć lat; te same pięć lat przeistoczyło chłopców-niedorostków w dorosłych mężczyzn, których gładkie policzki porosły brodami. Ponadto byli to przeważnie kowboje z okolicznych farm, a jak wiadomo, ludność ta jest niestała i lotna jak piaski pustyni. Faktem jest, że nie było pośród nich ani jednego, w którego oku błysnęłaby na jego widok iskierka rozpoznania.
Nagle jakiś szept ożywił milczące grupy. Czyżby jednak ktoś spośród nich poznał go i wymienił półgłosem jego imię? Nie, w skierowanych ku niemu oczach nie malowała się zgroza ani przerażenie, a jedynie złośliwy uśmiech. Spodziewali się zakłócenia spokoju i czekali na nie.
Conover podrapał się w podbródek, jak gdyby rozmyślając nad czymś, i sięgnął po woreczek z tytoniem, aby skręcić sobie papierosa, w porę jednak przypomniał sobie, że nie wolno mu tego robić w niczyjej obecności. W tym momencie usłyszał poza sobą czyjeś kroki i czyjaś ręka opadła ciężko na jego ramię. Odwrócił się i ujrzał tuż poza swoim krzesłem wysokiego młodego mężczyznę.
Nieznajomy był równie okazałej, szlachetnej budowy, jak sam Conover, a stroju, począwszy od błyszczących butów obciskających smukłe nogi aż po suto nabijaną srebrnymi ozdobami wstążkę wielkiego sombrera, mógłby mu pozazdrościć niejeden elegant meksykański.
— Obcy przybyszu! — zwrócił się spokojnie do Jima Conovera. — Nie wiem, czy zauważyłeś, że usiadłeś na moim krześle?
Conover stropił się w pierwszym momencie. Spotkał się z wyzwaniem, zanim jeszcze zdążył paść na niego najlżejszy bodaj cień dawnej złej sławy. O, jakim szaleństwem było z jego strony pojawienie się pośród gromady tych zawadiaków. W tej samej chwili wszelako zdał sobie sprawę, że musi wyjść zwycięsko z tej próby, jeżeli nie ma być zmiażdżony bezpowrotnie. Sprężył się, przywołując na pomoc całą swoją odwagę i z niezmąconym spokojem spojrzał napastnikowi prosto w oczy.
— Od jak dawna — rzekł — nastała moda zamawiania sobie z góry krzeseł na tej werandzie?
— Przyjacielu! — odparł kowboj. — Wiedz, że nic a nic nie obchodzą mnie dawne obyczaje. Sam dyktuję sobie prawa. Zrozumiano?
— Wcale dobry zwyczaj — pochwalił Conover. — Uważam jednak, że człowiekowi, który chce rządzić się własnymi prawami, przydałoby się ubezpieczenie własnego życia na grubą stawkę.
Przy tej krótkiej dyskusji wyczuł Conover rosnące podniecenie wszystkich obecnych. Dorodny mężczyzna pochylony nad krzesłem Conovera wyraźnie osłupiał, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że ktoś ośmielił się tak wobec niego zachować. Głęboka pionowa zmarszczka między brwiami zasępiła jego młodą twarz.
Rzucił okiem po obecnych, aby upewnić się, że uwaga wszystkich jest ześrodkowana na jego osobie. Podnieciło go to do momentalnego powzięcia decyzji zmiażdżenia zuchwalca i usunięcia jego śladów ze swej drogi.
5.
STARCIE ZE ŚMIAŁKIEM
Nie śpieszno było mu, jednak do wykonania tego zamiaru. Charlie Masters — bo tak zwał się elegancki kowboj — wiedział z doświadczenia, że opis walki bywa zazwyczaj bardziej interesujący, jeżeli poprzedza ją wymiana zdań między przeciwnikami. Zarazem był aż nadto przeświadczony, że nikt nie dorówna mu w kunszcie prowadzenia tego rodzaju rozmówek. Czuł, że we właściwym momencie potrafi znaleźć słowa tnące jak chlaśnięcie bicza, słowa, opromienione później glorią legendy, która długo jeszcze będzie krążyć wśród potomnych.
Zaznaczyć należy, że Charlie Masters ukształtował własne życie na wzór słynnych bohaterów zwad ulicznych, o których nieprawdopodobnych przygodach dużo się naczytał i nasłuchał. Wydawało mu się, że nie może istnieć wznioślejszy cel do osiągnięcia, aniżeli zdobycie sławy gotowego na wszystko śmiałka, postawionego poza prawem banity, zmuszonego kryć się po lasach i stamtąd zagrażającego nieustannie społeczeństwu, które wyrzuciło go poza nawias jedynie dlatego, że nie było w stanie dorównać mu zuchwałą odwagą.
Nie osiągnął jeszcze dotychczas szlachetnego celu znalezienia się poza prawem, nie było to wszakże winą bezczynności jego i colta. Zabił trzech ludzi i zranił bardziej lub mniej poważnie tuzin innych. Wszystkiego tego dokonał nie mając jeszcze ukończonych dwudziestu trzech lat. Oczywiście w każdej z tych okazji mógł powołać się na działanie we własnej obronie. Niejednokrotnie stawał przed sędziami, których szybko rozbrajał niewinnym spojrzeniem i młodością. Wiadomo, że jakkolwiek nie wszyscy aktorzy są z konieczności łotrami, przeważnie każdy łotr z konieczności bywa aktorem. Udawało się więc i Mastersowi za każdym razem przekonać sędziów o swej niewinności pomimo oczywistych dowodów popełnienia przez niego zabójstwa.
Patrząc teraz ponuro w skupioną twarz Conovera, postanowił sobie, że on właśnie, a nie kto inny utoruje mu drogę do znalezienia się tam, gdzie jedynymi narzędziami pracy staną się dla niego colt, strzelba i nóż. Przede wszystkim jednak musi przeprowadzić z obcym przybyszem krótką pouczającą rozmówkę.
— Towarzyszu! — zwrócił się do Conovera jak mógł najłagodniej, chociaż jego basowy głos nie nadawał się zbyt do miękkich tonów. — Powtarzam jeszcze raz bardzo grzecznie i spokojnie, abyś zechciał wstać z tego krzesła, które zająłeś nieprawnie.
— Towarzyszu! — odparł Conover najzupełniej tym samym tonem. — Uczynię to najchętniej, jeżeli zechcesz mi pokazać rachunek za opłacenie tego krzesła.
— Siedziałem poprzednio na tym krześle — rzekł Charlie — i to właśnie czyni je bezsporną moją własnością.
— A teraz ja na nim siedzę. I nie mam wcale zamiaru wstawać.
— Obcy przybyszu! — zwrócił się Charlie nieco ostrzej. — Uprzedzam cię, że narażasz się na grubą nieprzyjemność.
Gdyby nawet Conover nie rozumiał ze słów i gestów Mastersa, co on ma na myśli, dostatecznie wyjaśniłoby mu jego zamiary zachowanie się obecnych. Wszyscy pozrywali się hurmem ze swoich krzeseł, aby zwartym kołem otoczyć obu mężczyzn, w takim wszakże od nich oddaleniu, by nie znaleźć się na linii przewidywanych strzałów. Obcy przybysz nie zdawał się być tym stropiony. Wprost przeciwnie zachowywał się tak, jak gdyby chciał rozmyślnie stawić czoło niebezpieczeństwu.
— Młodzieńcze! — rzekł — gdybyś był starszy, przypuszczałbym, że wiadomo ci, komu ośmielasz się grozić. Że jednak jesteś gołowąsem jeszcze, myślę, że powinienem wybaczyć ci twoje zuchwalstwo. Zwracam ci jednak uwagę, mój synu, że stajesz niebacznie nad przepaścią. Radzę ci, usuń się z mojej drogi póki czas!
Po takim powiedzeniu nie było już możności uniknięcia walki. Obaj ścierający się i wszyscy obecni z jednakową jasnością zdali sobie z tego sprawę.
— Niech cię wszyscy diabli porwą! — rozzłościł się Charlie, w którym już na dobre zawrzała krew. — Podziurawię cię za tę obelgę na sito. Zanim to jednak uczynię, chcę, żebyś wiedział, kto cię tak urządził!
— Chętnie dowiem się o tym, mój chłopcze — odparł z niezmąconą flegmą Conover.
— Nazywam się Charlie Masters!
Nazwisko to nie było znane Conoverowi, ale rozmyślnie jeszcze podkreślił ten fakt.
— Imię twoje i nazwisko, mój chłopaczku, nie obiło się nigdy o moje uszy — oświadczył. — Czy zdążyłeś już może czymś zasłynąć?
Stłumiony chichot, który rozległ się pośród obecnych, był na razie jedyną odpowiedzią.
— Wstań z krzesła! — warknął Charlie. — Wstań, abyśmy mogli rozprawić się zaraz tutaj. Ale przed tym wymień mi twoje imię i nazwisko, abym mógł wiedzieć, kogo za chwilę zetrę na proch!
— Kiedy będziesz wchodził do czyśćca — odparł Conover z niezmiennym spokojem — zapytaj się odźwiernego przy furtce o imię i nazwisko tego, który cię tam wysłał.
Odpowiedź wywołała nowy chichot w szeregach świadków zajścia i ponowny ryk rozjuszonej bestii, którą coraz bardziej stawał się Masters. Conover powoli, nie spiesząc się, wstał ze swojego krzesła i stanął w całej okazałości przed Mastersem, patrząc mu prosto w oczy. Ręka Charliego automatycznie sięgnęła po pistolet i... pozostała na pasie. Conover podniósłszy się skrzyżował ręce na piersiach, wobec czego Charlie nie mógł zrobić użytku z broni.
— Wyjmij swojego colta zza pasa! — rozkazał mu Conover.
— Wyjmij swojego! — wrzasnął Masters. — Nie jestem mordercą!
Ale Conover uśmiechnął się tylko w odpowiedzi.
— Głupcze! — rzekł. — Będziesz trupem, zanim zdążysz nacisnąć cyngiel. Chciałbym jednak przyjrzeć się naprzód, jak się do tego zabierzesz. Nie jestem przyzwyczajony do walczenia z niemowlętami, bez względu na to, co o mnie mówią!
Powiedzenie to było ciężkim ciosem dla próżności Mastersa, który aż syczał z wściekłości. Jego małe, biegające oczka przelatywały z jednego na drugiego z obecnych, by po chwili skupić znowu całą uwagę na osobie Conovera.
— Masz zamiar walczyć, obcy przybyszu, czy też zamierzasz umknąć? — zagadnął go.
— Nie troszcz się o mnie chłopcze — uśmiechnął się Conover, po ojcowsku, rozmyślając jednocześnie, jak daleko może się jeszcze posunąć i w jaki sposób uda mu się sprawić, aby ten rosły chłop się załamał, zanim dojdzie do wymiany strzałów. — Nie troszcz się o mnie — powtórzył. — Już ja sobie z tobą poradzę. Po raz pierwszy mam sposobność pełnienia obowiązku pogromcy niedowarzonych głupców.
Na twarzy Mastersa walczyły ze sobą o lepsze dwie barwy, a jego duszę rozdzierały dwojakiego rodzaju wzruszenia. Jedną barwą była bladość przerażenia i grozy, drugą szkarłat wściekłości pod wpływem doznanej obelgi. Chwiał się na osłabłych z podniecenia nogach.
— Wydostań zza pasa broń, na miłosierdzie boże! — krzyknął. — Jeżeli nie wyciągniesz jej natychmiast, zastrzelę cię jak wściekłego psa!
Nie ulegało wątpliwości, że doprowadzony do szału Masters nie grozi nadaremnie. Conover, czując, że stoi tuż nad krawędzią otchłani, szukał rozpaczliwie jakiegoś pretekstu do zwłoki lub, jeżeli to możliwe, wymknięcia się.
Nagle zabłysła w jego głowie myśl może szalona, czuł jednak, że musi ją wykorzystać.
— Najlepiej będzie, jeśli chwycimy za broń na dany sygnał — powiedział. — Teraz, kiedy doszliśmy już do ostatecznego porozumienia we wszystkich punktach, nie wolno nam sprawić zawodu świadkom. Pozostaje więc już tylko sprawa sygnału. A gdybyśmy tak uznali za sygnał najbliższy zgrzyt puszczonego w ruch śmigła tego oto wiatraka?
Masters zamrugał niespokojnie powiekami. Ta nieustanna zwłoka doprowadzała do kresu jego wytrzymałość. Nie miał jednak odwagi odmówić wezwaniu, które rzucono mu w obecności tylu pilnie obserwujących go ludzi. W głębi duszy wszakże poprzysiągł sobie, że odtąd będzie napadać znienacka i rozprawiać się od razu. Tym razem jednak musiał dostosować się do postawionych warunków.
— Dobrze więc! Pierwsze skrzypnięcie puszczonego w ruch koła tego wiatraka! — zgodził się. — I niech diabli porwą tego, który nie zdąży na czas użyć swojej broni. Dlaczego jednak u licha nie wyjmujesz twojej?
— Nie kłopocz się o mnie, chłopcze! Będziesz mi wdzięczny za każde ustępstwo, które ci czynię, za każde utrudnienie, które narzucam samemu sobie!
Masters zadrżał, ogarnięty nagłym zwątpieniem w swoje zwycięstwo. Potrząsnął głową, aby co rychlej pozbyć się złowrogiej myśli. Zrobił nawet ruch, jak gdyby, naśladując przeciwnika zamierzał złożyć broń. Nie był jednak zdecydowany, jak ma postąpić.
Niewątpliwie ten manewr obcego przybysza był sprytnym podejściem. Ponadto twarz jego promieniała bezgraniczną wiarą w siebie, a całe zachowanie zdradzało niezachwianą pewność zwycięstwa. Charlie ujmując rękojeść swojego colta był przygotowany na najgorsze. Kącikiem oka dostrzegł wyraz zdumienia na twarzach obecnych, wywołany zapewne jego zachowaniem, ale w tej chwili mało go obchodziła opinia tłumu. Cała jego uwaga ześrodkowana była na osobie przeciwnika. Wydało mu się, że w jego zimnych, nieporuszonych oczach dostrzega władzę rozstrzygania o życiu i śmierci. Kto wie, co czai się poza nimi?
W tym samym momencie w drzwiach hotelu stanął stary Jeff Handley.
— Znów nowa awantura Mastersa?! — zawołał, zwracając się do zgromadzonego na werandzie tłumu. — Tak, tak, to Charlie Masters! A ten drugi? Na Boga!... To przecież Wielki Jim! Powrócił więc?!
Ostatnie słowa były wypowiedziane prawie szeptem, tchnęły wszakże tak głęboką grozą, że podziałały na każdego z obecnych niczym rąbnięcie nożem po żebrach. Wyrośli, może i dojrzeli, nie mając ani razu możności osobistego zetknięcia się ze słynnym zabijaką, nie było wszakże pośród nich ani jednego, który nie znałby legendy o jego osobie i wyczynach. Zdrętwieli wszyscy, zdjęci podnieceniem i strachem.
— Tym razem przyszedł koniec na Mastersa — szeptano sobie do ucha.
Masters usłyszał te uwagi i przyznał im słuszność. Jego dolna szczęka opadła nagle, oczy zmętniały, a ramiona pochyliły się, jak gdyby pod wpływem złożonego na nich nadmiernego ciężaru. Ręka ujmująca rękojeść colta zatrzęsła się jak, liść na wietrze. Widać było, że jego nerwy nie wytrzymały napięcia. I gdyby pistolet Conovera był umieszczony na lewym biodrze, mógłby wyciągnąć go zza pasa lewą ręką i zabić przeciwnika. Czuł to i zacisnął zęby z dziką rozpaczą, zamaskowaną rozbrajająco pogodnym uśmiechem, który wciąż nie schodził z jego twarzy.
Nagle zaskrzypiało puszczone w ruch koło wiatraka. Colt Mastersa pochwycony drżącą ręką błysnął w świetle słonecznym. Ale Conover pozostał w dalszym ciągu nieporuszony. Stał sztywno wyprostowany, ręce miał wciąż skrzyżowane na piersiach. Jego oczy były utkwione w ten sam punkt, w oczy swojego przeciwnika. Wargi rozchylał uśmiech.
Wydawało się, że to colt w rękach Mastersa zaciążył mu ponad miarę, bo oto sam nie wiedząc jak i kiedy Charlie osunął się na kolana, a pistolet wypadł mu z ręki.
— Nie strzelaj! — szepnął zbielałymi wargami. — Na miłość boską, nie strzelaj, panie!
Conover zbliżył się do niego o krok. Nieszczęsny Masters zakrył twarz rękami, jak gdyby chcąc uchronić się od ciosu, ale Conover pogardliwym kopnięciem strącił tylko pistolet z werandy.
— A teraz — rzekł do Mastersa — opuść, młodzieńcze, mury tego miasta i zapamiętaj raz na zawsze, że nie masz tu po co wracać. Wszyscy dobrze cię już poznali. Wiedzą, że jesteś nędznym tchórzem. Jeżeli więc poważysz się tutaj pokazać, byle smyk porwie się na ciebie i wytrze podeszwy swoich butów o twoją twarz!
Masters zwlókłszy się z wysiłkiem z kolan, zszedł chwiejnie z werandy i znikł za rogiem hotelu. Potem puścił się pędem, a dopadłszy swego konia osiodłał go i pognał galopem przed siebie.
Nikt już więcej nie słyszał o nim w tych stronach.
Jak się okazało później, zmienił nazwisko i przeniósł się daleko na północ, gdzie przebywa po dzień dzisiejszy, pracując jako kucharz w jednym z obozowisk drwali. Jest bardzo ceniony za swoją umiejętność gotowania; zarazem jednak wszyscy nim za to pogardzają, że przy tak potężnej posturze natura obdarzyła go marnym, prawdziwie zajęczym sercem.
6.
RODZINA MORNE'ÓW
Jak bliski był Wielki Jim zemdlenia, nie wiedział nikt z wyjątkiem niego samego. Faktem jest jednak, że w pewnej chwili światło dnia zamieniło się w jego oczach w nocną ciemność, a ciężar nie do zniesienia legł mu na piersi, zacisnął krtań i zatamował oddech. Opadł na krzesło, czując, że bez względu na to, czy obecni zauważą niewydolność jego prawej ręki czy nie, musi skręcić sobie papierosa, zapalić go i wchłonąć w płuca ożywczy dym, gdyż jedynie on zdolny jest w tej chwili przywrócić równowagę jego roztrzęsionym nerwom.
Nikt jednak niczego nie zauważył. Tłum tłoczył się w zachwycie dokoła niego. Pojawiło się jeszcze kilku starszych mężczyzn, którzy pamiętali go z dawnych czasów. W tej chwili mogło się wydawać, że są mu serdecznie radzi.
Conover zdawał sobie oczywiście sprawę, czemu należy to przypisać. Był dla nich przedmiotem chluby niejako i choć widzieli w nim źródło stale zagrażającego niebezpieczeństwa, dumni byli jednak z tego, że jego bohaterskie wyczyny wsławiły ich miasto.
— Wolałbym widzieć go konającego z mózgiem przestrzelonym kulą, jeżeli można przypuścić, że ma mózg — wyraził się stary Jeff Handley o Mastersie, wymieniając z powracającym synem marnotrawnym serdeczny uścisk dłoni. Wolałbym widzieć go zagryzionego przez wilki, niż być świadkiem takiego końca. Niech mnie licho porwie, jeśli to nie była najokropniejsza rzecz, jaką widziałem kiedykolwiek!
Jeff Handley obrócił nieco głowę i splunął siarczyście w kurz ulicy.
— Zestarzałeś się, synu — zwrócił się po chwili bezpośrednio już do Jima, pragnąc wydostać od niego wiadomości o tym, co się ż nim działo przez cały ten czas. — Musiałeś zamieszkiwać któryś z bardzo dalekich krajów, od czasu jak nie widzieliśmy cię w naszych stronach. Nic o tobie nie było słychać, Jim.
— Gdybym chciał opowiedzieć wam, co robiłem przez te ostatnie pięć lat — odparł Jim zgodnie z prawdą — nie uwierzylibyście mi na pewno.
— Ani by mi do głowy przyszło nazywać cię kłamcą! — zawołał Handley.
Wielki Jim podniósł się i położył rękę gestem protestu na ramieniu właściciela hotelu.
— Nie okłamałem chyba nikogo, panie Handley — rzekł, a potem dźwignął się z krzesła i wyszedł na ulicę, czując, że zdradziecko ciągnie za sobą prawą nogę i prosząc Boga, aby mógł jej nie ciągnąć.
Modlitwa jego nie została wysłuchana. Każdy musiał widzieć, że z nogą jest coś nie w porządku, ale co to być mogło, nikt nie potrafił się domyślić. A co ważniejsze, któż mógłby przypuścić, że pokonanie młodego Mastersa przez Wielkiego Jima było możliwe jedynie dzięki blefowi?
Patrzyli więc na Wielkiego Jima dosiadającego swojego wierzchowca i znikającego na końcu ulicy, i dla każdego z mieszkańców miasteczka był on większym jeszcze człowiekiem aniżeli kiedykolwiek. W dawnych czasach bowiem, jak wszystkim dobrze było wiadomo, zwyciężał on ludzi, wymieniając z nimi strzały, tego dnia wszakże byli świadkami pokonania przez niego Mastersa jedynie siłą woli. Był teraz w ich oczach Bogiem i bohaterem zarazem.
Ale Jim Conover, opuszczający właśnie miasto, był ciągle oszołomiony wskutek napięcia, na jakie musiał się zdobyć. I dawniej niejednokrotnie przeżywał momenty wielkiego niebezpieczeństwa, nigdy jednak jeszcze nie stanął tak bezpośrednio wobec grozy doznania klęski ostatecznej. Tym razem udało mu się szczęśliwie zwyciężyć przeciwnika, przypuszczał też, że nieprędko jego waleczność będzie wystawiona na próbę, przynajmniej w tej okolicy. Opowieść o pognębieniu przez niego Mastersa długo jeszcze będzie krążyć pośród tutejszej ludności, utrzymując w nieosłabłej sile szacunek wobec potęgi Wielkiego Jima i strach przed nim.
Na takich rozmyślaniach minęła mu droga dzieląca miasteczko od posiadłości przybranego ojca. Dotarłszy do niej, zatrzymał konia pod jednym z drzew, zeskoczył na ziemię i usiadł na sporym pieńku, by rozejrzeć się po miejscu, gdzie przeżył swoje chłopięce i młodzieńcze lata. Wydało mu się ono na pierwszy rzut oka dziwnie zmalałe w porównaniu z tamtym, zapamiętanym przed pięciu laty, a w każdym razie jakieś osobliwie posępne, jak gdyby pociemniałe. Posiadłość leżała w gęsto zalesionej kotlinie, obrzeżonej wijącą się i zanikającą pośród drzew rzeczką; budynki rozsiane były po tej zielonej gęstwinie dziwnie bezplanowo. Czas oraz wrodzone uzdolnienia i skłonności Johna Morne'a i jego najbliższych poświęcane były różnego rodzaju zajęciom. Od swego przybycia na Zachód był John Morne zasadniczo hodowcą bydła, zarazem jednak uprawiał myślistwo i górnictwo, był także po trosze drwalem. We wszystkich tych czynnościach dopomagała mu cała rodzina.
Przywódcza rola starego Johna Morne'a utrzymała się w takiej sile, że ani jeden z jego synów nie wyłamał się spod ojcowskiej władzy i nie opuścił rodzimej siedziby. Ród Morne'ów tak się rozrósł, że posiadłość czyniła wrażenie wsi raczej niż siedziby farmera. Pośród gęstwiny drzew rozsiane były małe domki i każdy z nich — oczywiście poza stodołami i oborami — zamieszkały był przez jedną z rodzin założonych przez potomstwo Morne'a.
Stary John miał trzech synów: Phila, Hektora i Billa, którzy pożeniwszy się, utworzyli w ojczystej zagrodzie nowe rodziny. Oprócz synów byli jeszcze dwaj siostrzeńcy starego Johna — Mat i Oliver Pattisonowie, którzy jeszcze jako mali chłopcy przybyli pod wujowski dach szukać opieki i obrony.
Przestępstwa popełniane przez członków rodu nie były stwierdzone w sposób na tyle oczywisty, by miały na nich ściągnąć karzącą rękę sprawiedliwości; zbyt dobrze jednak były znane, aby nie miały narażać każdego z nich na nadzianie paroma funtami ołowiu, gdyby znalazł się w pojedynkę poza granicami rodowej siedziby, a tym bardziej w mieście. Dlatego właśnie wszyscy wraz z rodzinami grupowali się dokoła Johna Morne'a, a John przyjmował ich chętnie, jakkolwiek wiedział dobrze, że tym sposobem zyskuje sobie wrogów wśród sąsiadów. Był jednak zbyt dumny, aby miał odmówić pomocy i opieki swoim krewnym.
Wielki Jim zapamiętał dokładnie noc, kiedy tętent kopyt końskich, który rozległ się w dolinie, zbudził go ze snu w jego izdebce na poddaszu. Pamiętał, że błyskawicznie wciągnął na siebie spodnie, zbiegł po schodach ze strzelbą w ręku — umiał się już wówczas posługiwać bronią tak dobrze, jak każdy dorosły — i wpadł do pokoju frontowego akurat wtedy, kiedy przez rozwarte szeroko drzwi wejściowe wchodzili dwaj rośli chłopcy, ochlapani od stóp do głowy błotem. W oczach mieli wyraz wściekłości i przerażenie, błagali Johna Morne'a o ukrycie ich pod swoim dachem.
Zanim zdążył on odpowiedzieć, zadudniły przed domem podkowy innych koni i po chwili do domu zaczęła się wdzierać gromada ludzi, której nie dopuściło jednak do środka pół tuzina strzelb. Stłoczeni w drzwiach przybysze oświadczyli Johnowi Morne'owi, że jeżeli da pod swoim dachem schronienie tym łotrom, jego życie i życie wszystkich, którzy opowiedzą się za nim, będzie zagrożone i że padnie ofiarą wcześniej czy później.
O, jak dobrze zapamiętał Jim odpowiedź daną przez Johna Morne'a:
„Łotry te, jak pozwalacie sobie ich nazywać, są moimi siostrzeńcami. Łączą mnie z nimi więzy krwi, śmierć jeno władna jest to rozdzielić. Zabrać ich spod mojego dachu może prawo krajowe jedynie. Jeśli więc znajduje się pośród was szeryf, niech wystąpi i zażąda wydania mu moich siostrzeńców na mocy prawa. Zaś wszyscy inni muszą odejść stąd niezwłocznie!”
Nie było szeryfa pośród napastujących i cała gromada była zmuszona się wycofać. Mężczyźni pozostali jeszcze jakiś czas przed domem, złorzecząc głośno i rozpatrując sposoby pomsty na Morne'ach; wygrażali nawet, że doszczętnie puszczą z dymem ich siedzibę, jako źródło zakały, i powywieszają na gałęziach wszystkich mieszkańców farmy. Czyjś rozsądniejszy głos usiłował uspokoić najbardziej wzburzonych. Był to głos najbogatszego w okolicy farmera, Stoddarda. Jim poznał go po sposobie mówienia.
„Strzelać do ludzi nie mając poza sobą prawa — ostrzegł — to tak jakby popełnić czyn zbrodniczy, którego hańba spadłaby na cały kraj. A młode pokolenie Morne'ów rosłoby w przeświadczeniu, że przysługuje mu wobec tego prawo oddawania się rozbojowi Nie, chłopcy! Natrafiliśmy tutaj na przeszkodę nie dającą się obalić. Jedyne co pozostało nam do zrobienia, to powrócić spokojnie do domów i czekać na inną sposobność. Możecie być pewni, że nie wypadnie wam długo na nią czekać. Przekonacie się, że nadejdzie dzień, kiedy ród Morne'ów zostanie wytępiony do szczętu, jak szkodliwe plugastwo! Należy jedynie uzbroić się w cierpliwość!”
Jim nie zapomniał nigdy tego przemówienia. Od tego dnia zaczął w głębi duszy przyznawać słuszność zdaniu Stoddarda o rodzinie Morne'ów jako o zarodku wszelkiego plugastwa, które musi zostać kiedyś zniszczone.
Pomimo tych groźnych przepowiedni Morne'owie nie przestali jednak istnieć. Domy były może nieco bardziej zmurszałe niż przed pięciu laty, ale nie wyglądało na to, by ród zmalał liczebnie. Jim mógł z tej odległości słyszeć głosy dzieci pnących się w górę po zboczu ku miejscu, na którym siedział. Coraz wyraźniej dolatywał do niego gwar, który czyniły. Z liczebności głosów wywnioskował, że ród Morne'ów i Pattisonów musiał się rozrosnąć od czasu jego wyjazdu.
Z czego żyli? Skąd czerpali środki utrzymania? Zaciągali niewątpliwie długi, tu i ówdzie udawało im się zapewne pochwycić parę sztuk cudzego bydła, zabłąkanego w pobliżu ich posiadłości, ponadto polowali i chwytali w zasadzkę grubszą zwierzynę; której skóry korzystnie sprzedawali; nade wszystko jednak trudnili się braniem udziału w niezbyt czystych sprawach skwapliwie przez nich tajonych. Niepodobna było jednak ukryć ich całkowicie, wszystkim też było wiadomo, że ilekroć ludzie, poszukiwani przez stróżów prawa, dostawali się w te strony, umykając przed pościgiem, znajdowali wśród Morne'ów bezpieczne schronienie, które oczywiście sowicie opłacali.
Wiadomo także było wszystkim, że grupy napastników pustoszące okoliczne farmy bywały w części rekrutowane spośród wygłodzonych mieszkańców rozsianych w kotlinie domków. Kule przedstawicieli prawa dosięgały od czasu do czasu któregoś z Morne'ów. Stanowili oni jednak klan dochowujący sobie wzajem wierności we wszelkich przeciwnościach losu, nie zdarzyło się też nigdy, aby któryś Pattison czy Morne, bodaj brany na męki, zdradził kogoś ze swoich. Rodzina Morne'ów wiedziała, co to duma rodowa.
O tych wszystkich sprawach myślał Wielki Jim siedząc na pniu drzewnym. Po chwili odpoczynku wskoczył znów na konia i skierował go ku dolinie. Zdawało się nie ulegać wątpliwości, że stary Morne nie umarł jeszcze, gdyby bowiem to się stało, cała dolina rozbrzmiewałaby płaczem i zawodzeniem w ciągu trzech dni co najmniej, a wszystkie domy w kotlinie przybrałyby zewnętrzne oznaki głębokiej żałoby.
Nie śpiesząc się tedy zbytnio, zjechał Jim po zboczu wzgórza i zanurzył się w las, gdzie zaraz po pierwszym zakręcie ścieżki zatrzymał go surowy głos nakazujący osadzenie konia w miejscu.
Conover zatrzymał się i zwróciwszy głowę w stronę, z której dochodził głos, ujrzał w pewnej odległości na prawo od siebie człowieka na koniu, częściowo ukrytego poza zasłoną liści i wymachującego długą strzelbą. Morne'owie i Pattisonowie zwykli posługiwać się po mistrzowsku takim specjalnym typem długiej strzelby. Równie celnie potrafili strzelać z rewolwerów. Zasadą Johna Morne'a wszczepianą w nich od małego było, że nie powinni nigdy strzelać, zanim nie zostaną sprowokowani trzykrotnie, wówczas jednak zadaniem ich winno być strzelanie po to, aby zabić.
— Jaki jest powód zatrzymywania mnie — zapytał zdumiony Jim. — Czy natrafiłem tutaj na obóz żołnierski?
Stojący na czatach jeździec przysunął się nieco bliżej. Okazało się przy tej sposobności, że ów groźny wartownik jest zaledwie piętnastoletnim wyrostkiem. Już jednak, jako tak młody chłopak, zdradzał mocną kościstą budowę i wydatne, twarde mięśnie, z jakich słynęli Morne'owie. Widać było, że jest zupełnie przygotowany do odgrywania roli dorosłego mężczyzny, a zimny błysk w jego oczach wskazywał, że dorósł do niej nie tylko ciałem, ale i duchem.
— Cóż, towarzyszu, czy pełnisz tutaj funkcję wartownika? — zwrócił się Jim do młodego chłopca.
— Może pan zaoszczędzić sobie tego głupiego gadania! — ponuro odciął się młodzik. — Pełnię to, co mi pełnić kazano. Jeśli jesteś przyjacielem, panie, i przybywasz w pokojowych zamiarach, możemy rozmówić się po przyjacielsku, jeżeli zaś nie jesteś przyjacielem i knujesz coś złego, moim zadaniem właśnie jest wysłać cię do wszystkich diabłów. I zapewniam pana, że nie ulęknę się wykonania danego mi rozkazu!
Do tego więc doszło, że trzeba było wznieść pomiędzy Morne'ami a resztą świata tak silny mur? I że zaistniała konieczność strzeżenia go przez odpowiednio uzbrojoną i wyszkoloną straż? O, w takim razie los Morne'ów jest bardzo niepewny!
— Martwi mnie wielce to, co słyszę. Nieskończenie mnie martwi, że sprawy zaszły tak daleko, gdyż zapowiada to duże kłopoty dla rodziny — rzekł Jim Conover. — A ja przyjechałem tu w odwiedziny do Johna Morne'a — dorzucił tytułem wyjaśnienia.
— Jaki jest ich cel?
— Chcę się przekonać, czy naprawdę jest tak bardzo chory.
— Nie zamydlą mi oczu pana wykręty! — ostro natarł na niego chłopak. — I nie podoba mi się także pański ton. Zrozumiano? Będąc na pana miejscu, zapomniałbym, że mam jakiś interes do Johna Morne'a i w ogóle w tej kotlinie, i co prędzej odjechał.
Wielki Jim uśmiechnął się.
— Czy nie jesteś przypadkiem Judem Pattisonem? — zapytał.
Chłopak wzdrygnął się lekko i spojrzał przenikliwie na Jima. Jego zapytanie zdawało się jeszcze bardziej potęgować nieufność chłopca. Nagle usłyszał tętent kopyt końskich w dolinie. Na ten odgłos, jak gdyby sposobiąc się do tego, by stawić czoło podwójnemu niebezpieczeństwu, zacisnął zęby tak mocno, że uwypukliły się mięśnie podbródka, cofnął nieco konia i skierował lufę strzelby w stronę nadjeżdżającego.
Zbliżający się galopem jeździec gwizdnął przeciągle i twarz chłopca momentalnie się rozprężyła. W następnym momencie jeździec był już za plecami Conovera, któremu mignęła tylko przed oczami twarz i postać chłopca nie o wiele starszego od stojącego na czatach.
— Wielki Jim przybywa! — wrzasnął jeździec w przelocie.
Stojący na czatach wydał okrzyk, jakiego nie powstydziłby się żaden z czerwonoskórych wojowników. Okrzyk ten szybko jednak zamarł na jego ustach.
— Wielki Jim? — powtórzył, widocznie jeszcze nie dowierzając. — Jak to? A więc to pan jest Wielkim Jimem? — zawołał.
Całe jego męstwo opuściło go od razu. Na wpół przestraszony, na wpół zachwycony chłopak wcisnął sobie strzelbę pod pachę i wyciągnął wolną rękę do Jima.
— Boże mój! — zakrzyknął. — Z jaką radością oczekujemy cię wszyscy, Wielki Jimie!
W tej samej chwili jakby na potwierdzenie prawdy jego słów powietrzem targnął dziki wrzask idący od strony domów. Jim zrozumiał, że wiadomość o jego przybyciu dotarła do całej rodziny Morne'ów.
7.
POTRZEBA POMOCY
Nie zastał Johna Morne'a przykutego, jak mógł się spodziewać, do łoża boleści, ale siedzącego pod rosnącą przed domem jabłonią. Długie, lśniące jak srebro włosy tworzyły dokoła jego głowy rozwiewającą się na wietrze aureolę. W pobliżu bawiły się dzieci należące do rodziny Morne'ów.
Była ich może dwudziestka. W pewnym momencie skupiły się wszystkie wokół ławy zajmowanej przez patriarchę rodu, patrząc wyczekująco na drogę wijącą się pośród drzew. Na widok nadjeżdżającego Conovera stary Morne dał im znak ręką i w tej samej chwili rozległ się dźwięczny okrzyk powitalny, po czym cała gromadka popędziła, ku zbliżającemu się jeźdźcowi. Rosły koń zgrabnie przebierał kopytami torując sobie drogę między dziećmi i niespokojnie strzygł uszami, nienawykły do takich wrzasków. Cienkie w pęcinach nogi stawiał tak ostrożnie, jak kot, którego droga prowadzi przez błotniste miejsca. Podjechawszy ku ławie, na której siedział stary John Morne, zeskoczył Conover z konia i nagle znalazł się wśród zwartego koła dzieciarni. Cała ta ruchliwa masa skakała, klaskała w dłonie i wywrzaskiwała radośnie: „Wielki Jim! Wielki Jim!”
Jim Conover wychwycił z gromady czworo dzieci i wziąwszy po dwoje na każde ramię, podniósł je wysoko w górę.
— Dlaczego tak wszyscy wrzeszczycie? — zapytał.
— Przybyłeś, Wielki Jimie, żeby nas uratować! Żebyśmy mogli żyć spokojnie! — zawołały chórem w odpowiedzi.
Spuścił je ostrożnie na ziemię, a potem stanął przy starym Morne'm.
— Każcie im odejść! — powiedział.
Na znak Morne'a dzieci posłusznie oddaliły się ku polanie. Ale zaraz po ich odbiegnięciu ukazały się przemykające wśród drzew inne postacie. Byli to mężczyźni i kobiety pragnący widocznie powitać Conovera, widząc jednak, że rozmawia on z seniorem rodu, zatrzymali się i czekali cierpliwie końca konferencji.
— Wszystko to było więc oszukaństwem — brzmiały pierwsze słowa Jima skierowane do seniora rodu. — Cały ten list z opowiadaniem o łożu śmierci był tylko pretekstem do ściągnięcia mnie tutaj. Chcecie uczynić mnie waszym podwładnym na równi z całą resztą?
Krzaczaste, białe jak srebro brwi starca uniosły się w górę.
— Był czas, kiedy nazywałeś mnie ojcem, Jim. Zapomniałeś już o dawaniu mi tej nazwy?
— Tak. Zapomniałem już o tym — ponuro odparł Jim.
— Nie pytam cię, dlaczego tak się stało, Jim.
— Nie macie potrzeby pytać. Sami chyba łatwo się domyślacie.
— Są jednak tacy, Jim, którzy powiedzieliby, że mój gniew był słuszny.
— Tak. Inni mogliby tak twierdzić, ale wy macie więcej oleju w głowie niż inni.
— A wszystkie te lata moich starań o ciebie, kiedy byłeś dzieckiem?
— A wszystkie te pieniądze, które przeszły przez moje ręce do was?
Starzec wzruszył niecierpliwie ramionami.
— Czy mają to być twoje porachunki ze mną, że wymawiasz mi te pieniądze?
— Nie wymawiałbym ich wam, gdybyście nauczyli mnie zarabiać je uczciwą pracą, Morne. Wymawiam je wam, ponieważ uczyniliście ze mnie nędznika i łupieżcę. Przyjęliście mnie pod swój dach, ale po to tylko, aby wykierować mnie na przestępcę.
John Morne poruszył się niespokojnie na swojej ławie.
— Nie traktowałem cię ani inaczej, ani gorzej niż własne dzieci. Kiedy wszyscy byli przeciwko mnie, jak mogłem uczyć moich chłopców żyć uczciwie i zgodnie z prawem?
Conover zagryzł wargi i przełknął tłoczące mu się na usta słowa.
— Nie mówmy już o tym — zgodził się. — Dlaczego wezwaliście mnie?
— Wezwałem cię, gdyż twoja obecność jest dla mnie niezbędna. I to od zaraz!
— W jakim celu?
— W jakim celu? Otóż wiedz, że zbliża się, i to szybkimi krokami, nasz koniec, Jim! Napierają na nas ze wszystkich stron. Otaczają nas coraz ciaśniejszym kołem. Będzie temu rok, nie więcej, jak przytrafiło mi się to nieszczęście.
Starzec spowity był w rodzaj opończy z długiego nieprzemakalnego płaszcza, który w tej chwili odrzucił z jednej strony, odsłaniając okryte nim nogi, a raczej lewą nogę, bo prawej brakowało od stopy do kolana.
— Od czasu kiedy mnie to spotkało, nie było mi już łatwo dopatrzyć wszystkiego osobiście i czuwać nad sprawami rodu.
— W jaki sposób to się wydarzyło?
— Urządziliśmy wycieczkę do Twin Falls i właśnie w powrotnej drodze kula wystrzelona spoza drzew trafiła mnie w łydkę. Niewiele sobie z tego robiłem i przewiązałem tylko ranę. Zaczęło jednak gnić, a noga spuchła jak bania. Kiedy wreszcie sprowadziliśmy doktora, nie było już innej rady, jak tylko odciąć ją aż po kolano. Odtąd nie mogłem więcej dosiąść konia.
— Spotkało was to w trakcie urządzonego napadu? — zapytał Conover.
Starzec skinął potakująco głową.
— Trzeba przecież żyć — rzekł. — Rozglądałem się po całej rodzinie za tym, który mógłby mnie zastąpić, widzę jednak, że nie ma nikogo prócz ciebie, Jim. Oto dlaczego napisałem po ciebie!
— A Phil? Czy nie jest odpowiedni na waszego następcę?
— Phil jest tam, dokąd wszyscy z czasem pójdziemy.
— Nie żyje?
— Nie żyje! Niech Bóg ulituje się nad jego duszą! Nie żyje biedny Phil!
— Ale jest Hektor i Bill. Dlaczegóż by niejeden z nich?
— Hektor jest tam, gdzie Phil. A Bill odsiaduje wyrok. Dostał dziesięć lat, a od ogłoszenia wyroku upłynęło dopiero trzy lata. Ma więc jeszcze siedem do odsiedzenia.
Conover westchnął głęboko. Zastał wszystko tak, jak podejrzewał, że zastanie, usłyszenie jednak o tym z ust starca zadało mu cios w samo serce. Bez względu na opinię, którą wyrobił sobie o wartości moralnej tych ludzi, wyrósł przecież pośród nich, bawił się i walczył wraz z nimi.
— A prócz nich nie ma nikogo innego?
— Same tylko niedorostki. Na pewno zatrzymany byłeś przez jednego z nich, kiedy zbliżałeś się do naszych granic? Nie starszy on od reszty.
— Młody Pattison?
— Tak,
— Jak to?! Czyżby okoliczni mieszkańcy mieli urządzać napaści na takie dzieci i staczać z nimi boje?
— Oczywiście. Nienawidzą nas przecież. Zawsze nas nienawidzili. Obawiam się, że gdyby te niedorostki nie broniły tak dzielnie dostępu do naszej kotliny, nie zawahaliby się wyrżnąć nas do nogi. Mnie spaliliby na pewno żywcem, a wszystkich innych powystrzelaliby bez miłosierdzia. Tak bardzo są na nas zażarci. Jak gdybyśmy byli sforą wilków!
— A czym jesteście naprawdę? — zapytał Jim z goryczą.
— Czy miałem inny wybór? — odpowiedział John nabrzmiałym taką samą goryczą zapytaniem. — Czy dali mi możność postępowania inaczej? Miałbym przecież zupełne prawo do wszystkich tych gruntów, na których Stoddard wypasa swoje krowy. Ja, a nie on, powinienem je zajmować! Wydarł mi je przemocą! On i jego przeklęte kauzyperdy!
Na wspomnienie wyrządzonej mu krzywdy wpadł we wściekły gniew. Na zasadzie jakiegoś odwiecznego przywileju hiszpańskiego rościł sobie prawa do olbrzymich włości sąsiada, których w jego pojęciu pozbawił go wyrok sądu wyprocesowany nieprawnie przez wykrętnych adwokatów przeciwnika. Conover pamiętał dobrze ten zatarg. Obowiązujące prawo i zdrowy rozsądek były po stronie Stoddarda, Morne jednak nie dał się nigdy przekonać, że nie popełniono w stosunku do jego roszczeń wołającego o pomstę nadużycia.
— Łatwo jest postępować zgodnie z nakazami prawa — mruknął Morne — dopóki to samo prawo nie ukręci bicza na człowieka. Wówczas dotknięty przewrotnością paragrafów, musi zacząć się rządzić własnymi prawami. I oto właśnie dlatego wszyscy tutaj są przeciwko mnie. I dlatego także wychowując cię, czyniłem wszystko, co uważałem za najlepsze i najodpowiedniejsze w tych warunkach. Bo przecież kochałem cię tak samo, jak moich rodzonych synów, i traktowałem cię tak, jak gdybyś był związany ze mną węzłami krwi.
Westchnął ciężko przy tych słowach i serce Jima drgnęło w piersi zdjęte współczuciem. Dziewięć dziesiątych tego, co mówił John Morne, było kłamstwem niewątpliwie, ale, o czym dobrze wiedział Jim, kłamstwa Johna Morne'a były zawsze równie przekonywające, jak prawda w ustach innych ludzi.
— Chcecie więc, abym ja był głową rodziny na waszym miejscu?
— Tak. To właśnie było celem mojego wezwania cię, Jim. Jeżeli ty nie staniesz na czele, oni zetrą nas z oblicza ziemi. Powyrzynają naszych biednych chłopaków. Przy tobie na pewno nie będzie rozlewu krwi. Nie odważą się tknąć żadnego z nas ze strachu przed twoją zemstą.
Conover uśmiechnął się zgryźliwie.
— Nie na wiele wam się przydam — rzekł. — Nawet gdybym miał się zgodzić. Nie jestem już zdatny do niczego.
— Ty miałbyś być niezdatny? Mówisz to właśnie teraz, po takim bajecznym rozprawieniu się z Mastersem? Bez jednego wystrzału nawet?
— Gdybym musiał użyć czegoś więcej niż zwykłego blefu, byłbym skompromitowany raz na zawsze. Wam, Johnie, brak połowy nogi, ja jestem, w jeszcze gorszym położeniu.
Wobec osłupienia, z jakim John Morne przyjął to oświadczenie, Jim był zmuszony opowiedzieć wszystko szczegółowo. Morne słuchał go szkarłatny z gniewu i ze zniecierpliwienia. W wyrazie jego twarzy nie było ani śladu współczucia dla wychowanka, ani krzty przejęcia się ciosem, który go spotkał. Nie było na nie miejsca, gdyż starym miotała wściekłość z powodu zbędnego zgoła, jak widział teraz, upokorzenia się seniora rodu wobec Jima.
Zanim jednak Conover zdołał do końca dopowiedzieć swoje smutne dzieje, błysnęła w mózgu starego Morne'a nowa myśl.
— Jim! — rzekł. — Skoro udało ci się zablefować raz, dlaczego nie miałoby ci się udawać stale?
— Szybko przejrzeliby, jak się rzecz ma naprawdę.
— Mylisz się. Nie odważą się wystawić cię jeszcze raz na próbę.
— Sądzicie?... A co powiedzielibyście na to, ażebym udał się do szeryfa z prośbą o zaliczenie nas do wielkich farmerów? Jeżeli szeryf przyobieca mi — i spełni obietnicę — znalezienie uczciwej pracy dla członków naszej rodziny, zobowiążę się i ja, że żaden z nas nie przekroczy przepisów prawa. Gdyby zaś szeryf nie chciał dać naszym mężczyznom możności stania się praworządnymi obywatelami, wtedy zostanę tu, aby być ich hersztem.
— Sama taka propozycja jest już poddaniem się — odparł John Morne ponuro. — Wybiła jednak dla nas godzina, kiedy nie pozostaje nam do zrobienia nic innego. Nie jesteśmy zdolni utrzymać się dłużej.
8.
PRZYBYWA DOKTOR AYLARD
Bardzo możliwe, że nerwy mieszkańców miasteczka były nadmiernie wstrząśnięte wyczynem, którego dokonał Wielki Jim poprzedniego dnia, a nade wszystko świadomością, że ponownie znalazł się on pośród nich i że wszyscy Mome'owie i Pattisonowie skupili się dokoła niego, widząc w nim swojego wybawcę.
Faktem jest w każdym razie, że kiedy przybył doktor Clinton Aylard, oczy wszystkich zwróciły się ku niemu nie nazbyt przyjaźnie. Spoglądali na niego, jak wilki popatrują na owcę, nie dość zabezpieczoną przed ich kłami. Nie tyle zastanawiali się nad kwestią, czy w ogóle go napadać, ile nad tym, komu będzie przysługiwał ten przywilej.
Przyznać należy, że zachowanie doktora było istotnie drażniące. Nie nosił wprawdzie monokla, miał jednak w sposobie patrzenia na ludzi taki sam wyraz sztucznej wyższości, jaka zwykła cechować wciskających sobie monokl w oko dandysów. Nawet jego nieliczni zwolennicy na Wschodzie uważali ten jego sposób przyglądania się ludziom i rzeczom za niemiły; mieszkańca Zachodu doprowadzał on wręcz do pasji.
Poza tym wszakże był on wspaniałym okazem męskiej siły.
Był równie wysoki jak Jim Conover i równie masywnej jak on budowy. Pod ubraniem wyczuwało się obecność tęgich muskułów. Ramiona ujawniały siłę i zręczność, a także wyćwiczenie, mogące zapewnić mu sławę pierwszorzędnego pięściarza; w budowie i prężności jego nóg tkwił talent doskonałego futbolisty.
Uprawiał oba te sporty i wiele innych jeszcze w dodatku. Był wybitnym pływakiem, myśliwym, łyżwiarzem, a jak sam się wyrażał, także kawałkiem lotnika. Wyczyny we wszystkich tych dziedzinach wystarczały mu przez pewien czas, aż wreszcie po otrzymaniu dyplomu ukończenia studiów medycznych wyjechał do Anglii.
Tam, w starej wiosce Tokebun natrafił na ślad własnej przeszłości. Znalazł stary zmurszały kościółek z na wpół zwaloną wieżyczką normandzką na jednym końcu i rozsypującą się w gruzy zakrystią na drugim. Na jednej z kamiennych płyt, którymi była wyłożona posadzka głównej nawy, dostrzegł mosiężną tabliczkę, której zatarty w znacznym stopniu napis głosił, że pochowany jest pod nią jeden z jego przodków, Aylardów.
Odkrycie to wywarło na doktorze Clintonie Aylardzie piorunujące wrażenie. Pośpieszył czym prędzej do Londynu, zupełnie puściwszy w niepamięć swoje niedawne zamiary nacieszenia się zielonymi wzgórzami Anglii, projekty długich włóczęg po wrzosowiskach Szkocji, a także wypraw z wędką i strzelbą, po czym obiecywał sobie nieskończenie wiele przyjemności. Z Londynu wysłał szereg kablogramów przez Atlantyk do pewnej starej ciotki, która znała na pamięć całą genealogię i szczegółowe dzieje ich rodu. Braki w wiadomościach zaczerpniętych z tego źródła uzupełnił w bibliotekach i archiwach i wreszcie zrekonstruował, albo przynajmniej był pewien, że zrekonstruował, historię rodu Aylardów.
Kierując się informacjami udzielonymi mu przez ciotkę, a nade wszystko dokumentami archiwalnymi, dotarł wstecz w badaniu dziejów własnego rodu aż do roku 1625, kiedy to pewien młody dżentelmen noszący nazwisko Aylard odpłynął, po dość burzliwych przygodach w kraju, do Indii Zachodnich, a kiedy tam ziemia zaczęła mu się palić pod stopami, do Wirginii. Jeżeli więc ów wychodźca miałby istotnie dać początek amerykańskiej odnodze rodziny, byłby on sam, Clinton Aylard, potomkiem angielskiego rodu magnackiego, mającym prawo do tytułu lorda.
Trzy miesiące poświęcił wczytywaniu się z zapałem w dzieje własnego rodu. A kiedy natrafił na opis wylądowania jednego z Aylardów w Pevensey, omal nie skoczył do góry z radości. Gdy zaś w dodatku wyczytał, że mądry, sprawiedliwy król Henryk I nadał jego przodkowi, Aylardowi, tytuł wicehrabiego, poczuł taki szacunek i wdzięczność dla monarchizmu, że zaraz nazajutrz, natknąwszy się na powóz królewski przejeżdżający ulicami Londynu, zerwał kapelusz z głowy i zamiótł nim chodnik w głębokim, czołobitnym ukłonie.
Wśród tych odkryć wszakże i radości, jaką mu one sprawiły, zdał sobie sprawę, że jego zasoby pieniężne topnieją w sposób przerażający. Doszło do tego, że zmuszony był sprzedać część swoich ubrań, które kosztowały go majątek, aby za uzyskane tą drogą pieniądze móc pokryć koszty przejazdu parowcem do Stanów.
