Letić Branko ŚLIWA Z CIENIEM JAK NÓŻ KIK


Letić Branko

ŚLIWA Z CIENIEM JAK NÓŻ


MÓWIŁ:

Co za dni, co za czasy nastały, jedynie Bóg może to zro­zumieć. Ruszył naród w obce kraje pracować. Wali naród ławą do Vojvodiny i stawia tam wszędzie te kolorowe domki, całe oszklone, z wychodkami w środku, a kuchnie obkłada białymi gładkimi kafelkami! Naród stał się taki jak nigdy dotąd. Nikt nikogo po bożemu nie pozdrowi, nikt starego nie uszanuje. Chłopy patrzą tylko, gdzie jaką dzie­wuchę obłapić i otumanić, gdzie taką robotę znaleźć, by pracować nie musieli, a tylko w cieniu wylegiwać się mogli. Używa naród rozkoszy, pławi się w niej. Każdy chce mieć długą limuzynę, wepchać w nią tyłek przysadzisty i para­dować w niedzielę tam i nazad. Giną ludzie jak muchy, w lasach, kopalniach, fabrykach, w wypadkach, bójkach, od trzęsienia ziemi. Nie ma wojny, a giną. Tego jeszcze nie było! Mój Boże, nie ma już dziś chodaków ani ćwieków. Po wojnie jak Dziuran Dzienić zrobił chodaki, to trzy lata czło­wiek w nich chodził. Dawał im Dziuran grube podeszwy, wbijał trzy rzędy ćwieków, a gdy szło się drogą, to na pół kilometra stukot się rozlegał. Kupowało się bat z wołowej skóry, przecinało nożem, robiło dwa rzemienie mocne, że piorun nie dałby im rady, przywiązywało się nimi chodaki

i choćby cię sto nieszczęść goniło przez największe błota, mogłeś się nie bać, że który rzemień pęknie i chodak w bło­cie zostanie. Szedłem więc do Dziurana po kilka par cho­daków, zawieszałem je na kiju, brałem na ramię, a ciężkie były jak bukowe kłody, ledwie żywy do domu się dowlokłszy zrzucałem je na podwórzu i każdemu z osobna po parze wydzielałem, a wszyscy mało mnie do góry nie podrzucali z uciechy. A te dzisiejsze płytkie buty i trzech miesięcy nie wytrzymują; to porwą się sznurowadła, to podeszwy od­padną, to się wytrą od spodu, a 1 nie słychać, jak się chodzi, odgłosu żadnego nie wydają. Takie obuwie to dobre dla złodziei, żeby się mogli skradać, a nie dla uczciwego czło­wieka. A jak się łatwo w nich pośliznąć na śniegu lub lo­dzie i kozła wywinąć!

Dzisiaj w naszym Lipowie wszystko się rozkomosiło i zju- rzyło jak rój pszczół, kiedy się oderwie od ula. Ci, co nie pojechali za granicę ani nie przesiedlili się do Vojvodiny, to nic, tylko na pieniądze w karty grają, piją, biją się. Ogro­dzenia rozwalone, żywopłoty nie strzyżone, sady zapuszczo­ne, drogi zawalone, gdzie powinny rosnąć nawet granaty, tam ziemię nazywa się przeklętą i krzewy nie chcą w nią zapuścić korzeni! Jak tak dalej będzie, za pięć, sześć lat Lipowo całkiem opustoszeje. Na naszym wzgórzu z ośmiu domów zostały tylko Szirana, mój i Sziboni, na wzgórzu Mużdeki z pięciu jest tylko liii i Torboguza, na wzgórzu Bunczicia z sześciu — Rgi i Szirana, na wzgórzu Grmlje- vicia z czterech jeno Szukana, na wzgórzu Mrakicia z trzech ostał się jeden, Rosy, na wzgórzu Romicia z pięciu tylko Lazdrki i Petara. Nie mówię już o dalszych. Bydło ucieka, gdzie lepsza trawa, bydło znów boi się wilków i niedźwie­dzi, jak dawniej.

Dzisiejsza młodzież zupełnie się rozwydrzyła. To jakaś rozpuszczona banda. A wszystkiemu winna szkoła. Każdy chciałby udawać pana. Motyka każdemu niemiła. Nawet psy z pańska się trzymają. Zaraz po wojnie, jak mój Pisir się połapał, że idę za większą potrzebą, szur! za mną w śliwnik; warował przy mnie pod żywopłotem i czekał, aż skończę, potem podchodził i zżerał wszystko do ostatka, a od niedawna, do chwili gdy go zabił Mużdeka, to tylko, ścierwo, na chleb i mięso raczył patrzeć. Na łąkach Tintora pasą bydło jacyś wystrojeni, ufryzowani uczniowie i dłu­gonogie uczennice, siadają pod starą śliwą, słuchają pio­senek z tranzystorów, a czasem stają kołem i grają w siat-

kówką taką białą piłką. Przyłączyły się do nich te nasze wiejskie dziewuchy, te nasze podrostki wiejskie, naśladują ich, przeklinają Boga, słońce i gwiazdy, a Belgrad i Za­grzeb wzdłuż i wszerz zjeździli. Jeśli na przykład naszemu lipowskiemu zuchowi spodoba się jaka dziewczyna, już u niej w domu siedzi bez wstydu żadnego, rozmawia z nią, w oczy zagląda, tylko patrzeć, jak ją pocałuje na oczach ojca i matki, albo pasąc z nią bydło na łąkach Tintora to on ją szturchnie, to znów ona jego, przypochlebiają się so­bie, boczą się, gniewają niby. Dzisiaj, ludzie moi, nie wia­domo, czy gorsze pastuchy, czy bydło. Tęgie baty by dać jednym i drugim. Baty z raju pochodzą, jak mówią starzy ludzie.

Z jednej strony potoku Mużdeki są wspomniane łąki Tin­tora, na których lipowianie latem, po sianokosach, bydło pasą, a po drugiej stronie jest spory kawałek mojej ziemi

i łęg Szirana. Moja ziemia to ta czarna, pulchna, kukurydza na niej jak las wyrasta. Na końcu łąki Tintora, na wprost łęgu Szirana, rośnie stara śliwa dająca cień jak nóż. Z na­szego wzgórza, z mojego podwórka, można zobaczyć na wio­snę, jak się bieli, zakwita. Kiedy dojrzeje, pastuchy, dzieci szkolne i różni inni co dzień się na nią wdrapują, rwą śliw­ki, rozmawiają, jedni drugich łają, a o bydle ani myślą. Każdego lata bydło lipowskie na dużej połaci kukurydzy szkodę mi robi. Muszę całą domową robotę zostawiać, za­czajać się w łęgu Szirana i gdy pastuchy buszują na śliwie, uważać, czyje bydło włazi w kukurydzę, lecieć i przeganiać je, wołać tego, czyje ono, łajać go. Bić nie śmiem, bo trud­no z całą wsią zadzierać. Zeby mi lato nie zeszło tylko na pilnowaniu kukurydzy, codziennie zabieram ze sobą na łęg Szirana nóż i siekierkę, wyplatam z leszczyny koszyki na śliwki, a z dzikiego wina ule. Jak mi już ścierpną nogi od długiego siedzenia, spaceruję po łęgu, ale też nie na próżno; wybieram wtedy gałęzie na grabie i widły. Pieniądze, co je w ciągu lata ze sprzedaży koszyków i uli w każdą sobotę w Vrnograczu na targu zarobię, akurat starczą na podatek. Często z zarośli przyglądam się młodzieży lipowskiej, tym wyrostkom, słucham, o czym gadają, i myślę sobie: ech,

Boże, dobrze im, nie mają odcisków ani na dłoniach, ani na mózgu! A jak ja, biedak, cierpiałem!

Moi byli kiedyś w wielkiej biedzie. Żyli z tego, co ojciec dostał, jak komu we wsi garnek zadrutował lub zalutował, ostrzygł kogo, łęg Szirana ogrodził mocnym płotem. A da­wali mu za to garnek mąki, tłuszczu, kawał słoniny albo litr czy dwa grochu. Jako kawaler poszedł raz do Mużde- ków w konkury. Mużdekowie go wyśmieli. Co, oni, gospo­darze, mają wydać swoją Cukę za chłopaka, który nic w domu nie ma, którego wszyscy mają za psie pęto? Ojciec poszedł do nich drugiego wieczoru i trzeciego. Czwartego wieczoru Mużdekowie niby to obiecali wydać za niego Cu­kę. Bracia Cuki, Torboguz i Balegan, bezczelnie się zmó­wili, że zrobią coś, o czym cała wieś będzie gadać. Nim swa­towie wyszli z ich domu, Torboguz przebrał się w babskie ubranie. Balegan wyprowadził go z izby niby narzeczoną, z darami i błogosławieństwem. Jak swatowie doszli do na­szego śliwnika, Torboguz rzucił dary na ziemię, podniósł nogę, trzy razy pierdnął i uciekł. Wtedy ojciec, który przez całe życie modlił się, żeby we wsi było jak najwięcej wesel

i pogrzebów, bo tylko wtedy mógł się napić i najeść do woli, gdy zobaczył, że narzeczona gna przez nasze wzgórze jak zraniona jałówka i ginie w mroku, powiedział: „Naj­ważniejsze, że dary zostały, przynajmniej dobrze się naje­my!” Udawał przed swatami, co już wcześniej wiedzieli

o tym bezczelnym wygłupie, a teraz ze śmiechu trzymali się za brzuchy, że niby sam chciał, żeby tak się skończyło. W naszym domu na stole swatowie rozwiązali węzełek z da­rami, a w nim zobaczyli same kości, szmaty, łajno, śmier- dzidła. To było największe pośmiewisko jak Lipowo Lipo- wem. Za to później ojciec jednej nocy wszedł do śliwnika Torboguza i Balegana, przewiercił im świdrem wszystkie śliwy, nalał w otwory nafty, śliwnik nigdy już nie zakwitł, a jak potem bydło Cuki wlazło w łęg Szirana, dwóm jej krowom ostrą brzytwą odciął wszystkie cztery dydki przy samym wymieniu. Potem ojciec ożenił się z moją matką. Gdyby matka była coś warta, na pewno by go nie wzięła.

Miałem dwanaście lat, jak ojciec, umarł. Pamiętam, był

dzień świętego Jovana, slava * u mych chrzestnych, oj­ciec poszedł ze mną do nich na picie, dzień był słoneczny, mróz zelżał, nogi zapadały się w zaspy. U chrzestnych oj­ciec, jak przed nieszczęściem, pił dużo i bawił się. O pół­nocy wracamy do domu. Niebo czyste, gwieździste, wokół poświata księżyca. A zimno przejmujące do szpiku kości. Śnieg zlodowaciał, idziemy po nim przez czyjeś łąki. Kład­ka na Bunovnicy, przerzucona przy strumyku Mużdeki, cała oblodzona. Ojciec, podpity, przechodząc przez nią po­śliznął się i wpadł do wody po szyję. Mnie się udało przejść. Ojciec wygramolił się z wody, a klął na czym świat stoi. Gdy przyszliśmy do domu, ubranie na nim było sztywne, tak je mróz ściął. Na drugi dzień nie mógł się z łóżka ru­szyć. I więcej się nie podniósł.

Po śmierci ojca popsuł nam się piec. Ledwie nałożyło się trochę, już izba była pełna dymu, że nic, tylko z domu uciekać. Matka właśnie zaczęła coś do wsi chodzić. Szła rano, wracała późnym wieczorem, mnie zostawiała w domu samego. A tu Świnia nam się prosi, jak nigdy, i to w zimie. Idę do wsi szukać matki, a śniegu tej wiosny, zimno, ząb na ząb nie trafia. Idę do chałupy Marka Bunczicia, do ko­mory na górze, a tam ciepło jak w uchu, dymu nie ma, Marko w kącie na lewo ognia pilnuje. Na środku, na ławie, siedzi matka między jakimiś chłopami, spita, oni ją pod­szczypują, poklepują, robią z nią nie wiadomo co, śmieją głośno, bezczelnie. A ja na to patrzę i wstyd mi, chyba nie muszę mówić jak. Nigdy nie byłem bardziej wściekły, że ta kobieta jest mi matką, jak wtedy. Powiedziałem, żeby migiem szła do domu, Świnia się prosi, ktoś musi być przy niej. A ona na to, żem taki jak ten, co mnie zmajstrował, że jak śmiałem dom sam zostawić i świnię, i tu przy obcych kazała mi się wynosić. Gdybym wtedy miał te siły co teraz, zgrabiłbym ją, rzucił na podłogę i kopał buciskami po gło­wie, po gębie z całych sił, walił jak oprawca, ustasza **, nie

nadałaby się potem nawet diabłu. Tej zimy, kiedy ona się włóczyła, codziennie chodziłem do kogoś we wsi, siadałem na stołku przy piecu i grzałem się, w duchu się modląc, żeby mi dali co pojeść. Wiosną matka oddała pole przy po­toku Mużdeki (a była to wszystka ziemia, jaką mieliśmy) ojcu Szukana, Staniszy, na trzy lata w dzierżawę i wydała się za jakiegoś Mitara Reljicia z Lipowa Dolnego. Pod ko­niec wojny, gdy Mitar zginął, matka się ciężko rozchoro­wała. Dom Mitara spalił się i matka leżała w kukuruźniaku. Stała obok niej tykwa na wodę, ale nie miał jej kto podać. Na czworakach wlokła się z tą tykwą do pobliskiego poto­ku po wodę. Z głodu jadła trawę w śliwniku Reljicia, i to tę trawę, co lubią indyczki, a śmierdziała, jak mówią, dalej niż widziała. Umarła w kącie sadu Miladina Reljicia pod śliwą. Pod tą śliwą ją zakopali, bez trumny, jak padłą świnię.

Gdy matka wyszła za mąż, zostałem lipowskim parob­kiem. Od Lojana Bunczicia, ojca Żarina, uciekłem do Pery Mrakicia, męża Rosy; od Pery uciekłem do Staniszy; od Staniszy do Jova Runicia, ojca Szirana, a od Jova do Adasza Romicia, ojca Lazdrki. I tak ciągle uciekałem od jednego do drugiego, ze złego w gorsze. Dla moich rówie­śników każdy dzień był niedzielą,- a dla mnie czarnym piąt­kiem. Dziś, chwała Bogu, należę do siebie. Mam co zjeść, wypić, gdzie spać, poczęstować czymś człowieka, jak do mnie przyjdzie. Nie mam się czego wstydzić przed ludźmi. Nie chciałem po wojnie jechać do Vojvodiny na kolonizację, droższa mi była ziemia moja kochana, lipowska, gdzie mój ojciec i ja zawsze byliśmy trzynastym prosięciem pod ma­ciorą. Nie sprawdziło się, co mówił nieżyjący już Jovo Ru- nić, że ze mnie nigdy nie będzie człowiek, i chyba się nie sprawdzi, co mówił świętej pamięci Pera Mrakić, że jak zaniemogę i będę niezdatny do pracy, to z głodu będę ziel­sko gryźć, a potem zdechnę gdzieś na drodze, jak pies.

Po wojnie, a miałem wtedy dwadzieścia dwa lata, na tym naszym wzgórzu zarosłym śliwkami, tam gdzie był dom mego ojca, na tej górce pełnej jeżyn skleciłem chatę, drzwi i okna zrobiłem z tui, dach pcjkryłem słomą, a cała

chata to jedna izba tak ciasna, że wchodząc do niej można było z progu kłaść się do łóżka.

Było wtedy w Lipowie wielu chłopaków, zgrabnych, chwackich, aż dech zapierało. Lipowska kawalerka znana była we wszystkich wsiach wokoło z urody i hultajstwa. Wszędzie byli pierwsi. Międlenie lnu, prządki, darcie pierza było niczym, jeśli oni nie przyszli. Nikt nie zagrał, nikt kola | nie poprowadził, nikt nie zaśpiewał. Z zagrody Ru- nicia byli Sziran, Lazo i Milan, z zagrody Bunczicia Rga, Ljuban i Żarin, z zagrody Mużdeki — Ilija, Kosta i Cięto, z zagrody Grmljevicia — Szukan i Branko, z zagrody Ro- micia — Lazdrka, Janko i Pero. I jeszcze wielu innych.

Dziewczyn zaś było o wiele więcej. Napleniło się ich po wojnie jak chwastów.

A więc była Dziuja Mużdeki, córka Torboguza. Ależ to była dziewucha, jak rzepa! Pełna, nabita, aż bluzki na niej w szwach trzaskały. Jakby tak trzepnąć ją w jeden poli­czek, drugi by pękł. Chłopaki mało nóg nie połamały lata­jąc za nią. Wyszła za Szirana. Mają dwóch synów: Ninacia i Zorana. Spokojnego i posłusznego Ninacia zostawili w do­mu, a niespokojnego i upartego Zorana oddali zeszłej jesie­ni do gimnazjum w Rupaszinie. Sziran jest dziś najbogat­szym człowiekiem w Lipowie. Ma dom wielki jak szkoła, ma sady, łąki. Ten człowiek to stwór jedyny w swoim ro­dzaju. Gospodarny, obrotny. Jakby go mieli powiesić, toby szubienicę. przyniósł do domu. Z jałowej krowy cielę by wymamił. Handluje końmi, podkładami kolejowymi, ra- kiją, ze wszystkiego grosz wyciąga. A gębę ma czerwoną jak pomidor. Kiedy inni chłopcy hulali, on zbijał bogactwo. Mądry człowiek.

Sziran i ja jesteśmy w jednym wieku. Często przypomi­nam sobie, jak to byliśmy podrostkami. Kiedyś pasąc by­dło na łąkach Tintora siedzieliśmy pod wczesną śliwą. Z gliny nad potokiem ulepiliśmy, każdy sobie, dziewczynę

i niby to się ożeniliśmy. Naraz żony nam coś zawiniły. Zdzieliłem swoją żonę witką i skląłem na czym świat stoi, na ciężkich przekleństwach kończąc. To samo Sziran. Mój ojciec, ukrywszy się w łozinie, bo pilnował kukurydzy, cały czas patrzył i słuchał, co robimy. Znosił wszystko, póki ja nie skląłem świętego Dziurdzia, patrona naszej rodziny. Zaraz przeskoczył potok i kiwnął na mnie palcem: „Chodź no, żonkosiu, ja ci tu dam przeklinać!” A mnie wstyd, pod ziemię bym się zapadł. Te słowa były gorsze od batów, ja­kie wtedy dostałem. Jeszcze długo w domu przed swoimi i przed obcymi nazywał mnie żonkosiem. Umierałem ze wstydu, chciałem przez to uciec z domu na koniec świata.

Była i Julika, córka Duszana Szevicia, co ma dobre ko­nie, trochę piegowata koło oczu i na nosie, piersi miała jędrne, sterczące do nieba, a język długi, że żaden pies by jej nie przełajał — ty jedno słowo, ona dziesięć. Wyszła za Szukana. Szukan to dziwny człowiek. Żywi się surowym mię­sem. Zabije w Srecienicy sarnę lub dziczka, przywiezie wołami do domu i zawsze ma ciemnego i białego mięsa do woli. Ranionego zwierza nie dorzyna. Po wojnie nie chciał iść do spółdzielni. Jak usłyszał, że przyjdą ze spółdzielni kosić jego łąkę, pospieszył przed nimi, machnął parę poko­sów, pod jeden pokos wsunął karabin, a gdy przyszli, po­wiedział, że spółdzielni łąki nie da i że mogą sobie iść do domów; usłuchali go, bo wiedzieli, jaki z niego gad jado­wity. Zawsze coś takiego wymyśli, żeby komuś skrócić ży­cie. Taki sam jest niejaki Pero Uzelac z Gubidnia. Ma jało­we włosy i zielone oczy i dlatego nazywają go „Zieleniec”. Ten Pero takie widowiska urządza, że się wszyscy turlają ze śmiechu. Najbardziej lubi psy we wsi podszczuwać i z uciechą patrzyć, jak się gryzą, przewalają i kotłują war­cząc i skowycząc, i lubi ludziom przezwiska wymyślać. Lazdrkę Romicia przezwał „Rumonia”, bo tak się wabi byk Torboguza, Lazdrkę to strasznie rozgniewało. Ale ten Lazdrka głupi. Na Żarina Bunczicia wołają „Ogoniec”, a na Iliję Mużdekę „Pierdon”, ci dwaj wcale się nie gniewają

na Szukana, który im te przezwiska wymyślił. Ilija mówi: „Niech mnie przezywają garnkiem nawet, byle mnie nie rozbili.” Jeśli kiedykolwiek usłyszycie o jakiejś hecy lub wyśmiewisku w Lipowie, wiedzcie, że to wymyślił Szukan. Ma on z Juliką dwoje dzieci: Nadę i Ratka. Nada chodzi do szkoły medycznej w Rupaszinie, a Ratko jeszcze do po- wszechniaka.

Była i Trivuna, córka Dziury Bojicia, tego, co ma plecy zgięte w kabłąk, wysoka i piękna dziewucha. Chodziła szparko, że aż jej iskry spod nóg tryskały, a podobna była do znarowionej nie okiełzanej źrebicy. Była pierwszą z ład­nych dziewczyn we wsi po wojnie, które przechodząc u- śmiechały się do mnie i patrzyły tak jakoś wyzywająco. To mnie ośmieliło i zacząłem się do niej umizgiwać, przymilać. Z tego, co mówiła, widziałem, że by za mnie wyszła i że się jej podobam. A byłem w niezłych stosunkach z jej oj­cem. Stawiałem mu raz piec kuchenny, a potem robiłem gęsiniec. Przychodzę jednej niedzieli do Trivuny na pastwi­sko, żeby się oświadczyć. Stoimy obydwoje pod wczesną śli­wą i gawędzimy sobie. Nim zebrałem w sobie na odwagę, by zapytać, czy się za mnie wyda, wypytuję się, czy krowy dużo mleka dają, czy może cielna która, czy kartofle oko­pali, a czy ogórki obrodziły i czy mają złego psa. Dopiero potem napomykam, po co do niej przyszedłem. A pogoda coś się psuje, zerwał się wiatr. Trivuna zaczęła mi opowia­dać, że jej rodzina właśnie dostała ziemię w Vojvodinie i tam się przenosi, a ona, Trivuna, nie chce być gorsza, więc jeśli i ja się przesiedlę, to wyjdzie za mnie. Powiedziałem, że nigdzie się nie ruszę, choćbym się miał nigdy nie ożenić. Odwróciłem się i poszedłem wzdłuż potoku Mużdeki do do­mu. Trivuna długo za mną patrzyła. Jej rodzina przeniosła się do Rupaszinu, a ona, chcąc się od niej uwolnić, wyszła za Ilję Mużdekę. Każdej niedzieli pod wczesną śliwą pro­wadził kolo. Stale nosił białą koszulę i chodził rozchełstany, z zawiniętymi rękawami, na kosmatych piersiach miał wy­rysowane serce, w którym całowała się para, a w tańcu

różne sztuczki wywijał tymi swoimi zwinnymi, szalonymi nogami. Ma z Trivuną dwóch synów: Dziulsa i Rkana. Oby­dwaj są przy nich. Niby to zajmują się rolnictwem. Iliję znam dobrze. Jak kto potrzebuje, żeby mu wykopać zbior­nik na deszczówkę, robimy to znakomicie we dwóch. Gdy Ilija przyjdzie do czyjego domu, to zamiast patrzeć na ka­wę i wódkę, co.przed nim stawiają, porozmawiać z danym człowiekiem, oczu nie spuszcza z jego żony, spogląda na nią z ukosa. Powinien za to natychmiast wylecieć za drzwi. Za dużo sobie pozwala, jest bezczelny jak mało kto.

Kiedy w zeszłym roku wypalałem wapno w Gubidniu, Ilija zabił z dwururki mojego Pisira. Przyszedł niby po coś do mojej Anki, a Pisir był spuszczony i chciał go ugryźć. Co on ma do mojej Anki, jak mnie nie ma w domu?! Jesz­cze się z nim kiedyś policzę! Ale to był pies! Wielki jak by­czek, żółty. Piękny. Drugi taki nieprędko zaszczeka w na­szej gminie. Zły był jak wilk. Każdy łańcuch, com mu ku­pił, zerwał. Musiałem go przywiązywać łańcuchem takim dla bydła. Jak szczepili psy w spółdzielni lipowskiej, był najsilniejszy. Wielu chciało go ode mnie kupić. Szukan da­wał mi za niego owcę i jagnię. Nawet słyszeć o tym nie chciałem. Dzięki niemu to od wojny mało kto odważył się wejść na moje podwórze. Bardziej niż majątku Szirana chciałbym tego, żeby żył.

Była i Smilja, córka Dlanczicia, chuda, strzelająca oczy­ma, a oczy miała wielkie, czarne, włosy też czarne, kędzie­rzawe. Nie znajdziesz w Lipowie śpiewaczki nad nią. Jak poprowadziła pieśń wśród dziewcząt pod wczesną śliwą, to rozlegała się na wszystkie cztery strony świata. Nie by­ło godnego jej chłopaka w całej okolicy. Wyszła za Rgę. Rga to był wtedy wielki nicpoń i w niczym nie znał miary. Wra­cając późną nocą z prządek on, Żarin i Lazdrka śpiewali sprośne piosenki, wrzeszczeli, chrypieli, pokasływali. Po­trafili też wpaść do cudzego ogrodu, narwać melonów, oskubać tytoń. To były szatany nad szatanami. Dzisiaj Rga jest potulny jak baranek. Smilja go sobie okręca wokół

małego palca. Co ona powie, to dla niego święte. Mają dwo­je dzieci: Misza i Vukicę. Miszo chodzi gdzieś w Rupaszinie do średniej szkoły, a Vukica została w domu i będzie chłop­ką.

Pasła Smilja tej wiosny bydło na łąkach Tintora, usły­szała listonosza, jak trąbił na ścieżce pod wzgórzem Muż- deki, poleciała zobaczyć, czy może przyszedł list od jej Mi­sza, zostawiła bydełko samo. Właśnie wyplatałem w łęgu Szirana ul, kiedy z naszego pagórka zawołała Anka: „Hej, Iljkaszu, czyjeś bydło w kukurydzy!" Zostawiłem robotę, wyskoczyłem z łęgu, a tu bydło Smilji — cała siódemka — żre kukurydzę, łamie, depcze, narobiło ambarasu. Jakby mnie coś w serce dźgnęło, gdy to zobaczyłem. Jak nie za­gnam wszystkich siedmiu, jak nie popędzę przez potok, jak nie zamknę w swojej oborze! I nie wypuszczę, póki Rga mi nie zapłaci za wszystko i za kukurydzę. A tu nasza Smilja wymachuje rękami, trzyma jakiś kij, krzyczy, żeby mnie zaraza zżarła, gdzie jej bydło pognałem, i pomyślcie, ludzie, zdzieliła mnie kijem po plecach. Myślała, gizda jedna, że ja przez Rgę nie śmiem jej nic zrobić, zapomniała, że ja już nie parobek, co go każdy może poszturchiwać, poganiać i bić. Odebrałem jej kij i rzuciłem do potoku, a ją złapałem za szyję i cisnąłem w krzak dopiero co przekwitłych jeżyn. Zostawiłem jej bydło i poszedłem na łęg Szirana. Wołała za mną, żeby mnie pokręciło, żeby mnie wszy zjadły, że­by mnie szlag trafił milion razy; zapłacę ja jeszcze jej Rdze.

Jej Rga zaczął mi za to przez ludzi grozić, że jak mnie spotka gdzie po ciemku i palnie kołkiem po karku, to ży­wy się nie wywinę. Wstąpiłem ja, niedziela była właśnie, na chwilę do Hii Mużdeki, a u liii w podwórzu jakaś po- pijanka. Za stołem siedzi Szibonia Runić, Żarin Bunczić, Szukan Grmljević, Lazdrka Romić i Rga. Rga pochylił się ku mnie przez stół i przeklina moje dzieci, wnuki, prawnu­ki, nazywa mnie parobczakiem, wykrzykuje, jak ja śmiałem jego żonę pchnąć w jeżyny. Powiedziałem mu, że jest śmier­dzące gówno, że gdzieś mam jego i jego żonę, że się go tyle boję co dupa deszczu. A on wyskoczył do mnie zza stołu

1 \iK\\

jak giez, szerszeń, naszerszeniliśmy się jeden na drugiego, pokrzykujemy na siebie, on z drewutni łapie siekierę, i na mnie. Skoczył Szibonia, odebrał mu siekierę, przerzucił tu zaraz przez żywopłot w koniczynę i zwymyślał go — czy on chce mnie zabić przez jakąś picę, czy wie, ile trzeba trudu i męki, żeby wychować człowieka, gdyby jego, Szi- bonię, Smilja uderzyła kijem, zdeptałby ją jak żabę, nie byłaby zdatna potem do niczego, od kiedy to baby męż­czyzn biją?! Rga na to ani pisnął.

Była i świętej pamięci Draga Mrakiciów, córka Rosy i Pery, strzelista, biodrzasta, całkiem urodziwa. Wyszła za Lazdrkę. Z nim doczekała się Miljkicy, która teraz chodzi w Rupaszinie do szkoły technicznej. Lazdrka to dziwny człowiek. Ni to śmierdzi, ni to pachnie. Pod koniec wojny, w czasie epidemii tyfusu, leżałem w szpitalu jak Łazarz, wszy mnie oblazły, aż dziw, że nie zjadły żywcem. Leżałem pod kocem goły, jak mnie Pan Bóg'stworzył, bo siostra mi wzięła ubranie do dezynfekcji. Ciotka poszła na piętro, przyniosła mi odzież, ubrałem się, poszliśmy do domu, a le­dwie powłóczyłem nogami. Z obu stron ścieżki, którą szli­śmy, wyrosły ciemne cierniste krzaki, pięknie zakwitłe. Bo­że drogi, ciotka mi kozikiem wycięła kij głogowy. Podpie­ram się tym kijem, idę, a siły nie mam ni krztyny. Przy drodze czekamy na jakiś wóz z Kladuszy, bo dzień był tar­gowy, może nas podwiezie. A tu masz, nadjeżdża Lazdrka szarymi końmi, które potem sprzedał pewnemu Aleksie z Gubidnia, jadą, dzwonkami dzwonią. Obok Lazdrki siedzi Rosa Mrakiciowa, a z tyłu wielkie, białe prosię. Machamy rękami, by się Lazdrka zatrzymał. Nie chce. Przeleciał obok nas, zaturkotały koła, zniknął jak święty Ilija, tylko kurz się za nim podniósł. Tego mu nigdy nie zapomnę. Posze­dłem z ciotką pieszo. Po chwili słyszymy, jak za nami coś stuka, trzeszczy, tak się tłuką wozy ciągnione przez woły. To był Kosta Mużdeka. Wiózł z targu kilka worków kuku­rydzy. Powiedział nam, żebyśmy siedli na te worki. Przy­wiózł nas pięknie na ciotki podwórze. U ciotki, leżąc w łóż­

ku, przez miesiąc gorące proso zawiązywałem w jakiś biały obrusik i grzałem się nim. Ledwom wyżył.

Było jeszcze dużo dziewcząt w Lipowie, o które się sta­rałem, ale żadna nie chciała wyjść za mnie. Byłem źle u- brahy. Obdarty. Powolny. Sto łat na portkach miałem. No­siłem starą welwetową marynarkę, a taka była na mnie szero­ka, że mogłem się nią dwa razy okręcić, ramiona zwisały pra­wie do łokci, rękawy zawinięte. Na śmietniku Szirana znala­złem chodaki ze zdartymi podeszwami, ale góra była dobra, dałem podeszwy drewniane i takie miałem obuwie. A prócz tego wszyscy w Lipowie znali mnie jako parobka, każdy mógł się ze mnie śmiać, pokpiwać, przezywać, głośno po wzgórzach wykrzykując różne obraźliwe słowa. Moja ro­dzina zawsze była na ludzkich językach. Dzisiaj, kiedy mo­gę sobie kupić takie ubranie i takie buty, że wszyscy by się za mną oglądali, że nie wstydziłbym się stanąć przed prezydentem, nie mam już dwudziestu lat. Żebym wtedy miał ten rozum i tę gospodarkę, inne by ptaszki śpiewały nad lipowskimi potokami i śliwnikami. Czepiałyby mnie się panny jak rzep owczego runa. Ech, gdyby człowiek mógł zachować tylko to, co mu potrzebne, co lubi, i potem połą­czyć | tym, czego mu brakuje, to udałoby mu się chwycić jakie szczęście, a tak cierpi od urodzenia do śmierci i żyje ciągle w głupiej nadziei.

