Canetti Elias Eseje 2


0x08 graphic
..( ELI AS CANETTI

0x08 graphic
ESEJE

Prezentowane szkice pochodzą z tomu Rozbita przyszłość, wydanego w 1972 roku. Autor oprócz czterech esejów (dwa z nich: Hitler, według Speera i Zapiski o Tołstoju ukazały się w przekładzie Ireny Krońskiej w 1972 i 1973 na łamach Twórczości) zamieścił tam również rozmowy z Theodorem W. Adorno, Horstem Bienek i Joachimem Schickel.

W przedmowie do tego tomu Elias Canetti napisał:

„Nadchodzące jest obecnie czymś innym, niż było kiedykolwiek przed­tem, zbliża się szybciej i jest świadomie powodowane. Jego niebezpie­czeństwa są naszym oryginalnym dziełem; ale naszym dziełem są ró­wnież jego nadzieje. Realność nadchodzącego została rozbita: z jednej strony zagłada, z drugiej strony lepsze życie. Obie strony są jednocze­śnie aktywne, zarówno w świecie jak i w nas samych. Owe rozbicie, to nadchodzące dwójnasób jest bezwzględne i nie znajdziemy nikogo, kto mógłby je pominąć. Każdy widzi równocześnie ciemny i jasny kształt, które zbliżają się do niego z zatrważającą prędkością. Można trzymać się z daleka od jednego, żeby widzieć tylko drugie, jednakże oba są wciąż obecne."

Odczytując te słowa dziś, po 12 latach, jesteśmy wstrząśnięci trafno­ścią rozpoznania sytuacji, w jaką uwikłała się społeczność ludzka. Jed­nakże laureat Literackiej Nagrody Nobla wolał nie przewidywać, że ów .,ciemny kształt" zacznie w pewnym momencie wyraźnie przyspie­szać.

* E.D.

0x01 graphic


Konfucjusz w ,,Dialogach"

Odraza Konfucjusza do oratorstwa: waga dobieranych słów. Boi się ich nieważkości, gdy się nimi posłużyć lekko i gładko. Odwle­kanie, namysł, czas przed słowem jest wszystkim, ale zarazem czas po nim. Coś tkwi w rytmie wyizolowanego pytania i odpo­wiedzi, to coś podnosi ich wartość. Prędkie jest słowo sofistów, on nienawidzi namiętnej żonglerki słowem. Nie chodzi o świst szybkiej odpowiedzi, lecz o zapaść słowa, poszukującego swej o 1-powiedzialności.

Lubi mieć oparcie w czymś rzeczywistym i na tym wspiera interpretację. Dłuższych dialogów nie ma w jego spuściźnie, brzmiałyby jak sprzeczne z naturą.

Uczniowie w odróżnieniu od niego byli dla rządzących bardziej przydatni swym oratorstwem niż wiedzą. A zatem ci spośród nich, którzy dzięki oracjom zyskali poklask świata, w rzeczy samej nie byli uczniami bliskimi jego sercu.

Najgłębsze wrażenie sprawia Konfucjusz swoim brakiem suk­cesów, zwłaszcza w okresie wędrówek z miasta do miasta. Trudno byłoby traktować go poważnie, gdyby rzeczywiście gdziekolwiek został ministrem i utrzymał się na stanowisku. Władza jako taka mało go obchodziła, interesowały go tylko jej możliwości. Nie stanowiła ona dla niego celu samego w sobie, lecz była zadaniem, odpowiedzialnością za ogół. Był mistrzem w mówieniu Nie i umiał całkowicie z tym się utożsamić. Ale nie był ascetą i uczestniczył, we wszystkich aspektach życia, a tak naprawdę, to nigdy z niego się nie wyłączał. Tylko w okresach żałoby po zmarłych uznawał coś takiego jak ascezę, ta służyła żywotniejszemu obcowaniu ze zmarłym.

Szczęściem bez końca było dla niego uczenie się. Jego zaintere­sowania starożytnością odnosiły się zawsze do spraw ludzkich i służyły porządkowaniu życia. Jego pęd do porządkowania po­suwał się bardzo daleko. Ów rytualny charakter stawał się dla niego w rezultacie czymś wcielonym. „Jeżeli mata nie była sto-

50


sownie rozłożona, Mistrz na niej nie siadał" *). Miał wyczucie dy­stansu i odmierzał go we własnym sumieniu.

Konfucjusz nie pozwalał człowiekowi być narzędziem. Z tym łączy się jego odraza dla specjalizacji, cecha szczególnie istotna^ tak istotna, że do dziś widać w Chinach jej skutki. Nie chodzi o to, że to lub owo się umie, lecz o to, żeby poprzez każdą po­szczególną umiejętność pozostać człowiekiem.

Jednak kładzie także wielki nacisk na to, żeby nie postępować z wyrachowaniem; uściślając, znaczy to, żeby nie traktować ludzi jak narzędzia. Jakkolwiek myśleć o społecznym rodowodzie tego rozumowania, które niesie z sobą pogardę dla działalności komer­cyjnej — żeby jasno się wyrazić, tedy przez studiowanie Dialo­gów konfucjańskich, nawet gdyby nie miało to decydującego zna­czenia, rozumowanie takie w jakimś sensie pozostaje nadal w mo­cy, jest tym, co dałoby się określić jako relikt chińskiej kultury w znaczeniu całości, a to ma wielkie znaczenie.