W Nowym Yorku znalazł list od swojej ciotki Marii Stoddard, która zaprosiła go do własnej siedziby na Dalekim Zachodzie.
Właściwie Maria Stoddard nie była jego prawdziwą ciotką. Związek jej z nim był dość oryginalny i tak romantyczny, że Aylard bardzo chętnie wplótł go jako jedno z ogniw do historii własnej rodziny. Ojciec jego, Józef Aylard, kochał się niegdyś w Marii i był przez nią wzajem kochany. Drobna sprzeczka, jaka wybucha często pomiędzy zakochanymi, rozrosła się niebawem do takich rozmiarów, że doprowadziła w ostatecznym wyniku do zerwania z Marią. Raczej na przekór Józefowi Aylardowi, aniżeli wiedziona szczerym pociągiem, wyszła za mąż za Johna Stoddarda, po czym i Aylard również poślubił inną kobietę.
Możliwe, że każde z nich z osobna w dłuższym pożyciu małżeńskim przywiązało się do obranego w charakterze namiastki współmałżonka, na dnie duszy każdego wszakże pozostała niewygasła pamięć dawnej miłości. Kiedy Józef Aylard umarł, płakała rzewnymi łzami nad jego grobem pani Stoddard, oparta na ramieniu dorosłego już wówczas jego syna. Matkowała mu odtąd, jak potrafiła najlepiej, mimo że był oddalony od niej o dwa tysiące mil, a teraz w swoim liście otwierała przed nim głąb własnej duszy.
Umierała na ciężką chorobę serca. Można było nieomal ściśle przepowiedzieć datę jej śmierci. Jak pisała też, zdąży Aylard przybyć jeszcze do nich za jej życia.
Zanim umrze jednak, pragnęłaby urzeczywistnić zamiar, który pieści w duszy od dawna. Miał to być niejako rodzaj zadośćuczynienia za nie dojście do skutku jej związku z Józefem Aylardem, pragnie, słowem, zanim zamknie oczy na zawsze, widzieć swoją jedyną córkę, Jacqueline, poślubioną synowi dawnego swojego narzeczonego.
„Jacqueline — pisała — jest wprawdzie dość samo wolną młodą dziewczyną, nie oprze się jednak na pewno mojej woli, wyrażonej na łożu śmierci. A tobie, Clintonie, nie będzie trudno pokochać ją tak samo, jak kochana jest i ubóstwiana przez wszystkich dokoła. I dla mojego męża dzień waszych zaślubin będzie również dniem prawdziwie szczęśliwym. Nasza farma jest zbyt rozległa, aby mogła zarządzać nią kobieta i dlatego pragnąłby, aby Jacqueline jak najszybciej wyszła za mąż za dzielnego człowieka, któremu mógłby oddać farmę jako posag córki. Wartość tej posiadłości, znaczna z powodu samego obszaru, podwoiła się jeszcze od czasu wytryśnięcia tu źródeł ropy naftowej. Nic dziwnego, że mąż mój pragnąłby widzieć swój majątek w odpowiednich rękach. A nie mógłby przecież oddać go w lepsze ręce niż twoje, mój drogi. Przybądź więc jak najszybciej, abyś mógł zapoznać się z Jacqueline, jeżeli oczywiście twoje serce nie jest już zajęte kim innym”.
Było w liście wiele jeszcze szczegółów i wyjaśnień, wszakże przytoczone wyżej stanowiły główną treść. Clinton Aylard zagłębił się bez reszty w lekturze. Instynkt parł go właściwie do poślubienia młodej dziewczyny, której dzieje, tak samo jak jego własne, sięgałyby nieprzerwaną linią aż do czasów podboju kontynentu.
Nastręczało się jednak wiele trudności. Jedną z pierwszych ambicji nowego życia, które rozpoczynał, było odbudowanie dawnego gniazda Aylardów. Wymagało to jednak posiadania grubych pieniędzy. Pieniądze były mu także potrzebne do prowadzenia życia prawdziwego dżentelmena. Czuł, że wielką plamą na jego nazwisku był ten tytuł doktora, na którego osiągnięcie strwonił nieopatrznie tyle lat. Wykreśli go oczywiście jak tylko da się najwcześniej. Na razie jednak najważniejszym dla niego nadaniem jest zdobycie wielkiego majątku, czego bezwzględnie nie wolno mu zaniedbać.
Co się tyczy samej Jacqueline, niepodobna, aby, będąc córką swojej matki, nie miała posiadać urody, co zresztą w danym wypadku mniejsze miało dla niego znaczenie. Jedyną rzeczą, na której mu prawdziwie zależało, była nieskazitelnie błękitna krew. Jednakże pieniądze były niewątpliwie silną pokusą, jako niezbędna wygoda życiowa, czuł więc Aylard, że nie pozostaje mu nic innego, jak ponieść narzuconą mu przez matkę młodej dziewczyny ofiarę.
Nie po raz pierwszy zresztą arystokratyczny tytuł europejski zostanie sprzedany za amerykańskie miliony. A jeśli on sam nie ma jeszcze tytułu, ma coś równie wartościowego — prawo do tytułu!
Kupił tedy, licząc się z warunkami panującymi na Zachodzie, mały rewolwer automatyczny, wsunął go do bocznej kieszeni spodni i po uprzednim wysłaniu depeszy zapowiadającej Stoddardom swoje przybycie wsiadł do pociągu.
John Stoddard powinien był oczekiwać Aylarda na stacji kolejowej, spóźnił się jednak, wskutek czego mieszkańcy miasta zapoznali się z doktorem wcześniej i na pierwszy rzut oka uznali, że nie nada się on do ich grona.
Po chwili dopiero wpadł na stację Stoddard, spowity w obłok kurzawy. Z tego obłoku wynurzyły się po chwili dwa kasztanowate, ociekające potem konie, a za nimi wąski kadłub powozika. Na jego przedniej ławeczce siedział mężczyzna w mocno już średnim wieku, z długimi siwymi włosami, w kapeluszu o szerokich skrzydłach ocieniających czoło, z jedną nogą w wysokim bucie wystającą poza krawędź skromnego pojazdu. Był to John Stoddard.
Powitał Aylarda splunięciem w obłok kurzawy, a wyciągając do niego twardą, spracowaną dłoń, zachęcił:
— Wskocz, synu! Przepraszam, że się spóźniłem, ale ta psiakrewna klacz... Ej, ty, Zuziu, przeklęta kobyło! Całkiem zwariowana bestia. Zobaczyła na drodze białawy, niski pieniek i wzięła go widać, do licha, za kłębowisko grzechotników czy coś w tym rodzaju, bo szarpnęła się gwałtownie w bok i zanim zdążyłem osadzić spłoszoną dwójkę, i skierować na właściwą drogę, upłynęła spora chwila. Stąd moje spóźnienie.
Doktor Aylard mruknął, że nie ma to żadnego znaczenia, po czym ostrożnie wsiadł obok starego farmera. Ostrożność jego nie na wiele jednak się zdała, gdyż niepodobna było uniknąć kurzu, który osiadł na wszystkim grubą warstwą. Toteż po chwili przeniknął go całego. Czuł, że co najmniej połowa jego dostojeństwa przepadła, jeżeli nie bezpowrotnie, to przynajmniej aż do chwili gruntownej kąpieli. Kurz jednak mniej go w tym momencie obchodził, bo oto wizja, która na jedno mgnienie zarysowała się w jego mózgu, wyczarowała mu obraz pańskiej siedziby w Anglii. Właśnie przywiózł do niej swoją amerykańską małżonkę. Na dalszym planie zobaczył śpieszącego do nich w odwiedziny tego żującego prymkę, kościstego, o pofałdowanej, spalonej słońcem twarzy prostaka, który miał być jego teściem. Dreszcz zgrozy wstrząsnął doktorem pomimo grubych kropel gorącego potu, którymi było zroszone jego czoło. Wciągnął głęboko powietrze i wraz z nim połknął chmurę kurzu, którym zakrztusił się do łez.
Tymczasem zajechali przed hotel, w którym mieścił się ogólny skład towarów, gdyż Stoddard chciał kupić chomąta dla koni roboczych. W pojęciu Aylarda było rzeczą niesłychanie poniżającą, że ojciec jego przyszłej małżonki musi osobiście doglądać podobnych spraw. Pocieszało go jednak to, że jego teść nie wysiadł w końcu z powozika, ponieważ w chwili, kiedy miał właśnie zatrzymać konie, przed bramą hotelu ujrzeli rosłego mężczyznę zsiadającego ze wspaniałego wierzchowca i wchodzącego na werandę.
Stoddard dotknął ramienia Aylarda i szepnął kilka słów, których Aylard wysłuchał ze zdumieniem. Wystarczał mu już sam fakt, że człowiek tego pokroju co Stoddard uważał za właściwe powiedzieć coś szeptem, chociaż wiadomo, że nie musiałby tak uważać, gdyby nawet znajdował się w kościele.
— Na Boga! — powtórzył półgłosem. — Przecież to Wielki Jim!
Aylard przyjrzał się uważniej barczystemu mężczyźnie, jego potężnym, atletycznym bicepsom, mogącym budzić respekt na placu futbolowym, i jego pociętej bliznami twarzy, zdradzającej życie pełne burzliwych przygód.
— Któż to taki ten Wielki Jim? — zapytał Stoddarda patrzącego wciąż jeszcze w ślad za przybyłym z wyrazem zbożnego zachwytu i przerażenia zarazem.
— To Jim Morne — wyjaśnił Stoddard. — Nie ma w całej okolicy ani jednego człowieka mogącego porównać się z Wielkim Jimem. Należy on do tych ludzi, którzy nigdy nie chybiają celu. Co mówię? Do ludzi, którzy nie muszą strzelać, aby zabić... Potrafią powalić człowieka samym spojrzeniem! Do tego gatunku ludzi należy Wielki Jim.
— Słowem, awanturnik i niegodziwiec, o jakich czyta się tylko w książkach?
— Żadna książka nie mogłaby odmalować go jak należy. Trzeba go widzieć przy robocie, żeby zrozumieć. Ja sam niejednokrotnie bywałem świadkiem jego wyczynów.
Powiedział to z akcentem uwielbienia, który wywołał mimowolny uśmiech na twarzy doktora.
— Czy mam przez to rozumieć, że strzela on tak błyskawicznie i celnie?
— Niczym piorun! — oświadczył farmer z wyrazem najwyższego uznania.
— Wydaje mi się jednak — rzucił Aylard po uważniejszym przyjrzeniu się Conoverowi okiem lekarza — że ma on porażoną prawą stronę ciała.
— Prawda — przyznał Stoddard. — Musiało mu się coś zrobić w nogę ostatnio.
Aylard ogarnął raz jeszcze Wielkiego Jima krytycznym spojrzeniem. Wydało mu się, że to pociąganie za sobą nogi nie ma nic wspólnego ze zwykłym urazem. Wyglądało ono raczej na bezwład, jak gdyby wszystkie nerwy tej kończyny były częściowo uśpione.
— Przyjrzyj mu się dobrze, doktorze — rzekł farmer. — Bo w moim pojęciu nie istniał nigdy człowiek, który umiałby lepiej strzelać niż Wielki Jim!... A ten, kto pokonałby Wielkiego Jima — dodał z westchnieniem — zyskałby za jednym zamachem wielką sławę!
Doktor nie odpowiedział nic. Wysunął tylko gestem pogardliwym dolną szczękę, mówiąc sobie w duchu, że jeżeli naprawdę można zyskać sławę pokonaniem Wielkiego Jima, on, Clinton Aylard, może łatwo ją osiągnąć.
9.
NIEŚMIERTELNA SŁAWA
To, co musieli widzieć wszyscy inni w mieście, ale z czego nie zdawali sobie sprawy, doktor zrozumiał od razu. Osobliwy sposób powłóczenia prawą nogą i niepewne ruchy prawej ręki mogły oznaczać tylko jedno: częściowy paraliż prawej strony ciała Wielkiego Jima w wyniku przeżytego urazu. Doktor postanowił spożytkować te wiadomości dla swoich celów.
Ozwał się w nim znowu pęd do wyróżniania się, cechujący go już od ławy szkolnej. Rozpłomieniła się w nim owa pasja do publicznego popisu, zwłaszcza że uświadomił sobie od razu, jak łatwo jej tym razem zadośćuczynić. Poza tym jeżeli pragnie zdobyć serce młodej dziewczyny, w jakiż owocniejszy i bardziej rycerski sposób mógłby tego dokonać?
— Czym zajmował się ostatnio ten siłacz? — zapytał.
— Ostatnio? — powtórzył zdziwiony farmer, nie rozumiejąc celu tego pytania.
— W ciągu ostatniego roku! — wyjaśnił Aylard.
— Nie było go w tych stronach — odparł farmer. — Nie dalej jednak jak wczoraj dokonał tak świetnego czynu, jakiego nikt z nas nie oglądał nigdy przedtem własnymi oczami.
Nadzieje Aylarda rozwiałyby się od razu, gdyby farmer nie uzupełnił niezwłocznie swojego oświadczenia wyjaśnieniem, na czym polegała niezwykłość czynu Jima... Był to więc najzwyklejszy blef! Masters uległ sile sugestii i pozwolił jej się zmiażdżyć!
Aylard jako lekarz rozumiał doskonale całą tę sytuację. Nie myślał wszakże ujawniać tego wobec swojego towarzysza. Zdawał też sobie w zupełności sprawę, na jaką siłę woli i odwagę zdobyć się musiał ten nie władający w pełni swoimi mięśniami i nerwami człowiek, aby stawić czoło takiemu łotrowi jak Masters.
Zapytał o kilka drobniejszych szczegółów, które umocniły go jeszcze w przeświadczeniu, że był to ze strony Wielkiego Jima nieprawdopodobnie zuchwały wysiłek utrzymania swojej sławy niezwyciężonego w walce. Że wysiłek ten nie był daremny, świadczył wyraźnie ton, jakim farmer mówił o Wielkim Jimie. Całe miasto i okolice pozostawały pod jego urokiem, nie było człowieka, który odważyłby się podnieść głos przeciwko takiemu bohaterowi.
Ale on, doktor Aylard, zedrze z niego ten nimb! Pokaże im, co wart ten ich „niepokonany”! Uśmiechnął się na myśl, jak dalece łatwe będzie to zadanie. Colt Wielkiego Jima noszony na prawym biodrze dawał tego pewność. Broń, którą Jim nosiłby na lewym boku, mogłaby mieć dla niego jakieś znaczenie, ale nie na prawym! Colt na prawym biodrze mógłby być równie dobrze dziecinną zabawką zrobioną z drzewa.
Setki razy już miewał sposobność okazania wielkiej odwagi, zarówno na placu futbolowym, jak i podczas wypraw łowieckich, nie mógł jednak wyobrazić sobie podobnego napięcia i podobnej siły nerwów, jakie wykazał Wielki Jim. Właściwie żal mu było ściągać maskę z twarzy tak nieustraszonego oszusta. Litość nie mogła jednak zaważyć na jego postanowieniu, którego wprowadzenie w czyn miało zapewnić mu sławę. Musiał więc wykorzystać tak dobrą okazję. Przypomniał sobie, że kiedyś, grając przeciwko pewnemu słynnemu bramkarzowi, tak zręcznie podstawił mu nogę, że tamten upadł i dotkliwie uderzył się w kolano, co uniemożliwiło mu wygraną.
Dzień ów przypieczętował sławę Aylarda jako pierwszorzędnego futbolisty. Odtąd stale pisano o nim i mówiono: to ten, któremu udało się pokonać „samego Thomasa”. Jakkolwiek też ów Thomas nie ukazał się na boisku ani w tamtym sezonie, ani w następnych, nikomu nie wpadło na myśl przypisywać jego porażki potłuczeniu kolana. Sądzono raczej, że załamanie, które przeżył po pokonaniu go przez Aylarda, położyło raz na zawsze kres jego sportowej karierze.
Częściowy niedowład ciała Wielkiego Jima zapowiadał Aylardowi powtórną taką okazję, palił się też do wykorzystania jej.
— Uważam za hańbę — zwrócił się do farmera — aby człowiek taki jak on mógł trzymać w szachu całe miasto. Myślę, że nietrudno byłoby znaleźć kogoś, kto miałby dostateczną siłę przeciwstawienia mu się, pokonania go, chociażby dla własnej przyjemności!
Ironiczny uśmiech okolił usta farmera.
— Niejednego już słyszałem mówiącego podobnie jak pan teraz — odpowiedział ozięble. — Kiedy jednak dochodziło do zmierzenia się, opuszczała ich odwaga i dopiero wówczas rozumieli, w jaki sposób Wielkiemu Jimowi udaje się zawsze „zaszachować”, jak pan mówi, to znaczy trzymać w strachu cale miasto. I ja sam nie należę bynajmniej do tchórzy, wolałbym jednak mieć do czynienia z wymierzonym we mnie karabinem maszynowym aniżeli z Wielkim Jimem jako przeciwnikiem. Nie byłaby to walka, ale wręcz samobójstwo.
Nic nie mogło być Aylardowi bardziej na rękę niż takie oświadczenie.
— Prawie nabrałem ochoty — rzekł — wyzwać tę waszą wielkość i zmierzyć się z nim.
— Nie myślę pana powstrzymywać — odparł farmer. — Uważam, że każdy człowiek ma prawo rozporządzać sobą tak, jak uznaje dla siebie za dobre.
Doktor wyskoczył z powozika.
— Wstrzymaj się na chwilę! — zawołał zaniepokojony Stoddard. — Radzę po dobroci, nie bądź kąpany w takiej gorącej wodzie, synu. Spójrz na tego, z kim rozmawia w tej chwili Jim.
— Któż to taki? — zapytał doktor.
— To szeryf. — Nie ma na całym Zachodzie człowieka bardziej zaciętego w walce aniżeli nasz szeryf. Nie ma też bardziej nieprzejednanego wroga wszelkich awanturników! A sam przecież widzisz, jak przyjaźnie szczerzy zęby w uśmiechu i jak życzliwie kiwa głową mówiąc z Wielkim Jimem! Ma to dwojakie znaczenie. Po pierwszej walka z Jimem skazana jest z góry na sromotna porażkę, a po drugie, jakkolwiek należy on do rodziny Morne'ów, ma w sobie coś takiego, co nakazuje dla niego szacunek. Otóż widzisz, mój synu, jeśli sam szeryf uważa za właściwe traktować go po przyjacielsku, nie znamy i my wszyscy potrzeby wstydzić się chylenia przed nim czoła.
— Dziękuję za ostrzeżenie — rzekł doktor. — Doskonale rozumiem, co chce pan przez to powiedzieć. Nauczono mnie jednak jeszcze jako małego chłopca nie poddawać się żadnemu z kolegów, nawet starszym i silniejszym ode mnie, dopóki nie okaże on czynem swojej przewagi nade mną. A dotychczas nie spotkałem nigdy takiego, którego mógłbym uznać za wyższego od siebie, panie Stoddard.
Porównanie, które nasunęło się Stoddardowi samo przez się, szybko zatarło się w jego umyśle. Burknął tylko niecierpliwie:
— Nikt nie może nauczyć się niczego cudzym doświadczeniem.
Doktor nie dosłyszał ostatnich słów, śpieszył bowiem ku szeryfowi i jego towarzyszowi.
— Przepraszam, panie szeryfie — zagadnął zbliżywszy się. — Wydaje mi się jednak, że słyszałem coś o człowieku zwanym Wielkim Jimem i mieszkającym w tej okolicy.
Szeryf i Wielki Jim odwrócili się w jego stronę.
— Możliwe, że pan słyszał — krótko odparł szeryf.
— Mówiono mi, że ma to być nie dający się ujarzmić łotr i morderca — rzekł doktor. — Ciekaw byłbym go zobaczyć. Może pan wie, szeryfie, gdzie go znajdę?
Odezwanie się doktora wywołało ciekawe reakcje rozmawiających, mianowicie szeryf, człowiek nieustraszony, zbladł jak płótno, a Wielki Jim odwrócił się tyłem do człowieka, który pozwolił sobie wobec niego na taką obelgę. Zaraz jednak w następnym momencie jego manewr stał się zrozumiały: odwrócił się tyłem do nieznajomego, aby móc opanować gniew. Nie chciał przecież kierować lufy swojego pistoletu przeciwko greenhornowi, któremu należało wybaczyć takie słowa ze względu na bezmiar jego ignorancji.
— O włos uniknął pan w tej chwili śmierci. Może pan dziękować Bogu za ratunek.
— Jak mam to rozumieć? — zapytał doktor, udając, że nie wie, o czym mowa.
— Czy pan wie, że człowiek, którego pan wymienił, rozmawiał ze mną i właśnie przed chwilą odszedł?
To, co się zdarzyło po wyjaśnieniu szeryfa, było dla wszystkich obecnych oszałamiającą niespodzianką. Doktor pośpieszył w ślad za Wielkim Jimem i trącił go w ramię. Jim odwrócił się do niego, nie decydując się jednak chwycić za broń.
— O co chodzi? — zapytał.
— Słyszałeś, że wymieniłem twoje imię? — zapytał doktor ostro.
— Słyszałem.
— Chciałbym w takim razie wiedzieć, czy jesteś podłym tchórzem? — zaatakował go już wprost Aylard.
— Głupcze! — odparł Jim. — Czy tak ci pilno na tamten świat?
— A co? Chcesz mi w tym pomóc? — odciął się doktor. — No to pokaż, co potrafisz, Jimie Morne!
Rzekłszy to, podniósł rękę i wyciął Conovera dłonią w twarz. Cios był tak silny, że Wielki Jim chybnął się w tył z głośnym przekleństwem. I wówczas właśnie nastąpiła największa tragedia.
Stało się to tak szybko, że nikt właściwie nie zdał sobie dokładnie sprawy z zajścia. Wszyscy byli zdania, że pistolet Wielkiego Jima musiał zaciąć się w olstrze i dlatego doktor zdążył go wyprzedzić. Strzał był tak celny, że Wielki Jim po raz pierwszy w życiu został od razu powalony na ziemię.
Doktor wytrącił broń z jego ręki.
— Macie go, panie szeryfie — zawołał. — Myślę, że dogodziłem wszystkim tym strzałem.
Powiedziawszy to, zwrócił się ku wpatrzonemu w niego z osłupieniem Johnowi Stoddardowi, który pozostał przez cały ten czas w powoziku. Z twarzy przyszłego teścia wyczytał od razu, że zdobył nieprzemijającą sławę.
10.
MIŁA NIESPODZIANKA
Gdyby niebiosa rozwarły się nagle ponad miastem i skrzydlaty anioł ukazał się w obłoku ognistym czy na wstędze dymu, wprawiłoby to na pewno w mniejsze zdumienie mieszkańców miasta, farmera Stoddarda i nawet samego szeryfa.
Było to zarazem osłupiające i straszliwe, jak chociażby na przykład widok srogiego lwa ujarzmionego przez małego pieska.
Pokonanie Wielkiego Jima w walce z innym człowiekiem nie było rzeczą, której w zasadzie nie pragnęliby wszyscy, a przynajmniej bardzo wielu. Zadać to musiało śmiertelny cios całemu klanowi tych łotrów Morne'ów. Pokonanie wszakże Wielkiego Jima, miejscowej sławy, przez obcego przybysza, przez greenhorna, a nade wszystko pokonanie go z tak dalece wzgardliwą łatwością, było wyczynem, który doprowadził krew dumnych mieszkańców Zachodu do punktu wrzenia.
Wielki Jim nie został zabity, był jednak do tego stopnia ogłuszony, że w ciągu wielu godzin nie był w stanie przyjść do siebie. Kiedy otworzył wreszcie oczy i spojrzał spod bandaży, którymi owinięto mu całą głowę, pierwszym pytaniem zadanym mu przez otoczenie było, co właściwie zaszło i czy pistolet zaciął mu się w olstrze. Na te dopytywania nie dał Jim żadnej odpowiedzi, co było rozumiane jako przyznanie się do porażki.
Doktor Aylard stał się od razu sławnym człowiekiem. Gapie tłoczący się dokoła stwierdzili, kiedy wskoczył do powozika, aby zająć miejsce obok nie mogącego wciąż jeszcze ochłonąć z osłupienia farmera, że nie zmieniła się nawet barwa jego twarzy, że wyraz jej był, jak poprzednio, wyniośle obojętny i że ten sam z lekka ironiczny uśmiech okalał jego usta. Wszystkie te szczegóły zapamiętano dokładnie, aby móc w przyszłości opowiadać o wyczynie doktora swoim dzieciom i wnukom, jakkolwiek opowieść ta wyda im się niewątpliwie niewiarygodna. Był to pod każdym względem dzień historyczny w dziejach miasteczka.
John Stoddard, jak zaznaczyliśmy, był zupełnie oszołomiony. Pierwotnie jego opinia o obcym przybyszu była zdecydowanie niekorzystna. Postanowił też od razu, że gdyby nawet miał tym omroczyć ostatnie dni życia swojej żony, nie wyda za niego córki. Nie podobał mu się ten „chłystek”, ten „paniczyk”, jak nazywał go w myśli. Mierził go jego wyniosły sposób mówienia, mierziło w nim właściwie wszystko. Nie widział nawet tego, co rzucało się od razu w oczy: jego kształtnej, silnej, imponującej postaci. Wolałby umrzeć, aniżeli oddać swoją farmę we władanie takiemu człowiekowi.
Należał do typu ludzi, którzy, kiedy raz coś postanowią i urobią sobie taką czy inną opinię, niczego bardziej nie znoszą niż konieczności poddawania jej rewizji. A jednak już po upływie trzech minut doszedł do wniosku, że w tym wypadku podstawa jego sądu została do gruntu wstrząśnięta.
Musiał pośpiesznie stoczyć walkę z samym sobą, aby skierować swoje nastawienie myślowe na odmienne tory. Tym właśnie tłumaczyło się jego uporczywe milczenie. Pozwolił nawet koniom biec swobodnie przed siebie górną ulicą miasteczka, a potem szerokim gościńcem, ścielącym się wśród pól i łąk. Ostry zapach końskiego potu załaskotał go w nozdrza, co jakby ułatwiło mu ocknięcie się z zamyślenia.
— Gdzie u diabła nauczyłeś się tak strzelać, Aylardzie?
— Zawsze lubiłem się w tym wprawiać — odparł Aylard lakonicznie, nie zdradzając szczególnej ochoty do dalszej rozmowy.
Farmer znowu poczuł się zaskoczony. Już sam fakt, że ten „chłystek” zdolny był do takiego czynu, był zdumiewający, ale żeby jeszcze nie miał chęci rozwodzić się nad nim bez końca, to już był cud niemalże. Wrota wiodące do narządu myślenia Stoddarda, zazwyczaj zamknięte na cztery spusty, uchyliły się, dając przystęp nowej koncepcji.
Kimkolwiek mógł być Aylard, był on mocnym człowiekiem, obdarzonym nie byle jakimi zdolnościami. Jego wyczyn był rozmiarów iście homeryckich, ale nieporównanie bardziej imponujący był sposób, w jaki tego dokonał. Przed chwilą jeszcze Stoddard wolałby raczej widzieć swoją córkę w trumnie niż poślubioną temu osobnikowi, teraz zadecydował już niezbicie, że Aylard jest jedynym spośród wszystkich ludzi na świecie, którego pragnąłby dla niej na męża, a dla siebie za zięcia.
Nade wszystko bowiem wielbił Stoddard siłę fizyczną. Przybył na Zachód, kiedy życie tutaj było zaciętą walką, z której jedynie mocni ludzi mogli wyjść zwycięsko. I dlatego tak bardzo zaimponował mu Aylard, w zestawieniu z nim czuł się mały i nijaki. Cieszyło go, że takiego człowieka dane mu było wieźć jako gościa do swojego domu.
Kiedy wjechali w granice farmy, zwrócił się do Aylarda, aby podzielić się z nim uwagami dotyczącymi bydła wypasanego na łąkach oraz pierwszorzędnych zalet ziemi pod uprawę. W jego sposobie zwracania się do towarzysza dźwięczała wyraźnie nuta wspólnika raczej niż gospodarza podejmującego swojego gościa.
Widział już w Aylardzie przyszłego dziedzica tych włości. Zachowanie doktora było w opinii farmera nieskazitelne. Słuchał uważnie, tu i ówdzie wtrącał rozumne słówko, po czym znów milczał; ani w jego oczach, ani w głosie nie było śladu pożądania rozbudzonego widokiem tych bogactw.
W rzeczywistości był Aylard zrazu oszołomiony, lecz szybko dołączyło się do tego uczucie rozczarowania, kiedy przekonał się, że to, co wyobrażał sobie jako wielką, w pełni rozkwitu posiadłość, przedstawiało się jedynie jako nieskończony szereg pożółkłych, wysuszonych słońcem wzgórz, skąpo porosłych przywiędłą trawą. Tu i ówdzie leniwie poruszały się stada wychudzonego bydła, z wysiłkiem wyskubującego te resztki trawy, okrytego pokładami szarego pyłu i na ogół sprawiającego wrażenie, jak gdyby ledwie było zdolne utrzymać się na cienkich nogach.
Biały żar słoneczny, unoszący się kłębami nad gościńcem, oślepiał oczy, wżerając się pod nasunięte rondo kapelusza. Czuł, że promienie słońca osmalają mu powieki. Krtań miał wyschniętą na wiór. W tym stanie rzeczy trudno się dziwić, że jego myśl z lubością wyczarowywała wizję cienistego pejzażu Anglii.
Stopniowo wszakże jego nastrój ulegał zmianie. Jeśli nawet tutejsza ziemia wydała mu się dziwnie sucha i uboga, obszar jej jednakże zdawał się nie mieć granic. Czasem jak daleko mógł sięgnąć okiem, nie było ani śladu ogrodzenia czy płotu. Wszystko, co widział przed sobą, należało do siedzącego obok niego starego człowieka o ponurej, zaciętej twarzy. Tak, zaczynał rozumieć, że pomimo niezachęcającego widoku, który się przed nim rozpościerał, leżało tu olbrzymie bogactwo. Poza tym bowiem co oglądał na powierzchni ziemi, była jeszcze we wnętrzu ropa naftowa, a to mogło oznaczać miliony. Ostatecznie nie ma wszak zamiaru zagrzebywać się na stałe na wsi, chociażby nawet ożenił się z dziewczyną i odziedziczył po jej ojcu te niezmierzone włości.
Powozik wspiął się mozolnie na szczyt kolejnego wzgórza, skąd spuścił się pędem w dolinę, gdzie stały zabudowania farmy. Wygląd i rozmiary budynku mieszkalnego były dla Aylarda przyjemną niespodzianką.
— O, do licha! — wykrzyknął, niezdolny opanować się.
— Nie spodziewałeś się tego, chłopcze, prawda? — zachichotał Stoddard. — To dzieło Marii. Dzielna z niej niewiasta. Nie byle kto!
Jego żona mająca zapędy wielkiej damy istotnie uczyniła z położonego w kotlinie farmerskiego domu rajski prawdziwie zakątek. Olbrzymia studnia artezyjska wydrążona pośród wzgórz dostarczała potrzebnej wody, dzięki której piasek pustyni rodził drzewa i kwiaty jak najżyźniejszy czarnoziem.
Dom mieszkalny, zabudowania gospodarcze i całe obejście otaczał płot. Za nim na dużej przestrzeni ciągnęły się trawniki, obrzeżone rabatami różnokolorowych ogrodowych kwiatów. Drzewa były tak rozrosłe, że sprawiały wrażenie zasadzonych od kilku pokoleń; dodawały też całemu otoczeniu jakiegoś rodzaju dostojności.
Pośrodku zielonych, ozdobionych kwiatami trawników, otoczony gęstymi zaroślami, stał dom — solidny, murowany, gładko otynkowany, pokryty czerwoną dachówką. Szerokie wnęki okienne i werandowe tonęły w festonach dzikiego wina, rozpiętego na białych murach i sięgającego aż po sam dach. W innych miejscach ściany domu spowijały kolorowe kwitnące pnącza. Widok ten podziałał na wyobraźnię doktora Aylarda niby ożywczy łyk wody źródlanej na wyschłą krtań, budząc w nim po raz pierwszy myśl, że istnienie jest możliwe nawet wśród pustyni.
Stoddard zatrzymał powozik i otworzył bramę, aby móc wjechać w główną aleję, wijącą się pomiędzy trawnikami. Im bardziej zbliżali się do domu, tym wyższy i okazalszy wydawał się on Aylardowi. Dom był jednopiętrowy, ale piętro to było tak wysokie, że Aylard od razu wyobraził sobie przestronne i wygodne pokoje w jego wnętrzu. Grube mury skutecznie izolowały mieszkańców od zmienności letnich i zimowych temperatur.
Ciemnogranatowe okiennice strzegły spokoju panującego w domu.
Okrążyli wodotrysk, urządzony w środku szmaragdowego gazonu przed samym domem i otoczony ogródkiem roślin wodnych, i znaleźli się przed cienistymi arkadami, które tworzył rząd solidnych, nie pozbawionych wszakże wdzięku kolumn stiukowych podtrzymujących okap dachu.
Doktor wyskoczył zręcznie z powozika. Jeżeli surowe warunki życia zmuszą go do rezydowania przez jakiś czas w tych pustynnych stronach, nie będzie przynajmniej odczuwał braku zasadniczego komfortu życiowego.
Czarnoskóry służący wybiegł im naprzeciw i zajął się odprowadzeniem koni do stajni. Stoddard wraz ze swoim gościem weszli do wnętrza domu, a gdy znaleźli się wśród miłego chłodu i cienia, poddał się Aylard urokowi tej rozkosznej oazy. Odtąd już na zawsze pozostało mu w pamięci to cudowne, skąpane w nierealnym różowawym świetle wnętrze. Od przekroczenia progu domu dobiegał do ich uszu wzruszający swym brzmieniem sopranowy głos, którym ktoś wyśpiewywał arię z „Opery za trzy grosze”:
Co noc będziemy się całowali,
Wśród wzgórz będziemy się przechadzali.
Śpiew rozległ się wyraźniej, jak gdyby ktoś otworzył drzwi, dając bliższy przystęp głosowi śpiewającej, a potem urwał się nagle. Do pokoju wpadł szczeniak rasy nowofundlandzkiej, a za nim wbiegła młoda dziewczyna. Doktor pomyślał, że to pewnie jego przyszła małżonka.
Aylard kiedy tylko ujrzał jej twarz, jej słodki, zniewalający uśmiech, poczuł, że nigdy nie uwolni się od czaru tej dziewczyny.
Dopiero w następnym momencie dostrzegł, że jej smagłą, opaloną twarz okalają bujne rozwichrzone włosy barwy miedzi, zdające się żyć własnym życiem. Nie umiałby powiedzieć, jakiego koloru były jej oczy: szare czy niebieskie. Po raz pierwszy w życiu nie umiał zdać sobie sprawy, jak była ubrana kobieta, z którą się zetknął.
W rzeczywistości miała na sobie krótką spódniczkę do konnej jazdy oraz bluzkę koloru khaki, jej wielki kapelusz typu sombrero zsunięty był na tył głowy. Tego wszystkiego doktor nie zauważył, uderzyło go jednak od razu, że była piękna, że była czarująca, że sam Bóg stworzył ją dla niego.
Nie był specjalnie dobrym człowiekiem ów doktor Aylard, może nawet niewielu ludzi potrafiłoby zdobyć się na tak bezwzględne samolubstwo jak on, jednakże i zdecydowanie zły człowiek jest zdolny do pokochania z żarliwością, płynącą z głębi serca. Takim uczuciem zapłonął Aylard do Jacqueline od pierwszego wejrzenia i cały czas nie przestawał kochać jej równie namiętnie, dopóki jej nie utracił.
A kiedy na widok obcego przybysza stanęła, nieco sztywna i zmieszana, kiedy go jej przedstawiono, zachował się tak prosto i szczerze, jak nigdy nie zdarzyło mu się zachować wobec innej istoty ludzkiej.
Ujął obiema dłońmi jej smukłą, opaloną na złocisto-brunatny kolor rękę i rzekł:
— Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem!
Tyle gorącego uczucia brzmiało w jego głosie, że dziewczyna zarumieniła się, a i sam farmer oblał się także rumieńcem. Sposób spotkania się obojga młodych dopełnił miary jego szczęścia. Wiedział już teraz, że jeśli Aylard poślubi jego córkę, nie uczyni tego jedynie ze względu na jej majątek.
11.
ZARĘCZYNY
Stoddard zaraz po powrocie do domu skierował swe kroki do sypialni żony, prosząc przedtem Jacqueline, aby zaprowadziła doktora Aylarda do jego pokoju. Zgodnie z życzeniem chorej mieli się spotkać u niej wszyscy czworo, możliwie szybko po przyjeździe obu mężczyzn ze stacji. Toteż nie minęło wiele czasu, a już pani Stoddard witała się ze swoim przyszłym zięciem.
— Jestem rada, drogi Clintonie — mówiła lekko zarumieniona z przejęcia — że dotarłeś do nas na czas i że przyjąłeś propozycję małżeństwa. — Odpoczęła chwilę i dokończyła: — Umrę szczęśliwa, mogąc pobłogosławić przedtem wasz związek.
— I ja także jestem rad — zapewnił żonę Stoddard. — Nad wyraz rad. Wydaje mi się, że to, czego pragniesz dla naszej córki, będzie dla niej największym szczęściem.
Zapadnięte policzki umierającej ożywił ponownie lekki ślad rumieńca.
— Chciałbym opowiedzieć ci coś o nim — zaczął Stoddard.
— Tsss... — szepnęła, po czym otworzyła oczy i podniosła je na sufit. — Dopóki jestem jeszcze pośród was— rzekła nieco głośniej — pragnę spełnienia się jednej najważniejszej dla mnie rzeczy. Niewiele czasu mieli oboje na wzajemne poznanie się, ale młodym wystarcza nieraz jedna chwila. Co się tyczy ciebie, Clintonie, wiem, że nie przejechałbyś tylu setek mil, aby raz jeszcze zobaczyć się ze mną, gdybyś nie postanowił przychylić się do mojej propozycji. Czy mam słuszność?
— Tak, pani — odpowiedział Aylard i zwrócił twarz w stronę młodej dziewczyny. Z przykrością zauważył, że uśmiech zgasł na jej twarzy. Dziwne przeczucie mówiło mu, że jej ukryta przed nim ręka jest mocno zaciśnięta w pięść. Była wpatrzona w twarz matki i Aylard zrozumiał od razu dwie rzeczy. Pierwszą była świadomość, że w jej duszy nie zapłonęła na jego widok owa iskierka uczucia, która zdążyła już rozpalić się w żywy płomień w jego sercu, a drugą, że ona go nigdy nie pokocha, choćby nawet miał elokwencję poety i dość czasu na zdobycie jej miłości. Zarazem jednak był przeświadczony, że od dawna już postanowiła się poświęcić, aby zapewnić matce spokojną i szczęśliwą śmierć.
Z głęboką troską, nieujawnioną jednak na twarzy, spojrzał raz jeszcze na umierającą, której wola wiodła jej Córkę ku nie dającemu się już odwrócić przeznaczeniu. Dla zadowolenia romantycznej zachcianki nie zawahała się ona poświęcić serca Jacqueline. Nie można było wszakże nazwać tego samolubstwem. Raczej wzniosłą nieświadomością faktów życiowych.
— Jacqueline! — szepnęła.
— Jestem, mamo! — odparła dziewczyna, klękając obok łoża chorej.
Oczy pani Stoddard nie zwróciły się ku córce; pozostały utkwione w rysunku, który tworzył na suficie cień gałęzi i liści dzikiego wina, wijącego się dokoła szerokiego, weneckiego okna. Ręka jej tylko podniosła się i musnęła twarz młodej dziewczyny dotknięciem tak lekkim, jak ów nie do opisania gest, którym ślepcy usiłują wyczuć wyraz twarzy ukochanego człowieka.
— Nie odczuwasz pełni szczęścia, dziecko kochane? — szepnęła.
— Szczęście przyjdzie później. Zgadzam się zastosować do twojej woli, mamo.
— Szczęście przyjdzie później... — powtórzyła matka. — Niech cię Bóg błogosławi, dziecino. Nikt z was nie może mieć pojęcia, czym to jest dla mnie.
Powolnym ruchem zwróciła głowę w stronę córki, której powolność tego ruchu pozwoliła przystroić usta w uśmiech, tak niezrównanie udający szczerość i tchnący tak subtelnie dziewczęcym zawstydzeniem, że serce Aylarda załopotało ze wzruszenia.
Posiąść to urocze, cudownie powabne stworzenie, niestety, na zasadzie aktu prawnego jedynie, nie zaś szczerego, głębszego ze strony dziewczyny uczucia. Ale jednak mieć ją zawsze przy sobie, móc patrzeć na nią do woli, wiedząc przy tym, że jej dusza jest mu daleka i obca, będzie rozkoszą zaprawioną nieodmiennie piołunem. Ta niezaspokojona tęsknota będzie jeszcze bardziej podsycała jego żądzę, czyniąc przedmiot posiadania czymś podwójnie umiłowanym i cennym. Znał jednak dobrze samego siebie i wiedział, że to, co posiądzie na własność, przestaje go interesować tak gorąco, jak interesowało wówczas, kiedy jeszcze musiał walczyć o jego zdobycie. Prawdziwą rozkoszą było dla niego zdobywanie, a nie samo zdobycie.
Pani Stoddard z wyrazem głębokiej miłości macierzyńskiej wpatrywała się w uśmiech na ustach córki.
— Clintonie i Jacqueline! — szepnęła. — Ujmijcie się wzajem za ręce!
Doktor przysunął się o krok bliżej. Jego wielki cień padł na ich twarze. Stanąwszy tuż przy łóżku, ukląkł obok Jacqueline, ujął jej zwisającą rękę i w tej samej chwili poczuł na swoich palcach dotknięcie zimnych, wątłych palców matki.
— O, moi najdrożsi! — powiedziała cicho. — Czy zdajecie sobie sprawę ze znaczenia tej chwili?
— Tak — odpowiedział doktor, czekając z gwałtownym biciem serca na odpowiedź dziewczyny.
— Jest to dla mnie świętsze związanie się, matko — wyszeptała z trudem — aniżeli uroczystym ślubem czy obrączką ślubną.
Pani Stoddard westchnęła z widoczną ulgą.
— Czy mam wam powiedzieć, czym jest to dla mnie? Pozwala mi umrzeć jako osobie szczęśliwej. Nad wyraz szczęśliwej! Przeżyłam całe swoje życie z dobrym i wiernym mi człowiekiem. Tak, byłeś nim dla mnie zawsze, John. Bogu jedynemu wiadomo, jak szczerze byłam do ciebie przywiązana.
Głos jej nabrzmiał wzruszeniem.
— Nie mów nic, Mario — powiedział drżącym z przejęcia głosem nie mniej niż ona wzruszony farmer.
— A jednak cząstka mojej duszy pozostała wierna pierwszej mojej miłości, ojcu twojemu, Clintonie! John wie o tym i rozumie mnie. Nie legło to jednak nigdy cieniem pomiędzy nami.
Doktor ukradkiem rzucił okiem na zacnego farmera. Nie dostrzegł jednak na jego twarzy nic prócz najgłębszego współczucia i uwielbienia, nie zaćmionego śladem przyziemnej zazdrości.
Możliwe, że i on także kochał przez całe życie tę kobietę tym goręcej, że zdawał sobie sprawę z niecałkowitego zdobycia jej serca...
— Tak, Mario, ani śladem cienia — potwierdził mąż.
— A kiedy mnie już nie stanie, będziecie mogli oboje, ty i Jacqueline, powiedzieć sobie na pocieszenie, że zamknęłam oczy na wieki, szczęśliwa z ukojenia jedynego żalu, jaki mogłam żywić do losu. Jeżeli prawdą jest, że cienie zmarłych powracają na ziemię, aby nawiedzać swoich bliskich, mój duch, promienny zadowoleniem, będzie czuwał nad waszym ogniskiem domowym, Jacqueline i Clintonie! Niech Bóg błogosławi was oboje. Gdyby jednak okazało się, że nie miałam słuszności i gdyby ten związek nie miał dać ci szczęścia, moja Jacqueline... o, w takim razie przyjdę do ciebie jako zgnębiona, pokutująca dusza.
— Matko ukochana! — łkała dziewczyna. — Nic z tego, co spływa na mnie z twoich rąk, nie może przynieść mi nieszczęścia!... Nic! Nic!
Była to raczej modlitwa niż wyraz szczerej wiary. Dłoń Jacqueline drżała w uścisku dłoni doktora Aylarda. Czuł to i rozumiał, postanowienie jego wszakże nie zachwiało się. Żal mu jej było, świadomy był tragedii, którą przeżywa, nie mógł jednak ustąpić, nie mógł wyrzec się swoich celów. Nie miał też żadnych skrupułów ani źdźbła wyrzutów sumienia. Musiał zdobyć Jacqueline, za cenę życia bodaj!
Ciszę, która zaległa na chwilę, przerwał nosowy głos farmera. Zwlekał z wyjawieniem swojej wielkiej nowiny dłużej już, niż zdolny był wytrzymać, toteż wreszcie wybuchnął:
— Nie będzie nieszczęśliwa, poślubiwszy doktora Aylarda — oświadczył. — Nasza Jacqueline lubi nieugiętych bojowników, ludzi nieznających uczucia strachu, a doktor taki właśnie jest. Dzisiaj po południu, zaledwie parę godzin temu, widziałem, jak rzucił wyzwanie Wielkiemu Jimowi!
— O! — jęknęła matka.
— Ani słowa więcej o tym! — ostrzegł doktor pochylając się nad chorą.
— To jej tylko dobrze zrobi — zapewnił farmer, ciesząc się na myśl o tym, co ma do powiedzenia. — Nie bądź taki przeklęcie skromny, mój synu. Mówię, że byłem świadkiem wyzwania, które Clinton rzucił Wielkiemu Jimowi, i pokonał go, zanim zdążyliśmy się obejrzeć. Najpierw uderzył go w twarz, a potem błyskawicznie wyciągnął rewolwer, którym powalił go z nóg.
Maria Stoddard jęknęła słabo, po czym oczy jej podniosły się ku sufitowi i tak pozostały. Stoddardowi nie przeszło przez myśl, że coś się stało, a i Jacqueline także nie zrozumiała znaczenia znieruchomiałego tajemniczego uśmiechu na ustach matki. Z nich trojga jedynie doktor zrozumiał od razu.
Wydało mu się dziwne, że opowieść o jego czynie z tego popołudnia mogła zadać ostateczny cios czyjemuś życiu. Kula, która powaliła niepokonanego dotychczas napastnika, zabiła Marię Stoddard.
12.
WSPÓLNIK WIELKIEGO JIMA
— To prawda — powiedział Buck — że nie jestem już takim młodzikiem i nie mam już takiej siły w rękach, jaką miałem dawniej, gotów byłbym też dać dolara temu, komu uda się pochwycić mojego konia.
Kowboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechnęli się. Gdyby włosy Bucka były mniej siwe, roześmialiby mu się prosto w nos.
— Dolara? Powiedziałeś dolara? — wyszczerzył zęby w uśmiechu jeden z nich, a potem ziewnął szeroko, rozleniwiony prażącym słońcem i trawieniem sutego śniadania.
— Tak, dolara! — powtórzył Buck skręcając powolnym ruchem papierosa, aby dać im czas na wymienienie szyderczych spojrzeń i uśmiechów.
— Nie powiem, żeby dolar nie był mi potrzebny — rzucił wreszcie łaskawą uwagę najwyższy wzrostem i najtęższy w barach kowboj. — Nie mam też nic przeciwko zarobieniu go schwytaniem twojej szkapy na lasso, a nawet osiodłaniem jej w dodatku.
Podniósł się ociężale. Jednocześnie odezwało się pół tuzina protestujących głosów. Wszystkim uśmiechała się możność zarobienia dolara.
— Ja pierwszy się odezwałem — stanął wielkolud we własnej obronie.
— Ale nie pierwszy pomyślałeś — zadrwili z niego inni. — Najlepiej będzie podrzucić w górę monetę, żeby rozstrzygnęła za nas spór.
Mężczyzna, na którego padł ostateczny wybór, zabrał się od razu do dzieła. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat, ale dwadzieścia zimowych i letnich sezonów przeżytych jako kowboj czyniły go dużo starszym z wyglądu. Ze sznurem w ręku poszedł w kierunku zagrody, wołając pogardliwie:
— Pokaż mi, który to ten twój rumak!
— Nietrudno go poznać — odparł Buck, pykając ze swojego papierosa, jak gdyby to było cygaro. — To ten niedorostek siwej maści... Stoi w kącie zagrody sam jeden.
Tam właśnie umieścił swojego wierzchowca po zdjęciu z niego siodła i uprzęży na czas lunchu na farmie, do której szczęśliwie dotarł. Siwek był długouchym i krótkonogim mustangiem, o wielkiej ciężkiej głowie i krótkiej, grubej szyi; bardziej przypominał owcę niż konia. Jego małe, ogniste oczka zezowały złośliwie spod siwego kosmyka opadającej na czoło grzywy. Dogryzłszy do ostatniego źdźbła z wydzielonej mu wiązki siana, stał z leniwie obwisłymi bokami, jak gdyby nie było pod nimi kości. Zdawało się, że przywarł do miejsca całym ciężarem swego nieforemnego ciała.
— Za chwilę będziesz miał swoją szkapę! — pogardliwie rzucił kowboj przeskakując jednym susem ogrodzenie i odwróciwszy głowę, czy też pozornie odwróciwszy głowę od mustanga, zarzucił lasso i pociągnął sznur w tył, aby umocnić pętlę dokoła szyi zwierzęcia. Ale pętla zsunęła się, jak gdyby strącona biczem. Wybuch śmiechu był odpowiedzią na nieudany rzut.
W chwili śmignięcia sznura w powietrzu skoczył siwek przed siebie, dzięki czemu zarzucona na niego pętla zaledwie zdołała musnąć go po karku i opadła. I znów stał ociężale i spokojnie, jak poprzednio. Nerwowo drgała tylko jego obwisła dolna warga, a w oczach świeciły mu iskierki.
— Pieskie nasienie! — mruknął rozzłoszczony kowboj. — Cóż sobie ta szelma myśli? Stroić kpiny ze mnie?! Poczekaj, urządzę ja ci kpiny! Popamiętasz ty mnie!
Chciał zarzucić ponownie pętlę, ale jego towarzysze głośno się temu sprzeciwili.
— Nie masz chyba zamiaru uganiać się cały dzień za zarobieniem marnego dolara! — wołali. — Czas już, aby inny spróbował szczęścia. Ja teraz zarzucę lasso, a jak mi się nie uda za pierwszym razem, któryś z was może zająć moje miejsce w ogrodzeniu.
Pierwszy z kowbojów zawahał się. Z jednej strony zawziął się na opornego mustanga, niezależnie nawet od pokusy zarobienia dolara, a z drugiej nie miał ochoty zadzierać z kolegami. Po krótkim zmaganiu się ze sobą ustąpił, przyglądając się teraz z zaciekawieniem i złośliwością osobliwemu staraniu, z jakim następca jego przygotował pętlę, a potem zbliżył się do zagrody. Siwy mustang nastroszył uszy i odsunął się w najdalszy kąt. Stanąwszy tam, odwrócił powolnym ruchem łeb ku kowbojowi.
— Masz teraz okazję popisać się! — zawołali obecni chórem.
— Hiip! — wrzasnął podniecony tą zachętą kowboj, świsnąwszy w powietrzu końcem sznura.
Mustang uskoczył w bok, ale tego właśnie potrzeba było kowbojowi. Z jego prawej ręki strzeliła pętla, rozwijając się w locie i padając z szybkością strzały. Człowiek nie zdążyłby umknąć przed nią, koń wszakże ma cztery nogi. Każde z czterech kopyt siwka zaryło się w miękkim błocie i pętla, która miała owinąć się dokoła jego szyi, osunęła się tylko po koniuszku jednego ucha, a mustang, zadrwiwszy w ten sposób po raz drugi z usiłowań kowbojów, stał znów spokojnie w postawie wyczekującej.
Zakląwszy siarczyście drugi pokonany przeskoczył przez ogrodzenie, a kolejny wszedł do środka, aby próbować szczęścia. Wyraźne jednak było, że udająca niewiniątko szkapa zadrwi i z niego także. Zdawała się odgadywać zamiary swoich prześladowców. Nie pomogły ani błyskawiczne posunięcia trzeciego kowboja, ani też znana zręczność czwartego i piątego. Wreszcie zabrał się do opornego konia najstarszy z kowbojów, piastujący w czasie nieobecności właściciela stanowisko głównego zarządcy farmy.