Nic mi innego nie pozostało, jak szukać panny w innej wsi, gdzie nikt nie zna mnie ani mojej rodziny.

Właśnie w tym czasie wrócił z Serbii na nasze wzgórze z żoną Żabarovicą i synem Szibonią świętej pamięci Duszan Runić, co do Serbii uciekł na początku wojny. Szibonia te­raz jest w Austrii, pracuje tam. Ożenił się z Rużicą, młod­szą siostrą Szukana Grmljevicia. Ma z nią dwoje dzieci. Żabarovica jest jakąś moją dalszą szwagierką. Żeby nie ona, kto wie, kiedy bym się ożenił. Żabarovica, muszę przyznać, i przedtem była dobrego warta. Gdy służyłem u Jova Runicia, zawsze mnie zapraszała do swojego domu, dawała mi coś zjeść; jesienią pozwalała mi wejść na ich wielką gruszę w podwórzu, żebym sobie narwał gruszek pełne zanadrze. Kilka dni po powrocie z Serbii poszła Ża-

barovica do wsi Jabuczar, skąd pochodziła, odwiedzić bra­ta Miłjkasza. Kiedy wróciła o zmroku, zapytałem, czy są w Jabuczarze jakieś dobre panny. Powiedziała, że jest ich tyle co liści w lesie. Niektóre mi pokaże na świętego Iliję, jak wszyscy przyjdą do cerkwi w Lipowie.

Parę dni po pobycie Żabarovicy w Jabuczarze dostałem z gminy pismo, że mam prawo kupić rzeczy, jakie przysła­no z Ameryki, a według słów Szukana Grmljevicia jest te­go pełny magazyn gminny, same marynarki, spodnie, ko­szule, buty. Następnego dnia rano poszedłem do gminy i wróciłem ubrany jak kwiatuszek, jak pan młody. Zaraz poczułem się pewniej. Czuję się, bracie, jak człowiek. Trzy­mam głowę wysoko, nosem sięgam obłoków, nikt mi nic nie zrobi, przechadzam się po Lipowie, by widziały dzie­wuchy, że jestem pięknie ubrany; że to już nie ten wczo­rajszy Iljkasz Runić. Rzeczywiście patrzą na mnie zupeł­nie inaczej. A we mnie aż kipi. Słowem się do nich nie odezwę. Mocno postanowiłem szukać towarzyszki życia we wsiach, gdzie mnie nie znają.

Chodzę sobie pod wielką, rozłożystą lipą przy lipowskiej cerkwi. Serce mam pełne radości. Nie pamiętam, żeby przy lipowskiej cerkwi było kiedyś weselej, żeby się tak piło, śpiewało, bawiło, strzelało. Ze wszystkich stron ludzie ścią­gają. Tańczą kolo, drży ziemia czarna, kolo wielkie, w ko­rowodzie chłopcy i dziewczyny z kilku wsi. Stukot butów. Prowadzi kolo Ilija Mużdeka. W środku stoi Szukan Grm- ljević w zielonym kapeluszu na bakier i zacięcie wali w struny tambury. Zda się, jeszcze chwila i struny popękają. Tambura w jego rękach szalała, wygrywała melodie tanecz- . ne jak zaczarowana, wprost upijała. Z panien lipowskich oprócz Dziui i Trivuny są:

Savka Zoniciów (wyszła za Slavka, brata Szukana; przed dwoma laty oddzielili się od Szukana i przenieśli do Rupa- szinu; mieszka u nich Nada Szukana);

Dragica Buncziciów, siostra Rgi (wyszła za Dziurę Zdzie- lara z Lipowa Dolnego; oboje osiedlili się w Rupaszinie; mieszka u nich Miszo Rgi);

Stoją Romiciótu, siostra Lazdrki (wyszła za Milana Runi-

cia, co zeszłego roku opuścił nasze wzgórze i wyjechał do Rupaszinu; mieszka u nich Miljkica Lazdrki);

Mika Dzienicióu| córka Dziurana (wyszła za Janka Tomi- cia; przed paru laty obydwoje przeprowadzili się do Rupa­szinu; słyszałem któregoś dnia, że Janko wyjechał za gra­nicę do pracy);

Zorka Romiciów, młodsza siostra Lazdrki (wyszła za Ko- stę Mużdekę; obydwoje wyjechali w zeszłym roku z Ru­paszinu do Australii).

Z kawalerów lipowskich oprócz Rgi, Lazdrki, Źarina i Slavka tańczą w kole:

Lazo Runić, brat Szirana (przed dwoma laty przeniósł się do Futogu);

Cięto Mużdeka (po wojnie osiedlił się w Rumie);

Ljuban Bunczić, brat Rgi (w zeszłym roku wyprowadził się do Starej Pazovej);

Branko Grmljević (przed miesiącem przeniósł się do Rat­ko va);

Janko Romić (kilka lat temu wyjechał dó Indzii).

Jeszcze wielu z Lipowa było w kole, ale akurat nie mo­gę sobie przypomnieć wszystkich imion. Było wtedy w Li- powie narodu! A teraz, widzicie, ludzie, Lipowo upada. Wszyscy gdzieś uciekają.

Właśnie gdy zaczął się taniec parami, podeszła do mnie Żabarovica. ’’Przyszły te twoje jabuczarki?’’, pytam. Po­wiada: ’’Przyszły.” I wskazuje palcem jedną pannę. „Nie podoba mi się”, mówię. Pokazuje palcem inną. ”Ta też mi się nie podoba”, mówię. Pokazuje palcem trzecią. „Skąd, ta też nie.” ”E, mój Iljkaszu — powiada ona — za bardzo przebierasz, ale pokażę ci jedną moją krewną, jeśli ona ci się nie spodoba, to już nie ma tu dla ciebie panny.” Pokazu­je palcem czwartą. Zmierzyłem ją wzrokiem: ta pasuje. Bo widzę, że z wysokim jasnowłosym kawalerem tańczy tan­go panna z grubymi nogami, tęga. To była moja Anka.

Jak się tylko taniec skończył, Źabarovica zaprowadziła mnie do Anki poznać nas ze sobą. Następnym tańcem był walc. Tańczymy, Anka i ja, szczerzymy do siebie zęby, ona błyska do mnie oczyma jak kot w ciemności. I nie mruga.

Mówimy jedno drugiemu, kim jesteśmy, skąd, co robimy. Mówię jej, że nie mam nikogo z rodziny, żyję sam jak pa­lec, nie ma kto jeść ugotować, uprać, zatroszczyć się o tę moją nędzę w domu i że dlatego muszę się ożenić. Jeśli ona jest do wzięcia, niech mi powie, przyszedłbym którego dnia do niej, do Jabuczaru, tobyśmy o wszystkim pięknie poroz­mawiali. Powiedziała, co by powiedziała każda inna pan­na: przyjdź. Kiedy będę pierwszy raz szedł do Jabuczaru, Żabarovica z mojego podwórza wskaże mi ręką, jak znaleźć dom Anki. Mówiła, że jak dojdę do spółdzielni jabuczar- skiej, muszę spojrzeć w prawo, w dół Bunovnicy, to zoba­czę na pagórku z lewej strony wielki biały dom. A od tego domu na skos, między dwoma niskimi, pięknie przystrzy­żonymi żywopłotami, prowadzi droga do jednego grabka. Pod tym grabkiem jest dom Anki.

Nachodziłem się tej jesieni do Jabuczaru, pilnowałem z Anką bydła na paśniku pod jej domem, biegałem za nią po prządkach, zaklinałem ją, jak umiałem, obiecywałem jej złote góry i doliny, mówiłem, że u mnie nie będzie dźwi­gać nic cięższego od łyżki. A ona ciągle nie i nie. To mówi: ’’Czekaj, aż przygotuję wyprawę, jeszcze nie utkałam wszy­stkich prześcieradeł, muszę piętnaście ręczników wyhafto­wać.” To znów powiada, że jej rodzice zastanawiają się, czy ją wydać teraz, czy zimą, a ona za nic na świecie nie chce wyjść za mąż bez ich zezwolenia. Jeśli jej powiedzą: skacz do wody, skoczy, powieś się, to się powiesi, ściśnij w ręku żar, to ściśnie, wyjdź za Cygana, za ślepca, głuche­go, kalekę — wyjdzie. Ona by się na to, co oczy tylko wi­dzą, nie połasiła i nie skusiła jak niektóre, żeby tylko zro­bić coś wbrew woli rodzicielskiej.

Tej samej jesieni pomagałem Duszanowi i Żabarovicy przy budowie nowego domu i przy wielu innych pracach. Pomagałem po to, żeby Żabarovica, jak pójdzie do krew­nych, powiedziała o mnie dobre słowo Ance i jej rodzinie. To słowo warte było majątku. I dlatego ciosaj Duszanowi drzewo na budowę, rozcinaj belki, układaj dachówki na dachu, zawijaj spodnie do kolan i ubijaj błoto na klepisko. Przekonałem się wtedy, że Żabarovica bardzo by chciała,

żeby Anka za mnie wyszła, miałaby blisko siebie kogoś swojego, a tym samym wieczną pomoc we wszystkim. I kiedy Anka wahała się i ”tak”, i "nie”, ja potrzebowałem kogoś, kto by jej i rodzinie powiedział o mnie wszystko, co najlepsze, żeby przeważyło "tak”. Tym kimś była Żabaro- vica. I niech ją za to Bóg wynagrodzi. Potem na prządkach u niejakich Petroviciöw w Jabuczarze był taki zgiełk i tłok, że oddychać nie było można, więc wyszliśmy, Anka i ja, na podwórze, żeby się trochę ochłodzić i porozmawiać. Ja jej powiadam:

No dobrze, Anka, powiedz no ty mi, jak długo mam za tobą chodzić i cudze psy drażnić? Jeśli chcesz przyjąć ode mnie pieniądze, weź, jeśli nie, bywaj. Ja nie mogę pozwolić, żeby mnie byle kto tyłkiem za nos wodził!”

Powiedziała, żebym jutro wieczorem przyszedł do jej domu z dwoma poważnymi mężczyznami i wszystko będzie w porządku. Tąk też zrobiłem. Wziąłem ze sobą Adasza Romicia i Szirana Runicia. Ale Adasz i Sziran nuże opo­wiadać Anki bratu, Stevowi, o tym, jak to z zapadliska wyciągali belki dębowe i robili z nich podkłady, a za te podkłady kupowali ziemię; jak kiedyś handlowali końmi i napadali na nich zbójcy, żeby im zrabować pieniądze, oni się z nimi bili, uciekali przez paprocie wysokie po szyję, przez chaszcze, polany. Przerywam ja tę rozmowę i prze­chodzę do rzeczy. Staram się, żeby każde słowo było sto­sowne, żeby wszystkie oczy zwróciły się na mnie, żeby wszystka woda obracała mój młyn. Anka, cała radosna, przyjęła ode mnie pieniądze. Widać było, że jej rodzice też są zadowoleni. A co mieliby nie być? Ówczesny Iljkasz Runić to był kawaler przystojny, mówca nad mówce. Na co mi to wszystko teraz, kiedy tamtego Iljkasza Runicia nie ma?

Wesele miało być za czternaście dni.

Zdębiałem, ludzie kochani, straciłem głowę, jak mi Ste- vo w Vrnograczu, kiedy piliśmy w knajpie piwo, powie­dział, że nic z wesela, bo wszędzie gadają, że mam wstydli­wą chorobę, on, Stevo, nie może dopuścić, żeby jego sio­stra wypłakiwała mu się, kiedy przyjdzie do niego w go-

23

MMMMI

ści. on mi zwróci moje pieniądze i będziemy kwita. Jak nie huknę ja butelką w stół, jak nie powiem: ”Czy z Jabucza- ru mam wlec za sobą takie plotki? co?!!!” Jak nie huknę jeszcze raz. ”Tak być nie może! Tak być nie może, i basta!” To gadanie o mnie, później się dowiedziałem, wyszło z ust Niuli Torboguzowej. Jednej soboty w Vmograczu opowia­dała jakimś kobietom z Jabuczaru, jak to ja w łęgu Szira- na zaraziłem Evkę Czukicia, obecnie sługę u Szukana Grmljevicia. A Torboguz tego dnia w wiosce Gradina u Du- szana Leticia, inwalidy, opowiadał jakimś ludziom z Jabu­czaru, jak to mój tata posłał swatów do jego siostry Cuki, a ci się za brzuchy trzymali ze śmiechu. Tego Niuli i Tor- boguzowi nie przebaczę, będę ich nienawidził za to do gro­bu. Dzisiaj Torboguz, mogę wam powiedzieć, to ostatnie ścierwo i nieczłowiek. Stary pies, a jeszcze ciągle nie mo­że wytrzymać, jak mu jaka suczka machnie ogonem. Co­dziennie można widzieć, jak jego czarny kapelusz powoli przesuwa się nad żytem ku chacie Rosy Mrakiciowej. U niej ma pieczone i gotowane. U niej siedzi dniami i nocami. Ro­sa mu pół emerytury wyciągnie przez miesiąc. On ją odzie­wa, opala i w rakiję zaopatruje. Odkąd Bożo, syn Torbo- guza, wyprowadził się z domu, moją największą uciechą jest skłócanie Torboguza z Niulą, bo Niula, jak się rozzłości, potrafi różnie powiedzieć, wszystko wygarnie, i to tak wy­raźnie i bezwstydnie, że Torboguzowi nie mieści się to w głowie, choćbyś zabił. Co dzień, jak bydło już zapędzone do obory, wychynę troszeczkę z łęgu Szirana na wzgórze Mużdeki. Niula zwykle bywa sama w domu. Pytam się, gdzie Torboguz. Odpowiada ze złością: ’’Diabli wiedzą, gdzie jest! Na pewno gdzieś przy ciepłej spódnicy! Niech tylko ranek zaświta, to skądś się przywlecze!” On jej nigdy nie mówi, dokąd idzie! Mówię jej: ’’Słowo daję, Niulo, ja go wi­działem wczoraj, gdy przechodziłem górą koło domu Mra- kicia, jak siedział z Rosą na progu, poszturchiwali się, pod­szczypywali.” Niula zaraz wybucha, oby go diabli ponieśli, co mu do łba strzeliło na stare lata na dziwki pieniądze tracić. Żeby go porwał ten, co mu pieniądze daje! Oj, już go ona zapyta, jak dziś wróci wieczorem do domu, gdzie był,

niech wie! Może go kiedy szlag trafi, jeśli się nie opamięta! Stary dziad, a na rozum mu padło!

Torboguz, jak i wszyscy Mużdekowie, lubi cudze żony zaczepiać, a jak ktoś tylko popatrzy na jego Niulę, szaleje z zazdrości. Raz tak wieczorem przychodzę do Torboguza, Niula stawia przede mną i Torboguzem po kawie. Pytam Torboguza, dlaczego nie zaprowadzi sobie elektryki, tak jak inni ludzie. Powiada,' że on jeszcze na tyle nie zgłupiał, żeby na zasraną elektrykę swoje wołki sprzedawał. On woli wejść do obory i pomacać je w ciemności, niż zapalić świa­tło i widzieć oborę pustą. Jeszcze parę lat tu pobędzie, a jak przeniesie się do swojego Boża do Rupaszinu, to mu będzie jasno zawsze. Uśmieliśmy się z tego. Właśnie wypiliśmy ka­wę i Torboguz i Niula stawiają filiżanki do góry dnem. Mam im wróżyć. Ostatnio zasłynąłem w Lipowie jako dobry wróż. Mówią, że wszystko od razu się sprawdza. Najpierw zaglądam do filiżanki Torboguza. Opowiadam mu, że wkrót­ce będzie miał spotkanie z jakąś kobietą gdzieś w lesie, a potem spotkanie z drugą kobietą w jakimś kukuruźniaku. Torboguz cały promienieje ze szczęścia. Następnie wróżę Niuli. Mówię jej, jak to niedługo wracając z jarmarku spo­tka mężczyznę, który ma córkę w szkołach (myślałem

o Lazdrce Romiciu, który w czasie nieobecności Torboguza kręci się koło Niuli) i uczyni coś bezwstydnego. Po tych słowach Torboguz się nachmurzył i smarknął. Zdjął bicz z gwoździa, uderzył nim dwa razy kota, co leżał zwinięty na przypiecku, niby za to, że źle myszy łowi, aż sierść fruwała w padającym promieniu słońca. Kot uciekł pod łóżko. Niula pyta Torboguza, czy zbzikował, co mu kot zro­bił. Torboguz tylko czekał, żeby odezwała się nie po jego myśli, żeby się do tego przyczepić i ją sprać. Zwymyślał ją, nawyzywał, jak ona śmie powiedzieć przed obcym człowie­kiem, że on zbzikował, i trzask ją batem. Skoczyłem mię­dzy nich. Niby bronię Niuli. Niula za moimi plecami drze się na Torboguza, dlaczego nie zginął na wojnie; miałaby za niego rentę jak inne kobiety, nie szarpałaby się z nic­poniem, kurwiarzem, któremu Rosuni mało, jeszcze jedną znalazł. Te słowa zupełnie Torboguza rozwścieczyły. Chciał

25

*>\\\ MSB

wprost zabić Niulę. Ledwie udało mi się go uspokoić. Na drugi dzień słyszałem, że jak poszedłem, to Torboguz mało ducha z Niuli nie wycisnął. A niech tam teraz ludzie roz­prawiają o tym i śmieją się.

Wszystko w związku z moją wstydliwą chorobą opowie­działem naczelnikowi powiatu. On wkręcił papier w ma­szynę. Zastukały litery. Po pięciu minutach dał mi jakieś zaświadczenie i powiedział, że mam je przekazać doktoro­wi. Jak mnie doktor zbada, mam znów przyjść do niego.

Kiedy doktor przeczytał zaświadczenie, kazał mi go po­kazać, a mnie wstyd. Nawet za pół państwa nie chcę. Ale jak trzeba, to trzeba. Rozpinam spodnie, spodnie zsunęły się do kolan. Odwiązuję troki od kalesonów, kalesony opa­dają na spodnie. Patrzę, a on zawisa do połowy ud, gruby, głowiasty. Doktor bierze go w rękę, obraca, przekłada, przypatruje się, uśmiecha. W końcu napisał coś na tym za­świadczeniu, przybił stempel i powiada, że mogę iść. I u- śmiecha się.

Naczelnik powiatu obejrzał zaświadczenie, po czym wziął dwa papiery i wystukał coś w rodzaju decyzji sądowej, u dołu każdej kartki wyrysował swój podpis i przybił czer­wony stempel, wielki jak placek. Powiedział mi, że jeden papier mam oddać w lipowskim urzędzie, oni zwołają ra­dę, va jak kto potem gdzieś powie, że mam wstydliwą cho­robę, dostanie od siedmiu do ośmiu miesięcy więzienia, a drugi mogę zatrzymać sobie.

Następnego dnia, skoro świt, idę z Żabarovicą ścieżką w dół Bunovnicy, przez gęste kępy do Anczynego domu. W kieszeni miałem pismo z czerwonym stemplem. Dopóki Żabarovicy nie pokazałem tego pisma, rwała włosy z głowy przeklinając mnie i mówiąc, że się przeze mnie zhańbiła na zawsze przed Anką i jej rodziną, że im nie śmie spojrzeć w oczy ze wstydu. W Jabuczarze ja i Żabarovica załatwili­śmy sprawę. Wesele odbyło się po kilku dniach.

No więc to tak było. A dziś już mam trzy córki: Cikę, Mirę. i Zorę. Cika jest rówieśnicą Vukicy Rgi i Nady Szu­kana. Za parę lat pora jej będzie wyjść za mąż. Nie naj­lepiej ukończyła podstawówkę, więc nie śmiałem nawet

myśleć o dalszych szkołach. Mira jest teraz w czwartej pod­stawowej, a Zora w drugiej klasie. O ich dalszej nauce jeszcze za wcześnie mówić.

Jeśli pytacie mnie, ludzie, jak mi jest dzisiaj w tym nie­szczęściu i braku poszanowania, mogę powiedzieć, że moje życie jest niby księżyc: to pełny na pogodnym niebie, to chudy i zasnuty chmurami. Tylko, ludzie moi, gdzie diabeł koczuje, tam anioł nie nocuje. Jakiś mróz wszedł w ludzi. Człowiek przestał być człowiekowi potrzebny, a czego mu nie trzeba, tego nie lubi. Dopóki w rodzinie wszyscy jedli z jednej miski, póki mężczyźni kąpali się w innym poto­ku i baby w innym, póki na zebranie lub do krewnych albo na jarmark chłop szedł pierwszy, a żona za nim, było jak Bóg przykazał, ale od kiedy zaczęło się jeść oddzielnie, każdy ze swego talerza, od kiedy mężczyźni i baby zaczęli się kąpać w jednym potoku, od kiedy mąż i żona zaczęli chodzić obok siebie — niech Bóg ma nas w opiece. Nawet dzieci już są nie takie, jak były. Często słyszę w łęgu Szi- rana, jak pod wczesną śliwą lipowskie kobiety narzekają na dzieci. Jeka, matka Lazdrki Romicia, opowiada któregoś dnia, że jej wnuk, Dziuro mu na imię, całkiem otumaniał. Nic nie robi. Kopie piłkę i gapi się w telewizor. A złośliwy jest jak czerwona mrówka. Większego nicponia w Lipowie nie ma. Jej, Adaszowej, nic nie słucha, przygaduje, prze­drzeźnia, wykrzywia się, Lazdrka nic mu za to nie robi. Dla niego ważniejszy jest bachor, co od ziemi nie odrósł, niż ona, Adaszowa, która jego, Lazdrkę, urodziła i wykar- miła. Tę smarkulę Miljkicę posłali do Rupaszinu do szkół, a Adaszowa w tym wieku musi latać świniaków pilnować. Czy ta siksa, ta kręcidupka nauczy się czego?! Łazikuje tylko po nocy, tracąc ich ciężko zarobiony grosz.

Zeka, matka Rgi Bunczicia, powiada, że telewizja uczy dzieci bezwstydu. Jej Rga kupił gdzieś ten przeklęty tele­wizor i teraz ona, Zeka, w swoim przyzwoitym domu oglą­da różne świństwa. Jednego wieczoru jakaś nierządnica w telewizji podkasała się tak, że jej było widać to, czego się pończochami nie da przysłonić, a druga rozebrała się i goła golusieńka swój wstyd rękami zakryła. Oto macie

hańbę. Boże jedyny, gdyby te kurwy nagle nie znikły, ona, Zeka, musiałaby uciekać z domu ze wstydu. Po nierządni­cach zjawił się jakiś rozczochraniec, fika po scenie, skacze, głową trzęsie, jakby się przed muchami oganiał, a przy tym meczy, beczy, wrzeszczy. Powiedzieli jej: „Babciu, to śpie­wak.” I powiadają, im się ten śpiewak bardziej wygłupia i błaznuje, tym przyjemniej go słuchać! Sto razy Zeka mówiła swojemu Rdze, żeby tego zła do domu nie kupo­wał, a za te pieniądze wziął kosiarkę, taką jak ma Sziran, by co roku za kosą kości po bagnach nie włóczył. Ale on Zeki nie słucha, dla niego ważne to, co Smilja powie.

Nie tylko w ludzi, ale w czworonogi też jakieś diabelstwo wlazło. Moja Anka uprała bieliznę i rozwiesza na płocie, by schła. Cika wieczorem przypędza krowy z łąk Tintora, a moja Perka zawsze ściągnie z płota jakąś sztukę bielizny. Raz mi nowe nowiutkie gacie zeżarła. Stłukłem ją w oborze grabowym prętem, mało krwią nie sikała. Ale wszystko na próżno. I inne bydełko za nią przyzwyczaiło się do bie­lizny. Anka żadnego płótna nie może wynieść na dwór. Albo moja maciora Bika — wszystkie kurczaki mi żywcem wtrząchnęła. Zawsze muszę ją trzymać zamkniętą w chlew- niku. Tego roku zaczęła nawet prosiaki zjadać, wprost spod siebie. Jak prosiak wypadał, ona go chap i mlaska. Muszę ją prędko podtuczyć do bicia. Nawet psy się już zepsiły. W dwa miesiące po zastrzeleniu mego Pisira wyprowadzał się z naszego wzgórza Milan Runić. Milan mi wtedy po­wiedział, żebym sobie wziął jego Burka, będę miał w za­grodzie psa złego jak sto diabłów. I z początku Burek był dobry, nie można powiedzieć. Ale ostatnio zaczął węszyć koło żywopłotów, aż mnie coś tknęło. Pytam moją Ankę: „Znikają ci może jaja z gniazd?” Powiedziała, że już od paru dni nie znalazła żadnego jaja w tym gnieździe, co jest w żywopłocie, ani w gnieździe pod żłobem, nawet podło­żonego. No, dałem ja temu Burkowi, że się ruszać nie mógł.

...Czego ty, Iljkaszu Runiciu, nie zaznałeś w tym swoim życiu?! Ile razy wydawało ci się, że cię słońce ogrzeje, wa­liły w ciebie śniegi, deszcze, wszystkie zarazy cię tłukły. Oni wszyscy, Torboguzy, Lazdrki, Szirany, Rgi i inni 10 zwyczajne śmierdziele, piszczałki bez głosu, szczury. Ty dobrze wiesz, co oni zrobili z twoim ojcem i z tobą, kiedy ich czasy panowały. Tego im nigdy nie zapomnij!

Zabij Iliję Mużdekę za Pisira i kurwienie się z twoją Anką.

Nie daj im podejść do siebie. Człowiek obrósł czarnym cierniem i bujną pokrzywą. Pozwolisz mu się do siebie zbliżyć, przygarniesz go, to cię pokłuje, poparzy, że będziesz uciekał przez trzy dni dobrych biegów.

Myślałeś, żeby się powiesić. Na złość powiesić się. Aku­rat by to komu zaszkodziło. Myślisz, że coś by się na świe- cie zmieniło? We wszystkich książkach geograficznych pi­saliby dalej, że Jugosławia, na przykład, ma dwadzieścia milionów mieszkańców, a nie dwadzieścia milionów mniej jeden. Dlatego żyj. Na złość żyj.

Dziwisz się wszystkiemu wokół siebie i we wszystkim widzisz zło. Jak możesz nie wiedzieć, że psy się najwięcej wściekają wtedy, gdy jest najwięcej ścierwa?! Jak możesz nie widzieć, że ludzie z łapówa wyjeżdżają nie z potrzeby, ale z szaleństwa?

Rf

Mffff

T

MÓWIŁ:

Dzisiaj tylko w lecie można się zabawić w Lipowie. Zjeż­dżają uczniowie z miasta. Z Vojvodiny ściągnęło sporo na­szych rodaków odwiedzić rodzinne strony. Do mnie przy­jechała jakaś Anki krewniaczka, Slavica. Ale dziewucha, jak Boga kocham! Włosy krótkie, a na dłoniach ani odci­ska. Moi domownicy skaczą koło niej, jakby Bogurodzica była jej ciotką, żeby mogli, toby ją na rękach nosili. Szy­kują jej do jedzenia wszystko, co lepsze i smaczniejsze.

Ja bardzo lubię, jak ktoś do mnie przyjeżdża w odwie­dziny. Grzecznie przyjmuję i umiem być gościnny. Slavicy nigdy nie każę nic robić. Nie kazałem jej pomagać, nawet jak się psuła pogoda, pszenica na polu stała nie skoszona, a siano na łące nie zgrabione w kopki. Codziennie wystro­jona szła z Zoranem Szirana na łąki Tintora. Bardzo jej się, powiada, podobają łąki Tintora, dużo na nich młodzieży, dobrze się bawią, a ta śliwa z cieniem jak nóż daje takie słodkie śliwki, że smaczniejszych w życiu nie jadła.

A mojej Ance powiedziałem na osobności:

Żono, niech cię diabeł nie podkusi, byś znowu kazała Slavicy zmywać naczynia, znów by złamała który ze swo­ich długich paznokci i rozpłakałaby się, a sama widziałaś, moja kochana żono,- jakie mam miękkie serce, potem przez dwa dni nic nie mogłem jeść. I nie bierz jej ze sobą do obo­ry, bo ją krowa może trzepnąć brudnym ogonem po jej białej bluzce albo ubóść rogiem, albo i co gorszego będzie. Dobrze zapamiętaj, co do ciebie mówię!”

Tego dnia wypędziłem z kukurydzy przy potoku krowę liii Mużdeki. Trivuna mi powiada, żebym jej wybaczył, Vukica tego draba Rgi obiecała jej przypilnować bydła, dopóki Trivuna w domu nie zrobi, co potrzeba, i wspięła się na tę przeklętą śliwę, a krowa weszła w kukurydzę. Tri- vuna już jej za to nagadała, zwymyślała ją od ostatnich. A to ścierwo: zgodziła się pilnować cudzego bydła i puściła je w szkodę.

Trivuna z tej okazji poprosiła, bym w południe, po za­mknięciu bydła w oborze, wstąpił do niej do domu, wypi­jemy po kawie, porozmawiamy, ona jest w domu sama. I poszedłem w południe do Trivuny. Kiedy dopiliśmy kawę | imbryka, Trivuna wyszła na chwilę nakarmić wieprzki. Patrzyłem przez okno, jak na środku podwórza cztery wieprzki, dwa białe, dwa łaciate, chłepcą karmę z koryta, wydzierają ją sobie, popychają się ryjami, skaczą jeden drugiemu na szyję kłapiąc uszami i kwicząc. Trivuna wró­ciła do izby, oparła się przy mnie o parapet i' powiada, że te dwa łaciate dostała w posagu. Pytam, za ile by je dała. Powiada, że nie myśli sprzedawać, ale mnie da oba za dar­mo, jeśli spełnię jedno jej życzenie. Pytam, ciekawy, o co chodzi. Powiada, że ja i jej Ilija często po wsiach kopiemy zbiorniki na wodę, więc jak Ilija będzie kiedy na dnie, niech ja niby przypadkiem strącę mu jaki kamień, bo już jej zbrzydło jego włóczenie się z byle zdzirami. Myślę so­bie: patrzcie ją, ścierwo, oby ziemia jej kości nie przyjęła, co sobie wymyśliła! I niby to przystałem. Umówiliśmy się tak: ja wszystkim powiem, że wieprzki od niej kupiłem, a ona skłamie liii, że wieprzki sprzedała i pieniądze gdzieś zapodziała. Zaraz te dwa wieprzki przypędziłem do swej zagrody.

Uczniowie najczęściej zbierają się pod wczesną śliwą. Opowiadają sobie różne historie z miasta, śmieją się. Ech, pięknie sobie gadacie, myślę słuchając ich z łęgu. Ej, jak pięknie, Boże miły! Siedziałby tak człowiek słuchając was.

I wszyscy mówią jakoś tak mądrze, składnie, jak starzy.