Wzorcowym człowiekiem zostanie ten, kto nie kieruje się wy­rachowaniem.

Konfucjusz jest cierpliwy w swoich wysiłkach o posłuch u tych, którzy mają władzę, u rządzących książąt. Nie można powiedzieć aby im schlebiał, a jeśli uznał ich autorytet to dlatego, że wiele wymaga, jeśli ma go szanować.

O naturze władzy, o tym czym jest ona w swojej zasadniczej istocie, w ogóle nie przejawia jakiejkolwiek wiedzy. Tę wiedzę przekażą dopiero jego późniejsi wrogowie, legiści. To bardzo oso­bliwe, że w historii ludzkości wszyscy myśliciele, którzy cokol­wiek pojmowali z istoty władzy, potwierdzali ją. Myśliciele, któ­rzy byli przeciw władzy, nie wnikali w jej istotę. Ich wstręt do niej był tak duży, że nie mieli ochoty nią się zajmować, obawiali się zbrukania nią, taka postawa ma w sobie coś religijnego.

Naukę o władzy rozwinęli tylko tacy myśliciele, którzy ją akce­ptowali i lubowali się w roli jej doradców. Jak ją pozyskać i le­piej sprawować? Na co trzeba baczyć, by ją zachować? Jakie

0x08 graphic
•) Wszystkie cytaty z Dialogów konfucjańskich w przekładzie z j. chińskiego

Krystyny Czyżewskiej-Madajewicz, Mieczysława Jerzego Kunstlera, Zdzisława
Tłumskiego, Ossolineum, Wrocław 1976. (Przyp. tłum.)

4* 51


skrupuły należy wyplenić, by nie utrudniały jej sprawowania? Do najciekawszych spośród znawców władzy, nastawionych do niej pozytywnie, należy Han Fej (żyjący 250 lat po Konfucjuszu). Jego studium jest wprost nieodzowne dla zatwardziałego wroga władzy.

Dialogi Konfucjusza należą do najstarszych, całościowych por­tretów duchowych człowieka. Sprawiają wrażenie współczesnej książki, w której nie tylko wszystko co w soibie zawiera jest waż­ne, ale też wszystko, czego w niej brak.

Człowiek, którego poznajemy, jest tam pełnym, ale nie jakim­kolwiek człowiekiem. Jest to człowiek, który baczy na swoją przy-kładność i poprzez nią pragnie wpływać na irmyGh. Każda cecha, a można znaleźć ich w tych zapiskach bardzo wiele, ma swój setns. Z luźnego układu nie zorganizowanego wedle jakiejkolwiek vwi-docznej metody, wyłania się całościowa, wiarygodnie działająca istota myśląca, oddychająca, rozmawiająca, milknąca, któxa jest przede wszystkim jednym: wzorcem.

U Konfucjusza można szczególnie dobitnie nauczyć się jak po­wstaje wzorzec i jak się sprawdza. Przede wszystkim chodzi tam o to, że trzeba samemu być przepojonym owym wzorcem, trzymać się go w każdej sytuacji i w niego nie wątpić, nigdy mu się nie sprzeniewierzać, dążyć do jego osiągnięcia, a przy tym nigdy w pełni go nie osiągnąć. Osiągnięty wzorzec traci swoją moc. Wzmacnia tylko tego, który widzi go z dystansu. Próbę pokonania owego dystansu, próbę, by talk powiedzieć, złapania owego wzor­ca za kark, należy nieustannie ponawiać, choć ta nie powinna się nigdy powieść. Jak długo próba ta się nie powiedzie, jak dłu­go utrzyma się napięcie na owym dystansie, tak długo można wciąż na nowo gotować się do skoku w jego stronę. Idzie o te pozornie bezskuteczne próby, pozornie bezskuteczne, gdyż w ich trakcie zdobywa się doświadczenie, zdolności, jedną umiejętność po drugiej.

Konfucjusz stawia swój wzorzec na dalekim dystansie, jest nim książę Czbu, żył on 500 lat wcześniej, jemu przypisuje się więk­szość dokonań tej nowej ówcześnie dynastii. Żeby go lepiej zro­zumieć, interesuje się wszystkim co wówczas i później się wyda­rzyło, historyczną dokumentacją, pieśniami, ceremoniałami. Bada owe przekazy, ocenia i porządkuje; przyjęło się później, że wszy-

52


stko co db nas doitarło, on tak ustalił. Ów wzorzec zjawia mu się we śnie, lecz z biegiem lat staje się niespokojny, kiedy wzorzec przestage mu się chwilami ukazywać. Jego niepojawianie się uwa­ża za znak przygany, wiele z tego, co powiodło się księciu, jemu nie udało się osiągnąć.