Z powagą człowieka, na którego barkach spoczywa cały ciężar odpowiedzialności, podciągnął spodnie, splunął i zatarł ręce. Potem wcisnął kapelusz mocniej na głowę, przelazł przez ogrodzenie, zamiast jak inni przeskoczyć je, i nie przestawał jednocześnie urągać krnąbrnemu zwierzęciu:
— Ty czarci synu, ty czworonoga pokrako, ty diabelski pomiocie! Znam ja się dobrze na takich jak ty i twój ród. No, ale teraz przyszedł na ciebie koniec! Potrafię chwycić cię na lasso i osiodłać nie raz, ale trzy razy dziennie. Nie takim jak ty dawałem radę. Zapamiętaj to sobie!
Zakończywszy to przyjemne wyznanie, wypuścił pętlę jak z procy. Mustang, może podniecony poprzednimi próbami, a może przeczuwający groźniejszego od tamtych przeciwnika, otrząsnął się nagle ze swej ospałości. Z nastroszonymi uszami i błyszczącymi oczkami czujnie śledził poruszenia kowboja, uskakując raz wraz w bok i starając się być jak najdalej od niego.
Monologowanie napastującego trwało już pięć, potem dziesięć minut, wreszcie, wpędziwszy mustanga w najciaśniejszy kąt, zbliżał się ku niemu powoli. Obie ręce miał wyciągnięte przed siebie, w każdej z nich trzymał zwój sznura. Żaden koń, choćby najzmyślniejszy, nie mógłby rozróżnić, który zwój jest tylko dla postrachu, a który skręcony w zdradziecką pętlę.
Siwek, groźnie wymachując łbem, cofał się wciąż, aż wreszcie jego bok otarł się o ogrodzenie. Wówczas dopiero, doprowadzony do ostateczności, ze spłaszczonymi uszami, szeroko rozwartą paszczą, w której żółciły się wielkie zęby, rzucił się wprost na zastępcę farmera.
Napadnięty wrzasnął przeraźliwie, cisnął sznur i skoczył na płot, wzywając swoich ludzi, aby zamordowali tę bestię. Kowboje nie byli jednak w stanie usłuchać jego rozkazu, wstrząsani homerycznym śmiechem. Dostojeństwo ich zwierzchnika było podważone raz na zawsze. Jego widok, kiedy wskakiwał niezdarnie na płot, a potem zarywał się nosem w piasek po drugiej stronie ogrodzenia, był zbyt komiczny, aby nie miał stać się odtąd przedmiotem stałych drwin z niego.
Mężczyzna stanąwszy na trzęsących się wciąż pod nim nogach, wyciągnął zza pasa colta i oświadczył Buckowi z pianą na ustach, że koń taki, jak ten jego siwy mustang, nie ma prawa żyć.
Dotknięty do żywego Buck zarzucił sobie na plecy siodło i uprząż i poszedł ku zagrodzie.
— Skoro żaden z was nie ma ochoty na zdobycie ofiarowanego przeze mnie dolara, widzę, że będę musiał sam się pofatygować — rzekł otwierając bramę.
— Uważaj, bo jeśli ten psiakrewski kłapouch wyrwie się na wolność — przestrzegali go — nigdy w swoim życiu nie złapiesz go więcej!
— Dziękuję za ostrzeżenie — odrzekł górnik. — Chodź tu, ty stary draniu! — zawołał do konia i gwizdnął. — Dość było zabawy na dzisiaj! Skończyło się z tym, rozumiesz?
Siwek nieufnie przyglądał się przez chwilę swojemu panu, po czym potrząsnął łbem i podszedł bez oporu ku oczekującej go uździe. Zgromadzeni dokoła kowboje powitali tę nagłą uległość konia okrzykiem zdumienia i zachwytu. I pomyśleć, że przed taką potulną szkapą umknął ich nieustraszony zwierzchnik, niby przed ziejącym ogniem smokiem.
Zawstydzony i upokorzony zastępca farmera potarł bezradnie podbródek, czując, że jego opinia jest pogrzebana na amen. Bo oto przeklęty mustang stoi teraz z opuszczonym pokornie łbem, pozwalając, aby jego pan założył mu uzdę na szyję i umocował siodło na grzbiecie, pochrząkując tylko żałośnie, kiedy rzemienne pasy wrzynały mu się zbyt głęboko w spasiony brzuch.
— Chciałbym jeszcze zapytać was o coś, chłopcy — rzekł usadowiony już w siodle Buck.
— Pytaj! Odpowiemy, jeśli będziemy mogli — oświadczyli chórem.
— Czy w tych stronach mieszka farmer nazwiskiem Stoddard?
— Zjedź stąd na południe — odparł któryś. — Za tymi wzgórzami cała wielka połać ziemi należy do Stoddarda. Lepiej pojechać tą drogą — tłumaczył drugi wskazując ręką kierunek. — Prowadzi ona wprost koło jego domu, a stamtąd dalej do miasta.
Buck, nie czekając już na dalsze objaśnienia, skierował konia w stronę gościńca i wnet zniknął w obłoku rozprażonej słońcem kurzawy.
Był już przeszło dwie godziny w drodze, a wyraźnie zarysowujące się na horyzoncie wzgórza nie chciały się zbliżyć ani o staję. Dopiero przed zachodem słońca udało mu się wspiąć na szczyt jednego z nich i stamtąd ogarnął wzrokiem całą rozpostartą u jego stóp dolinę. Widział stąd wyraźnie miasto, było ono jednak odległe o wiele mil jeszcze, a kto wie, czy Conover w ogóle tam jest. Ucieszył się też Buck wielce widokiem konnego jeźdźca, który pędził wprost ku niemu.
— Halo! — zawołał, kiedy tamten był już na tyle blisko, że mógł usłyszeć powitanie. A gdy nadjechał jeszcze bliżej, zatrzymał swojego konia, na co tamten odpowiedział oczywiście zatrzymaniem swojego.
— Umieram z chęci zaciągnięcia się papierosem. Niestety, wyjeżdżając dzisiaj rano z domu, zapomniałem zaopatrzyć się w tytoń i gilzy. Nie mógłby pan mnie poratować?
Zagadnięty miał, jak się okazało, zapas, podał więc usłużnie woreczek z tytoniem i paczkę gilz Buckowi, a kiedy ten skręcił sobie papierosa, zrobił jeździec to samo i dla siebie.
— Z daleka pan jedzie? — zapytał Bucka jeździec.
— O, z dość daleka jak na siły mojego biednego konia. Nie może on równać się z rumakiem, jakiego widziałem wczoraj. Aż mnie zazdrość brała. Taki rosły, silny kasztanek! A wyglądał, jak gdyby mógł wytrzymać jazdę na koniec świata. Dosiadający go mężczyzna to też był kawał chłopa. Nie widziałem nigdy takiego konia.
— A w którą stronę jechał?
— Na południe. Może do tego miasta?
— Do licha! — zawołał obcy. — Nie ma pan chyba na myśli Wielkiego Jima?!
Buckowi wydało się, że nazwa ta mogłaby w zupełności odpowiadać Conoverowi.
— Myślę, że to chyba on właśnie — rzekł. — Czy był ostatnio w tym mieście?
— Przybył do miasta! — odparł obcy, akcentując oba ostatnie wyrazy. — Nie wydostał się jednak stamtąd.
— Co to znaczy?
— Został pokonany przez jakiegoś greenhorna i leży w tej chwili nieżywy czy konający.
— Nieżywy?! — zawołał Buck. — Nieżywy?! — Powtórzywszy ten okrzyk spiął konia ostrogą i w szalonym tempie popędził wiodącym do miasta gościńcem.
— Wyciągnął ze mnie podstępem te wiadomości — powiedział jeździec z goryczą. — Kto wie, czy to nie był jeden z łotrowskich towarzyszy Wielkiego Jima!
13.
PRZYJACIEL SŁYNNEGO ZABIJAKI
Upłynęło wiele godzin od zgonu matki, zanim Jacqueline była w stanie otrząsnąć się nieco ze zgnębienia po strasznym ciosie. Płakała prawie nieustannie, porażona ogromem nieszczęścia. Nie widziała celu dalszego życia, kiedy zabrakło najbliższej, najdroższej jej istoty.
Przesiadując w swoim pokoju, w którym zamknęła się, aby móc bez przeszkód opłakiwać śmierć matki, dręczyła się podwójnie. Przede wszystkim poczuciem, że jest sierotą bez matki, a następnie, że została związana nierozerwalnym węzłem z człowiekiem, którego nie kocha i którego nigdy nie będzie mogła pokochać.
Stopniowo ogarniał ją coraz większy lęk przed doktorem, chwilami zaczynający swoją intensywnością górować nawet nad tęsknotą za matką.
Nie była w stanie wyobrazić sobie, jak będzie mogła wyjść za niego za mąż. Zarazem jednak jeszcze trudniej było jej wyobrazić sobie, w jaki sposób mogłaby tego uniknąć.
Z kolei przed oczyma jej duszy wyłoniła się inna wizja — obraz Wielkiego Jima leżącego tam, gdzie został powalony, w mieście pełnym jego wrogów, a przynajmniej ludzi bardzo mu niechętnych. Leżał umierający wśród powszechnego weselenia się i hulanek tych, którzy cieszyli się z jego porażki. Przypomniała go sobie, jak wspinał się wraz nią po stromych wzgórzach, rosły, uśmiechnięty, opanowany i piękny pomimo potężnej postaci.
Jak nieskończenie często myślała o nim od owego czasu, za każdym razem z uczuciem żalu i wstydu z powodu sposobu swojego rozstania się z nim. A teraz doznawała uczucia, jak gdyby kula, która powaliła tego olbrzyma i która przyczyniła się poniekąd do uczynienia doktora Aylarda jej przyszłym mężem, związała ją nowym węzłem z Jimem Morne'em.
Podeszła do okna. Po stronie wzgórz już się ściemniało. Pozostawała w swoim pokoju od wielu godzin. Zajrzała do lustra i przekonała się, że naprawdę jest zmieniona. Usłyszała kroki na dole w holu, powolne kroki ojca. W pewnym momencie kroki się zatrzymały, jakieś drzwi otworzyły się i zamknęły. Stary Stoddard wszedł do pokoju, w którym jeszcze niedawno leżała żywa jego żona.
Co się dzieje z Jimem Morne'em? Kto się nim zajął? Myśl ta nie dawała jej spokoju. Wyszła na podwórze, kazała chłopcu stajennemu wyprowadzić swego ulubionego konia i osiodłać go. Potem wskoczyła mu na grzbiet i popędziła ku miastu.
Zapadła już noc, kiedy znalazła się wśród miejskich zabudowań. Gruby pokład białego pyłu ulicznego był tu i ówdzie ozłocony smugami światła przedostającego się przez otwarte drzwi i okna domów. Gdzieś w oddali słychać było szczekanie psa, a w pobliżu wrzaskliwe głosy bawiących się dzieci..
Świat żył w dalszym ciągu, bawił się, pracował i walczył bez względu na śmierć kobiety i umierającego może w tej chwili mężczyznę. Kobieta była dobra, mężczyzna był silny, a jednak śmierć ich przeszła niepostrzeżenie. Myśl ta, nowa zupełnie dla Jacqueline, była straszna.
Stanęła przed hotelem. Na placyku przed głównym wejściem zobaczyła ludzi zgromadzonych dokoła wspaniałego kasztanka, rosłego i kształtnego, którego muskulatura zdradzała niepospolitą siłę.
— Rdzawiec. Tak nazywa on swego konia — odezwał się jeden ze stojących dokoła wierzchowca.
Według Jacqueline była to odpowiednia nazwa. Maść konia rzeczywiście przypominała kolor świeżej rdzy. Kto wszakże był jego właścicielem?
— Wielki Jim zepnie swojego Rdzawca ostrogami, jak tylko będzie mógł znów go dosiąść — zauważył inny z gapiących się — a wtedy skieruje go wprost na greenhorna.
„A więc to koń Jima, a on sam nie umarł ani nie jest umierający!”
— Mylisz się, synu — wtrącił jakiś stary człowiek. — Skończyło się już z Jimem. Znam się na takich jak on. Nie otrząśnie się nigdy z tej klęski. Ta pierwsza będzie zarazem jego ostatnią, bo zabiła w nim serce.
— Zamknął się teraz w szopie Murphy'ego. Ale i bez tego zamknięcia mógł być pewien, że nikt nie odważy się przed nim stanąć. Kiedy jednak zdecyduje się wreszcie wyjść na świat boży, będzie we własnych oczach, a może i w oczach innych, nędznym stworzeniem bez żadnego już znaczenia i wartości.
Stojący przytakiwali mówiącemu kiwaniem głowami. Wyrostek, który manipulował od jakiegoś czasu przy wodzach Rdzawca uwiązanych dokoła słupa, odplątał je mimowoli. Puszczone cugle z rozmachem chybnęły się w tył i uderzyły konia po kolanach. Rdzawiec zarżał głośno i zwolniony z pęt, puścił się pędem przed siebie. Za nim rozległ się dziki wrzask zgromadzonych. Rumak jeszcze bardziej tym podniecony pomknął lotem strzały i w ciągu paru sekund znikł wszystkim z oczu.
— Łapcie go! — krzyknęła Jacqueline.
Nikomu jednak nie było spieszno do tego. Wiedziano przecież, że właścicielem Rdzawca jest Wielki Jim.
— Nie daruje wam Jim Morne, jak się dowie, że pozwoliliście umknąć jego koniowi! — powiedziała dziewczyna. — Pospieszcie się schwytać go póki czas!
Niepodobieństwem jednak było doścignąć takiego konia, gdyby nawet znalazł się ktoś dość chętny i odważny do zrobienia takiej próby. Koń umknął i na pewno był już daleko poza miastem.
— No, Wielkiemu Jimowi będzie teraz potrzebny raczej wolniejszy koń, jeżeli w ogóle wyliże się z ran — zauważył szyderczo ktoś z tłumu.
— Możecie być pewni — powiedział inny — że jak Wielki Jim wyjdzie z szopy Murphy'ego, będzie miał po rewolwerze w każdym ręku.
Jacqueline nie słuchała dłużej. Zacięła zęby i odjechała zła na cały świat. A więc odarli Wielkiego Jima z jego sławy niepokonanego, pozbawili go konia, nie mówiąc o tym, że wcześniej okrutnie go poranili. Ta niesprawiedliwość popełniona wobec bezbronnego w dziwny sposób skojarzyła się jej z uśmiechniętą twarzą doktora Aylarda, bardziej jeszcze odrażającą dla niej w tym uśmiechu.
Kiedy zatrzymała konia przed szopą Murphy'ego, wzdrygnęła się, zdawszy sobie nagle sprawę, że sama nie wie, w jakim celu tutaj przyjechała. Nie znajdzie tu przecież bezradnej ofiary, której potrzebna byłaby jej pomoc. W tej szopie zamknął się zgnębiony, szukający samotności człowiek, który rozmyśla nad najskuteczniejszym sposobem pomszczenia wyrządzonej mu zniewagi.
Coś wszakże, jakiś nieodparty nakaz wewnętrzny zmusił ją do zeskoczenia z konia. Uwiązała go do płotu i podszedłszy do wrót pchnęła je silnie. A kiedy skrzypiąc rozwarły się ciężko, z ciemnego wnętrza doszedł jej uszu znajomy głos:
— Kto tu wchodzi do diabła? Czego chce?
— To ja — odparła Jacqueline, kiedy wreszcie zdolna była wydać głos. — To tylko ja, Jacqueline Stoddard.
Nie było przez chwilę odpowiedzi, i wreszcie mruknięcie:
— W jakim celu pani się tutaj zjawiła?
Usiłowała oswoić wzrok z ciemnością. Przyspieszone z lęku bicie serca podsuwało jej chęć natychmiastowej ucieczki, coś jednak nie dawało jej tego zrobić. W głębi szopy dostrzegła niewyraźnie zarysowaną potężną postać, siedzącą, jak się jej zdawało, na jakiejś starej skrzyni.
— Myślałam — rzekła — że może będzie panu potrzebna pomoc.
— Pomoc? — obruszył się Wielki Jim. — A więc tak nisko już upadłem, że może mi być potrzebna pomoc kobiety?... O, rozumiem! — dodał, wpadając nagle w furię. — Przyszła tu pani, aby się przyjrzeć pokonanemu, a potem opowiadać swoim przyjaciołom, jak teraz wyglądam!
Nie wiedziała, jak ma zareagować na takie oskarżenie, milczała więc zgnębiona.
— Proszę wyjść! — rozkazał szorstko. — Proszę wrócić do ojca i do tego łotra, do tego szubrawca, którego ze sobą przywiózł, i powiedzieć im, że mogą się mnie wkrótce spodziewać.
Nie cofnęła się ani o krok. Wprost przeciwnie, idąc po ciemku naprzód, stanęła tuż przed nim.
— Sprowadził mnie tu — rzekła spokojnie — jakiś nakaz wewnętrzny. Chcę panu powiedzieć, aby pan nie zbliżał się do doktora Aylarda.
— Mam więc przełknąć jak pigułkę krzywdę, którą mi wyrządził? — roześmiał się z goryczą.
— Och, Jim! — błagalnym tonem zawołała dziewczyna. — Dlaczego nie chcesz mnie zrozumieć? Jeśli porwiesz się do powtórnej walki z nim czy z kimkolwiek, stracisz tylko na tym, chociażbyś nawet zwyciężył. Bo i inni także będą próbowali tego, czego on próbował. Pamiętaj, jeżeli jeszcze kiedy użyjesz swego colta, podpiszesz tylko na siebie wyrok śmierci! — mówiła jak w natchnieniu.
— Czy to oni przysłali panią, aby mi to powiedzieć?
— Nie!
— Cóż więc w takim razie panią sprowadza?
— Przypomniałam sobie przysługę, którą mi kiedyś oddałeś, Wielki Jimie.
— Naprawdę? — zapytał wciąż jeszcze z przekąsem.
— I przyszłam przeprosić cię za ostatnie słowa, które powiedziałam wówczas przy naszym rozstaniu. Zapomniałeś na pewno o tym, ale ja nie zapomniałam.
Nastąpiła długa chwila ciszy.
— Śni mi się to wszystko chyba! — jęknął wreszcie. — To nie może być prawda! Nie, niepodobna, aby to było prawdą! Przecież w twoim pojęciu jestem, muszę być nędznym gadem!
— Nie! Nie! Po tysiąckroć nie!
— Możesz dać mi na to rękę, Jacqueline?
W ciemności znalazła jego dłoń. Była wzruszona serdecznym ciepłem jej uścisku.
— Tak! — rzekł puszczając jej rękę. — Teraz ci wierzę.
— Po raz pierwszy się zdarza, aby ktoś z tutejszych ludzi, mężczyzna czy kobieta, obdarzył mnie ufnością. Bogu jedynemu wiadomo, kto podsunął ci tę wiarę, to przekonanie, że nie jestem zwykłym zbirem. Czy mam wszakże inny wybór? Czy mogłabyś wskazać mi, jak mam postąpić? Jeśli daruję Aylardowi krzywdę, którą mi wyrządził i będę starał się schodzić mu z drogi, najnędzniejszy Chińczyk nawet będzie miał prawo drwić sobie ze mnie, a cóż dopiero każdy szanujący się kowboj!
— A gdybyś wyzwał go i pokonał?
— Byłbym znów tym, kim byłem poprzednio. Powróciłbym znów tam, gdzie przebywałem dotychczas.
— A gdzie mianowicie?
Ponownie nastąpiła długa przerwa.
— Mniejsza o tò — bąknął wreszcie. — Jestem wtłoczony w taki kąt, w którym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przebijać sobie drogę nie tyle łokciami, ile coltem. Cóż innego mógłbym robić, jeśli mam zachować honor?
— Owszem, masz inny wybór. Żyć spokojnie jak prawdziwie uczciwy człowiek.
— I być wyśmiewanym i wyszydzanym przez wszystkich?
— Czyżbyś naprawdę dbał o to, co myślą o tobie?
— Nie! Pogardzam nimi wszystkimi!
— Żyj więc jak człowiek, który naprawdę pogardza nimi, ale nie samym sobą!
— Tutaj? W tych stronach, gdzie nie ma ani jednej przyjaznej mi duszy?
— O, jest jedna, Wielki Jimie!
— Któż to taki?
— Ta, której rękę uścisnąłeś przed chwilą.
14.
PRÓBA ODSIECZY
Do domu starego Morne'a wieść o tym przywiózł jeździec na zgonionym koniu. Tego ranka jeszcze tak pysznili się swoim bohaterem, który powrócił znów do nich, a tymczasem ów zziajany jeździec poraził ich wiadomością o pokonaniu Wielkiego Jima i w dodatku o pokonaniu go przez jakiegoś greenhorna. Wszyscy w całej siedzibie Morne'ów, każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko, pienili się z wściekłości i wstydu.
W chwili przybycia zwiastuna fatalnej nowiny stary Morne siedział w cieniu drzewa przed domem. Zgnębiła go ona tak bardzo, że tkwił godzinami bez ruchu z głową opuszczoną na pierś. A kiedy wreszcie się wyprostował, zrobił to tylko po to, aby nakazać młodym chłopcom osiodłanie swoich koni i uzbrojenie się w colty, a także przygotowanie pojazdu dla niego samego.
Szybko wytoczono stary powóz, do którego wprzężono parę najlepszych koni; lejce ich ujął w ręce sam Morne.
Młodzież męska w mgnieniu oka była gotowa do drogi. Kiedy wszyscy zgrupowali się wokół powoziku, stary John Morne ogarnął swoją świtę spojrzeniem pełnym dumy i wzgardy zarazem. Wszyscy oni byli odważni i tak posłuszni każdemu jego słowu, jak gdyby świeżo wyczytali je z Biblii. A jednak nędzni to byli zastępcy utraconych, którzy niegdyś dosiadali swoich wierzchowców galopujących tuż za nim.
Najmłodszy z grupy miał zaledwie czternaście lat, a najstarszy niewiele więcej niż siedemnaście. Pod wieloma względami wszyscy byli jeszcze dziećmi — umieli wprawdzie obchodzić się z dzikimi końmi i bronią, bo tego uczono ich od małego, ale nie mogli obejść się bez mocnej, kierującej nimi ręki. Nie istniała taka rzecz, jakiej żądałoby się od nich i jakiej nie spełniliby, jeżeli pachniała przelewem krwi, gdyż każdy z nich wzrastał w przeświadczeniu, że cała reszta świata poza nimi zespoliła siły przeciwko Morne'om i Pattisonom, było więc świętym obowiązkiem Morne'ów i Pattisonów zjednoczyć się przeciwko okrutnemu, napastniczemu światu.
Odzież mieli znoszoną i wyszarzałą, długie włosy okalały twarze. Te długie włosy, starannie przez nich zapuszczane, stanowiły niejako oznakę klanową. Górne wargi były gładko wygolone, nigdy wszakże brzytwa nie dotykała ich podbródków, więc mimo młodocianego wieku zarost zaczynał ciemnieć im na twarzach, nadając wygląd o wiele starszych, niż byli w rzeczywistości.
Ich wierzchowce należały do typu chudych, niskich mustangów, rzadkich już w owym czasie wśród okolicznych farmerów, którzy woleli hodować kształtniejsze i smuklejsze konie. Żadna wszakże odmiana nie dorównywała mustangom w dzikości i wytrzymałości. Te właśnie zalety byty powodem, dla którego John Morne hodował je i przeznaczał na użytek własny i całej rodziny. Konie, których dosiadali, były tak samo dzikie i nieopanowane jak jeźdźcy na ich grzbietach.
Wszyscy mężczyźni mieli strzelby zawieszone na lewym biodrze. Do posługiwania się tą bronią każdy z Morne'ów był przyuczony przede wszystkim, toteż władali nią po mistrzowsku. John Morne powtarzał im tysiące razy: „Lepiej jest dać jeden celny strzał zwalający ofiarę z nóg, niż strzelać dwadzieścia razy i nie trafić albo lekko tylko zadrasnąć przeciwnika”.
Oprócz strzelb jeźdźcy mieli także po parze rewolwerów, ciężkie pasy z suto wypchanymi ładownicami oraz co najmniej po jednym wielkim nożu.
Nóż nie był bynajmniej najsłabszą bronią, której używali. Sam John Morne słynął ze swych umiejętności w tej dziedzinie. Nauczył też członków klanu ciskania ciężkiego noża z wgłębienia własnej dłoni z taką zręcznością i siłą, że nóż wrzynał się po rękojeść w pień drzewa, które służyło w danej chwili za cel.
Każdy z nich umiał dosiąść najdzikszego konia, jaki dostał mu się w ręce. Mając stale do czynienia z przyrodą, niebywale wyćwiczyli się w czytaniu tropów. Zdolni byli na przykład z niezawodną niemal trafnością odgadnąć ze sposobu krążenia myszołowów rodzaj znalezionej przez nich zdobyczy. Umieli wywęszyć trop z wiatru!
W istocie sprawdzianem męskości u Morne'ów nie był wiek ani nawet sprawność we władaniu bronią, ale podjęcie samodzielnej wyprawy. Trzeba było mając ze sobą tylko mały zapas soli i strzelbę przejść przez pustynię, wspiąć się na szczyt górski odległy o sto mil i wrócić do domu tą samą trasą po upływie pięciu dni, nie więcej. Równało się to robieniu czterdziestu mil dziennie w palącym słońcu.
Dowodem dotarcia do celu wędrówki był powrót z pełną kieszenią szkarłatnych głogów, które rosły jedynie na tym szczycie i nigdzie więcej w całej okolicy.
Ów najmłodszy członek grupy, czternastolatek zaledwie, dokonał tej sztuki przed kilkoma dniami. Jego wychudła twarz nosiła wciąż jeszcze ślady trudów i przeciwności, które musiał zwalczyć. Po powrocie do domu padł jak nieżywy na posłanie, niezdolny poruszyć się w ciągu wielu godzin. Nagroda wszakże, jaka spotkała go za te trudy, warta była ich poniesienia, zasłużył bowiem na sławę najmłodszego z Morne'ów uznanego za „mężczyznę”.
Różne myśli snuły się po głowie starego Morne'a, kiedy patrzył na swoją gromadkę. W każdym razie dzielni to byli chłopcy. Za rok, dwa ani sję spostrzeże, kiedy otaczać go będą młodzi siłacze. Jaka szkoda, że nie będzie wówczas Wielkiego Jima, który mógłby wziąć ich pod swoje skrzydła, nadać właściwy kierunek i zapewnić obronę.
A więc doszedł do właściwego powodu udręki, której nie mógł się wyzbyć.
— Ludzie moi! — zawołał i na to wezwanie sprężyli się wszyscy na siodłach. — Słyszeliście o porażce, która spotkała Wielkiego Jima. Bogu jedynemu wiadomo, jaką i jak dalece niepowetowaną wyrządzono mu krzywdę. Najprawdopodobniej po powaleniu został zlinczowany. Jeżeli do tego doszło, zbiry muszą zapłacić własną krwią za jego przelaną krew. Gdyby zaś szczęśliwie nie stało się to najgorsze, sprowadzimy go z powrotem pod nasz dach. Jedziemy po niego wprost do miasta!
Pomruk niezadowolenia był odpowiedzią na to wezwanie. Miasto było jedynym miejscem, w którego obręb Morne'owie niechętnie wkraczali. Była to twierdza nieprzyjacielska, tym samym więc zbrojne wejście tam starczyło samo przez się za sygnał do walki.
John Morne wiedział o tym lepiej od innych, wiedział jednak zarazem, że wobec zadania klanowi takiego ciosu nieuniknione było ważenie się na zuchwały krok, wykazujący, że potęga Morne'ów nie została jeszcze wyczerpana ani zmiażdżona.
Nie czekał na odpowiedź. Wydał rozkaz, kiedy więc popędził naprzód konie swojego pojazdu, pogalopował za nim bez sprzeciwu cały towarzyszący mu orszak.
Ciemna noc zaległa już ulice miasta, kiedy Morne'owie stanęli u jego wrót. Wieść o ich przybyciu dotarła do mieszkańców lotem strzały. Cała kawalkada zatrzymała się przed wjazdem do miasta, aby zasięgnąć języka w sprawie Wielkiego Jima, a po dowiedzeniu się, że żyje, pośpieszyła ku owej szopie, do której, jak im powiedziano, miał się Jim schronić.
Mieszkańcy, podnieceni wieścią o przybyciu Morne'ów, zgromadzili się na placu przed hotelem, czekając na rozwój sytuacji. W tym właśnie momencie nadjechał Buck, który dowiedział się od razu zarówno o przybyciu członków rodziny na odsiecz Jimowi, jak i o miejscu jego ukrycia się. Nie zwlekając ani chwili, pogalopował ku szopie Murphy'ego i zeskoczył z konia.
— Conoverze! — zawołał.
— Buck! — odezwał się w odpowiedzi radosny głos Wielkiego Jima.
Dwaj przyjaciele ściskali się serdecznie.
— Cały klan Morne'ów przybywa ci na pomoc — powiedział Buck.
— Nie czekaj na nich, Jim — odezwał się głos dziewczyny z ciemności.
Buck odwrócił się zdziwiony i spostrzegł majaczącą niewyraźnie sylwetkę Jacqueline.
— Jeśli powrócisz z nimi, będzie to dla ciebie początkiem końca — ostrzegła.
— Masz słuszność, Jacqueline — odparł Conover. — Najwyższy czas wynieść się stąd. Bylebym dostał się do mojego konia.
— Rdzawiec urwał się z uwięzi. Nie znajdziesz go tam.
W ciszy rozległ się głęboki jęk Conovera.
— Jak to?! Czyżby te psy ośmieliły się ukraść mojego Rdzawca?
— To był tylko przypadek — próbowała ich bronić, ale Jim nie pozwolił jej dokończyć.
— Tego już za wiele, Jacqueline! Niegodnie obeszli się ze mną, podstępnie, podle! Wracam wobec tego z Morne'ami! Nie pozostało mi nic innego! Nic zgoła! — zawołał podnosząc się z miejsca. — Wracaj teraz do swoich, Jacqueline! Niech cię Bóg błogosławi za to, że przyszłaś tutaj. Na nic to jednak się nie zdało. Jestem za stary, aby się zmienić. Ukradli mi konia i honor! Odejdź stąd, zanim ktokolwiek zdoła dowiedzieć się o twojej bytności tutaj.
Dziewczyna załkała, po czym szybko przebiegła ku drzwiom i w chwilę później rozległ się tętent kopyt końskich z wolna zanikający w oddali.
— Tak! — jęknął ciężko Conover. — Skończyło się!
— Co to wszystko ma znaczyć? — zagadnął go Buck.
— To, że powracam z Morne'ami, że rozpoczyna się walka na dobre i że prawdopodobnie zostaniemy pobici. Nie pozostało jednak żadne inne wyjście. Nie może to przecież ujść im płazem! Wracaj do kopalni, Buck! Mój udział w niej należy teraz do ciebie.
— Nie, nie powrócę tam! — odparł Buck. — Mam po uszy kopania. Jeśli naprawdę ma cię czekać walka, pozostanę tutaj, stary towarzyszu!
15.
OSOBLIWE POSTĘPOWANIE
To, co zapowiadało się jako tragedia, miało przebieg najzupełniej spokojny. Ludzie zgromadzeni koło hotelu czekali tylko na hasło w postaci pierwszego wystrzału, potem uważaliby się już za uprawnionych do starcia z oblicza ziemi wszystkich Morne'ów. Jednakże tego wystrzału nie było.
Morne'owie odnaleźli Wielkiego Jima, usadowili go wygodnie w pojeździe obok starego Johna Morne'a, zacięli konie i pojechali do domu.
Wielu mieszkańców miasta zarzucało później szeryfowi zbytnią pobłażliwość w tej sprawie, lecz on odpowiedział im tak:
— Dość jest dawnych porachunków obciążających Wielkiego Jima i upoważniających w naszym pojęciu do zaaresztowania go. Zgoda! Tak jest, ale skoro nie uważałem, aby można było wykorzystać którykolwiek z nich, zanim Jim został pokonany przez doktora Aylarda, tym bardziej nie wypada zrobić tego teraz. A co się tyczy całej rodziny Morne'ów, nie omieszkam przy pierwszym wszczęciu przez nich strzelaniny zgromadzić dostatecznej liczby ludzi do rozprawienia się z nimi jak należy. Czy dla każdego to jest jasne?
Z tych słów biła taka uczciwość, takie poczucie sprawiedliwości, że całe miasto było zmuszone przyznać szeryfowi słuszność, jak zawsze zresztą.
A tymczasem wierny Buck wraz z Morne'ami eskortowali konno powozik, zmierzający prosto do rodzinnego domostwa Jima.
John Morne był uszczęśliwiony.
— Pokazaliśmy im, kim jesteśmy! — oświadczył, zwracając się do Wielkiego Jima. — Nie ulękliśmy się ich wszystkich! Wjechaliśmy w samo serce miasta i zabraliśmy cię najspokojniej w świecie. A teraz, Jim, chyba pozostaniesz wśród nas?
— A dokąd miałbym się udać? — zapytał Jim z goryczą.
— Stań na czele naszych chłopców i kieruj nimi przez jeden rok — powiedział stary John, a potem będziesz mógł udać się dokąd zechcesz.
— W jaki sposób mam nimi kierować?
— Nie wiem. Jestem jednak pewien, że jeżeli nie będzie się ich trzymać silną ręką i pozwoli im się wałęsać po okolicy, dadzą się wciągnąć w krwawą zwadę, a pierwsza taka bójka położy kres całemu rodowi. Gdyby któryś z naszych skierował broń przeciw komukolwiek, to choćby nawet miał słuszność, rozjuszy wszystkich. Nastąpi wtedy prawdziwe piekło i szeryf będzie zmuszony wystąpić przeciwko nam zbrojnie.
— Chcecie więc, abym trzymał ich mocną ręką i nie wypuszczał przez cały rok poza granice waszej farmy?
— Tak, to właśnie mam na myśli.
— A z czego będą się utrzymywali przez ten czas?
— Nie wiem.
— A z czego utrzymywali się dotychczas?
— Z tego co upolowali lub co przypadkowo dostało się nam w ręce.
— Dostało się przypadkowo — to znaczy, że dopomagaliście rabusiom do ukrywania się, za co oni sowicie oczywiście wynagradzali was?
— Może i tą drogą kapnęło nam coś niecoś.
— A inna droga polegała na tym, że chłopcy brali udział w bandyckich sprawkach?
— Nie mogliśmy zarzekać się i tego, Jim. Trzeba przecież żyć.
— Mniejsza o to zresztą jak było dotychczas. Ale odtąd trzeba będzie raz na zawsze wziąć rozbrat z takiego rodzaju robotą. Zgadzacie się na to?
— Muszę się zgodzić.
Wielki Jim nie dopytywał się o nic więcej. Zbyt wiele było do przemyślenia, aby miał tracić czas i siły na mówienie. Nie dawała mu spokoju nie tylko kwestia, w jaki sposób utrzymać w ryzach młodych członków rodziny. Nękały go osobiste sprawy, które nigdy dotychczas nie wydały mu się tak powikłane.
Pierwszym jego popędem było pomszczenie się na Aylardzie, zrozumiał bowiem, że jego pozorna odwaga ma źródło w spostrzegawczości lekarskiej. Wszystko stało się dla Jima jasne z chwilą, gdy dowiedział się, że jego przeciwnik jest lekarzem. Jego wyćwiczone oko musiało od razu rozpoznać chorobę Conovera. Wiedział, że rewolwer za pasem Jima po prawej stronie był tylko straszakiem i dlatego tak śmiało zaatakował bezbronnego, co równało się przecież zwykłemu morderstwu.
Jim Conover dotknął bandaża, którym była owiązana jego głowa i zgrzytnął zębami. Gdyby kula trafiła o parę milimetrów niżej, przeszłaby niewątpliwie przez jego mózg. Kiedy rozważał w myśli wszystko raz jeszcze, uświadomił sobie, że nigdy w życiu nie słyszał o tak podstępnej, tchórzowskiej napaści. Prawdziwą ironią losu jest to, że doktor, który w rzeczywistości jest podłym tchórzem, urośnie w oczach wszystkich do rangi bohatera.
Tyle w sprawie doktora. Głos wewnętrzny mówił mu, że gdyby przełożył swój rewolwer na lewe biodro i walczył z Aylardem, uwinąłby się z doktorem tak łatwo, jak on uwinął się z nim. Teraz jego sytuacja stała się o wiele bardziej skomplikowana. Jeżeli wyzbędzie się dobrowolnie pancerza ochronnego, jakim było dla Morne'ów jego nazwisko i sława, co prawda ostatnio mocno nadszarpnięta, zagryzą ich wrogowie, niczym rozjuszone psy. Jeżeli zaś ulegnie pokusie pomszczenia się na doktorze Aylardzie, jego zabicie stanie się sygnałem do zaatakowania Morne'ów.
Z obu tych względów będzie zmuszony na razie przycupnąć cicho w domu starego Johna. Nie mógł przecież wyrzec się ludzi, którzy przygarnęli go jako małego sierotę. Wzruszyli go do głębi ślepym bohaterstwem, z jakim popędzili mu od razu na ratunek. Skoro nie zawahali się narazić życia w jego obronie, musi i on oczywiście zrobić to samo dla nich.
Istniał wszakże inny jeszcze punkt widzenia. Jeśli pozostanie z Morne'ami, stracona będzie dla niego raz na zawsze Jacqueline, której czarowny głos nie przestawał wciąż jeszcze dźwięczeć w jego uszach, gdy serce tajało rozkosznie na wspomnienie jej słów. Wierzyła i ufała mu.
Było to dla Conovera rajską muzyką. Pomyślał, że gotów byłby oddać rok życia za usłyszenie z jej ust jeszcze kilku podobnych słów. Teraz jednak postanowiwszy powrócić z Morne'ami do ich siedziby, wyrzekał się tej nadziei na zawsze. Dopóki przebywa wśród ludzi o takiej jak oni sławie, niepodobieństwem będzie dla niej nie tylko widywanie się z nim, ale w ogóle przyznawanie się do jakiejkolwiek z nim znajomości. Gdyby jednak miał rozstać się z nimi, kto wie? ...W mroku szopy, tam w mieście, zaszło między nimi coś takiego, co przeszyło go z siłą iskry elektrycznej, rodząc w jego głowie zuchwałe, fantastyczne nadzieje.
Wszystko to wszakże skończyło się. On sam zadał śmiertelny cios tym nadziejom, decydując się powrócić z Johnem Morne'em i jego orszakiem do ich siedziby. Nigdy już nie będzie mógł widzieć Jacqueline, gdyby zaś miał kiedykolwiek ją zobaczyć, wyczytałby na jej twarzy dawną wzgardę i nienawiść, którą tchnęły jej rysy owego dnia sprzed pięciu lat w chwili, kiedy go opuściła.
Do domu Johna Morne'a przybył ciężko zgnębiony. Chcąc należycie go uczcić, oddano mu pokój w głównym budynku, zajmowanym przez samego Johna Morne'a. Wieczerza, którą spożyto w ogólnej sali jadalnej, przybrała na jego cześć charakter prawdziwej uroczystości rodzinnej.
Cztery kobiety z rodu Morne'ów uwijały się dokoła niego i usługiwały mu z uśmiechem na ustach i słodyczą w głosie. Ilekroć wszakże ich spojrzenia padały na jego obandażowaną głowę, w oczach zapalały się im płomienie gniewu. Jego porażka była ciosem zadanym w samo serce ich dumie rodowej.
Wielki Jim wyczuwał, że staranie kobiet wokół jego osoby, raczenie go najsmakowitszym jadłem i pojenie najaromatyczniejszą kawą, miały źródło w ich czysto zwierzęcym instynkcie zemsty nad wrogiem. Krzepiły jego siły, aby mógł jak najszybciej wystąpić ponownie do boju, czyniąc ze swojego ciała najskuteczniejszą zaporę, która odgradzałaby ich dzieci od wszelkich niebezpieczeństw świata.
Po skończonym posiłku dał znak Johnowi Morne'owi, który skinieniem ręki nakazał kobietom, aby opuściły salę biesiadną. Pozostawszy sami, rozpoczęli mężczyźni obrady, w trakcie których dowiedział się Jim wszystkiego, co chciał wiedzieć. Poza nim samym, Buckiem i Johnem Morne'em było siedmiu wyrostków, którzy radzi byliby uchodzić za dojrzałych mężczyzn. Kobiet było sześć, samych matek. Drobnej dziatwy ośmioro. A więc nie biorąc pod uwagę starego Johna, Bucka i Conovera, rodzina liczyła dwadzieścia jeden osób, zarazem dwadzieścia jeden żołądków do nakarmienia.
Dla całej tej licznej gromady nie pozostało w spiżarniach więcej zapasów niż na trzy lub cztery dni. Gdy te się skończą, będzie jeszcze, jak zaznaczył stary John z szyderczym uśmiechem, pełno pasących się na łąkach krów, których mleko da pożywienie małym dzieciom. Co się tyczy zapasów gotówki, nie było ich ani śladu.
Wielki Jim przesiedział całą noc przy oknie swojego pokoju, nie zmrużywszy ani na chwilę oczu. Nie miał odwagi położyć się, wiedząc, że wspomnienie Jacqueline nie da mu spokoju, a żądza powalenia Aylarda opanuje go znowu z furią manii prześladowczej. Odganiał więc przymykającą mu oczy senność obserwowaniem gwiazd, wybłyskujących ponad wierzchołkami wysokich, rozrosłych drzew.
W pewnym momencie widok tych olbrzymów natchnął go nową myślą. Nazajutrz z rana wyruszył zaraz po śniadaniu, uzbrojony w siekierę. Wybrał jedno z największych, najtęższych drzew i z rozmachem wbił siekierę w jędrny miąższ z taką siłą, że aż sok trysnął na wszystkie strony. Potem wyciągnął ją i wbił po raz drugi, powtarzając tę operację tak długo, aż odgłos ciosów ściągnął zaciekawioną dziatwę i młodzież męską.
Po upływie dziesięciu minut wszyscy brali udział w robocie, przy której przetrzymał ich Wielki Jim przez cały dzień. Na wszelkie zadawane mu w tej materii pytania potrząsał głową, odmawiając uporczywie odpowiedzi. Zacięli więc zęby i pracowali w dalszym ciągu, niepomni pęcherzy, które wyskoczyły im na dłoniach, nienawykłych do tak znojnego wielogodzinnego trudu.
Cała rodzina zainteresowała się tą pracą, a co do jej celu zaczęły krążyć najdziwaczniejsze pogłoski. Najchętniej uwierzono w to, że Wielki Jim zamierza wznieść wysokie ogrodzenie dokoła siedziby rodziny, aby przeistoczyć ją w ten sposób w prawdziwą twierdzę.
Nawet staremu Johnowi Morne'owi, dopytującemu się ciekawie tego wieczora o cel wyrąbywania drzew, nie chciał Jim dać wyjaśnienia, zbywając go jedynie krótkim:
— Oddaliście tę sprawę w moje ręce. Musicie być cierpliwi i pozwolić mi działać, jak uważam za dobre, nie mam zamiaru kierować się niczyimi radami, niczyim widzimisię.
Nazajutrz posłał Bucka do miasta.
— Zajedziesz do starego Hughsona, bankiera — rzekł — i sprowadzisz go tutaj. Nie mów, po co go wzywam. Powiedz mu tylko, że Wielki Jim ma do niego interes. Będzie taki zaciekawiony, że przyleci w te pędy.
Buck wyruszył w drogę do miasta, a tymczasem brzęk siekier rozlegał się nadal w siedzibie Morne'ów. Ale po drugim śniadaniu Jud Pattison oświadczył, że nie ma zamiaru ruszyć się z wygodnego legowiska, które urządził sobie na stercie suchych igieł sosnowych. Ręce zanadto go bolą, powiedział, a zresztą nie uważa za właściwe znoić się przy pracy, której cel nie został mu należycie wyjaśniony.
Wieść o tym oporze obiegła szybko cały klan. I zaraz wszyscy zaczęli oglądać pęcherze na rękach, i zaczęli się wahać. Wielki Jim widząc konieczność zastosowania najsurowszych środków, zaatakował z miejsca inicjatora i przywódcę buntu.
— Wstań, Jud! — nakazał głosem stanowczym, ale bez złości.
Jud zwlókł się opieszale ze swojego posłania.
— Weź siekierę! — rozkazał Jim ponownie.
— Ani mi się śni! — krnąbrnie wypalił zaperzony chłopak. — Od kiedy to stałeś się u nas poganiaczem niewolników? Jakim prawem...
Zaczął, ale nie skończył. Lewa pięść Jima huknęła go w dolną szczękę z taką siłą, że chłopak od razu upadł niczym kłos podcięty kosą. Kiedy przyszedł nieco do siebie, poderwał go Jim na nogi.
— Głupcze! — krzyknął. — Nie pracujesz przecież za mnie ani na mnie. Pracujesz za twoją matkę i za twojego małego braciszka i za Johna Morne'a. Za was i na was wszystkich. Musisz odrobić część pracy, jaka na ciebie przypada, bo inaczej rozwalę ci łeb!
Jud przycichł od razu. Rozejrzał się dokoła, nie dostrzegł jednak szyderstwa na niczyjej twarzy. Nie słychać było dokoła nic prócz brzęku siekier błyskających raz w raz w rękach rówieśników, więc i on także, niemal automatycznie, chwycił własną siekierę. Nie minęła godzina, a jego niedawne rozwścieczenie rozwiało się przy wytężonej robocie. Wielki Jim stanął przed nim znowu.
— Jud! — rzekł spokojnie. — Nie powinienem był obejść się tak z tobą. Przyszedłem cię przeprosić. Daruj mi moją przewinę.
Chłopak nie myślał wcale gniewać się na starszego towarzysza. Na tym, przynajmniej na razie, zakończyła się pierwsza scysja. Tego samego popołudnia przybycie Hughsona położyło kres tajemniczości, którą otoczona była prowadzona praca. Bankier, jak trafnie przewidział Wielki Jim, pośpieszył się z przybyciem do Morne'ów, gnany zaciekawieniem.
— Potrzeba wam pieniędzy? — zwrócił się do Jima zaraz po wymianie formułek powitalnych.
— A komu ich nie potrzeba? — odpowiedział Jim pytaniem na pytanie. — I na pewno dostanę je! — dodał.
— A jakie macie gwarancje? — zainteresował się bankier.
— Dość jest budulca w dwu takich wielkich drzewach na wystawienie domu — odparł Conover. — Ile zapłaci pan za każde?
— Gotówką?
— Nie, towarem ze składów — odparł Jim patrząc mu twardo w oczy — artykułami spożywczymi, pługami, bronami, motykami i uprzężą dla koni roboczych.
— Co u licha! Sposobicie się nagle na farmerów? W tej głuszy i pustce?
— Niech pan spojrzy dokoła — rzekł Jim. — Jest tutaj trzysta akrów gęstego boru i mokradeł. Skoro jest dość wody na mokradła, wystarczy jej na użyźnienie pól. Ażeby zdobyć wielkie żyzne pola, wystarczy powycinać wielkie drzewa i powypalać drobną krzewinę. Jak się panu wydaje taki projekt?
Hughson zdjął kapelusz gestem pełnym szacunku i zagwizdał wesoło, niemal po łobuzersku.
16.
JACQUELINE WYZNACZA TERMIN
Pani Stoddard od tygodnia już spoczywała w grobie, a doktor Aylard wciąż nie posunął się w sprawie swojego ożenku ani o krok naprzód. W innych warunkach nie wpadłoby mu oczywiście na myśl wiązanie tak bezpośrednio śmierci ze ślubem, czuł jednak, że w tym wypadku między obu tymi faktami zachodziła łączność niejako organiczna. Wola umierającej matki była bezwzględnym nakazem dla córki, zdającej sobie oczywiście sprawę, że prędzej czy później będzie musiała oddać rękę doktorowi Aylardowi, na razie jednak nic o tym nie mówiła.
Ojciec jej przebąkiwał od czasu do czasu o konieczności dopełnienia obrządku ślubnego. Jacqueline wysłuchiwała jednak tych uwag w milczeniu, przy czym na jej twarzy malował się wyraz tak głębokiego bólu, że poruszył nawet kamienne serce doktora. Milczał więc również i czekał cierpliwie.
Szczęśliwie może dla niego w tym czasie niewiele przebywał w towarzystwie młodej dziewczyny, jako że Stoddard wziął go pod swoje skrzydła, usiłując wtajemniczyć we wszystkie arkana zarządzania rozległą farmą.
— Ależ — protestował Aylard — wyuczenie się tylu różnych rzeczy jest pracą całego życia, a ja przecież nie mam pojęcia o tych sprawach.
— Taką samą pracą całego życia, a może i dwóch żywotów, jest wyuczenie się celnego strzelania z doskonałością, do jakiej ty doprowadziłeś tę sztukę, mój synu — odparł Stoddard. — Aby być dobrym farmerem, trzeba tylko szeroko otwierać oczy i dobrze nastawiać uszy... Moim zadaniem będzie jedynie zwracanie ci uwagi na fakty, które ty sam musisz już odpowiednio przetrawić.
W ciągu kilku dni z rzędu nie pozostawało Aylardowi nic innego do roboty, toteż okazał się tak zdumiewająco pojętnym uczniem, że Stoddard przepowiadał mu wielką przyszłość w tym względzie.
W rzeczywistości jednak doktor nie miał najmniejszego zamiaru poświęcenia się gospodarce rolnej ani hodowli bydła, uważał wszakże, że jako mąż Jacqueline stanie się spadkobiercą Stoddarda, powinien więc znać się na tych sprawach.
Odbudowanie w dawnej świetności rodowej siedziby Aylardów w Anglii nie przestawało nigdy być ulubionym marzeniem doktora. Długie godziny spędzał w swoim pokoju na planowaniu wszelkich szczegółów tej odbudowy, zaczynając od stajen a na pokojach kąpielowych kończąc, zamierzał bowiem harmonijnie połączyć poszanowanie dla dziejowych tradycji z uczynieniem zadość wymogom nowoczesnego komfortu. Ażeby jednak móc zrealizować te marzenia, musiałby sprzedać rancho, a zdobyty kapitał poświęcić od razu na odbudowę angielskiej siedziby rodu. Im dłużej wszakże przyglądał się farmie Stoddarda i im lepiej ją poznawał, tym mniej był skłonny do przeprowadzenia takiej transakcji.
Sprzedanie majątku równałoby się zupełnemu oderwaniu się jego samego od Zachodu i przeszczepieniu się na grunt europejski. Myśl ta stawała mu się coraz bardziej przykra, coraz wyraźniej zaczynał uświadamiać sobie, że tutaj, na Dalekim Zachodzie, jest jego miejsce.
W żyłach Aylardów zawsze krążyła niespokojna krew prąca ich do walk i przygód. Jeden z Aylardów wyróżnił się niepospolitym bohaterstwem w bitwie pod Hastings. Inny, jako uczestnik wypraw krzyżowych rozłupywał czaszki saraceńskie, jeszcze inny przybył jako pionier do Nowego Świata, a on sam, ich potomek, zdobył powszechny szacunek w tej krainie hodowców bydła jako niezwyciężony bohater.
A co go czekało w Anglii? W najlepszym razie obszerny, wygodnie urządzony dom i założona przez niego rodzina, przy czym jedynym sojusznikiem, który mógł dopomóc mu do przywrócenia nazwisku dawnej chwały, był czas. Długi, bardzo długi czas. Parę stuleci co najmniej. Ale wówczas on sam będzie garstką popiołu już tylko, zaś jego ród, dla którego tyle poświęci, może wygasnąć już w pierwszym pokoleniu.
Czy można było zresztą się dziwić, że cieszyła go sława zwycięzcy Wielkiego Jima, że pochlebiał mu sposób przyjmowania go w mieście? Oddawano mu tu wszak hołdy większe aniżeli senatorowi ze Stanów. Starzy kowboje i farmerzy, których dzieje były związane z zasiedlaniem tych terenów, ubiegali się o możność uściśnięcia mu dłoni i wyrażenia zachwytu nad wielkim czynem, którego dokonał. Przy tej okazji nie omieszkiwali nigdy wdawać się w długie opowiadania o wyczynach słynnych bohaterów, których osobiście znali i tą znajomością niemało się szczycili. Doktor wysłuchiwał ich uważnie, kiwając głową, wyczuwał bowiem, że chcą mu pochlebić, zestawiając go z wszystkimi tamtymi.