Zoran Szirana jest wśród nich najważniejszy. Włosy nosi uczesane w chryzantemkę i spodnie do kolana wąskie, a od

kolana w dół dzwoniaste. Opowiada Miszowi Rgi i Ciszkowi Romicia, parobkowi Szukana Grmljevicia, jak to on od trzech lat nie uniósł nic cięższego od łyżki i nóg dziew­czyny. Przed przyjazdem tutaj spotkał jakąś pannę, gęste długie włosy spadały jej na czoło, a brwi miała wąskie wąziutkie, a wywracała oczyma jak aktorka. Poznali się po ciemku i spotkali się dwa razy po ciemku. Jak się zo­baczyli w dzień w jasnym słońcu, wcale mu się nie spo­dobała. A jej ojciec zabraniał jej zadawać się z chłopaka­mi. Raz, gdy go zobaczyli w mroku, uciekli na drugą ulicę. Ostatniego wieczoru spotkali się na rogu przy kinie. On oczywiście był tak dobrze wychowany, że jej ustąpił miej­sca przy ścianie, żeby się mogła oprzeć. Kiedy zauważył w mroku jej ojca, zapalił zapałkę i przypalił papierosa, chociaż mu się wtedy nie chciało palić, tylko po to, żeby rozjaśnić mrok, by tatuś mógł lepiej widzieć córkę. Ojciec zatrzymał się: „Aaa, córuniu, taka to twoja nauka, ja cię już kilka nocy obserwuję. Marsz do domu!”, wrzasnął. I tak Zoran pozbył się dziewczyny.

Następnie głos zabiera Miszo Rgi. Miszo ma grube wargi i mruga oczami. Nosi szeroką włochatą kurtkę i jakieś wą­skie spodnie, a nogi ma krzywe i przypomina żabę. On znów mówi, że jak tylko przyjechał do Rupaszinu, z miejsca się zakochał w jakiejś małej. Co jej mógł powiedzieć, taki zako­chany, nic. Gapił się na nią jak cielę na malowane wrota, wznosił oczy ku niebu modląc się: „Boże, pomóż!” A ona nawija jak adwokat. On słucha i prosi Boga, by dalej ga­dała, bo stropiony nie umiałby ani słowa z siebie wydusić. Po kilku spotkaniach Miszo doszedł trochę do siebie. Cze­kaj, sprężyno, myśli sobie, już ja cię wyprostuję. Ale kto by jej dał radę, jak ma dziewięć języków w gębie? Czasem doprowadzał ją do tego, że nie wiedziała, co powiedzieć, ale gdzie tam, nie da się zbić z pantałyku, po każdym jego zdaniu powiada: • „Coś ty”, „Niemożliwe”, „Naprawdę”, „Być nie może”, „Co ty powiesz”, „Żartujesz czy prawdę mówisz”, i tak stale. No to ją zaprowadził do kina, sam wykupił całą lożę i tu ją dobrze wyściskał, wycmokał. Dziewczyna potem za nim szalała, całowała go co chwila,

a on udawał obojętnego. Nawet jej raz powiedział: „Daj mi wreszcie spokój, to nie Sylwester.” Ale kijem by jej nie ódegnał. A co by potem powiedział, to ona: „Dobry je­steś”, „Masz rację”, „Fantastyczny jesteś”, i tak ciągle, bez sensu. Jeszcze do dziś się kochają.

Może powiecie, że Miszo przez tę małą nie zdał? Nie. Rga mi kiedyś powiedział, że Miszo nie zdał, bo tam w Ru- paszinie u jego siostry Dragicy nie miał swojego pokoju. Ja Rdze wierzę. Miszo jest dobrym chłopcem. Gdyby był moim synem, ja bym mu nigdy nie ściągnął spodni, jak to mówi Lazdrka Romić, i nie tłukł go mokrym postronkiem po tyłku ani nigdy by mi nie przyszło do głowy podrzeć mu te spodnie i rzucić na śmietnik. Każdego popołudnia wysy­łałbym go na dziewczyny, niech się chłopak wyżyje, mło­dość nie trwa sto lat.

Pojadą te nasze dzieci do miasta i zaraz mowę zmieniają. Lubię sobie słuchać, jak one tak po pańsku gadają, toż to rozkosz, Boże miły, pamiętam każde słowo.

Potem Ciszko Romić żali się Zoranowi, że ostatnio coś jest smutny i boli go głowa. Zoran pyta żartem, o kogo. Ciszko bierze to poważnie i mówi: „O Guzlę Mrakicia, cho­dzi z innymi.” Zoran i Miszo śmieją się. Zoran powiada Ciszkowi, co o nim słyszał: że uciekł od Rgi do Szukana tylko po to, aby być bliżej Guzli. Ciszko na to, że to praw­da, do tej pory kochał Vukicę, ale ostatnio zapatrzył się w Guzlę. Zoran go pyta, co było z nim i dawną służącą Szukana, Evką. Ciszko opowiada, a Zoran i Miszo ze śmie­chu mało ze śliwy nie pospadają:

Sukan mi obiecał, ze mnie psyjmie na służbę, tylko jeśli stłukę Evkę i ją wygnam. Evka mi nawet do pięt nie do­rasta. Ona tylko umie krowy pasać, a ja znam każdą cięską robotę. Jak jej tylko powiedziałem, zeby się wynosiła od Sukana, gdzie chce, nastrosyla się na mnie jak kwoka i cap mnie za kark. Powiada: «Ty mnie wyganias, zarazo jedna zaraźliwa! Wynoś się z mego podwóza!r I buch mnie w piersi.

Zeby mnie głupia cipa popychała! — powiada Ciszko. — Jak nie skocę, jak jej nie chwycę za włosy, psycisnę ku

ziemi i tsymam, póki mi siły w rękach starcy.” Złapali się obydwoje, zwarli, tarzają po podwórzu. Ciszko ją pchnął na drwalkę, obalił na plecy i dalej się tarzać. Wokół nich zebrali się klienci Szukana, co przyszli po śliwki. Jedni wołali, że górą będzie Ciszko, drudzy, że Evka. Ciszko ją tak wymłócił, że sobie poszła od Szukana na zawsze.

Potem Ciszko opowiadał, jak spał w oborze u Szukana: po jednej stronie bydło, po drugiej jego izdebka. W tej izdebce ma swoje wyrko, krzesełko i kozioł na ubranie, „jesce zeby miał choć troskę kobitki, wsystkie zycenia je­go serca byłyby spełnione”. Ma zamiar iść prosić o Guzlę, ale zupełnie nie wie, „kogo z poważnych ludzi wziąć ze sobą”.

Zoran mu powiada, by wziął Iliję Mużdekę i Żarina Bun- czicia. Ci dwaj to mówcy nad mówcami. On, Zoran, miał kiedyś okazję słuchać, jak prosili o Dzieszę, siostrę Lazdrki, dla Branka Grmljevicia. Jak Ili ja przed rodzicami Guzli klnąc się na słońce gorące i Boga miłego powie: „Musicie wiedzieć, że Ciszko to chłopak taki a taki, rozumny, przy­stojny i tak dalej”, jak Żarin spojrzy groźnie na Guzlę i ryknie: „Słuchaj, siostro, taka okazja na zamążpójście nie­prędko ci się trafi”, jak oni obaj zaczną gadać, póki im zęby nie ścierpną, a język nie osłabnie, i będą przekonywać rodziców Guzli, by ją dali za niego — pozostanie tylko wy­słać swatów. Ale przedtem musi koniecznie, jeśli jeszcze tego nie zrobił, wyznać Guzli miłość, słownie lub pisemnie, i kochać ją przez pewien czas jawnie, żeby cała wieś wie­działa, jak o Branku i Dzieszy. Ciszko powiada Zoranowi, że przyjmuje wszystkie jego rady i prosi, ponieważ nie umie pisać, żeby mu jutro lub pojutrze ułożył list do Guzli, najlepiej będzie, jak jej miłość wyzna, listownie. Zoran zgo­dził się bardzo chętnie.

Ciszko jest jakiś dziwny wobec dziewuch. Kiedy posia­dają w cieniu wczesnej śliwy, on z odległości dwudziestu kroków puszcza, im lusterkiem zajączki po twarzach, po oczach, a one się złoszczą. A kiedy w niedzielę zbierze się pod śliwą więcej młodzieży i zaczną z niego żartować, bu­dzi się w nim odwaga i tym samym dziewczynom potrafi

Bóg wie co powiedzieć, czasem nawet złapać którą za cycki, uszczypnąć w tyłek, skłąć i wywołać tym ogólną wesołość. A jak jest sam na sam z dziewczynami pod tą śliwą, za nic na świecie brzydko się nie wyrazi, a cóż dopiero żeby którą tknął, Boże broń. Zamknie się w sobie, zatnie, słowa nie przemówi.

Za drugim razem rozmawiają na śliwie Miszo i Zoran. Miszo mówi, że Sziran jest bardzo ograniczony. Widział go wczoraj z tej śliwy, jak okopywał kukurydzę tu pod wzgó­rzem, więc podszedł, żeby przekazać wiadomość dla Zora­na. Chciał powiedzieć, że jak Zoran będzie szedł w południe nad potok Mużdeki kąpać się, to niech weźmie piłkę. Po kąpieli z Rkanem, Ratkiem, Klepanem i Dziudziem zagra­liby przy brzegu na łące mecz na małe .punkty. Więc Miszo mówi Sziranowi: „Dzień dobry.” Sziran mu odpowiada: „Niech ci będzie dobry.” Miszo na to: „Coś zły jesteś, pew­nie ci ciężko?” A ten powiada: „Skądże znowu, nieciężko, motyka sama okopuje kukurydzę, ja ją tylko przytrzymuję, tobie i memu Zoranowi ciężko. Miał rację Stevo Baszić: «Jeśli chcesz mieć nieroba i głupka w domu, to tylko po­ślij syna do szkół.»”

Zoran mówi: „No, jak Sziran taki, to od dziś palcem ni­czego nie ruszę. Kto Sziranowi winien, że nakupował tyle ziemi i musi ją obrabiać?” Dawniej Zoran potrafił od rana do wieczora w największym upale pod tym samym wzgó­rzem okopywać kukurydzę, a powyżej jest dom Iljkasza, Iljkasz rozkładał koc pod orzechem i leżał w cieniu ze swoją Anką. Iljkasz nie ma dużo ziemi i wszystkie prace polowe szybko kończy. Zoran zawsze myślał sobie, jaki ten Iljkasz szczęśliwy, żałował, że nie jest jego synem, wzdy­chał do chłodu pod orzechem, nienawidził Szirana z całej duszy. Sziran stale na niego wrzeszczał, mówił, że z niego nigdy nie będzie mężczyzna, że roztrwoni wszystko, co on, Sziran, zdobył krwawą pracą, groził mu, że go przepcha przez ucho igielne, że będzie miększy od zajęczego ogona, potulniejszy niż baranek. Zoran oberwał od niego więcej batów, niż ma włosów na głowie. Ale teraz niech go Sziran spróbuje tknąć. Niech go tylko ruszy! Myślę sobie: Musiał

\

dę tłuc, bawole jeden! Byłeś niespokojny, nieposłuszny, jakby czort w tobie siedział. Wszystko to nic, bił cię, ale prosił Boga, żeby cię nie zabolało. Żeby to było takie praw­dziwe męskie lanie, byłbyś ty rozsądniejszy, nie zbijałbyś bąków po polach w dzień roboczy.

Miszo mówi, że kiedyś lubił chodzić na okopywanie. Ale wtedy wśród kopaczy było dziewcząt do woli, dzień mijał jak z bicza strzelił i nie czuło się zmęczenia. Bywało, że się zakochałeś i doczekać się nie mogłeś następnych oko- pin. A teraz tu nuda. Ludzie wyprowadzają się. Dziewcząt mało. Umrzeć można z nudów. Zoran powiada, że przede wszystkim trzeba żyć. Mrugniesz okiem — i po młodości. Nie możesz się napaść, gdyś na łące, a jak z niej zejdziesz, tym bardziej się nie napasiesz. Stale tylko myśl, co na grzbiet włożyć, co do gęby i na czym się przespać. Co cię obchodzi reszta?

Myślę sobie: Ech, moi chłopcy, nie będzie z tej mąki chleba. Szkoda pieniędzy, które Sziran i Rga na was wy­dają. Zapyta się starość, gdzie wasza młodość była, żebyście wiedzieli. Ja bym wam poradził, stuknijcie wy się czym prędzej palcem w czoło, żeby się później obiema rękami w głowę nie walić, bo w życiu nikt nas nie pyta, ileśmy kobiet obalili i kielichów natłukli.

Za trzecim razem w cieniu śliwy ku mnie padającym wi­dzę całą gromadę młodzieży: Misza, Zorana, Ciszka, Dziulsa Mużdeki, Ninacia Szirana, Klepana Mrakicia, Nadę, Vu- kicę, Slavicę, Miljkicę Lazdrki, moją Cikę. Zoran im dla hecy przeczytał list Ciszka do Guzli, który on i Ciszko wczoraj ułożyli pod wczesną śliwą. Wszyscy turlali się po trawie ze śmiechu. Zoran w tym liście słowo po słowie no­tował to, co mu Ciszko mówił. Zoran mi dał ten list przed wysłaniem do Rupaszinu. Przeczytam wam go:

Droga Guzlo, napis mi, cy mnie kochas, cy nie kochas! Ja cię kocham i jesteś dla mnie najpiękniejsą na świecie. Żebym nie zobacył, jak z kimś chodzis, bobyśmy się po­gniewali na śmierć! Mówił mi Rkan Muzdeka, ze cię zo­stawi, zostaw i ty go w spokoju. On mówi, ze w Gubidniu ma lepsą dziewcynę, a tobie tylko głowę zawraca. Chciał­

bym się z tobą ożenić. Majątku nam nie tseba, będziemy zyć miłością. U Sukana mam oddzielną izdebkę, mamy gdzie spać."

W tym miejscu Ciszko przerwał Zoranowi i powiedział: „Jej, jak dostanę tę dziewcynę, jak ją wezmę w obroty!” Nagle śmiech się nasilił, aż wszyscy poupadali na plecy. A pod bratem Guzli, Klepanem, jakby wybuchł wulkan; zerwał się, złapał jakiś kij i do Ciszka: „Jak cię zdzielę tym kijem, to ci głowa odleci tam, do Iljkaszowego śliwnika.” Ciszko słowa nie pisnął.

Pamiętas, Guzla, co było w łęgu Sirana, jak ci dokuca- łem i męcyłem? Psykro mi, ze Rkan Muzdeka stał z tobą pod wcesną śliwą i ze mnie wygnał, bo słuchałem, o cym mówicie. Na drugi dzień, ciebie tu nie było, chciał mnie zbić. Powiedziałem mu w ocy, ze jesteś moja i nicyja wię­cej i ze za ciebie zginę. Nawyzywałem go od ostatnich. Go­nił mnie az do Bunovnicy. Ledwie uciekłem. Pamiętas, Guzla, jak flirtowaliśmy pasąc świnie na łąkach Tintora? Stara maciora wesła w kukurydzę Iljkasa, tyś posła ją za­wrócić, a ja za tobą i psewróciłem cię w ksaki...”

W tym miejscu Ciszko znów przerwał Zoranowi i powie­dział:

Jejku, żebyście mogli zobacyć, jak ją obściskiwałem. Dziw, ze jej nie zrobiłem dziecka!”

Znów śmiech, jeszcze większy, jeszcze donioślejszy. Klepan zerwał się, żeby przyłożyć Ciszkowi kijem, Mi- szo zabrał mu kij i rzucił do potoku. Klepan uspokoił się. Nie ma w Lipowie kobiety, której Ciszko nie powiedziałby w oczy, wobec jej męża, że ją wyobracał. Nie ma dziew­czyny, której by tego samego nie powiedział przy rodzinie. Ludzie śmieją się głośno i nikomu na myśl nie przyjdzie, żeby go za to zbić.

Gołąbku mój biały, ptasyno moja mała, jak się tej wio­sny rozpadało, psysła powódź i zniosła most na potoku Grmljevicia, długo żyliśmy daleko jedno od drugiego, psez wodę bez mostu, ale i tak byliśmy blisko: ty byłaś zamknię­ta w mym sercu. Psypomnij sobie, jak ty, Vukica Rgi i Na­da Sukana rozebrałyście się do gol a psy strumyku Muzdeki

i jak na ciebie skocyłem z bzegu i zacąłem cię całować w wodzie. Zawse, kiedy psechodzę koło jakiegoś wzgóza, wiezbiny, lasku, myślę o tobie. Nie mogę się docekać, kiedy juz będzies moja.

Zanim ci list napisałem,

Dziury w spodniach wysiedziałem.

Wiej, wiej, wietsyku, nie po mozu jedynie,

Bo moja Guzla w balii po nim płynie.

Całuje cię mocno Cisko Romić, Lipowo.”

Nie wiem, czy kiedy pod wczesną śliwą było więcej śmiechu niż tego dnia. To święta prawda, co Ciszko mówi, że Rkan kręci się koło Guzli.

Za czwartym razem widziałem, jak Rkan siedząc na śli­wie opowiadał Zoranowi, że niby Guzli nie lubi, bo jest niepoważna. Czy on, chłopak już dorosły, może się tak wy­głupiać i robić z siebie pośmiewisko jak Ciszko?

Aha, niby nie kochają się, a codziennie kuksają się i pod­szczypują w cieniu śliwy. Czemu Guzla, jak się raz spie­szyła rano na autobus, nie pożyczyła budzika od Juliki Szukana zaraz na sąsiednim wżgórzu, tylko poszła aż na trzecie wzgórze do Mużdeki? Dlaczego Rkan ostatnio nie chodzi do sklepu po papierosy lipowską drogą, jak wszy­scy, tylko ścieżką nad domem Mrakicia?

Za piątym razem widziałem w cieniu śliwy Zorana, jak się zaleca do Nady. Bardzo mi się to podobało. O ile lepiej to potrafią od nas, chłopów. Nada ubrała się w jakąś bluzkę w kwiaty i zapaliła papierosa. Po co ona pali, zwariowała chyba! Zoran zaproponował jej, żeby po południu przyszła nad potok Mużdeki, będą się razem kąpać, on jej powró­ży z ręki, on świetnie wróży z ręki. Ona na to, że przyjdzie na pewno i cieszy się, że on umie wróżyć z ręki.

Potem głośno rozmawiając i śmiejąc się nadeszli Slavica, Miszo, Miljkica LazdrkL Miszo trzymał w ręku ten swój adapter tranzystorowy. Nada zaproponowała, żeby puścił jakąś płytę, to trochę potańczą.

Rozbrzmiała, rozniosła się muzyka po trawie. Śpiewak najpierw beknął, a potem zawył i zaczął się jąkać. Zupełnie zwariował. Nada, Zoran, Slavica i Miszo, w grupie, zaczęli

kręcić tyłkami w lewo, w prawo, jakby mąkę przesiewali. Zaczęli wierzgać, wygłupiać się, robić z siebie nie wiadomo co. Nada odwróciła się do Zorana plecami i dalej podrygi­wać jak wariatka, a on wypiął się w sposób jebliwy. Co za wstyd i rozwydrzenie, ludzie kochani! Tego jeszcze nigdzie nie widziałem. Ja już w zeszłym roku mówiłem, że dzisiej­sza młodzież weszła na złą drogę. Wszystko to słabeusze i wykolejeńcy, którzy jak byki tylko o jedno dbają, nażreć się jak najlepiej, na jak najwięcej krów skoczyć i jak naj­dalej od jarzma! Bóg wie, co z nich wyrośnie!

Potem Zoran i Miszo poszli gdzieś przez łąki Tintora, a Miljkica odezwała się do Nady i Slavicy, że Zoran udaje ważniaka. Ona, Miljkica, pasie krowy na tych łąkach, a on tu przechadza się wzdłuż potoku i nawet dzień dobry jej nie powie, a przecież razem chodzili do szkoły. Mimo to miły chłopak. Ma piękne oczy. Codziennie przynosi Miljkicy z sadu Mużdeki pełne kieszenie jabłek lipcówek. Ciszko Romić to hultaj. Jak Miljkica wyżymała majtki nad po­tokiem Mużdeki, Ciszko ukryty w wierzbinach podglądał ją. Miljkica, gdy go zobaczyła, odwróciła się do niego przo­dem, niech jej się dobrze przyjrzy całej, jak taki spragnio­ny. A Ciszko w tej samej chwili myk z wierzbiny, popędził wzdłuż Bunovnicy i zniknął na zakręcie. Nikt Ciszkowi tak głowy nie zawraca jak Guzla. Guzla ciągle go głaszcze po włosach, mówiąc mu: słoneczko moje jasne, obiecuje mu małżeństwo, a tylko dlatego, żeby jej krowy pasał. Które­goś dnia zapytała go Cika Iljkasza, dlaczego rzucił Vukicę, taką ładną i przyzwoitą dziewczynę. Ciszko na to, że Vu- kica jest głupia. Cika mówi, że Guzla gorsza od Vukicy, uśmiech ma paskudny. Ciszko powiada, że zęby można zmienić, Vukicy zaś trzeba by zmienić głowę, ale się nie da. Mało nie popękali ze śmiechu.

Kiedy wszyscy się rozeszli, gdzieś od strony Bunovnicy nadszedł Ciszko, wdrapał się na czubek śliwy i zaczął zry­wać śliwki, duże, okrągłe jak kule. Po kilkunastu minutach zszedł na ziemię, oddalił się parę kroków wzdłuż potoku, wyjął z kieszeni lusterko, rozejrzał się w lewo, w prawo, przyjrzał się sobie dobrze, przygładził włosy i ruszył rów­

nym krokiem ku śliwie. Gdy już był na krok od drzewa, jeszcze raz spojrzał w lewo, w prawo i powiada:

Dzień dobry, Guzla! Go słychać? Co robis? Psysedłem prosić, żebyś za mnie wysła. Jeśli chces, to dobze, jak nie, to nie, ja cię prosić nie będę. Lepiej jednak zrobis, jak wyjdzies, będzies gospodyni całą gębą. Wsystko będzie twoje!”

Znów się cofnął kilka kroków wzdłuż potoku i wszystko powtórzył jeszcze raz. Na koniec objął pień śliwy, ucałował go i rzekł: „Do widzenia, Guzla!”

Chłopak tak ćwiczył oświadczyny. Kiedy ten wypadek opowiedziałem we wsi, wszyscy chwytali się za brzuchy ze śmiechu.

MYŚLAŁ:

...Ręce twoje to dwie najwyższe gałązki drzewa, które ścięły pioruny. Każdego dnia zakwitają, puszczają liście, złote śliwki na nich dojrzewają. Z tych śliwek umiesz tylko rakiję pędzić. Codziennie jesteś pijany.

W każdym z tych chłopców po tamtej stronie potoku żyje osiemnastoletni Iljkasz Runić, niespokojny, pierwszy raz zakochany, który uciekł z ciebie, i dlatego nienawidzisz go, przeklinasz, życzysz mu wszystkiego, co najgorsze. A chłop­cy nie są temu winni; żebyś miał choć trochę rozumu, nie gardziłbyś nimi, nie oczerniał ich.

Dlaczego nie milczysz? Wszystko muszą słyszeć te twoje wielkie kłapiaste uszy, wszystko muszą widzieć te twoje szpetne zezowate oczy, wszystko muszą gadać te twoje za- jadowate usta, każdego muszą wyszydzić! Jęzor rozpuściłeś do ziemi, jeszcze się kiedy o niego potkniesz!

Kto ci winien, żeś nie wyjechał stąd w porę? Teraz, jak większość lipowian, przyjeżdżałbyś w rodzinne strony wy- picowany, pod krawatem, żeby widzieli ludzie, kim byłeś, a kim jesteś teraz. Ale gdzie sroka wlezie, jak nie w cier­nie!

MÓWIŁ:

Dobrze mi w Lipowie. Łąki Tintora są szerokie, mogę trzymać bydła, ile zechcę. Jeszcze tylko dokupić trochę pola i dostać jakąś emeryturę — to by była pełnia szczę­ścia dla Iljkasza.

W zeszłym roku kupiłem dom i obejście od mojego byłe­go sąsiada Sziboni Runicia, ale mnie wykiwał, żeby skisł. Nigdy się we mnie krew tak nie burzyła jak na jego wspo­mnienie. To włóczykij, powsinoga, jakiego Lipowo nie zna­ło. Lepiej, że się wyniósł, będzie o jednego nikczemnego człowieka we wsi mniej. I akurat jak zbudował dom, przy­szło mu do głowy, żeby wrócić do Lipowa. Było jakieś wielkie święto, nie wypadało ani trochę pracować; siedzi­my w kilkunastu lipowian pod wczesną śliwą na dwóch roz­postartych derkach końskich i gramy w karty. Byli wśród nas nowi emeryci: Ilija Mużdeka, Szukan Grmiljević i Lazdrka Romić. Nagle staje nad nami Szibonia. Witamy go i robimy miejsce, żeby usiadł. Widzę, że westchnął, spu­ścił nos na kwintę, niby mu smutno. Pytam się, co mu jest. A on nam, swoim krajanom, zaczyna się wypłakiwać, że go przycisnęło. Tę odrobinę pieniędzy, co zarobił w Austrii, i te trochę, co dostał ode mnie za dom i obejście, schował na domek w Rupaszinie, a pracy nigdzie nie może znaleźć. Jego i rodzinę głód co dzień morzy, przyszło im jeść trawę z rowów. Żona chodzi obdarta i rozczochrana. Nie ma za co kupić grzebienia. Wstydzi się biedaczka wyjść na ulicę.

W zeszłym roku, jak okopywała kukurydzę nad Sawą,

chciała rzucić się do wody, ale kopacze ją zatrzymali. No i dzieciaki biegają po ulicy bose i gołe jak myszy. Żaba- rovica, jego matka, rozczarowała się do życia, chce się rzu­cić pod pociąg — w ogóle nijak nie może tam wytrzymać. Woda mętna, twarda, z trudem przechodzi przez gardło. Ciężarówki co dzień przejeżdżają koło domu, wloką za sobą tumany kurzu, że oddychać nie można. On nie żyje tylko pszenicą i kukurydzą, ale i dobrą wodą pitną, czystym powietrzem, szerokimi łąkami, lasem. Chętnie by wrócił, gdybym mu ja, Iljkasz, chciał zwrócić dom i obejście. On zwróci mi pieniądze, jak tylko sprzeda dom w Rupaszinie.

Ucieszyłem się, że on wraca, wszyscy też się z tego ucie­szyli i do mnie: „Iljkaszu, zwróć mu dom i obejście.” A tak mnie napadli, jakbym przedtem powiedział, że nie zwrócę. Bez żadnego zastanowienia wypaliłem:

Szibonia, bracie, dlaczego twoja rodzina ma się przed czasem na tamten świat wybierać? Wpuszczam cię na to, co było twoje.”

Prócz tego moja żona i jego matka są jakoś spokrewnio­ne, więc gdyby nie daj Boże coś się stało, moi domownicy do końca życia by mi to wymawiali.

I wszyscy zaraz zobowiązaliśmy się, że zbierzemy się któregoś dnia jesienią z pługami i końmi i za darmo za­orzemy mu pod pszenicę, każdy, kto ma las, da mu po dwa, trzy drzewa, żeby sobie do zimy sklecił jakąś chałupę. Ilija Mużdeka, Rga Bunczić i ja oprócz tego wszystkiego obieca­liśmy pociąć i popiłować budulec na tę chatę. Wszyscy zde­cydowaliśmy się pomóc biedakowi, żeby go wyciągnąć z nieszczęścia.

Już w pierwszym dniu po powrocie do Lipowa Szibonia zaczął się jakoś dziwnie zachowywać. Nie chciał zatrzymać się u mnie, tylko zamieszkał u swego szwagra Szukana Grmljevicia. Prawda, że dla niego Szukan jest ważniejszy ode mnie, myślałem sobie, ale po co, jeśli rzeczywiście chce sobie postawić chatę, ma latać co rano aż ze wzgórza Grmljevicia na nasze, przecież u mnie jest gdzie spać. Czyż to ja mu kiedy co złego zrobiłem, że nie chce być u mnie? Gdzie tam, nigdy się nie posprzeczaliśmy. Po ośmiu dniach

#34»

T *s-JtM «€r.lgr ,

4 filtll&li

i StjE f • % Im, f

1%,«1% fto£ 9%« 4 4,,'fc’'i* i t-.; y*p*"*jŁ

ji Im i. *>

jy IfciSil Jte jłewW vHt«yis >i\ * »* t* »i ii*i

T^flSę?

mn!»WLtnhaŁili»i • •, > 44 iw* i(lH| i|

J. 4 m*«

v S(4v włiMWI 1 ' .< > ,:# §5*v £ i T i

>%**

-1 m

zjawia się na moim podwórzu i przynosi mi pienią­dze, chociaż obiecałem zaczekać na nie, dopóki nie sprzeda domu w Rupaszinie. Powiada do mnie: „Pożyczyłem pie­niądze od Torboguza, a z domem w Rupaszinie jeszcze tro­chę zaczekam, póki się nie znajdzie jaki dobry kupiec.” To mi się wydało podejrzane. Ale nie chciałem zmieniać da­nego słowa, wziąłem pieniądze, podarłem na jego oczach naszą umowę. Jak ja coś powiem, to amen w pacierzu.

Minęły dwa miesiące, a Szibonia nic, ciągle siedzi u Szu­kana, ani nie zwozi budulca na chatę, ani budowy obory nie pilnuje, ani o przyjeździe jego rodziny do Lipowa nic nie słychać. Najbardziej wydało mi się podejrzane to, że Szi­bonia w ogóle na nasze wzgórze nie przychodzi. Zacząłem przez ludzi wypytywać o jego zamiary i o to, co robi. Szi- ran powiada mi, że Szibonia poszedł najpierw do jakichś Muzułmanów | i proponował im nie tylko dom i zagrodę, ale cały swój majątek, a Sziranowi w oczy powiedział, że za nic w świecie nie chciałby wrócić do tej dziury i do śmierci będzie przeklinał swego zmarłego ojca, że zaraz po wojnie nie wziął ziemi w Vojvodinie.

Ilija Mużdeka mówi, że Szibonia rzeczywiście miał za­miar wrócić, ale go od tego odwiódł Torboguz. Torboguz pożyczył mu pieniądze na rozliczenie się ze mną i znalazł mu jakiegoś Asiba, który za dom i zagrodę da mu dwa razy tyle co ja. Ten Asib, mówią, ma dużo braci, Torboguz też by sprzedał, co ma, i przeniósł się do Rupaszinu, jak chcesz wiedzieć. Ale najpierw chodzi o to, żeby Asib zamieszkał w domu Sziboni, bo jak jedna krowa wejdzie w kukurydzę, to pozostałe pójdą za nią.

Przychodzi Szibonia do mnie — było to przed zwózką kukurydzy — żebym pojechał z końmi przywieźć jakieś belki na dom, niby na chałupę. A ja mu na to:

Słyszałem, kuzynie, że umyśliłeś dom i zagrodę sprzedać jakiemuś Asibowi. On ci, mówią, zapłaci dwa razy tyle, co

ja ci dałem. Czy to ładnie, mój kuzynie, z twojej strony i czy to tak może być?"

On milczy jak trusia.

Nagle mgła przesłoniła mi oczy. Jak nie wpadnę do domu po nóż, by nim złodzieja pomacać, flaki mu wypruć! Kiedy wróciłem, już go nie było, pognał w dół skarpą koło mego domu jak źrebak i widzę, że już jest na łąkach Tintora. Niech no mi tylko wpadnie w ręce, to popamięta. Dorwę go jak łasica mysz. Ze mnie piec mały, ale w nim wielki dia­beł pali. Jeszcze popamięta Iljkasza, to pewne.