Jednakże nie jesit to jego jedyny wzorzec. Chciałoby się powie­dzieć, że wokół wzorców gromadzi całą chińską historię, na tyle, na ile mu się wydaje, że ją poznał, stawia na początku każdej z trzech udokumentowanych dynastii, choć nie pomija też poprze­dzających te trzy, jedneij lub dwóch postaci, które swoją przy-kładnością określiły na długi okres późniejsze czasy. Uświadamia soibie nie tylko ogromne znaczenie wzorców, wie także, iż wzorce się zużywają i dlatego dba o ich odnawianie. Wiedzę o skutecz­ności tafcich zabiegów czerpie z przykładu własnego i swoich uczniów. Książęta, którym próbuje doradzać, a którzy nie chcą go słuchać, dostarczają mu wiedzy w negatywach. Choć owe ne­gatywy nie budzą jego sympatii, nie pomija ich. Wprowadza je do historii i z upoidoibaniem lokuje u schyłku każdej dynastii. Za­wsze diba też o to, żeby wzorce w historii zatriumfowały i prze­zwyciężyły negatywy.

Zajmując się wzorcami, sam stał się wzorcem, a co szczególnie godne uwagi, stał się nim w znacznie większym stopniu i na dy-sitans o wdele dłuższy w czasie od tamtych.

„Są powody" — rzekł Mistrz — „aby z szacunkiem spoglądać,, na młodych. Któż wie, jak dalece mogą nas jutro przewyższyć? Gdy kto jednak doszedł lat pięćdziesięciu i nie zasłynął, ten nie jest już szacunku godzien" *)

Do tej sentencji doszedł Konfucjusz w wyniku długotrwałego kontaktu z uczniami. Jak on ich obserwował! Jak powściągliwie ich oceniał! Wystrzegał się przedwczesnych pochwał. Nie ograni­cza! ich w niczym i był szczęśliwy, gdy zasłużyli na wyjątkową pochwałę. Nie ganił ich dopóty, dopóki wpierw nie przytępił ostrza nagany. Pozwalał się krytykować uczniom i nie uchylał się od odpowiedzi. Przy zachowaniu wszystkich pryncypiów na jakich się wspierał, charakter jego ocen pozostał empiryczny. Gdy dwóch spośród uczniów było razem, wypytywał ich o najskrytsze pragnienia, a później wyjawiał im własne. Nie wyczuwa się przy tym przygany, a raczej konfrontację odmiennych natur.

53


Również nie czynił tajemnicy ze swej głębokiej miłości do Jen Huei, nieskalanego i bez powodzenia w świecie; a gdy ów uko­chany młodzian w wieku 32 lat umiera, nie skrywał swej roz­paczy.

Nie znam innego mędrca, który podchodziłby do śmierci tak poważnie jak Konfucjusz. Na pytanie o to, co po śmierci, odma­wiał odpowiedzi. „Póki nie pojąłeś życia, jak możesz śmierć zro­zumieć?" *) Zdania, które byłoby trafniejsze w tej materii nikt nigdy nie wypowiedział. Wie doskonale, że wszelkie takie pyta­nia odnieść trzeba do czasu po śmierci. Toteż każda odpowiedź przelatuje błyskawicznie przez śmierć i poprzez to usuwa zarówno ją samą, jak też jej niepoznawalność. Jeśli po niej coś jest, tak jak było coś przed nią, tedy śmierć jako taka traci swój wymiar. Konfucjusz nie daje się wciągnąć do tej wyjątkowo niegodziwej, kuglarskiej zabawy. Nie mówi, że po niej nie ma nic, on tego nie może wiedzieć. Przy tym odnosimy wrażenie, że wcale mu na tym nie zależy, żeby się tego dowiedzieć, choćby to było możli­we. Dzięki temu cały ciężar przenosi wprost na życie, które od­zyskało ponownie zabraną mu niegdyś powagę i blask, tę dobrą, może najlepszą część jego siły, przerzuconą poza granicę śmierci. Zatem życie pozostaje wyłącznie tym czym jest, również śmierć pozostaje nietknięta, są niewymienialne, nieporównywalne, nie łączą się ze sobą, pozostają rozbieżne.

Czystość i ludzika godność- tego rozumowania znakomicie współ­gra z emfatycznym rozwojem obchodów ku czci zmarłego, jak to przekazują Li-ki, czyli Zapiski o obrządkach u Chińczyków. W Za­piskach o obrządkach znajdujemy najbardziej wiarygodny prze­kaz, z jakim kiedykolwiek się zetknąłem, o obcowaniu ze zmarły­mi, o poczuciu ioh obecności w dniach im poświęconych. Jest to całkowicie zgodne z duchem Konfucjusza, choć w tej formie za­pisano to dopiero później, ale jest tym, co zawsze odczuwamy w trakcie lektury Dialogów. Trudno gdziekolwiek indziej znaleźć takie połączenie delikatności i hardości, bowiem zmierza on do spotęgowania czci dla określonych zmarłych. Zbyt mało poświę­cono uwagi temu, iż stara się on, poprzez owe zabiegi, osłabić chęć przetrwania, która stanowi jeden z najbardziej drażliwych problemów po dziś dzień w żadecn jeszcze sposób nie rozwikła­nych.