Jakkolwiek bowiem uważał ich za zatabaczonych dzikusów, za nieokrzesanych barbarzyńców, musiał jednak przyznać, że okazali się godni miana prawdziwych mężczyzn. Nade wszystko wszakże cenił ich za schlebiający stosunek do niego. Ilekroć miał okazję wstępowania w progi hotelu, mile rozgrzewał jego duszę rozlegający się ze wszystkich stron szmer podziwu i uwielbienia, słodszy dla jego próżności od miodu.
Mile poruszony tymi dowodami uznania, złośliwie cieszył się na myśl, że zawdzięczał tak wielką sławę jedynie sprytnemu podstępowi. Oczywiście rozumiał, że wdał się w niebezpieczną grę. Wiedział, że broń, którą się popisuje, jest drewnianą bronią blagi. Aby więc dorosnąć do własnej sławy, wyjeżdżał codziennie sam jeden i w głębi puszczy wprawiał się w strzelaniu z colta. Wiedział, że w ciągu krótkiego czasu nie nauczy się wiele, robił jednak, co mógł. On sam także strzelał nieźle, ale daleko mu było do błyskawicznego wychwytywania rewolweru zza pasa i automatycznej już niemal celności strzału, do jakiej doszli okoliczni farmerzy. Nie łudził się też ani na chwilę, że gdyby kiedykolwiek wykryty miał być jego podstęp, byłoby niechybnie po nim.
Pozostawał tedy na farmie, śledząc z niepokojem, czy nie pojawią się u kogoś pierwsze oznaki przeniknięcia jego gry.
Czekał także na sprzyjającą okazję przynaglenia Jacqueline do dania mu wyraźnej odpowiedzi i wyznaczenia daty ich zaślubin. Czuł, że najwyższy czas rozmówić się z młodą dziewczyną i postawić sprawę jasno.
Nadarzona okazja okazała się jednakże jak najbardziej niefortunna. Wyjechał z domu Stoddardów, jak zwykle, bezpośrednio po śniadaniu, kierując się od razu ku niewielkiej kotlince, którą upatrzył sobie już od dawna na miejsce ćwiczeń.
I tego dnia, znalazłszy się w zagłębieniu otoczonym ze wszystkich stron skałami, dzięki czemu echo strzałów nie mogło tak swobodnie rozlegać się po okolicy, zaczął realizować ustalony na dziś zestaw zadań. System jego polegał na umieszczaniu na szczycie białego głazu drobnych, ciemnych ułomków skał, do których celował cofając się i podjeżdżając konno do przodu, czasem nawet odwracając się plecami do celu, a potem z szybkością strzały wykręcając się w siodle i dając błyskawicznie ognia. Często przeskakiwał galopem obok celu, który sobie wyznaczył, i strzelał w pędzie, przy czym udawało mu się trafić mniej więcej raz na dziesięć prób.
Nagle, w największym rozognieniu spowodowanym kilkoma z rzędu chybionymi strzałami, zerknąwszy przypadkowo w górę ujrzał Jacqueline przyglądającą mu się z zainteresowaniem, a zarazem z wyraźnym zdziwieniem. Na chwilę serce doktora Aylarda przestało bić w piersi. Chełpił się wszak, że jego zdolność posługiwania się bronią jest tak z nim zrośnięta, że już nie wymaga dalszej wprawy. Przeraziło go więc ujawnienie, że bynajmniej tak nie jest. Co gorsza, gdyby stało się to powszechnie wiadome, wtedy pierwszy lepszy z Morne'ów czy Pattisonów rozprawiłby się z nim od razu.
Podtrzymywały go dwie nadzieje jedynie. Pierwsza polegała na tym, że gdyby nawet Jacqueline dostrzegła jego brak zręczności, nie wydałaby go z sekretu. Druga, śmielsza, pozwalała mu się łudzić, że młoda dziewczyna zbyt była daleko, aby móc rozeznać, co jej przyszły robi tam na dole.
Jacqueline zamierzała wycofać się ze swego punktu obserwacyjnego, gdy nagle spostrzegła, że Aylard ją widzi. Pozostała zatem na miejscu, a on tymczasem spiął konia ostrogą i popędził w górę po stromym zboczu, aby znaleźć się obok niej.
— Podpatrzyła mnie pani! — zawołał ze śmiechem. — Dziwi się pani prawdopodobnie, że jednak uważam za właściwe wprawiać się po trochu.
Spojrzała mu prosto w oczy z lekkim uśmiechem, który zdradził mu, jak dobrze jest zorientowana. Zaczerwienił się mimo woli, domyślając się, czym musiało być dla niej to odkrycie. Bo przecież na pewno zastanawiała się w jaki sposób mając tak małą wprawę w obchodzeniu się z bronią, mógł odważyć się na zaatakowanie Wielkiego Jima?! A tym bardziej, jakim cudem u licha udało mu się pokonać człowieka mającego sławę niezwyciężonego?
O, gdyby umiała odnaleźć klucz do wyjaśnienia sobie tej zagadki, gdyby mogła wiedzieć, że wykorzystał fizyczną ułomność nieszczęśliwego człowieka, jak głęboko, jak bezbrzeżnie pogardzałaby nim! Na razie czuł jednak, że okrył się jeszcze większą zagadkowością w jej oczach. Postanowił przypuścić do niej szturm, korzystając z pierwszego momentu jej stropienia.
— Panno Jacqueline! — zaczął, przysuwając swojego konia tak blisko do jej wierzchowca, że oba otarły się nieomal o siebie. — Czas płynie szybko, minęły już tygodnie, a my oboje jesteśmy równie dalecy od najważniejszego punktu, jak w dniu śmierci matki pani. Czy nie uważa pani, że należy postanowić coś ostatecznego w tej sprawie?.
Zauważył, że silnie pobladła i zamiast zwrócić się w jego stronę, nie odrywa oczu od linii widnokręgu.
— Nie wiem — rzekła wreszcie. — Rozumiem oczywiście, co pan ma na myśli, jest jednak coś takiego, co muszę panu wyjawić, panie Clintonie.
Skinął głową, usiłując pokonać spazm lęku, zaciskający mu krtań.
— I cóż to takiego, panno Jacqueline?
— Nie wątpi pan chyba, że uszanuję wolę mojej matki?
— Oczywiście, że nie wątpię.
— Jeżeli więc życzeniem pańskim naprawdę jest poślubienie mnie, będę musiała dotrzymać danego jej słowa. Ale...
Aylard zagryzł niecierpliwie usta, opanował się jednak, aby zobaczyć, co dalej nastąpi.
— Chcę jednak, aby pan wiedział, jeśli poślubię pana, że... nie żywię do pana takich uczuć, na jakie miałby pan prawo liczyć. Uczciwość nakazuje mi wyznać to panu szczerze, aby zapobiec krzywdzie, która niezasłużenie mogłaby pana spotkać, gdyby miało się okazać, że nasz związek był zasadniczym błędem ze strony nas obojga.
Kiedy wreszcie zdobyła się na wypowiedzenie tych słów, podniosła głowę spoglądając mu błagalnie w oczy.
Rozumiał aż nadto dobrze jej intencje. Chwytała się płonnej nadziei uproszenia go, aby zaoszczędził jej konieczności spełnienia przedśmiertnej woli matki; dziękował też Bogu, że z góry przygotował sobie odpowiedź na podobne wezwanie.
— Rozumiem panią doskonale, panno Jacqueline. Czeka pani wciąż na przebłysk romantycznej miłości, bez której nie umie pani wyobrazić sobie połączenia się dwojga ludzi. Mogę panią jednak zapewnić, że większość takich romantycznych małżeństw nie wytrzymuje próby twardej rzeczywistości, okazując się gorzkim zawodem jedynie. Weźmy choćby rodziców pani. Związek ich nie był przecież oparty na obustronnej romantycznej miłości, mimo to okazał się prawdziwie szczęśliwy. Nie ulega przecież wątpliwości, że matka pani pokochała w końcu swojego męża. A i ja także mam niezłomną pewność, że potrafię dać pani szczęście. Czy ufa mi pani dostatecznie, aby zgodzić się na tę próbę?
Powiedział to tak smutnym i pokornym głosem, że była wobec niego zupełnie bezbronna. Opuściła głowę na piersi i westchnęła ciężko.
— Skoro bierze pan rzecz od tej strony, nie mam nic więcej do powiedzenia — zgodziła się niechętnie.
Nie dbał o to, że daremność jej odwołania się do jego wspaniałomyślności może wzbudzić w jej sercu uczucie wzgardy dla niego. Chciał ją posiąść i przypieczętować ślubną obrączką ten akt wzięcia jej w posiadanie, aby potem już czekać na rozgrzanie jej uczuć żarem własnej namiętności. Uchwycił się tej nici przewodniej.
— A zatem postanowienie zapadło, panno Jacqueline. Od pani tylko zależy wyznaczenie daty.
— Daty? — powtórzyła, rozglądając się rozpaczliwie dokoła.
— Tak.
— Nie wiem. Nie myślałam o tym jeszcze — jęknęła dziewczyna. — Myślę jednak, że... dobrze będzie mieć to już poza sobą...
— Oczywiście! — zgodził się skwapliwie.
W tej samej chwili Jacqueline poruszyła się niespokojnie w siodle.
— Tam! — zawołała wskazując ręką jakiś daleki punkt na horyzoncie. — Czy to nie jest widomy znak?
Spojrzał we wskazanym przez nią kierunku i dostrzegł rosłego konia kasztanowatej maści, którego piękna sylwetka mignęła tylko w słońcu, kiedy przebiegał w otoczeniu pół tuzina klaczy.
— Co to takiego?! — zawołał. — Cóż za wspaniały koń!
— To ogier Wielkiego Jima! Prawda, jaki wspaniały? Tak, to Rdzawiec! Wie pan, przychodzi mi coś na myśl! Ponieważ nie znoszę ustalania dat, zobowiązuję się poślubić pana w dniu, kiedy schwyta pan tego ogiera!
Zanim jeszcze Aylard zdążył odpowiedzieć na to dziwaczne życzenie, wielki koń znikł im z oczu wraz ze swoim haremem. Doktor słyszał coś o ogierze kasztanowatej maści. W ciągu ostatnich dni wiele razy była o nim mowa. Wiadomo też było, że od kiedy zerwał się z uwięzi w dniu pokonania jego pana, pomykał sobie po górach na czele stada dzikich klaczy. Jedna godzina swobody przekreśliła lata życia wśród ludzi. Rdzawiec zapomniał, że kiedyś był oswojony.
Nie ulegało dla Aylarda wątpliwości, że schwytanie go nie będzie trudne, a w każdym razie nie trudniejsze niż zrozumienie, że ze strony Jacqueline była to ostatnia rozpaczliwa próba odsunięcia daty ślubu. Dziecięca naiwność tego usiłowania powinna była wywołać uśmiech na ustach doktora, ale nie wywołała, gdyż omroczył ją cień postaci Wielkiego Jima, który padł na drogę jego życia w chwili tak bliskiego triumfu.
17.
HARRISON COLBY
Odwiedziny Harrisona Colby'ego nie mogły przypaść w bardziej niefortunnym dla Wielkiego Jima momencie. Utrzymanie Morne'ów i Pattisonów przy pracy stawało się zadaniem z każdym dniem trudniejszym. Gdyby nie pomoc i wpływ kobiet, nie byłby Jim w stanie mu podołać. Na szczęście stanęły one twardo w jego obronie. Rozumiały doskonale, że wyłącznie jemu mają do zawdzięczenia cudowne zapełnienie swoich spiżarni obfitszymi i lepszymi gatunkowo zapasami niż przedtem. Niewiele je obchodziło, jaką drogą te zapasy trafiały do nich, byleby tylko nie przestawały być dostarczane. Starsze kobiety były mniej skłonne do zachwytów nad Wielkim Jimem, natomiast młodsze, matki drobnych dzieci pozbawionych ojców, którzy dbaliby o nie, stanęły energicznie po stronie młodego wodza.
Co się tyczy męskiej młodzieży, która teraz zmuszona była zastępować dorosłych mężczyzn, wiedziała ona tylko tyle, że pomiędzy Wielkim Jimem a bankierem Hughsonem została zawarta jakaś stała umowa. Chłopcy wiedzieli, że w wyniku tej umowy otrzymywali w obfitości pożywienie, wszelkie narzędzia i pomoce do pracy rolniczej i hodowlanej, pługi, brony, uprzęże i tysiące innych najrozmaitszych rzeczy. Nie ulegało dla młodych junaków wątpliwości, że Wielki Jim, słynny strzelec, siłacz, postrach wszystkich w okolicy, miał jakiś tajemniczy cel na względzie, na razie wszakże wyglądało tak, jak gdyby zamierzał przeistoczyć ich wszystkich w spokojnych, pracowitych farmerów.
Z wolna zaczęto jednak sarkać. Szeptano sobie na ucho, że Wielki Jim pod wpływem porażki odniesionej w starciu z obcym doktorem załamał się ostatecznie. Podejrzewano dawnego zabijakę, że nie mogąc już sam prowadzić wolnego, dzikiego życia, postanowił zmienić je na żywot osiadły, pracowity i bezpieczny.
Były to oczywiście pogłoski tylko, w które nie wierzono, w które nie chciano wierzyć przede wszystkim, nabierały one jednak z każdym dniem poświęconym karczowaniu gruntu coraz większego prawdopodobieństwa.
Gdyby Wielki Jim otwarcie powiedział młodzikom, że zamierza zrobić z nich spokojnych farmerów, nie tknęliby więcej siekiery ani łopaty. Podtrzymywał ich jedynie szacunek, który żywili do niego, a nade wszystko błąkające się resztki nadziei, że to wszystko, co robią, okaże się tylko sprytnie obmyślonym podstępem, mającym na celu wyprowadzenie w pole farmerów i trzymanie ich z daleka od klanu Morne'ów.
Niepokój młodych chłopców wzrastał jednak szybko. Po kilka razy dziennie przychodzili do starego Johna Morne'a, zarzucając go niecierpliwymi pytaniami. I on też był równie zaniepokojony i zniecierpliwiony jak oni, zmuszony był wszakże dla nieuchybienia własnej powadze udawać, że jest wtajemniczony dokładnie we wszystko. Uśmiechnął się tedy tajemniczo, zapewniając ich, że czas ujawni właściwe zamiary Wielkiego Jima, który nigdy przecież dotychczas nie zawiódł ani nie oszukał nikogo.
Udało mu się na razie zamknąć młodzikom gęby, wiedział jednak, że to nie na długo i dlatego starał się wysondować przybranego syna.
— Napytasz sobie biedy, synu — zaczynał zwykle takie rozmowy. — Jeżeli naprawdę twoim zamiarem jest przeistoczenie moich chłopaków w pracowitych, spokojnych farmerów, spotka cię srogi zawód. Z równym powodzeniem mógłbyś starać się przekuć szable na lemiesze.
Ale Wielki Jim za całą odpowiedź wzruszył tylko ramionami. Tymczasem trzebienie lasu posuwało się coraz dalej. Wycinano coraz większe połacie zarośli. Obnażano coraz dalsze przestrzenie mokradła porośnięte dotychczas splątanym gąszczem traw i wiklin.
— We wszystkich tych miejscach mogliśmy setki razy ukrywać się bezpiecznie — użalali się chłopcy. — A teraz Wielki Jim pozbawia nas tych świetnych kryjówek, wydając tym samym na łup pierwszej lepszej zgrai durniów. Odsłania cuchnące bagniska, abyśmy wszyscy padli ofiarą malarii.
Nękani coraz bardziej wzrastającymi wątpliwościami i coraz bardziej usprawiedliwionymi podejrzeniami pracowali mniej chętnie. Kiedy wreszcie wielkie drzewa zostały powyrąbywane z korzeniami, wprzęgł Wielki Jim chłopaków do jeszcze wstrętniejszej dla nich pracy przekopywania rowów poprzez bagniska oraz wznoszenia tu i ówdzie grobli.
Po raz pierwszy odsłonił się wyraźnie widok na rozległą kotlinę, w której obrębie mieściła się posiadłość Morne'ów. Okazała się ona po części złożona z mokradeł, w istocie, po części wszakże z dużych łąk i niezmiernie żyznych łożysk wyschłych od dawna rzek.
Kiedy prace zostały doprowadzone do tego punktu, zjawił się Harrison Colby.
Przybył oczywiście nocą. Ludzie, na których głowy nałożona jest tak wysoka cena, nie mogą naturalnie pokazywać się w pełnym świetle dnia. Każdy promyk słońca równa się wycelowanej bezpośrednio w nich kuli. Otworzywszy drzwi ujrzał Wielkiego Jima i Johna Morne'a siedzących przy stole. Dawny przywódca był właśnie w trakcie ponawianych po raz setny prób wyciągnięcia z przybranego syna celu przedsiębranych przez niego prac. Ale Jim milczał uparcie, pykał tylko ze swojej fajeczki, głęboko zamyślony, wpatrzony w ogień dogasający na wielkim palenisku.
Przedmiotem jego rozmyślań nie była, jak łatwo się domyślić, długość rowów, które nazajutrz miały być przekopane przez mokradła, ale oddźwięk, jaki jego praca mogła wzbudzić w sercu Jacqueline. Czy domyśli się, że nie powrócił do Morne'ów w celu dzielenia z nimi ich łupów i brania udziału w ich zbrodniach? Czy odgadnie, że miał na względzie wyższe cele?
Morne i Jim odwrócili głowy ku przybyłemu. W drzwiach stał wysoki, szczupły, prosto trzymający się mężczyzna, mogący liczyć około pięćdziesiątki. Miał kruczoczarne włosy, ale wąsko przycięta broda byłą zupełnie siwa. Wystające kości policzkowe, zapadnięta twarz, wielkie krzaczaste brwi i bystre czarne oczy składały się na jego niepowszednią powierzchowność. Miał w sobie coś z krwawego pirata morskiego i ze średniowiecznego rycerza zarazem. Ten zewnętrzny pozór w zupełności odpowiadał jego duchowej treści. Miał na swoim sumieniu tyle zbrodni, że starczyłoby ich na skazanie na szubienicę tuzina przestępców, a jednocześnie umiał się zdobyć na szlachetność i dumę, na wspaniały gest, co wprowadzało w błąd niejednego z jego przygodnych znajomych.
Ani Wielki Jim, ani stary John Morne nie należeli jednak do rzędu jego przygodnych znajomych. Znali go od dawna i to właśnie było powodem, dla którego powitali go bez uprzejmego uśmiechu, bez grzecznościowego zapytania, jak mu się wiedzie.
— Ile mil zrobiłeś od zachodu słońca? — zapytał gościa Wielki Jim.
Colby rozsiadł się tymczasem wygodnie przy ogniu, otrzepał buty z kurzu, potem dopiero zapalił długie, cienkie, czarne cygaro. Rozkosz, jaką dało mu pierwsze zaciągnięcie się niezbyt wonnym zresztą dymem, ujawniła się w przymknięciu powiek, które ociężale rozwarł odpowiadając:
— Trzydzieści pięć. Trzydzieści pięć mil od zachodu słońca.
— Istny diabeł! — syknął Wielki Jim.
— Chyba nie na tym samym koniu? — zainteresował się stary John.
— To się wie! Pierwsza szkapa padła pode mną po zrobieniu piętnastu mil, pożyczyłem sobie wtedy z pierwszej napotkanej zagrody następną. Po przejechaniu dalszych ośmiu mil padła i ta również, pożyczyłem więc trzecią i oto mnie macie.
Spojrzeli na niego z rzetelnym podziwem. Nieustraszony, niczym nie zrażający się rogaty diabeł, który tkwił w nim niewątpliwie, łączył się w dziwny sposób z pragnieniem ryzyka i rzadko spotykaną brawurą. Człowiek, który potrafił przebyć konno trzydzieści pięć mil w ciągu tak krótkiego czasu, nie wyzionąwszy przy tym ducha, zasługiwał w najwyższej mierze na podziw.
— To jest coś takiego — zauważył Jim — czego ja osobiście nigdy nie dokonałem. Nigdy nie padł pode mną żaden koń.
— To jest coś takiego, co czeka cię jeszcze w przyszłości, Conover! — odparł Harrison Colby ze złym uśmiechem.
Wielki Jim wzdrygnął się, a Morne wrzasnął:
— Jak go nazwałeś?
— Znam stare imiona i nowe także — odciął się Colby szyderczo. — Mniejsza o to zresztą. Nie przyjechałem do was po to, aby spierać się o głupstwa. Mam robotę dla waszych chłopaków. Ilu możesz mi dać, John?
Morne wyprostował się, podniecony pytaniem.
— Starszych już niema — westchnął — mamy jednak trochę młodego narybku, także nie do pogardzenia.
Harrison Colby skinął poważnie głową.
— Dziesięcioletni Morne wart jest nieraz więcej niż niejeden trzydziestoletni niedołęga — potwierdził spokojnie. — Myślę, że Wielki Jim nie zgodziłby się pojechać z nami?
— I dobrze myślisz! Nie chcę mieć nic wspólnego z waszymi sprawami — odparł Conover ozięble. — I nigdy nie miałem!
— Uspokójcie się, chłopcy! — pośpieszył Morne zażegnać spór, widząc, że ognie zaczynają już rozpalać się w ich oczach.
Colby opanował się pierwszy i zwrócił się do Morne'a, mimo że jego spojrzenie ze złym błyskiem utkwione było wciąż jeszcze w Wielkim Jimie.
— Pytam się, ilu waszych chłopaków mogę dostać?
— A ilu wam potrzeba?
— Trzej dziarscy chłopcy wystarczą w zupełności.
— Tylu możecie mieć na pewno...
— Wolnego, wolnego — wtrącił się Jim. — Ja mu odpowiem na jego pytania.
— Co takiego?! — wrzasnął Colby. — Czy jesteś tutaj gospodarzeni?
— Tak, ja.
Colby zerwał się z krzesła i skierował ku drzwiom.
— Wlazłem do nie właściwego kościoła — mruknął. — Odjeżdżam!
— Poczekaj chwilę! — zawołał stary Morne błagalnie. — Coś ty narobił, Jim?! Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
— Zdaję sobie zupełnie jasno i wyraźnie. Więc cóż z tego?
— Czy nie rozumiesz, że dzięki Colby'emu więcej dostało się nam pieniędzy, niż dzięki wszystkim innym?
— Czy możesz temu zaprzeczyć. Wielki Jimie? — zagadnął go wprost Colby. — Czy możesz powiedzieć, abym kiedykolwiek maczał palce w drobnych sprawach? Albo żebym nie przeprowadzał z dobrym skutkiem wszystkich moich zamierzeń? A już chyba na pewno nie tego, abym nie dzielił się zawsze sprawiedliwie z moimi wspólnikami?
Jim zawahał się na chwilę.
— A gdybym tak wezwał chłopców i powtórzył im tę propozycję? — zapytał wreszcie.
Colby zagryzł wargę zastanawiając się przez chwilę, nie mógł jednak dostrzec żadnego podstępu w projekcie Jima, dlatego też skinął głową na znak zgody.
— Sprowadź ich więc — rzekł. — Tego właśnie trzeba. Chcę, żeby usłyszeli, z czym do nich przychodzę.
Wielki Jim podszedł do ściany, z której zdjął stary róg i stanąwszy w otwartych drzwiach, zadął weń przeciągle. W dzień był to sygnał wzywający na posiłki, w nocy — pobudka do natychmiastowego stawienia się wszystkich władających bronią mężczyzn.
Zaledwie zdążył zawiesić róg i powrócić na swoje miejsce przed ogniem, kiedy spiesznie zaczęła nadbiegać młodzież na wpół odziana, ale w pełni uzbrojona, z oczami rozbłysłymi nadzieją niespodziewanej przygody.
Zapowiadająca pewny triumf młoda armia!
— Niczym gniazdo młodych sępów! — Colby wyszczerzył zęby w uśmiechu pełnym zachwytu. — Umiesz dobrze hodować waszą młodzież! — rzekł z uznaniem do Morne'a.
Twarz starego Johna rozpromieniła się na tę najmilszą jego sercu pochwałę.
— Chłopcy! — przystąpił od razu do rzeczy Wielki Jim. — Większość spośród was słyszała już, jak przypuszczam, niejedno o Harrisonie Colbym? Zarazem jednak większość z was nie jest jeszcze dość dorosła, aby mogła widzieć go przy robocie. Oto macie go przed sobą. Wyjawi on wam, z czym przybył. A potem ja z kolei powiem wam, co o tym myślę. Kiedy wysłuchacie nas obu, postanowimy, jak mamy się ustosunkować do jego propozycji.
18.
POKUSA
Niewątpliwie każdemu z tych chłopców dobrze były znane słynne wyczyny Harrìsona Colby'ego. Oczy ich rozbłysły nowym ogniem. Jak gdyby gromadzie młodych Indian, mających jeszcze przed sobą chrzest bojowy, pokazano sławnego zdzieracza skalpów, wyjątkowo bogatego w tego rodzaju trofea wojenne.
Colby wchłonął w siebie ich wyraźne podniecenie i wnikliwie rozejrzał się po twarzach. Jasne było, że w połowie miał już walkę wygraną, zanim jeszcze zdążył wypowiedzieć pierwsze słowo.
— Mógłbym poradzić sobie z tym doskonale bez niczyjej pomocy — zaczął wreszcie. — Chcę jednak podwójnie się zabezpieczyć. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że lubię zawsze iść na pewniaka. Odwalałem taką robotę nieskończenie wiele razy w ciągu długich lat, a jednak przez cały ten czas ani razu nie tknął mnie niczyj nóż, ani nie drasnęła niczyja kula, poza kawałkiem urwanego lewego ucha jedynie. Najlepszy to dowód do jakiego stopnia zwykłem zabezpieczać się zawsze przy robocie. Chociaż więc mógłbym, jak rzekłem, doskonale poradzić sobie sam, wolę jednak, dla pewności, wziąć ze sobą trzech ludzi. A kogóż mógłbym wybrać na pomocników w tej okolicy jak nie was, Morne'ów czy Pattisonów? Dlatego właśnie przybyłem do was. Czy znajdę pośród was trzech tęgich zuchów, chętnych do współpracy ze mną?
Rozległ się chóralny pomruk zadowolenia i zgody; młode ciała sprężyły się; ręce mocniej ścisnęły broń.
— Przede wszystkim musisz podzielić się z nami planem tej roboty — oświadczył Wielki Jim.
Colby rzucił na niego gniewne spojrzenie.
— Zamierzam oporządzić bank w mieście — odrzekł spokojnie. — Sklepienia budynku nie są zbyt mocne. Zauważyłem rysę dookoła drzwi, przez którą uda się wlać naszą zupkę. Mam ją właśnie ze sobą — dodał, niedbałym gestem wyjmując z kieszeni sporą butlę.
Wielki Jim żachnął się, zdając sobie od razu sprawę, że butla zawiera nitroglicerynę.
— Mam także mydło przygotowane do zrobienia odcisku. To wszystko, czego mi potrzeba.
Schował z powrotem „zupkę” do kieszeni i wyjął kawał zwykłego żółtego mydła do prania. Pokazał je i schował także, uśmiechając się z miną triumfującą.
— To całe moje przygotowanie. Wy trzej jesteście potrzebni do stania na zewnątrz na straży. Żaden nie wejdzie ze mną do środka. Z całą trudną, odpowiedzialną robotą uporam się sam. Machnę w powietrze kasę pancerną niczym dziecinny balonik! Liczę, że ta zabawa grubo mi się opłaci.
Colby uśmiechnął się mrugnąwszy łobuzersko okiem i ciągnął:
— Mam już cały plan obmyślony w najdrobniejszych szczegółach. Zapewniłem sobie milczenie nocnego stróża, a więc z tej strony nie będzie nam zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Właściwie nie na wiele przyda mi się wasza pomoc. Chcę jednak mieć stuprocentową pewność. A płacę za nią po królewsku i od razu na miejscu. Dam wam, chłopcy, połowę zdobyczy, a drugą połowę zostawię sobie.
Ta niespodziewana wspaniałomyślność olśniła młodych Morne'ów i Pattisonów. Nie mogli powstrzymać szmeru zachwytu. Spłonęli żywym rumieńcem na myśl o zdobyciu tak wielkiego łupu małym kosztem.
— Nie mógłbym wyliczyć co do pensa, ile tego będzie; orientuję się wszakże dość dokładnie. Otrzymałem przed chwilą właśnie wiadomość o stanie kasy. Dlatego przypędziłem tutaj tak spiesznie. Musimy załatwić się z tym dzisiejszej nocy jeszcze. Na waszą część przypadnie w ten sposób trzydzieści tysięcy dolarów, zatem każdy z trzech dostanie na rękę dziesięć tysięcy. Myślę, że wystarczy to na wygodne życie przez rok czy dwa, co? Jak wam się wydaje? — uśmiechnął się życzliwie do młodych chłopców..
Błysk chciwości zapłonął w oczach wyrostków. Dziesięć tysięcy dolarów! Za te pieniądze można mieć wszystko: rewolwery z rękojeściami z masy perłowej nabijane złotem, złote ozdoby do naszycia na wstążki okalające sombrera, konie tak rącze, że nikt nie zdoła ich prześcignąć, siodła błyszczące od srebra... Mając w kieszeni tę zawrotną sumę, można żyć po królewsku i rozrzucać pieniądze pełnymi garściami! Oczy chłopców zaiskrzyły się na samą myśl o tym. W głowie nie mogło im się pomieścić, aby coś podobnego było naprawdę do osiągnięcia.
— Pojadę z panem, jeśli tylko zechce pan wziąć mnie ze sobą! — zawołał każdy z siedmiu w odpowiedzi na wezwanie.
Stary John Morne przechylił się do przodu na swojej ławie, kiwając z uznaniem głową.
— Wydaje mi się to wcale dobrą, bezpieczną robotą — rzekł. — A nade wszystko jestem rad, że uda się wkopać starego sknerę Hughsona.
Harrison Colby wstał z krzesła, przeciągnął się i wielkopańskim gestem cisnął w ogień spory niedopałek swojego cygara.
— Wyruszamy więc od razu — oznajmił.
Wielki Jim odchrząknął tak groźnie, że głowy wszystkich zwróciły się w jego stronę.
— Nie ruszycie się z miejsca! — oznajmił spokojnie. — Ani jeden z was, chłopcy, nie zrobi kroku, aby iść za Colbym.
Osiem par oczu przeszyło z nienawiścią twarz Jima.
— Jakie on ma prawo rozkazywać nam? — wrzasnął Jud Pattison. — Czyż nie mamy już po same uszy jego wstrętnej orki w lesie i na polu? Czy zawsze mamy tylko harować i nigdy nie zabawić się jak należy? Nie jesteśmy przecież niewolnikami!
— Cicho! — uspokoił go Colby. — Pozwólcie mi pogadać z nim trochę... Słuchaj, Jim, wiem, że nie jesteś głupcem. Widzę, że musisz mieć jakieś szerokie plany. Zdaje mi się, że je odgadłem. Zmuszasz waszych chłopców do wytrwałego znojenia się, aby z czasem wszyscy dokoła zapomnieli o dawnym sposobie życia Morne'ów i Pattisonów, prawda? Dobrze odgadłem twoje zamysły? A kiedy wreszcie upewnisz otoczenie, że rodzina Morne'ów jest zacną rodziną, zaczniesz wypuszczać ich po dwóch, po trzech na nocną robotę, żeby było po cichutku i żeby kabza szybko pęczniała. Nazajutrz te same nocne ptaszki staną potulnie do zwykłej pracy na roli, i w ten sposób nikomu nawet na myśl nie przyjdzie podejrzewać któregoś z was.
Colby spojrzał ż uznaniem na Wielkiego Jima i uśmiechając się domyślnie ciągnął dalej:
— Tak, tak, przejrzałem twoje plany, Jim. Wcale niezgorzej obmyślane. Powiedziałbym nawet, że mądra to głowa, która wykalkulowała to wszystko tak sprytnie. Dlaczegóż by jednak nie mieli wasi chłopcy zabawić się trochę już teraz, nie przestając jednocześnie pracować w myśl twojego projektu? Ciągle praca i nigdy zabawa — to nie dla młodych. Nie uda się na dłuższą metę, możesz mi wierzyć, Jim!
Głos Colby'ego był gładki jak aksamit i przymilny jak miód, kiedy snuł te przypuszczenia będące zupełną nowością dla wszystkich obecnych, największą zaś dla samego Jima. Zorientował się on jednak od razu, że przypisany mu makiawelizm znacznie wzmocnił jego stanowisko wśród rozmówców. Stary John Morne zagryzał w milczeniu trzonek swojej fajeczki i kiwał głową, przytakując każdemu słowu Colby'ego.
— Czy to bezpieczna robota? — zapytał Jim.
— Mówiłem już przecież! Nie znasz mnie chyba jako kłamcy?
— Może i nie jesteś kłamcą. Wiesz jednak dobrze, i ja także o tym wiem, że każda robota może być obmyślana jak najlepiej, w sposób gwarantujący, jak by się wydawało, zupełne bezpieczeństwo. Faktem jest też, że tylu ludzi kończy na szubienicy, a więzienia są pełne. Nocny stróż, którego milczenie sobie zapewniłeś, może na przykład grać podwójną rolę. Sam wiesz, że to możliwe. Pracuje przecież u Hughsona od piętnastu lat. Hughson opiekował się życzliwie rodziną podczas jego dłuższej choroby. Co ci daje pewność, że nie wystrychnie cię na dudka?
— Nigdy w takich sprawach nie obchodzi się bez pewnego ryzyka — odparł posępnie Colby. — Wziął ode mnie pieniądze, byłby więc skończonym durniem, gdyby nie wiedział, że w razie niedotrzymania przyrzeczenia musiałby je zwrócić w podwójnej wysokości. Nade wszystko jednak wie doskonale, że tym, którzy nie wywiązują się jak należy z zaciągniętych wobec mnie zobowiązań, niewiele zostaje potem życia. Ten stary dureń musiał słyszeć o niejednym takim wypadku. Możesz więc być spokojny co do niego!
Tym zapewnieniem odzyskał zachwianą na chwilę ufność młodych słuchaczy.
Ale Jim rozpoczął z kolei z innej beczki.
— Przypominam sobie inne wyprawy, które zapowiadały się równie bezpiecznie, jak ta właśnie. Kiedy to byłeś u nas po raz ostatni?
— O, cały rok już minął od tego czasu. Pamiętasz, John, przy jakiej to było okazji? — zwrócił się do Morne'a.
— Pamiętam! — odparł stary z rozjaśnioną nagle twarzą. — Klasa była robota!
— Co to było? — zainteresował się Jim.
— O, pamiętam, bo przecież wtedy właśnie brali udział w tej wyprawie Harry i Mat.
Wielki Jim słyszał o tym coś niecoś, mimo że na długo przedtem opuścił siedzibę Morne'ów.
Była to niezmiernie pasjonująca opowieść o tym, jak dwaj mężczyźni przeszmuglowali się z małej stacyjki górskiej koleją jako bagaż, potem w czasie biegu pociągu wydostali się cichaczem z wagonu towarowego i weszli do mieszczącego się na samym końcu wagonu ze skarbcem, który Colby rozpruł umiejętnie, „unieruchomiwszy” przedtem straż. Po zagarnięciu pieniędzy — około czterdziestu tysięcy dolarów — zeskoczyli na wysoki nasyp w momencie zwalniania pociągu przed następnym przystankiem.
Ten wspaniały bandycki wyczyn stał się tematem niekończących się rozmów przez wiele miesięcy.
— Nic rozważniejszego i mądrzej pomyślanego niż to, nie było nigdy zrobione — westchnął John Morne. — Czterdzieści tysięcy dolarów zdmuchniętych w jednej chwili!
— Tak, to była trudniejsza robota niż ta, która czeka nas dzisiejszej nocy, a przecież mniej było do zyskania, aniżeli będzie tym razem!
Młodzi trzęśli się z niecierpliwego wyczekiwania, na kogo spośród nich padnie wybór Colby'ego.
— Dobrze, dobrze — powiedział Jim. — Ciekaw jeszcze tylko jestem, co zrobiliście z tymi czterdziestoma tysiącami?
Zapadło chwilowe milczenie. Oczy Colby'ego wpiły się świdrującym spojrzeniem w twarz Wielkiego Jima.
— Powinęła nam się noga — rzekł wreszcie ponuro. — Zanim pociąg zdążył dojechać do miasta, dotarła już wiadomość o obrabowaniu kasy, poruszając miejscowe władze. W ciągu kilku minut telegraf rozniósł wieść o tym po wszystkich górskich zakamarkach. Na nasze głowy wyznaczono wysoką nagrodę. Warto było się potrudzić.
Colby zamyślił się nad zmiennością fortuny, a po chwili mówił:
— Byliśmy zmuszeni umykać każdy oddzielnie. Ja przezornie zakopałem moje pieniądze. Dwadzieścia tysięcy dolarów w złocie coś waży! Udało mi się prześliznąć przez wszystkie kordony i ujść wolno. Ale biedny Pattison popełnił wielką nieostrożność, nie chciał rozstać się ze swoimi pieniędzmi. Wiadomy wam jest przecież jego los. Sam sobie jednak winien. Szaleństwem było narażać się w ten sposób. Robiłem, co mogłem, aby go odwieść od tego. Nie chciał mnie słuchać i grubo biedak zapłacił za swój nierozsądek. Wytropili go, osaczyli i zabili. Wielka szkoda, że nie poszedł za moją radą. Cóż jednak mogłem zrobić wobec jego uporu? Nie moja też była w tym wina.
— A co się stało z tymi zakopanymi tak przezornie dwudziestoma tysiącami dolarów?
— Nie czytałeś o tym? I mnie do wszystkich diabłów nie poszczęściło się! Pieniądze znalazły jakieś głupie bachory, którym zachciało się wykopać dla siebie pieczarę rozbójniczą. Rozumie się, że figa mi się z tego dostała.
— Tak — rzekł Jim po namyśle. — To był naprawdę sprytnie zrobiony i dlatego słynny kawał. Bardzo gładko i mądrze pomyślany, trzeba przyznać. Co jednak przyszło ci z tego, Colby? Jaki miałeś zysk? Pattison został zabity, a żadnemu z was nie zostało ani centa z tych pieniędzy.
— Tak, nie mieliśmy z nimi szczęścia — ponuro przyznał Colby. — Ale taki pech bywa rzadkością. Zdarza się raz na jakiś czas.
— Musiałeś zebrać ogromny majątek, prawda? — spokojnie zapytał Jim zwracając się do Colby'ego.
— Mógłbym wytapetować pokoje od góry do dołu banknotami, które udało mi się zdobyć.
Oczy młodych Morne'ów rozbłysły zachwytem.
— Ale ile pieniędzy masz teraz, Colby? — zainteresował się Jim.
Colby spostrzegłszy się, że został schwytany zręcznie w pułapkę, wyszczerzył zęby w kąśliwym uśmiechu, nie odpowiedział jednak nic.
— Wiem, wiem, nie masz ani centa! — rzekł Jim. — Zdobyłeś rabunkami fury pieniędzy. Nie ulega wątpliwości. Ale co ci z tego przyszło? A co kiedykolwiek przyszło Morne'om ze zdobytych tą drogą pieniędzy?
Jim zawiesił na chwilę głos, jakby chciał podkreślić wagę wypowiadanych słów.
— Zmarnowałeś kilku naszych najlepszych ludzi — mówił dalej — Zabrałeś ich ze sobą i pozostawiłeś martwych na szlaku albo też pozwoliłeś im gnić po więzieniach. Tyle jedynie mamy ci do zawdzięczenia i nic poza tym, Harrisonie Colby! Nie możesz chyba zaprzeczyć słuszności moim słowom!
— Czy i wy wszyscy jesteście tego samego zdania o mnie co Wielki Jim? — zapytał rozwścieczony Colby, nie mogąc jednak spojrzeć Conoverowi w oczy.
Nie doczekał się odpowiedzi z niczyich ust. Stary John Morne wpatrzył się ponuro w deseń podesłanego mu pod nogi kobierczyka. Inni zawiśli oczami na ustach Jima, jak gdyby, mimo najgorętszej chęci spróbowania szczęścia tej nocy, nie mieli odwagi przeciwstawić się jego woli.
— Dobrze więc! — rzekł Colby z goryczą. — Uśmiać się doprawdy można. Ośmiu chłopów jak dęby, a postępują tak, jak gdyby jeden tylko spośród nich miał głowę na karku i wolę.
Wcisnął kapelusz na głowę i postąpił parę kroków ku drzwiom.
— Uprzedzisz oczywiście w te pędy swego kompana, Hughsona? — zwrócił się szyderczo do Jima Conovera.
Zapytany zamyślił się przez chwilę.
— Nie wiedziałbym nic o tym planie, gdybyś nie przyszedł do nas i sam nie powiedział. Dlatego też nie muszę nikogo zawiadamiać. Powiem ci jednak, co przewiduję. Liczę na to, a nawet jestem prawie pewien, że nocny stróż wsypał cię, a tym samym dzisiejsza wyprawa skończy się dla ciebie na pryczy więziennej.
— Dziękuję za łaskawą przepowiednię! — rzucił Colby drwiąco. — Ja zaś jestem pewien powodzenia. Pokażę szczeniakom Morne'ów, że nie będą oni nigdy mężczyznami i że są tylko szmatami bez woli i głosu.
19.
PREZENT OD COLBY'EGO
Ciekawe będzie śledzenie perypetii Colby'ego tej nocy. Gdy tylko wyszedł od Morne'ów, w przystępie furii zacisnął pięść w kułak i pogroził w stronę zamkniętych drzwi. Po chwili wszakże podszedł cichaczem pod okno i zajrzał przez nie ciekawie. Mógł nie tylko widzieć, ale i słyszeć. Wyróżnił głos Jima Conovera, który ciężko dźwigając się z krzesła, mówił:
— Widzę, że pragnęlibyście ulżyć sobie pogadaniem otwarcie o mnie. Daję wam, chłopcy, możność powiedzenia wszystkiego, co macie na wątrobie. Idę do swego pokoju, pozostawiam was samych.
Pożegnał ich skinieniem ręki i wyszedł, a młodzież skupiła się dokoła starego Morne'a.
— Czy miał prawo narzucić nam swoją wolę? — zapytali seniora rodu. — Czy ma naprawdę jakąś władzę nad nami?
— Nie jest przecież nawet Morne'em — zarzucił jeden z wnuków starego Johna. — Jest zupełnie obcy. Nie należy do klanu. Nic a nic mu na nas nie zależy. Dla swoich głupich fanaberii pozbawił nas trzydziestu tysięcy dolarów. Wściekły był na pewno, że Colby przede wszystkim jemu nie zaproponował udziału w wyprawie.
Ale stary John Morne nie odpowiedział ani słowa. Szalony gniew skaził rysy jego twarzy, choć widać było, że gniewu tego nie wywołały skargi młodych. Zachował jednak dla siebie to, co czaiło się na dnie jego myśli.
— Otóż powinniście wiedzieć, że Colby zwrócił się najpierw do Wielkiego Jima — oświadczył wreszcie Morne. — Ale Jim się nie zgodził. Ani razu w całym swoim życiu nie zgodził się pójść krętą drogą.
Odpowiedź ta uspokoiła chwilowo wzburzone umysły młodzieży. Kiedy jednak Harrison Colby opuszczał tej nocy domostwo Morne'ów, jasne było dla niego, że dalsze panowanie Wielkiego Jima nad Morne'ami i Pattisonami jest poważnie zagrożone. Obiecywał też sobie, że powróci tu wkrótce z bardziej jeszcze kuszącymi propozycjami. Byłoby więcej niż dziwne, gdyby nie udało mu się pociągnąć za sobą tych kipiących żądzą przygód junaków.
Na razie rozmyślał głównie nad dziwnym powłóczeniem prawą nogą, które uderzyło go w chodzie Wielkiego Jima, kiedy ten opuszczał pokój. Wyglądało to na chód człowieka, którego jedna noga „zdrętwiała”, „usnęła”, jak to się mówi, a który mimo to usiłuje chodzić.
Zmuszony był jednak przyznać wbrew woli, że Jim Conover trafnie ocenił bieg życia człowieka wyjętego spod prawa. Ta właśnie ocena była powodem nienawiści, którą Colby poczuł w stosunku do Conovera.
Wiedział, że w ciągu lat, które przyjdą, powtórzy się w najlepszym razie to tylko, co już przeżył w przeszłości. Czeka go znów niekończący się szereg walk, przygód, ucieczek, dłuższe okresy nędzy i krótsze pełnego trzosa. Zawsze jednak wraz z wypełnianiem się kieszeni z okrutną nieodmiennością wracała konieczność wytężania sił całej jego istoty na sposoby wymknięcia się z pułapki. A potem, kiedy dostawał się bezpiecznie do większego miasta, wszystkie jego pieniądze tonęły w kieszeni pierwszego lepszego szulera.
Była to jego słabość, nad którą nie umiał zapanować. Nie mógł powstrzymać się od gry w karty, często też wściekał się z tego powodu, wymyślając sobie od idiotów. Był w istocie niby nadorzeczny ptak, który łowi zdobycz, znojąc się nad tym całymi dniami, podczas gdy szulerzy czekają tylko bezczynnie, by potem rzucić się na niego i pozbawić od razu całego łupu.
Mimo to nie potrafił wyrzec się swojej namiętności, ani też zerwać ze sposobem życia. Nie był w stanie przeżyć sześciu miesięcy bez tej szczególnej podniety, która towarzyszyła wyprawom rabunkowym. A koniec jego będzie niewątpliwie taki, jaki spotyka najczęściej ludzi jego gatunku: kula albo więzienie.
Zbliżając się do miasta, postanowił wziąć pod uwagę ostrzeżenie Jima co do Jeffa Mullina, pilnującego banku Hughsona. Przede wszystkim więc musi zobaczyć się ze starym Jeffem w jego własnym domu.
Nie poszedł jednak wprost od frontu. Okrążył ostrożnie dom, otworzył zawsze noszonymi przy sobie narzędziami drzwi kuchenne i wśliznął się cicho jak wąż pod drzwi jadalni, na które padała łamana linia światła dochodzącego z dalszej części mieszkania.
Do jego uszu doleciały dwa żywo naradzające się głosy.
— Wrócę teraz na górę — rzekł ktoś, w kim Colby rozpoznał po chwili szeryfa. — Na pewno tylko co go patrzeć.
— Nie ma obawy! — uspokoił szeryfa nocny stróż. — Chociażby Bóg wie jak cicho się skradali, narobią dość szumu, aby w porę ostrzec o swoim przybyciu. Zresztą, w jaki sposób zdoła mnie pan wziąć w obronę, szeryfie, jeśli pozostanie pan na górze?
— Na pewno nie zdołam pana obronić, jeśli napastnicy powezmą jakieś podejrzenia. Zastrzelą pana, Jeff, bez kwestii. Co najwyżej będę mógł pomścić tę śmierć. To jest jedyne, co będę mógł dla pana uczynić. Sam pan chyba wie, jak bardzo się naraża, próbując wywieść w pole takiego ptaka jak Colby i grać z nim podwójną grę. Przyznaję, że w moim interesie byłoby nakłaniać pana do tego, uważam jednak, Jeff, że moim obowiązkiem również jest uprzedzić pana, co może się stać.
Zapadło milczenie, a kiedy stary Mullin znowu przemówił, głos jego wyraźnie dygotał.
— Wiem — rzekł. — Postanowiłem jednak doprowadzić rzecz do końca. Uległem pokusie. Bogu jedynie wiadomo, jak bliski byłem upadku. Pieniądze, które mi przyobiecał, wydały mi się nadspodziewaną gratką, zasłużyłem więc w zupełności na narażenie się na niebezpieczeństwo z tego powodu. Czy pańscy chłopcy, szeryfie, są w pogotowiu?
— Mam około pół setki ludzi pochowanych w domach dokoła zabudowań bankowych i jeszcze tuzin w podziemiach głównego banku. Na dane przeze mnie hasło zasypią całe to miejsce gradem kul, zamienią je w istne piekło. Podziurawią Colby'ego na sito.
— Boże wielki, wybacz mi! — jęknął Mullin.
— Co ma Pan Bóg wybaczyć?
— Zdradzenie bliźniego i skażanie go tym samym na nieuchronną śmierć.
— Głupie gadanie, Jeff. Postępuje pan tak właśnie, jak powinien postąpić każdy uczciwy obywatel. Trzeba tylko dokończyć tego zbożnego dzieła.
Colby nie słuchał już więcej. Wykradł się tą samą drogą, którą dostał się do domu. Wysunąwszy się po ciemku, przyczaił się ukryty pod murem, pieniąc się z wściekłości i nienawiści. Rozkoszował się też obmyślaniem zemsty, jaką wywrze na wiarołomcy. Żałował tylko, że nocny stróż nie ma dziesięciu żywotów, aby móc nacieszyć się pozbawianiem go życia w niewypowiedzianych męczarniach wiele razy.
Nie miałby jednak na to czasu. Starczy go zaledwie na zadanie jednej śmierci, a potem już tylko ucieczka. Musi jednak postanowić, jakim rodzajem śmierci zada największy cios duszy Mullina, a tym samym zapewni sobie największą radość.
Nie miał ani cienia wątpliwości co do tego, czy ma prawo zabić Mullina. Zgodnie z własnym kodeksem uważał czyn nocnego stróża za najnikczemniejszą zbrodnię, jaką można było popełnić. Człowiek, który zdradza swego towarzysza, godzi w niewzruszone podstawy świata przestępczego. Świat taki nie mógłby istnieć, gdyby nie opierał się na uczciwości współuczestników przestępstwa względem siebie.
Sam Colby, mimo że miał na swoim sumieniu prawie każdy rodzaj przestępstwa karanego szubienicą czy więzieniem, nie popełnił nigdy zdrady względem żadnego ze swoich współtowarzyszy. Nie opuścił nigdy żadnego z nich w niebezpieczeństwie ani w potrzebie. Nigdy też nie cofał się przed największymi trudnościami, z jakimi mogło być połączone uwolnienie więźnia, ilekroć wpadł nieszczęśliwie który z jego gromady.
Może powodem tego było przeświadczenie, że jeżeli on sam nie okaże się nieustraszony, kiedy będzie chodziło o jego współtowarzyszy, oni nie okażą się nieustraszeni, gdy będzie z kolei szło o jego własną skórę. W każdym jednak razie zdrada towarzysza przestępstwa wydawała mu się powtórzeniem judaszowego grzechu. Budziła w nim wściekłość bezmierną.
Obmyślił wreszcie sposób zamordowania zdrajcy. Sposób ten był prosty, a zarazem dobry w tej sytuacji. Nie było co się nad nim rozwodzić. Opowiedziany słowami, nie wywarłby wielkiego wrażenia, wykonanie jego będzie wszakże, czuł to, czymś niebywałym.
Podszedł do okna pokoju, w którym był Mullin. Szeryf pozostawił go samego. Stary człowiek siedział, ukrywszy twarz w dłoniach. Musiał być głęboko poruszony, oddychał ciężko, a jego ciałem wstrząsały silne dreszcze. Ale Colby nie znał litości, nie wzruszały go siwe włosy Mullina. Jego własne zbieleją wkrótce.
Z wolna, zachowując ogromną ostrożność, podniósł okno. Dokonał tego bez najlżejszego szelestu. Chociaż żaden dźwięk nie zaniepokoił nocnego stróża, musiał wyczuć utkwiony w nim wzrok, gdyż nagle opuścił dłonie i odwrócił głowę ku oknu. W jego oczach odmalował się przeraźliwy strach, na czoło wystąpiły wielkie, jasne krople potu.
Zerwał się ze stołka z okrzykiem zgrozy. Przed nim w otworze okna stał uśmiechnięty Harrison Colby.
Nagłe przerażenie mogło łatwo zwalić starego człowieka z nóg. Ale Colby nie czekał na to.
— Prezent od Colby'ego, panie szeryfie! — wrzasnął na cały głos i podniósłszy pistolet, strzelił, trafiając Mullina prosto w serce.
20.
NAGRODA ZAOFIAROWANA PRZEZ DOKTORA AYLARDA
Pogoń za Colby'm była równie trudna jak pogoń za łasicą. Znikł bez śladu. Zdawać by się mogło, że zapadł się pod ziemię. Szeryf Al Dunning stracił dwa dni na daremnym przetrząsaniu całej okolicy. Szczególnie dokładnie sprawdzano tereny położone w sąsiedztwie siedziby Morne'ów, co wiązało się z pewnym ryzykiem, gdyż młodzi Morne'owie i Pattisonowie porwali od razu za broń i stanęli w pogotowiu. Nie nastręczyła się na szczęście sposobność użycia broni.
Pomocnicy miejscowego przedstawiciela władzy byli bardzo ostrożni, choć niczego nie pragnęli bardziej niż natrafienia na ślady Colby'ego tutaj i oczywiście możności należytego rozprawienia się z Morne'ami. Nikt jednak nie chciał wszczynać z nimi zwady bez powodu.