Potem Rga Bunczić mi powiedział, że to ten sam Asib, co przed kilkoma laty motorem zboże żął po Lipowie. Mróz mi przeszedł po plecach, jak to usłyszałem. To jest, ludzie moi, ten Asib, co ma twarz czerwoną, głowę okrągłą jak bania, dolną wargę zwisającą, lubi różne rzeczy gadać cu­dzym żonom. Jak u Szukana Grmljevicia, gdzie pracował przy maszynie, z powodu, wielkiego upału rozebrał się do pasa, widać było na jego piersiach wyrysowaną literę „U” — czyli że był ustaszą — a przy jego maszynie pobili się Ilija Mużdeka z Lazdrką Romiciem. Oto kogo Szibonia chciał wsadzić mnie i Sziranowi pod nos. Ale Sziran i ja nie oglądaliśmy się na nic, tylko poradziliśmy temu Asibo- wi, że będzie sto razy lepiej dla niego, jak przestanie się układać z Szibonią, nam dwóm to nie na rękę. Asib zaraz zrezygnował. Ja nie chcę, ludzie moi, byle kogo mieć za sąsiada. Potem przyszedł do mnie na podwórze Dziuls Muż­deka i przekazał mi, że Szibonia skłonny jest znów mi sprze­dać dom i zagrodę, ale teraz za podwójną cenę. „Przekaż ty mu — powiedziałem Dziulsowi — że mam gdzieś jego i całą jego rodzinę, że go ubiję jak psa, gdy go tylko zoba­czę.” Szibonia więc sprzedał dom i obejście Omerowi Cieli- moviciowi, z którym razem pracował w Austrii^ taniej, niż sprzedał mnie. Omer kupił od niego i pozostałą ziemią. Ten Omer, mogę wam powiedzieć, to człowiek z charakterem, zawsze, gdy się spotkamy w Vmograczu, stawia mi i py­ta: „Co słychać, sąsiedzie?"

Ale zawsze mi będzie nasza wieś Szibonią śmierdzieć. On chciałby najbardziej, żeby powstali z ziemi czarnobrodzi

czetnicy | i wycięli w pień całe Lipowo. Ścierwo smrodliwe. Własnego ojca tłukł i nim godzina starego wybiła, do gro­bu go wpędził. Ja z taką hańbą nie mógłbym sobie miejsca znaleźć w całej Jugosławii.

Pamiętam, było lato, poszedłem na podwórze świętej pa­mięci Duszana. Duszan rąbał drzewo. Gdy tylko przerąbał szczapę, jego Białek brał ją w zęby i niósł pod orzech na środku podwórza, a on patrzył na to z zadowoleniem i śmiał się. Potem siedliśmy sobie na pieńku i wypalili po papierosie. Opowiadał mi, jak to w domu nikt go nie słu­cha i nikt nie pyta o zdanie. Już drugi raz’ dostał odmowę emerytury, ale będzie się o nią starał, póki będzie mógł ręką i nogą ruszać, do samego prezydenta napisze. Jeśli dostanie emeryturę, będzie to dla niego wybawienie, bo jego Szibonia ma zamiar przenieść się do Rupaszinu, ale on z nim nie pojedzie. Jego, Duszana, tylko na cmentarz stąd wyniosą. Mokradła, łąki i stoki, co je tu pokupował, to je­go ciało; wyjechać do Rupaszinu to to samo, co dać się żywcem obedrzeć ze skóry. Wapno na swój dom rozrabiał nie wodą, a własnym potem. Potem, niech Szibonia zapa­mięta. Duszan nie może dopuścić, żeby zlicytowali to, co on własną krwawicą zdobył. Szibonia powiada, że pojedzie do Austrii i tam zarobi pieniądzy tyle, ile mu potrzeba na przeprowadzkę. Niech jedzie, żeby go Duszanowe oczy wię­cej nie widziały.

Od dnia kiedy po raz trzeci dostał odmowę emerytury, niebo nad nim nie trzeźwiało, zawsze był pijany jak bela, wyzywał domowników, bił Żabarovicę, Szibonia zaczął przed nim zamykać piwnicę i walić go, czym popadło. Raz go tak popchnął w wysokie pokrzywy w kącie podwórza, że stary miał poparzoną twarz i ręce. To znów z ganku zrzu­cił go do dołu pełnego zgniłych śliwek, w który Duszan wpadł po szyję i mało się nie udusił. Nim Szibonia poje­chał do Austrii, Duszan pewnego wieczoru powiesił się na wczesnej śliwie. Rano pasterze przerazili się, jak zobaczyli

' \ \.W S.

wisielca. Był żółty na twarzy, oczy mu na wierzch wy­lazły, wielkie jak filiżanki, wywalił język, głowę przekrzy­wił. Pod śliwą znaleziono list, w którym pisał:

Piszę ten list ukryty w ogrodzie w konopiach. Widzę, jak na podwórzu szykujesz wóz, zaprzęgasz konie, wybie­rasz się do Srecienicy kraść budulec na dom. A ja wybie­ram się daleko. Obiecuję ci, że nigdy nie wrócę z tej dro­gi i nie będę ci więcej w niczym przeszkadzał. Dziękuję ci za to, żeś mnie bił. Da Bóg, na starość doczekasz się tego co i ja.”

Jak go wywozili z podwórza na cmentarz, Białek wył strasznie, a bydło w oborze ryczało. I chociaż to mężczyźnie nie przystoi, Szibonia zawodził po nim jak baba: „Joj, tato, słońce ty nasze gorące, co nas grzało i od złego broniło, z twoim słowem każdy się liczył, bo każdemu dobrze dora­dziłeś.” Łzy mu ciurkiem płynęły po twarzy. A Lazdrka Ro­mie, oby mu się tyłek złocił, przystanął za nim i pierdnął jak szkapa. Wszyscy wokoło parsknęli śmiechem.

Żeby Szibonia choć w jednej trzeciej był podobny do Duszana, toby z niego był człowiek jak trzeba, ale wdał się w matkę, diablicę, jakich mało. Dopóki tu była, stale skłó­cała mnie z moją Anką. Odetchnąłem, kiedy pojechała do Rupaszinu.

Żabarovica, moja szwagierka, to niezły gagatek. Raz pod wczesną śliwą, kiedy Szibonia pracował w Austrii, opowia­dała Dziui Szirana, jak jej się żyje przez te trzy miesiące, odkąd Sziran wyjechał. Kiedyś, była niedziela, wszyscy z domu gdzieś wyszli, a ona została sama. Aż tu skądś zja­wił się Ilija Mużdeka, powiedział dzień dobry, zapytał

o zdrowie, jak sobie radzi bez męża, i zaczął jej gadać róż­ne świństwa. A ona myśli sobie, niech się głupi wygada, niech sobie język strzępi choćby przez trzy dni, od niej nic nie dostanie, żeby nie wiem jak skamlał. Ona ma rodzinę, syna, synową, dwoje wnucząt, jej wstyd wplątywać się w takie sprawy. Czyż ma ośmieszać swego Szibonię, który tam za granicą orze jak wół na ten przeklęty dinar? Ona tego nie zrobi, za nic na świecie.

A Ilija, ścierwo, jak wściekły pies — łaps ją za cyce

i spódnicę. Ona krzyczy: „Wynoś się, iachudro jeden! Ręce przy sobie, ja to nie Bosa Mrakiciowa ani Petra Romiciowa. Wynocha!” Żeby się dalej z nim nie spierać, poszczuła go Białkiem. Białek poszarpał mu obie nogawki i migiem wy­gnał z podwórza. I w ten sposób Żabarovicy udało się za­chować uczciwość. Powiada: „Białek przegonił Iliję”, a Bia­łek prędzej by zdechł, niżby się ruszył za wrota. Teraz Ilija odnosi się do Żabarovicy z szacunkiem, jak do przy­zwoitej kobiety.

Siedzę ja kiedyś potem w łęgu Szirana i wyplatam ul, aż tu za jednym pagórkiem słyszę trzask łamanych gałązek i jakieś niewyraźne słowa.

Boże miły, kto to może być, myślę sobie.

Cichcem, na palcach skradam się pod osłoną liściastych gałęzi. Zatrzymałem się za dębem, wyciągam szyję, prze­krzywiam głowę, a niech to, widzę, nogi w górze fikają. Następnie jedna osoba weszła na drugą. Zaczęła się kotło­wanina i głośne sapanie. Nie mogę się nigdzie ruszyć, ON mnie zauważy i złapie jaką fuzję, strzeli mi w brzuch, w co się wplątałem, głupek nieszczęsny. Gdzieś po godzinie podnieśli się. Widzę ON — Ilija Mużdeka, ONA — Żaba- rovica.

MYŚLAŁ:

...Nienawidzisz każdego, kto się wyprowadza. Sziboni ży­czyłeś, żeby umarł gdzieś po drodze, żeby wypadł z pocią­gu, żeby diabli wzięli jego i całą rodzinę. Chciałbyś, żeby tam w Vojvodinie nastały lata głodu i pomoru i żeby wszyscy lipowianie wrócili do Lipowa.

Powiadasz, że nigdzie się stąd nie ruszysz. Czy ty wiesz, głupku, że wszystkie nieszczęścia, jakie mogą spaść na czło­wieka, zwaliły się na Lipowo; niech się tylko w Lipowie zrobi jakieś zamieszanie, zabiją cię jak psa, wszystko ci zra­bują, puszczą z dymem. Przesiedlisz się, Iljkaszu, co ga­dasz, że nie chcesz. Powinieneś być szczęśliwy, że cię Szi- bonia oszukał.

iMtm

Opowiadasz, jak Szibonia bił Duszana, a nie mówisz, jak pijany Ouszan rzucał się na Szibonię z siekierą, łamał krze­sła z oparciami, chciał zadźgać Żabarovicę.

Powiadasz, że Białek zdycha, a na własne oczy widziałeś, jak poszarpał liii spodnie. W łęgu Szirana ONA to nie była Żabarovica, tylko Petra Romiciowa.

Głupiś ty, Iljkaszu Runiciu, wyrodku człowieczy. Mięczak jesteś. Nic nie wiesz, głupiś jak to cielę boże.

MÓWIŁ:

Ludzie moi, do czegom ja się w życiu nie przymierzał, czegom się nie imał. Jeszczem tylko dzieci nie rodził, ale wierzcie mi, że trzy razy bym stęknął, i urodziłbym. Robota paliła mi się w rękach. Nigdy nic nie robiłem z ochoty, zawsze z musu. No, żebym tak gdzie Pana Boga spotkał, dałbym mu ja. Zawsze był przeciw mnie, choć, psiamać, nigdy w niczym nie zawiniłem.

Ten podrostek Szukana, ta wesz, Ratko, śpiewał jedną piosenkę o mnie i roznosił ją po wsi, po łąkach Tintora, i ludzi rozśmieszał. Naklecił tego cały kajet. Naklecił, na- klecił, narymował jak jaki pisarz. I ja mam pozwolić byle smarkaczowi, co jeszcze nie umie gluta obetrzeć, żeby mnie wyśmiewał, żeby sobie ze mnie żarty stroił? Ej, żono, daj no mi łyknąć kapkę. Nie mogę opowiadać, póki nie zwilżę gardła. Żaba na suchym nie rechocze. Przynieś peł­ną tę płaską butelkę, coś mi się zebrało na picie. Ano, chwała Bogu, nie wie dzień, co noc zamyśla, a i noc oczu nie ma. Iljkasz mu jeszcze pokaże, wątroba pęknie mu jak balon, zdepczę go jak pijak gówno, ubiję jak psa. Powie­cie: Dobrze, on przecież nic w tej piosence nie nałgał. No to co? Co go obchodzę ja i mój żywot?

Tak, byłem na weselu, jak się Lazdrka Romić drugi raz żenił.

Jakoś o świcie Lazdrka odymił pszczoły, utoczył wiadro rakii i do tej rakii dodał sporo miodu. Ja wziąłem garnu­szek i nażłopałem się tego słodkiego płynu, a potem wy-

/

szedłem na dwór za małą potrzebą i zwaliłem się na środku podwórza Lazdrki pijany jak bela. A ten gamoń Szukan, bodajby szczęścia nigdy nie miał, żeby uślicznić weselną radość, wyciągnął ze stajni Lazdrki parchatą, wyliniałą, dy- chawiczną szkapę, zaprzągł ją, potem okręcił mi postron­kiem nogi w kostkach, wciągnął mnie na szkapę i chciał jak tę kłodę odesłać do domu. I wyprawił by mnie tak, gdyby nie Sziran. Sziran za to zwymyślał Szukana jak psa.

Tak, wytargałem za uszy tego Dziudzia Lazdrki, co to tak bokiem patrzy, za to, że nasiusiał do naszego zdroju pod górką, z którego my, Runiciowie, bierzemy wodę pitną; za to, że w moim lesie ściągał korę z młodych kasztanów i ro­bił z niej kobiałki na truskawki; za to, że moją Ankę tak sieknął pokrzywą po nodze, kiedy prała koszule w poto­ku Mużdeki, że przez dwa dni miała wielki, czerwony znak; za to, że rzucał w moją Cikę sroczymi jajami i że jej rozpędził bydło. Pasła dziewucha krowy na łąkach Tintora, Dziudzio podszedł do niej i pyta, czy chce, żeby jej się bydło nie gziło. Cika na to, że chce. A on powiada, że jak tylko ich Perce krzyknie: „Oooorrrr”, to krowa zaraz za­dziera ogon i gna na łęg Szirana. Usłyszały moje krowy to „Oooorrr”, i już ich nie było, rozbiegły się we wszystkie strony po łąkach Tintora. Widziałem ja to z łęgu Szirana. Jak nie wyskoczę stamtąd wściekły, mogłem smarkacza zadusić, ale nie chciałem.

Tak, zdzieliłem moją żonę kaczanem po głowie na łusz­czeniu kukurydzy u Szirana. Jak jej miałem nie zdzielić, psia jej mać, kiedy usiadła naprzeciw liii Mużdeki, skrzy­żowała swoje nogi z jego nogami i dalej do niego mrugać.

Kobieta, ludzie moi, to natrętne stworzenie. Pokaż jej jeden cukierek, zaraz chce wszystkie, a jak zacznie swoje nogi z czyimiś przeplatać, to już wiadomo, co się święci.

Tak, wyrzuciłem z domu swatów, co przyszli starać się

o Cikę. Żeby to byli jacyś poważni młodzieńcy, niech tam, ale to zwykła łobuzerka; ani ich znam, anim ich kiedy wi­dział, przyjechali z jakiegoś grajdoła. Konkurent mnie py­ta, czy pozwoliłbym córce wyjść za niego. Powiadam: „Mój

synku, nic do ciebie nie mam i należy ci się szacunek, ale zamierzam przenieść się do Rupaszinu i nie chcę, żeby moje dziecko zostało tu, w tej dziczy.” Młodzik na to, że on też przeniesie się do Rupaszinu, może prędzej ode mnie. Złość mnie wzięła i wyrzuciłem go z domu, a za nim wyszła reszta swatów, bez słowa, jak zmyta. A małej porządnie skórę przetrzepałem rzemieniem i zapowiedziałem, że jeśli jeszcze kiedy powie jakiemu chłopcu, żeby przyszedł w konkury do mego domu, to albo ją wydam za niego, czy chce, czy nie chce, albo ją obedrę ze skóry. Patrzcie ją,' konkurentów ściąga, psiakrew, potem odrzuca, by o niej dobrze gada­no, a dopiero co się wykluła. Już lepiej dla niej powiesić się, niż tu wyjść za mąż, na cierpienie, na krwawą mękę.

Tak, pożyczaliśmy, Ilija Mużdeka, Lazdrka Romić i ja, od ludzi pieniądze, żeby kupić małą piłę tarczową i młoc­karnię i choć trochę wykaraskać się z biedy, i zebrać coś niecoś, gdyby przeprowadzać się przyszło.

O mało co nie wpędziło nas to do grobu. Skołował nas Szukan, ten świński ryj, bodajby szczęścia nigdy nie miał, gdy nam w Gubidniu pękł „daje”, namówił nas, żebyśmy kupili od Asiba „ofer”. Powiedział nam: „Kupcie go, ludzie, to jest żelazna góra, silny, ma siedemdziesiąt koni mecha­nicznych, może napędzić dwie piły tarczowe.” On się zna na czymś, cholera! On?... On nie wie nawet, co to śruba. To był, ludzie moi, jakiś silnik od traktora, nie mogły go uciągnąć nawet trzy pary wołów. Zdumieliśmy, całkiem nas zaćmiło i kupiliśmy to. Po co nam tu w tych naszych górach taki grzmot? Nam by się nadało coś lekkiego, zwrot­nego. Jakeśmy go doprowadzili na moje podwórko, wzią­łem korbę, żeby go zapalić, a on, jak wprawiałem w ruch koło zamachowe, dyszał ciężko, chrypliwie, jak ranny. My­ślę sobie, nie zapali. Jakem zakręcił zdrowo korbą, motor huknął, gruchnął jak święty Ilija, cała trawa w śliwniku legła, liście ze śliw się posypały, bydło w oborze ryknęło z przerażenia, mój Żółtek zawył. Zrobiło mi się błogo na sercu. To jest motor, powiadam sobie w duchu, będzie for­sy jak lodu. A jak użyliśmy go do piłowania, od razu nam się rozjaśniło w głowie, że doprowadzi nas do najgorszej

nędzy. O Jezusiku, toż on połykał beczkę paliwa dziennie. To nie był motor, ale smok nienasycony, co morze sine w rok połknie. Ledwośmy się pozbyli tego przekleństwa. Potem Ilija i ja dalej zajmowaliśmy się starą robotą: kopa­niem po wsiach zbiorników na deszczówkę. Latem, kiedy wszyscy są w polu, nie mamy znów tak dużo pracy, ale na jesieni zawsze ładny pieniądz zarobimy. A potem Ratko śpiewał o mnie i Sziboni tak, że szkoda gadać.

No więc dosiadłem mojej czarnej kobyły, a silna bestia, złsśliwa, zapiera się, chce ugryźć, zabić, żebym się czasem trochę nie przejechał po Lipowie. Zatrzymałem ją przed podwórzem Szukana, ściągnąłem lejce, jak tylko mo­głem, kobyła przebiera nogami w miejscu, rży, a ja jak nie zawołam na całe gardło: „Eeeeeechaaaaa, eeta, do dia­bła, co ci to?...” Widzę, że Ratko siedzi przed domem na ja­kiejś belce i coś czyta. Wygarnąłem mu wszystko, skląłem go jak psa. Co sobie będzie mną w piosenkach gębę wy­cierał, i tak mam kłopotów pełną głowę, i tak wszystko zawsze na mnie. Niech on sobie śpiewa o swoich, a nie

o mnie.

Mógł śpiewać:

O swojej matce Julice, jak kradła dynie z kukuruźniaka Rgi, a Rga ją przyłapał i chciał zatłuc na śmierć, o tym, jak zaniosła do sklepu sprzedać gotowane zbuki, a kupiec to zauważył i przed obcymi ludźmi zwymyślał ją jak psa.

O swoim ojcu Szukanie, jak na siłę zabrał Rdze Ciszka. Jak wiecie, Ciszko zaczął się kręcić koło Guzli, jeszcze gdy był u Rgi, a nie miał nic ekstra galantego, w co by się mógł ubrać. Na jakiejś popijawie w domu Szukana Szukan dla kawału wywołał go do sieni i powiedział, że da mu no­we nowiutkie spodnie Ratka ze sztucznego zamszu i buty, ale musi zjeść jego gówno, jak on, Szukan, wysra się w piw­nicy. Ciszko zgodził się, ale ustalili, że Szukan z góry da mu spodnie i buty i że nie powie o tym ludziom w izbie. Szukan przyrzekł, że wszystko będzie w porządku. Szukan, kiedy wykonał swoją część zadania, poszedł do izby, zła­mał dane słowo i o wszystkim opowiedział. Ludzie wyszli na dwór i przez trzy zakratowane okienka gapili się w piw­

nicę Szukana, ledwie powstrzymując głośny śmiech, dopóki Ciszko nie zjadł gówna. Potem poprowadzili go do izby, po­sadzili ze wszystkimi za stołem, częstowali rakiją, chwaląc, że chwat, że zrobił coś, czego jeszcze nikt w Lipowie nie dokonał, a Ciszko pękał z dumy. Potem zaczęli go wypy­tywać, jakie to gówno było, czy słodkie, a gdy odpowiedział, wybuchnęli szaleńczym śmiechem. Po godzinie Ciszkowi zrobiło się niedobrze, wstał od stołu i na środku izby wszy­stko wyrzygał. A że wyrzygał i zjedzone gówno, Szukan, pomyślcie tylko, odebrał mu spodnie i buty. Przez to wszy­stko Rga następnego dnia pod wczesną śliwą prawie pluł na Szukana mówiąc, że łatwo mu kpić | biednego sieroty, który nic nie ma, gdyby tak Ninaciowi Szirana albo Dziul- sowi liii choćby żartem powiedział, by zjadł jego gówno, toby mu łeb rozbili na tysiąc kawałków jak gliniany gar­nek. On, Rga, nie zrobiłby czegoś takiego nawet psu, a cóż dopiero parobkowi. Szukanowi zrobiło się głupio i za dwa, trzy dni, na złość Rdze, pod tą samą śliwą obiecał dać Ciszkowi zabrane spodnie i buty i jeszcze na dodatek izdeb­kę, by się mógł ożenić, tylko niech rzuci Rgę i przejdzie na służbę u niego, co też Ciszko uczynił, gdyż, jak wiecie, pobił się z byłą sługą Szukana, Evką, i przegnał ją. Szu­kan zabrał od Rgi Ciszka w czasie największych robót po- lowych. Rga za to sklął jego i wszystko, co ma na ziemi i pod ziemią.

O swoich ciotkach, Andzi i Rużicy, jak pannami będąc latały za Szibonią. Szibonia najpierw chciał chodzić z An- dzią, ale ona go odprawiła, więc zakręcił się koło Rużicy. Obydwie potem co dzień kłóciły się i tłukły, póki Szibonia nie ożenił się z Rużicą. Andzia wyszła później za Boża Tor- boguza, z którym, diabli wiedzą dlaczego, nie może mieć dzieci. To mnie szczególnie cieszy. Ród Torboguza powinien sczeznąć. Kiedy Rużica urodziła swojego starszego, Ljubo- mira, Andzia po całym Lipowie gadała, że Ljubomir umrze, bo tak jej się przyśniło. Bożo dwa czy trzy razy zwymyślał ją za to, że śmie dziecku krakać. Jako mężatki też, dopóki tu były, Andzia i Rużica zawsze rechotały mię­dzy obcymi robotnikami i jedna na drugą Bóg wie co ga-

53

a WV m W

dały. Raz u mnie na polu Andzia przy wszystkich kopa­czach powiedziała Rużicy, że jej odbiła chłopaka, gdyby nie Rużica, wyszłaby za Szibońię i byłaby szczęśliwą kobie- ■ tą. Potem zebrali się kiedyś za stołem pod lipą przy cerkwi lipowskiej Szibonia, Bożo, Rużica i Andzia, popijali i ga­wędzili. Szibonia i Bożo byli, można powiedzieć, pijani. Szibonia, jak usłyszał zaintonowaną pieśń „Na urodziny dla ciebie, synu”, zaczął wybijać rytm butelką o stół i wtóro­wał tej, co śpiewała, na całe gardło. Bożo zwrócił mu uwa­gę, by nie walił butelką. Na to Szibonia sklął go i zwymy­ślał; co go to obchodzi, że wali butelką, on nie wie, co to znaczy kochać dziecko, bo go nie ma i nigdy mieć nie bę­dzie. Bożo wybuchł jak zapalona benzyna i huknął Szi- bonię w skroń. Szibonia od razu zemdlał.

O tym niech on śpiewa, to jest sto razy ciekawsze, a nie

o mnie. Pułk wojska go nie odbije, jak ja go wezmę w obro­ty. Popamięta on sobie jeszcze Iljkasza, może być o to spokojny.

MYŚLAŁ:

...Gdy tylko ktoś z ciebie trochę zażartuje, zaraz się zło­ścisz, gotów jesteś się bić. Uspokój się, człowieku, bądźże normalny. Jużeś nie parobek. Nie Ciszko Romić. Jesteś poważnym człowiekiem. Masz swój dom, żonę, dzieci, swoją ziemię.

Idź przez życie spokojnie. Nie broń się przed osami, co cię atakują, bo im bardziej machasz rękami, tym one sil­niej na ciebie nacierają.

O co podnosisz tyle wrzasku i szumu? Ognia ogniem się nie gasi, Iljkaszu Runiciu.

Musisz zabić, posiekać na kawałki, w proch obrócić tego dzisiejszego Iljkasza Runicia, żeby mógł powstać nowy, mądrzejszy, poważniejszy. Czy ty to rozumiesz, pusta gło­wo, fujaro, głupku?

MÓWIŁ:

Dlaczego przeklinać ten dzień, przecież on musiał się skończyć, tak jak i inne dni przed nim. Nawet ładny był. Lipowianie długo na taki dzień czekali, bo chcieli suszyć siano. Siebie mi przeklinać, głupca niespokojnego. Po co mi na siłę we wszystko się pchać, wplątywać? To wapno wypalam, to zajmuję się silnikami, to kopię zbiorniki na deszczówkę, to rogacizną handluję.

Kopaliśmy, Ilija Mużdeka i ja, zbiornik dla Szukana Grmljevicia. Byliśmy na ośmiu metrach głębokości, aż tu nagle sypie się na nas drobna ziemia, a zaraz potem osu­nęły się duże kamienie, łupnęły Iliję w kark i zabiły na miejscu, a mnie, chwała Bogu miłemu, nic. Tylko grudy ziemi i kamienie jak pięści potoczyły mi się po plecach i narobiły siniaków.

Trivuna była wtedy w Vrnograczu z jakąś sprawą.

Wieść o tym szybko rozniosła się po całym Lipowie. Wszyscy mówili, że te kamienie, któreśmy Ilija i ja dzień przedtem wykopali, a Ciszko i Szukan wyciągnęli z jamy na górę i rzucili na kupę ziemi, same się obsunęły.

Tego dnia w moim podwórzu Sziran, Rga, Szukan Lazdrka i ja spiliśmy się w trupa. Nie żałowałem rakii. Nie piliśmy i butelki. Jaka tam butelka! Piliśmy z wielkiej misy kopyściami. Śpiewaliśmy, płakaliśmy, całowaliśmy się, klęli jeden drugiego. Wtedy wpadł do nas Źarin i rozdarł się, że nie uchodzi tak robić właśnie dzisiaj, co z nas za lu­dzie. Szukan go posłał do diabła, powiedział, żeby mówił

jak człowiek i nie plótł bredni, bo mu gębę rozkwasi. Ża- rin czegoś takiego nie oczekiwał w tym dniu. Stulił uszy, zwinął ogon pod siebie i poszedł.

Lazdrka powiada, że swojej świętej pamięci Dragi ani trochę nie żałował. Co miał żałować, po diabła? Nie on wi­nien, że zmarła. Póki żyła, nigdy się na nią nie wydzierał. W nocy zawsze był jak karabin gotowy do strzału. To jej wystarczało, żeby była szczęśliwa. Czy chciała czegoś jesz­cze? Gdy zobaczył tę swoją nieboszczkę, jak ją myją w ko­rycie — sztywną, siną na twarzy, z półotwartymi ustami — zrobiło mu się niedobrze, ale spojrzał na swoją obecną żo­nę, jak zręcznie myje nieboszczkę, jak się krząta, jaka jest szybka, a dorodna, i zaraz mu się spodobała, i po ośmiu dniach wziął ją sobie.

Sziran mówił, że Ilija nie był jeszcze stary i dobrze się trzymał. Naprawdę żal mu go. Powiadają, śmierć to naj­większa sprawiedliwość. Zafajdana taka sprawiedliwość, bracia moi, kiedy ktoś tak znienacka i przed czasem idzie do grobu.

Rga powiada, że Sziran nie ma kogo żałować. Bo i kogo? Kurwiarza, kłótnika, zawadiaki, człowieka, któremu było milej trzasnąć kogoś, niż się najeść, przeklętnika, co nie dał­by kija Bogu, żeby diabła zabił. Dlaczego więc Sziran pije z nami i śpiewa, jeśli mu liii żal?

Następnego dnia, kiedy Iliję chowano, pośród zawodze­nia i jęków, chciało mi się śpiewać jak nigdy w życiu. Nie ma nic obrzydliwszego od patrzenia, jak dorosły człowiek maże się, kwili, rozdziawia gębę, wydyma wargi, jak w no­sie mu gra, jak chlipie, smarcze, siorbie, beczy, cały się zwija w żałości. Wtedy bym z rozkoszą strzelił go w pysk, aż by mu wszystkie zęby wyleciały. Nic mnie tak nie rozju­sza jak płacz. Gdyby nieboszczyk Ilija wstał z trumny, strasznie by się obraził widząc zapłakane twarze, a gdyby się w tym momencie śpiewało, skoczyłby między nas i prze­jął prowadzenie pieśni. Nikt w Lipowie nie potrafił tak pieśni prowadzić jak on. Mógł ryknąć jak mój nieżyjący Rumonia, i jak mój Rumonia zginął od kamienia. Kiedy raz w lasku Romicia czochrał się o jakiś jesion, tu, w pobliżu

kamieniołomów, wybuchła mina, odłamek kamienia ugodził go prosto między rogi i zabił na miejscu.

Zmarłemu człowiekowi nie możesz się narazić. Dlatego, jak kto zemrze, zachowuj się normalnie, pij i śpiewaj. Bo najważniejsze, bracia drodzy, to żyć. Miałem babkę, która żyła sto dwa lata. Raz mój ojciec, jak byłem chłopakiem, poszedł gdzieś daleko sprzedać rakiję, a starą następnego ranka coś nagle złapało, nic, tylko chce umierać. Moja mat­ka lamentowała, co z nią zrobi, jak nie daj Boże zemrze przed powrotem ojca.

Powiadam ja starej:

Słyszysz, stara, ojciec na pewno nie wróci wcześniej niż za dziesięć dni. Jeśli umrzesz, powiedzmy, jutro lub po­jutrze, to my razem z sąsiadami pochowamy cię nie cze­kając na niego.”

Stara na to, żebyśmy się nie ważyli. Jak ktoś podejdzie do niej, by ją złożyć do trumny i wywieźć na cmentarz, to go zdzieli szczapą po łbie. Póki on nie wróci, niech jej nikt nie śmie tknąć, choćby się miała zaśmierdzieć, zrobaczy- wieć, rozsypać.

Zaśmiałem się w głos, a stara mnie przeszyła wzro­kiem.

A był to luty, koty się kochały na potęgę. Całą bożą noc miauczą, drą się, tłuką się po dachu. Nie mogę przez nie usnąć. Dokładnie ludzkie słowa słyszę w ich głosach: „taaak”, „uf”, „uf”, „chceeeeesz”, „nieee”, „cooomaasz”. Kilka razy wychodziłem je przepędzić, ale gdzie tam, na nic. Raz, nie wiem dlaczego, głośno się zaśmiałem, na są­siednim łóżku stara jęła się żegnać. Gdy ojciec wrócił, po­wiedziała mu, żem głupi, że śmiałem się po nocy na całe gardło, latałem po strychu i pędziłem koty, aż jej paprochy ze szpar w suficie wpadały w oczy, że z niej, chorej, szy­dziłem. Ojciec mi za to sprał tyłek jarzębinowym prętem, że przez kilka dni usiąść nie mogłem.

Od tego czasu stara mnie strasznie nienawidziła. Nie mogła na mnie patrzeć. Ciągle coś na mnie ojcu kłamała, żeby mnie tylko bił. Setki razy, Bogu ducha winny, byłem z jej przyczyny bity. Zanim umarła, spytałem ją:

Stara, czy naprawdę życie nie wydaje ci się za długie, chciałabyś jeszcze żyć?”

Powiedziała, że byłoby dla mnie tysiąc razy lepiej, gdy­bym wziął szufęlkę i wrzucił sobie gorące węgle na język zamiast ją o to pytać. Co to jest życie? Jednymi drzwiami wejdziesz, drugimi wyjdziesz.