54


Ktoś, kto przez trzy lata obchodzi żałobę po ojcu i na tak długi czas przerywa całkowicie bieg swych codziennych czynności, nie może doznawać zadowolenia z przetrwania, wszelka satysfakcja z przetrwania, nawet gdyby w ogóle coś takiego było możliwe, zostałaby doszczętnie unicestwiona przez szereg obowiązków wy­nikających z żałoby. Albowiem w tym czasie należy dowieść, że jest się godnym ojca. Przejmuje się sposób życia ojca wraz ze wszystkimi odcieniami, upodobnia do niego poprzez nieprzerwane uwielbienie. Nie wypiera go z siebie, lecz tęskni za jego powro­tem, a w rezultacie niektórych obrzędów doznaje się uczucia speł­nienia. Trwa on nadal jako postać i wzorzec. Należy się wystrze­gać wszystkiego, co mogłoby mu uchybić, trzeba okazać się jego godnym.

,,Po trzech dniach można znowu jeść, po trzech miesiącach mo­żna się znowu myć, po roku można nosić surowy jedwab pod ża­łobną szatą, Samoudręka nie powinna się posunąć aż do unicest­wienia istoty ludzkiej, by życiu nie zaszkodziła śmierć. Żałoba nie trwa dłużej niż trzy lata." **)

„Ofiary nie należy zbyt często powtarzać, gdyż stałaby się na­zbyt uciążliwa, a jej dostojeństwo doznałoby uszczerbku. Również nie powinna następować zbyt rzadko, gdyż wtedy stajemy się gnu-śni i zapominamy o zmarłych." **)

„W dniu ofiary syn myśli o rodzicach, rozpamiętuje ich mieszka­nie, ich uśmiech, brzmienie ich głosu, ich usposobienie; rozmyśla o tym, co ich radowało i o tym, co lubili jadać. Gdy przez trzy dni w ten sposób pościł i medytował, tedy ujrzał tych, dla któ­rych pościł." **)

„W dniu ofiary, kiedy .wstępuje do izby pamięci, oczekiwał że ujrzy ich ponownie na miejscu pamięci; w trakcie obchodu, wcho­dzenia i wychodzenia zachowuje powagę, jakby naprawdę słyszał jak się poruszają i rozmawiają; zbliżając się do wyjścia nasłu­chuje z zapartym tchem, jakby słyszał ich westchnienia." **)

Ze wszystkich cywilizacji, ta jest jedyną mi znaną, poważną próbą rozwikłania woli przetrwania. W świetle tego należałoby rozważyć zupełnie bezstronnie konfucjanizm u jego źródeł, na przekór wszystkim późniejszym wypaczeniom, chociażby tylko w tym jednym aspekcie.

0x08 graphic
**) Cytaty z Zapisków o obrządkach w przekładzie z j. niemieckiego. (Przyp. tłum.)

55


Z całym szacunkiem należnym Konfucjuszowi, nie należy nego­wać faktu, że dla niego było ważniejsze inne zagadnienie. Cho­dziło mu o to, aby wykorzystać obrządki ku czci zmarłych do ugruntowania tradycji. Przedkładał ów sposób ponad sankcje, ustawy i kary. Przenoszenie tradycji z ojca na syna wydawało mu się sikutecizne, ale tylko na tyle, na ile ojciec jako ukształto­wana w pełni osobowość, jako nigdy nie zużywający się wzorzec, trwał przed oczyma syna. Trzy lata żałoby uznawał za niezbędne, by syn mógł się stać w pełni tym, czym był jego ojciec.

Zakłada sdę przy tym znaczne zaufanie do postawy ojca. To po­winno zapobiec degradacji z ojca na syna. Należałoby się jednak zastanowić, czy przypadkiem właśnie to nie utrudnia równocze­śnie rozwoju.

Dziennik z Hiroszimy doktora Hachiyi

Roztopione twarze Hiroszimy, pragnienie oślepłych. Białe wy­szczerzone zęby w rozpływającej się twarzy. Ulice wyściełane zwłokami. Trup na roiwerze. Stawy wypełnione trupami. Lekarz mający 40 ran. „Pan żyje? Pan żyje?" Jakże często musd tego słu­chać. Wizyta dostojnika: ekscelencja. Na jego cześć spręża się na łóżku i czuje jakby poprawę.

Nocami, jako jedyne światło w mieście, ogień z płonących zwłok. Woń jak przy wędzeniu sardynek.

Kiedy to nastąpiło, pierwsze na co natychmiast zwrócił uwagę: był zupełnie nagd.

Cisza, wszystkie postacie poruszają się bezgłośnie jak w niemym filmie.

56


Odwiedziny u chorego w szpitalu: pierwsze relacje o zdarzeniu, zagłada Hirosizimy.

Miasto 47 roninów, czyżby wybrano je dlatego?

Dziennik lekarza Miehihiko Hachiyi obejmuje 56 dni w Hiro­szimie, od 6 sierpnia, dnia bomby atomowej, do 30 września 1945.

Jes:t napisany jak utwór japońskiej literatury: cechuje ją pre­cyzja, wrażliwość i odpowiedzialność.