Ponadto stanęli oko w oko z budzącym wciąż jeszcze postrach Wielkim Jimem. Z jego głowy zniknęła wreszcie opaska, odsłaniając czerwoną bliznę przecinającą na ukos czoło i znikającą w gęstwinie włosów, z lekka już posiwiałych na skroniach. W oczach czaił się wyraz ponurej rozwagi, potęgujący jeszcze grozę, którą budziła postać olbrzyma.
Niezmącony spokój, jaki zachowywał od czasu postrzelenia go przez doktora Aylarda, nie był poczytywany mu przez nikogo za oznakę tchórzostwa. Niepodobieństwem było, widząc go chociażby raz w życiu, posądzić go o brak odwagi. Przypuszczano raczej, że przez cały ten czas obmyśla w głębi duszy jakiś straszliwy plan zemsty. Ktoś nawet wyraził myśl, że: „Niejedna rodzina okryje się żałobą, kiedy Wielki Jim dosiądzie ponownie swojego kasztanka!”
Wiadomo było powszechnie, że właśnie tego dnia, kiedy został pokonany, pozbawiono go również wierzchowca, który spłoszył się i uciekł w góry. Jego dorodny Rdzawiec wciąż jeszcze hasał na swobodzie, mimo że najemcy doktora Aylarda nie ustawali w pościgu. Udało im się przychwycić wszystkie klacze gromadzące się dokoła kasztanka, ale do wierzchowca Jima nie dotarli ani razu nawet na odległość strzału. Na pierwszy sygnał pogoni Rdzawiec umykał z chyżością gnanego wiatrem liścia.
Mówiono, że Wielki Jim nie zabrał się jeszcze do pomszczenia swojej krzywdy na doktorze i wielu innych tylko dlatego, że najpierw chce odzyskać swojego wiernego Rdzawca. Wiedziano, że Jim już kilkakrotnie wyjeżdżał poza granice siedziby Morne'ów, zapuszczając się za każdym razem w tę stronę, w której przypuszczalnie znajdował się jego koń, lecz dotychczas go nie odzyskał.
Jak widać, pogoń za Rdzawcem ponownie czyniła z doktora i Wielkiego Jima zażartych przeciwników. Krążyła nawet niesprawdzona pogłoska, jakoby doktor nie mógł poślubić dziedziczki rancha Stoddardów, dopóki nie schwyta Rdzawca.
Gdyby jednak udało mu się doścignąć konia, czy odważy się go zatrzymać, wiedząc, że jest on prawną własnością Jima?
O tym wszystkim właśnie rozmyślali mężczyźni ścigający Colby'ego, przyglądając się z zaciekawieniem Jimowi, który oprowadzał ich po wszystkich zakamarkach rodzinnej siedziby.
Z jeszcze większym zainteresowaniem i podziwem przyglądali się zmianom, jakie zaszły na ziemi Morne'ów. Zdawało się na pierwszy rzut oka, jak gdyby się ona zwęziła i zmalała. Pokryta krętymi ścieżkami, porośnięta gęstymi zaroślami i olbrzymimi drzewami, zdawała się bardziej rozległa, niż była w rzeczywistości. Teraz całe trzysta akrów, do których stary John Morne rościł sobie słuszne prawa, wykarczowano. Na oczyszczonej z drzew i krzewów powierzchni przekopywano głębokie rowy, a tam, gdzie łożysko niewielkiego strumyka ciągnęło się po stromym zboczu wąwozu, zbudowano nawet specjalną tamę.
— Coś mi się wydaje — zaryzykował uwagę jeden z mężczyzn — że zamierzacie osuszyć te mokradła, aby zrobić z nich grunty uprawne.
Ale Jim odpowiedział tylko wzruszeniem ramion, a wszyscy inni chichotem. Śmiesznie niedorzeczna była myśl o Jimie, zabierającym się do praktycznej, pożytecznej roboty. Jak gdyby poniżało go wręcz zamienienie miecza na lemiesz.
Sami Morne'owie zmienili się także. Od czasu wprowadzenia przez Wielkiego Jima nowego ładu nabrali krzepy i zdrowego wyglądu. Świeże rumieńce wykwitłe na ogorzałych młodych twarzach wskazywały, że odżywiali się dobrze i dostatnio. Z wyglądu kotliny można było wnioskować, jak ciężko i wydajnie pracowali i że to odżywianie i ta praca szły im na zdrowie.
Nikt oczywiście nie przypisywał tych korzystnych zmian samemu umiłowaniu pracy. Uczestnicy pościgu za Colbym szeptali sobie, że Wielki Jim zorganizował najprawdopodobniej swoich ludzi, mając na widoku dokonanie jakiegoś grubego łotrostwa, które wstrząśnie posadami egzystencji setek ludzi w okolicy. Jego siła niszczycielska dorówna potędze pożaru, zdolnego w ciągu jednej nocy strawić całe miasto.
Wiadomo było, że wprowadzenie przymusu wytężonej pracy fizycznej, obowiązującej wszystkich zdrowych członków rodziny Morne'ów, nie zwalniało ich ani na jeden dzień od ćwiczenia się we władaniu bronią. Pilnował tego sam Wielki Jim. Ustalił nawet specjalną premię i nagradzał tych, którzy wykazali się najwyższymi osiągnięciami w ciągu dnia. Zanim przetrząsanie siedziby Morne'ów zostało doprowadzone do końca, wzmógł się niebywały podziw i szacunek szeryfa oraz jego towarzyszy dla Wielkiego Jima.
Kiedy wreszcie, nie znalazłszy nic i nikogo, szykowali się do odjazdu, odciągnął Jim szeryfa na stronę.
— Panie szeryfie! — rzekł. — Nie uważam za szczególną uprzejmość z pańskiej strony nasłanie na nas całej tej hałastry!
Szeryf roześmiał się i zapytał:
— Z jakiej racji miałbym traktować was szczególnie uprzejmie?
— Z tej, że zachowujemy się nienagannie.
Szeryf ponownie się uśmiechnął i powiedział z ironią:
— Ciekawe, jak długo to będzie trwało?
— Niedługo, jeżeli będziecie nas traktowali jak parszywe psy.
— Mam zupełne prawo przeprowadzania poszukiwań tam, gdzie mi się podoba.
— Na co się to zdało, panie szeryfie? Wiadomo, że gdyby nawet Colby był tutaj naprawdę, każdy z Morne'ów wolałby umrzeć dziesięć razy, niż pozwolić wam zabrać go stąd. I wiadomo też, że przez cały czas waszej obecności tutaj trzymano w pogotowiu tuzin strzelb, z których można było w każdej chwili dać ognia do was wszystkich.
— Jim! — odezwał się nagle szeryf. — Jakie znaczenie ma całe to pana postępowanie? Co właściwie się kryje pod tym wszystkim?
— Czas to pokaże, panie szeryfie.
— Może któregoś ranka obudzę się wśród ogólnej pożogi? Nie, nie chcę bynajmniej udawać, że potrafię przejrzeć pańskie plany, Jim. Radzę wszelako zapamiętać jedno: wszyscy tutaj mają oczy skierowane na was. Pierwszy wasz podejrzany krok i nie będziemy robili z wami żadnych ceregieli. Nie będzie żadnych pytań ani badań. Zetrzemy was po prostu w proch, tak że nawet ślad nie pozostanie po Morne'ach.
Z tym ostatnim niezbyt miłym ostrzeżeniem ruszył szeryf w drogę. Wielki Jim i jego rodzina zostali na razie pozostawieni w spokoju.
Pogoń za przestępcą nie dała żadnych wyników, więc szeryf postanowił odesłać ludzi do domów. Zanim jednak to uczynił, miał do nich krótką przemowę, zaznaczając, że nie będzie szukał Colby'ego w dawniej praktykowany sposób, to znaczy przetrząsając okolicę w ciągu kilku dni, a potem dając zupełnie za wygraną. Zapowiedział, że zaangażuje małą, ale dobraną grupkę ludzi na cały miesiąc, i z tą grupą będzie odbywał stale straż w rozmaitych punktach. Liczy na to, że cztery tygodnie wystarczą do zapędzenia Colby'ego w sidła.
Plan ten wydał się wszystkim doskonały. Zanim rozwiązał się ochotniczy oddział szeryfa, zaofiarowało mu swoje usługi pół tuzina co tęższych zuchów. Wycofali się ludzie żonaci i tacy, których zajęcia zbyt ucierpiałyby na ich dłuższej nieobecności. Po ich odjeździe szóstka mężczyzn skupiła się dokoła szeryfa.
— Gdybyśmy mieli pośród nas jednego wytrawnego strzelca, jak doktor Aylard chociażby — odezwał się jeden z nich — moglibyśmy być pewni wygranej. Ale na to potrzebny jest koniecznie chociażby jeden strzelec pierwszej klasy.
Każdy z nich umiał wprawdzie dobrze obchodzić się z bronią, wszyscy jednak uznawali różnicę zachodzącą pomiędzy ich własną sprawnością a mistrzostwem tak wytrawnego zabijaki, jakim był Harrison Colby.
Cała siódemka zawróciła tedy i skierowała się wprost ku ranchu Stoddarda. W przewiewnym patiu zastali doktora czytającego głośno Jacqueline jakąś książkę. W jej obecności zwrócili się do doktora ze swoją prośbą.
Chcieli zabrać go ze sobą od razu. Krew w ich żyłach kipiała żądzą pomszczenia śmierci starego Jeffa Mullina. Potrzebna im była jednak koniecznie pomoc doktora. Będą się czuli podwójnie silni i podwójnie pewni zwycięstwa, jeżeli będą go mieli ze sobą.
Doktor wahał się jednak. Im bardziej się wahał, tym większe było zdziwienie proszących go o pomoc. On sam zaś czuł uważne, obserwujące go oczy Jacqueline.
Zdawał sobie doskonale sprawę, że rozumie ona jego wahanie i nie dziwi mu się, ciekawa jest tylko, czym się ono skończy. Dowodziłoby to, że dostrzegła go wówczas w wąwozie strzelającego do celu i od razu uświadomiła sobie bardzo pośledni stopień jego wyćwiczenia w tym kierunku. Ciekawa też była, czy Aylard zdobędzie się na odwagę zmierzenia się z kimś takim, jak Harrison Colby. Jak jednak będzie mógł odmówić?
Doktor czuł, że musi odmówić bez względu na wszystko. Gdyby zgodził się wyruszyć na czele tych siedmiu, byłby niewątpliwie zmuszony do użycia broni w ich obecności, co oczywiście ujawniłoby od razu jego nieporadność w tej mierze. Zrozumiano by przy pierwszym danym przez niego strzale, że kryje się w tym wszystkim jakieś grube oszustwo.
— Przyjaciele! — rzekł. — Nic nie odpowiadałoby mi bardziej, niż możność połączenia się z wami w tej wyprawie. Nie wolno mi jednak tego uczynić. Bardzo mi przykro, ale jestem zmuszony wam odmówić z czysto osobistych względów.
Jak tylko wypowiedział te słowa, pożałował ich. Oczy wszystkich utkwione w nim nabrały wyrazu oburzenia i zawodu. Potem cała grupa wymieniła między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Nie byli w stanie zrozumieć doktora, wszelkie próby wyjaśnienia sobie powodów jego odmowy musiały z konieczności wypaść na jego niekorzyść.
Nie wiedział, jak ma się zachować wobec ich jawnej niechęci. Widział rozwierającą się przed nim czarną otchłań. Gdzieś w dali jakaś krowa, pewnie świeżo ocielona, porykiwała i postękiwała boleśnie tak głośno, że jej głos dolatywał z rażącą wyrazistością. Potęgowało to jeszcze w oczach doktora tragizm sytuacji.
— A zresztą — dodał usiłując znaleźć jakieś wyjście — wydaje mi się, że nigdy nie uda wam się złapać tak szczwanego lisa, jak Harrison Colby, jeżeli będziecie go ścigali w takiej gromadzie.
— A jaki jest pański projekt, doktorze? — zapytał go szeryf z lekkim odcieniem urazy w głosie.
— O, moim zdaniem jeden albo dwóch ludzi wystarczyłoby najzupełniej. A jak pan sądzi?
Szeryf wzruszył ramionami.
— Colby będzie walczył rozpaczliwie, jak zagoniony szczur.
— To i cóż? — odparł europejski przybysz. — Czy Colby jest z gatunku ludzi, którzy gotowi są uciec przed człowiekiem idącym przeciwko niemu w pojedynkę?
— Idącym przeciwko niemu w pojedynkę?! — Szeryf roześmiał się głośno na tę myśl. — Nie znajdzie się ani jeden człowiek w naszej okolicy, który odważyłby się wystąpić w pojedynkę przeciwko temu bandycie!
I wtedy doktor poczuł, że wstępuje w niego duch przekornej perwersji. Rozumiał, że swoją odmową towarzyszenia wyprawie popełnił duży błąd, że stracił nieskończenie wiele z glorii otaczającej jego imię. Musi więc teraz zdobyć się na jakiś wspaniały gest, aby odzyskać tę stratę. Niewiele miał już na to czasu.
— Jeżeli tak — powiedział — ja sam jestem gotów podjąć się tego! Wydaje mi się, że najlepiej zrobicie, chłopcy, jeśli powrócicie do miasta i puścicie w obieg wiadomość, że sam jeden podejmuję się przychwycić Colby'ego. Myślę, że kiedy ta wieść do niego dotrze, będzie robił wszystko, żeby stawić mi czoło. Nie może postąpić inaczej, aby nie narazić na szwank swojej sławy. A kiedy zetknę się z nim, postaram się należycie wykorzystać tę okazję.
Zmusił się do uśmiechu, a nawet do roześmiania się na głos, dbając, aby śmiech ten nie brzmiał zbyt sztucznie.
Nastąpiła chwila milczenia. Miał przed sobą siedem zasępionych nieufnością twarzy.
— Ha, skoro tak — odezwał się wreszcie szeryf — nie widzę powodu, dla którego nie miałbym się zgodzić na pańską propozycję, doktorze. Muszę wprawdzie zauważyć, że wygląda to na krok nazbyt karkołomny, ale nie jest pan przecież dzieckiem i dobrze zna samego siebie. Lepiej więc pan wie, czego może się podjąć, niż ja mógłbym o tym sądzić. Pozostaje mi zatem życzyć panu powodzenia w tym niełatwym przedsięwzięciu.
Powiedziawszy to pożegnał się i odjechał wraz z szóstką swoich towarzyszy.
21.
IRONIA LOSU
Podczas rozmowy Aylarda z szeryfem Jacqueline podniosła się i stanęła przy jednej z podtrzymujących patio kolumn z niewypalanej cegły. Przyglądała się mężczyznom z powagą, ale bez niepokoju. Gdyby Aylard mógł zobaczyć w oczach dziewczyny choćby cień innego rodzaju zainteresowania, szalałby pewnie z radości, ale widział w nich tylko bezosobową ciekawość. Może zastanawiała się, jak też on sobie poradzi? W każdym razie nie troszczyła się ani trochę, co może się z nim stać.
— Dlaczego pan to zrobił? — zapytała wreszcie.
— Musiałem przecież ofiarować im coś z siebie.
— Czy ma pan pojęcie, kim jest Harrison Colby?
— Najmniejszego.
Zawahał się na chwilę.
— Nie jest ani trochę podobny do Jima Conovera — rzekła.
— Pod jakim względem?
— Nie wiem, co naprawdę zaszło podczas pańskiego spotkania z Jimem. Uprzedzam jednak, że to samo nie powtórzy się z Colbym. O tym wie każde dziecko w tej okolicy.
Wzruszył lekceważąco ramionami.
— W takim razie — rzekł zdobywając się na pozorną odwagę — myślę, że uda mi się pokonać go równie łatwo, jak tamtego.
Mówiąc to jednak, prawie czuł ostrze kuli Colby'ego wwiercającej się w jego ciało.
Jacqueline potrząsnęła poważnie głową.
— Zbyt wiele nasłuchałam się opowiadań o Colbym — ostrzegła go jeszcze raz.
— Cóż więc pozostaje mi do zrobienia?
— Unikać spotkania z nim.
— Sądzisz, Jacqueline, że mógłbym się cofnąć teraz, po moim oświadczeniu?
— Musi pan. Inaczej byłby pan samobójcą.
— Obawiam się, Jacqueline, że w twoich oczach wyszedłem na szaleńca.
Potrząsnęła znów głową.
— Mam wrażenie, że rozumiem pana, Clintonie. Wszyscy ci ludzie widzą w panu nadczłowieka. Myślę, że dobrowolne wyzbycie się takiej sławy byłoby dla pana gorsze niż śmierć.
Trafiła tak dobrze w sedno, że doktor zadygotał z wrażenia. Jeśli już teraz przejrzała go na wskroś, jak ukształtuje się ich wspólne pożycie po ślubie? Wiedział, że szczęście małżeńskie polega w znacznym stopniu na ułudzie. Tam zaś, gdzie na ułudę nie ma miejsca, czy może być mowa o szczęściu?
Chociaż uświadomił sobie to wszystko, Jacqueline wydała mu się bardziej pożądana niż kiedykolwiek. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej. Tego dnia miała na sobie zieloną suknię, której fałdy rozwiewał wiatr i która świetnie kontrastowała z jej rudawymi włosami i smagłą cerą.
— Jacqueline! — zawołał. — Gdybyś naprawdę dbała o to, co stanie się ze mną, gotów byłbym nawet zawahać się przed spotkaniem z Colbym.
— Czy to uczciwie z pańskiej strony stawiać w ten sposób kwestię? — zapytała. — Czy nie jest to przypieranie mnie do muru?
— Jest to prawdą tylko. Najzupełniejszą prawdą.
— Nie, nie jest prawdą.
Oczy jej rozbłysły.
— Jak to rozumiesz, Jacqueline?
— Rozumiem w ten sposób, że dbam o to, co się z panem stanie, bardzo nawet dbam.
— Jacqueline, twoje słowa są dla mnie najpiękniejszą muzyką. Dlaczego jednak miałabyś dbać?
— Dlatego, że... wobec wszystkiego, co słyszę, wydaje mi się pan najodważniejszym człowiekiem, z jakim zetknęłam się kiedykolwiek.
— Wbijasz mnie w dumę, Jacqueline!
— Muszę jednak powiedzieć panu coś mniej dla pańskich uszu miłego.
— Gotów jestem wysłuchać nawet najprzykrzejszej prawdy.
— Muszę jednak wyznać, że uważam pana za nieco próżnego. Może nawet za nazbyt próżnego, Clintonie.
— Zatem twoim zdaniem, Jacqueline, kieruje mną jedynie próżność?
— A czyż tak nie jest?
— Sądzę, że jest, ale pamiętajmy, że próżność jest motorem działania większości ludzi.
— Czy zechce mi pan wyznać, co się stało, kiedy pan spotkał się z Jimem Conoverem?
— Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Dwudziestu ludzi było świadkami tego, co wówczas zaszło — odparł wykręcając się sprytnie od odpowiedzi.
— Wiem, wiem! A jednak jest w tym coś niejasnego.
— Skąd to przypuszczenie?
— Zbyt dobrze znam Jima. Wiem o wszystkim, co go dotyczy. Zetknęłam się z nim przed pięciu laty. Wiem, że jest to człowiek niezdolny ugiąć się przed nikim. Nie ulegający niczyjej przemocy. Niczyjej! Niczyjej!
Mówiła to z zapałem, który zabarwił jej policzki żywym rumieńcem.
— Można by przypuścić, że bardzo go lubisz, Jacqueline? — zapytał z przekąsem.
— Lubię go. Bardzo! — przyznała szczerze. — Mam dla niego nieskończenie wiele podziwu. Ale najbardziej lubię go i podziwiam za to, że przy całej swojej sile ma takie gołębie serce. Jest dobry dobrocią dziecka niemal. Nie odgadłby pan tego nigdy, Clintonie, znając go tak mało, jak pan go zna.
— Wprowadził cię może w błąd i tylko wydał ci się taki. Jacqueline, dlaczego ciągle mówisz do mnie pan?
— To przejdzie z czasem. Nie martw się tym, Clintonie.
Usiłował wyciągnąć z niej coś więcej na ten temat. Iskra nieukrywanego zapału, z jakim mówiła o Conoverze, zmieniła ją tak bardzo, że ledwie był w stanie rozpoznać w niej tę samą kobietę, którą była przed chwilą. O, gdybyż chciała patrzeć w taki sam sposób na niego, gdyby mówiąc do niego rumieniła się tak rozkosznie, czułby się w siódmym niebie ze szczęścia. Ona jednak czyniła wrażenie nieobecnej. Zdawała się nie widzieć nikogo jak gdyby wizja postaci Wielkiego Jima zasłoniła przed nią wszystko inne.
— Nie mógłby poddać się. Nie mógłby! — powtórzyła.
— Taka jesteś tego pewna?
— Zdarzają się momenty — rzekła w zamyśleniu — kiedy patrząc na człowieka, widzimy go na wskroś. Wydaje mi się, że przejrzałam w ten sposób Jima Conovera.
— I nie znalazłaś w nim żadnego ujemnego rysu? Żadnej zatajonej złej myśli?
— Żadnej! — odparła bez wahania.
Był zaskoczony, choć wszystko, co dzisiaj powiedziała, powinno go przygotować do tego potwornego odkrycia. Zrozumiał, że sama może o tym nie wiedząc, kocha tego dzikusa.
— A czy wiadomo ci, Jacqueline, co mówią o nim teraz? — próbował zmącić jej ten wyidealizowany obraz Conocera.
— Cóż takiego mówią?
— Że przygotowuje się do pomszczenia na mnie swojej porażki.
Jej odpowiedź była dla niego jeszcze większym wstrząsem.
— Czy można brać mu to za złe? — zapytała.
— Niełatwo odpowiedzieć na takie pytanie.
— A gdyby pan, Clintonie, został pokonany przez kogoś, czy zaznałby pan spokoju, dopóki nie rozprawiłby się pan z nim?
— Skoro stawiasz kwestię w ten sposób, muszę przyznać, że oczywiście nie zaznałbym. Czy jednak nie widzisz żadnej różnicy w sytuacji? Mówią, jakoby zbroił wszystkich młodych chłopaków z rodziny. Chce wyruszyć przeciwko mnie na czele tej bandy.
— Nie wierzę w to.
— Cóż więc znaczy ta długotrwała cisza wokół nich?
— Potępia pan człowieka za to, że zachowuje się cicho?
— Oczywiście, że nie potępiam. Powtarzam tylko przypuszczenia ludzi, którzy znają tych wszystkich łotrów Morne'ów i Pattisonów z Jimem Conoverem na czele daleko lepiej, niż ja osobiście mógłbym ich znać.
Milczała.
— Nie przekonuje cię to, Jacqueline? — zapytał.
Wzruszyła ramionami.
— Powróćmy lepiej do Colby'ego — rzekła, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie mówić z nim więcej o Jimie Conoverze.
Nie zmieniło to jednak jego stosunku do Jacqueline. Wbiło tylko głębiej w jego świadomość cierń, którym było dla niego istnienie takiego człowieka jak Wielki Jim. Zarazem jednak podniosło Jima w jego oczach. Nie doceniał widocznie jego znaczenia i wartości. Dla niego ten prostak był niby kamień wystający na tyle, aby jemu, doktorowi Aylardowi, ułatwić skok wzwyż. Teraz jednak zaczynał pojmować, że musi być w tym człowieku coś więcej, skoro potrafił wzbudzić tak wielki zachwyt w sercu młodej dziewczyny tej miary co Jacqueline. Kim on właściwie jest?
Postanowił od razu, że przy pierwszej nadarzającej się sposobności wysonduje go jak najstaranniej. Może nawet zdoła nauczyć się czegoś od niego?
Może pozna jego cechy szczególne, które tak zainteresowały w nim Jacqueline i które on sam mógłby zręcznie przejąć i naśladować?
— W sprawie Colby'ego — rzekł w odpowiedzi na jej pytanie — nie widzę na razie nic do zrobienia. Zaczekam na jego posunięcie, kiedy wiadomość o wyzwaniu dotrze już do niego.
Na tym zakończyła się rozmowa obojga tego dnia. Aylard miał nadzieję, że Jacqueline w dalszym ciągu będzie usiłowała odwieść go od szalonego zamysłu zmierzenia się z Colbym. Nie uczyniła jednak tego.
W ciągu najbliższych paru dni rzadko widywał Jacqueline, gdyż stary Stoddard pozostawił mu niewiele wolnego czasu, zaprzątając go nieustannie sprawami nie tylko gospodarskimi. Miał w tym Stoddard cel specjalny. Dowiedziawszy się o zamiarach przyszłego zięcia co do Colby'ego, strapił się niezmiernie. Tego dnia nie puścił go aż do północy, nie przestając omawiać z nim fatalnego projektu. „To jest niepojęte szaleństwo! — mówił do Aylarda. — Też pomysł szukać zwady z człowiekiem takim, jak Harrison Colby! Jak gdyby ktoś chciał gołymi rękami schwytać grzechotnika. On, Aylard, będzie na pewno walczył uczciwie, co do Colby'ego wszakże nie ma żadnych wątpliwości, że użyje wszelkich podstępnych metod właściwych ludziom jego pokroju”.
— Uważam takie przypuszczenie za niesłuszne — przekonywał go doktor. — Colby po raz pierwszy w życiu został wyzwany do otwartej, uczciwej walki. Dotychczas był ścigany jak szczur, więc takie wyzwanie pochlebi mu i zechce odpowiedzieć na nie godnie.
Okazało się, że doktor wbrew temu nawet, co sam o tym myślał, rozumował trafnie. Co prawda w głębi duszy żywił nadzieję, że ścigany nie odpowie na wyzwanie i w ogóle nie da znaku życia.
Po upływie dwóch dni nadeszła wieść, że Colby zjawił się w mieście Twin Falls, powstałym na nowym szlaku poszukiwaczy złota, w gospodzie Saylora. Przyszedł wieczorem i już na progu obwieścił, że obiera dla siebie miejsce przy jednym ze stołów i będzie je zajmował co wieczór w oczekiwaniu na przybycie tego pyszałka, doktora, który chce się z nim rozprawić w pojedynkę.
W jaki sposób miałoby się to dokonać, doktor nie był zdolny pojąć. Nie zdawał sobie sprawy, że każdy z kopaczy, a nawet każdy z przebywających na szlaku przedstawicieli prawa zrozumie, że rozgrywa się tu rycerska walka pomiędzy dwoma zawodnikami, a odwaga Colby'ego zasługuje na uznanie i szacunek.
Bądź co bądź i Aylard także zrozumiał, że nie pozostaje mu nic innego, jak tylko wyruszyć bezzwłocznie do Twin Falls, aby stanąć do walki, jeżeli nie chce za jednym zamachem stracić całej swej sławy nieustraszonego strzelca.
Ironia jego losu polegała na tym właśnie, że stanie do walki uzbrojony w straszak jedynie, w drewniany pistolet.
22.
SPOTKANIE W TWIN FALLS
Miasto Twin Falls stało się sławne dzięki spotkaniu doktora z Colbym. Kopalnia złota okazała się tutaj zbyt mało zasobna w kruszec, aby móc przyciągnąć liczne rzesze poszukiwaczy przygód i złota, jak ku innym tego rodzaju szlakom. Mimo przetrząśnięcia wielu ton ziemi i przesiania piasku wartości wielu tysięcy dolarów wynik ostateczny był dość nikły.
Kilka tysięcy ludzi wciąż jednak z wytrwałością godną lepszej sprawy uwijało się w wąskim parowie, na którego krańcach spadały i rozbijały się z hukiem połyskujące z dala srebrzyste wstęgi wodospadów. Ten nieustanny łoskot roztrącanych kaskad wodnych oddziaływał przygnębiająco na zatrudnionych w kopalni. Nade wszystko zaś nie była dolina miejscem nadającym się dla ludzi, którzy mieli coś na sumieniu. Atmosfera Twin Falls była nasycona grozą, nieuchronnością kary i zemsty za popełnione zbrodnie.
Nawet żyjący w zgodzie z prawem obywatele czuli się nieswojo po dniu spędzonym w tym mieście rozciągającym się na brzegu rzeki. Budziły się w nich sumienia, wypominając im różne drobne przewiny, z których dotychczas tak łatwo się rozgrzeszali. Łoskot rozbijających się kaskad wodnych, wciąż zmiennie bliższy lub dalszy, słabszy lub mocniejszy, zależnie od kierunku i nasilenia wiatru, brzmiał niby nieustanna groźba zawieszona nad głową każdego.
Nie przeszkadzało to wszakże gromadzić się tam zwykłemu zastępowi chciwych łatwego zysku nierobów, którym ani się śniło trudzić przy kopaniu, ale którzy, jak szakale ciągnęli w ślad za uczciwie pracującymi, ograbiając i oszukując ich przy kartach. W mieście istniało kilka sal tanecznych i jeszcze więcej szynkowni i szulerni, których przeznaczeniem było uprzyjemniać czas ciężko pracującym. W całym mieście tylko szynkownia Saylora górowała nad innymi dobrą opinią, jaką zdołała sobie zyskać.
Niestety to uczciwe imię nie ściągało wielu klientów — szubrawcy nie popierali lokalu, w którym nie tolerowano znaczonych kart, a ludzie uczciwi woleli chodzić tam, gdzie mogli oglądać choćby z daleka osławionych szulerów i przysłuchując się rozwiązłym rozmowom pijackich band.
Wiadomą jest bowiem rzeczą, że ludzi uczciwych pociągają zewnętrzne przejawy życia podziemnego świata. Już przez to samo więc, że szynkownia Saylora miała opinię miejsca uczciwego, suponowano z góry, że jest nudna i podejrzenie to wystarczyło do zadania decydującego ciosu interesom jej właściciela.
Oszczędności połowy życia wpakowane w możliwie uczciwe prowadzenie przedsiębiorstwa topniały z przerażającą szybkością. Istnienie szynkowni wisiało już tylko na włosku. W takim właśnie momencie zjawienie się Harrisona Colby'ego wraz z jego osłupiającym oświadczeniem spadło jak z nieba.
Obrał zakład Saylora, jako najspokojniejszy w całym mieście. Zaś samo miasto wybrał dlatego, że w całym tym dzikim pasie przygranicznym mógł najbardziej liczyć na bezkarność. Z chwilą jego ukazania się w gospodzie Saylora i rzucenia wyzwania zamierające już przedsiębiorstwo stało się najbardziej uczęszczanym, najgłośniejszym miejscem zabawy w całym mieście.
Co wieczór o ósmej przybywał Harrison Colby ze swojej kryjówki w górach i siadał przy stoliku, ustawionym w rogu naprzeciwko drzwi wejściowych. Siedział tu do dziesiątej ćmiąc ulubione czarne cygara i nie odrywając przy tym oczu od drzwi, którymi musiał wejść jego przeciwnik.
Co wieczór roiło się u Saylora od gości. Zaciekawieni wieścią o milczącym dramacie, który ma się tutaj rozegrać, nadciągali tłumnie z najdalszych okolic, aby przyjrzeć się człowiekowi cierpliwie czekającemu na własną lub cudzą śmierć.
Mało obchodziło ciekawych, że człowiek ten miał opinię łotra spod ciemnej gwiazdy. Teraz podziwiano jego szaloną odwagę i silne nerwy, wyzwanie rzucone przez niego było tak niezwykłe, że nawet sami stróże prawa nie mieli zamiaru w to ingerować. Toteż nie ruszyli się z miejsca na jego widok, niektórzy zdjęli chwilowo oznaki władzy, aby wraz z innymi móc swobodnie przyjrzeć się bohaterowi.
Tak, tak, bo oto Colby, ten wyrzucony poza nawias życia społecznego przestępca, dzięki swej męskiej odwadze stał się prawdziwym bohaterem.
Doktor był drugim aktorem dramatu budzącym takie samo, a może nawet większe zainteresowanie niż Colby. Wieść o tym, z jaką niewzruszoną flegmą doktor Aylard oświadczył szeryfowi, że gotów jest w pojedynkę podjąć się dostarczenia władzom Harrisona Colby'ego, powtarzano w niekończących się wariantach.
Jedni dopatrywali się w wystąpieniu doktora przejawu niedorzecznego zarozumialstwa, inni tłumaczyli sobie jego postępek ogromną wiarą w siebie. Ci ostatni na poparcie słuszności swego poglądu przytaczali pokonanie przez Aylarda nie mniej słynnego niż Colby zabijaki i równie jak on celnego strzelca — Wielkiego Jima Conovera. Wiadomo było przecież, że nie dalej jak pięć lat temu budził Jim we wszystkich jeszcze większy postrach niż obecnie Harrison Colby.
Zaczęto więc na ogół widzieć w doktorze drugiego Achillesa, którego przeznaczeniem były wielkie czyny i wczesna śmierć. Co więcej, był wyjątkiem! Inni także dokonali wielkich czynów i wyszli cało z niebywałych przygód na Dalekim Zachodzie, ale nigdy żaden z nich nie był postacią tak bardzo różną od otoczenia jak doktor — człowiek nauki, przedstawiciel kultury europejskiej. Drażniło to wprawdzie trochę kowbojów, że ktoś taki może prześcignąć ich bohaterów, ciekawi byli jednak przyjrzenia się wielkiemu człowiekowi z bliska.
A wielki człowiek przygotowywał się tymczasem z wolna do podróży. Chciał przede wszystkim dostać w swoje ręce kasztanka Wielkiego Jima, Rdzawca, bo od tego zależało poślubienie Jacqueline.
Dopiero po dokonaniu tych dwóch rzeczy będzie mógł wyruszyć w drogę. Miał bowiem fatalne przeczucie, że pojedzie na spotkanie własnej śmierci. Nie mógł mieć przecież żadnych złudzeń, wiedząc, że jest uzbrojony jedynie w drewniany straszak, podczas gdy jego przeciwnik będzie miał prawdziwą broń.
Zażądał od Stoddarda wszystkich kowbojów do pomocy, wynajął około dwudziestu ludzi z miasta, a także setkę rączych koni, których dojeżdżacze zostali rozsiani po całej okolicy. Płacił po pięć dolarów dziennie każdemu zatrudnianemu przez siebie człowiekowi, przyobiecawszy tysiącdolarową nagrodę temu, kto zarzuci lasso na Rdzawca i sprowadzi go na rancho Stoddarda.
Chcąc nadto zdopingować łowców, zdradził im wielką tajemnicę, że w wyniku nierozważnie uczynionego zakładu nie będzie mógł poślubić Jacqueline, dopóki nie uda mu się pochwycić konia. Osiągnął w ten sposób pożądany cel — niesłychanie podniecił wszystkich wynajętych pomocników. Od niepamiętnych czasów nie rozgrywały się w tych stronach tak nieprawdopodobne, fascynujące wszystkich wydarzenia.
W górach czekał przeciwnik gotowy do walki z doktorem na śmierć i życie, a tutaj, na ranchu, piękna dziewczyna i ślubny kobierzec na końcu drogi. Czy istotnie uda mu się poślubić ją po to tylko, aby wkrótce utracić?
Kiedy zapytywano go o to, odpowiadał pozornie beztroskim śmiechem. Zmuszony był oczywiście udawać, że gardzi niebezpieczeństwem, w przeciwnym razie szybko okrzyknięto by go skończonym tchórzem.
— Colby jest tchórzliwym szczurem! — mawiał każdemu. — Zabijał ludzi tylko z zasadzki. Nigdy nie staczał z nimi uczciwej otwartej walki. Przekonacie się, że gdy stanę przed nim, skuli się jak pies i będzie błagał o zmiłowanie. Zobaczycie, że spełni się to, co wam przepowiadam. Nie ma odwagi stanąć ze mną twarzą w twarz.
Kiedy powtórzono te słowa Harrisonowi Colby'emu, porwała go taka wściekłość, że cała krew uciekła mu z twarzy. Wpił się rozognionymi oczami w tego, który przyniósł mu tę wieść.
— Tak powiedział, mówisz? — zapytał Harrison Colby cichym, łagodnym głosem, który u szczególnie zapalczywych ludzi bywa często oznaką najwyższej furii. — Powiedział tak?
Nie znalazł innej odpowiedzi. Niepotrzebna mu była zresztą żadna inna. Obecnie wszyscy byli przekonani i bez niej, że spotkanie obu przeciwników stanie się wydarzeniem, od którego będzie można liczyć czas, a oni będą świadkami walki olbrzymów.
Na razie zajęto się przede wszystkim pogonią za Rdzawcem. Poza wynajętymi, opłacanymi, ludźmi zgłosiło się dobrowolnie kilkudziesięciu zuchów, pragnących przyczynić się do szczęścia Jacqueline i doktora.
Zaczęło się od tego, że szeryf wybrał się do siedziby Morne'ów, aby osobiście pomówić z Jimem Conoverem.
— Co się stanie, gdy uda im się schwytać Rdzawca? — zapytał. — Czy będzie pan w dalszym ciągu rościł sobie prawa do konia, który urwał się z uwięzi i żyje na wolności, a pan sam nie schwytał go z powrotem? A jeżeli ofiarowaliby panu wysokie odstępne za konia, czy byłby pan skłonny je przyjąć?
— Kpię sobie z ich odstępnego! — odparł Jim. — Jeżeli uda im się schwytać Rdzawca, niech go trzymają. Nie będę stawiał żadnych przeszkód.
— Ależ na pewno im się to uda — usiłował przekonać go szeryf. — Połowa mieszkańców tej okolicy bierze udział w pogoni za Rdzawcem. Okrążyli go już w górach ogromnym kołem. Teraz muszą tylko zacieśniać je stopniowo, aby wreszcie dotrzeć do konia. Nie potrwa to długo.
Jim roześmiał się.
— Nie mam nic przeciwko temu. Może pan iść, szeryfie i dopomagać im w tej pogoni — rzekł. — Dam temu, kto go schwyta sto dolarów, a konia ofiaruję na prezent ślubny młodej parze.
— Sądzi pan więc, że nie uda im się go schwytać?
— Nie uda się nigdy!
— A może przepowie pan także wynik spotkania Colby'ego z doktorem?
— Zwycięży doktor.
— Dlaczego pan tak myśli?
— Dlatego po prostu, że Colby'emu nie sądzono pokonać doktora. Doktor musi być zachowany dla kogo innego.
Nie było potrzeby wykładać jaśniej ukrytej myśli. Szeryf zrozumiał, że sam Jim zamierza rozprawić się wkrótce z doktorem. Tę ekscytującą wiadomość szeryf zakomunikował łowcom jeszcze przed wyruszeniem w pościg.
Wielki Jim pozostał w obrębie posiadłości Morne'ów, oddalając się tylko do pobliskich lasów, gdzie codziennie przez godzinę odbywał ćwiczenia w strzelaniu lewą ręką, osiągnąwszy wkrótce wielką celność i szybkość strzałów. Mimo to w jego odczuciu lewa ręka była niemrawa i nieudolna w porównaniu z dawną siłą i sprawnością prawej ręki.
Zaczął wreszcie próbować używania i chorej ręki, co od początku zalecił mu jego lekarz. Spróbował wyciągnąć nią broń z pochwy i oto ku jego nieopisanej radości rewolwer wyskoczył z błyskawiczną łatwością. Kiedy jednak zacisnął palec na cynglu, załamała się od razu cała siła ramienia. Rewolwer wypadł z ręki, kula utkwiła w ziemi o ćwierć cala od końca jego własnego buta!
Jim z głębokim jękiem zakrył twarz dłońmi i na oślep rzucił się naprzód przez wzgórza, powłócząc niezgrabnie prawą nogą.
23.
NIE POTRZEBA BRONI
Nazajutrz od rana rozpoczęto polowanie na Rdzawca, to znaczy zaczęto zacieśniać opasujący go ludzki krąg. Poza tą linią rozstawiono tu i ówdzie nowe grupy świeżo sprowadzonych koni na wypadek, gdyby Rdzawiec przedarł się przez okrążające go koło i gdyby trzeba było pędzić za nim co tchu.
Wytropiono go wreszcie. Jak tylko jednak poczuł, że został dostrzeżony, cofnął się błyskawicznie. Potem wyłonił się z innej strony, ujrzał z daleka konnych jeźdźców i cofnął się ponownie. Przebiegł pędem ku najdalszemu obwodowi koła, zadzierając do góry wspaniały łeb i połyskując jedwabistymi bokami. Z bystrością dzikiego zwierzęcia wyczuł dziurę w zasadzce. Kiedy jednak lotem strzały przemknął przez nią, kowboje pognali za nim jak szaleni i po chwili znowu otoczyli go zwartym kręgiem. Każdemu z nich przyświecała nadzieja zdobycia tysiąca dolarów, obiecanych temu, kto pierwszy potrafi zarzucić lasso na szyję Rdzawca.
Wszyscy pędzili za koniem, gotowi do pochwycenia go, rozognieni, porwani wściekłym tempem walki. Na ich nieszczęście tam, gdzie była w kręgu największa przerwa, był zarazem jego najsłabszy punkt. Tu właśnie był posterunek doktora i Stoddarda. Doktor nie miał oczywiście najmniejszego pojęcia o chwytaniu koni na lasso, nie umiałby nawet odróżnić jednego końca sznura od drugiego. A Stoddard od lat już nie miał linki w użyciu. I jeden, i drugi trzymali lassa w ręku dla formy raczej, nie zaś po to, aby się nimi posługiwać.
Tu właśnie wyczuł Rdzawiec swój ratunek. Jednakże wiedziony instynktem najpierw dokonał ataku pozornego. Jak oszalały rzucił się wprost w kierunku grupy kowbojów. Ci natychmiast się rozsunęli, trzymając lassa gotowe do zarzucenia; ich niewielkie konie górskie nastroszyły czujnie uszy, wypatrując bystrym wzrokiem, w którą stronę trzeba będzie się zwrócić. Rozmyślnie utworzono wąskie, otwarte przejście dla Rdzawca, szykując się do zarzucenia mu na szyję co najmniej tuzina postronków, jeżeli koń w nie wejdzie.
Ale Rdzawiec wszystkich zmyślnie podszedł. Nagłym rzutem ciała skręcił w bok, jak grający w piłkę wymyka się na otwarte pole. W sekundę potem niby błyskawica pomknął w kierunku doktora i Stoddarda. Z piersi obecnych wyrwał się alarmujący krzyk. Stoddard rozwinął lasso, szykując się do zarzucenia go, ale rumak zamiast przebiec obok, natarł wprost na niego obnażywszy zęby.
Któż potrafiłby zarzucić lasso na atakującego konia? Toteż Stoddard instynktownie odskoczył w bok i chciał stąd zarzucić sznur na szyję zwierzęcia. Ale Rdzawiec już go wymijał i lasso Stoddarda odbiło się tylko od jego brzucha. Dodało to skrzydeł rumakowi, który szybko znikł wszystkim z oczu.
Na tym się jednak nie skończyło. Dwie godziny jeszcze trwał wściekły pościg, ale nic to nie dało. Nie pomogła ani zmiana koni, ani przyłączenie się do pogoni nowych jeźdźców. Rdzawiec wydostał się poza otaczające go koło; przepowiednia Jima sprawdziła się.
Tego dnia padło wiele przekleństw i wiele było spochmurniałych ze złości twarzy. Jedynym głosem brzmiącym radośnie był głos Jacqueline, kiedy usłyszała o niepowodzeniu, którym zakończył się pościg.
Co się tyczy samego doktora, nie pozostało mu nic innego, jak wyruszyć wreszcie do Twin Falls.
Ubrał się odpowiednio do roli, jaką chciał odegrać. Miał na sobie krótkie bryczesy do konnej jazdy, jasną flanelową koszulę z czarnym krawatem, wysokie skórzane getry i miękki, wąskoskrzydłowy kapelusz z czarnego filcu. Za pasem zatknął rewolwer. Pod siodło podesłał niewielką angielską derkę. Tak wyekwipowany wyruszył z rancha.
Pierwszą noc przespał w mieście, skąd wyjechał dopiero około południa następnego dnia. Chciał, aby wiadomość o jego zbliżaniu się, poprzedziła przybycie. Wchodziło to w skład jego planu. Założył, że o wszystkim, co robił, mieszkańcy miasta muszą wiedzieć dużo wcześniej, niż on się tam pojawi. W przeciwnym razie cały jego kunsztownie obmyślany podstęp nie uda się. A był to przecież jego jedyny oręż w oczekującej go walce. Poza nim rozporządzał drewnianym straszakiem jedynie.
W drodze do Twin Falls miał doktor aż nadto czasu na trzeźwe rozmyślanie o wszystkim: o swoim minionym życiu i o czynach, których dokonał. Kilka razy łza zabłysła mu w oku na myśl, że oto on, potomek sławnego rodu Aylardów, może tutaj umrzeć nie opłakiwany przez nikogo, w nędznej mieścinie poszukiwaczy złota na Dalekim Zachodzie.
Przez chwilę nawet rozważał projekt zawrócenia z drogi, ale powstrzymywał go wstyd. Poza tym od czasu przeżytych na Zachodzie przygód nabrał ślepej ufności we własne szczęście. Dopisze mu ono i tym razem, dopomoże wyjść obronną ręką i z tej fatalnej awantury.
W myśl z góry powziętego planu urządził się w ten sposób, że do wąwozu, w którym było miasto Twin Falls, zjeżdżał o zmroku. Kiedy znalazł się w dolinie, zatrzymał się, aby spożyć wieczerzę z pierwszą grupą kopaczy, których napotkał. W dwie minuty później wiedzieli już, kim jest i jak się nazywa. Jeden z nich wymknął się, aby popędzić do miasta, wpaść do Saylora i obwieścić tam wielką nowinę.
Oczy wszystkich zwróciły się ku Harrisonowi Colby'emu, który wszedł właśnie przed chwilą i usiadł na zwykłym miejscu naprzeciwko drzwi wejściowych. Saylor był może jedynym z obecnych, żywiącym dla Colby'ego szczere współczucie, dzięki niemu bowiem jego chylący się ku upadkowi lokal rozkwitł nadspodziewanie, przynosząc mu spore zyski. Saylor wiedział, że niezależnie od wyniku walki tysiące ciekawych będą nadal gromadziły się w jego gospodzie, aby obejrzeć historyczne miejsce. Jego powodzenie było więc zapewnione. I chociaż jako człowiek uczciwy nie mógł lubić Colby'ego, zarazem jednak nie był w stanie pokonać w głębi serca uczucia żalu na myśl, że jego dobroczyńca może paść w oczekującej go walce.
Co się tyczy samego Colby'ego, musiał on z konieczności zrozumieć znaczenie nagłej ciszy, która zapadła w całym lokalu. Przerwano grę w karty i inne zajęcia. Ludzie znajdujący się w gospodzie raz po raz kierowali ku niemu długie, uważne spojrzenia. Odzywając się z rzadka do siebie, mówili przyciszonym, ledwie słyszalnym głosem. Jednakże dla Colby'ego najbardziej przytłaczający ze wszystkiego był daleki, głuchy odgłos staczania się kaskad wodnych. Ciążył on złowieszczo nad atmosferą sali. Był niby zapowiedź śmierci. Daremnie też usiłował Colby wmówić sobie, że śmierci Aylarda. Powtarzał sobie, że on nie może przecież paść w walce, ale głoś wewnętrzny podszeptywał mu inne, złe przeczucie.
To trwające tak długo oczekiwanie przytłoczyło nieznośnym ciężarem jego system nerwowy. Poniewczasie zaczął zdawać sobie sprawę, że postąpił jak szaleniec, wystawiając się na widok publiczny i wieczór po wieczorze czekając biernie, w coraz większym napięciu na ukazanie się przeciwnika. Do tego wszystkiego sam oddał najlepsze karty tamtemu, pozwalając mu na wybór sposobu, terminu i pory pojedynku. On mógł tylko czekać. Dziś po tylu wieczorach jego spokój i wytrzymałość były na wyczerpaniu.
Jak długo jeszcze będą wpatrywać się w niego oczy tych wszystkich ludzi, szukając już teraz na jego twarzy stygmatów śmierci?
Zastukał nagle palcami w stół i zażądał wódki. Dokoła rozbrzmiało coś w rodzaju przyciszonego szmeru, którego znaczenie pochwycił w lot. Obecni zapewne zrozumieli to po swojemu — że zaczyna tracić odwagę i że chce utopić w wódce budzący się strach.
Chciał odwołać polecenie, lecz nie ośmielił się tego uczynić. Przyniesiono mu wódkę. Osuszył kieliszek jednym łykiem i chociaż zasadniczo był człowiekiem niepijącym, napój wydał mu się tylko wodą o wstrętnym zapachu i smaku. Nie przepalił mu gardła ani też nie przyniósł upragnionej ulgi.
Odsunął od siebie niecierpliwym gestem kieliszek i rozparł się wygodniej na krześle, zapaliwszy świeże cygaro. Paląc, zaczął rozglądać się po obecnych. Twarze ich wydały mu się nieprzyjazne, bezwstydnie podniecone, a zarazem zdradzające uczucie odrazy. „Pewnie już widzą we mnie trupa” — pomyślał.
Zacisnął prawą rękę, aby powstrzymać zimny dreszcz trwogi, przenikający całe jego ciało. Ta prawa ręka musi zostać nieporuszona, twarda i mocna jak żelazo. Ta prawa ręka, którą rozdawał karty i w której trzymał rewolwer, musi być nieugięta jak opoka. Bo cóż stałoby się z nim, gdyby wymówiła mu posłuszeństwo i nie spełniła jak należy swojego obowiązku?
Wpił w nią wzrok z taką intensywnością, że palce zaczęły z lekka drgać. Czy i ktoś inny jeszcze dostrzegł tę wyraźną oznakę słabości?
Kolejny raz otworzyły się i zamknęły drzwi. Spojrzał szeroko otwartymi oczami. Nie, to nie był doktor Aylard, choć przecież dziś wieczór przyjść musi. Z oddali usłyszał Colby jakiś głos łudząco podobny, a może zdawało musie tylko, do głosu Jeffa Mullina!
— Dość tego! — szepnął bezgłośnie i pomyślał: — „Mówię do samego siebie! To najlepszy dowód, że mam rozklekotane nerwy. Czyżby miało być tak naprawdę? I czy wszyscy ci ludzie tutaj wiedzą o tym?”
— Jeff Mullin nie żyje przecież! — powiedział cicho, znowu łapiąc się na tym, że mówi sam do siebie. Opowiedziano mu przecież wszystkie szczegóły jego pogrzebu.
Sam zresztą najlepiej wiedział, że jego kula trafiła Mullina w samo serce. Nie było to przecież zbrodnią! Byli natomiast inni... Był ich długi korowód...
— Dość tego! — nakazał sobie władczo, nie zwracając już uwagi na to, że mówi do siebie. — O, gdyby ten przeklęty Aylard zjawił się wreszcie!
W głowie mu szumiało. Oczy zasnuły się lekką mgłą.
— To wódka! — perswadował sobie. — Jakiż ze mnie głupiec! Tak! Wyraźnie rozbiera mnie wódka. Sprowadza na mnie dziwną ociężałość senną.
Obracające się drzwi wejściowe zwróciły jego uwagę. Colby na wpół uniósł się z krzesła, a potem opadł na nie ciężko, chwytając na widok wchodzącego Aylarda za rękojeść rewolweru.
Aylard wszedł dumnym krokiem zdobywcy. Był wysoki, spoglądał władczo i wyniośle — nieskazitelny rycerz w każdym calu. Tak mu opisywano doktora Aylarda i opis ten w zupełności odpowiadał prawdzie. Aylard był w istocie wyjątkowo wysoki i wyjątkowo barczysty.
„Tym lepiej nada się jako cel — pomyślał. — Łatwiej będzie do niego trafić. Niemożliwe przecież, aby on, Colby, znany z niezawodnego oka tym razem spudłował”.
A jednak speszyła go nieco ta beztroska i pewność siebie doktora, który zdawał się z trudnością powstrzymywać uśmiech triumfu. Zachowywał się tak, jak gdyby krył w sobie jakąś tajemnicę, od której zależał wynik spotkania!
„Na czym mogłaby ona polegać?” — zastanawiał się Colby.
— Funduję wszystkim obecnym! — zawołał doktor donośnym, wesołym głosem, stając przy ladzie.
Rozdano wszystkim napełnione kieliszki, nic jednak nie przerwało pełnej napięcia ciszy, która zalegała salę.
— A pan, doktorze, nie napije się? — zwrócił się do niego grzecznie Saylor, widząc, że Aylard odsuwa stanowczym gestem postawiony przed nim kieliszek.
— Nie, nie piję! — odparł doktor. — Nie piję nigdy, jeżeli mam jakąś poważniejszą sprawę do załatwienia.