Ani trochę jej nie żałowałem.

I co jeszcze zdarzyło się na pogrzebie liii? Jego syno­wie, Dziuls i Rkan, wykrzywieni, szkaradni od płaczu, naj­pierw jeden, a potem drugi zemdleli, gdy tylko pierwsze grudki głucho padły na trumnę, Trivuna wyrwała się z rąk Smilji i Niuli, skoczyła do dołu, zalała się łzami i ca­łowała wieko, zawodziła: „Jej, mój Ilija, jej, gospodarzu mój, prawa ręko moja, co ja teraz bez ciebie zrobię?” Chcia­ła, żeby ją z nim razem zakopali, że niby to nie chce żyć bez niego. Ledwo ją z dołu wyciągnęli.

Minęło kilka dni, była młoda niedziela — pierwsza po pełni, pod wczesną śliwą zebrało się sporo narodu, tańczono kolo. My, starzy, siedliśmy na dwóch derkach końskich, popijamy rakiję, rozmawiamy o liii.

Żarin powiada, że mało było takich przystojnych i chwac- kich chłopów. Każdy mężczyzna był dumny i zaszczycony, gdy mógł po mszy przed cerkwią postać z nim, porozma­wiać, wypić piwo. Szkoda, że Iliję w młodym wieku czarna ziemia przykryła. Lazdrka i Klepan zachowali się nieprzy­zwoicie śpiewając na cmentarzu, pijąc i wyśmiewając się, gdy mu grób kopano. Dla niego, Żarina, to nie są ludzie.

Moja Anka powiada, że dawno już nie widziała ładniej­szego nieboszczyka. Nie zmienił się na twarzy ani trochę. I uśmiechał się. Rzekłbyś, zaraz przemówi. Pogrzeb też był godziwy, nie ma co. Na obiad i kolację pełno było różnych potraw. A Niula potrafi tak pięknie smutne pieśni śpie­wać, że klękajcie narody. Jakby z książki czytała.

Rga powiada, że człowiek przychodzi na świat po to, by cierpieć. Łzy płyną mu z oczu, przez całe życie nawil­żają ziemię pod nogami, błoto z niej robią, a ciężar na bar­kach zwiększa mu się z roku na rok i pcha go do ziemi, naj­pierw po kostki, potem po kolana, po pas, po szyję, w koń­

cu człowieka całego przykrywa ziemia i to nazywa się śmierć.

Sziran powiada, że człowiek, jak dobrze wszystko roz­ważyć, to nic na tym świecie nie znaczy. Rodzisz się, nie zdążysz okiem mrugnąć i już umierasz. Jakby cię Bóg wca­le na ten świat nie przysłał. Ciągle coś oszczędzaj i odkła­daj, od ust sobie odejmuj, żebyś miał co podać na slavę i- na Boże Narodzenie, niech nie gadają po wsi, żeś ostatnia nędza. Ale nie ma dziwniejszego zwierzęcia niż człowiek. Gdy jest chory, brakuje mu tylko zdrowia. Jak jest zdro­wy, brakuje mu wszystkiego na świecie. Gdy dowie się, że ktoś umarł, nie chce w to uwierzyć. Jemu, Sziranowi, na przykład, ciągle jeszcze się wydaje, że Ilija żyje, że go nocą spotka gdzieś na drodze, że jutro we dwóch będą siedzieć pod dużą gruszą na wzgórzu Mużdeki, będą palić, popijać, rozmawiać. Nie może uwierzyć, że Ilija nie żyje, że już po nim.

Julika powiada, że lepiej, że Ilija zginął. Któregoś roku jej Ratka wytargał za uszy za to, że zerwał dwie kolby ku­kurydzy z jego pola. A na pogrzebie najbardziej ją śmie­szyło lamentowanie Petry Romiciowej. Ciągle wołała: „Jej, Ilija, duszo moja złota, jej, Ilija, jabłuszko rumiane, młody taki do ziemi idziesz.” Po kiego diabła tak zawodziła, skoro Ilija to dla niej ni brat, ni swat. A potem wrzeszczała: „Jej, Ilija, usta moje, pozdrów tam mojego Urosza, powiedz mu, że haruję jak wół i wyglądam dnia, kiedy się spotkamy, po­zdrów matkę moją”; potem pozdrów tego, pozdrów tamte­go i wyliczała tak przez cały pogrzeb.

Szukan powiada, że lepiej, jak człowiek wcześnie umrze, bo mniej cierpi. Ilija przynajmniej ma spokój. Kamienie go trzepnęły, nawet nie poczuł. Miał, bracie, piękną śmierć i lekką, że pozazdrościć.

Człowiek jest jak ten chodak. Póki nowy, noszą go, glan- sują, kładą na swoje miejsce, a jak jest stary, wyrzucają na śmietnik. Nie ma na świecie nic gorszego niż doczekać sta­rości, To poniżenie większe od wszystkich poniżeń. Nie mo­żesz chodzić jak należy ani kobiety popieścić. W ogóle je­steś zbędny na tej ziemi czarnej, a to najbardziej zabija.

Jak umrzesz, nikt żywy cię nie żałuje, a liii, słowo daję, żałowali.

Ja powiadam: „Starość, mój drogi, to największa spra­wiedliwość na świecie. Tych różnych zabijaków, co się stroją i obnoszą swoją urodę po polach, hałasują, ryczą jak byki, starość zmiętosi, pomarszczy im twarze, wyłysi ich, przygarbi. Ta rzecz, która kiedyś radosna jak szpak na ga­łązce zerkała w niebo, teraz smętnie patrzy w ziemię. Róż­nimy się tylko wiedzą i majątkiem. I tak powinno być. A co do śmierci, to ani jej nie było, ani nie będzie, jeśli komu nie sądzona. Ten kamień mógł trafić we mnie, ale nie było mi sądzone i dlatego zostałem żywy. Nie, bracia kochani, w życiu spotyka nas tylko to, co nam sądzone i co nam pi­sane, nic więcej. Ja to bym chciał najbardziej, żeby mi na pogrzebie grali na harmonii, śpiewali, wrzeszczeli, żeby wokół mego grobu prowadzono kolo. I gdybym choć na pięć minut mógł ożyć, byłoby mi tak błogo na sercu, że nie umiem tego powiedzieć, bo w życiu, nawet gdy mi było najgorzej, nie lubiłem, żeby mnie kto żałował.

MYŚLAŁ:

...Nie wydaje ci się, żeby kamienie same się obsunęły. Tak, prawda, to by się mogło stać w godzinę, dwie potem, jak je, wiadomo po co, umieściłeś na szczycie wykopu, a nie dopiero następnego dnia. Czy je ktoś pchnął? Szukan? Cisz- ko? Jeśli któryś z nich, myślisz, to jak to zrobił, że nic nie zauważył Rkan, z którym pracowali? Ale kto wie, może na­prawdę same się obsunęły. Oto teraz mówisz o jakimś prze­znaczeniu i wierzysz w nie. Diabła tam twoje przeznacze­nie. Człowiek, głąbie jeden, wszędzie może zginąć, na­wet na progu własnego domu, jeśli tylko chce i jeśli inni chcą.

Było ci miło, że Ilija zginął. Bo i jak ci ma być niemiło, skoro w młodości sprzątnął ci Trivunę sprzed nosa, a ostat­nio kręcił z Anką? Już sobie roiłeś, że z jego zniknięciem Trivuna, którą wciąż jeszcze kochasz, będzie twoja, że Anka

sporządnieje, i nic z tego. Przecież ty nic nie rozumiesz. Aleś zakuta pała, osioł dardanelski, dureń nad durniami.

Nie weźmiesz się za jakąś poważną robotę, każdy ma cię za nic, nie masz syna, żona cię nie kocha. Jesteś taki Ciszko Romić. Byłoby lepiej, żeby to ciebie kamienie ugodziły, nie

Iliję-

MÓWIŁ:

Było to może ostatnie lato dla lipowskich uczniów. Nie­którzy za rok, jak Bóg da, pójdą do pracy, a inni na studia. Może na zawsze ucichną ich rozmowy pod wczesną śliwą, ich zabawy, ich śmiechy. Uciechę miałem z tego wszystkie­go, wyobrażałem sobie, że żyję ich życiem, a przy tym czę­sto zapominałem, że mam czterdzieści lat. Lubiłem tę wy­strojoną, wypindrzoną smarkaterię. Podobało mi się, że ta­cy niespokojni, swobodni, że wszystko na tej ziemi czarnej znają. To, co od nich usłyszałem, słyszałem po raz pierw­szy. Kiedy się zbierali, ja w łęgu Szirana zamieniałem się w wielkie, niesyte ucho, oni gadali po drugiej stronie, | krztynę dalej paśli bydło. I myślę sobie: „Tylko tak, dro­gie chłopaki, tylko tak.” Ludzie, toż oni są jak te tykwy z naszych kukuruźniaków, te ogromne, żółte, jak te pro­siaczki spod naszej maciory, nasze prosiątka, jak te chabry z naszego zboża, młode, całe w niebieskich i modrych kwia- teczkach. Gdybym był Wszechmogącym, rozkazałbym, żeby niebo przez cały rok się niebieściło; żeby słońce, gdy się opuści na trzy palce od ziemi, tak pozostało; żeby wczesna śliwa przez cały rok miała pąki, kwitła — niech kwiaty opadają, śliwy dojrzewają — aby jej cień był jak najdłuż­szy i jak najszerszy; żeby wakacje trwały przez cały rok. Wielka to moja wada, moi kochani, że wszystko na tym świecie widzę. Oczy mam jak dwa reflektory. Widzę w no­cy też, jak traktor. To mi naprawdę niepotrzebne. W życiu nie trzeba wszystkiego widzieć.

W pierwszym dniu wakacji Zoran zrobił ławkę pod wcze­sną śliwą. Patrzę ja: na tej ławce gra adapter Misza, a w wielkim cieniu śliwy tańczy lipowska młodzież parami. Nada oplotła rękami szyję Zorana, on ją objął w pasie, przy­tulili się jedno do drugiego. Rkan tańczy z Guzlą. Cały czas próbuje ją przycisnąć do siebie, a ona się nie daje. Ninać Szirana tańczy z Vukicą; obraca ją, ciska nią, przegina. Dziuls Mużdeki tańczy z moją Ciką, kulturalnie, przyzwoi­cie. Kiedy od łąk Tintora pojawili się Miszo i Ratko, Zoran i Nada zaczęli tańczyć przystojnie.

Miszo codziennie chodzi po łąkach Tintora, włosy ma jak dziewczyna. Nosi takie czarne dzwoniaste spodnie. Opasał się szerokim pasem, wybijanym żółtymi nitami, które błyszczą w słońcu. Siedzimy w kilkoro pod wczesną śliwą, było to na początku wakacji, i gawędzimy o nim.

Torboguz twierdzi, że Miszo musi być w jakiejś organi­zacji antypaństwowej, więcej jak pewne, że skończy na dożywotnich robotach. Wczoraj, gdy się wszyscy zebrali przy cerkwi lipowskiej, rozwalił się na stołku pod lipą, podpity, cały potargany, trze chusteczką zajady, zasmar­kany nos, zaropiałe oczy, a ludzie gapią się na niego jak na dziwo.

Dziuja mówi, że Miszo jest jak upiór. Zgroza patrzeć na niego. Jakby go, nie daj Boże, spotkała gdzie w mroku, padłaby trupem na miejscu. A taki jest blady na twarzy, jakby poronił. Gdyby był jej, postawiłaby go w konopiach za stracha, ptaki by od niego uciekały na koniec świata. Wypisz wymaluj święty Savo z obrazka, co wisi w górnym pokoju.

Żarin mówi, że mu wszystko jedno, niech sobie Miszo ma włosy do samej ziemi, że połowę przysiada, a resztą się okrywa.

Lazdrka mówi, że mu padło na umysł, po co sam się szpeci, skoro go Pan Bóg nie oszpecił. Nosić takie włosy jak Zoran i Ratko to jeszcze nic strasznego, ale jak zaczną spadać na uszy i szyję, jak zrobią się podobne do dziew- czyńskich, to trzeba je strzyc, choćby były ze szczerego złota.

Siedzieli raz na ławce pod śliwą Klepan, Rkan i Miszo. Miszo im opowiada, że jego mała już cały rok jest w nim nieprzytomnie zakochana, nawet kijem sękatym nie może jej odpędzić. Siedzą kiedyś oboje w parku, wieczór wio­senny, a ona cała drży, niby to jej zimno, zapomniała ser­daka; on jej trochę roztarł plecy i pyta: „A teraz ci zim­no?” „Zimno.” On znów ją roztarł. Jak się zupełnie ściem­niło, ona powiada do niego: „Dziś wieczorem nie będziemy chodzić po ulicach, idziemy gdzieś dalej, za miasto, ja bar­dzo lubię poświatę księżyca, zieloność, szum kanału, co pły­nie przez pole buraków cukrowych.” I wyobraźcie sobie, właśnie obok tego kanału, na środku ścieżki Miszo tę małą wziął pierwszy raz.

Nim tu przyjechał, całe popołudnie opisywał jej urodę Lipowa. Łgał na całego. Opowiadał jej, że tuż przy progu jego domu płynie Bunovnica. A jego dom jest piętrowy. On śpi na parterze. Okna jego pokoju wychodzą na wschód. Każdego ranka budzi go słońce. Wstaje, bierze rozpęd z łóż­ka i buch prosto do wody. Kąpie się mniej więcej pół godzi­ny. Na jego podwórzu rośnie wielka lipa,- pod nią, w sze­rokim cieniu, stoją stół i cztery krzesła. Tu siedzi w dzień, ducha piosenek z tranzystora, czyta gazety. Małej wydało się to cudowne. Nigdy na wsi nie była. I poprosiła go, żeby ją tam zawiózł. Zgodził się. Niby to ją zawiezie, jak się tyl­ko zaczną wakacje. A w ogóle nie miał pojęcia, jak to zro­bić. Sami wiecie, co powiedzieliby jego rodzice, co by wieś powiedziała. Już i tak krzywo na niego patrzą przez te włosy. Wszyscy myślą o nim, że rozbójnik, szaleniec. Ale mała jego obietnicę wzięła poważnie. No i musiał się. mart­wić, co z nią zrobić. Wtedy właśnie przyszedł list z domu: piszą mu, że tu w Lipowie się rozpadało. Od razu błysnęło mu w głowie, jak małą zniechęcić do drogi. Przez dwie go­dziny jej klarował, jaka to w Lipowie paskudna pogoda, grad pobił owoce, Bunovnica wylała, parter jego domu jest do połowy pod wodą, a domownicy już od miesiąca miesz­kają na strychu i gdyby nie słonina i szynki pozawieszane u belek, poumieraliby z głodu. Mała bardzo się na niego rozgniewała. I rzuciła go. A jemu właśnie o to chodziło.

Za drugim razem na łące pod śliwą siedzieli Dziuls i Zo- ran. Zoran powiada, że on nigdy nie pisał do żadnej dziew­czyny. Trzeba rwać owoce, co są pod ręką, a nie uganiać się za jakimiś czereśniami i jabłkami tysiąc kilometrów stąd. Tylko że Nada Szukana jest głupia. Pomyśl, zaprzy­jaźniła się z Ciką Iljkasza, co dzień w południe przychodzi do niej na nasze wzgórze, siedzi w izdebce Ciki, popijają kawę i za każdym razem posyła Cikę po Zorana, żeby jej powróżył z ręki. Ostatnio zaczęła przychodzić do jego mat­ki, coś szyje u niej na maszynie albo też pożycza od niej żelazko, że niby to jej własne się popsuło; pożycza od Zo­rana książki i zawsze patrzy na niego jakoś dziwnie. Ona jest naprawdę trochę głupkowata.

Za trzecim razem na ławce pod śliwą siedzą moja Cika, Guzla i Nada. Nada mówi, że Zoran jest stuknięty. Siedział tu raz na ławce i czytał jakąś powieść, ona do niego pode­szła, a on powiada: „Oohoo, patrzcie, jak się ktoś odnowił. Nowe buty, spódnica, serdak. Ty poważnie myślisz kogoś zawojować. Podoba mi się ten serdak, lubię żółty kolor, przypomina mi jesień. Lubię słodkie jabłka, gruszki, słod­kie dziewczyny, lubię wszystko, co mi przypomina jesień.” I jeszcze powiada: „Fantastyczna jest ta twoja trawiasta spódnica, nie byłoby źle potarzać się po tej trawie.” I py­ta: „Co ty, dziewczyno, jesz, żeś taka piękna?” Ona mu na to: „Gruszki, jabłka...” Potem jej powiada, że źle śpi, w no­cy ciągle się kręci i przewraca, wszystko, czym się nakryje, zrzuca z siebie, dlatego potrzebny mu jest ktoś, kto go przy­kryje w czasie snu, żeby nie zmarzł, nie zaziębił się. I pro­ponuje jej, żeby tym kimś była ona. Miszo codziennie przy­nosi jej ze sklepu czekoladę, z domu cukierki, ale on jej się wcale nie podoba. Zorana woli.

I tak Nada trajkocze, że adwokat by jej nie przegadał. Przez godzinę nagada tego co niemiara, a wszystko od rze­czy. Ma, nie kłamię, pięć języków, którymi na zmianę miele. Większej pleciugi jeszczem nie widział.

Dziwnie patrzą na siebie Zoran i Nada. Zauważyli to na­wet ich rodzice. U mnie na żniwach Dziuja ciągle napomy­kała Julice, że nie byłoby źle, gdyby obie były spowinowa-

s p nm i * w\ x \

L ; ■ ' I

cone, a nade wszystko chciałaby, aby jej Zoran wziął sobie lipowiankę, bo jak przywiezie jaką panią, to taka Zorana przekabaci na swoje, a na matkę i ojca, co go wychowali, ani nie spojrzy. Julika zaś opowiadała, jaka to Nada praco­wita, jak jej w domu we wszystkim pomaga. Zmywa na­czynia, gotuje. Zrobiła sobie na drutach sukienkę, dwa razy ładniejszą od kupnej. Spryciara z niej wielka, każdemu umie się przypodobać. Julika czasem ją tak trzaśnie, że mało jej głowy nie rozbije. Nada zaraz się przymila: „Czy możesz się gniewać na swoją uczennicę, swoją jedynaczkę?” Więc Julika ją całuje, gotowa dla niej na wszystko. Nawet Szukanowi, takiemu zarozumiałemu obrzydliwcowi, potra­fi się przypodchlebić. Co wieczór drapie go po plecach, wy­ciska mu wągry, myje nogi, wyrywa siwe włosy z głowy. Szukan teraz kocha ją tak jak Ratka. Potem kuma Trivuna mówiła Julice, jaka to Nada jest piękna nad podziw. Ma piękne włosy, na czole promyczek przy promyczku, ma jędrne łydki, cokolwiek włoży, pasuje jej. A popatrzcie na tę chudodupską, na tę niedojdę Lazdrki Romicia, płaska jak deska, nogi ma jak czapla, nie ma na czym oka zatrzy­mać. Na nic jej ta cała szkoła, skoro jest głupia jak gęś.

Za czwartym razem siedziały na ławce pod śliwą moja Cika i Guzla. Guzla powiada, że Misza Rgi trzeba zostawić w spokoju, bo jest uczniem i na wiejskie dziewczyny na­wet nie spojrzy. On by je tylko wykorzystywał. Zawołał ją jednego razu, by z nim poszła na grzyby. „Ja się słabo orientuję w lesie — mówi — mogę zabłądzić.” Ale Guzla nie taka głupia, żeby iść z miejskim chamem do lasu.

A przed paroma dniami rozmawiały pod tą samą śliwą Guzla i jej matka. Rosa cały czas tak Guzli mówiła:

Aaa, nié, on nie winien. Póki suka nie machnie ogonem, póty pies nie poleci. Czemuś nie czekała, aż się ściemni, we łbie ci się ściemniło. Czemuście się nie schowali chociaż w łęgu, bodaj cię pokręciło. Żeby to był chociaż przyzwoity chłopak, byłby mniejszy wstyd, ale taki gnojek, wykoleje­niec, nędznik. Jeszcze do tego dojdziesz, że będziesz się z psami gzić, jak te panie po miastach. Tysiące razy ci mó­wiłam, żebyś się nie zadawała z uczniami, te łobuzy Pana

Boga by w pole wywiodły, a co dopiero ciebie. Jak się po wsi rozniesie, będziesz musiała z domu iść, Klepan by ci za to kark przetrącił!’’

Potem kilka razy widziałem, jak ci nasi lipowscy chłopcy grają w piłkę nożną na łąkach Tintora. Z jednej strony Zo- ran, Rkan, Ratko, a z drugiej Miszo, Ninać i Dziuls. Biegają, krzyczą, wyzywają się. Rkan zawsze naciera na Misza siłą, jak byk. Miszo nic mu na to nie odpowiada. Raz po meczu ubrali się i usiedli w cieniu śliwy, żeby chwilkę odpocząć. Rkan powiada Miszy, że jest zwyczajne bydlę, że jest podły

i ohydny jak druga wojna światowa. Co się tu ciągle pcha na chama, jak go nikt nie chce, nachał jeden. Na nic się nie zdało ojcu przekupywanie profesorów, żeby puścili Mi­sza, znów został na drugi rok. Teraz może jeść trawę na łąkach Tintora.

Zoran i Ratko nie dopuścili do bójki.

Ratko jest młodszy od Zorana i Misza, w tym roku do­piero zaczął się uczyć w zawodówce. Oblał poprawkowy. Raz mi Szukan pod śliwą powiada, że Ratka zgubi tylko Julika, nikt inny. Przez nią będzie wałkoniem i nicponiem. Ona ciągle wszystko za niego robi. Kiedyś Szukan wyszedł do wsi, a Ratkowi przykazał oczyścić oborę. Wraca około dziesiątej wieczorem, zapala światło w oborze, patrzy i wi­dzi, że bydło przeżuwa, paruje, nic nie zrobione. Wchodzi do domu, a tam Ratko śpi na łóżku, chrapie. Julika siedzi na stołku, coś robi na drutach. Gdy tylko wspomniał, że Ratko ściółki w oborze nie rozrzucił, skoczyła ze stołka

i wybiegła na dwór. A on złapał Ratka za nogę i ściągnął na ziemię. Ratko wytrzeszczył na niego oczy, niby nic nie ro­zumie. „Czy to tak się oborę oporządza?”, pyta go Szu­kan. A Ratko się tłumaczy, że nie miał czasu, matka go właśnie posłała aż do Runiciów, do Dziui, po drobne sito, potem poszedł pomóc Dziulsowi Mużdece znieść kadź do szopy. A Szukan jak nie złapie biczyska, jak go nie trzaśnie po tyłku, raz, drugi. Na to wchodzi Julika i powiada: „Ja oczyściłam oborę, nie bij go.” I stanęła hardo przed Szu- kanem, nie pozwala małego bić, i już. A Szukan się roz­wścieczył i biczyskiem po niej. „Będziesz ty go jeszcze kie­

dy bronić?" Ona na to: „Ojej, już nigdy.” „Będziesz ty jesz­cze kiedy robić to, co ja jemu każę?” Ona na to: „Ojej, już nigdy więcej.” Całe biczysko na niej połamał i skórę z niej zedrze, jeśli Ratko, nie daj Boże, wyleci ze szkoły.

Za piątym razem siedzą na ławce pod śliwą Rkan, Miszo

i Zoran. Zoran mówi, że w Rupaszinie mieszka u swego wujka Boża. Spi w pokoju, który służy im za komórkę. W jednym rogu stoi jego łóżko, w drugim kącie worki z na­wozem sztucznym, w trzecim jakieś stare dzieże, w czwar­tym sterty rupieci i brudna bielizna. Najobrzydliwiej było patrzeć na brudne majtki wujenki Andzi. W rogach sufitów wisiały pajęczyny. A jak Zoran po południu wyszedł na łąkę pograć godzinkę w piłkę, to wujenka mu wieczorem gasiła światło mówiąc: „We dnie piłkę kopiesz, a wieczo­rem światło wypalasz." I tak, ile razy grał w piłkę, szedł Zoran rano do szkoły nie przygotowany. Jego wujenka Andzia to dziwna kobieta. Kiedy są w domu tylko we dwo­je, to w czasie jedzenia z drugiej strony stołu wyciąga swo­ją włochatą nogę prosto między jego nogi i pyta, czy on zna się na tych rzeczach. On powiada, że tak, tylko mu do tego potrzebny kawał baby. Ona na to: „Nic byś nie potrafił.” Po obiedzie wujenka rozwala się na otomanie, odwraca ple­cami do Zorana, a kiecka się jej zadziera do połowy tyłka. Zoran, żeby móc się uczyć, siada po drugiej stronie stołu. Wujenka co dzień straszy, że chyba jesienią mu wymówi. Powiada: „Twoje łóżko musimy wyrzucić, a w tym kącie postawić beczkę na kapustę, no i przez ciebie od dwóch lat nie mam gdzie posadzić kury na jajach.” I tak to Zoran przez kapustę i kwoki musi starać się o mieszkanie.

Za szóstym razem siedzą na ławce pod śliwą Miszo, Zo­ran i Ratko. Miszo mówi, że kiedyś znów zdybał Guzlę na słomie. Tego dnia Klepan woził gnój Sziranowi Runiciowi, a Rosa pojechała osłem do młyna. Zoran powiada, że Guzla przedwczoraj wieczorem wyszła do niego przez okno, a on ją pięknie poprowadził w kartoflisko między rzędy. Ratko mówi, że wczoraj chciał wyciągnąć Guzlę do łęgu Szira- na, a ona się wczepiła rękami w ławkę, że i traktor by jej nie ruszył.

Potem Zoran i Miszo odeszli, a przyszli Dziuls i Ninać

i siedli na ławce pod śliwą. Ratko, ten niedołęga, ten gadu­ła, który jak Szukan przez cały czas bzdury plecie, opo­wiada Dziulsowi i Ninaciowi, jak to mu w Rupaszinie wpadła w oko jedna szprotka, kiedy był ostrzyżony na zero, a on jej wpadł w oko, gdy mu włosy spadały na ramiona, jak Miszowi. Powiedział jej: „Słuchaj no, będziemy się ko­chać.” Powiedziała: „Zgoda.” Chodzili potem pod lipami co wieczór. Nie śmiał nigdy w jej obecności — kilka razy uprzedzała go o tym — opowiadać nic smutnego, boby za­raz łzy jej z oczu leciały i rozmazały puder na twarzy. Z początku ta kręcidupka nosiła długą spódnicę, która ro­biła się tym krótsza, im dłuższe były noce. Ratko w cichości pragnął, żeby spódnica w ogóle znikła. Miała takie długie szpiczaste paznokcie jak kot, jakby stworzone do dłubania w nosie i drapania. Raz całowali się w jakimś kącie, Ratko jej wwalił język w usta, ona potem plunęła, jemu się zro­biło głupio, trzasnął ją w twarz i powiedział: „To trzeba połknąć.” A kiedy raz grał na boisku szkolnym, wpadł na beczkę smoły i wybił jeden ząb, to mu w oczy powiedziała, że z niego żaden mężczyzna, że mu potrzebny kubek ziółek

i dużo snu. Na tym się między nimi skończyło.

Ostatni raz tego lata siedzieli na trawie pod śliwą moja Cika, Vukica, Ratko, Nada i Guzla. Ławki już nie było. Dziewczęta prosiły Ratka, żeby im opowiedział, jak to jed­nej nocy Zoran i Miszo spili się pod śliwą, więc Ratko za­czął, że on, Zoran i Miszo siedzieli sobie pod śliwą na ławce

i rozmawiali, gdy nagle za potokiem przy kukurydzy Iljka- sza zaszczekały psy. W dole spod tarniny wyskoczył zając, a za nim w jednej chwili śmignął Tucek Zorana i Żółtek Iljkasza, złapały zająca tu na łąkach i zadusiły. Zoran szyb­ko do nich przyskoczył, kopnął butem, krzyknął, odebrał zająca, o zmroku zaniósł do domu, oprawił, nadział na rożen. Postanowili przygotować litr przepalanki i jak już będzie ciemno, cała trójka, tak się umówili, miała się zejść pod wczesną śliwą, rozpalić ognisko, upiec zająca i jeść

i pić aż do świtu. To tak na pożegnanie, na pamiątkę, by zapamiętać to lato. I tak też było. Noc piękna, ciepła, księ­

życowa. O świcie, nażłopani jak bydełko, o coś się posprze­czali, on i Zoran zaczęli tłuc Misza. Miszo umknął na śliwę, więc oni wyrwali ławkę i rzucili do potoku, żeby Miszo nie miał na co stanąć, jak będzie złaził ze śliwy. Rakija i sen zupełnie ich zmorzyły. Poupadali jeden obok drugiego na ziemię i zasnęli. Miszo rzygał na nich z góry, a potem zwa­lił się na nich, mało im krzyży nie połamał. Kiedy już póź­ny dzień się zrobił, Dziuls Mużdeka i Klepan Mrakić zała­dowali ich na jakiś wózek i osiołkami powieźli przez calut- kie Lipowo, takich półżywych, rozmemłanych, zarzyganych, na oczach kupy ludzi, a potem odwieźli ich do domu. Zoran powiada, że się jeszcze kiedyś na Klepanie i Dziulsie zem­ści, to samo mówi Miszo, a i Ratko też. Ludzie opowiadają sobie to zdarzenie i śmieją się.

MYŚLAŁ:

...Nienawidzisz tych chłopców za potokiem i tych dziew­czyn. Nienawidzisz tego, czym nie byłeś, a chciałeś, czym chcesz być, a nie możesz. Nienawidzisz wszystkiego, co jest inne niż ty. Jesteś parszywy i chcesz, żeby cały świat spar- szywiał. A nie widzisz, gnido jedna, że od ciebie nic nie za­leży na tym świecie.

Oto bez twojej woli padają śniegi, deszcze, bomby na polach bitew, rosną trawy, płyną wody.

Patrz, słońce grzeje bez twojej woli, dni i noce zmieniają się mimo ciebie.

Od ciebie ani krzty nie zależy, czy z chłopców za poto­kiem wyrosną pijacy, karciarze, awanturnicy, czy porządni ludzie, czy z dziewcząt za potokiem wyrosną leniuchy, czy robotne kobiety.

Od ciebie, gnido jedna, nie zależy, czy jutro żywy bę­dziesz, choć za wszelką cenę chcesz, żeby tak było.

Chciałbyś, gnido jedna, żeby cały świat ci służył, a nie ty jemu. Ty naprawdę jesteś dureń, jakich nigdzie nie ma. Banię masz zamiast głowy, a zamiast mózgu gówno. Jedno twoje oko o drugim dobrze nie myśli. Gdyby cię żmija uką­siła, strułaby się.

MÓWIŁ:

Zauważyłem raz na wczesnej śliwie Dziulsa Mużdekę

i moją Cikę, jak coś gruchają i lepią się jedno do drugiego. Dziuls jakimś haczykowatym kijem przygina odległe ga­łązki pokryte śliwkami, a ona tylko rwie i je. Potem Dziuls przeszedł na drugą stronę drzewa i zaczął rzucać w małą śliwkami, a ona mu oddawała. Słychać było chichot. Wy­dało mi się to podejrzane, więc wieczorem ostrzegłem dziewczynę, by uważała, co robi, żeby nie błaznowała, bo jak zrobi z Dziulsem coś niegodziwego lub, nie daj Boże, wyjdzie za niego, odrąbię jej głowę siekierą. Najlepiej, jak­by się od niego odsunęła i za blisko do siebie nie dopusz­czała. Mużdekowie są bezczelni jak psy, a z niej jeszcze dziecko.