Nowoczesny lekarz, który tak bardzo jest Japończykiem, że wie­rzy niezłomnie w cesarza nawet wówczas, kiedy ten ogłasza akt kapitulacji.

W tym dzienniku niemal każda strona jest godna uwagi. Znaj­dziemy tam więcej niż w jakimkolwiek późniejszym przekazie, gdyż zagadkową niezwykłość zdarzenia przeżywano tu po raz pierwszy: wszystko jest zupełnie niewyitłumaicizalne. W pożałowa­nia godnym stanie, w otoczeniu martwych i rannych, autor do­piero składa kawałek po kawałku obraz zdarzenia; z coraz więk­szym zr025um.ien.iem ewoluują jego domysły i tworzą się teorie, wymagające eksperymentów.

W tym dzienniku nie ma fałszywego tonu; ani krzty próżności, która graniczyłaby z bezwstydem.

Gdyby sensowne były rozważania, jaka forma literacka jest dziś niezbędna człowiekowi rozumnemu i widzącemu, to właśnie ta.

Ponieważ wszystko rozgrywa się w szpitalu, obserwacje odno­szą się wyłącznie do ludzi; tych, którzy go odwiedzają i tych, któ­rzy szpitalem kierują. Ludzi znamy z imienia, tyle tylko, że po kilku dniach są już martwi. Inni, z odleglejszych miast i okolic przybywają w odwiedziny. Radość z odnalezienia tych, których uznano za zmarłych jest niewyobrażalna. Szpital należy do naj­lepszych w mieście, jest czymś w rodzaju raju w zestawieniu z innymi, więc każdy pragnie się tu znaleźć i wielu jest takich, którym się to udaje. Nocą, jedynymi światłami w mieście są pło­mienie; owego świaitła dostarczają martwi, których się spala. Póź­niej wokół jedynej świecy tworzy się krąg złożony z trzech osób, rozmawiają o „pikadon" czyli o zdarzeniu.

Każdy usiłuje własną relację uzupełnić cudzą, tak jakby chcia­no z rozsypanych i przypadkowych ujęć fotograficznych zmonto­wać film, przy tym to stąd, to zowąd dociera jakiś skrawek. Do miasta idzie się zawiłymi ścieżkami przez zgliszcza albo dokopuje

57


do skarbów, potem powraca się do nowej wspólnoty umierają­cych i trwa przy nadziei.

Żaden Japończyk nie był mi tak bliski jak ten z dziennika. A ileż o nich się już naczytałem. Dopiero teraz czuję, że naprawdę ich znam.

Czyżby istotnie ludzi poznawało się jak samego siebie tylko w największym nieszczęściu? Czyżby nieszczęście było tym, co zazwyczaj ludzi do siebie zbliża?

Może z tym wiąże się głęboka odraza do wszelkich idylli, udrę­ka sielankowej literatury.

W przypadku Hiroszimy mamy do czynienia z wyjątkowo skon­densowaną katastrofą, ]aka kiedykolwiek dotknęła ludzi. Dr Ha-chiya w jednym z fragmentów dziennika wspomina Pompeję. Ale nawet ona nie wytrzymuje porównania. Hiroszimę dotknęła kata­strofa, którą ludzie dokładnie wyliczyli i urzeczywistnili. „Natu­rę" wyłączono z gry.

Odbiór katastrofy był zróżnicowany w zależności od tego, czy przeżyło ją się w centrum miasta, gdzie można było widzieć, a nic nie słysizeć — „pika", albo na peryferiach, gdzie można było ró­wnież słyszeć — „pikadon". Bardzo późno przytoczono w dzien­niku relację pewnego mężczyzny, który ujrzał „chmurę", choć sam był poza jej bezpośrednim zasięgiem. Był przytłoczony jej pięknem: kolorowy blask chmury o ostrych konturach, rozcho­dzących się regularnymi liniami po niebie.

Co oznacza przeżycie katastrofy o takich rozmiarach? Zapiski w dzienniku robił, jak już nadmieniłem, lekarz, szczególnie su­mienny, nowoczesny lekarz, który jest wprawiony do naukowego myślenia, choć w obliczu fenomenu tej nowości nie mógł pojąć z czym się zetknął. Dopiero siódmego dnia dowiedział się od ko­goś z zewnątrz, że to co dosięgnęło Hiroszimę było bombą ato­mową. Zaprzyjaźniony kapitan przyniósł mu w prezencie koszyk brzoskwiń: „To cud, że pan przeżył", powiedział do dr Hachiyi, „przecież eksplozja bomby atomowej to niesamowite wydarzenie".

„Bomba atomowa! krzyknąłem i siadłem w łóżku to prze­cież ta bomba, która, jak słyszałem, mogłaby wysadzić w powie­trze Formozę za pomocą niespełna dziesięciogramowego ładunku wodoru!"

Bardzo wcześnie przybywali odwiedzający, którzy gratulowali Hachiyi, że jeszcze żyje. Jest cenionym i lubianym człowiekiem,

58


pojawiali się więc wdzięczni pacjenci, koledzy ze szkoły, koledzy ze studiów, krewni. Ich radość z tego, że przeżył była bezgrani­czna, podziwiali go i byli szczęśliwi, chyba trudno o bardziej czy­ste szczęście. Byli z nim związani, ale równocześnie stanowił coś w rodzaju cudu, który podziwiali.