Powiedziawszy to, roześmiał się tak szczerze, że dodał tym uśmiechem odwagi innym do zawtórowania mu.
Harrison Colby był niemile urażony tą ogólną wesołością. Zaczął nerwowo zwilżać końcem języka swoje wyschłe na wiór wargi.
— Nie, nie będę pił — powtórzył doktor.
24.
SZPIEG
Doktor zamierzał pośpieszać z powrotem na rancho, gdzie, jak się domyślał, zapewne dotarły już wieści o jego nowym niebywałym triumfie. Cieszyła go myśl, że dzięki niemu Jacqueline zobaczy w pełni niezwykłe walory swojego przyszłego małżonka.
Okazało się jednak, że nie mógł powrócić od razu. Przede wszystkim cała ludność Twin Falls wyszła mu naprzeciw z honorami, jak gdyby był królem co najmniej. Po wcześniejszym pokonaniu przez doktora Aylarda Wielkiego Jima jego zwycięstwo nad Colbym było podwójnie przekonujące.
Jednorazowe powodzenie może być rzeczą przypadku, dwa wielkie zwycięstwa jednak muszą być spowodowane doniosłymi przyczynami. Zaczęto snuć domysły na ten temat. Niebywała siła woli doktora Aylarda połączona z umiejętnością władania bronią wystarczyła do pokonania wszelkiego oporu.
Już powalenie Jima wprawiło wszystkich w niebywały podziw, ale sprawa Harrisona Colby'ego, pokonanego bez oddania jednego strzału, była czymś zbyt przerażającym, aby można było ująć to w słowa. Zwycięstwo to było tak oszałamiające, że wspomnienie o nim poniżało wręcz godność ludzką, ale tym większy oczywiście podziw należał się doktorowi Aylardowi.
Obok podziwu narastał w ludziach niemal zabobonny lęk przed doktorem, któremu zaczęto przypisywać zdolności hipnotyzerskie. Wieść o tym szerzyła się coraz bardziej i znajdowała powszechną wiarę.
Wierzono w tę nadnaturalną władzę doktora do tego stopnia, że najodważniejsi ludzie, słynący tą swoją nieustraszoną odwagą, nie wahali się utrzymywać, jakoby nie było hańbą uchylać się od walki z człowiekiem tej miary co Aylard. A kiedy kowboje z Zachodu wypowiadali tego rodzaju zdania, można było śmiało wnioskować, że doktor Aylard został przez nich umieszczony wyjątkowo wysoko.
Odbywano kilkudniowe podróże, byle tylko móc uścisnąć mu rękę i przyjrzeć się jego twarzy. Młodzież witała go ze zbożnym szacunkiem. Starcy zapominali w jego obecności o dawnych bohaterach, gdyż sława doktora przyćmiła sławę tamtych. I w przeszłości zdarzali się wielcy, ale czy istniał człowiek zdolny do pokonywania przeciwnika jedynie potęgą swojego wzroku?
Opowieść o tym, jak to doktor spokojnie przeszedł przez całą salę u Saylora, ściągnął Colby'ego z krzesła i obezwładnił bez jednego wystrzału, była w istocie zbyt straszna, aby móc ją opowiadać. Dlatego też ludzie wspominając tę historię, mówili „o tym, co wydarzyło się w lokalu Saylora”, i nie dodawali ani słowa więcej.
Tak to doktor Aylard ugruntował swoją sławę bohatera Dzikiego Zachodu.
Po tych wypadkach jeden z bogatych właścicieli tartaków zaprosił doktora do swojego domu i przez trzy dni podejmował go po królewsku. Z kolei jeden ze szczęśliwych poszukiwaczy złota, któremu udało się zgromadzić tą drogą miliony, pozazdrościwszy właścicielowi tartaku zaszczytu goszczenia bohatera, zaprosił go do siebie i urządził jeszcze wspanialsze przyjęcie. Podkreślano też ogólnie, że doktor jest nie tylko niebywałym szermierzem i człowiekiem obdarzonym niepospolitą siłą ducha, lecz że cechuje go zarazem niesłychana skromność. Nie wspominał nigdy ani jednym słowem o swoich wyczynach, nie mówił nigdy o swojej umiejętności władania bronią i nigdy także nie dawał się nakłonić do urządzenia publicznych pokazów strzelania do celu. Najchętniej odbywał konne wycieczki w góry, których pięknem się zachwycał jak pierwszy lepszy turysta.
Doktor miał jedną tylko słabość, najzupełniej wybaczalną u takiego bohatera. Lubił mówić o dawnym rodzie Aylardów, do którego należał, wywodząc swoje pochodzenie od rycerzy Wilhelma Zdobywcy. Opowiadał, że jego nazwisko rodowe zatraciło się we mgle wczesnych dziejów najścia Normanów i że jego dalekimi przodkami byli najprawdopodobniej owi brodaci, owłosieni siłacze, którzy przyżeglowali z fiordów norweskich i z zimnych mórz Północy, i objechali świat dokoła, obalając po drodze monarchie i ustanawiając je na nowo.
Możną było przyjmować z uśmiechem te opowiadania, skądinąd interesujące. W dodatku doktor mówił o tym z tak uroczystą powagą, że widać było, jak bardzo bierze te rzeczy na serio. Dowiedziano się też z jego ust, że jeżeli uda mu się wykazać słuszność swoich praw, będzie mu przysługiwał tytuł wicehrabiego. Wywarło to na bardzo pierwotnych jeszcze mieszkańcach Zachodu niesamowite wrażenie, nie przestawali jednak słuchać z zaciekawieniem, wzruszając od czasu do czasu nieco powątpiewająco ramionami. Mówili sobie po cichu, że doktor ma dość dostojeństwa, wdzięku i rycerskości, aby móc nosić arystokratyczny tytuł i nie zgnuśnieć przy tym, i nie zniewieścieć.
Przetrzymano go w ten sposób w górach trzy tygodnie, zanim wreszcie zdołał się wyrwać i powrócić do miasteczka, z którego nie tak dawno wyruszał w drogę. Zgotowano mu tu przyjęcie, jak gdyby był drugim Odyseuszem. Wszyscy wyszli na jego spotkanie. A kiedy oświadczył, że doznaje wrażenia, jak gdyby po dłuższej nieobecności powracał do własnej ojczyzny, nie było w promieniu kilku mil człowieka, który nie czułby się pochlebiony tym wyznaniem.
Kiedy Aylard dotarł w końcu do domu przyszłego teścia, Stoddard powitał go ze łzami wzruszenia i zachwytu w oczach. Jemu wszakże nie tyle zależało na tym, aby być powitanym przez Stoddarda, ile przez Jacqueline, a jej właśnie wśród witających nie było.
— Nie spodziewała się twojego przyjazdu tak szybko, mój chłopcze — usprawiedliwiał ją Stoddard. — Sądziła, że dłużej zatrzymasz się w mieście i pojechała na spacer.
Doktor jak tylko mógł uwolnił się od powitań i kazał osiodłać dla siebie świeżego konia, aby udać się za dziewczyną. Nie przestawał przez te całe minione trzy tygodnie tęsknić za nią, a mimo to nie wracał, gdyż prawie w takim samym stopniu obawiał się spotkania z Jacqueline, w jakim pragnął go z całej duszy.
Mówił sobie, że jeśli teraz jej oczy będą równie obojętne i chłodne, jak w chwili odjazdu, nie będzie mógł przynaglać jej do wyznaczenia daty ślubu.
Nietrudno było trafić na jej ślady. Kucharz widział, w którą stronę się skierowała. Istotnie, niebawem odnalazł na piasku odciski kopyt jej konia, wystarczyło więc tylko podążać tym tropem. Jechała szybko widocznie znaną sobie drogą, nie na zwykłą przejażdżkę tylko, ale jak gdyby chcąc znaleźć się możliwie daleko od domu i... prawdopodobnie od doktora.
Zagryzł ze złości wargi na samą tę myśl, w dalszym ciągu jednak jechał przez wzgórza ku krawędzi doliny. Stanąwszy u celu, spojrzał w dół i oczom jego w istocie ukazał się obraz dość osobliwy. Ujrzał słynnego kasztanka. Rdzawca, hasającego wesoło po wąwozie niby wielki pies, zaś środkiem jadących stępa, jedno obok drugiego, Jima Conovera i Jacqueline!
Zrazu nie mógł uwierzyć własnym oczom. Po chwili dotarło do jego świadomości, że Jim wyraźnie odniósł zwycięstwo nad nim, pomimo jego niedawnej klęski w walce. Ta myśl doprowadziła Aylarda prawie do szału.
Wydało mu się, że ten łotr odgrywa rolę jego Nemezis; że ten sam człowiek, który mimo woli zapoczątkował jego sławę i wielkość, może okazać się również narzędziem jego zguby.
Ponuro przyglądał się jadącej parze, a chcąc uczynić to bezpieczniej, zeskoczył z konia, uwiązał go przy drzewie i wyciągnął się na ziemi za niskim występem skalnym. Z tego ukrycia mógł wygodnie obserwować oboje jadących z wolna doliną w jego kierunku, a w miarę ich przybliżania się dostrzegał coraz wyraźniej niezdarne ruchy, jakie wykonywał Jim prawą ręką.
Jakie to dziwne, że nikt z całej okolicy nie spostrzegł różnicy pomiędzy nim a ludźmi normalnymi! Możliwe to było chyba tylko dzięki dawnej sławie Jima Conovera, alias Morne'a, chroniącej go najskuteczniej przed posądzeniem o jakąkolwiek nieudolność fizyczną.
Jim przechylił się ku Jacqueline, przemawiając do niej z wielkim ożywieniem. O, jak piękną tworzyli parę! Conover, taki wielki i barczysty, ze spaloną na słońcu i wietrze twarzą, z kształtną, obnażoną szyją, w niedbale nasadzonym miękkim szerokoskrzydłym kapeluszu filcowym. Rysy jego twarzy były wyraziste, brzmienie głosu wydawało się dziwnie pogłębione i spoważniałe. Przemawiał do dziewczyny tonem gniewnym nieomal, widoczne jednak było, że usiłuje tylko przekonać ją o czymś.
Aylard oddałby chętnie rok życia za możność usłyszenia bodaj jednego zdania! W odpowiedzi na słowa towarzysza Jacqueline podniosła głowę, przejeżdżając mimo podpatrującego ją doktora. Była uśmiechnięta, jej oczy miały wyraz ekstatycznego uwielbienia, dłonie trzymające cugle były mocno splecione.
A kiedy go minęli, wydało się doktorowi, że wzajemne pochylenie ku sobie ich głów było jeszcze wymowniejsze, niż wtedy kiedy mógł ich widzieć tylko en face. Młoda dziewczyna przechyliła się w siodle, jak gdyby pociągnięta czymś ku Conoverowi.
— Na Boga! — krzyknął mimo woli głośno, zrywając się z ziemi. — Ależ ona kocha Conovera! — Od nowa poraziło go to odkrycie.
Jakiś oschły głos tuż za nim odpowiedział:
— Każdy głupiec mógłby to dostrzec, nie szpiegując ich tak długo!
Aylard odwrócił się żywo i ujrzał przed sobą drobną postać przyjaciela Jima o imieniu Buck, który przybył wraz z nim do siedziby Morne'ów.
Tak, to był Buck we własnej osobie, szczerzący w tej chwili do doktora zęby w tak nieprzyjazny sposób, że Aylard zapomniał zupełnie o nieprzynoszącej mu bynajmniej zaszczytu pozycji, w której odkrył go tamten.
— O czym do diabła ciężkiego pan mówi? — żachnął się doktor.
— O czym mówię? — powtórzył Buck.
— Jakim prawem pan mnie szpieguje? — krzyknął rozwścieczony doktor.
— Szpieguje? — zadrwił Buck. — Ja... szpieguję? — dodał z mocnym podkreśleniem słówka „ja”.
Doktor Aylard zgrzytnął zębami, zrozumiawszy wszakże, jak dalece nie ma racji, nie dodał nic więcej. Im dłużej czuł na twarzy świdrujące spojrzenie tego człowieka, tym niewyraźniej robiło mu się na duszy.
Jak się zdawało, nie miał Buck przy sobie rewolweru, ani za pasem, ani przy boku. Uzbrojony był jedynie w strzelbę dwururkę, którą manipulował z tak niedbałą zręcznością, że wzmogło to poważnie niepokój doktora.
Chciał pierwszy powiedzieć coś więcej, ale Buck go wyręczył.
— Jakiej nagrody mogę się spodziewać? Ile dostanę za trzymanie języka za zębami?
— Co takiego? — zapytał doktor, jak gdyby nie rozumiejąc o czym mowa.
— Czy mam, odszedłszy stąd, opowiadać ludziom na prawo i lewo o tym, że widziałem sławnego doktora Aylarda leżącego na brzuchu i szpiegującego dziewczynę, którą zamierza poślubić?
— Ty diabelski pomiocie! — wrzasnął doktor. Głos jego rozbrzmiewający w pierwszej chwili pełnią rozwścieczenia, przycichł do bolesnego jęku, kiedy Aylard zdał sobie w pełni sprawę ze znaczenia słów Bucka. Podobne wydrwienie zaćmiłoby od razu jego sławę. Wielki bohater w dawaniu sobie rady z mężczyznami, ale tchórz i głupiec wobec kobiet — tak określono by go, kpiąc przy tym z niego niemiłosiernie. — Mój przyjacielu! — rzekł słodziutkim głosem. — Jeśli mógłbym służyć pewną sumką, może pan na mnie liczyć.
— Jak wielką sumką? — zapytał Buck.
— O, gotów bym ofiarować dwadzieścia...
— Synku! — odparł Buck dobrodusznie. — Nowina ta jest warta dla mojego przyjaciela, Wielkiego Jima, milion dolarów najmniej. Jeżeli chcesz naprawdę zapłacić mi za jej przemilczenie, musisz zacząć od razu od odpowiednio wysokiej stawki.
Z brzmienia głosu Bucka wyczuł doktor wyraźnie, że tamten kpi sobie z niego.
25.
CZŁOWIEK HONORU
Czuł, że musi albo zatkać staremu durniowi gębę, albo też odpowiednio go ukarać, nie wiedział wszakże, w jaki sposób ma to zrobić. Jedynym, na co zdołał się w końcu zdobyć, było śmiesznie dziecinne odwrócenie się od Bucka i jak najszybsze oddalenie się do niego.
W całym swoim dotychczasowym życiu nie czuł się nigdy tak straszliwie upokorzony. Niezaszczytna rola podpatrywacza będzie na pewno znana ogółowi jeszcze tego samego dnia, a tym samym jego opinii zostanie zadany pierwszy cios. Ponadto nie pozostawał mu już cień wątpliwości co do tego, czy Jacqueline jest zakochana w Jimie Conoverze. Pamiętał wyraz jej twarzy, ich obojga oglądanych z bliska. Najbardziej jednak bolało go i upokarzało, że jego zwycięzcą w sercu dziewczyny był w porównaniu z nim człowiek tak niskiej kondycji.
Zrozumiał, że nie zdoła dojechać ani na rancho Stoddarda, ani do miasta, aby wieść o tym, co zaszło, nie wyprzedziła go. Wiedział przecież z doświadczenia, że złe wiadomości docierają na skrzydłach.
A tymczasem należało jeszcze rozwikłać zagadkową sprawę Rdzawca. Nie była ona zresztą taka trudna do odgadnięcia.
Rdzawiec, podobnie jak to bywa u wielu psów, dziki i nieprzystępny dla innych, był potulny i łagodny wobec własnego pana.
Hasał swobodnie po lasach i wzgórzach, a od czasu do czasu odłączał się od stada, biegł z powrotem do swojego pana, docierając może nawet do samych granic posiadłości Morne'ów.
O, jak bardzo, jak podwójnie mocno bolała ta świadomość! Znaczyła ona bowiem, że w mocy Jacqueline było owładnąć w każdej chwili koniem, którego schwytanie postawiła doktorowi za warunek ustalenia daty ich ślubu. Znaczyło to również, że Wielki Jim pozwolił koniowi przebywać na swobodzie tylko dlatego, aby mógł on w dalszym ciągu tworzyć niedostępną zaporę pomiędzy Aylardem a Jacqueline.
Rozważania te doprowadziły doktora do punktu wrzenia, zanim jeszcze zdołał wspiąć się na szczyt następnego wzgórza. Kiedy wreszcie stanął tam, odsłonił się przed nim inny obraz, nie obliczony bynajmniej na poprawienie mu humoru. Rozpościerał się przed nim widok na siedzibę Morne'ów. Jakże odmienioną jednak!
Gęsty, ciemny bór znikł, pozostały tylko grupy wielkich drzew okalających poszczególne domy mieszkalne na końcu doliny. Znikły także splątane gąszcza krzewów i wiklin. Odsłonięte łagodne zbocze, szerokie na dwie mile, było poprzerzynane kanałami nawadniającymi. Wśród plątaniny małych rowów połyskiwała woda, jako że poprzedniej nocy spadł deszcz, zapełniając kanały.
Większość przygotowanej w ten sposób pod uprawę ziemi była już świeżo zaorana, a na wielu drobnych pólkach zieleniły się młode kiełki roślin.
To bogato zapowiadające się żniwo starczyło za najwymowniejszy dowód, że wytężona walka, którą stoczył Jim z naturą, skończyła się jego zwycięstwem. Mimo że można było zapatrywać się na całą rzecz jako na czyn, którego winno się dokonać już od dawna, tkwił w niej wszakże jakiś element cudu, zauważony nawet przez trzeźwego doktora.
Zamiast też odwrócić głowę od nienawistnego widoku, zjechał pędem w dół po zboczu wzgórza, skąd łatwiej mógł się przyjrzeć zabudowaniom skupionym w głębi doliny. I domy również uległy radykalnej zmianie. Wszystkie były przebudowane, odnowione, dodano do nich solidne, umiejętnie przystosowane skrzydła. Świeżo pomalowane ściany pięknie kontrastowały z otaczającą domy roślinnością. Pozostałe tu i ówdzie polanki, porośnięte bujną, soczystą trawą, były niewątpliwie miejscem zabaw dzieci i młodzieży. Całość siedziby Morne'ów i Pattisonów przeistoczyła się z nędznego szeregu zapadających się w ziemię, zmurszałych chat w grupę wesołych, mile wabiących oko willowych budynków mieszkalnych.
Mając przed sobą ten niespodziewany widok, zaczął doktor rozumieć podziw Jacqueline dla Conovera. Gdy bowiem on sam, doktor, dziko uganiał się po okolicy jako łowca przygód, Jim wyrzekł się swojego dawnego nieuporządkowanego życia i dobrowolnie podjął się ciężkiej pracy, aby wraz z przeoraniem zdziczałych gruntów na urodzajną glebę ukształtować też na szlachetniejszą modłę bliskie zatracenia ludzkie dusze.
Zawrócił konia w stronę rancha, zanim jednak dojechał tam, spotkał po drodze wóz, powożony przez jednego z ludzi Stoddarda. Zatrzymał się i wydał chłopcu rozkaz powrócenia czym prędzej na rancho, wybrania kilku co tęższych zuchów, nakazania im w imieniu doktora, aby osiodłali konie i pogalopowali na skraj doliny Morne'ów.
— Uganialiśmy się za Rdzawcem zbyt wysoko w górach — rzekł na koniec. — Urządźcie pościg w pobliżu ziemi Morne'ów, w dolinie. Jak zobaczycie Rdzawca z któregoś ze wzgórz nad wąwozem, to może łatwiej uda wam się zastawić na niego pułapkę. Nie powinien wam umknąć, wąwozy są zbyt ciasne.
Po wydaniu tego polecenia zawrócił ku miastu. Jadąc z wolna drogą, zobaczył jednego z okolicznych farmerów, zrównał konia z jego wolantem i wszczął z nim rozmowę.
Nie było to rzeczą trudną. Na widok Aylarda zaiskrzyły się oczy farmera, jak gdyby olśniło go nagłe światło. Widać było, że poznał doktora i że schlebia mu wielce możność pomówienia z nim. Aylard od razu skierował rozmowę na Morne'ów i Pattisonów.
— Widziałem siedzibę tej rodziny — rzekł — i podziwiałem zmiany, jakich w niej dokonano. Wydały mi się one czymś nadzwyczajnym.
— Wystarczyłoby już — powiedział farmer — gdyby nie zrobił nic więcej poza wykarczowaniem całego obszaru i przeistoczeniem go w grunty uprawne; widzi mi się jednak, że Wielki Jim dokonał czegoś więcej. Czegoś nieskończenie ważniejszego! Wybił młodym Morne'om i Pattisonom z głowy głupie mrzonki i zrobił z nich ludzi pracy.
— A może to wszystko udawanie tylko? Nabieranie naiwnych? — zasugerował mu doktor.
— Chcecie powiedzieć, panie doktorze, że mogą powrócić znów do dawnych praktyk? Nie przypuszczam. Wiedzą oni dobrze, że niech tylko który z nich znów puści w ruch swoją strzelbę, chociażby nawet słuszność była po jego stronie, zapłaci za to cała rodzina. Dość nacierpieliśmy się wszyscy z ich powodu! Nie, nie powrócą do dawnych praktyk... Mają wprawdzie w sobie żyłkę awanturniczą, muszą jednak wiedzieć, jak bardzo ułatwił im życie Wielki Jim. Nie zechcą chyba wyrzekać się dobrodziejstwa tylu wygód dla wątpliwej przyjemności siania niepokojów i zamętu. Wszyscy są teraz dostatnio ubrani, mają świetne konie, bezpieczny dach nad głową, miłe mieszkania i zdrowe, smaczne jadło w wystarczającej ilości. Czegóż więcej mogliby chcieć?
— Czy naprawdę i wszyscy inni także uważają, że to Jim jest sprawcą takiej zmiany w ich życiu? — zainteresował się doktor.
— Wszyscy patrzymy z podziwem i czekamy, czym to się skończy — odparł farmer. — Nie wiemy oczywiście, z której strony może jeszcze wyleźć zło. Mamy jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie i że Wielki Jim stał się naprawdę kimś innym. Trzyma wszystko żelazną ręką i wie, jak kierować ludźmi i końmi — oświadczył farmer przytakując sobie kiwaniem głową dla zaznaczenia, jak głęboko jest przeświadczony o prawdzie swoich słów. — Niektórzy jednak mówią — dodał — że pan doktor to jedyny człowiek, na którym możną naprawdę polegać i że to w części pana zasługa. Gdyby Wielki Jim nie został przez pana pokonany, możliwe, że nie przyszłoby mu wcale na myśl zabrać się do gruntownego przeistoczenia siebie samego i innych.
Na to nie miał doktor żadnej odpowiedzi.
— A w jaki sposób to przeprowadził? — zapytał. — Czy był zmuszony obciążyć majątek długami hipotecznymi, aby zdobyć środki na karczowanie i przeprowadzenie robót melioracyjnych?
— Wcale nie. Wyrąb lasu wystarczył — odparł farmer. — Te stare drzewa miały ogromną wartość. O, oczywiście, że Jim zaciągnął bardzo poważny dług u Hughsona, ale pierwszy zbiór zboża wystarczy na spłacenie go.
— Ile może wynosić wartość akra tutejszego gruntu? — zapytał doktor.
— Niektórzy oceniają na trzysta, inni na pięćset dolarów. Jeżeli jednak Jim chciałby założyć na tych gruntach plantację drzew pomarańczowych, wartość akra wzrosłaby co najmniej do tysiąca dolarów.
To było wszystko, czego doktor chciał się dowiedzieć. Spiął konia ostrogą i popędził ku miastu. Teraz w pełni zdawał sobie sprawę, że on sam właśnie odegrał rolę owego pierwotnego bodźca, który skierował Jima Conovera na dobrą drogę. I chociaż opowieści o wyczynach doktora brzmiały nieskończenie pociągająco samą swą romantyką, czy mogły w rzeczywistości budzić większe zainteresowanie, niż dzieje reformy dokonanej przez Wielkiego Jima? Cóż dziwnego, że Jacqueline widziała w nim urzeczywistnienie swoich marzeń o prawdziwym mężczyźnie?
Uświadomiwszy sobie w ten sposób faktyczny stan rzeczy, doktor ułożył nowy plan działania, od którego, czuł, nie będzie mu wolno odstąpić ani na krok. Musi zmiażdżyć Jima. Musi doprowadzić do zniszczenia jego samego i do zniszczenia jego dzieła. Doktor wiedział, że to konieczność. Podczas jazdy zdążył obmyślić sposób, w jaki tego dokona.
Pełen upajającej nadziei, wszedł sprężystym krokiem po kilku stopniach wiodących na werandę hotelową.
Zapomniał nieomal, że pierwotnym celem jego przyjazdu do miasta było dowiedzenie się, czy dotarły tam już jakieś wieści o jego niechlubnym postępku. Jednakże oczy ludzi, których spotkał na drodze do hotelu, wyrażały taką samą pełnię podziwu i szacunku jak zawsze. Nie było w nich cienia podejrzliwości ani, co byłoby stokroć gorsze, rozbawienia i drwiny. A więc nie wiedzą. Cóż jednak mogło powstrzymać Bucka?
Przystanął przy wejściu na werandę, aby rozważyć to nurtujące go zagadnienie. Gdyby zależało to jedynie od Bucka, nie ulega wątpliwości, że rozpowiedziałby swoją ciekawą nowinę od razu wszem wobec i każdemu z osobna. Tyle triumfującej złośliwości wyzierało z jego małych oczek, że trudno było mieć jakiekolwiek wątpliwości co do jego zamiarów w tym względzie. Jeżeli więc zależałoby to tylko od niego, puściłby się czym prędzej do miasta, aby na gorąco rozgłosić tę pikantną historyjkę. Najwidoczniej ktoś musiał go powstrzymać, a tym kimś nie mógł być oczywiście nikt inny, tylko Jim. W imię czego wszakże miałby powstrzymać Bucka? Nie dopuścić do beznadziejnego ośmieszenia przez niego doktora Aylarda? On właśnie, Wielki Jim, człowiek, który ze wszystkich ludzi na świecie miał najbardziej usprawiedliwione powody do tego, aby go nienawidzić.
A może dlatego, że nie chciał w to mieszać Jacqueline? Byłby to motyw tak subtelny, że doktor żachnął się na myśl, aby Jim mógł się nim kierować. Przekreślałoby to z gruntu pojęcie o Jimie, jakie sobie wytworzył.
Im więcej miał powodów do szanowania swojego przeciwnika, tym bardziej rosło w nim przeświadczenie, że musi go zniszczyć, jeśli naprawdę chce poślubić Jacqueline. Nagle w zamyślenie doktora wdarł się czyjś głos wypowiadający słowa, które go zaniepokoiły.
— Umykaj, Colby! Nadchodzi właśnie doktor Aylard. Nie ma zadowolonej miny, więc najlepiej zrobisz, usuwając mu się prędko z drogi!
Na dźwięk nazwiska Colby doktor odwrócił się ostro i ujrzał dwóch mężczyzn stojących niedaleko od niego. W zdrętwiałej z przerażenia twarzy jednego z nich rozpoznał, jak mu się wydało, podobieństwo do Harrisona Colby'ego.
Doktor cierpiał tego dnia srodze, gdyby też nie powodowała nim żądza pomszczenia na kimś doznanych krzywd, nie postąpiłby tak brutalnie wobec Bogu ducha winnego człowieka.
Podszedłszy do obu rozmawiających, zapytał szorstko:
— Czy mi się zdawało, czy wymieniono tu nazwisko Colby?
Pobladły z przestrachu młody mężczyzna, zzieleniał jeszcze bardziej. Próbował otworzyć usta, aby coś odpowiedzieć, ale dopiero za trzecim razem udało mu się wydobyć głos.
— Tak — odpowiedział. — To moje nazwisko. Nazywam się Colby.
— To nazwisko spodlone! — krzyknął doktor brutalnie. — Ludzie, którzy je noszą, kończą na szubienicy! Albo zostają rozstrzelani. Pilnuj się, Colby, żebyś nie skończył w ten sam sposób!
Powiedziawszy to, odwrócił się i wyszedł. Odchodząc, zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy jednocześnie, przede wszystkim z doznania najrozkoszniejszego zadowolenia osobistego z dokonanego czynu, a ponadto z tego, że twarze wszystkich osób będących w pobliżu sposępniały, zdradzając tym najwyraźniej brak aprobaty dla jego postępku. Ta oznaka wszakże nie była dla niego ostrzeżeniem. W tej chwili nie dbał o nic zgoła. Potrzebna mu była tylko ofiara, którą mógłby zdeptać własnymi nogami, potrzebny mu był ktoś, kogo mógłby zranić do żywego.
Wtem jakiś głos poza nim zawołał:
— Panie doktorze Aylard!
Głos ten był taki drżący i nikły, że Aylard zrazu go nie poznał. Szybko jednak przypomniał sobie, że był to ów drugi Colby, którego tak ostro zaczepił przed chwilą.
— Panie doktorze Aylard! — powtórzył głos.
Co to mogło znaczyć? Doktor odwrócił się powoli i ujrzał dość osobliwy widok: stał przed nim mężczyzna na wpół oszalały z trwogi, gotów jednakże stoczyć śmiertelny bój.
Młody Colby był sztywno wyprostowany, z całych sił usiłował zapanować nad nerwowym drżeniem rąk i utrzymaniem ich w odpowiedniej odległości od noszonego za pasem colta. Oczy miał szeroko otwarte, a pozbawione kropli krwi wargi mocno zaciśnięte. Postanowił po męsku odeprzeć niezasłużoną napaść. Za długo już pozwalał z siebie szydzić i teraz był zdecydowany odpowiedzieć na obelgę tak, jak powinien to uczynić człowiek honoru.
26.
SCHWYTANIE RDZAWCA
— Czego chcesz u diabła? — wrzasnął doktor.
— Chcę satysfakcji! — odparł dygoczący, zarazem jednak prosto się trzymający chłopak. — Nie ma pan prawa obrażać kogoś tylko dlatego, że nosi nazwisko Colby, jak to pan zrobił ze mną, i odwrócić się bezkarnie! Na to nie może sobie pozwolić nawet doktor Aylard!
Doktor miał wściekłą ochotę wyrwać zza pasa rewolwer i wpakować chłopcu w łeb pełny ładunek ołowiu. Zawahał się jednak. Mimo że młody Colby trzęsie się wyraźnie z emocji, kto wie, czy nie przewyższa go nieskończenie umiejętnością władania bronią. I dlatego jego własny rewolwer musi nadal pozostać tylko straszakiem, bez względu na wytworzoną sytuację.
Ale co należało uczynić w tych warunkach? W najniedorzeczniejszy sposób zaczepił młodzika, który nie miał bynajmniej zamiaru puścić mu tego płazem. Teraz nie będzie już mógł się wycofać, przyjęcie walki zaś równałoby się dobrowolnemu szukaniu śmierci. Nagle olśniła go zbawcza myśl. Znalazł sposób na utrzymanie swojej sławy, a może nawet przyozdobienie jej nowym wawrzynem.
— Młodzieńcze! — odezwał się łagodnie. — Uniosłem się dzisiaj niesłusznie. Doszły mnie bardzo złe wieści i... To po prostu nerwy. Proszę, zechciej wybaczyć mi, że cię uraziłem.
Na zgromadzonych koło hotelu mężczyznach słowa doktora wywarły piorunujące wrażenie. Bohater zniżający się do przepraszania młodzika za obrażenie go?!... Niesłychane! Nie mogli uwierzyć własnym uszom. Człowiek tej miary co doktor Aylard i przeproszenie?
Młody Colby również stał jak rażony gromem. Całe jego ciało, sprężone przed chwilą nadludzkim wysiłkiem woli, rozluźniło się miękko, a w oczach błysnęło zdumienie. Nagle zrozumiał.
— Oczywiście! — rzekł. — Proszę, niech pan nie mówi o tym więcej, doktorze!
Aylard przekonawszy się, że jego intencje zostały zrozumiane tak, jak tego pragnął, z dobrodusznym machnięciem ręką na pożegnanie zawrócił i przeszedł przez hol, kierując się ku werandzie. Kiedy Aylard tam wszedł, zbliżył się do niego jeden z siwowłosych weteranów wojennych i uścisnął entuzjastycznie jego dłoń.
— Był to jeden z najpiękniejszych czynów, jakich byłem świadkiem! — zawołał dawny bohater. — Każdy inny na pańskim miejscu, doktorze, bez namysłu wpakowałby młodzikowi kulę w brzuch. To jednak, że miał pan odwagę przyznać się do popełnionego błędu, a nawet posunąć się do przeprosin, przynosi panu największy zaszczyt. Jest przejawem najwyższego bohaterstwa, na jakie może się zdobyć prawdziwy mężczyzna! Najlepszy to dla nas dowód, jak ogromna różnica zachodzi pomiędzy człowiekiem prawdziwie wielkim a zaślepionym w swojej wielkości brutalem. My zaś tutaj nie chcemy mieć dokoła siebie takich agresywnych zarozumialców, ale ludzi mężnych, ludzi z głową i sercem!
Siwowłosy weteran wyraził tymi słowami opinię wszystkich mieszkańców miasta. Doktor wyczuł to od razu. Siadając na podsuniętym mu skwapliwie krześle, pomyślał, że znalazł tu dla siebie naprawdę szczęśliwą krainę. Każdy jego postępek obracał się na jego korzyść, z każdej opresji wychodził zwycięsko. Dzisiaj, stanąwszy oko w oko z nieuchronną, zdawało się, klęską, zdołał nie tylko wyjść cało z groźnej sytuacji, ale jeszcze dodatkowo wzbudzić podziw swoim postępowaniem.
Zatrzymał się na werandzie, bo tego wymagała sytuacja, ale w gruncie rzeczy pragnął wydostać się stąd jak najszybciej, pozostawiając obecnym swobodę rozwodzenia się „nad jego wielkim, szlachetnym czynem”.
W każdym razie był tu jednak na tyle długo, aby ujrzeć wspaniałego młodego jeźdźca, zbliżającego się ulicą ku hotelowi. Był on ubrany na wpół po meksykańsku: w jasnobłękitną jedwabną koszulę i spodnie suto haftowane srebrem na wszystkich szwach, dokoła szyi miał przewiązaną również jedwabną szkarłatną chustkę. Siodło, w którym chłopak chwacko się trzymał, było bogato nabijane srebrem, wrony koń miał smukłe pęciny i kształtną, piękną głowę rasowego zwierzęcia.
— Któż to jest ten drobny chłopak? — z zainteresowaniem zapytał doktor, zachwycony męską postawą i bogactwem stroju młodzieńca.
— Jud Pattison — brzmiała odpowiedź. — Pierwszy Morne czy Pattison, który od roku prawie odważył się pokazać sam w mieście. Wygląda jak tęcza w tym swoim różnokolorowym przybraniu!
— Młody Pattison w mieście? — zdziwił się doktor. — Słyszałem, że są tu podobno ludzie, którzy poprzysięgli zmieść z oblicza ziemi każdego Morne'a czy Pattisona, jeżeli ci ośmielą się tutaj zjawić.
— O, niejednego świerzbi ręka, żeby rozprawić się należycie z każdym z nich! — przyznał najbliższy sąsiad Aylarda. — Skoro jednak Wielki Jim ukrócił ich samowolę, nauczywszy jak mają się zachowywać, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekać cierpliwie, co będzie dalej. Udało się Jimowi, jak dotychczas, odwalić taki szmat roboty i tak zawojować całą młodzież, że może uda mu się naprawdę zrobić z nich przyzwoitych ludzi.
— Wątpię! — rzucił doktor z goryczą.
— Dlaczego?
— Nie obejdzie się na pewno dzisiaj czy jutro bez okazji do bójki, a wtedy wszystko od razu pójdzie na marne.
— Gdyby którykolwiek z Morne'ów czy Pattisonów poważył się chwycić za broń — odparł sąsiad doktora — nie zawahamy się zetrzeć ich na proch, do ostatniego. Ale czas ten nie przyszedł jeszcze, mamy też nadzieję, że nigdy nie przyjdzie. Jim trzyma ich podobno wszystkich żelazną ręką.
Doktor nie słuchał już więcej. Opuścił werandę i odwiązawszy swego konia, ruszył z miasta w stronę rancha. Jechał wolno, ponieważ w drodze musiał przemyśleć wiele rzeczy.
We wszystkich sprawach odnosił zwycięstwa, z wyjątkiem tych, które dotyczyły jego stosunku do Jacqueline. Teraz więc chcąc ją zdobyć, musi skierować cały swój wysiłek na jak najszybsze zrujnowanie Morne'ów i Pattisonów, by wraz z nimi doprowadzić do ostatecznej zguby Wielkiego Jima.
Wtem jakiś cień padł na drogę przed nim. Spojrzał w górę spod skrzydeł ciemnego kapelusza i ujrzał młodego Colby'ego na koniu.
— Panie doktorze — rzekł młody chłopak — nie miałem sposobności powiedzieć panu, co czuję, chociaż powróciłem umyślnie po to do hotelu. Przede wszystkim chciałem panu powiedzieć, że Harrison Colby jest wprawdzie moim kuzynem, ale wszyscy z rodziny uważają go za podłą gadzinę!
Chłopak, wyrzuciwszy z siebie te słowa, odetchnął z ulgą, a po chwili dodał:
— A prócz tego chciałem także powiedzieć, że wiem aż nadto dobrze, jak łatwo mógł pan zetrzeć mnie na miazgę. Wiem również, jak wielkim bohaterstwem z pańskiej strony było przeproszenie mnie. I dlatego pognałem za panem, aby podziękować panu, doktorze Aylard!
Rzekłszy to, wzruszony, wyciągnął rękę do doktora. Ten uścisnął ją. Coraz bardziej podziwiał głupotę, którą znajdował wszędzie w naturze ludzkiej.
— Skończmy z tym, Colby! — rzekł. — Zapomnijmy obydwaj, że coś takiego w ogóle się wydarzyło, a jeśli mamy zachować w pamięci ten epizod, to chyba tylko po to, aby stwierdzić, że dał nam sposobność zawarcia szczerej wzajemnej przyjaźni.
Colby zarumienił się z radości.
— Nie ma człowieka w całym mieście, który nie byłby dumny z tego, że pana zna, doktorze Aylard! — zawołał. — Słyszałem, co o panu mówili.
— Nie słyszałeś, mój chłopcze, wszystkich mówiących o mnie.
W tej chwili wpadła mu do głowy świetna myśl.
— Kto ważyłby się mówić inaczej? — zaperzył się Colby.
— Ot, chociażby na przykład młody Pattison.
— Co śmiał powiedzieć?
— Coś, czego wolałbym nie powtarzać.
— Co?!
— Wydaje mi się, że nie jest on ani moim, ani twoim przyjacielem.
— Pattison? Nic o tym nie wiem, jeżeli jednak przyjechał tutaj po to, by siać niezgodę i zamęt, przekona się szybko, że nie należę do takich, którzy się go ulękną. Cóż on takiego powiedział?
— Coś bardzo brzydkiego. Uważam jednak, że każdy człowiek powinien wiedzieć, kto jest mu wrogiem, a kto przyjacielem, i dlatego ci powiem. Powiedział, że powinienem rozdeptać cię jak żmiję, mając po temu sposobność, ale prawdopodobnie ze strachu tylko nie zrobiłem tego.
Młody chłopak syknął z wściekłości.
— Ośmielił się powiedzieć to o mnie i o panu?
— Bardzo mi przykro, mój chłopcze, ale nie inaczej.
Colby zawrócił swojego konia z tak gwałtownym pośpiechem, że zapomniał nawet pożegnać się z doktorem. A Aylard, patrząc na ścielący się za nim obłok kurzu, uśmiechał się z zadowoleniem. Dokonał tego, co chciał.
Czy stanie się to za dzień, czy za godzinę jest bez znaczenia. Ważne jest to, że gdy młody Colby natknie się na młodego Pattisona, padną strzały, które powalą jednego z nich. Zwyciężonym okaże się oczywiście Colby, trudno bowiem przypuścić, aby mógł być nim Pattison, wyćwiczony od dziecka we władaniu bronią.
A kiedy dojdzie do strzelaniny, los Wielkiego Jima będzie przypieczętowany.
Doktor był w nastroju tak radosnym, że zaczął śpiewać i z wesołą, triumfującą piosenką na ustach zajechał na rancho Stoddarda. Rozsadzało go uczucie ogromnego zadowolenia, prawie szczęścia. Zdawało mu się, że jego czara jest pełna po brzegi, nie przewidział bowiem, że na ranchu czeka go jeszcze jedna, najsłodsza kropla. Przed największą ze stodół, w niewielkiej zagrodzie okolonej szczególnie wysokim płotem, dostrzegł przy zmierzchającym się już świetle dnia rosłego kasztana, obijającego się o żerdzie płotu. Poznał od razu, że to Rdzawiec. Przychwycono go nareszcie! Doktor z radości omal nie podrzucił kapelusza w górę.
Kiedy podjeżdżał do domu, jego bezmierną radość zmącił widok Jacqueline stojącej w ogrodzie i wpatrzonej ze smutną miną w uwięzionego kasztanka. Aylard zawahał się. Zdawał sobie sprawę z tego, że była to najmniej odpowiednia chwila, by przed nią stanąć, nie zdążył jeszcze przyjść do siebie po pierwszym wstrząsie rozczarowania i zgnębienia. Ale jednocześnie coś go pchało, by zakosztować jeszcze większego bólu, jakim będzie przekonanie się o stopniu jej wstrętu i nienawiści do niego.
Zeskoczył z konia i wszedł bocznym wejściem do ogrodu wprost ku miejscu, na którym ją dostrzegł.
27.
ZGODA JACQUELINE
Dziewczyna była tak pogrążona w rozmyślaniach, że nie dostrzegła Aylarda, dopóki nie stanął tuż przed nią.
— Tak bardzo cię smuci, Jacqueline, że nadeszła wreszcie ta chwila? — zapytał.
Widział, na jaki wysiłek woli musiała się zdobyć, aby opanować swoją rozpacz. Udało jej się w końcu wyjąkać:
— Nie, nie dlatego. Czy jednak może nie budzić smutku widok takiego zwierzęcia jak Rdzawiec w niewoli?
— Cóż więc zrobiłabyś z nim, Jacqueline?
— Wypuściłabym go na wolność, aby mógł uciec dokąd by chciał.
— Wiesz przecież jednak, co spotyka konie żyjące dziko?
— Cóż może je spotkać? Wiodą szczęśliwy, swobodny żywot.
— Który kończą zbyt szybko. Giną albo od czyjejś kuli, albo podczas szczególnie mroźnej zimy. Taki bywa ich koniec. A poza tym — dodał z naciskiem — dokąd według ciebie uciekłby Rdzawiec, gdyby od jego zamknięcia nie zależało poślubienie ciebie, Jacqueline?
Jej policzki, zbielałe przed chwilą, spłonęły żywym rumieńcem.
— Uciekłby może do prawego właściciela. Czy to miał pan na myśli?
Doktor z trudnością powstrzymał jęk zgnębienia.
— A czy i kto inny nie chciałby także uciec do Wielkiego Jima? — zapytał bezceremonialnie.
Natychmiast jednak pożałował tych brutalnych słów, mimo że Jacqueline ani drgnęła usłyszawszy je.
— Może ja właśnie uciekłabym do niego — przyznała. — Wiem, że podpatrywał nas pan, jadących razem.
— Pogardzasz mną za to?
— Usiłuję tylko zrozumieć pana, Clintonie.
— Nigdy nawet nie próbowałaś. Czy pozwolisz mi wytłumaczyć się?
— Wolałabym, abyśmy o tym nie mówili.
— Musimy, ponieważ i ja muszę zrozumieć wiele rzeczy.
— Dobrze. Otóż mogę powiedzieć jedno. Nie pogardzam panem, Clintonie, za szpiegowanie mnie.
Słowa te, kiedy je wypowiadała, miały zgoła odmienne i bardziej potępiające brzmienie niż wszystko, co mówiła dotychczas.
— Tak, rozumiem — powiedział z wolna doktor.
— Wiem, że nie kochasz mnie, Jacqueline. Świadomość ta doprowadza mnie do szału, zmusza do robienia rzeczy niezgodnych z moją naturą. Nie poznaję samego siebie! Świadomość ta właśnie wysłała mnie dzisiaj z domu i kazała gonić za twoim śladem poprzez wzgórza, bo zdawało mi się, że uciekłaś, dowiedziawszy się o moim powrocie.
Doktor westchnął ciężko i z trudem mówił dalej:
— Nagle ujrzałem cię nadjeżdżającą doliną obok Jima Conovera, a dokoła was galopował Rdzawiec. To było tak, jak gdybym dostał obuchem w głowę. Zrozumiałem, że postawiłaś mi pochwycenie Rdzawca jako warunek tylko dlatego, aby możliwie odwlec termin naszego ślubu, a nie dlatego, że tak bardzo zależało ci na schwytaniu tego konia.
Przestał mówić. Jacqueline nawet nie usiłowała się bronić.
— Kiedy ujrzałem cię jadącą obok Jima — zaczął ponownie — miałaś głowę uniesioną ku niemu, a twoja twarz promieniała takim zachwytem, że.... Gdybyś potrafiła być taka, kiedy jesteś ze mną, oszalałbym chyba z radości! Jacqueline, cóż pozostawało mi zrobić, jeśli nie przysunąć się możliwie najbliżej? Nie dlatego, aby podsłuchiwać, co mówisz. Chciałem tylko móc lepiej cię widzieć.
Skinęła głową.
— Chce pan, abym przebaczyła panu, Clintonie? Przebaczam panu.
— A jednak — wyznał — oddałbym rok życia za możność słyszenia, co do niego mówiłaś i co on mówił tobie.
— Zapłaciłby pan taką wysoką cenę?
— Tak! O, tak!
— Może więc zrobilibyśmy układ? Ślub nasz będzie odłożony...
— Ani o jeden dzień! — wybuchnął namiętnie. — Odbędzie się jutro. Dałaś mi słowo, Jacqueline, musisz go dotrzymać. Nie ustąpię!
Zamilkł, wyczekując z drżeniem prawie na jej odpowiedź. Jacqueline nie odrywała jednak oczu od ziemi. Ręce miała splecione, głowę pochyloną.
— A gdybym powiedziała, o czym była między nami mowa?
— Bogu jedynie wiadomo, jak bardzo pragnę się dowiedzieć.
— Przyjechał pożegnać się ze mną, Clintonie.
— Przyjechał do domu twojego ojca?
— Czekał, dopóki nie wyjadę konno, potem podjechał do mnie.
— Aha, podpatrywał cię, prawda?
— Przyjechał, chcąc mi oznajmić, że nigdy już nie będzie mógł widzieć się ze mną.
— Czas już był najwyższy, aby ci to powiedział. A ty, Jacqueline?
— Zapytałam go, dlaczego ma tak być. Odparł, że wobec pańskiego powrotu stało się to zbyt niebezpieczne. Że ze względu na swoje własne dobro nie ośmieli się więcej do mnie zbliżyć.
— Co u licha miał na myśli mówiąc to?
— To, że kocha mnie, Clintonie.
— Przeklęty, zuchwały łotr!
Podniosła głowę i spojrzała na niego w taki sposób, że doktor doznał uczucia, jak gdyby go uderzyła.
— Nie wypowiedział tego słowa. Ale zrozumiałam.
— Ukrył swoje słowa pod kwiatkiem... Podły szczeniak!
— Zrozumiałam je dlatego jedynie, że ja także go kocham!
Doktor cofnął się. To niesłychane, aby kobieta odważyła się powiedzieć coś podobnego człowiekowi, którego ma poślubić! Szczerość taka była już czymś więcej niż męska odwaga. W jej zachowaniu było coś porywającego, coś wielkiego. Jak gdyby cała dusza dziewczyny płonęła tak ogromnym wzruszeniem, że nie dbała już o takie drobiazgi, jak wstyd kobiecy.
— Jacqueline! — zawołał, złorzecząc samemu sobie za ten okrzyk nabrzmiały miłością i bólem. Dotychczas uważał za konieczne wznosić się wysoko ponad poziom każdej kobiety, z którą mówił o miłości. Teraz wszakże pochylił przed nią głowę, pozwalając jej dostrzec, jaki cios zadały mu te słowa. — Wyznałaś mu to, Jacqueline? — zapytał. — O, Jacqueline, wyznałaś mu, że go kochasz?!
— Nie powiedziałam ani słowa.
— Tak, ale on oczywiście domyślił się z wyrazu twojej twarzy!
— Domyślił się? Z wyrazu mojej twarzy? O, gdyby to było możliwe! Ale Jim jest czysty i niewinny jak dziecko. Nie domyśla się niczego. Mówił ze mną tak, jak gdybym była aniołem nieskalanym żadną zdrożną myślą. Nie wie, że jestem nikczemniejsza niż błoto pod jego stopami! Tak! Nikczemniejsza niż błoto!
Ostatnie zdanie wykrzyknęła z ogromną pasją.
— W jednym palcu jego ręki jest więcej szlachetności i czystości aniżeli we mnie całej!
— W tym łajdaku? W tym mordercy?! Na miłość boską! Oszalałaś chyba, Jacqueline!
— Pozwolisz, abym opowiedziała ci, dlaczego przyjechał pożegnać się ze mną?
— Owszem, opowiedz.
— Otóż dlatego, że wcześniej cię nie docenił. Przypuszczał, że nie jesteś prawdziwie uczciwym, dobrym człowiekiem... że nie jesteś człowiekiem dostatecznie dobrym i uczciwym dla mnie. Kiedy jednak usłyszał, jak postąpiłeś z młodym Colbym, powiedział sobie, że człowiek, mający dość siły ducha, aby zrobić coś podobnego, musi mieć również wiele dobrych cech charakteru. Dodał też, że jesteś człowiekiem wykształconym, kulturalnym, o dobrych manierach... Miał łzy w oczach przy wypowiadaniu tych słów... Nie rozumiał, nie zdawał sobie sprawy, że jego własne wielkie serce warte jest tysiąc razy więcej niż wszelkie dobre maniery, niż wszelka nabyta kultura!
Doktor przycisnął rękę do serca, aby stłumić jego gwałtowne bicie. Doświadczał prawdziwego bólu patrząc na Jacqueline. Po jej twarzy podniesionej ku niemu spływały wielkie łzy. Oczy miała uparcie spuszczone, jak gdyby nie chciała niczyim widokiem spłoszyć wizji ukochanego człowieka.
— Jacqueline, o, Jacqueline, tak bardzo więc go kochasz? — jęknął zdruzgotany doktor.
— Wielbię go! — odparła.
Szepnęła to tak cicho, a jednocześnie tak przejmująco i żarliwie, że doktor zrozumiał od razu, co się dzieje w jej duszy. Raz jeden w całym dotychczasowym życiu spotkał się z czymś podobnym, kiedy mówił z pewnym starym księdzem o jego religii. Uczucia takie jak te są potężniejsze niż ogień i żelazo.
Nic nie zdoła nigdy ich stłumić ani zmienić.
— Czy mogłabyś jednak żyć, poślubiona takiemu człowiekowi? Wyrzekłby się ciebie ojciec, odwróciliby się przyjaciele?
— Gdybym nawet miała stracić ojca i przyjaciół, cóż mogłoby mnie to obchodzić?
Splotła ręce zaciskając nerwowo palce i opuściła głowę.
— Dlaczego stoję tu i mówię o nim? — szepnęła do siebie tak cicho, że dźwięk jej słów nie dotarł do uszu doktora. — Czy nie powinnam raczej biec do niego, rzucić mu się do stóp i błagać go, aby zgodził się wziąć mnie do swojego domu?
Doktor dygotał jak liść. Był tak wzburzony, że nie wiedział, jak ma dalej postąpić.
— Nie! — opamiętała się nagle. — Przecież obowiązuje mnie nadal przyrzeczenie dane mojej matce, a Jim mówi, że takie przyrzeczenia są święte!... Święte, tak się wyraził!
Zaczęła łkać rozpaczliwie, jak płacze większość ludzi, kiedy cierpienie przechodzi już ich siły. Doktor zwilżył wyschłe jak pergamin wargi. Uważał ją dotychczas za dziecko jeszcze, to, czego był świadkiem dziś, przekonało go o czymś zgoła przeciwnym. Wydał się sam sobie mały wobec potęgi tego uczucia.
— Jacqueline! — odezwał się w końcu bez głębszego przekonania. — Po naszym ślubie znajdę sposób, aby uczynić cię szczęśliwą... znajdę sposób przezwyciężenia...