Przyczepił się Dziuls do mojej Ciki, kręci się koło niej co dzień. Raz, kiedy Cika pilnowała wieprzków za naszym śliwnikiem w koniczynie, zagadała się z Dziulsem tak za­pamiętale, że jej jeden prosiak wlazł w kartoflisko Dziui

i zrył dwa rzędy. Dziuja przypędziła prosiaka na nasze pod­wórze i zaczęła się szarpać z moją Anką i ze mną. Tego dnia zapowiedziałem Cice, żeby wieprzka w koniczynę nie pusz­czała dalej jak na dwie bruzdy od śliwnika, resztę skosi­my, a ona puściła wieprzki het w koniczynę, żeby móc bez przeszkód rozmawiać z Dziulsem. Kiedy jej przypędzi­łem z domu prosię i zobaczyłem to, skląłem dziewuchę. To tak się wieprzków pilnuje? Złapałem z płotu jakiś stary garnek, obtłuczony, z wybitym dnem, i do niej. Ona dalej

uciekać przez koniczynę, ja za nią. W biegu zdzieliłem ją w plecy tym garnkiem. Padła w koniczynę jak trup. Cał­kiem, psiajucha, zhardziała, nikogo nie słucha; kiedy pasie krowy lub świnie, nie spojrzy, czy idą w szkodę. Dlatego kazałem jej siedzieć i domu pilnować, a zamiast niej Anka pasła. Potem Dziuls coś za często zaczął odwiedzać Dziuję, żonę Szirana, jakąś swoją ciotkę. Świątek czy piątek, zaw­sze szedł koło mego domu przyzwoicie ubrany. Jak go tylko zobaczył mój Żółtek, zaraz się rzucał, by go ugryźć, a Dziuls wyciągał z kieszeni skórkę chleba i kiedy Żółtek jadł, prze­chodził sobie spokojnie, albo brał ze sobą od Torboguza Fuksia, napuszczał go na Żółtka i kiedy obydwa się gryzły, Dziuls znów spokojnie sobie przechodził. Albo też brał z domu jakiś kij i bronił się przed Żółtkiem. Dziuja zaczęła co dzień zapraszać Cikę do swego domu, żeby jej w czymś pomogła: a to złapać kurę na zarżnięcie, a to zapędzić świ­niaki do chlewa. Przychodzi Dziuja na moje podwórze, głaszcze małą na moich oczach i powiada, że ją czarna roz­pacz ogarnia, że jej Bóg nie dał takiego dziewczątka. Wola­łaby mieć Cikę niż to wszystko, co może okiem ogarnąć. W domu Dziui są sami mężczyźni. Kto ma tym darmozja­dom usługiwać? Trzeba im jeść gotować, buty czyścić, prać obsrane gacie, a żaden nawet drew nie narąbie. Jeszcze cze­go! Gdyby Cika była jej, miałaby wyrękę.

I przychodzi tak Dziuja wyżalać się przede mną, a ja głupi mówię do Ciki, żeby poszła pomóc jej, w czym trzeba. A teraz widzę, że to wszystko była polityka i że Dziuja pro­siła Cikę, bo chodziło o Dziulsa.

Cika dobrze wiedziała, jaki byłbym wściekły, gdyby ona zamieszkała z Dziulsem, w jednej chwili bym za nią pole­ciał na wzgórze Mużdeki z fuzją i bym ją zawrócił. Dlate­go nie waży się pójść za Dziulsa, póki ja jestem w tym domu.

No i co się wydarzyło? Wieźli Sziran i Ninać na jarmark swoje cielęta. Cielęta były wyrośnięte, już im się różki za­częły pokazywać. Wepchnęli cielęta w kosz od kukurydzy

i powiązali jakimś postronkiem. Na przednią część kosza położyli w poprzek deskę do siedzenia. Siadłem ja z Szi-

ranem i Ninaciem na desce i pojechałem zobaczyć, jak idą targi. Kiedy byliśmy w połowie drogi, cielęta za naszymi plecami stłoczyły się, byczek skoczył na jałówkę, jałówka na mnie, a że siedziałem z boku, wypchnęła mnie z wozu. Zwaliłem się na ziemię i złamałem sobie dwa żebra, bo upadłem na flaszkę rakii, którą miałem w kieszeni kapoty. Flaszka trzasnęła pode mną. Ninać zaraz zatrzymał konia, razem z Sziranem podniósł mnie, obydwaj dźwignęli mnie na wóz i posadzili między sobą na desce. Tak przyjecha­liśmy do miasta i zamiast na jarmark, zawieźli mnie do szpitala. A Cika, kiedy ja byłem w szpitalu, zeszła się z Dziulsem.

Mogę wam powiedzieć, że to robota Dziui i mojej Anki. Dziuja stale ugadywała Dziulsowi spotkania z Ciką i po­pychała ją do tego małżeństwa. Kiedy kobiety lipowskie i lipowscy emeryci prowadzili rozmowy o naszej młodzie­ży, moja Anka tu, przed wszystkimi i przed Ciką, powie­działa, że Dziuls jest najpiękniejszy ze wszystkich lipow­skich chłopaków. Po co jej było mówić tak przed własnym dzieckiem, diabli by ją porwali, głupią babę. I mała potem wbiła sobie do głowy, że Dziuls jest rzeczywiście najpięk­niejszy, i zakochała się w nim. Mówię wam, ludzie, że gdy­by nie Dziuja i gdyby moja Anka nie powiedziała tego za- kichanego słowa, Cika nigdy nie poszłaby do domu Muż- deki, to pewne. Żeby zaczekała jeszcze parę lat, mogłaby tak wyjść za mąż, że nie musiałaby dźwigać nic cięższego od łyżki, a tak to motyki z rąk nie wypuści do końca życia. Ona z Dziulsem szczęścia nie zazna, ja wam to mówię. Dziuls to cały nieboszczyk Ilija, kropka w kropkę. Smilja Rgi powiada, że tu Anka i Dziuja nic nie zawiniły, tylko Dziuls z namowy Juliki Szukana poszedł do wróżki, Stany Rikiciowej, przy pomocy Stany zawrócił małej w głowie i ściągnął ją do siebie.

Dziuls pod wczesną śliwą opowiadał Smilji, że zaniósł Stanie bańkę rakii. Stana wzięła bańkę między nogi, po­tem otworzyła, chuchnęła w nią dwa, trzy razy i rzekła: „Gdy się pierwszy raz spotkasz z Ciką, podaj jej bańkę, niech trochę wychyli, a jeśli potem za ciebie nie pójdzie,

możesz plunąć Stanie prosto w twarz.” I, Boże nieszczęsny, ledwie Cika przełknęła trzy łyki z bańki, zaraz na pytanie Dziulsa, czy chce za niego wyjść, powiedziała: „Chcę.”

Jak mi się żebra zrosły i jak już trochę doszedłem do sie­bie, przez tę moją Cikę pokłóciłem się z Dziują na zawsze i stłukłem moją Ankę. Moja Anka pod wczesną śliwą poka­zywała Niuli Torboguzowej pręgi na żebrach od bicia krzy­wym, sękatym kijem, mówiła, że żałuje, że uciekała przede mną, powinna była, powiada, wytrzymać, aż ją dobrze prze­trzepię, żeby miała powód odejść ode mnie na zawsze, a po­tem cały dobytek podzieliłaby na połowę, sprzedała swoją część Asibowi, żeby z zemsty osadzić mi go pod nosem, ku­piłaby sobie domek gdzieś w Vojvodinie, pracowałaby nie­wiele i żyła sobie spokojnie.

Trzy razy Dziuls, Trhruna i Torboguz przychodzili do mego domu godzić nas. Za pierwszym razem skryłem się na strychu, jak tylko zobaczyłem, że idą. Za drugim razem zdążyłem wleźć pod łóżko, jak już weszli do sionki. Dopiero za trzecim razem, choć niechętnie, pogodziłem się z Anką.

Cika niedawno urodziła chłopaczka. Pierwszy męski po­tomek w mojej rodzinie od czterdziestu lat. Spiłem się tego dnia jak Świnia.

Pamiętam, była Palmowa Niedziela, wszystko się oży­wiło, zazieleniło, śliwniki, łąki Tintora, mokradła. Na mo­jej oborze gruchały gołębie. Odziałem się pięknie, ogoliłem i poszedłem do Rgi Bunczicia pogadać z nim troszkę, wy­pić kieliszeczek, a potem zapytać, kiedy by mi mógł uży­czyć swego siewnika, muszę posiać trochę kukurydzy. Po drodze przyszło mi do głowy, żeby wstąpić do mojej Ciki i zobaczyć, jak tam mały. Byłem w tym momencie wesoły, jakby ptaszki we mnie świergotały, czułem w mięśniach straszną siłę, jakby ogier dęba we mnie stanął. Przychodzę na wzgórze Mużdeki, a Cika siedzi przed chatą na pniu z małym na ręku, obok niej Julika Szukanowa. Pytam Ju- likę, co ją sprowadziło do domu Mużdeki. Powiada: „Przy­szłam do twojej córki jako babka położna.” Pytam Cikę, gdzie kuma Trivuna, gdzie Dziuls, gdzie reszta domowni­ków. Powiada: „Są wszyscy u Torboguza, dziś ma jakichś

gości. Zabawa huczna, jedzą, piją, pełne podwórze ludzi.” Wszedłem do izby, napiłem się wody, a potem zapytałem Cikę, gdzie stół z kuchni, gdzie stołki. Powiada, że to wszy­stko u Torboguza. Co to za zwyczaje, psiamać, myślę sobie, kobita przyszła do Ciki w odwiedziny, a w domu nikogo z rodziny, i jeszcze na dodatek dali Torboguzowi stołki, że przysiąść nie ma na czym. Nie było mi to miłe. A tu właśnie skrzypnęła furtka. Na podwórze weszła kuma. Święci pań­scy, jak toto idzie. Jak tyłkiem kręci. Spódnice furkocą tam i sam. Właśnie wtedy zbudziły się we mnie te słodkie po­wojenne lata, kiedyśmy z Trivuną, psiajucha, kochali się jak dwa gołąbki, jak małe cielątka. Ja, umyty delikatnym pachnącym mydłem, kładłem czystą koszulę, moczyłem włosy wodą, przyczesywałem gładko grzebieniem, jakby mnie krowa ulizała. Huknąłem, krzyknąłem z tego naszego wzgórza pod domem, że głos niósł się do Lipowa Dolnego, wypalałem z fuzji, ruszałem w dół pod wczesną śliwę, gdzie tańczono kolo, przy Trivunie włączałem się do korowodu. Tańczę tak z nią kiedyś kolo, potem tango, walca, polkę, proszę, by za mnie wyszła... Gdzie te czasy, ech, ludzie.

Kuma zawołała: „Przyjacielu, podejdź, ucałujmy się, sto lat nie będziemy żyć.”

Myślę sobie: jeszcze nie zgłupiałem, żeby bez przyczyny cmokać się z nią, i to w biały dzień. Tylko bym do domu doszedł, już by mi moja Anka dała bobu. Ech, gdyby tu nie było Juliki i zmrok ciemny zapadł, niech tam. Ale tak też się nie godzi, bp, ludzie mili, mam rodzinę, mam te diabel­skie córki i nie mógłbym pozwolić sobie na takie marno­trawienie czasu. I to nie dlatego, że kuma już nic niewarta. Gdzie tam, skąd. Jeszcze jak warta, by ją przepuścić przez ręce. O, jeszcze się potrafi zaczerwienić jak jabłuszko lip­cowe. Nadgryzłby to jabłko i kawaler, a cóż dopiero ja, stary pryk. Tylko że ja Anki, mojej dobrej i uczciwej Anki, mojej gospodyni, nie chciałbym zdradzać z jakąś tam wdówką, za nic na świecie. Zgodziłbym się, żeby mi zawią­zano oczy chusteczką i żeby mnie moja Anka poprowadziła na koniec świata. Nigdy bym nie pomyślał, że mogłaby mnie wepchnąć do jakiej nory i z góry kamień na mnie

$ % w <5WŁ wJ <-Jk "

llf ■ f ^yi> i%'

***%% »4«

»JIII VfVIJU4

py jfr ¥1 f -1Wsj ;-y ^ ■ 1 -

**"2

^ I*'®*'iS * fi»cyi

W#'IftlEll JM j

'fNrf W«, S jDs

rrucić. Ja do mojej Anki mam pełne zaufanie. Ech, mam ja się z kim całować, jak mi przyjdzie chętka, nie muszę mieć z diabłem do czynienia.

Powiadam ja Trivunie: „Ty, zdaje się, troszkę wypiłaś?” A ona jak się na mnie nie wydrze: „Co cię obchodzi, że piłam? Nie jesteś moim panem. Nie żywisz mnie, nie odzie­wasz, nie w twoim domu piłam, nie z twojej beczki. Jesteś bezczelny.”

Myślę sobie, a krew się we mnie gotuje: patrzcie ją, psia jej mać, jak to gada. Moje konie tej wiosny im, Mużdekom, zaorały wszystko, i pole pod kukurydzę. Ich krowa zimą zdechłaby z głodu, gdyby nie moje siano. Trivuną co dzień dźwigała płachtę za płachtą z naszego wzgórza na wzgórze Mużdeki. O, i teraz jeszcze widać resztki siana od zimy. Gdy u Mużdeków są jacyś goście, Trivuna bierze od mojej Anki tłuszcz, mąkę, talerze, jak ze sklepu. Dwa talerze, te delikatne, ze złotym rąbkiem, w kwiateczki, Trivuna mi rozbiła. Ta sama Trivuna, słońce jej świńskie, od kiedy się przyjaźnimy, częściej za moim stołem jadła niż za swoim. A Mużdekowie jeszcze mi nawet źdźbła nie dali, prócz tego, że raz mi Rkan przyniósł z lasu Mrakicia garstkę grzybów. Tak, jak komu dasz mały palec, zaraz cię znienawidzi za to, żeś całej ręki nie dał.

Powiadam Trivunie: „Słuchaj no, gospodyni, lepiej byś się trochę uciszyła, bo jak cię, psia twoja mać, zdzielę pię­ścią w gębę, zaraz wytrzeźwiejesz. Spije się jak bydlę i ha­łasuje po podwórzu, spokoju domownikom nie daje. Jak ci nie wstyd, babo głupia, iść na wieś i rakiję żłopać, kiedy tu goście przychodzą?!” I mówię ciszej:

Słuchaj, Cika, ślubu z Dziulsem nie brałaś, mały nosi moje nazwisko, chodź ze mną do domu, nie będziesz żyła z gadzinami. Mogłem wychować swoich troje, wychowam twoje jedno.”

Na to kuma wybuchła jak beczka prochu. Porwała z pnia siekierę i prosto na mnie. Wrzeszczy, że jej dpm rozbijam. Że chcę odebrać jej wnuka. Że rozniecam swary w jej ro­dzinie. Zaraz mi głowę odrąbie, matkę zmarłą przeklina.

A Julika drogę jej zastępuje: „Nie, Trivuna, jeśli masz

Boga w sercu. Człowieka niewinnego zabijesz.” W tym cza­sie dwa razy skrzypnęła furtka. Na podwórze wbiegł Dziuls, a za nim Rkan. Goście Torboguza poopierani o płoty patrzą, jak jedna baba chce mnie zabić, a druga jej nie daje. Wstyd mi, że tylko pod ziemię czarną się zapaść, święci pańscy, obie bym, jedną, potem drugą, cisnął w jakąś dziurę jak żaby. Dziuls wyrwał Trivunie siekierę z ręki i pchnął babę. Trivuna upadła na tyłek. Zabielały jej łydki. Ale zaraz sko­czyła na równe nogi i łaps za jakąś deskę. Nic, tylko chce mnie zabić. Rzuciła się na mnie jak wściekła suka. Dziuls deskę też jej odebrał i znów ją popchnął, znowu upadła. Wtedy złapała jakąś szczapę. A ja tylko czekałem, żeby jej Dziuls trochę popuścił, bym ją mógł zdzielić pięścią w gębę lub w skroń, niech popamięta, z kim miała do czynienia.

Trivuna drze się na Dziulsa, wyzywa go, przeklina jego i wszystkich Runiciów. Ona, powiada, przez Ankę baty do­stała od chłopa, a przez Cikę, oto macie, od syna. Wdał się synalek w dziadka, stary złapał kwokę, a młody kurczaka. Przeklęty niech będzie każdy kęs, którym go karmiła. Wszystkich Runiciów wytruje jak myszy i na popiół spali, a potem pójdzie do ciężkiego więzienia.

Jak widzicie, najpierw ja jej byłem winien, potem przy­czepiła się do mojej Anki i mojej Ciki. A ja myślę, że nikt nie byłby jej winien, gdyby ją jakiś chwat dzień przedtem przydybał gdzieś w lasku i dobrze wychędożył. To głupia baba, tylko by się szlajała z byle kim.

Nie chodziło mi o to, co Trivuna gada, tylko że mnie na oczach gości Torbuguza wyrzuca z podwórza. Tego jej ni­gdy nie zapomnę, noga moja w jej domu nie postanie. Ze­sram jej się na środku podwórza, nasram jej w każdej izbie.

Kiedy Cika zaszła w ciążę, rozniosło się po Lipowie, że ja jej dziecko przysposobię, niech tylko będzie chłopak.

O tym, ludzie, nawet nie pomyślałem. Nie, jak Boga ko­cham. Tak, przyznaję, może bym nawet dał Dziułsowi i Cice pół zagrody, niech tu postawią jakąś chałupę, niech wezmą sobie moją szkapinę i niech pracują dla siebie i dla mnie, bo co za żywot ich czeka na wzgórzu Mużdeki.

Na to Dziuls mi odpowiedział, że wolałby żebrać o kawa-

lek chleba, niż za żoną iść do teściów mieszkać. Co dzień siedzi z Ciką w tym swoim śliwniku, w chlodku, roi z nią plany mieszkaniowe, marzy o pracy w fabryce. E, gdzie tam, on i jego fabryka to mruczenie kota. Fabryka tylko czeka na takiego, co się nauczył spać do dziesiątej rano. Cika, zdaje się, mocno go podbechtuje. Zachciało się jej być panią. Coś mi gadała, że dostali list od Sziboni. Szibonia pisze, że załatwi, aby Dziulsa przyjęli, jak tylko w jego fabryce zwolni się miejsce. No tak. Szibonia chce się Dziul- sowi odwdzięczyć za to, że się dobrze opiekował jego żoną, kiedy Szibonia był w Austrii, pomagał jej w różnych pra­cach. Tylko że ja dam sobie stryczek na szyi zaciągnąć, jeśli coś z tego będzie. Moja Cika będzie siedziała jak głu­pia na wzgórzu Mużdeki, a potem zwali mi się na głowę. Rkan, szwagier Ciki, też niewart tego, że żyje. Traci dni z tą smarkatą Rosy Mrakiciowej. Jak Guzla pasie krowy na łąkach Tintora, pasie i Rkan, pasie i Ciszko Romić. Jak Guzla komuś kukurydzę okopuje, okopuje i Rkan, oko­puje i Ciszko Romić. Guzla bierze pierwszy rządek, Rkan drugi. Ciszko trzeci. Guzla i Rkan tylko czekają, żeby się móc odłączyć od Ciszka i pozostałych kopaczy, a Ciszko lezie za nimi. Rkan stoi z nią w śliwniku i rozmawiają, Ciszko stoi dziesięć kroków od nich oparty o śliwę, gapi się na nich jak Cygan, słucha, o czym mówią. Rkan go ostatnio co dzień goni od siebie i tłucze. Raz go pędził przez moje pole, całą kukurydzę mi połamali. Powiadam ja Rkanowi: „Czyś ty zgłupiał, coś się zawziął na biednego sierotę.” Rkan mi odpowiada: „Muszę, Iljkaszu, ciągle mi dogaduje, drażni mnie; kiedy rozmawiam z Guzlą, przedrzeźnia, szy­dzi ze mnie.” I tak każdego dnia obydwaj na siebie nalatują jak psy. Oto czym się zajmuje Rkan, młodszy syn niebosz­czyka liii.

O mojej kłótni z kumą zwiedziało się całe Lipowo. Opo­wiadali, jak to ja się upiłem i poszedłem na wzgórze Muż­deki, żeby Cikę z małym wziąć do siebie do domu i roz­dzielić ją z chłopem. Niby chciałem wykorzystać chwilę, kiedy nikogo nie było w domu, ale Trivuna mnie zauwa­żyła z podwórza Torboguza i siekierą przegnała za wrota.

Inni gadali, że Trivuna się ze mną pokłóciła, bom jej po­wiedział, że zabieram małego, jak tylko zacznie chodzić.

Niech mały będzie dla Dziulsa i innych Mużdeków, tylko niech nie oczekują ode mnie żadnej pomocy. Ale jak mały będzie z gołym tyłkiem biegał ścieżką Turboguza, to sprze­dam kobyłę, kupię mu spodenki, a tych tam na wzgórzu Mużdeki powyrzucam jak barany. Nie mogę dopuścić, żeby mój wnuk chodził goły. Ale nie będzie się nazywał Muż- deka, niech wiedzą, bo Cika nie ma ślubu. Musi się nazy­wać Runić.

MYŚLAŁ:

...Nie słucha się ciebie żona, nie słuchają się ciebie dzieci, ty sam siebie nie słuchasz. Czy tak można żyć?

Czy nie widzisz, głupi człowieku, że wszystko na świecie dzieje się mimo twojej woli? Zapomnisz się, narobisz głupstw, ludzie o tobie gadają, śmieją się z ciebie i tak zawsze. Kiedy wreszcie przestaniesz wystawiać się na po­śmiewisko, durniu jeden?

Woda, która nie ma gdzie spłynąć, stoi martwa, brudna, niezdrowa. To ty, Iljkaszu Runiciu, jesteś taką wodą. Kto ci winien, że nie masz synów? Ubzdurałeś sobie, że Dziuls i Cika dadzą ci małego, a oto i masz, nawet mu imienia twojego nie dali, boś pijak, łajdak próżniak.

Twoje imię zaginie. Za sto lat ani śladu, ani wspomnie­nia nie zostanie po Iljkaszu Runiciu.

(•t«|



%











WctM






MÓWIŁ:

Jakżem już powiedział, latem stamtąd z Vojvodiny, przy­jeżdża dużo tych naszych ludzi tu, do Lipowa, do krewnych, żeby trochę odpocząć. Lipowo to zdrowe miejsce, powietrze czyste, piękna okolica, Bunovnica blisko. Przyjeżdżają ina­czej odziani. Mężczyźni, bracie, w garniturach, pod krawa­tem, kobiety w wąskich spódnicach i na wysokich obcasach. A my każdego łata czekamy na nich jak zziębnięty słoń­ca. Drzewa w Lipowie rosną nie dla nas, chłopów, wiecznie spracowanych, ale dla nich, tych, co mają czas wysiadywać w chłodzie. Przyjadą i chwalą się, jak to tam w Vojvodi- nie żyją w zgodzie i wygodzie, nie wróciliby tu do Lipowa za nic. Przyjeżdżają utuczeni jak wieprze żołędziami kar­mione, rozwalają się pod wczesną śliwą, słuchają piosenek z tranzystorów, rozprawiają z nami tutaj o wszystkim, prze­konują nas, żebyśmy się przenieśli gdzieś z tego pustkowia.

Siedzę sobie w łęgu Szirana pod krzaczkiem, w dole pod nogami szemrze potok Mużdeki, a zaraz po drugiej stronie w wielkim cieniu wczesnej śliwy, zwróceni ku mnie, siedzą syn Torboguza Bożo, Lazdrka Romić i kuma Trivuna.

Bożo powiada Lazdrce, że mu dziękuje za to, że gdy był w Rupaszinie zeszłego roku, wstąpił do niego do domu. On, Bożo, się tego po nim nie spodziewał, po swoim starym dru­hu, z którym krowy pasał na tych łąkach.

Lazdrka powiada, że faktycznie nie miał czasu. Wpadł wtedy do miasta jak po ogień. On do niego, Boża, nic nie ma. Kiedy się Bożo wyprowadzał, płakał po nim jak bóbr,

80

ryczał jak młody wół. Jak ma nie płakać za swoim czło­wiekiem, sąsiadem? Ale ni chwili nie miał, by wstąpić do niego.

Bożo powiada, że nim się wybrał do Lipowa, widział się z Miljkicą. Pozdrawia Lazdrkę i matkę setki razy. Co dzień chodzi na jakąś praktykę, przyjedzie tu w końcu tego mie­siąca. Prócz tego Miljkicą coś często spotyka się z Miszem Rgi. Pewnie Lazdrka się z nim spowinowaci.

Lazdrka powiada, że byle tylko Miljkicą szczęśliwie skończyła szkołę, to nie będzie się mieszał do jej miłości, nie jego rzecz. Niech wychodzi, za kogo chce, i tak jej bę­dzie, jak sobie sama wybierze. Chciałby tylko wiedzieć, jak tam jego kum Szibonia Runić, co porabia? Coś tu w Lipo- wie o nim nie słychać.

Bożo powiada, że od wiosny pracuje z Szibonią w jednej fabryce. Szibonia ma się dobrze, ale kłamie jak najęty. Kie­dy robotnicy w fabryce dowiedzieli się, że Bożo jest krew­nym Sziboni, dalejże go jeden przez drugiego wypytywać

o Szibonię, bo już po dziurki w nosie mieli jego gadania

o tym, jakim to on był bogaczem, największym w całym Lipowie. Niejakiemu Radoslavowi mówił, że miał tu dwa wielkie śliwniki. Rosły w nim takie śliwy, że żadnej nie można było objąć rękami, każdego roku gałęzie pod owo­cem uginały się aż do ziemi. Co roku miał z nich śliwowicy jak wody, mógłby nią przez trzy dni młyn napędzać. U nie­go rakiję pito nie kieliszkami, tylko garnuszkami. Miał dwa konie jak malowane, kare, silne; na słońcu wszystko rośnie. Lepszych koni nie było w całym powiecie. Nałoży on na wózek cztery, pięć beczek, przyciągnie to wszystko przed piwnicę, beczki napełni czystą śliwowicą, zaprzęgnie konie, weźmie lejce w rękę — i do Muzułmanów. Przez godzinę sprzeda śliwowicę jak drogocenne kamienie. Do domu wra­ca z grubym zwitkiem tysiączków.

Niejakiemu Milivojowi opowiadał, że miał tutaj swój las. Drugiego takiego daleko by szukać. A pilnował tego swo­jego lasu. Wszystko, co mu było potrzebne do budowy, kradł z państwowego.

Niejakiemu Perowi opowiadał, że jego ziemia tutaj ro-

dziła dwa razy więcej niż ziemia w Vojvodinie. W czasie zbiorów kukurydzy to kosz za koszem wjeżdżał na jego podwórze. Pełno tu kukurydzy. Wieczorem cała wieś przy­chodzi do niego na łuszczenie. On nie łuszczy, tylko poi lu­dzi garnuszkami rakii. A śpiewu tam, krzyku, hałasu. O pół­nocy, kiedy już wszystka kukurydza jest wyłuskana, kiedy ludzie rozejdą się w różne strony do domów, po łąkach i sa­dach roznosi się śpiew pijanych łuskaczy. Ech, mój Boże, minęły te czasy.

Bożo nie chciał powiedzieć robotnikom, że te śliwniki, ziemię, las, konie dzisiaj ma Sziran Runić, były sąsiad Szi- boni, że Szibonia był zwykłym nędzarzem, boby potem z niego kpili. Powiedział, że to prawda, i jeszcze trochę do­dał. Robotnicy dziwowali się i dziwowali.

A jak niejaki Dziuro zapytał Szibonię, dlaczego zostawił takie bogactwo i wyprowadził się, to Szibonia odpowiedział, że jego żonie, Rużicy, zachciało się- być panią, wylegiwać się w cieniu, zaczęła mu wiercić dziurę w brzuchu i gło­wę zawracać, żeby urządzili sobie łatwiejsze życie, najle­piej, żeby wszystko sprzedali i przenieśli się gdzieś, bo kto się będzie borykać z tyloma śliwami, ziemią, końmi, to gor­sze od galer. I diabeł go podkusił, żeby posłuchać żony. Te­raz kaja się za to, co uczynił. Serce mu się kraje i do grobu krajać się będzie z żalu za Lipowem.

Bożo dziwi się Trivunie, czemu to ona nie pyta o Dziulsa i Cikę. Oboje czują się dobrze. Mały jeszcze lepiej. Dziuls ją pozdrawia, prosi, żeby nie pisała tak często i obszer­nie.

Trivuna powiada, że nie wie, w co ręce włożyć, tyle ma roboty, i jeszcze ma listy pisać. Po diabła ma pisać, kiedy ciągle ktoś jedzie do Rupaszinu albo stamtąd przyjeżdża, i on o niej, a ona o nim może się dowiedzieć więcej, niż trzeba.

Bożo powiada, że Dziuls codziennie labidzi, że go Trivu- na często odwiedza. Każdego miesiąca jest u niego w domu. Już wszystkie kury przez nią wyrżnęli.

Trivuna powiada, że będzie wielkie święto, jak ona przy- jedzie do swego Dziulsa. I jej, i jemu łzy strumieniem le­

ciały, jak się rozstawali. Po co go urodziła, lepiej było kłę­bek nici urodzić i załatać wór na mąkę, bo się sypie. Póki tu był, o byle co tłukł ją jak kobyłę, pół zdrowia jej ode­brał tym biciem. A jej Rkan jeszcze jej ’’precz” nie powie­dział. Oby tylko jej Rkan był zdrowy i cały, z tego wałko- nia z Rupaszinu nie ma żadnego pożytku.

Lazdrka powiada, że dla lipowian nie było nic dziwniej­szego od zachowania się Ciszka Romicia wtedy, gdy Rkan prosił o Guzlę. Jak usłyszał, że Guzla przyjęła od Rkana pieniądze, skrył się w kukurydzy nad źródłem Mrakicia i czekał, aż Guzla przyjdzie po wodę, potem wyskoczył z ku­kurydzy i powiedział: „Zapamiętas ty sobie, komu głowę zawracałaś psez dwa lata”, i sprał ją po gębie. Całe Lipo­wo żegnało się i Boga wzywało na wieść o tym, że Ciszko odważył się kogoś spoliczkować. Potem Ciszko, ku jeszcze większemu zdziwieniu lipowian, zjawił się nie proszony na weselu Guzli z Rkanem. Całą noc śpiewał, weselił się, pił kielich za kielichem. Wtedy lipowianie pierwszy raz usły­szeli, jak śpiewa Ciszko, widzieli, jaki jest, gdy się upije, i dobrze się bawili. A Rkan tylko zębami zgrzytał. Nie wy­rzucił go, bo nie chciał robić zamieszania.

Bożo powiada, że słyszał o tym od Szukana, kiedy ten był u niego w gościnie, ale niedawno słyszał też, że Guzla rzuciła Rkana i drugi raz wyszła za jakiegoś Pera z Lipo­wa Dolnego, co pracuje w Glinie; poszła na niańkę do cu­dzego dziecka. Po co jej było tak zaraz wychodzić za mąż? Musiało ją za bardzo świerzbić, a Rkan marnie drapał.

Trivuna powiada, że to prawda. Nie mógł jej Rkan zado­wolić w nocy. Nie był z niego żaden przodownik. Powiada-: ją, że mało kto w Glinie ma do tego taki dar jak ten Peroj Właśnie Rosa, matka Guzli, opowiadała raz na łuszczeniu kukurydzy u Szirana, że jej nowy zięć budzi się w nocy pięć razy, a Rkan budził się tylko dwa. Pero jest pierwszy do żartów i do bitki, a Rkan to zwyczajny niedołęga. Kiedy mieli iść prosić o Guzlę, Rkan zaklinał, żeby nie szli, bo nie chce się z nią żenić, nie podoba mu się. Ale w łóżku się pokochali. W dzień zawsze byli razem. Gdzie jedno, tam i drugie. Guzla idzie do źródła po wodę, Rkan z nią, Rkan

idzie do lasu po drzewo, Guzla z nim, a uciekła przez głu­pstwo. W kilka dni po powrocie ze szpitala poszedł Rkan do sklepu kupić sobie papierosy. Trivuna dała mu tysiąc dinarów. Guzla wyrwała mu z ręki ten tysiączek i podarła na kawałeczki. Powiada: ’’Mówiłam ci, żebyś nie palił, cały dzień kurzysz papierosa za papierosem, a nie masz co na grzbiet włożyć.” Rkan zamachnął się, żeby ją zdzielić, ale Trivuna w porę krzyknęła: ”Nie dotykaj jej, wstyd przed światem bić się tak zaraz po ślubie.” Gdyby wiedziała, że Guzla potem ucieknie, pozwoliłaby, żeby ją Rkan porząd­nie sprał.