Jest to jedna z najczęściej powtarzających się sytuacji w dzien­niku. Tak jak się cieszą jego przyjaciele i znajomi widząc go ży­wym, tak on cieszy się, kiedy tego samego dowiaduje się od nich o innych. Przytacza różne warianty owych doznań: na przykład dowiaduje się, że jego wraz z żoną już uznano za zmarłych. — Jakiś stały miesizkaniec szpitala, który uciekł z płonącego domu nie zdoławszy uratować żony uznał ją za martwą. Po jakimś cza­sie wrócił do rozwalonego domu by szukać jej szczątków. Tam skąd usłyszał jej ostatnie wołania o pomoc znalazł jakieś kości, zabrał je do szpitala i z pełnym pietyzmem złożył przed domo­wym ołtarzem. Kiedy po jakichś dziesięciu dniach zawiózł kości na wieś, do rodziny żony, tam zastał ją żywą i bez żadnych obra-^żeń. W jakiś sposób udało się jej wydostać z płonącego domu, a przejeżdżająca ciężarówka wojskowa odwiozła ją w bezpieczne miejsce.

Mamy tu do czynienia z czymś więcej niż z przetrwaniem, jest to powrót ze śmierci, najsilniejsze i najcudowniejsze zdarzenie, jakie w ogóle może być udziałem ludzi.

Do najbardziej osobliwych zjawisk w szpitalu, którym kierował dr Haohiya, a teraz leżał w nim niby jakiś dwupostaciowiec, jako coś pośredniego między lekarzem a pacjentem, należy arytmicz-ność śmierci. Od ludzi, którzy poparzeni i pokiereszowani przyby­wają do szpitala, oczekuje się albo śmierci, albo powrotu do zdro­wia. Bardzo ciężko jest patrzeć, jak ich stan wciąż się pogarsza;,, jednak niektórzy zdają się dochodzić do siebie i wykazują stopnio­wą poprawę. Już uznano ich za uratowanych, a wtedy nieoczeki­wanie zaczynają chorować od nowa i dopiero wówczas znajdują się naprawdę w niebezpieczeństwie. Wśród nich można też znaleźć ta­kich, chodzi między innymi o pielęgniarki i lekarzy, którzy spra­wiają z początku wrażenie nieposzkodowanych. Pracują bez wy­tchnienia dzień i noc, nagle występują u nich symptomy choroby, która pogłębia się coraz bardziej, aż umierają.

Nigdy nie można mieć pewności czy uszło się przed niebezpie­czeństwem, opóźnienie skutków działania bomby wywraca na nice wszelkie prognozy medyczne. Lekarz szybko stwierdza, że błądzi

59


zupełnie po omacku. Robi co może, ale dopóki nie wie z jaką cho­robą ma do czynienia czuje się tak, jakby się znalazł w epoce przednaukowej medycyny i musi poprzestać na pocieszaniu, za-miasit zająć się leczeniem.

Dr Haehiya krążąic wokół rozwiązania zagadka symptomów cho­roby u innych sam przecież jest pacjentem. Każdy symptom od­kryty u innych, także jego samego wprawia w niepokój i ukrad­kiem próbuje go odsaukać na własnym ciele. — Przetrwanie jest problematyczne i wciąż stoi pod znakiem zapytania.

Nigdy nie traci szacunku wobec śmierci i ogarnia go przeraże­nie, że gaśnie w obecności innych. Idąc do drewnianej przybu­dówki, gdzie przybyły z zewnątrz kolega robi sekcje, zawsze pa­mięta o złożeniu pokłonu przed zwłokami.

Każdego wiecziotru za oknami jego sali szpitalnej spala się zmar­łych. W pobliżu owego miejsca stoi wanna do kąpieli. Biorąc po raz pierwszy udział w kremacji usłyszał czyjeś zawołanie z wan­ny: „Ilu dziś spaliłeś?" Ów brak szacunku w takiej sytuacji obu­rza go do głębi: z jednej strony człowiek, który jeszcze nie tak diawno był pośród żywych, a teraz ulega kremacji, z drugiej stro­ny, tuż oibok w wannie jakiś inny, również zupełnie nagi człowiek.

Lecz już po kilku tygodniach w sali szpitalnej na górze spoży­wa w trakcie kremacji kolację z przyjacielem. Czuje woń „jakby wędzonych sardynek", lecz nie przerywa posiłku.

Rzetelność i szczerość tego dziennika jest beiz wątpienia maje­statyczna. Autor jest człowiekiem o wysokiej kulturze moralnej. Jesit tak jak każdy związany z tradycjami swojej nacji i niczego z tradycji nie roni. Jego pytania i wątpliwości nie wykraczają poza krąg medycyny, gdzie są dopuszczalne i niezbędne. Uwierzył w wojnę, zaakceptował politykę militarną swego kraju, a chociaż zaobserwował w postawie kasty oficerskiej niejedno, co go raziło, uznał za swój patriotyczny obowiązek o tym milczeć. I właśnie to czyni jego dziennik tym bardziej interesujący. Przeżywamy tam nie tylko zagładę Hirosizimy na skutek bomby atomowej — jesteśmy również świadkami skutków, jakie poczyniło w nam uświadomienie sobie klęski Japonii.