Przycisnęła rękę do twarzy. Drugą podniosła ruchem nakazującym doktorowi aby odszedł i pozostawił ją samą. Siła tego nakazu była tak duża, że Aylard bez słowa wycofał się z ogrodu. Zatrzymał się dopiero na zewnątrz muru, o który oparł się zrezygnowany.
Czuł wyraźnie, że po ich ślubie Jacqueline nigdy nie będzie miała dla niego szacunku. Czy mogłaby mieć szacunek dla mężczyzny, który poślubił ją wbrew wyznaniu, jakie mu uczyniła? Ostatecznie jednak nie potrzeba mu jej szacunku... Potrzebna mu jest ona sama! Pożąda jej! Jej jedynie, a nie jej szacunku!
Po chwili nawet wizja jej rozpaczy zlała się w jego umyśle z wizją piękna postaci, oglądanych na starych witrażach.
— Ten szubrawiec Jim musi zginąć! — powtarzał sobie nieskończoną ilość razy. — Musi zginąć! Zaraz! Niezwłocznie! Kto wie, czy jeszcze tej nocy Jacqueline nie wykradnie się z domu, nie dosiądzie konia i nie umknie do niego? Nie zabraknie jej odwagi ani też nie załamie się jej wola przed dokonaniem takiego szalonego czynu.
Myśl ta zrosiła czoło Aylarda zimnym potem ściekającym powoli po twarzy.
28.
MŁODY COLBY
Doktor Aylard zatrzymał małego Murzynka, posługacza stajennego.
— Joe! — zawołał. — Osiodłaj konia dla mnie! Żywo! Najsilniejszego i najbardziej rączego z całej stajni!
— Tak, sir! — sprężył się Joe. — To być najlepsza koń stary Sam albo sir woli klacz Tomlinson...
— Do wszystkich diabłów z twoją czarną duszą! Wszystko mi jedno jakiego, byle duchem! I najbardziej rączego! Ale żywo, jeżeli nie chcesz zapoznać się z moją szpicrutą!
Chłopak pobiegł pędem, ale kiedy znikł już doktorowi z oczu, zwolnił krok do swego zwykłego powłóczenia nogami, jak gdyby szedł za karawanem.
— Czarna skóra, nie czarna dusza, mister Aylard! — rzucił nieprzychylnym tonem. — Czarna skóra, nie czarna dusza!
Siodłając wielkiego czarnego konia, zwanego Samem, mającego diabelską siłę i demoniczny temperament, mruczał ze złością:
— O, wszystko się zmienić! Zmienić się! Niedługo.
Zaledwie zdołał uporać się z osiodłaniem konia, kiedy doktor, który tymczasem nadbiegł, wyrwał mu z rąk cugle i wskoczył na grzbiet Sama. Koń od razu skoczył do przodu i pomknął tak chyżo, że doktor przechylił się gwałtownie w tył, szybko jednak odzyskał równowagę, chwycił mocno cugle i przesadził wrota zagrody, nim posługacz zrobił dwa kroki w ich stronę.
— Diabeł wleźć dziś w tego człowiek! — mruknął przerażony Joe.
Doktor mknął już tymczasem przed siebie. Popędzała go myśl, że musi jednak najprędzej dostać się do Jima i zadać mu śmiertelny cios. Nagle w pewnym oddaleniu mignęła mu sylwetka jeźdźca pędzącego za nim nie mniej szybko niż on sam. Mimo woli zwolnił nieco.
— Doktorze Aylard! Doktorze! — krzyknął jeździec dopędzając go.
Doktor obejrzał się nie puszczając cugli.
— Niech pan zawróci! Niech pan zawróci! Morne'owie chwycili za broń!
Nim doktor zdołał zatrzymać rozpędzonego konia, usłyszane słowa dotarły do jego świadomości, Jeśli prawdą jest, że Morne'owie dobyli broni, rozstrzyga się tym samym los Jima Conovera. W tym czasie zrównał się z nim niesłychanie podniecony wysłaniec jednego z okolicznych farmerów i powiedział:
— Wszyscy z okolicy wyruszają do siedziby Morne'ów i chcą mieć pana, doktorze, za przywódcę. Rozprawił się pan już raz z Wielkim Jimem. Niema nikogo, kto tak jak pan potrafiłby dać sobie z nim radę. Dlatego właśnie chcą koniecznie jechać pod pańskim dowództwem.
— Ale w jakim celu się tam udają? — zapytał doktor.
— Młody Colby został postrzelony przez Juda Pattisona, który umknął potem do domu. Całe miasto aż kipi ze wzburzenia. Mieszkańcy dość już mają czekania na wkroczenie władzy w tę sprawę. Chcą sprawiedliwości i spokoju, a nie będzie ani jednego, ani drugiego, dopóki rodzina Morne'ów żyje w tej okolicy.
— Wydawało mi się, że ufano powszechnie Wielkiemu Jimowi. Mówiono, że potrafi on utrzymać swoich chłopców w karbach posłuszeństwa.
— Tak. Ufano Jimowi. Okazało się jednak, że ufność ta była niedorzeczna. Należało wiedzieć, że nawet Wielki Jim nie zdoła ich poskromić. Zła krew wytryśnie zawsze na wierzch.
— Ale jak to się stało?
— Nikt nie wie. Nikogo przy tym nie było. Zdaje się jednak, że młody Pattison miał podobno pozwolić sobie na użycie jakichś uwłaczających młodemu Colby'emu uwag. Colby niewiele myśląc zwrócił się wprost do młodego Pattisona, żądając wyjaśnień. Ale Jud zamiast odpowiedzieć, zaczął go brzydko kląć, a potem chwycił za swojego colta i strzelił mierząc wprost w Colby'ego, zanim Colby zdążył wyjąć zza pasa swój pistolet. Tak podobno się to stało. Zwyczajny mord, i nic więcej.
— Mord? — powtórzy! doktor powstrzymując się od okazania radości. — Zatem Colby nie żyje?
Gdyby bowiem Colby rzeczywiście nie żył, znaczyłoby to, że świat nigdy się nie dowie, kto jest autorem całej tej intrygi.
Radość doktora nie trwała jednak długo.
— Nie, nie umarł. Może jednak teraz jest już umierający — wyjaśnił wysłannik.
— Lepiej byłoby chyba wobec tego — powiedział Aylard — bym udał się do miasta i zajął się nim jako lekarz?
— O, nie, to zbyteczne. Zajął się nim już nasz stary doktor Maynard.
Aylard zagryzł gniewnie wargi. Radość jego była na razie bezpodstawna. Pozostawała tylko nadzieja, że młody Colby, jeżeli nawet wyjdzie z tej afery z życiem, nie zdradzi swojego informatora, a w każdym razie nie rzuci wprost na niego oskarżenia.
Zawrócił konia i pojechał razem z wysłanym po niego kowbojem do miasta. Zastali tu już gromadki mężczyzn gotowe do oczekującej je wyprawy. Na widok nadjeżdżającego doktora wszystkie twarze ożywiły się.
— Gracko się spisałeś, Charlie! — chwalono młodego kowboja, który go tu przywiódł.
Aylardowi wydało się, że mężczyźni jak gdyby niechętnie i opornie odnoszą się do spełnienia dzieła, które sami sobie przecież nakazali.
— Nie mają specjalnie rozradowanych min — powiedział doktor do swego młodego towarzysza, kierując się wraz z nim ku hotelowi.
— Bo też nie są — odparł Charlie. — Nikomu nie uśmiecha się wyprawa, w której stosunek napastników do ofiar jest jak dziesięć do jednego. Przez dwadzieścia lat jednak nacierpiano się tutaj dość z powodu Morne'ów i teraz przebrała się już miarka. Dawniej, kiedy nie mieli nic, trudno było im się dziwić, że musieli kraść, a nawet puszczać się w rozbój, tym bardziej że byli zbyt leniwi, aby jąć się uczciwej pracy. Ale potem przybył Wielki Jim i wszystko zmienił.
Charlie przerwał, spojrzał na doktora, a pochlebiony jego uwagą mówił dalej:
— Doprawdy wyglądało na to, że zrobił z nich ludzi jak się patrzy. Bo oto młody Jud Pattison jechał po ulicach wesoły i swobodny, dumny jak paw ze swojej urody i stroju, ale nieskory do zaczepki. To, że był tak strojny, nie mogło mu przecież być poczytywane za złe. Powiem szczerze, że miło robi mi się na duszy na widok młodziana takiego jak Jud Pattison. Dorodny, zdrowy chłopak, świetnie prezentujący się na koniu, utrzymanym tak starannie, że sierść na nim lśni jak atłas. I raptem, nie wiadomo jak i kiedy, wybuchła ta awantura. Jud błyskawicznie wyrwał zza pasa swojego colta i dał ognia do młodego Colby'ego, wzburzywszy tym przeciwko sobie całe miasto. Jasne się teraz stało, że Morne'owie mimo zyskanego dobrobytu, nie zmienili swojej natury. Byli i są rozbójnikami, siewcami zamętu. I dlatego właśnie musimy zrobić z nimi porządek. Chcemy, aby nie pozostał przy życiu żaden z nich i aby raz wreszcie miastu i okolicy przestało zagrażać z ich strony niebezpieczeństwo. Zaczniemy oczywiście od głównego winowajcy, od Juda Pattisona.
— A co będzie z Jimem Conoverem?
— Nikt nie będzie szukał z nim zwady.
— Co takiego?! — oburzył się doktor.
— Nie chciałby pan chyba, doktorze, aby zrobiono z nim koniec na równi z resztą członków klanu? Sami przecież byliśmy świadkami, jak usilnie pracował Jim nad powstrzymywaniem swoich ludzi od walk, bijatyk i grabieży! Niestety, przy rozprawianiu się z całą ich bandą nie będzie można uniknąć wtrącenia się Jima. A tym, jak pan wie, podpisze wyrok także i na siebie.
Doktor odetchnął z wyraźną ulgą. Zsiedli obaj z koni i weszli po schodach na górę do hotelu. Tutaj, na środku holu, leżał na materacu młody Colby, tak jak został położony w pierwszej chwili po zranieniu. Klęczący przy nim siwowłosy mężczyzna podniósł się na widok wchodzących i podszedł do nich, mówiąc:
— Nic groźnego. Ręczę, że za parę dni będzie zdrów jak ryba. Nie ma co kłopotać się o niego!
Doktor Aylard pochylił się nad leżącym.
— I cóż, Colby? Jak się czujesz, chłopcze?
— Nasz doktor mówi, że wygrzebię się z tego — szepnął ranny.
Aylard usiłował się uśmiechnąć, jednak wyszło mu to nieszczególnie.
— Ale rad jestem, że pan powtórzył mi, co on powiedział — dodał młody Colby. — Nie mam wcale żalu do pana, że dowiedziałem się o tym.
Doktor Aylard zacisnął zęby. Tajemnica wyszła więc na jaw, choć takie pewne wydawało się, że w starciu z Judem Pattisonem Colby albo zostanie zabity od razu, albo umrze z ran, zanim zdąży się wygadać. Teraz sprawa wikłała się coraz groźniej.
— Bardzo dobrze, chłopcze! Bądź spokojny, Jud Pattison zapłaci nam za ciebie!
— Wcale tego nie chcę! Pragnąłbym tylko rozmówić się z nim. Bo doprawdy nie mogę zrozumieć, co Jud mógłby mieć przeciwko mnie, żeby powiedzieć taką rzecz. Dlatego właśnie chciałbym się z nim zobaczyć.
— Jak to? Po jego tak niegodziwym postępku wobec ciebie chciałbyś jeszcze z nim mówić?! — oburzył się doktor Aylard.
— Nie postąpił ze mną niegodziwie — odrzekł młody Colby. — Przecież strzelił do mnie nie z ukrycia, ale otwarcie, wobec wszystkich! Nie było więc żadnego podejścia. Nie mogę mieć do niego pretensji.
Wśród obecnych rozległ się szept zdumienia.
— Mam wrażenie, że Colby nie jest zupełnie przytomny. Zdaje się fantazjować — rzekł Aylard. — Nie można w każdym razie przywiązywać wagi do tego, co mówi. Nie dajmy się zatrzymywać, panowie! Musimy załatwić nasze sprawy jeszcze przed nadejściem ranka. Tak, tak, młody Colby stanowczo bredzi! Słyszeliście kiedy o człowieku, który chcąc się z kimś rozprawić, nie zdążyłby wyjąć pistoletu zza pasa, jeżeli oczywiście nie strzelono by do niego z zasadzki?
Obecni przyznali doktorowi zupełną słuszność, ale młody Colby nie przestawał protestować, kiedy wychodzili z hotelu. Gdy wreszcie wszyscy znaleźli się już w siodłach, ktoś zawołał:
— Doktorze Aylard! Bądź naszym przywódcą!
Okrzyk ten wywołał powszechny aplauz, który upoił dumę Aylarda niby najsłodsze wino. Nie do tego stopnia jednak, aby nie miał zrozumieć, że jemu nie wolno stanąć na czele tej wyprawy. Mógłby być w następstwie tego pociągnięty do odpowiedzialności prawnej, wezwany do składania zeznań, a tego przede wszystkim musiał uniknąć. Było dla niego bardzo ważne, aby w oczach Jacqueline nie uchodzić za tego, który dał hasło do wszczęcia całej sprawy.
Ściągnął więc cugle Samowi i skierował go nieco w bok od gromady. Kiedy na twarz Aylarda padło światło zapalonej latarni, podniósł rękę gestem nakazującym milczenie. Wszyscy ucichli, a on rozpoczął przemówienie od podziękowania obecnym za zaszczytny dowód zaufania, jakim go obdarzyli. Zaznaczył jednak, że jako obcy przybysz, nie zna miejscowych zwyczajów tak dobrze, jak wielu spośród obecnych. Ponadto, będzie korzystniej dla samej sprawy, jeśli na czele stanie człowiek starszy i bardziej doświadczony.
Przemówienie przyjęto gromkimi oklaskami. Wszystko w ogóle, co mówił i robił, zdawało się wzbudzać powszechny entuzjazm.
— Prosimy o wymienienie nazwiska! — wołano.
Aylard nie zawahawszy się ani na chwilę, wymienił nazwisko Sama Harpera, starego kowala.
Harper przyjął wybór z odpowiednią powagą, w paru okolicznościowych słowach przypomniał obecnym, że czeka ich bardzo nieprzyjemna, a nade wszystko smutna misja. Skoro jednak musi się to dokonać, trzeba wszystko zrobić jak należy.
Odpowiedziano mu oklaskami i żądano wydania rozkazów. Harper nakreślił jasno plan działania. Wyznaczył ludzi, którzy długim, luźnym szeregiem mieli wyruszyć naprzód i otoczyć pierścieniem dolinę na wypadek, gdyby ktoś z Morne'ów usiłował wymknąć się wcześniej. On sam, Harper, uda się razem z pozostałymi do siedziby Morne'ów.
29.
POWRÓT JUDA
Gdyby Jud był o parę lat starszy, nie przyszłoby mu nawet na myśl powrócić z miasta wprost do domu. Gdyby uległszy naturalnemu impulsowi, umknął na przełaj przez wzgórza i lasy, znalazłby schronienie wysoko w górach. Oczywiście wtedy stanąłby w rzędzie wyjętych spod prawa. Powracając po wydarzeniu z Colbym pod dach rodzinny, rzucał okiem na tonące w chmurach szczyty górskie, ku którym czuł w tej chwili osobliwy pociąg.
W jego duszy zmagały się dwa jednako silne uczucia: uciec, żyć na swobodzie w górach czy wrócić do domu, jak obiecał Jimowi.
Wysyłając go w charakterze swego reprezentanta, Jim ostrzegł go jeszcze raz na samym odjezdnym:
— Gdyby miało zajść coś niepomyślnego, gdybyś miał popełnić jakiś fałszywy krok, chociażby najgorszy, musisz bezwzględnie powrócić tutaj, do twojego domu rodzinnego i opowiedzieć mi o wszystkim, co zaszło. Rozumiesz?
Mówiąc to, podniósł ostrzegawczo wskazujący palec lewej ręki. Lewej, a nie prawej.
Jud nieraz zastanawiał się, dlaczego Wielki Jim używał zawsze lewej ręki zamiast prawej. Kiedy siedział przy stole, rzadko można było dostrzec, aby podnosił trzymaną na kolanach prawą rękę. Cały czas posługiwał się lewą. Kiedy młodsi członkowie rodziny pytali go o powód tego, wzruszał ramionami i opryskliwie odpowiadał im, aby zajmowali się własnymi sprawami.
Zwracali się wtedy do starego Johna Morne'a, nie wątpiąc, że wie o wszystkim. Na ich natarczywe pytania odpowiedział im stary John, groźnie zmarszczywszy brwi, że istnieje jeden tylko powód, dla którego dojrzali mężczyźni wolą używać przy jedzeniu lewej ręki. Bywa nim zazwyczaj chęć przeznaczenia prawej do dokonywania w razie potrzeby aktów donioślejszych niż używanie łyżki, noża czy widelca.
Wyjaśnienie to zostało uznane za najzupełniej wystarczające. Nikt nie wątpił, że stary John Morne ma słuszność, i że Jim trzyma bezczynnie prawą rękę na kolanach, aby mieć ją w każdej chwili w pogotowiu do chwycenia za broń.
— Wróć wprost tutaj, do twojego domu rodzinnego! — brzmiał nakaz Wielkiego Jima.
Posłuszny temu nakazowi, popędził Jud Pattison z powrotem do domu. Daremnie mówił sobie, że dąży ku własnej zgubie, bo przecież szeryf każe go szukać przede wszystkim w domu.
Po przyjeździe zdjął najpierw siodło z konia i wprowadził go do zagrody, po czym wybrał innego, najbardziej wytrzymałego, osiodłał go i uwiązał przy drzewie przed domem Johna Morne'a i Jima Conovera. Dopiero po zapewnieniu sobie w ten sposób natychmiastowego odwrotu zapukał do drzwi domu, a potem je otworzył. Na powitanie usłyszał od razu szorstki głos Jima:
— Odkąd to zacząłeś pozwalać sobie, młodzieńcze, na wchodzenie do mojego domu, zanim usłyszałeś zaproszenie do wejścia?
Jud cofnął się tak gwałtownie, że plecy jego niemal rozpłaszczyły się na ścianie. Stamtąd spojrzał na jasny krąg świetlny, rzucany przez stojącą pośrodku stołu lampę. Wielki Jim siedział poza tym kręgiem. Rozparty na krześle wydawał mu się większy niż kiedykolwiek. Gniewna odpowiedź uwięzła Judowi w gardle. Zaczął nerwowo obracać w rękach zdjęte z głowy sombrero. W końcu niezdolny znieść dłużej widoku postaci Jima, spuścił głowę i wpatrzył się w ziemię. Ktoś poruszył się w przeciwległym kącie pokoju. Jud nie podnosząc oczu, wiedział, że stary John Morne jest tutaj jako świadek jego upokorzenia.
Wtedy Jim Conover przemówił znowu, ale głosem zupełnie odmiennym. Wszyscy w całej dolinie wiedzieli, że ilekroć poddawano się jego woli, Jim natychmiast zmieniał ton wypowiedzi w sposób niemalże czarodziejski.
— Byłem przed chwilą nieco szorstki wobec ciebie, Jud. Widzę jednak, że musiało cię spotkać coś złego. I mnie to kiedyś się zdarzało. Nie jest także nowiną dla żadnego z Morne'ów czy Pattisonów wracać do domu ze złymi wieściami. Jak dalece zła jest ta nowina, którą nam przynosisz?
Jud na dźwięk tych słów podniósł głowę, taki jednak ciężar przygniatał mu duszę, że nie był w stanie przemówić. Czyn, który popełnił, rodził w nim coraz większe poczucie winy. On, wysłannik Wielkiego Jima, mający swoim zachowaniem się w mieście przekazać światu pokojowe zamiary Morne'ów, co zrobił? Prawdopodobnie zabił człowieka.
— Rozumiem — rzekł Wielki Jim. — Nie bój się mnie, Jud. Teraz, kiedy nieszczęście już się stało, będę po twojej stronie i będę cię bronił do ostatka... Opowiedz mi, co i jak się stało — dodał po chwili.
— Wstydzę się — szepnął Jud.
— Mów śmiało. Ktoś zadrwił z ciebie, kiedy przejeżdżałeś obok niego, a ty oddałeś mu na odlew, jak cię uczyłem?
Głowa Juda opadła z powrotem ku ziemi. Teraz już Jim dźwignął się z krzesła i wolnym krokiem podszedł do młodzieńca. Przejęty doniosłością chwili zapomniał o swej zwykłej ostrożności, pozwalając, aby prawa noga nieporadnie wlokła się za nim po podłodze. Jud sam był jednak zbyt rozdygotany i przygnębiony, by zwracać na to uwagę.
— Na miłość boską! — jęknął olbrzym, — Coś ty zrobił, Jud?
— Nie byłem w stanie powstrzymać się — szepnął Jud. — Przysięgam na wszystko co święte, że nie mogłem, bo kiedy podszedł do mnie klnąc i obrzucając mnie wściekłymi wymysłami jak szaleniec...
— Kto?
— Młody Colby.
— Co mógł mieć przeciwko tobie?
— Nie miałem pojęcia, że mógłby mieć cokolwiek przeciwko mnie, dopóki nie zetknąłem się z nim oko w oko. Od razu nazwał mnie świnią i tchórzem.
— Czy ty sam wyraziłeś się tak kiedyś o nim?
— Nie znałem go prawie. A w ogóle to wprost przeciwnie! Uważałem na przykład, że sposób, w jaki się znalazł wobec doktora Aylarda, był prawdziwie męski i szlachetny, jak zresztą uważają i wszyscy inni w miasteczku.
— Czy wyjaśniłeś mu, że jest w błędzie i że nigdy nie mówiłeś o nim nic uwłaczającego.
— Próbowałem. Daję słowo honoru, że próbowałem, że robiłem, co mogłem, aby mu wyperswadować te jego podejrzenia. Na nic to jednak się nie zdało. Zdawał się kipieć taką żądzą zmierzenia się ze mną, że nie uważałem za możliwe uchylić się od walki.
— Co dalej?
— O, Wielki Jimie, oddałbym wszystko na świecie, aby móc odrobić to, co się stało!
— Strzeliłeś do niego, Jud?
W ciszy, która zapadła, słychać było tylko ciężki jęk starego Johna Morne'a.
— Strzeliłem do niego! — powiedział Jud z rozpaczą w głosie.
— Nie żyje? — wyrwało się z ust Jima.
— Nie wiem. Przypuszczam, że tak. A może nie... Wyjdę im naprzeciw, gdy się zjawią po mnie — dodał po chwili zalękniony. — Oddam się dobrowolnie w ich ręce. Nie miałoby przecież sensu, żeby wszyscy nasi odpowiadali za to, co ja zrobiłem... Ale ty sam. Wielki Jimie, nakazałeś mi wrócić do domu bez względu na to, co się stanie...
— Nigdy, za żadną cenę nie wydamy cię, chłopcze! — zawołał stary John, niezdolny powstrzymywać się dłużej. — Zgodzę się raczej, byśmy wszyscy, ilu nas jest, zapłacili głową, niż miałbym pozwolić tym psom porwać cię od nas.
W tej chwili wszakże włączył się do rozmowy Wielki Jim i tonem rozkazującym oświadczył:
— Ja sam pokieruję całą sprawą... Właśnie wobec tego, co zrobił Jud, powinienem się go wyrzec.
Jud cofnął się ku drzwiom i położył rękę na klamce.
Jim zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju, pogrążony w myślach, nie zwracając uwagi na to, że zdradziecko powłóczy prawą nogą. Ruch Juda jednak nie uszedł jego uwagi.
— Jeżeli poważysz się wymknąć — krzyknął — zakatrupię cię na miejscu! Albo wydam szeryfowi. Możesz to sobie zanotować w pamięci!
Nie powiedział na razie nic więcej. Jud przez moment wpatrywał się w profil olbrzyma, a potem we wlokącą się za nim prawą nogę. Nie wątpił już w tej chwili, że była to stała ułomność ciała. Wyjaśniła, ona zarazem nieporadność prawej ręki. Wyjaśniała wiele rzeczy i Jud omal nie uległ pokusie wyskoczenia z pokoju i umknięcia tej nocy jeszcze w góry. Zwłaszcza że przy boku Jima nie widział rewolweru.
Nie był jednak zdolny się poruszyć. Przeczuwał nieograniczone możliwości drzemiące w tym człowieku. Potrafił on dokonać wszystkiego, co zamierzył.
— Czy jest teraz czas na gadanie i pertraktowanie? — wrzasnął stary Morne. — Mogą być tutaj lada chwila, ci przeklęci zbóje i mordercy!
— Mamy dość czasu — spokojnie oświadczył Jim.
— Znam ich. Znam ich i wiem, że wciąż jeszcze zanadto się mnie boją, aby tak łatwo ważyć się na zaaresztowanie którego z Morne'ów tutaj na naszym gruncie.
Powiedział to tonem tak stanowczym i z tak energicznym potrząśnięciem głową, że stary John Morne dostrzegł w nim przez chwilę dawnego dumnego Jima.
— Wyobrażasz więc sobie, że gromada ludzi ulęknie się tego, co mógłbyś z nią zrobić?
— Tak. Myślę, że się ulęknie — odparł Jim. — Możecie być pewni, że tak się stanie — dodał.
— Ależ, Jim! — zawołał starzec. — Wiemy przecież, że całe miasto jest przeciwko nam! Nie ulega wątpliwości, że zwalą się tutaj chmarą, aby wyrżnąć nas do ostatniego. Jedno już tylko nam pozostało: powołać wszystkich naszych chłopców pod broń. Nie ma chwili do stracenia! Musimy jeszcze tylko rozważyć, czy lepiej będzie stoczyć z nimi walkę tutaj, czy też ujść w góry?
— W góry! — radośnie wykrzyknął Jud.
— Pośpieszmy się! — naglił stary Morne.
— Ani kroku dalej! — powstrzymał obu Wielki Jim. — Ja tutaj rozkazuję! Ja tylko, nikt inny, ponoszę odpowiedzialność za wszystko, zresztą zgodnie z umową z ojcem. Musicie mnie słuchać!
Starzec i młody chłopak spojrzeli po sobie w milczeniu. Serce Juda zabiło dziką nadzieją, że słowo wyrzeczone przez starego Johna Morne'a usprawiedliwi akt buntu. Stary człowiek stał wpatrzony w Juda Pattisona, pragnąc wypowiedzieć to zbawcze słowo, ale nie mógł tego uczynić, powstrzymywany jakąś siłą przemożną, której sam nie umiał sobie wyjaśnić.
Jim zrobił dla nich wiele dobrego, cóż jednak mógł uczynić w obliczu niebezpieczeństwa, które teraz zawisło nad ich głowami? W pewnej chwili staremu Johnowi Morne'owi wydało się, że słyszy daleki tętent kopyt końskich. Pomyślał, że jeśli może słyszeć jeźdźców, to znaczy, że są już blisko, jako że tej nocy wiatr wiał od rancha Morne'ów ku miastu.
30.
SPRAWIEDLIWY SĄD
Jud pierwszy wyraźnie usłyszał i skoczył na środek pokoju. Stary John Morne dźwignął się ciężko z fotela.
— Nadjeżdżają! — zawołał. — Nadjeżdżają! Jim, każ wydać chłopcom rozkaz momentalnego uzbrojenia się! Każ zadąć w róg!
— Gadacie jak stary dureń! — odrzekł szorstko Jim. — Cóż to? Macie inne uszy niż wszyscy? Nie słyszę nic i nie ma nic do słyszenia!
Rzeczywiście albo słuch ich omamił, albo silniejszy podmuch wiatru zagłuszył tętent, faktem jednak było, że teraz nie słyszeli nic.
— Mamy moc czasu — spokojnie mówił Jim. — Zanim dam sygnał, muszę rozważyć jeszcze inny plan.
W tym samym momencie w dolinie rozległ się zupełnie wyraźny już tętent galopujących koni. Nie mogło być wątpliwości co do tego. Tętent wzmógł się tak nagle, jak nagle rozbrzmiewa granie orkiestry, ukazującej się na zakręcie ulicy, na której stoimy. Siła tych odgłosów wskazywała, że zbliża się kilkudziesięciu jeźdźców i że lada chwilą wtargnie w obręb zabudowań.
— Są już! — zawołał stary Morne załamując ręce. — Są już! Czyżby zapłacili ci, Jim, za to, że nas zdradzasz? Jud, zdejmij róg i zadmij!
Kiedy jednak Jud posłuszny rozkazowi sięgnął po róg, został pochwycony za ramię i odrzucony z taką siłą, że oparł się aż na przeciwległej ścianie. Wielki Jim sam zdjął róg ze ściany i cisnął go na otwarte palenisko, a płomienie momentalnie skłębiły się wokół niego. Nigdy już więcej nie miał rozbrzmieć znany sygnał bitewny Morne'ów.
— Jim, Jim! — wołał John Morne z rozpaczą w głosie. — Wydajesz nas na łup wrogom?
— Co pomógłby nam teraz sygnał? — odparł Jim. — Wypłoszyłby tylko chłopców z domów, aby tamci łatwiej mogli ich przychwycić i wymordować. Czy nie jest to jasne?
Tak, teraz było to już jasne. Kilkanaście sekund wcześniej mogło jeszcze nie być takie jasne. Teraz jednak jeźdźcy byli już w pobliżu domów, napełniając całe powietrze dzikim wrzaskiem.
Te przejęte od Indian okrzyki wojenne do tego stopnia zmroziły krew w żyłach starego Morne'a i Juda, że nie byli zdolni ruszyć się z miejsca. Jim natomiast pośpieszył do schowka tuż za pokojem, gdzie mieściły się strzelby, pół tuzina celnych, śmiercionośnych dubeltówek. Uzbrojeni w taką broń trzej znajdujący się w pokoju mężczyźni, mimo że dwaj z nich byli kalekami, mogli zalać każdy otwór wejściowy, drzwi czy okno, potokami ołowiu.
— Dla mnie jedną! — krzyknął Jud podbiegając. Ale Jim odsunął go na bok ruchem ręki.
— Weź jedną z nich i zastrzel go! Sprzedał nas! — wrzasnął John Morne.
— Co masz na myśli, Jim? — pytał błagalnie młody Pattison.
— Mam na myśli, że ty pójdziesz z nimi!
Odpowiedź ta sparaliżowała wprost Johna Morne'a i Juda Pattisona. Nie byli w stanie uwierzyć własnym uszom. Nagle zza drzwi domu rozległ się czyjś donośny głos:
— Morne! Czy jest tam John Morne?
— To kowal! Przyszedł po mnie wreszcie! — szyderczo odezwał się wołany. — Wychłostałem go kiedyś przed laty, poprzysiągł wtedy, że powiesi mnie na krokwi mojego własnego dachu! Teraz przychodzi dotrzymać przyrzeczenia!
Głos kowala wywołał z kolei inne imię:
— Wielki Jimie!
Jim podszedł do drzwi domu i otworzył je na oścież; w tej samej chwili padł strzał. Kula świsnęła tuż na głową Jima.
Gdyby cofnął się czy odsunął, posypałby się zapewne grad strzałów, a cała gromada przybyłych wtargnęłaby do wszystkich domów.
— Czy dlatego wezwaliście mnie do drzwi domu, aby mnie zamordować? — zapytał Jim, patrząc szyderczo na napastników.
— Żadnej strzelaniny, dopóki nie wydam rozkazu! — rozległ się nosowy głos kowala Harpera. — Ja tutaj rozkazuję i dopóki nie złożyłem komendy, żądam bezwarunkowego posłuszeństwa! Zrozumiano?
Tu i ówdzie gruchnęły ostre, pojedyncze głosy protestu. Jak się jednak zdawało, rozkaz kowala spotkał się z ogólnym uznaniem; w stronę niecierpliwego strzelca padły liczne głosy potępienia.
Doktor Aylard żałował w tej chwili gorzko, że nie przyjął powierzonej mu komendy. Wiedział, że gdyby to było w jego mocy, skierowałby z miejsca całą nawałnicę przeciwko temu domowi i jego obrońcom, aby przede wszystkim zniszczyć Jima Conovera. Mruknął też do jakiegoś młodzika, który stał najbliżej:
— Jedyna droga dla każdego z Morne'ów to być sprzątniętym. Czy nie mam racji kolego?
— Słusznie pan mówi, doktorze! — przytaknął młodzik, dumny, że został nazwany kolegą przez człowieka tak wybitnego.
— A zresztą — dodał Aylard — pozwolimy im pogadać trochę i posłuchamy, co powiedzą.
Natężywszy wzrok, usiłował poprzez zasłaniające go liście drzew przyjrzeć się Wielkiemu Jimowi stojącemu w drzwiach. W pokoju za plecami Jima płonęło sute ognisko, rzucając raz po raz silniejsze odbłyski światła na jego postać, która w takich momentach wyraźnie odcinała się na jaskrawym tle.
— Czy on jest tutaj, Jimie? — zapytał kowal.
— Kto ma być tutaj?
— Wiesz przecież, o kogo pytam. O Juda Pattisona.
— A co jeżeli jest?
— Przyjechaliśmy po niego i chcemy go mieć. Zrozumiano?
— Żeby co z nim zrobić?
Odpowiedzią był ogólny dziki wrzask, a potem głos kowala:
— Żeby zrobić z nim to, co uważamy za właściwe.
— Czy to ma znaczyć, że chcecie powiesić go na najbliższej gałęzi?
— Możliwe. Nie pytaj o to.
— Dlaczego nie?
— Dlatego, że jeśli go nie wydacie, sami weźmiemy, a wówczas zabierzemy nie tylko jego.
I znów rozległ się wrzask przyczajonych w mroku ludzi.
— Co się dzieje z młodym Colbym? — zapytał Jim.
— To nie wasza rzecz, Jud Pattison zrobił co mógł, aby go zastrzelić. To tylko wiemy i to jedynie nas obchodzi.
— Czy nie była to uczciwa walka?
— Nie chodzi o to, czy walka była uczciwa czy nie. Sam wiesz najlepiej, co mamy na myśli. To mianowicie, że jeden z Morne'ów poważył się użyć broni publicznie, na ulicach miasta. Ale tym razem przebrała się miarka. Będzie to po raz ostatni.
Po tych słowach kowala odezwało się wiele głosów jednocześnie.
— Tracimy tu czas na niepotrzebne mędrkowania i gadania — wołali zniecierpliwieni. — Ścierpły nam już nogi od tego stania i czekania. Dość tych zbędnych słów! Chcemy nareszcie czynu!
— Będzie i na to czas — odparł Harper. — Co powiedziałeś, Jim?
— Powiedziałem, że to wszystko polega na jakimś grubym błędzie. Macie w waszym mieście podłego tchórza, który za wszelką cenę usiłuje was podburzyć przeciwko Morne'om. Powiedział on Colby'emu, że Jud go obraził. Colby w odpowiedzi rzucił się z przekleństwami i wymysłami na Juda. Doszło do użycia broni i Colby został trafiony pierwszy. Może powiecie, że nie było tak, jak mówię?
— Zawsze umiałeś wszystko gładko wykręcić, Jim. Dzisiaj jednak to już nie wystarczy. Tak dłużej trwać nie może! Chcemy dostać Juda Pattisona. Jeżeli w ciągu minuty nie wydacie nam Juda, wówczas... niech niebo zlituje się nad wami wszystkimi. Powyrzynamy was bez pardonu! Co do nogi!
Zaległa pełna napięcia cisza. Widać było, że postać stojąca w drzwiach słania się nieomal. Wreszcie Jim się odezwał:
— Jud jest niedorostkiem. Wiem przecież, że w rzeczywistości zależy wam na mnie. Bierzcie mnie więc! Wystarczę wam chyba jako okup? Wychodzę do was, będziecie mogli rozprawić się ze mną na miejscu Zapewniam, że nie mam przy sobie żadnej broni. Patrzcie!
Wśród zgromadzonych dokoła domu rozległ się szmer zdumienia.
— Słyszał pan to, doktorze? Słyszał pan? — wybąkał przez ściśnięte wzruszeniem gardło młody chłopak stojący najbliżej Aylarda.
— Udawanie! Blaga! — rzucił doktor wzgardliwie.
Do furii doprowadzał go widok Jima Conovera wychodzącego z takim dostojeństwem naprzeciw własnej śmierci. Poza tym zdawał sobie sprawę, że gdy ta wieść dojdzie do Jacqueline, złamie jej serce, a w każdym razie zapewni Jimowi jej pamięć na wieki.
— O, nie, niech pan spojrzy, panie doktorze — szepnął młody chłopiec.
— Patrzcie, pozostawiłem w pokoju strzelbę, rewolwer i ładownicę! — powiedział Jim.
Z wolna postąpił krok do przodu i dodał:
— Rzucam także nóż. Jestem człowiekiem bezbronnym. Nie mogę niczym się wam przeciwstawić. Chodźcie tu i bierzcie mnie! Robiłem rzeczy, za które być może należy mi się stryczek, ale pozostawcie w spokoju chłopaka i wszystkich innych. Widzicie przecież, że tutaj na miejscu, sprawy zaczynają się już układać i...
Zdumienie i poruszenie obecnych wyładowało się w postaci głośnego jęku.
— Cofnij się, Jim! — zawołał kowal wzruszony tą wspaniałomyślną propozycją. — Przysięgam na Boga Wszechmogącego, że wierzę w twoją szczerość i w uczciwość twoich zamiarów, Jim — rzekł kowal. — Dobrze więc. Wyjdź i stań tutaj obok mnie, a ręczę słowem, że włos nie spadnie ci z głowy. Podoba nam się twoje wystąpienie, więc chodź tu i pozwól, że uścisnę ci dłoń.
— Czy odważy się to zrobić? Czy odważy się? — szepnął młody chłopiec stojący obok doktora Aylarda.
— Cicho bądź, głupcze! — jęknął doktor odruchowo chwytając za broń. Czuł, że wymyka mu się ostatnia deska ratunku. Wielki Jim będzie nadal żył, nie napastowany, a klęska, którą przygotował i tak kunsztownie obmyślił dla niego i której utajone sprężyny tak podstępnie i tak owocnie, jak się zdawało, puścił w ruch, rozsrożyły się i zmiecie z oblicza ziemi wszystko, z wyjątkiem tego jedynego właśnie drzewa, na którego wyrwaniu z korzeniami najbardziej mu zależało!
— Dzięki! — odparł Jim. — Bardzo to zacnie z waszej strony, nie wydaje mi się jednak, aby dorosły mężczyzna mógł opuszczać swoich w nieszczęściu. I dlatego pozwolicie, że zostanę gdzie jestem.
— Słyszy pan, panie doktorze?! — szepnął chłopak stojący przy doktorze Aylardzie. — Czyż nie jest on prawdziwym, tysiącprocentowym mężczyzną?!
Ulgę, jaką odczuł doktor, omroczył niemiły cień. Po raz pierwszy dopiero zaczął rozumieć Jima, stało się też dla niego jasne, że tkwiący w nim bezmiar siły, dobroci i szlachetności musiał pociągnąć kobietę taką jak Jacqueline, musiał wzbudzić w jej sercu miłość dla niego.
I jedno jeszcze stało się dla Aylarda jasne: kula z jego własnego rewolweru stała się dla Jima pierwszym impulsem do pełnego rozkwitu i ujawnienia tych wrodzonych mu, ale drzemiących w nim dawniej zalet charakteru. Ta kula sprawiła, że Jacqueline tak gorąco go pokochała. Ironia fatalnego splotu przyczyn i skutków doprowadziła doktora niemal do stanu wściekłości.
— Mam dla was jeszcze jedną propozycję — powiedział Jim. — Wyprowadzę Juda, aby stanął naprzeciwko was. Nie boi się on poniesienia odpowiedzialności za to, co uczynił. Nie chce wciągać wszystkich w biedę, którą sam sprowadził. Uważa jednak, i ja uważam tak samo, że potępiacie go bez sądu, bez dania możności wytłumaczenia się. Czy zgodzicie się go wysłuchać?
— Do wszystkich diabłów z sądami! Znów byłoby tylko niepotrzebne gadanie! Potrzeba nam czynu, a nie słów! — wrzasnął doktor Aylard, zdrętwiały z przerażenia na myśl, że jego tajemnica mogłaby przy tej sposobności wyjść na jaw.
— Tak! Potrzeba nam czynu! — pochwyciło kilkanaście głosów.
Potężny organ mowy kowala zagłuszył jednak wszystkich.
— Słuchajcie, chłopcy! — zawołał. — Wielki Jim postępuje jak prawdziwy mężczyzna i dlatego jego słuszne żądanie będzie uwzględnione. Niezależnie od wyroku, jaki wydamy na Juda Pattisona i na wszystkich innych, nie może nam zaszkodzić wysłuchanie tego, co Jud ma do powiedzenia we własnej obronie. O co więc chodzi? — zwrócił się do Jima.
— Chodzi o to, czy macie zamiar powiesić Juda od razu na miejscu, czy też aresztować, wtrącić do więzienia i osądzić zgodnie z prawem?
Ten sposób zalegalizowania wyprawy, mającej pierwotnie na celu zwykłe zlinczowanie winowajcy, przemówił od razu do uczuć i rozumu prawie wszystkich. Tylko kilku szczególnie zacietrzewionym i okrutnym pilno było wszcząć rzeź. Prowodyrem tych ostatnich był doktor Aylard. Każda chwila zwłoki oznaczała, że cała wyprawa mogła lada chwila zakończyć się fiaskiem. Co gorsza, fiaskiem złowrogim w skutkach dla głównego inspiratora.
— Cóż, chłopcy, pozwolicie zagadać się i udaremnić robotę, dla której tu przybyliście? — zawołał.
— Dziękuję panu, doktorze Aylard! — odparł Jim. — Zdradził pan aż nadto wyraźnie krwiożerczość swoich zamiarów. Rad jestem, że udało mi się wykryć, czyja w tej całej sprawie tkwi ręka!
— Nędzniku! Łotrze! — zagrzmiał Aylard.
Od dalszego wymyślania powstrzymał go wzrastający szmer potępienia. Nie dokończył więc, zacisnął zęby i pieniąc się ze złości, czekał, co będzie dalej.
— Wysuńcie się więc obaj do przodu — rozkazał kowal. — Chcemy wysłuchać tego, co Jud ma do powiedzenia w swojej obronie. Po rozważeniu zaś przez nas stopnia jego winy zawiśnie on na gałęzi albo pójdzie do więzienia.
31.
SĘDZIA I PRZYSIĘGLI
Przede wszystkim nie było pewne czy Jud Pattison zechce powierzyć swoje losy wilkom i poleźć im prosto w paszczę. Kiedy Wielki Jim cofnął się do wnętrza pokoju, zastał starego Morne'a usilnie przekonującego Juda, aby nie narażał się na tak ryzykowny krok i Juda na wpół zdecydowanego ulec tym perswazjom. Nie krępując się, oskarżał stary Morne Jima o zdradę. Był w jego pojęciu albo zdrajcą, albo durniem, albo jednym i drugim.
— Dziwny byłby to jednak rodzaj zdrajcy — zwrócił mu Jud uwagę — który ofiarował swoje życie za cudze. Musicie sami to przyznać, prawda?
— Słuchaj! — rzekł Jim. — Jeśli wyjdziesz do nich i zdasz się na ich sąd, przedstawiwszy im szczerze twoją sprawę, masz szanse wygrania jej.
— Szansę jedną na dziesięć! — zawołał John Morne szyderczo.
— Tak, mniej więcej. Jedną szansę na dziesięć — potwierdził Jim poważnie. — Ale w przeciwnym razie nie będziesz miał żadnej szansy. Jeżeli nie wyjdziesz do nich i nie skorzystasz z tej jedynej możliwości, w całej dolinie nie pozostanie do jutra nikt żywy prócz kobiet i dzieci. A więc przede wszystkim powinieneś zrobić to dla dobra innych.
To zwrócenie się do rycerskich uczuć młodego chłopca nie było daremne. Jud z wolna przygotowywał się do wyjścia, jak gdyby mimo wszystko miał nadzieję, że stary John Morne wynajdzie jakiś skuteczniejszy i lepszy sposób, aby uchronić go od stawienia się przed napastnikami. Jakkolwiek stary Morne jęczał i wzdychał, nie przestając złorzeczyć Jimowi, nie powiedział jednak nic takiego, w czym można było dopatrzyć się logiki, wobec czego Jud Pattison wyszedł wreszcie wraz z Jimem. Obaj byli bez broni.
Na zewnątrz zmieniła się tymczasem scena. Jeźdźcy ustawieni półokręgiem podjechali bliżej domu. Kilku z nich zsiadło z koni i naznosiło drzewa opałowego z pobliskiej szopy. Suchymi gałązkami i szyszkami zaczęto rozpalać ognisko. Kiedy płomienie buchnęły w górę, ułożono stos ze szczap, które zapaliły się żółtym ogniem. Światło wydobyło z mroku twarze mężczyzn zgrupowanych dokoła stosu, gotowych do sądzenia i wydania wyroku na człowieka, którego potępienie sformułowali już w głębi umysłów i serc.
Inna rzecz, że w całej tej gromadzie nie znalazłby się człowiek, który chociaż raz w życiu nie dźwigałby krzyża, przeznaczonego teraz dla mieszkańców doliny. Byli wśród nich tacy, których bracia padli od strzałów bezdusznych jeźdźców. Byli inni, którzy stracili w ten sposób dalekich krewnych, a jeszcze inni sami musieli znieść publiczne pohańbienie ich godności. I byli wreszcie tacy, którzy w obawie o własne życie zmuszeni byli przez całe lata wysługiwać się łotrom. Bardzo wielu zostało okradzionych z bydła przez złodziei, którzy znajdowali schronienie i pomoc u Morne'ów. Dlatego też nie było w całej gromadzie nikogo, kto nie spoglądałby teraz z wściekłością na Juda i jego towarzysza.
W obliczu grożącego niebezpieczeństwa młody człowiek zachowywał się tak swobodnie, jak gdyby wyszedł na spotkanie miłych sercu, dawnych przyjaciół. Jego mocno zaciśnięte szczęki, płomienne oczy o śmiałym spojrzeniu i pozorny spokój usposabiały wszystkich jeszcze bardziej niechętnie do niego.
— Ależ to jeszcze dzieciak! — zauważył jeden z obecnych.
— O, nie powiedziałbyś tego, gdyby zapuścił swoje kły w ciebie! — odparł jego rozmówca, wzbudzając tą odpowiedzią ogólny śmiech, który jednak przebrzmiał, zanim rozległ się na dobre.
Każdy z mężczyzn w tym kole zdawał sobie sprawę z oznak wilczej rasy wyróżniających młodego chłopca. Był smukły i rosły jak młody dębczak, ciemnymi, płonącymi oczami przypominał Indianina. W tym wypadku jego młodość przemawiała przeciwko niemu. Jeżeli tak wcześnie waży się na czyny, których nie powstydziłby się dojrzały mężczyzna — myślano — to co będzie później!
Gdyby załamał się i zaczął płakać, zmiękczyłby na pewno serca swoich prześladowców. Ale chłopiec zachowywał się godnie, jak przystało na dorosłego mężczyznę, toteż zdecydowani byli potraktować go odpowiednio surowo, jak gdyby naprawdę był dorosłym mężczyzną. .
— Ja będę sędzią wyrokującym — oświadczył kowal — a wy wszyscy będziecie przysięgłymi, z panem, doktorze Aylard, jako przewodniczącym. Myślę, że pan najlepiej z nas wszystkich potrafi sformułować pytania, które trzeba będzie postawić. Z drugiej strony wyznaczam Wielkiego Jima na głównego obrońcę podsądnego. Wam obu, Bill i Joe, oddaję młodego Pattisona pod straż. Odpowiadacie za to, aby nie uciekł i zachowywał się odpowiednio.
Na strażników wybrał kowal dwóch braci, których ojciec padł, jak głosiła wieść, od kuli starego Johna Morne'a. Wiadomo więc było, że Jud będzie dobrze pilnowany.
Płomienie ogniska strzelały teraz wysoko w górę, rzucając wyraziste światło na ponure męskie twarze, tak zmienione w tym oświetleniu, że nawet towarzysze z trudnością poznawali się nawzajem. Kowal usiadł na wysokim pieńku, oparłszy łokieć na leżącym obok płaskim kamieniu, który służył mu teraz za pulpit.
— Twoje imię i nazwisko? — zapytał sędzia, wskazując na Juda.
— Myślę, że i bez mówienia znacie wszyscy moje imię i nazwisko — odparł Jud wzruszając pogardliwie ramionami.
— Słuchaj, synu — surowo oświadczył sędzia — prawo nie chciałoby wieszać człowieka, który ma tylko przezwisko, czy też zdrobniałe imię. Jakie jest twoje pełne imię i nazwisko?
— Judson Pattison — odparł podsądny.
— Judsonie Pattisonie — odezwał się ponownie sędzia — czy wiesz, o co jesteś oskarżony?
— Oczywiście!
— A więc opowiedz nam, jak to było... Chociaż nie! Przecież przepisy prawą nie pozwalają podsądnemu na określanie, o co jest oskarżony. Doktorze Aylard, czy nie byłby pan łaskaw wystąpić naprzód i powiedzieć, z jakiego powodu Judson Pattison stoi tu przed nami?
Doktor był zachwycony. Miał więc znowu okazję podjudzić wszystkich do tego stopnia, aby kwestia powieszenia chłopaka była z góry przesądzona i aby powieszenie to było iskrą rozpłomieniającą żądzę dalszych egzekucji.
Wystąpił więc naprzód, prowadząc za cugle konia, ich końce przerzucił sobie swobodnie przez ramię. Jego wytworny strój, pogodna twarz, pełna nonszalancji poza z jedną ręką wsuniętą do kieszeni bryczesów, a drugą bawiącą się niedbale szpicrutą tworzyły całość dość osobliwą w tej scenerii. Po przypatrzeniu się doktorowi oczy wszystkich, jak gdyby na dany znak, zwróciły się ku atletycznej postaci Wielkiego Jima.
Wyczuwało się od razu, że są to dwaj główni przeciwnicy. Doktor pokonał go raz, przypuszczano więc, że i tym razem doktor okaże się zwycięzcą. Oczywiście tu sytuacja była z gruntu odmienna. Teraz nie będzie odgrywała roli siła fizyczna ani zdolność władania bronią, ale umiejętność szermierki słownej.
Doktor, jak zdołali się zorientować, będzie dążył do powieszenia podsądnego, natomiast Wielki Jim będzie robił wszystko, aby do tego nie dopuścić. W zaistniałej sytuacji przewaga była wyraźnie po stronie doktora. Wobec tego jednak, że był to pojedynek pomiędzy dwoma dawnymi wrogami, wzbudzał dodatkowe zainteresowanie. Wszyscy bezwiednie posunęli się do przodu, jeszcze bardziej zacieśniając koło. Pośrodku pozostała ogrodzona z obu stron zwartym szeregiem ludzi ścieżka, na której jednym końcu stał doktor, a na drugim Wielki Jim. Obok niego umieścili się dwaj strażnicy, trzymający pomiędzy sobą Juda; jego ramiona skrępowano na plecach.
Ton głosu doktora był niedbały i nonszalancki — ton człowieka, który uważa sprawę za przesądzoną z góry.
— Wydaje mi się — zaczął — że pan Harper — skłonił się z szacunkiem w stronę kowala-sędziego — mógł obrać lepszego oskarżyciela publicznego. Wszystko, co wiem o Morne'ach i Pattisonach, streszcza się w bardzo niewielu punktach. Niewątpliwie są pośród nas ludzie, którzy mogliby odtworzyć ich dzieje, czyn po czynie. Sądzę jednak, że rzecz polega na tym, iż w dawnych czasach, zanim skrępowały ich surowe przepisy prawa, owi Morne'owie i Pattisonowie postępowali, jak im się tylko podobało, a podobało im się najbardziej rabowanie cudzego mienia i, w celu zatarcia śladów, zabijanie swoich ofiar. Kiedy jednak zapanowało prawo, byli na tyle sprytni, że przycichli, pozornie ustatkowali się i udawali, że wiodą uczciwe życie. Mieli szczwanego, starego przywódcę, który uczył ich, jak grabić i zabijać nocą, jak zmywać ślady krwi ze swoich rąk i powracać przed świtem do domu, aby wszystko wyglądało normalnie.
Ogólny pomruk oburzenia był wtórem do jego słów.
— Kiedy rabusie wyruszali na swoje łowy — mówił doktor w dalszym ciągu — znajdowali bezpieczne schronienie u Morne'ów. Ścigające ich władze zawsze natrafiały na tuzin Morne'ów czy Pattisonów gotowych przysiąc na wszystkie świętości, że podejrzani o popełnienie zbrodniczego czynu nie ruszali się stąd od czterdziestu ośmiu godzin co najmniej.