Lazdrka powiada Bożowi, że według niego najbardziej- winna jest temu nieszczęściu choroba Rkana i szpital. Rkan na zardzewiały gwóźdź nadepnął, przebił stopę na wylot. Gdyby nie poszedł od razu do doktora, to mogłoby go ko­sztować życie. Leżał w szpitalu miesiąc. A Guzla w tym czasie zaczęła kręcić z Ninaciem Szirana, żołnierzem, który właśnie wtedy przyjechał na urlop. Ninać rozpościerał żoł­nierską bluzę tu, pod tą śliwą, siadali na niej, on i Guzla, i gruchali. Krowy Guzli przechodziły przez potok wprost w kukurydzę Iljkasza. Ninać brał pas, skakał przez potok i tak popędzał je klamrami i szlufkami, że mało im sierści nie pozdzierał. Czyżby on tak za darmo siedział przy zamęż­nej kobiecie i bydło jej zawracał? Kiedy Ninać odjechał, Guzla miała kilku nowych pomocników do pasienia bydła. Raz lało jak z cebra, a Szukan Grmljević stał z nią pod parasolem. Żeby to Szukan właśnie pasł i schował się przy niej przed deszczem, niech tam, ale nic nie pasł. I komu by się to nie wydało podejrzane? Dwa dni później Szukan po­jechał z nią do Kladuszy. Guzla pojechała dowiedzieć się, jak tam z Rkanem, a Szukan pojechał niby kupić drożdży do wódki kukurydzówki. Razem wrócili autobusem do mos­tu Radicia. Od mostu przez godzinę można dojść do Lipowa, a im dwojgu trzeba było trzy godziny z okładem. Szukan i Julika mało się przez to nie pobili. Rkan po powrocie ze szpitala dowiedział się o wszystkim i nietrudno mu było rozstać się z Guzlą.

Bożo powiada, że w Rupaszinie słyszał, jak to ten Pero

kilka razy walił Guzlę kołkiem, a jej nawet przez myśl nie przeszło, by go opuścić. Odeszła dopiero wtedy, gdy ją wy­rzucił za drzwi.

Trivuna powiada, że ciężko było Guzli rozstać się z ta­kim dobrym młocarzem. Póki z nim żyła, w dzień i w nocy zadzierała nogi. Ona, Trivuna, widziała Pera, chwacki chło­pak.

Bożo powiada, że Rkan powinien się ożenić z jakąś inną.

Trivuna powiada, że Rkan nie myśli o żadnej innej, tylko

0 Guzli. Od trzech panien ma propozycje, mógłby się jutro żenić, ale on chce Guzlę, i już. Ostatnio zaczął coś przebąki­wać, że pojedzie za granicę pracować.

Lazdrka powiada, że najlepiej by zrobił, jakby się od Guzli odczepił. To kobieta z kurewskiej rodziny, bękart. Rosa, jej matka, po wojnie jako wdowa ganiała po wszyst­kich prywatnych i państwowych lasach, po cudzych sto­gach i stertach. Kto miał tylko co w portkach nosić, mógł się u niej namłócić do woli. Póki Guzla była panną, o niej

1 jej bracie Klepanie mówiło się różne rzeczy. Klepan po­wiedział raz u niego, Lazdrki, w podwórzu, że z rodziny tylko matkę uznaje.

Trivuna powiada, że jej Rkan jest słabowity, ledwie dy­cha. Nawet do wojska go nie wzięli. Ona cały dzień mu powtarza, żeby jadł, kości na nim sterczą, chudy jak kij, brzuch mu do krzyża przysechł, spodnie wiszą na nim, któ­ra panna za nim się obejrzy? A jak wygląda choćby ten Pero, co się Guzla drugi raz za niego wydała? Gruby jak prosię. Na pewno sto kilo wagi. Jak jaki doktor. Dobrze go widać w grupie chłopaków. Ręce, głowa, nogi potężne. Nie nogi, ale dwie belki ruszają się, jak idzie. O ile by jej Rkan był piękniejszy, gdyby miał brzuch jak Pero i pełne policz­ki. Oni, Mużdekowie, mają tej rakii jak wody, Rkan powi­nien wypić co rano dwa, trzy kieliszki, zobaczyłby wtedy, jak by mu jedzenie smakowało, ale nie chce. Sowo daję, takiemu słabemu kobita niepotrzebna. I cichy jest jakiś, nie zagada. A Pero ma gadanie jak adwokat, mógłby tak człowiek trzy dni stać i słuchać go nie jedząc i nie pijąc.

Tylko że Rkan ciężki jest do wszystkiego jak kłoda. Póki

'/ v. • - v. ■

PN*

I \HlCt ImKm

tu byl Dziuls, ciągle gdzieś się włóczył jak jego ojciec. Rkan przy Dziulsie to złote dziecko, ale napotkał tę przeklętą Gu- zlę i wysechł na wiór. Trivunie serce się kraje, jak na nie­go patrzy. Opowiadała jej Dziuja Sziranowa, że jak kiedyś rozmawiała z Guzlą, to jej Guzla powiedziała, że wróciłaby do Rkana, ale słyszała, że by jej żebra połamał za to, że wyszła drugi raz za Pera, więc się boi. Trivuna powiada Rkanowi: ”Idź, korona ci z głowy nie spadnie, i powiedz jej, że to nieprawda, że ty ją ciągle jeszcze kochasz, że jej wybaczysz to drugie zamęście, że wszystko będzie, jak by­ło, że odtąd będziecie się słuchać i szanować. „Rkanowi to jakoś nie w smak. Bredzi tylko, że pojedzie pracować do Erefenu, niech no odsłuży wojsko, i dlatego nie chce Guzli z powrotem. Nie chce, by wróciła, a przez nią usycha. Mu­chy mu się w nosie lęgną, Smilja Bunczicia powiada Tri- vunie: ’’Pocierp, siostro, będzie mądrzejszy, jak z wojska wróci, tam mu wypędzą muchy z nosa.” A Trivuna na to: ’’Diabła tam mądrzejszy wróci. Pójdzie cielę do wojska, a wróci byk. Komu oleju Bóg do głowy nie nalał, temu nikt nie naleje.”

Innym razem znów rozmawiają pod wczesną śliwą Juli- ka Szukanowa, Niula Torboguzowa i Stoją, siostra Lazdrki Romicia z Rupaszinu.

Julika pyta Stoję, czy widziała w Rupaszinie jej Ratka; jak się ma, czy jest gruby? Czy przyjedzie latem do domu?

Stoją powiada, że Ratko coś zmizerniał na twarzy, po­liczki ma zapadnięte, oczy wybałuszone.

Julika powiada, że to dlatego, że chłopak dużo się uczy, oczy wypija mu przeklęta książka, a i dlatego, że mu tam ta szmatława Rużica, bodajby sczezła, marnie daje jeść. Ścierwo, bodajby ręce swoje pieczone jadła, liczy dziecku każdy kęs, zmusza, by jej pasł krowę nad kanałami, na łą­kę z nią chodził. Gdyby Ratko robił wszystko, co ona mu każe, nie miałby ani minuty na naukę. Potem mu się od­graża, że wszystko wyśpiewa Szukanowi o tym, jaki jest nieposłuszny, niech no tylko zjawi się w Rupaszinie. Szu- kan zdejmie pasa, wywlecze Ratka na ulicę i pod topolą stłucze, żeby widziała cała ulica, a ona w progu będzie się

śmiała. Rużica będzie komuś wygrażać? A bodajby jej dziec­ko w brzuchu skamieniało. Jak tu była zeszłego lata, Juli- ka patrzyła na nią jak na Bogurodzicę, nalała jej pełen gą- siorek rakii, żeby tylko, ścierwo, była lepsza dla jej dziec­ka, no i patrzcie, co suka z nim wyprawia. Ona, Stoją, nie dałaby swego dziecka do takiego domu, choćby wcale mia­ło się nie uczyć.

Potem przyszła pod śliwę moja Anka. Przywitała się ze Stoją, ucałowała, pyta, co nowego w Rupaszinie, jak Cika, jak Żabarovica.

Stoją mówi, że Cika ma się dobrze, nie można lepiej. Pę­kata jak winogrono. Wybielała na twarzy, wyładniała. Nic nie robi, nie jest już głodna i chuda, ma chleb i co na chleb położyć. Jej Dziuls co miesiąc wszystko co do dinara przy­nosi do domu. A mały jest jak dębczak. Ona właśnie nie­dawno była u Ciki, zastała ją, jak dziecięcymi majtkami muchy wypędzała z pokoju. Długo siedziały, piły kawę i rozmawiały o wszystkim. Cika i Rużica gniewają się na siebie. Wracały raz obie z miasta autobusem, Rużica poża­łowała pięćdziesiątaka na bilet, weszła kontrola i ukarali ją pięćsetką. Rużica prosiła, żeby Cika nikomu o tym nie mówiła. Cika obiecała, że nie powie. Ale tego i tak nie da się ukryć. Kobiety z jej ulicy długo o tym gadały śmiejąc się z głupoty Rużicy. Rużica przyczepiła się do Ciki, że nie dotrzymała słowa. Potem Rużica otworzyła na rozcież okna mieszkania, żeby się wywietrzyło, i gołąb Ciki wleciał do sypialni Rużicy. Rużica go złapała, związała mu łapki i da­ła swojej córce do zabawy. Gołąb wyrwał się dziewczynce | rąk i wleciał pod łóżko, gdzie siedział kot, który go zadusił. Gołębica Ciki została sama. No i Cika strasznie pokłóciła się z Rużicą o to, że jej rozbiła parę gołębi. Ale, jak mówią na ich uljcy, pokłóciły się przez innego gołębia, którego kot nie zadusił, a który nazywa się Dziuls. Stoją powiada, że Dziuls i Rużica coś na siebie zerkają. Ale ona, Stoją, w to nie wierzy. Czyżby Dziuls przy Cice, takiej ślicznej, spoglądał na kobylastą Rużicę?

Żabarovica ciągle za Lipowem wzdycha. Słaba jest jak trzcinkp Ma coś z płucami. Zeszłej zimy całkiem zmamia-

la, wszyscy myśleli, że zemrze, ale jakoś się wykaraskała. Na wiosnę wyjechała gdzieś na świeże powietrze i teraz, chwała Bogu, jest dobrze. Od jednej kobiety kupiła trzy gąski, urosły, na psa urok, wielkie, ciężkie były jak kamie­nie, a piękne jak malowanie. Kiedy Szibonia szedł do pra­cy, Rużica do ogrodu, Ratko i dzieci do szkoły, to te gąski, powiada Żabarovica, były jej jedyną rozrywką, gadała wte­dy z nimi do syta. Pasie je, mówią kobiety, nad kanałem i powiada: ’’Paście się, moje ślicznotki, nie pozwolę, żeby was ciężarówka przejechała. Tak, piękne moje, tak.” I bez ustanku coś do nich gada. Poszła raz Żabarovica po coś do domu, gąski zostawiła same, a one wyszły na drogę i wszy­stkie trzy rozjechała ciężarówka. Kilka dni po nich płaka­ła.

MYŚLAŁ:

...Ty, Iljkaszu Runiciu, jesteś z jednej strony potoka, a li- powianie z drugiej. Tu jest twoja kukurydza, a tam ich bydło. Spór między tobą a lipowianami nigdy się nie skoń­czy. Będziesz spokojny dopiero wtedy, jak oni rozjadą się po świecie, a ty sam zostaniesz w Lipowie, sam na wzgórzu Runicia.

Podskakujesz i skwierczysz jak skwarek na patelni. Na­rzekasz, że nie masz synów. Na co ci synowie, po kiego li­cha? Żebyś się kłócił z nimi, bił, żeby uciekli od ciebie w świat?

Jesteś zwyczajna baba. Nie obchodzi cię, o czym mówią mężczyźni, tylko baby. Smilja i Trivuna biły się z tobą. Na prawdziwego chłopa baba ręki nie podniesie, tylko na tchó­rza, na tego, co go wszyscy mają za nic. Zrzuć portki, Iljka- szu Runiciu, i wdziej spódnicę.

MÓWIŁ:

' Przywędrowali do Lipowa, licho wie skąd, Cyganie i roz­pięli pod wczesną śliwą trzy białe namioty, a kilkanaście metrów od namiotów postawili karuzelę. Następnego dnia była niedziela i zebrała się wokół karuzeli siła narodu z Li­powa i okolicznych wsi. Lecą w powietrzu pastuchy, eme­ryci, dzieci, płyną piosenki z gramofonu jedna za drugą. Widzę Szirana, jak łapie w locie krzesełko Guzli, szurnął Guzlę w górę, a potem zawisł nad nią jak jastrząb nad kurą, znów złapał jej krzesełko i cisnął w górę, a jej żółte włosy płyną w powietrzu jak włosy nimfy. W następnych jazdach podrzucali Guzlę Szukan, Lazdrka, Rga i Żarin. Przyszła kolej i na mnie. Byłem nieco podpity. Zaraz zła­pałem krzesełko Guzli, a jej żółte włosy biły mnie w oczy i usta. Sczepiłem łańcuchy i znalazłem się z Guzlą oko w oko. Mrugnąłem do niej. Ona zaśmiała się. Potem roz­łączyłem łańcuchy, wziąłem rozmach i wypuściłem ją w nie-, bo pod obłoki, a sam lecę zupełnie nisko. Nie udało mi się jej złapać. Tej niedzieli Guzla rzuciła kość niezgody między lipowskich emerytów. Cały czas dobijali się o krzesełko przy niej, podrzucali ją do góry, splątywali łańcuchy.

Akurat tego dnia, kiedy Cyganie odeszli spod wczesnej śliwy diabli wiedzą dokąd, Guzla za moją namową urzą­dziła z lipowskich emerytów pośmiewisko nad pośmiewi­skami. Ten dzień był dla mnie najmilszy w życiu. Tego dnia pęczniałem i rozpływałem się z rozkoszy. Żebyście tego

MMMMMpHHMfS Ml

B

dnia, ludzie moi, mogli być na moim podwórzu, posikali- byście się i poupadali z wielkiego śmiechu.

Tego dnia na moim podwórzu pod śliwą lubaszką było pijaństwo. Przyszli emeryci: Sziran, Torboguz, Szukan, Laz- drka, Rga i Stevo Baszić. Była i Guzla. Ja nalewałem ra­kiję. Chlapnęli emeryci na początku trochę więcej i roz­ochocili się, rozgadali.

Szukan powiada, że jego Ratko nie skończył szkoły. Oto kim się cieszył, radował, leniem, gałganem i wykolejeń­cem. On się go wyrzeknie i ogłosi to w gazetach. Mógł prze­cież Ratko być taki mądry jak Zoran, a on zgłupiał. Naj­bardziej winna temu Julika. Jak tylko Szukan chciał go sprać za lenistwo do nauki, Julika zaraz leciała go bronić, a jego, Szukana, wyzywała od ustaszów, drani, co rodzo­nych dzieci nienawidzą. Ej, zapłaci mu Julika za to dziś wieczorem, zapłaci..

Sziran powiada, że swego Zorana na łańcuchu przywlókł­by z Rupaszinu jak psa, gdyby tylko usłyszał, że ma choć jedną pałę, i zmusił, by dobrze zawinął rękawy i kopał, albo by go zaraz posłał w świat do pracy. To on ma orać jak wół, aż ręce mu nocą goreją od ciężkiej pracy, i posy­łać tam Zoranowi pieniądze, a Zoran będzie włóczyć się po ulicy za jakimiś zdzirami i zbierać pały w szkole? Ani mu się śni.

Lazdrka powiada, że jakby usłyszał coś złego o swojej Miljkicy, to byłby w stanie w ciągu dwudziestu czterech godzin pojechać do Rapaszinu i wygarbować jej skórę. Ale dziewczyna boi się go jak ognia i uważa, co robi. Wszystkie te nasze dzieci w Rupaszinie są zielone jak młoda trawa i jeśli im tylko trochę popuścić cugli, zaraz gdzieś brykną i cały trud, żeby je wykształcić, pójdzie na marne.

Rga mówi, że jego Miszo szkołę zawalił, ale go za to nie gani. Niby taki, co szkołę skończył, ma lepiej od Misza. Jak będzie miał wielkie szczęście, to znajdzie jakąś posadkę, bę­dzie brał raz w miesiącu nędzną pensyjkę i biedę klepał do grobu. A jego Miszo pojedzie do Erefenu pracować, tam zarobi sobie na dom, na limuzynę, na wszystko, co mu trze­

ba. Będzie żyć jak lord. W dzisiejszych czasach tyłeś wart, ile masz.

Torboguz mówi, że dzisiaj człowiek nie wie, co robić z dzieckiem. Poślesz je do szkoły, to wszystko w domu na tym cierpi, bydło, trzoda, nie ma kto ich napaść, żona mu­si rzucić wszystkie ważne roboty i bawić się w pastucha. Zostawisz je tu w domu, jeszcze gorzej.

Potem emeryci zaczęli długo i szeroko rozprawiać o woj­nie, o wyjazdach do pracy za granicę, o przesiedlaniu się do Vojvodiny. Szukan pyta, czy mam zamiar gdzieś się stąd przenieść. Powiadam, że nie. No bo gdzie bym, ludzie moi, mógł iść z Lipowa? Emerytury nie mam, nikt z mego do­mu nie ma płacy ani pracy za granicą. Za to, co tu mam, gdzie indziej mogę sobie kupić tylko chałupinkę, hektar zie­mi, a to za mało, żeby jakoś żyć. Nie ma dla mnie życia bez Lipowa.

Torboguz powiada, że w Lipowie może żyć tylko ten, co nie widział nic lepszego. Tam, w Rupaszinie, za połowę tej pracy co tu lepiej i wygodniej żyją nawet ludzie siedem ra­zy głupsi od niego, Torboguza, a on się męczy tutaj na tych wzgórzach i uprawia te swoje piaski, na których dobrze rosną tylko jeżyny i dzikie róże. Zaraz jutro by się wyniósł, gdyby się trafił dobry kupiec na jego chudobę.

Lazdrka powiada, że mnie, jako że mam zamiar mieszkać tutaj, bardzo były potrzebne dom i obejście Sziboni. Gdyby Szibonia oszukał go tak jak mnie, wypaliłby mu z dubel­tówki między oczy. Zapamiętałby sobie, kogo wykiwał.

Dlaczego, ludzie złoci, miałbym strzelać człowiekowi mię­dzy oczy, skoro mi uczciwie zwrócił moje pieniądze? Ciężko teraz żałuje, że się przesiedlił, a ja żałowałem, że kupiłem od niego ziemię. On jeszcze raz ruszył głową i jeszcze raz obliczył, że nie opłaci mu się wracać tutaj, a ja wyra­chowałem, że nie mam po co kupować ziemi, bo nie mam synów. Oto w czym tkwi całe nieporozumienie między na­mi.

Zauważyłem, jak Sziran i Guzla strzelają do siebie ocza­mi, jak się przymierzają do siebie. Kiedym wychodził z cha­ty z nową butelką rakii, spostrzegłem, że pod stołem poplą-

91

Ę WY \

/ , / i i .

tały im się nogi. Po opróżnieniu czwartej flaszki Sziran za­czął piosenkę:

Gdybyś, moja mała, kierownicą była,

Obracałbym tobą na zakrętach, miła.

Nikt jej nie podjął. Potem Sziran przytomnie, jakby nig­dy nie wypił kieliszka, zapytał Guzlę, czy ma w swoim le- sie jakieś rosłe dęby, on zamierza tego roku stawiać chle­wik, a jeszcze nie przygotował budulca. Guzla popatrzyła na niego z poważną miną, jakby chodziło o ważną sprawę. Rzekła mu, że przyjdzie któregoś dnia na ich wzgórze i we dwoje pójdą do lasu zobaczyć, a jak znajdą dębczaka, co by mu pasował, łatwo się ugodzą. Tak, myślę sobie, pójdą do lasu. Niech ich Bóg prowadzi. Lasu Mrakicia nie moż­na nazwać lasem. To zapuszczone krzaki, w których gdzie­niegdzie rosną rozrzucone dąbki. Odkąd Guzla znowu zo­stała sama, dębów Mrakicia nagle zaczęło ubywać.

Widzę, że i braciom emerytom robi się gorąco. Coś ich gniecie w żołądku, co i raz któremuś się odbija. Żeby jesz­cze podsycić ogień, zacząłem śpiewkę:

Powiedzże mi, mój zielony gaju,

Czy to w tobie kotki się kochają.

Wszyscy zrozumieli. Potem rzucali na Szirana złe spoj­rzenia. Rga na złość we wszystkim mu się sprzeciwiał. Jak­by Sziran powiedział ’’niebo jest błękitne”, Rga by rzekł: ”nie błękitne, ale czarne”. Stevo Baszić zwrócił mu uwagę, żeby się nie wygłupiał, gdy pije, teraz masz, dostał po no­sie, a to, że ma nowe ubranie i jest gospodarzem — to jesz­cze nie wszystko.

Lazdrka głośno mu ubliża i wyzywa od ostatnich; powia­da mu, że żadnej padliny z domu nie wyrzuci, jego rodzina je zdechłe kury i cielęta, co padły na motylicę. W każdej chwili groziło, że się wezmą za łby i pobiją. A Sziran jest lękliwy jak koza. Zaraz go strach obleciał. Nic nie powie­dział, wstał od stołu i niby to poszedł się wysikać. Więcej nie wrócił.

Emeryci hulaki chleją dalej. Ani się obejrzysz, nie ma

litra. Lazdrka Romić nażłopał się jak Świnia, język mu się plącze, powiada, gdzie ma Szirana, i grozi, że mu jeszcze kiedy dołoży. Od gołobrodego chłopa i wąsatej kobiety trzeba uciekać gdzie pieprz rośnie. Co go obchodzi, czy Szi- ran wyprosił emeryturę, czy nie i jaka jest jego Ljeposa- va. Do wszystkiego musi pchać swój nos, jak Świnia w łaj­no, zasraniec jeden. Lazdrka gdzieś ma jego pieniądze i je­go bogactwo, on na to wszystko sra i rzyga. I gdzieś ma te­go przemądrzałego chłopa. Przemądrzały i głupi to jak ro­dzeni bracia.

Guzla powiada Lazdrce, żeby wreszcie przestał cały czas gadać jak najęty, nikt przy nim nie może dojść do słowa.

Lazdrka powiada, żeby się Guzla nie darła, jak jej nikt na ogon nie nadepnął, może zaraz dostać po nosie i prze­stanie się wtrącać do męskiej rozmowy.

Guzla powiada Lazdrce, że jest śmierdziel, że go się wca­le nie boi. Jeśli jest mężczyzną, niech się odważy ją ude­rzyć. Ona to nie nieboszczka Draga.

Zauważyłem, że Guzla ukradkiem szturchnęła Szukana łokciem w żebro. Szukan wydarł się na Lazdrkę: ’’Dokąd tak będziesz mełł ozorem jak pusty młyn?”

Lazdrka na to spokojnie: ”Ja się, bracie, żywego człowie­ka nie boję.”

Szukan huknął Lazdrkę prosto w gębę. Lazdrka przegiął się do tyłu i wybałuszył na Szukana ocży jak wół. Powiada: ’’Dziękuję ci za to.”

Szukan chrząknął, zazgrzytał zębami, złapał obiema rę­kami flaszkę, w której było do połowy wódki, i przechyliw­szy powoli głowę wypróżnił ją do dna i popchnął ostro ku mnie: Powiada: ”Idź, nalej na mój rachunek.”

Wstał od Guzli i usiadł przy Lazdrce. Z oczu trysnęły mu łzy jak orzechy laskowe. Toczą mu się po twarzy jedna za drugą. Pociąga nosem. Czka. Powiada: ”Laz-dr-ka, bra- -cie, przebacz.”

I Lazdrce zebrało się na litość. Rozpłakał się jak bóbr. Zwarli się obaj w uścisku i dalejże się całować po twarzy i włosach.

Szukan znów siadł koło Guzli. Szturcha ją, podszczypu-

je, pcha rękę, gdzie nie trzeba. Lazdrka patrzy na niego krwiożerczo, jak zbój. Guzla kuksnęła Szukana w żebra. Szukan skoczył zza stołu jak ogier, wyrwał z wewnętrznej kieszeni kozik, machnął. ’’Lazdrka, jesteś trup.”

Lazdrka zerwał się. Złapał świńskie koryto, co stało tu dwa kroki obok, i cisnął je przed Szukana. Szukan na wszelkie sposoby próbował dźgnąć Lazdrkę, ale Lazdrka za każdym razem podstawiał koryto i nóż wbijał się w dno. Zwodzili się tak i przechytrzali kilka minut, a potem Szu­kan nagle rzucił nóż, jak mógł najdalej w śliwnik, łzy mu się znów puściły z oczu, zaczął prosić Lazdrkę o przebacze­nie, zaklinał się: bodajby mu obie ręce uschły, jeśli mu kie­dy na myśl przyjdzie tknąć Lazdrkę, oni obaj, powiada, to przyjaciele z dzieciństwa, wstyd, żeby się bili. A Lazdrce zebrało się na litość, trysnęły mu łzy z oczu, koryto wypa­dło z ręki. I znów Szukan i on zaczęli się ściskać i cmokać.

Szukan potem siadł na swoje poprzednie miejsce przy Guzli, a Lazdrka powlókł się do domu. Teraz posprzeczali się Torboguz Mużdeka i Rga Bunczić. Wymachują rękami i skaczą sobie do oczu.

Torboguz powiada, że na wojnie kilka razy leciał w po­wietrzu, chodził bosy na mrozie, nogi miał czerwone jak raki, czołgał się przez jakiś las niby święty Łazarz, ustaszów dusił rękami, ptaki zębami zagryzał, a tu znalazł się jakiś Rga Bunczić, który za przeproszeniem nie umie i rozporka wyjąć jak trzeba, gdy mu się zbierze na szczanie, zawsze przy rozporku ma mokro, znalazł się taki i szczeka po wsi, że on, Torboguz, to łajdak i cham, że przez synową dostał emeryturę.

Rga powiada, że mu już Torboguz nadojadł swoim gada­niem. Sto razy mu powtarzał, żeby się odczepił od niego i jego synowej i prosi go jak człowieka, by go zostawił w spokoju. Co się czepia jego, jego synowej i jego emerytu­ry? Lepiej by wysmarkał gluty, co mu wiszą z nosa, otarł ropę z oczu, zamiast pozwalać tej swojej końskiej gębie z zajadami duby smalone pleść.

Torboguz wciągnął gluta i splunął nim przez stół prosto w twarz Rgi. Rga mu oddał w ten sam sposób. Guzla trą-

ciła Szukana łokciem i mrugnięciem wskazała na Torbogu- za, który już porwał flaszkę i zdzielił nią Rgę. Szukan go przez stół złapał za szyję i pchnął. Torboguz razem z krze­słem gruchnął na plecy, przy tym nogami zaczepił o blat stołu, który się uniósł, i na Rgę, Guzlę i Szukana poleciały szklanki i papierosy. Torboguz zerwał się na równe nogi, czmychnął do mojej obory i zamknął się. Szukan pobiegł za nim i przez gnojówkę, przez otwór do wyrzucania gnoju myk do środka. Torboguz czekał tam na niego z widłami i wycelował mu je prosto w oczy. Bydło w tym czasie pa­sło się na łąkach Tintora, skąd słychać było piosenkę pa­stuszą.

Guzla, moja Anka, Stevo Baszić, Rga i ja z wielkiego śmiechu sturlaliśmy się po trawie w dół aż za gnojówkę.

Emeryci tak się nażłopali, że nie wiedzieli, gdzie mają głowę, a gdzie tyłek. Ale, ludzie moi, jakby rakija nie była dobra, nie miałaby beczka sześciu obręczy. Na ludzkiej gło­wie nie ma ani jednej obręczy i dlatego człowiek różności wyrabia, jak się spije.

Pasła Guzla potem bydło na łąkach Tintora, przeszła na łęg Szirana, rozkraczyła się, uniosła kieckę i leje jak koby­ła. Ja za swoim pagórkiem gębę rozdziawiam patrząc na jej udziska, ślina mi do ust napływa, w mózgu mi się tysiąc świdrów kręci, zapomniałem, gdzie jestem. I tak Guzla przyłazi raz, drugi, trzeci. Nie patrzy- wokoło, nie obejrzy się, nie boi się, że ją kto zobaczy. Niby nie wie, że ja siedzę w łęgu. Za czwartym razem nie mogłem zdzierżyć, wysko­czyłem zza pagórka i na nią. Wzdragała się, broniła, ale nie krzyczała. A kiedy ja się z nią obłatwiałem, jej bydło, cała piątka, tuczyło się na mojej kukurydzy. I jeszcze kilka razy bydło Guzli tuczyło się na mojej kukurydzy z tego sa­mego powodu. Pastuchy zaczęły się rozpytywać pod wcze­sną śliwą, dlaczego Guzla tak długo siedzi w łęgu, kiedy idzie za potrzebą, i dlaczego ja zaraz każde bydło przepę­dzam, gdy mi wejdzie w kukurydzę, a jej bydła nie. Moja Anka po raz pierwszy, odkąd ją sobie wziąłem, zaczęła na mnie krzyczeć, że źle pilnuję kukurydzy, i przeklinać na całe gardło. A ja myślę sobie: ki diabeł mnie podkusił, że-

11» ‘ittenr ♦»?

w.#

w» Jk V M

bym na starość zajmował się kurewską robotą, przeciem człowiek żonaty, mam córki. Aby udowodnić mojej Ance, ie nie kocham się z Guzlą, przyłączyłem się do niej i do Dziui i poszliśmy w swaty prosić o Guzlę dla Żarina, cho­ciaż ja na Żarina patrzeć nie mogę. To niedojda, matoł nad matoły. Nasadzi na oczy jakieś zielone kapeluszysko, moż­na by przysiąc, że z czasów Franciszka Józefa, zadrze swój świński ryj, łazi po wsi prosząc ludzi o tytoń i tylko patrzy, i by co ściągnąć. Od urodzenia nawet paczki papierosów nie kupił. Jak z kimś rozmawia, trzyma ręce w kieszeniach i gmera po jajach.

Powiadam ja Żarinowi pod wczesną śliwą: ’’Słuchaj, Ża- rinie, ty, na mój rozum, tyłeś głupi co leniwy. Głowę masz pełną serwatki. Jesteś zwykły dureń i nędzarz. Niewiele brakuje, żebyś był jak Ciszko Romić. Po diabła ci ta cha- łupina, skoro nic w niej nie masz? Żyjesz jak wilk. Oto jaki jesteś: nie umyty, obdarty, jakbyś spał ze świniami. Tak żyć nie można, mój synku. Posłuchaj ty głupiego Ujkasza, a jeżeli ci potem będzie źle, pluń mu w twarz. Chodzi o jed­ną kobietę młodą jak kropelka, co świeżo na ciebie spadła. Jeśli jej sobie nie weźmiesz, to zasłużyłeś, żeby cię zabić, boś niedojda. To dopiero klacz, ech, cycata, dupiasta, a ja­kie ma łydy, głowę trzyma wysoko jak narowiste źrebię, tylko stanąć i podziwiać. Tobie, mój synku, niepotrzebne jakieś potorocze, ale taka kobita, żebyś przynajmniej miał na co wleźć. To jest, bracie, Guzla. Matka jej jeszcze młoda, bez jednego siwego włosa. Gwarantuję ci, że będziesz miał najpiękniejszą babę w całym Lipowie.”