W tym zupełnie zniszczonym mieście nie chodzi o nieprzyjaciół, których się przeżyło, lecz o rodzinę, kolegów i rodaków. Jeszcze trwa wojna, a wrogowie, którym życzy się śmierci, są gdzie in-

60


dzdej. Odczuwa się zagrożenie z ich strony, a zagłada własnych obywateli pogłębia ową grozę. Bomba zadaje śmierć z góry, odwe­tu można dokonać tylko na odległość, a ponadto ktoś musiałby to potwierdzić.

Takie pragnienie jest przeogromne, toteż niby się urzeczywist­nia. Po kilku dniach pojawia się jakiś człowiek; z innej miejsco­wości i oznajmia jako coś całkowicie pewnego, bo wie o tym z najbardziej wiarygodnego źródła, że Japończycy odpowiedzieli na atak tą samą bronią i w ten sposób zrównali z ziemią nie je­dno, ale wiele dużych miaist w Ameryce.

Nastrój w szpitalu zmienia się radykalnie, euforia ogarnia na­wet ciężko rannych. Znowu sttają się masą i wierzą, że taki unik uratuje ich przed śmiercią. Nie wykluczone, że pokąd trwać bę­dzie owa euforia wielu uwierzy, iż już uniknęli śmierci

Tym dotkliwszy jest późniejszy cios, kiedy dziesiątego dnia po bombie dociera wieść o kapitulacji. Nigdy jeszcze cesarz nie prze­mawiał przez radio. Zatem teraz jego mowa jest niezrozumiała, utrzymana w archaicznym języku dworu. Lecz ci u góry, którzy muszą się na tym znać, przyznają że to jego głos, a treść prokla­macji zositaje przetłumaczona. Kiedy pada imię cesarza, wszyscy zgromadzeni w szpitalu oddają pokłon. Poprzednio nigdy nie sły­szano głosiu cesarza i nie ten głos obwieścił wojnę. Ale ten głos ją odwołuje. Trzeba mu zawierzyć jeśli ogłasea klęskę, w kitórą dotąd wątpiono.

Społeczność szpitalna przeżywa to dotkliwiej niż zagładę wła­snego miasta, niż własną, nieuleczalną chorobę, śmierć w męczar­niach, która wielu z nich zagląda już do oczu. Teraz jakikolwiek unik jest niewyobrażalny, okaleczenie i śmierć trzeba dźwigać wraz z całym jej ciężarem. Wszysitko jest chwiejne, ponadto brak nadziei. Wielu broni się przed beznadziejnością, którą ceichiuje bierność, wolałoby raczej kontynuować walkę. Tworzą się dwa stronnictwa, jedno jest za, drugie przeciwko zakończeniu walk. Masy pokonanych, zanim się zupełnie rozproszą, wpierw rozszcze­piają się na dwumasę. Lecz ta część, która jest za dalszym pro­wadzeniem wojny, jest w trudniejszym położeniu: staje w opo­zycji do rozkazu cesarza.

Czymś nadzwyczajnym jest obserwowanie, jak z upływem dni w świadomości dr Hachiyi władza, będąca w czasie wojny wysoce scentralizowaną, rozpada się: na wojsko, władzę złą, która dopro­wadziła kraj do nieszczęścia, i na cesarza, władzę dobrą, pragnącą

61


dobra kraju. Dzięki temu istota władzy zachowuje u Hachiyi cią­głość, a sens jego własnej egzystencji pozostaje nienaruszony. Jego myśli krążą teraz nieustannie wokół cesarza. Ów, tak jak jego kraj, stał się ofiarą wojskowych. Zatem należy mu dogłębnie współczuć; jego życie nahrało jeszcze wyższej ceny. Za coś, czego wcale nie chciał, za wojnę, doznał aż takiego poniżenia. To ró­wnież każdemu lojaliście pozwala doszukiwać się w sobie owego kogoś, kto nie chciał wojny. Nagle nabrały ostrości obserwacje, jakie od dawna dokonywano na wojskowych, choć nikt nie odwa­żał się o tym głośno mówić: arogancja, tępota, pogarda dla wszy­stkich nie należących do ich własnej kasty. Miejsce wroga, z któ­rym nie należało już walczyć, zajęli oni.

A przecież cesarz cały czas był tu, ciągłość życia związana jest z jego życiem: nawet z katastrofy, która dotknęła miasto, urato­wano jego portret.

Pod koniec dziennika — w notatce z 39 dnia, bowiem dopiero wtedy dr Hachiya się o tym dowiedział — znajdujemy historię uratowania cesarskiego portretu. Odmalowano ją ze wszystkimi szczegółami. Przez miasto, w kilka godzin po eksplozji bomby atomowej, pośród umierających i ciężko okaleczonych, niesiono ku rzece portret cesarza. Umierający robią drogę: „Portret cesa­rza! Portret cesarza!" Jeszcze tysiące spłoną, zanim portret wy­wiezie łódź i uratuje.