Doktor przerwał, zastanowił się chwilę i ciągnął:
— Często nawet przedstawiciele władzy nie odważali się przekroczyć granicy terenów zajmowanych przez Morne'ów, choćby nawet ślady przestępców wiodły wyraźnie w tym kierunku. Zauważcie, panowie, że chociaż ziemia Morne'ów od wielu lat była znana jako wylęgarnia rabusiów i zbrodniarzy, jako bezpieczna kryjówka dla różnych przestępców, to w ciągu całego tego czasu tylko jeden ze stałych jej mieszkańców został przyłapany na miejscu przestępstwa. Jest nim ten łotr właśnie, ten Judson Pattison, w którego żyłach mimo młodego wieku zdaje się płynąć już zatruta krew. Nie należy zresztą brać pod uwagę jego młodego wieku.
Pozwolę sobie przypomnieć panu sędziemu i panom przysięgłym, że młody grzechotnik zabija człowieka równie pewnie jak stary.
Doktor skończył. Ostatnie jego słowa słyszane były tylko dzięki temu, że podniósł głos, chcąc zagłuszyć wciąż wzrastający groźny pomruk. Słowa doktora wskrzesiły w pamięci obecnych tysiące krzywd, jakich doznali ze strony Morne'ów i Pattisonów.
— Usuńmy więc z drogi tego nędznika, zanim zdąży wyrządzić więcej zła! — zawołał bojowo doktor. — Potem rozprawimy się z resztą tej zarazy.
Co najmniej tuzin głosów odezwało się jednocześnie, domagając się natychmiastowego czynu. Zaczął wytwarzać się poważny zamęt. Daremnie sędzia uderzał rękojeścią colta w swój pulpit ze skały i wzywał do uciszenia się. Większa siła, donośniejszy głos i osobowość bardziej imponująca niż kowala były potrzebne, aby uciszyć wzburzone namiętności. I głos taki rozległ się z potęgą gromu z przeciwległego krańca półkola.
— Ludzie, czy wydaje wam się, że będziecie mogli rozprawić się sprawiedliwie ze starymi zbrodniami popełnieniem nowej? Czy naprawdę zamierzacie powiesić tego biednego dzieciaka, zanim go wysłuchacie?
— Tak, zamierzamy go powiesić, choćbyśmy zasłużyli tym na potępienie Wielkiego Jima i całej reszty jego przeklętej rodzinki! — wrzasnął doktor równie donośnym głosem.
Gdyby milczał, zebrani może zabraliby się od razu do dzieła i życiu Juda położono by kres. Nie jedną, ale kilka pętli skręcano już na jego szyję. Tuzin silnych mężczyzn ofiarowało się dobrowolnie wciągnąć go na najwyższą gałąź, na której zawisłby bez oporu.
Biedny Jud dygotał cały. Nie czuł się już takim dorosłym mężczyzną, jak jeszcze do niedawna. Stał się z powrotem niedorostkiem, dzieckiem prawie. Czuł, że jeśli natychmiast nie zapanuje nad sobą, usta wykrzywią mu się boleśnie i łzy same wytrysną z oczu.
Ale teraz, kiedy zgromadzeni usłyszeli głos obu potężnych przeciwników: Wielkiego Jima na jednym końcu i doktora Aylarda na drugim, poniechali przez sam szacunek dla obu zamiaru powieszenia Juda. Chodziło im też o to, by nie uronić ani jednego słowa z pasjonującego wszystkich sporu obu antagonistów.
— Dajcie wypowiedzieć się Wielkiemu Jimowi! — rozbrzmiały liczne głosy.
— Cóż on może mieć do powiedzenia?
— Zaraz się przekonamy. Przestańcie hałasować i słuchajcie!
Widownia wróciła do poprzedniego układu. Rozległo się niezagłuszane już wrzaskami stukanie kowala w kamień dla uciszenia audytorium.
— Słyszeliśmy przemówienie doktora jako jednej ze stron i przyznać musimy, że mówił prawdę. A teraz wysłuchamy Wielkiego Jima, aby powieszenie Juda wyglądało na akt bardziej sprawiedliwy i legalny.
Szczerość kowala co do jego właściwych intencji wywołała przyciszony śmiech, który okazał się wielce pomocny dla Jima w jego trudnym zadaniu.
32.
JUD BRONI SIĘ
— Panie sędzio! — zwrócił się Jim do kowala. — Jak pan powiedział, że nazywa się podsądny?
— Do wszystkich diabłów, Jim! — rozgniewał się kowal. — Twoje pytanie nie ma żadnego sensu! Wiesz przecież, że nazywa się Judson Pattison.
— Wydawało mi się, że wiem — rzekł Jim — ale nie byłem zupełnie pewien, widząc, że gromada gotowa jest powiesić Juda za sprawy, które rozgrywały się przed jego urodzeniem. Mówiono tu o rabowaniu i zabijaniu, a przecież, wielkie nieba, ten dzieciak ukończył w zeszłym tygodniu zaledwie szesnaście lat. Kiedyż więc zdążył dokonać tych wszystkich czynów, o które doktor Aylard oskarża Morne'ów?
Był to cios wymierzony trafnie. Sędzia zwrócił się do doktora.
— I cóż pan na to powie, doktorze Aylard?
Doktor wysunął się o krok naprzód z miną szyderczą, jak gdyby zbliżając się do Jima, mógł go zmusić do cofnięcia się przed nim ze strachu. Postąpił jeszcze o krok ku niemu, po chwili wszakże zatrzymał się, zdając się zmieniać zamiar.
— Cóż! Sądzę, że każdy z obecnych wie, co miałem na myśli. Mówiłem o całej bandzie Morne'ów i Pattisonów. Byli bandą opryszków od początku do końca, a każdemu wiadomo, że człowiek nie może być lepszy niż krew, jaka płynie w jego żyłach.
Wielki Jim uśmiechnął się z lekka. Inni nie wiedzieli, co mają o tym myśleć.
— Wypowiedział pan swój sąd w niewłaściwym miejscu, doktorze Aylard. Mamy tutaj wśród nas wielu dzielnych ludzi, którzy delikatnie rzecz nazywając, cieszą się dużo lepszą opinią, niż mieli kiedyś ich ojcowie. Może tam w Anglii, skąd jakoby ma pochodzić ród Aylardów, ludzie nie bywają inni, niż byli ich ojcowie i dziadowie czy pradziadowie przed nimi. Tutaj u nas, na Zachodzie, człowiek jest taki, za jakiego uważa go otoczenie, wśród którego żyje i działa.
Było to niewątpliwie kolejne posunięcie na korzyść Wielkiego Jima. Pośród obecnych istotnie znajdowali się ludzie, szanujący w pełni przepisy prawa, mimo że za ojców mieli opryszków pierwszej wody. Byli także tacy, których ojców wieszano czy rozstrzeliwano za dokonane przestępstwa, kiedy oni sami byli jeszcze dziećmi. W innym społeczeństwie takie piętno mogłoby zaważyć fatalnie na ich losach, ale tutaj, gdzie każdy miał tak wiele do zrobienia, dorastali nieupokarzani przez nikogo. Jedyne też, czego mogli żądać od świata, było puszczenie w niepamięć dawnych spraw.
Jeśli doktor Aylard nie wiedział dotychczas o tym, mógł łatwo domyślić się z wyrazu twarzy otaczających go mężczyzn, że zapuścił się na niebezpieczne tory, toteż czym prędzej wycofał się.
— Powróćmy lepiej do sprawy młodego Pattisona — rzekł.
— Panie doktorze! — rzekł Jim. — To właśnie jest moim zadaniem. Staram się nie dopuścić, aby młody Pattison zawisnął na gałęzi za sprawy, do których nie przykładał ręki.
— Nie uda się to panu! — rzucił szyderczo doktor. — Wszyscy dobrze wiemy, jakie to ziółko ten młody Pattison. Byliśmy świadkami jego postępku z młodym Colbym. Kto go zastrzelił?
— A kto pierwszy rozpoczął walkę?
— Kto zawsze rozpoczyna walkę tam, gdzie jest w nią wmieszany któryś z Morne'ów czy Pattisonów? — brzmiała drwiąca odpowiedź.
— Niech Jud sam opowie, jak to było — rzekł Jim. — Opowiadaj, Jud!
— Czy mamy tutaj czekać całą noc? — zagrzmiał głos doktora. — Czy mamy dłużej jeszcze trwonić czas na wysłuchiwanie bredni opowiadanych przez tego młodego niegodziwca?
— Nietrudno odgadnąć — przerwał mu Jim — że jego życie niewiele ma wartości dla pana, doktorze Aylard, dla niego wszakże ma ono większą wartość niż wszystko inne.
Odpowiedź ta wywołała przytłumiony chichot wśród mężczyzn, zaczynających znów żywo interesować się przebiegiem rozprawy, która, nie wątpili, skończy się powieszeniem Juda Pattisona. Na razie jednak widać było, że Wielki Jim bierze górę nad doktorem.
— Uspokójcie się, panowie! — przywołał kowal obecnych do porządku. — Za wiele hałasu w tej sali sądowej. Ucisz się, Peters! Odznaczasz się zawsze większą gadatliwością niż rozumem. Doktorze Aylard, wydaje mi się doprawdy, że Jim ma słuszność, bo przecież zgromadziliśmy się tutaj, aby osądzić sprawę młodego Juda Pattisona, a nie całej rodziny Morne'ów i Pattisonów.
— Niech i tak będzie — zgodził się doktor, sposępniały z doznanego zawodu. — Róbcie, jak chcecie!
— Opowiedz, Jud! — zachęcił chłopca Wielki Jim.
Niełatwo było Judowi przemówić. Głos z trudem wydostawał mu się z krtani, początkowo cichy i drżący. Ale ta właśnie niepewność i drżenie głosu zdawały się po raz pierwszy otwierać zebranym oczy na fakt, że ich jeniec był młody, naprawdę bardzo młody.
Patrząc prosto przed siebie wielkimi, nieco wystraszonymi oczami, zaczął Jud, z częstymi przestankami spowodowanymi wysiłkiem opanowania głosu, opowieść o przebiegu zajścia od tego, że młody Colby natarł na niego, nazywając tchórzem i świnią i od razu sięgnął po swojego colta. On sam, osłupiały od tej napaści, chwycił instynktownie za własny rewolwer, wystrzelił i biedny Colby zwalił się na ziemię.
Nastąpiła dłuższa przerwa.
— Powiedz, Jud — zwrócił się do niego Jim — czy ty i młody Colby byliście wrogami?
— Nawet mi się to nie śniło!
— Czy widziałeś się kiedy z nim przed dniem dzisiejszym?
— Znałem tylko jego imię i nazwisko.
— A po tym, jak upadł na ziemię, czy odjechałeś czym prędzej?
— Rozumie się, że nie. Zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy nim.
Jim sprężył się nagle. Był to szczegół zajścia, do którego usłyszenia on sam nie był przygotowany. Pośpieszył wszakże wyzyskać go na korzyść podsądnego.
— Jud! — rzekł surowo. — Nie wydaje się prawdopodobne ani rozsądne, abyś po powaleniu człowieka miał zostawać tam dłużej.
— Nie miałem żadnej ochoty zostać — przyznał Jud ze smutkiem. — Wiedziałem, że tym, co zrobiłem, rozpętałem piekło. Oddałbym też część samego siebie, aby móc cofnąć to, co się stało. Zdawałem sobie przecież sprawę, że ściągnąłem tym straszliwe gromy na głowy wszystkich Morne'ów. Ostrzegałeś mnie, Wielki Jimie, abym był specjalnie uważny; mówiłeś, że posyłasz mnie właśnie dlatego, aby całemu miastu pokazać, jakimi spokojnymi ludźmi są teraz Morne'owie i Pattisonowie.
— Co to wszystko ma wspólnego ze sprawą? — szorstko przerwał doktor.
— Daruj, panie doktorze — rzekł kowal — ale jestem żywo zainteresowany opowiadaniem chłopca. Mów dalej, Jud! Może nie jesteśmy tacy surowi i okrutni, jak przypuszczasz.
Doktor obrzucający wszystkich dokoła dzikim spojrzeniem dostrzegł, że to prawda. Jak się okazało, Jim mądrze przewidział, że zebrani nie będą zdolni utrzymać długo swej wściekłości w punkcie wrzenia.
— Ukląkłeś więc przy młodym Colbym — badał dalej chłopaka Jim. — W jakim celu właściwie?
— Chciałem przede wszystkim się przekonać, czy go, uchowaj Boże, nie zabiłem. Kiedy jednak zobaczyłem, że żyje, zapytałem: Z jakiej racji u licha napadłeś tak na mnie? Czy ktoś ci co naplótł „Tak, ale człowiek, który mi o tym powiedział, nie mógł skłamać” — oświadczył Colby. Któż to taki? — zapytałem. A Colby na to: „Doktor Aylard”.
— Łgarstwo! — zagrzmiał głos doktora, który zagryzł wargi z wściekłością graniczącą niemal z rozpaczą.
Słuchając opowiadania Juda, toczącego się tak płynnie, że nie sposób było nie uwierzyć w nie, doznał doktor wrażenia, że serce pęknie mu w piersi z podniecenia. Kiedy więc nastąpił moment krytyczny i stało się wiadome, że to on właśnie wysłał młodego Colby'ego na śmierć, a w każdym razie naraził go na niebezpieczeństwo, nie mógł dłużej panować nad sobą.
Wszyscy teraz patrzyli na niego. Patrzyli tak, jak gdyby nie mogli rozpoznać jego twarzy, a sam doktor pragnął znaleźć się w tym momencie o tysiąc mil stąd. Przez chwilę doktor wyglądał jak nikczemny oszust złapany na gorącym uczynku. Twarz miał zmienioną — najpierw poczerwieniał, potem zbladł, w lewym policzku drgał mu mięsień. Starał się omijać spojrzeniem tych wszystkich wpatrzonych w niego ludzi.
— Możliwe, że łgarstwo. Możliwe — powtórzył Wielki Jim. Jego głos prześwidrował ucho doktora niczym trąba potępiającego archanioła. — Ale nadszedł właśnie dla nas czas przekonać się, ile w tym jest łgarstwa, a ile prawdy — dodał Jim. — Możliwe, że jak to wykryjemy, dowiemy się również, dlaczego doktorowi tak gorąco zależy na powieszeniu biednego Juda. Może dowiemy się także, gdzie właściwie należy szukać przyczyny, dla której wprawił młodego Colby'ego w takie rozwścieczenie na Pattisona i tym samym podburzył Colby'ego do tak gwałtownego natarcia na niego. Może dowiemy się wszystkich tych rzeczy.
Doktor słuchał do tej chwili, dłużej wszakże nie był w stanie. Krwawa mgła zasnuła mu oczy, mącąc jednocześnie trzeźwość myślenia. Obrzucił uważnym spojrzeniem postać Jima, dostrzegłszy od razu, że nie ma on colta ani po prawej, ani po lewej stronie bioder. Nie miał, bo odrzucił przecież broń, kiedy wychodził naprzeciw napastników. Kipiąc niepohamowanym gniewem rzucił się Aylard naprzód i zatrzymał się przed Jimem na odległość ramienia.
— Nędzniku! — wrzasnął. — Nędzniku! — I z rozmachem uderzył Wielkiego Jima w twarz.
Wiedział, że nic mu nie grozi, bo gdyby tylko Jim podniósł rękę w obronie, natychmiast skierowano by w jego stronę tuzin pistoletów. I dlatego giętką szpicrutą ciął Jima przez całą długość twarzy, a potem uskoczył w bok, wyciągając zza pasa rewolwer.
Dopiero po wykonaniu tego ruchu zorientował się w sytuacji. Pół tuzina rąk schwyciło jego rewolwer gwałtownie i pochyliło w dół, wskutek czego kula, którą wystrzelił, zaryła się w ziemię.
— Wielkie nieba, doktorze? — Usłyszał chóralny okrzyk. — Przecież Jim niema przy sobie broni! Chyba nie chce pan strzelać do bezbronnego człowieka!
Doktor utkwił wzrok w twarzy przeciwnika. W świetle ogniska była ona biała jak ściana, a na tle tej niesamowitej białości czerwieniła się krwawa pręga. Mimo to Jim ani drgnął, aby pomścić zniewagę.
— Chłopcy — zawołał w końcu. — Przypuszczam, że teraz nareszcie przejrzeliście doktora na wskroś. Chce on sprowokować mnie do walki, do której oczywiście nie pozwolono by mi stanąć. Nie zna mnie on jednak ani też nie zna nas wszystkich. Tutaj, w naszym kraju, nie zwykliśmy załatwiać porachunków w taki sposób!
Mur wrogich twarzy wyrósł przed doktorem. Na wszystkich widział ten sam wyraz wzgardy. Wielki Jim wypowiedział ważną dla nich prawdę: nie załatwia się w taki sposób porachunków w ich kraju.
Aylard wahał się chwilę, zanim wskoczył na grzbiet Sama. Ruszył z kopyta i prawie od razu wsiąkł w ciemność nocy.
33.
PRZEKROCZENIE PRAWA
Nikt nie spodziewał się, że sprawa przybierze tak niezwykły obrót. Zebrani mężczyźni, przytłoczeni biegiem wydarzeń, postanowili rozjechać się do domów, zabierając Juda Pattisona jako swego jeńca.
Zanim jednak oddali go do aresztu, co najmniej kilkunastu z nich uścisnęło mu serdecznie rękę, zapewniając o swoim szacunku, jak również o tym, że znajdzie z ich strony pełne poparcie, gdyby doszło do sprawy sądowej.
Nie doszło jednak do niej, ponieważ młody Colby odmówił stanowczo wniesienia skargi przeciwko zwycięzcy w uczciwej walce. Że zaś Colby miał się już prawie dobrze, nikt nie miał nic przeciwko wypuszczeniu Juda Pattisona wolno, tym bardziej, że po części odpokutował on już za swój czyn.
Tak więc nazajutrz z rana wyjechał Jud swobodnie z miasta, nie zaczepiany przez nikogo, i wrócił do domu, gdzie przywitano go radosnymi okrzykami. Zanim jednak uściskał swoją matkę, poszedł do Wielkiego Jima.
— Słyszałem o ludziach narażających się na kule za przyjaciela — powiedział ze wzruszeniem — nigdy jednak dotychczas nie słyszałem o człowieku, który zniósłby uderzenie szpicrutą w twarz jedynie dla cudzego dobra. Kiedy zamierzasz wyruszyć, aby zemścić się na nim? — dodał przyciszonym głosem.
— Jakie nowiny przywiozłeś nam tym razem z miasta? — zapytał Wielki Jim zamiast odpowiedzi.
— Nic poza tym, o czym sami wiemy najlepiej, a więc o tym, co zaszło tutaj dzisiejszej nocy. O tym tylko się mówi. Oprócz tego ludzie rozważają, co się stanie, kiedy dojdzie do twojego spotkania z doktorem. Mogę dodać jeszcze jedno: doktor utracił całą swoją popularność. Połowa miasta szczerze żałuje tej jego żeniaczki...
Jak gdyby wyrazem tym wbił Wielkiemu Jimowi nóż w serce, zerwał się on gwałtownie i zawołał:
— Jak to! Czyżby wyszła już za niego za mąż! Czyżby Jacqueline Stoddard wyszła już za mąż za doktora Aylarda?!
Jud był zdumiony niepohamowaną pasją tego okrzyku.
— Prawie jak gdyby już wyszła — odparł. — Doktor Aylard wyłazi ze skóry, aby mieć wszystko gotowe na dzisiaj. Pastor jest już podobno w drodze. Ślub ma się odbyć w południe w domu Stoddarda...
Nie dokończył, gdyż Jim, który słuchał go przemierzając gwałtownymi krokami pokój, przerwał mu wołając z rozpaczą w głosie:
— To ich małżeństwo nie może dojść do skutku! Świat nie mógłby znieść takiej podłości! Mówię ci, że klątwa zaciążyłaby na takim ślubie. Mój Boże! Muszę odnaleźć Jacqueline... Nie... Lepiej nie!
Jud był zbyt oszołomiony zachowaniem się Wielkiego Jima, by coś powiedzieć. Nie odrywał od niego wzroku. Wyraz zdumienia na jego twarzy zastąpiło teraz uczucie przykrego niepokoju.
— Jud! Osiodłaj konia! — rozkazał nagle Jim i chłopak rad z tego, że może coś wreszcie zrobić, natychmiast zabrał się do dzieła.
Po chwili Wielki Jim, który tymczasem przygotowywał się do drogi, wyszedł z domu i wskoczył na konia. Ruszył z kopyta. Jud zdążył zauważyć, że przy jego lewym boku tkwił colt.
Jim początkowo skierował się w stronę rancha Stoddardów, ale później, widać zmieniwszy zdanie, zawrócił na drogę do miasta. Jadąc, rozmyślał, co mu wypada czynić. W końcu postanowił, że zanim cokolwiek zrobi, zobaczy się przed tym z szeryfem.
Spotkał go na ulicy przed hotelem, z którego szeryf właśnie wyszedł.
— Dzień dobry, panie szeryfie! — pozdrowił go uprzejmie.
— Dzień dobry! — odpowiedział szeryf, a obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem zapytał: — A gdzież to pan tak się spieszy, panie Conover?
— Jadę na rancho Stoddardów odebrać moją własność. Muszę mieć z powrotem mojego konia, Rdzawca, którego doktor Aylard bezprawnie schwytał i trzyma.
— Doktor Aylard poprzysiągł, że nigdy, za żadną cenę, nie zwróci wierzchowca, chyba że zmusi go do tego wyrok prawa.
— Bardzo mi przykro to słyszeć.
— A czy wie pan, czym byłby pański postępek, gdyby pan bez nakazu sądowego zjawił się w obrębie posiadłości Stoddardów wbrew woli właściciela?
— Wiem. Byłoby to wykroczeniem przeciwko prawu.
— Poważnym w dodatku, ponieważ został pan przeze mnie ostrzeżony.
— Dziękuję za życzliwość, panie szeryfie. Muszę jednak jechać. Czas nagli. Czy pastor wyruszył już do Stoddardów?
— Tak. Wyjechał przed chwilą — odparł szeryf.
— Bardzo mi przykro, że będę musiał go niepokoić — rzekł Jim. — Przypuszczam, że wypadnie mi być tam przed nim.
Pastor był człowiekiem ubogim, ale uczciwym. Nie został sprowadzony ze Wschodu. Był równie naturalnym produktem Zachodu, jak krzewy porastające wzgórza tych okolic i równie uparcie nie poddawał się ogładzeniu go, jak one nie dawały się wykarczować.
Kiedy Jim zrównał się z pastorem i poprosił go, aby się zatrzymał, ten potrząsnął odmownie głową, a po chwili rzekł:
— Nie zatrzymuj mnie, Jim! Śpieszę się. Nie mogę dawać czekać ludziom, którzy chcą się pobrać. Nie wolno mi zresztą tego zrobić, gdyż spóźnienie odbije się niekorzystnie przede wszystkim na honorarium, które mam otrzymać — zakończył i roześmiał się z własnego żartu.
Jim wyciągnął rękę, szarpnął za cugle konia pastora i zmusił go do zatrzymania się.
— Proszę zejść z konia! — zażądał od pastora.
Przy wstrząsie spowodowanym tak nagłym zatrzymaniem wierzchowca niefortunnego duszpasterza kapelusz opadł mu na prawe oko. Poprawiając swój strój głowy, spojrzał z gwałtownym oburzeniem na Jima Conovera.
— Cóż to do licha za głupie figle? — krzyknął.
— Nie żadne figle, tylko ten ślub będzie musiał być wstrzymany — odparł Jim.
— Z jakiej racji?
— Z tej racji, że ja tego chcę.
— Czego właściwie chcesz?
— Żeby zwyciężył ten, kto bardziej na to zasługuje — spokojnie oświadczył Jim.
Pastor nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć, poskrobał się tylko w podbródek, przy tym jego oczy zmrużyły się i poweselały.
— Zamierzasz wyzwać doktora do walki?
— Zamierzam.
— Pokonał cię już raz.
— Nie jest ważne to, czego chcę i pragnę, ale to, co muszę zrobić i dlatego właśnie nie mogę ustąpić.
— Gdybym mógł cię powstrzymać — rzekł pastor po namyśle — dołożyłbym wszelkich sił, aby to uczynić. Ponieważ jednak nie leży to w mojej mocy, zsiądę z konia i przypomnę ci, że Bóg staje w walce po stronie sprawiedliwego.
Rzekłszy to, zeskoczył z konia i stanął na drodze bez słowa żalu.
— Nie zapomnę panu tego, pastorze — zapewnił go Jim uroczyście. — A teraz, kiedy doszliśmy do porozumienia, czy nie zechciałby pan odpowiedzieć mi na jedno pytanie?
— Na wszelkie pytania, synu, jakie tylko zechcesz mi zadać, bylebym mógł cię odwieść od twego zamiaru.
— Niech mi więc pan powie przede wszystkim, pastorze, co pan myśli o Aylardzie? Mówił pan z nim, myślę, że poznał go pan lepiej niż większość ludzi tutaj. Jaki to rodzaj człowieka?
Pastor potrącił nogą leżący na drodze kamyk, śledząc jak się toczy ku zaroślom kłujących cierni, a potem potarł w zamyśleniu podbródek.
— Nie myślę, aby człowiek miał prawo zatrzymywać swoje sądy na zawsze dla siebie — rzekł. — Otóż mówię ci otwarcie, mój synu, że moim zdaniem doktor to parszywy pies.
— Jest pan naprawdę tego zdania, pastorze? — zapytał Jim skwapliwie. ,
— Jestem o tym najgłębiej przekonany!
Conover wpatrzył się przez chwilę w widnokrąg, czując, jak żar promieni słonecznych nagrzewa mu skórę na barkach.
— Zabieram pańskiego konia, pastorze, aby nie mógł pan dostać się na rancho i dopełnić obrządku ślubnego.
— Wyrządzasz mi tym dotkliwą krzywdę — oburzył się pastor.
— W zamian pozostawiam to na pański kościół — rzekł Conover, wciskając pastorowi do ręki suto wypchaną sakiewkę.
— Dla moich biedaków — ucieszył się pastor. Nie przyszłoby mu nigdy na myśl, że on sam był największym biedakiem w swojej parafii.
— A jeśli zechce pan pomodlić się za mnie, jak już mnie nie będzie... — bąknął Wielki Jim, po czym spiął konia ostrogami i popędził naprzód, zawstydzony tym, co powiedział.
Spojrzawszy poza siebie ze szczytu najbliższego wzgórza, na które się wspiął, prowadząc za sobą pastorowego rumaka, dostrzegł z daleka, że pastor nie ruszył wcale w drogę powrotną. Stał wciąż jeszcze w tym samym miejscu, sprawiając w rozedrganych falach nagrzanego powietrza wrażenie eterycznej zjawy raczej, utkanej z mgły i błękitnego światła.
34.
SMAGNIĘTY BATEM
Doktor wziął do ręki zeszyt miesięcznika, kupowanego regularnie przez Stoddardów, nie dlatego, że spodziewał się znaleźć w nim coś osobliwie zajmującego, ale po prostu chcąc skrócić sobie czas oczekiwania. To wszakże, na co natrafił, podnieciło w najwyższym stopniu jego zainteresowanie. Drugi z rzędu artykuł dotyczył ciekawych przejawów bezwładu. Na domiar ku jego najwyższemu zdumieniu okazało się, że opisany przypadek odpowiadał prawie w zupełności temu, co on sam zdołał zaobserwować u Conovera.
— „Jak to szczęśliwie — pomyślał czytając — że zeszyt wpadł mu w rękę, zanim kto inny w domu zdążył go przeczytać”. Oczywiście miał na myśli przede wszystkim Jacqueline.
Usłyszał pośpieszne kroki na korytarzu. Poznał, że był to Stoddard. Doktor szybko wsunął miesięcznik pod pokrowiec poduszki, a po chwili do pokoju wszedł właściciel domu. Stoddard był dziwnie zatroskany i wzburzony.
— Od dość dawna już rozmyślam nad ślubem mojej córki — powiedział. — Ale teraz, kiedy wszystko już przygotowane, zaczynają mnie trapić wątpliwości, czy słusznie jest przynaglać do ślubu młodą dziewczynę, tak wyraźnie przeciwną temu małżeństwu jak Jacqueline.
Doktor wysłuchał go i przytaknął mu nawet, aby zaraz potem wysunąć argument, którym posługiwał się stale: że byłoby świętokradztwem zwlekać jeszcze dłużej ze spełnieniem ostatniej woli pani Stoddardowej.
Argument był dotychczas nieodparty, nie znalazł też Stoddard odpowiedzi nań i dzisiaj, mimo że w głębi duszy nie przyznawał racji przyszłemu zięciowi. Rozmyślał jeszcze chwilę z opuszczonymi oczami, a potem pośpiesznie wyszedł z pokoju, jak gdyby chcąc uciec przed zagadnieniem, którego nie umiał rozwiązać.
Pozbywszy się niepożądanego towarzystwa, zagłębił się doktor Aylard znowu w czytanie miesięcznika. Czuł się nieco zawstydzony w tym ostatnim, decydującym dniu, dręczyło go też sumienie; wszystko to razem nie ułatwiało mu zadania, które miał jeszcze przed sobą. Całe szczęście, że nikt, jak mu się zdawało, nie był w stanie dotrzeć do dna jego duszy i dostrzec całej głębi tającej się w niej nikczemności. Nikomu nie przyszłoby na myśl uważać go za człowieka upadłego tak nisko, jak to było w rzeczywistości, nie wahającego się zmuszać do małżeństwa dziewczynę, tak niedwuznacznie okazującą mu, jakim przejmuje ją wstrętem.
Co się bowiem tyczy jej samej... Myśl o niej nie zdążyła sformułować się wyraźnie w jego świadomości, kiedy podniósłszy oczy znad pisma, ujrzał Jacqueline stojącą na progu pokoju.
Zerwał się, jednocześnie wsunął pośpiesznie miesięcznik z jego nazbyt przejrzyście informującym artykułem pod jedną z poduszek i dopiero wtedy pobiegł na spotkanie Jacqueline z wyciągniętymi ku niej rękami. Zamiast odpowiedzieć na to powitanie potrząsnęła smutno głową.
— Niech pan nie zmusza mnie do tego — rzekła. — Zgadzam się odegrać moją rolę, jak potrafię najlepiej w obecności osób trzecich. Proszę jednak nie żądać ode mnie grania tej nędznej komedii, kiedy jesteśmy sam na sam.
Doktor poczuł się jak smagnięty batem, zniósł to jednak nad podziw mężnie. Któż nie pozwoliłby orłu zatrzepotać skrzydłami w ostatnim momencie, kiedy zawiera się już za nim otwór klatki, w której będzie zamknięty? Jeszcze tylko parę chwil wolności, a potem stanie się ona jego bezsprzeczną własnością. Po ślubie, kiedy klamka zapadnie, znajdą się sposoby nauczenia jej większej uprzejmości! Przypomniał sobie swoje postanowienie, jednocześnie czule uśmiechając się do niej.
— Trudno! — rzekł. — Liczę na łaskawą pomoc czasu. Jestem pewien, że przyjdzie chwila, kiedy zrozumiesz, jakim szczęściem obdarzył cię dzisiejszy dzień.
Ani mu podziękowała, ani się uśmiechnęła, nie wzruszyła też ramionami. Podniosła tylko na niego bezbrzeżnie smutne oczy, zdradzające wymownie, ile musiała przecierpieć na myśl o tej oczekującej ją przyszłości.
— Musimy przede wszystkim pomyśleć o tym, gdzie spędzimy miodowy miesiąc — zaczęła z nieopisaną goryczą.
— Dlaczego mielibyśmy spędzić ten czas gdzie indziej? — zapytał zdziwiony.
— Tak bardzo zadowala pana pobyt tutaj?
— O, bardzo! — odparł. — Najzupełniej mi odpowiada. Pragnę tu pozostać przede wszystkim dlatego, że w ten sposób będę mógł najlepiej poznać twój kraj rodzinny, a tym samym bardziej zbliżyć się do ciebie. Tu jest tak, jak gdybym czytał w otwartej księdze wszystko o tobie.
— Nie rozumiem. Proszę mi to lepiej wyjaśnić.
— Wielkie serce, nieprzystępna dzikość tego kraju pozwalają mi zrozumieć cię, Jacqueline. Droga, najukochańsza Jacqueline!
— Cicho! Niech pan tak nie mówi!
Zamilkła i stała nieruchomo, jak gdyby czekając na coś. Doktor nie chciał uwierzyć, aby mógł naprawdę budzić w niej aż tak wielki wstręt, że nie była w stanie nawet mówić o nim bez wysiłku.
— Powróćmy do sprawy pozostania tutaj po... naszym ślubie — zaczęła ponownie. — Zdaje się pan zapominać o jednej rzeczy.
— O czym?
— Obawiam się, że okoliczni mieszkańcy nie będą zbyt chętnie patrzyli na pańskie zamieszkanie tutaj na stałe po... po tym, co stało się tej nocy.
— Tej nocy? — zawołał pąsowiejąc mimo woli. — Kto ci nagadał o wydarzeniach tej nocy?
— Kto? Ależ nikt nie mówi o niczym innym! Nie tylko ludzie zresztą! Każdy kamień, każde drzewo zdaje się opowiadać o tym, jakim bohaterem okazał się Wielki Jim!
— Bohaterem? Ten nędzny tchórz i wiarołomca? — zawołał rozwścieczony doktor. — Gdyby nie był nędznym tchórzem, nie zniósłby tak obojętnie policzka, który otrzymał!
Nie była w stanie mówić. Odwróciła się szorstko od doktora i stanęła przy oknie dysząc ciężko.
— Jacqueline! — zawołał błagalnie, podchodząc ku niej. — Czy naprawdę nienawidzisz mnie do tego stopnia?
— Proszę nie żądać ode mnie odpowiedzi na to pytanie — powiedziała zduszonym głosem. — Jak pan mógł zrobić coś podobnego, wiedząc, że Jim nie może panu oddać? Każde dziecko wie, co by się stało, gdyby działając w samoobronie, podniósł na pana rękę. Ale...
— Ale co, Jacqueline?
— Czy to możliwe, aby pan był naprawdę tym człowiekiem, który nasłał młodego Colby'ego na Pattisona, aby go zabił albo został zabity przez niego?!
— Czy i o tym także opowiedziano ci?
— Tak. Ale nie mogłam w to uwierzyć. Byłoby to już nad miarę ohydne! Gdybym... gdybym była zdolna w to uwierzyć, to niech pan wie, doktorze Aylard, że nawet ślub uczyniony umierającej matce nie mógłby mnie zmusić do poślubienia pana!
— Wszystko to było perfidnie obmyślone kłamstwo — zaczął doktor tłumacząc się. — Oni dążą jedynie do zdyskredytowania mnie w twoich oczach. Pomimo to jednak, z czasem...
Podniosła rękę, aby nie pozwolić mu skończyć.
— Możliwe, możliwe... — szepnęła, a potem dodała: — Chcę pozostać sama w tym pokoju. Proszę, niech pan wyjdzie, doktorze.
Prośba ta nie poszła bynajmniej w smak Aylardowi, któremu było pilno wyprowadzić ją z tego pokoju, aby nie wpadł jej przypadkiem w oko fatalny zeszyt.
— O, Jacqueline, czy to nie dziwne, że ostatnią godzinę przed naszym ślubem chcesz (ten przeklęty pastor powinien już tu być!) spędzić tutaj, w najbrzydszym pokoju z całego domu?
— Zwykłam spędzać tutaj popołudnia z moją matką — odparła. — Lubiła przesiadywać w słońcu, szyjąc czy haftując, a jednocześnie słuchała mojego czytania. Dlatego proszę pana, Clintonie, aby pozostawił mnie tutaj na parę chwil samą.
Zawahał się. Gdyby usiadła w fotelu, udałoby mu się zręcznie wyciągnąć i schować miesięcznik do kieszeni. Wobec tego jednak, że usadowiła się właśnie na kanapce, pod której poduszką on leżał, nie było innej rady, jak zaryzykować. Lepsze to w każdym razie niż obudzenie jej podejrzeń.
Nie namyślając się więc dłużej, wyszedł z pokoju. Zaledwie zdołał przekroczyć próg holu, kiedy jeden ze służących wezwał go spiesznie do telefonu, zainstalowanego niedawno znacznym nakładem pracy i pieniędzy, łączącego siedzibę Stoddardów z miastem. Może sprawiały to niesprzyjające warunki atmosferyczne, a może coś innego, faktem było jednak, że głos przemawiający do doktora dochodził bardzo słabo, zakłócany nieustannymi trzaskami.
— Halo! Czy to doktor Aylard?... Tu mówi szeryf...
Tyle udało się Aylardowi w końcu zrozumieć.
— Jak trudno było mi dostać połączenie z panem, doktorze!
— Bardzo mi przykro. Ale co się stało?
— Będzie pan miał niemiłe spotkanie.
Głos daleki, źle słyszalny wśród zgrzytów i świstów zmroził niewypowiedzianym lękiem serce Aylarda.
— Niemiłe spotkanie z kim?
— Jim Conover pędzi rozwścieczony rozmówić się z panem, doktorze.
— Dlaczego więc u licha nie powstrzymał go pan od tego, szeryfie? Należało go zaaresztować.
— Nie było dowodów, że zamierza uczynić coś złego, choć w głębi duszy nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.
— Kto panu o tym powiedział, szeryfie?
— On sam. Mówił mi, że jedzie odebrać Rdzawca.
— Pójdzie do wszystkich diabłów, zanim go dostanie.
— Słyszałem to już od pana, doktorze, ale... przewiduję, że niełatwo będzie nie dopuścić Jima do jego konia.
— Naprasza się zatem na walkę, panie szeryfie?
— Tak. Jeżeli dobrze zrozumiałem, chce tego. Zależało mi jedynie na uprzedzeniu pana, doktorze.
— Dobrze, skoro chce walki, nie odmówię mu jej. Raz już go pokonałem, nie zawaham się na pewno zrobić tego po raz drugi!
Rzucił z wściekłością słuchawkę i instynktownie wyciągnął z kieszeni swój rewolwer. Zaczął majstrować już przy cynglu, kiedy nagle przypomniał sobie, że w jego ręku to przecież tylko drewniany straszak. Jeżeli zajdzie potrzeba błyskawicznego posłużenia się nim wobec mistrza z Dzikiego Zachodu, będzie przecież zupełnie bezradny.
Czy można jednak wciąż jeszcze uważać Jima za mistrza na tym polu? On sam, Aylard, nie może wprawdzie pochlubić się szybkością ani celnością strzałów, ale czym góruje nad nim Jim ze swoją bezwładną ręką?
Jednakże mimo tak przekonującego argumentu, którym Aylard usiłował uspokajać samego siebie, aby nie upaść na duchu, nie był w głębi duszy stuprocentowo pewny własnej wygranej. Jeśli bowiem Jim Conover, który zna dobrze własne kalectwo, ma odwagę dobrowolnie narazić się na starcie z człowiekiem, którego przewagi w walce już raz boleśnie doświadczył, musi przecież coś w tym być... Ale co?
Doktor czuł, że staje wobec zagadki, której nie będzie zdolny rozwiązać. Wyszedł przed dom i spojrzał wzdłuż bielejącej w żarze słonecznym drogi.
35.
NA LEWYM BIODRZE
Nikogo na drodze nie było i doktor odetchnął z ulgą. Nagle rozległ się koński galop i nadjechał pędem jeden z kowbojów. Z daleka już dostrzegłszy doktora, dawał mu znaki rękami i wołał;
— Panie doktorze! Panie doktorze! Widzieliśmy pędzącego drogą Wielkiego Jima. Wygląda na to, jak gdyby zdążał wprost tutaj!
Aylard wzdrygnął się.
— Każcie osiodłać dla mnie Sama! — wydał rozkaz. — Pojadę mu naprzeciw.
Nie było innego wyjścia, jak tylko udawać zucha, starając się zastraszyć wroga śmiałością ataku. Głos wewnętrzny jednak ostrzegał go, że Jim Conover nie należy do takich, których można byłoby zastraszyć.
Doktor w oczekiwaniu na sprowadzenie osiodłanego konia biegał niecierpliwie tam i z powrotem przed domem. Teraz, kiedy zapadło już jego postanowienie, chciał znaleźć się jak najszybciej w siodle. W trakcie tego nieznośnie dłużącego się oczekiwania spotkał go cios najcięższy ze wszystkich, jakie mogły spaść na jego skołataną głowę.
Drzwi domu otwarły się nagle, widocznie pchnięte nazbyt gwałtownie. Doktor mimo woli obejrzał się i ujrzał wybiegającą ku niemu Jacqueline z otwartym miesięcznikiem w ręku. Widok pisma w dłoni dziewczyny był dla Aylarda aż nadto wymowny. Gwałtowność jej ruchów, wzburzony głos, jakim wzywała go z daleka, świadczył o odkryciu, którego dokonała. W tym momencie doktor doznał uczucia, że gdyby mógł rozwiać się jak mgła, uczyniłby to z rozkoszą. Jej rozpłomienione oczy zdawały się przewiercać aż do dna wszystkie jego oszustwa i kłamstwa od pierwszego dnia pobytu w domu jej ojca.
— Doktorze Aylard! Doktorze Aylard! — wybuchła, stając tuż przed nim i wskazując trzymane w ręku czasopismo. — Rozumiem teraz, dlaczego nie chciał pan zostawić mnie samej w tamtym pokoju. Obawiał się pan dla mnie zbyt niebezpiecznego towarzystwa. Niech pan przyzna, że tak było. Niech pan przyzna!
— O czym właściwie mówisz, Jacqueline? — próbował wykręcić się.
— Pragnęłabym z całej duszy, aby pan naprawdę nie wiedział o tym! — rzuciła z goryczą. — Pragnęłabym tego, panie doktorze Aylard! Niestety, przejrzałam pana na wskroś i domyśliłam się prawdy. Wstrętnej, okropnej prawdy!
— Jesteś zbyt zdenerwowana, Jacqueline! Powinnaś pamiętać, że czasem mówimy w podnieceniu rzeczy, których potem bardzo żałujemy. Poczekaj z wyrażaniem przypuszczeń i sądów, aż się nieco uspokoisz. Będziemy wtedy mogli rozważyć całą sprawę i przekonać się, co właściwie tak cię wzburzyło. Czynić to wszakże w tej chwili byłoby nierozsądne. Nie uważasz, Jacqueline, że mam słuszność?
— Nie uważam. Widzę tylko to, że odkryłam nareszcie całą prawdę!
— Jaką prawdę?
— Wiem, w jaki sposób udało się panu pokonać Jima Conovera!
— Ach, o tym mówisz?
— Tutaj, w tym piśmie znalazłam pełne wyjaśnienie. Sam Bóg chyba podsunął mi je we właściwym momencie. To, co wyczytałam tutaj, wyjaśniło mi tajemnicę, której Jim nie chciał nigdy wyjawić, mianowicie, dlaczego jego prawa ręka i noga są tak dziwnie ociężałe i niezdarne, a w każdym razie pozbawione dawnej sprawności. Pan pierwszy domyślił się tego, doktorze Aylard! Liczył pan na to, bo inaczej jak wytłumaczyć fakt, że taki lichy strzelec jak pan mógł wziąć nad nim górę?
— Czyżbym naprawdę był tak lichym strzelcem w twoich oczach, Jacqueline?
— O, wszak panu wiadomo, że widziałam pana wprawiającego się w strzelaniu. Nie mogłam od tej chwili nadziwić się, w jaki sposób zdołał pan pokonać Jima. Nade wszystko zaś dręczyła mnie zagadka, której nie byłam w stanie rozwikłać: jak doszło do tego, że pan, taki marny strzelec — o czym pan sam wie najlepiej — mógł się odważyć na wyzwanie Jima, skoro wiedział pan od mojego ojca, że jest on groźnym i niepokonanym przeciwnikiem. Dochodziłam w moich przypuszczeniach do tego nawet, że zaczęłam pana uważać za szalonego zuchwalca, którego odwaga jest ślepa na wszelkie przeszkody. Oczywiście podnosiło to pana w moich oczach. Teraz w końcu znalazłam właściwe rozwiązanie tej zagadki!
Jako lekarz dostrzegł pan na pierwszy rzut oka to, czego nie widział nikt inny — jego ułomność. Śmiało więc zaatakował pan człowieka bezbronnego, a pokonawszy go, znalazł w tym powód do chwały. O, Boże, jak mogłeś pozwolić, aby taka istota chodziła bezkarnie po świecie i przybrała postać człowieczą?!
Ile razy dawniej zdarzało się Aylardowi myśleć, że mogłaby nadejść taka chwila, kiedy Jacqueline wykryłaby straszliwą prawdę, pocieszał się tym, że wówczas będzie już, jako jego żona, związana z nim na zawsze i dlatego nie będzie mu już tak zależało na niej i na jej szacunku. Teraz przekonał się, jak zawodne były jego nadzieje. Cios spadł na niego, zanim została prawnie mu poślubioną małżonką. Wiedział, że jeśli nie uda mu się bezzwłocznie przekonać jej, że się myli, utraci ją bez wątpienia, utraci na zawsze.
— Jacqueline! — zaczął. — Nie domyślam się nawet, o czym mówisz. Chciałbym, abyś powiedziała mi jasno, co masz przeciwko mnie.
Zamilkła na chwilę. Policzki jej spłonęły szkarłatnym rumieńcem, jak gdyby po raz pierwszy zrodziła się w niej wątpliwość co do jego winy.
— Jim Conover uległ częściowemu paraliżowi — rzekła. — Bezwład dotknął całej prawej strony jego ciała.
— Do licha! — zawołał doktor, cofnąwszy się o krok w pozornie najgłębszym zdumieniu.
— Jak to?! Jest pan lekarzem i nie miałby pan wiedzieć o tym?
Zacisnął zęby, usiłując spojrzeć jej prosto w twarz.
— Daję ci na to słowo honoru, Jacqueline!
— Nie wystarcza mi słowo honoru. Żądam przysięgi! — oświadczyła dziewczyna.
Podniósł powolnym gestem prawą rękę do góry.
— Przysięgam! — powiedział uroczyście.
Potrafił siłą woli zapanować nad swoim głosem, ale nie mógł powstrzymać krwistego rumieńca, który oblał mu policzki. Czuł też, że długo nie wytrzyma tego ogromnego napięcia, dzięki któremu był w stanie patrzeć w oczy Jacqueline.
Nie mógł mieć nadziei, że nie dostrzegła tego, co się z nim działo. W jej oczach wyczytał gniew i oburzenie, górujące nad utajoną jeszcze na ich dnie odrobiną litości.
— O, jakież to jednak straszliwie nikczemne — zawołała. — Jak niewypowiedzianie niskie jest uderzyć człowieka, który nie mógł odpłacić panu tym samym!
— Jacqueline!
Pomimo błagalnego tonu jego głosu cofnęła się o parę kroków.
— Jacqueline! — powtórzył. — Gdybyś mi pozwoliła, spróbowałbym wyjaśnić ci, w jaki...
— W jaki sposób usiłował pan zamordować go, korzystając z tego, że był bezbronny! Bezbronny! — krzyknęła doprowadzona do rozpaczy. — Nie chcę pana więcej widzieć!
Doktor zacisnął mocno zęby, aby nie wybuchnąć.
— Po raz ostatni — zawołał — przypominam ci, Jacqueline, ślub, jaki uczyniłaś przy łożu twojej matki!
— Gdyby moja matka mogła wiedzieć o wszystkim, pobłogosławiłaby mi z nieba za złamanie tego ślubu!
Doktor jeszcze usiłował zachować zimną krew, ale wobec ogromu pogardy tkwiącej w jej wzroku, niezdolny znieść tego dłużej, zawrócił ostro, a podbiegłszy do osiodłanego już konia, wskoczył na niego i odjechał pełnym galopem.
— Czy chce pan, panie doktorze, abyśmy pojechali razem z panem i dopilnowali, czy wszystko odbywa się w porządku? — zawołał za nim jeden z kowbojów.
— Obejdę się bez was! Niech was licho porwie! — krzyknął doktor skręcając na bielejącą w południowym żarze drogę. W chwilę potem był już na szczycie wzgórza. Tutaj wreszcie zatrzymał się, aby rozważyć sytuację.
Ludzie pracujący na gruntach rancha mogli widzieć na tle błękitu nieba jego ostro zarysowaną sylwetkę, mimo że on sam nie mógł ich stąd rozróżnić. Doktor był również pewien, że i Jacqueline także śledzi go niespokojnie. Dowiedziała się już niewątpliwie, że popędził tak błyskawicznie, aby zamordować jej ukochanego.
Tej jednej myśli się uczepił, błagając opatrzność, aby mu pozwoliła zabić przeciwnika, a potem opuścić Jacqueline na zawsze, skoro nie potrafił jej zdobyć. Pociechą byłoby dla niego przeświadczenie, że pomścił swoją porażkę, uniemożliwiając jej zaznanie szczęścia z ukochanym przez nią człowiekiem.
Kiedy tak rozmyślał, nagle z daleka dostrzegł Jima, wjeżdżającego na szczyt najbliższego wzgórza, a potem spuszczającego się po zboczu ku dolinie. Z daleka wydawać się mogło, że jedzie wolnym, spacerowym truchcikiem.
Jakie to dziwne, że człowiek, który ma przed sobą załatwienie sprawy życia i śmierci, jedzie tak wolno i obojętnie, jak gdyby jego umysł był zaprzątnięty tylko rejestrowaniem wrażeń płynących z otaczającej go przyrody.
Nonszalancja jego była zdumiewająca.
Był już coraz bliżej. Nie ulegało teraz wątpliwości, że jeźdźcem tym był w istocie Jim. Doktor poznał jego ogromną sylwetkę i sposób trzymania się w siodle. Zarazem zrozumiał, że powolny truchcik jego konia spowodowany był wielkim zmęczeniem zwierzęcia.
Jeśli poprzednio dziwił się doktor powolności jazdy Jima, teraz zdumiewał go raczej pośpiech, z jakim dążył on naprzeciw śmierci. Jaka tajemnicza potęga parła go do starcia! Co zbroiło go w odwagę? A może Jacqueline zdradziła mu niedołęstwo swego niedoszłego męża we władaniu bronią? Może Jim wiedział już od niej, że doktor Aylard zawdzięczał pokonanie przeciwnika tylko zręcznemu blefowi?
Coraz bardziej i bardziej zbliżał się Jim na swoim potykającym się z wyczerpania wierzchowcu. A kiedy był już bardzo blisko, dostrzegł doktor coś takiego, co ostrzem noża wbiło mu się w serce.
Colt Jima Conovera nie był zatknięty za pas na prawym biodrze, ale zwisał w poczerniałym olstrze z lewej strony. Wyciągnie go zatem z pochwy lewą ręką, której nie osłabiła choroba. Gdyby nawet nie była ona tak mistrzowsko sprawna jak niegdyś prawa, to niewątpliwie potrafi działać ze zręcznością tysiąckrotnie przewyższającą jego słabe wyćwiczenie.
„Tak! Powiedziała mu! — pomyślał. — Jestem stracony! Stracony! Za chwilę będzie już po mnie!”
— Niech pan się szykuje, doktorze Aylard! — wołał donośnym głosem Jim nadjeżdżając.
Doktor podniósł w górę oczy na prześwietlony żarem słońca błękit nieba. O, Boże! Czyżby miał oglądać je po raz ostatni?
— Szybko! — wołał jeździec. — Wyciągaj colta!
Doktor nie był w stanie poruszyć ręką.
— Dalej! — krzyknął zniecierpliwiony Jim.
Doktor dostrzegł błysk stali. Jednakże tym, po co sięgnął, nie był jego własny colt. Wysunąwszy rękę ściągnął koniowi krótko cugle, zawrócił go gwałtownie, pochylił się nisko nad łękiem siodła i pomknął lotem strzały w dół zbocza.
Okrzyk zdumienia rozległ się w dolinie, skąd kowboje z zainteresowaniem przyglądali się przebiegowi spotkania, a wśród nich śledziła je także roziskrzonym okiem młoda dziewczyna!
A kiedy doktor odwrócił głowę i spojrzał poza siebie, pociemniało mu w oczach, a serce skurczyło się boleśnie ze wstydu, ujrzał bowiem Wielkiego Jima stojącego na szczycie wzgórza, z którego on sam, Aylard, umknął przed chwilą w takim pędzie. Ale Jim ani myślał ścigać go. Stał spokojnie, powiewając radośnie kapeluszem w stronę tych, którzy byli wpatrzeni w niego z dołu.
Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela
84