Pierwsza opowieść o uratowaniu jeszcze nie zaspokoiła dr Ha­chiyi. Nie dawało mu to spokoju, szukał dalszych świadków, zwła­szcza tych. którzy uczestniczyli bezpośrednio w tym wielkim akcie. Do swego dziennika włącza kolejną relację. A w owych dniach wiele działo się w Hiroszimie godnego pochwały. Hachiya jest sprawiedliwy i nie pomija żadnych zasług. Troskliwie i. z namy­słem obdziela pochwałami. Lecz o uratowaniu portretu cesarza wyraża się z przesadnym zachwytem. Wyczuwa się, że dla niego z wszystkiego co przeżył pozostała wszechnadzieja: a pobrzmiewa ona tak, jakby chodziło o przetrwanie cesarza.

Wciąż jeszcze przychodzą ludzie, którzy się dziwią, że żyje i te­go mu gratulują. Ich radość można wyczuć z tych notatek, udziela się ona nawet czytelnikowi. Jeszcze długo będzie się za oknami szpitala spalać pacjentów, którzy zeszli, śmierć kosi nadal. To ni­by jakaś nowa, nieznana zaraza. Lecz ani dokładnej przyczyny, ani jej przebiegu jeszcze nie zbadano. Dopiero dzięki sekcjom

62


0x08 graphic
0x08 graphic
można stopniowo zrozumieć z czym ma się do czynienia. Ani na moment dr Hachiyę nie opuszcza żądza zbadania tej nowej choro­by. Tak jak nienaruszona pozostała w nim tradycyjna struktura kraju, której szczytem jest cesarz, tak i on pozostał nienaruszony jako nowoczesny lekarz. Jakże naturalnie jedno z drugim ze sobą współgra, jak one niewiele wzajemnie się zakłócają,_ w pełni po­jąłem to dopiero tu po raz pierwszy.

Najbardziej w tym człowieku pozostała nienaruszona jego cześć dla zmarłych. Nadmieniałem już, jak ciężko to znosi, że oswaja­my się ze śmiercią, ta bowiem jest dla niego zawsze czymś bardzo poważnym. Nie odnosimy wrażenia, aby u niego zmarli stapiali się w masę, w której jednostka już się nie liczy. Myśli o nich jak

0 osobach. Nie należy zapominać, że już z racji zawodu, jako le­
karz, jest on podatny na zobojętnienie wobec śmierci. Jednakże
mimo tych wydarzeń nie opuszcza nas przeświadczenie, że obcho­
dzi go każdy, który żył, każdy takim, jakim był naprawdę, takim,
jakim go zachował w pamięci.

49 dnia po nieszczęściu odbyła się uroczystość w intencji zmar­łych. Jedaie na rowerze do miasta i nawiedza każde miejsce uświę­cone śmiercią jego bliskich oraz tych, o których śmierci się do­wiedział.

Przymyka oczy, aby ujrzeć sąsiadkę, która zginęła, a ta mu się objawia. Skoro tylko otworzył oczy obraz zniknął, więc ponownie je zamknął, a ona objawiła mu się po raz drugi. Szuka drogi po­śród zgliszcz miasta, lecz nie można powiedzieć żeby błądził, wie bowiem dokładnie czego szuka i znajduje: miejsca po zmarłych. Niczego sobie nie oszczędza. Wszystko sobie przedstawia. Mówi, że modli się za każdego. Pytam samego siebie, czy w miastach Europy znaleźliby się ludzie, którzy po zniszczeniach szukaliby miejsc po zmarłych i w taki sposób, z wyraźnym obrazem zabi­tych przed oczyma modliliby się za nich, nie za najbliższą rodzi­nę, lecz za sąsiadów, przyjaciół, znajomych, nawet za tych, któ­rych nigdy nie widzieli, a o śmierci których tylko im opowiedzia­no. Czuję lęk przed używaniem słowa „modlitwa" w odniesieniu do czynności Hachiyi w owym dniu, ale on sam nim się posłużył

1 nie tylko przy tej okazji nadawał sobie miano buddysty.

Przełożyli: Janusz Borysiak Ernest Dyczek



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Elias Canetti Der Blinde
Elias Canetti Die gerettete Zunge Deutsch am Genfersee
Koncepcja szpitala promującego zdrowie poprawka, ESEJE
usa-eu balkany, Eseje, prezentacje
PPOŚ egzamin eseje
PPOŚ egzamin eseje
Yugoslav wars, Eseje, prezentacje
Alternatywa dla strpitizerki - rozmowa z U.Eco, teksty naukowe - eseje itp
kto jest kim w Imieniu róży, teksty naukowe - eseje itp
przerażony kameleon eseje o przyszłośći zarządzania
Wypalenie zawodowe - psychologia, ESEJE
Wyrwa Eseje z historii Polski
Pochodzenie i funkcje stereotypów, Studia I, Socjologia, eseje
Filozofia recenzja, ESEJE
Eseje, prezentacje Spis tematów
eseje socjologia
Kopia Witaminy z grupy B i C, ESEJE

więcej podobnych podstron