Następnie mówię do Guzli pod wczesną śliwą: ”Ty jesteś, serce moje, dobre dziecko. Wiem to od tamtego dnia w mo­im podwórzu. Pięknieś się spisała. Wartaś nagrody. Tylko, serce moje, źle, żeś sama. I niedobrze, że tak się wałęsasz po próżnicy, żeś rozpustna i że chciałabyś, żeby wszystko by­ło tak, jak ty powiesz. Myślę sobie, że najlepiej dla ciebie będzie, jeśli wyjdziesz za mąż, na przykład za Żarina. To prawda, on ma czterdzieści lat, ale musisz przyznać, moja droga, że młodo wygląda, nikt by mu nie dał więcej niż dwadzieścia siedem. Prócz tego, serce moje, on w przy­

szłym miesiącu dostanie emeryturę. Te pieniądze miałabyś w garści, a przy nim mogłabyć się zabawiać, z kim chcesz. Przemyśl sobie to wszystko, co ci mówię.”

I rzeczywiście, szast prast, ciachu machu, Dziuja, Julika, moja Anka i ja tak namotaliśmy, że się Żarin wżenił w dom Guzli. Zaraz potem pokłócili się Torboguz i Żarin. Guzlę i Rosę naszła chętka na mięso i kiełbasę, posłały więc Tor- boguza do sklepu po kawę i papierosy, a kilka minut póź­niej Żarina z worem do domu Torboguza na rabunek. Niu- la wtedy była w Vojvodinie u syna Boża. Torboguza coś tknęło, w połowie drogi zawrócił do domu i przyłapał Ża­rina, jak złaził ze strychu po drabinie z worem wypchanym wieprzowiną. I z tego powodu obydwaj pokłócili się na śmierć.

Jak przechodzisz koło lipowskich zagród, to w każdej pod jabłonką, żywopłotem lub pod lipą, czereśnią, morelą czy morwą napotkasz ule. Na wiosnę, gdy się zazieleni i rozkwieci, gdy zaśpiewa kos, wszędzie brzęczą pszczoły, zwłaszcza jeśli pójdziesz wzdłuż potoku Mrakicia, pod wiel­kimi rozłożystymi lipami, a na łąkach Tintora zobaczysz, jak siadają na kwiatach.

Rosa Mrakiciowa nie hodowała pszczół. Gdzie by kobie­ta łaziła po śliwach i zdejmowała roje w czas rojenia. A jej syn Klepan niegospodarny i nigdy go w domu nie ma. Za­chciało się raz Rosie i Guzli miodu i kazały Żarinowi przy­nieść go, skąd chce, choćby miał komu ukraść ul. A Żarina rzeczywiście trudno namówić, by coś ukradł! Akurat, tyle co zmusić żabę, by skoczyła w wodę. I, mać jego złodziej­ska, porwał mój ul. Przypomniał sobie, gnojek, że mój Żół­tek nic mu nie zrobi, i niepostrzeżenie zakradł się na moje podwórze. Ten ul znalazłem pusty w potoku Mrakicia. Za­raz go poznałem. Jakbym miał nie poznać, skoro własną ręką wyplotłem go w łęgu Szirana. Już ja tak zrobię, że Żarin pójdzie za to do ciupy.

...Ty, Iljkaszu Runiclu, przez całe życie strzelałeś w próż­nię. Wszystkie twoje pociągi przejechały. Przegapiłeś kolo­nizację, emeryturę.

Czy nie rozumiesz, durniu jeden, że w dzisiejszych cza­sach trzeba być bezczelnym, łgać, kręcić, żyć czyimś kosz­tem? Po co opuszczać nisko swoje gałęzie, żeby je wszela­kie bydło obgryzało?

Czyś miał co z tego, żeś zrobił pośmiewisko na swoim po­dwórzu? Kochasz Guzlę, a wydałeś ją za Żarina, za tego spasionego wieprza. Nic nie potrafisz.

Odczep się raz od tych emerytów i reszty nierobów li­powskich. To darmozjady śmierdzące, rzygać się chce.'Kto nic nie robi, zło czyni, głupoty go się trzymają. Czy ty, pół­głupku, myślisz) że przychodzą do twojej zagrody, bo się za tobą stęsknili, bo cię lubią? Przychodzą dla twojej Anki.

Zadrzyj ze wszystkimi i żyj sam...

MÓWIŁ:

Ludzie moi, ja doprawdy nie wiem, co to ?a kobieta ta Rosa Mrakiciowa. W domu żadnego porządku nie utrzyma. Jej dom to nie dom, ale chlew. Wszystko tam nie tak, jak potrzeba. W sypialni łóżka cały dzień nie zasłane. W kuchni bałagan. Po stole walają się okruchy, skórki, łyżki. A na tym wszystkim roje much. W żadnym domu nie widziałem tyle much co u nich. Podłoga stara, miejscami belki wyłażą. Czego się tam nie utyka po kątach, istna siedziba strzyg.

Jak Guzla była jeszcze panną, nie było tam tak niepo- rządnie i brudno, człowiek mógł do nich przyjść, siąść sobie, pogawędzić, a teraz, od kiedy znów została sama i wyszła za Żarina, zrobiła się taka jak Rosa.

A mimo całego brudu i Rosa, i Guzla są jak klaczki Nie pamiętam, żeby któraś z nich była kiedy w szpitalu. To na pewno dlatego, że ich dom stoi na najwyższym wzgórzu w Lipowie, a zaraz przed domem jest las, i wdychają czy­ste powietrze, mają też dobrą wodę do picia. Dziwię się tylko, jak Żarin może wytrzymać w tym brudzie.

Siedziałem kiedyś u Rosy w domu, to był czwartek, Ro­sa rozciągała ciasto na strudel, naraz złapała się ręką za ten swój kinol, kichnęła z całej siły, strząsnęła smarki w stronę drzwi, smarki frunęły jak ptaszek i osiadły na zie­mi gęste, żółtawe, zielonkawe. A Rosa wytarła palec o kie­ckę i dalej rozciąga ciasto. Ja bym tego strudla, ludzie moi, palcem nie tknął, a ona je szykuje dla kopaczy. Zjedzą i nie będą mieli pojęcia, jak je robiła.

99

Przyjechała do mnie w gościnę z Vojvodiny jedna moja dalsza krewna. Kobieta delikatna, kulturalna, robi wszyst­ko razem z moją Anką. Nie wstydzi się nas, wieśniaków. Wracając jednej soboty z Vrnograczu doszliśmy, ta moja krewna i ja, do wczesnej śliwy, pod którą siedzieli Szukan, Lazdrka, Rosa i Rkan. Przysiedliśmy się do nich, by trochę odpocząć, i tak gadu, gadu, przegadaliśmy dobrą godzinę. Nagle Rosa złapała się za swój wielki nochal, przechyliła na stronę i plask smarki w trawę. Wszyscy skrzywili się i odwrócili z obrzydzeniem. Gdybym mógł, tobym ją wtedy nabił w armatę. ”Co tu, do cholery, smarczesz przy mojej krewnej!”, wrzasnąłem. „Twoja krewna nie święta”, odgry­zła się Rosa. ’’Jeszcze śmiesz coś mówić, krowo bezwstydna, bestio niewychowana. Czego nie kupisz sobie chusteczki? Żeby cię piorun strzelił!”, mówię. ’’Tego ci, Iljkaszu, nie zapomnę”, powiada.

Przypomniało mi to moją zmarłą babkę, niech Bóg ma w swojej opiece jej duszę, zalazła mi ona za skórę. Spałem z nią w tej małej izbie. Babka w nocy stale kaszlała i wy­latywały jej takie charki jak wróble. Mało bebechami nie rzygałem. I charkała tak stara do samej śmierci. Jakbym tylko słówko ojcu pisnął o babki kasłaniu, toby mnie za­tłukł. Ojciec mój był bardzo porywczy i gwałtowny.

Na domiar złego ta moja przeklęta babka, gdy tylko za­snęła, puszczała śmierdzące wiatry. W dzień się powstrzy­mywała, w nocy tyłek miał pełną swobodę. Kiedy otwie­rałem okno, żeby trochę wywietrzyć izbę, stara zaraz bu­dziła się i krzyczała: ’’Dlaczego otwierasz, zimno mi żaszko- dzi.” Nie śmiałem jej powiedzieć prawdy, boby się bardzo rozgniewała, rano powiedziałaby ojcu i miałbym dopiero za swoje. Bo moja babka powtarzała po tysiąc razy, że nie ma na świecie większego wstydu, niż kiedy kobieta pofol­guje swemu tyłkowi. Wstawałem bez słowa i zamykałem okno. Nie mogłem się doczekać, kiedy babka umrze.

Stoją, siostra Lazdrki Romicia, jako panna jeszcze, po wojnie pierdnęła wśród żniwiarek Szukana Grmljevicia i nazwali ją we wsi ’’Pierdka”, i śpiewali o niej piosenkę: „Dyrda Pierdka przez podwórze, po czemu, Pierdka, jajo

kurze?” Dzieci naigrywały się z niej wołając po łąkach Tintora: ’’Pierdka, Pierdka, Pierdka.” A ona goniła dzieci aż do Bunovnicy i rzucała w nie kamieniami i kaczanami, ale na próżno. Nikt potem nie chciał się z nią zabawiać pod wczesną śliwą. W końcu udało się biedaczce wyjść za mąż. A była potężna jak armata, daleko by jej szukać pary.

W zeszłym roku u mnie na zbiórce kukurydzy Vukica Rgi i Julika Szukanowa o mało się za łby nie wzięły, bo Ju- lika przy obcych zbieraczach powiedziała Vukicy, że puści­ła bąka. Na szczęście inni zbieracze nic nie słyszeli, bo gło­śno łuszczyli kaczany. Tylko Julika też nie powinna sły­szeć, bo Vukicy już dawno pora wyjść za mąż. Jakby to by­ło, gdyby ktoś przed obcymi powiedział coś takiego jej Na- dzie? Vukica jej przy tym nagadała Bóg wie co. A wieczo­rem Smilja specjalnie poszła do domu Grmljevicia przyznać Julice słuszność.

Potem służyłem u ojca Szirana, Jova. Kiedyś kopcowaliś- my ziemniaki w ogrodzie. Przycupnął Sziran przy jednej kupce, ja przy drugiej, przebieramy ziemniaki, każdy do swego kosza. Były z nas wtedy dwa chwackie hultaje. Szi­ran cichcem podszedł do mnie, podniósł nogę, z całej siły pierdnął mi prosto w głowę i śmiejąc się na cały głos od­skoczył do swego kosza. A ja złapałem wielki ziemniak i buch go w plecy. Wtedy on ze swojej kupki, a ja ze swo­jej zaczęliśmy tłuc jeden drugiego ziemniakami, a potem przeszliśmy do innych kupek. Wszystkie ziemniaki rozrzu­ciliśmy po całym ogrodzie i poza ogrodem. W miejscu, gdzie były kupki pięknych, dużych ziemniaków, pozostały same wypierdki, bobki. Kiedy przyszedł Jovo i zobaczył, cośmy zrobili, podniósł lament. Żebyśmy nie zwiali przez płot w kukurydzę, stłukłby nas.

Torboguz i jego bracia pierdzą jak konie. Ma on dwóch braci. Balegana i Aleksę. Obaj mieszkają w Rupaszinie. Co roku przyjeżdżają do Torboguza na wakacje. Jak im Niula uwarzy grochu i gdzieś sobie pójdzie, w domu za­czyna się strzelanina jak w czterdziestym pierwszym. Prze­ścigają się, który lepiej. Żywy stąd nie wyjdziesz od smro­du. A oni śmieją się jak wariaci. Torboguz jednak góruje

illffilWwi

-4 y •* 4 %&•

*1%C1

f i ^ 1s-i t'

U'€* »« £ ir+4-ftyy i ' 1 »■ ••

Urw 5 W'%-

i a SA ilŁiA 1»‘a

19SE4 Cu Tl i i i

nad wszystkimi. Jak on wypali, to jakby piorun trzasnął w starą śliwę. Wydaje się, że co do tego jest pierwszy w Li- powie. A jak śmierdzi od niego, Boże, zmiłuj się. Po prostu dusi. On i Niula najczęściej o to się kłócą. Raz, żeby nie ja, toby wybuchła między nimi bójka. Wystrzelił Torboguz jak z armaty, Niula rzekła, żeby go raz na zawsze zatkało, usta Torboguza rozwarły się od ucha do ucha, jego żółte wąsiki groźnie się rozdzieliły, ukazując zaciśnięte zęby jak u złe­go psa, gdy warczy, złapał Niulę w pasie i dalej walić nią

o ziemię mówiąc: "Mnie ma zatkać, psia twoja mać?!’’ Wy­skoczyłem zza stołu i zawołałem: ”Coś ty, bój się Boga, nie wal nią tak.” Ledwie ich rozdzieliłem.

Szukan Grmljević, ludzie moi, pierdzi jak z dna kadzi. Raz przez jego pierdzenie przegrałem, psiamać, zakład. Ni­czego bardziej nie było mi żal. Włosy z głowy darłem. Sto­ję ja przed jego domem. Przyszedłem pożyczyć trochę gro­sza. A Szukan pieniądze trzyma na górze. Nagle na pierw­szym stopniu Szukan powiada: ’’Iljkaszu, na każdym stop­niu potrafię pierdnąć”. Powiadam: "E, na pewno nie," I za­łożyliśmy się. I wspiął się, cholera, jak powiedział. I jeszcze na górze wystrzelił dodatkowo dwa razy. I wziął mi pięć litrów rakii. Zaraz się to rozniosło po Lipowie. Kto żył, śmiał się z nas. Szukan, ludzie moi, pierdzi, jakby rozdzie­rał płótno.

W Lipowie mało który dom ma wychodek. Za potrzebą idzie się za oborę, stóg siana, wzgórze, w kukurydzę, gdzieś do lasku. Dziewuchy są przy tym w wiecznym strachu, żeby ich kto nie zobaczył; kiedy kucają, zawsze się oglądają i roz­glądają wkoło.

W moim domu z małą potrzebą w nocy nie ma kłopotu. Jeśliś baba, wyjdziesz tylko na podwórze, rozkraczysz się, uniesiesz kiecki. Jakeś chłop, możesz stanąć pod drzewem, na przykład pod śliwą lub orzechem, możesz stanąć za wę­głem, a możesz od razu z proga. A co do większej potrzeby, to czy dzień, czy noc, musisz iść na koniec mego śliwnika pod ten duży żywopłot lub za ogrodzenie pod stogi siana.

Jednego roku przykucnąłem w końcu śliwnika pod żywo­płotem, przez który widać gęstą darń aż do chaty i pnie

śliw. Nie martwiłem się, że mnie ktoś z tej strony zobaczy i zaskoczy. Za moimi plecami było pole dopiero co wyrosłej kukurydzy. Przestraszyłem się, jak koło mnie upadł ka­mień i gówno opryskało mi nogawki. Odwróciłem się, jak­bym miał napęd odrzutowy, słyszę jakieś trzaski w kuku­rydzy. Po dwóch czy trzech dniach dowiedziałem się, że był to Dziudzio Lazdrki. Nie mógł osioł wytrzymać, by się nie pochwalić, co zrobił’ On leż chciał śmiechu narobić we wsi cudzym kosztem.

MYŚLAŁ:

...Człowiek to żarłoczna Świnia, bydlę, co rodząc się gnój liże. Czy można tak żyć wśród bydła, żeby cię żadna kro­wa nie trzepnęła brudnym ogonem, nie bodnęła rogami?

Setny raz ci mówię: ’’Milcz.”

Stary i mądry człowiek powie wszystko, co ma do powie­dzenia, spokojnie, z powagą, bez chęci obrony, usprawiedli­wienia, bez krzyku, przekleństw, wyzywania jak ty, bo ci­cha woda brzegi rwie.

Śmieszny z ciebie człowiek. Jak Ciszko Romić. Anka cię nie kocha. Jak ma cię kochać, kiedy cały świat ci wymyśla, podsrywa.

Mścisz się na tych, co depczą po twoim sercu, co cię wy­śmiewają, i przeklinasz ich, mówisz o nich wszystko, co najgorsze.

Setny raz ci mówię: ’’Milcz.”

MÓWIŁ:

Lipowo, dawny kurnik, gniazdo os, całkiem zmarniało. I ta trocha narodu, co została, bardzo się zmieniła, wszyscy tylko patrzą, żeby stąd wyjechać byle gdzie. Właśnie to mi się podoba. Oby mi tylko zniknęli z oczu lipowscy emery­ci, te wielgachne knurze jaja, to paskudztwo, te mendy.

Żal mi tylko, bo i jak by nie miało być żal, że więcej nig­dy nie będę miał okazji przypatrywać się uczniom i słu­chać ich pod wczesną śliwą. Jakby wraz z nimi zniknęła ta moja druga młodość.

Nada i Miljkica przyjeżdżały w takich kieckach do po­łowy tyłka, mocno opiętych. Siedzę ja z Szukanem w jego chacie, przyszedłem zapytać się, kiedy przyjdzie moja ko­lej na jego koparkę, a Nada myje okna w takiej sukience. Wspięła się na palce, żeby zamknąć oberlufty, sukienka jej podjechała w górę, zaświecił goły tyłek; potem się pochyli­ła, by zmoczyć ścierkę w misce, a tyłek znów goły. I tak świeci po całej izbie. Nie wiem, gdzie oczy podziać, policz­ki mnie palą ze wstydu. Ej, gdyby była moją córką, tak bym ją, kiedy się zegnie, by zmoczyć ścierkę, trzasnął cho­dakiem po dupie, że przeleciałaby nad miską i nosem za­ryła w ziemię, a tę kieckę bym jej brzytwą pociął i cisnął do ognia. Nauczyłby ją Iljkasz, jakie odzienie ma nosić, nie bójcie się. A Szukan nic jej nie mówi.

Pierwszy raz tego lata, widziałem z łęgu, siedzą pod wcze­sną śliwą Zoran, Miszo i Rkan. Zoran mówi, że jego wuj Bożo przeniósł się do nowego domu i teraz on ma pokoik

104 •

z osobnym wejściem, taki, że lepszego nigdzie nie dostanie. Zaraz po przeprowadzce zaczęła wujenka Andzia mówić wujkowi, że tyle mają pokoików, że warto by który wyna­jąć, za miesięczne komorne mogliby kupować chleb, zawsze się przyda. Niby to zrobiła się gospodarna. Wujek też był za tym. Przylepił ogłoszenie na wewnętrznej szybie w ok­nie od ulicy. Na to ogłoszenie przyszła najpierw jakaś mło­da kobieta. Andzia się jej pozbyła: zażądała za pokój ó jed­ną trzecią więcej, niż powinna, a przed wujkiem tłumaczy­ła się, że zna tę kobietę, mieszkała u tego Rajka, co ma dom za piekarnią, to dziwka pierwszej klasy,'przyprowadza do siebie w dzień plotkary takie same jak ona, a wieczorem — wiadomo kogo. A Andzia nie chce, żeby jej ktoś z domu robił burdel. Potem zgłosił się mężczyzna w średnim wie­ku. Wujenka też mu odmówiła, że niby i jego zna: miesz­kał u niejakiego Nikoli Vergasza, nieregularnie płaci ko­morne, wraca późno z ’’Jaworu” pijany, wali buciorami w drzwi, budzi gospodarza, żeby mu otworzył. A ona jak zaśnie i ktoś ją zbudzi, to już do rana nie zmruży oka. Od­prawiła tak jeszcze troje, wszystkich z tego samego powo­du. Ale, słowo daję, jak się zjawił jeden chłopak jak dęb- czak, nieżonaty, zwrotniczy na kolei, zaraz go przyjęła. Wu­jek Bożo chodzi do pracy o szóstej, a zwrotniczy o ósmej. Jak tylko wujenka wyprawi wujka o świcie, zaraz parzy zwrotniczemu kawkę, zanosi mu ją do pokoju i za każdym razem zatrzymuje się dłużej. Zorana poprosiła, żeby na przyszłość trochę wcześniej wstawał i zamiast niej roznosił ciepłe jeszcze mleko do kilku domów, a potem szedł od ra­zu do szkoły, bo ona musi wyprawić zwrotniczego do pra­cy. Zgodził się. Znaczy, że od teraz wujenka i zwrotniczy będą sami w domu od szóstej do ósmej; zaraz wszystko by­ło jasne. Potem wujenka stała się trochę lepsza dla Zorana, a po sąsiadach chwaliła się zwrotniczym, jaki to on porząd­ny, czysty, sam sobie ściele łóżko, sprząta pokój, niewybred- ny, je, co mu się poda.

I do wujka zaczęła się zupełnie inaczej odnosić. Ciągle mu opowiada o ich wspólnej młodości, miłości. Opowiada mu, jak będąc panną dostała raz przez niego baty od Szu-

105

:

i w mm w v a

kana. Pasła krowy na łąkach Tintora, a wujek woził koło niej wołami piasek z Bunovnicy na wysypanie podwórza. Kochała się w nim wtedy i śpiewając pod wczesną śliwą 7. dziewczętami stale zaczynała piosenki na ten temat: ”0, mój Bożo, janowcu w Lipowie”, ’’Pokochał mnie czarny Bo­żo", ’’Usłyszała babka, że kocham Bożę”. A tu przyprowa­dził jej Szukan siwą kobyłę, by ją napasła, bo w połud­nie miał na niej jechać do Gradiny Górnej, do kowala Le- ticia, aby mu wyklepał lemiesz. A.że klacz była niespo­kojna, musiała przez nią kilka razy przerywać śpiewanie i biec ją zawracać, więc ją spętała, żeby nie mogła się ru­szać. Szukan w południe przyniósł na łąki Tintora uzdę i strzemiona. Jak zobaczył kobyłę spętaną,_ z zapadniętymi bokami, złapał Andzię za rękę i zdrowo przetrzepał tą uz­dą. Potem napasł kobyłę za łęgiem Szirana i odjechał. A głupi wujek wciąż jej wierzy.

I tak dzięki zwrotniczemu, który z wujenką uprawiał miłość między szóstą a ósmą, Zoran mógł spokojnie się uczyć, nie tak jak w zeszłym roku.

Za drugim razem rozmawiają pod wczesną śliwą moja Anka, Ljeposava Lazdrkowa i Draginia, siostra Szirana z Futogu.

Draginia powiada Ljeposavie, że któregoś dnia tu pod śliwą widziała Vukicę Rgi. To ci dziewucha, ludzie moi, jak rzepa. Czy wyjdzie niedługo za mąż, czy ma starają­cego?

Ljeposava powiada, że Vukica ma wielu starających, ale chce wyjść za jakiegoś kawalera ze świata, żeby nie musia­ła ziemi kopać. Gdzieś przed kilkunastoma dniami Vukica jej pod tą śliwą opowiadała, że gdyby się wyrwała z Lipo­wa, czułaby się tak, jakby się drugi raz narodziła, pułk woj­ska nie zawróciłby jej w te jeżyny, w to błoto. Dla dziewczy­ny w jej wieku życie tutaj to czarna rozpacz. Ani z kim porozmawiać, ani gdzie wyjść. Jest tych parę zakichanych odpustów w roku, i to wszystko. Ona ma kiecek pełną sza­fę, ale na diabła jej to, jak nie ma gdzie w nich wyjść. Do końca życia będzie przeklinać matkę, że jej nie posłała do szkół. Rga cudów chce dla Yukicy. Jakby nikt inny nie

miał córki. Rozpowiada na wszystkie strony, jak to da pół majątku, żeby tylko wydać dziewczynę tak, aby nie musia­ła ziemi kopać.. Zabiera ją na wszystkie odpusty w Lipowie i okolicznych wsiach. Mówią, że Rga na odpuście przed cer­kwią w Gubidniu, jak Vukica tańczyła kolo, podszedł do jakichś nie znanych kobiet i zaczął wypytywać wskazując palcem na Vukicę: ”Do licha, czyja to ta czarnula tak ład­nie ubrana?” A kobiety mu odpowiadają, że to jedynaczka niejakiego Rgi Bunczicia ze wsi Lipowo, mówią, że ojciec ją strasznie kocha, cały majątek daje, żeby córkę tak wy­dać, by ziemi kopać nie musiała. A Rga rośnie z dumy. Li- powianie robią sobie z niego pośmiewisko. W zeszłym roku Vukica była jak jabłuszko, jak malowanie, a w tym roku obcięła warkocz, miejską fryzurę sobie zrobiła, zaczęła no­sić obcisłe sukienki, malować się, szpecić. Ani chybi chce wpaść w oko jakiemuś paniczykowi. Stale kłóci się z matką. Smilja niechcący strąciła jej z okna jakąś buteleczkę, bute­leczka się zbiła, a Vukica przy niej, Ljeposavie, napadła na Smilję jak burza i wrzeszczy. A Smilja jej powiada, żeby się odczepiła, gadzina; zamiast iść do obory oporządzić krowy, świnie nakarmić, wody przynieść, ona tylko wałęsa się po domu i sterczy w oknie. W tańcu jak różyczka, w domu jak doniczka. Jeśli doczeka jej wesela, odetchnie z ulgą. A niech by ją w sto wieprzków wywieźli stąd na koniec świata. Tylko biada temu, kto weźmie sobie Vukicę, każdy jego dzień będzie nieszczęściem.

Potem Ljeposava poszła zawrócić bydło.

Moja Anka powiada do Dragi, że Ljeposava nie ma co na Vukicę gadać. Vukica jest sto razy lepsza dla Ljeposa- vy od jej własnej córki Miljkicy. I co najważniejsze, Vu- kica to dobre dziecko. A Miljkica oszalała za Miszem. Nie­dawno, mówią, przyszła Miljkica wieczorem do domu Rgi oglądać jakiś film w telewizji. Po filmie niby to nie może sama iść do domu, boi się, że ją pies ugryzie. Najbardziej boi się Burka Szukana. Burek zeszłego roku zerwał się | łańcucha, skoczył przez płot, ugryzł Rosę Mrakiciową, całą sukienkę jej porwał. A po drugie — boi się strachów. Raz jej tata, Lazdrka, wracając przy księżycu od Rgi do

domu ujrzał na rozstaju Grmljevicia potężnego człowieka, co wyszczerzył zęby, a zęby miał rzadkie, ostre jak grze­bień. Całe szczęście, że w tym momencie w podwórzu Szu­kana zapiał kogut i ów człowiek zaraz zniknął, inaczej dia­bli wiedzą, co by było z Lazdrką. Żeby dziewczynie nic się nie stało, Miszo zgodził się odprowadzić ją do domu. Gdzie ona do licha pcha się po ćmaku z Miszem, z tym chamem? Miszo skradłby nabój z fuzji, gwiazdę z nieba, a dziewczy­ny nie miałby oszukać? Wczoraj pokłóciła się z Miszem tu pod śliwą. Miszo ją przy wszystkich lipowskich pastuchach trącił lekko w cycek, a ona go trzepnęła zdrowo i odeszła. Niby chciała pokazać pastuchom, jaka to ona uczciwa. Mi­szo jej oddał, tak po męsku, że aż jej w jednym uchu śpie­wało, a w drugim płakało.

Za trzecim razem rozmawiają pod wczesną śliwą Sziran, Trivuna i Szibonia.

Sziran powiada, że dzisiejsza dziewczyńska polityka na wsi jest naprawdę dziwna. Jak dziewczyna zobaczy, że nie może wyjść za tego, co ma państwową posadę, to jak Cika Iljkasza szuka takiego, co jest z licznej rodziny, i od pierw­szego dnia tak mu wierci dziurę w brzuchu, żeby się od tej dużej rodziny oddzielili, tak go pili, żeby poszedł gdzie do pracy, aż on się godzi. Potem on pracuje w jakiejś fabryce lub za granicą, a ona, właśnie jak Cika, żyje z pracy jego rąk i sprawia sobie nowe kiecki. Jakeś, jedynak, nie pójdzie za ciebie, bo wie, że nigdzie się nie ruszysz od rodziców i będziesz im dawać tysiączek do ręki, kiedy pójdziesz gdzie do pracy, i ona nie będzie miała okazji być najważniejszą, póki starzy nie pomrą. A po drugie, musiałaby się z nimi ciągle kłócić, życzyć im śmierci przed czasem, i nie miała­by spokojnego życia.

Trivuna powiada, że nastały podłe czasy. Nigdy tak nie było jak teraz, żeby wiejskie dziewuchy nie chciały iść za wiejskich chłopaków. Jeśliś kawaler i zostaniesz na wsi, nie ma dla ciebie nic trudniejszego, jak ożenić się. Na nic ci to, że w chacie masz wszystko, czego dusza zapragnie, żeś piękny, od słońca piękniejszy — nie mieszkasz w mieś­cie, nie zarabiasz, żadna za ciebie nie pójdzie. Jej Rkan, nie

kłamiąc, zdarł dziewięć par butów na gumie chodząc za Guzłą. Trzy lata, dziwka, zwodziła go i mamiła, a czekała lepszej okazji, liczyła, że przyjdzie jakiś pan, byle jaki; nic, tylko chce tak wyjść za mąż, żeby ziemi kopać nie mu­siała. Jak się już na sto procent przekonała, że ten numer nie wypali, wyszła za Rkana, a po trzech miesiącach ucie­kła od niego. Właśnie w tym czasie przybłąkał się skądś na wzgórze Mrakicia ten Pero i poprosił o nią. Rosa powie­działa jej: ’’Córko moja, wyjdź ty za niego, to dobry chło­piec, ma pracę, najważniejsze, że się pozbędziesz motyki.” Trivuna słyszała w Lipowie Dolnym, że ten Pero to cham, w całej Glinie nie znajdziesz takiego drugiego. Cztery razy już się żenił. Z Guzlą, mówią,, żył tylko cztery dni i wygnał ją — jakie tam dwa i pół miesiąca. Guzla wstydziła się przed lipowianami tak od razu wracać z Gliny na wzgórze Mrakicia i przez te dwa i pół miesiąca siedziała cicho pra­cując w tamtejszej spółdzielni rolniczej. Trivuna nie wie, czy to prawda, czy nie, ale chyba nie, bo Guzla to leń i tak jak jej matka wstydu nie zna. Niedawno, powiada Smilja, tu pod tą śliwą Guzla mówiła lipowskim kobietom, że teraz wyszła za Źarina tylko dlatego, że przy nim nic nie robi i może patrzyć, na kogo chce. A Żarina ani krzty nie ko­cha. Wieczorem gasi światło tylko po to, żeby nie mieć przed oczyma jego świńskiego ryja, a w dzień, nim on gdzie polezie, siedzi w oknie i gapi się rta migdał koło do­mu, który pięknie zakwitł, i słucha ptaszków, co na migda­le śpiewają.

Szibonia powiada Trivunie, że właśnie wczoraj długo rozmawiał o wszystkim z jej Rkanem, to dzielny chłopak. A Dziuls to gówniarz. Tak marnie rósł, chudzina, a jaki teraz wielki. Najgorzej, kiedy taka zaraza dochrapie się byle czego i na mózg mu padnie. Zaraz inaczej gada, trzy­ma się z pańska, nosa zadziera. Ubranie ma jak minister. Kupił telewizor. Po co mu to drogie ubranie? Powinien so­bie kupić zwyczajne, tanie i oszczędzać pieniądze na dom, nie będzie chyba do śmierci cudzych kątów wycierać. A te­lewizor mu nie był potrzebny. On, Szibonia, już trzy czy cztery lata pracuje, ma swój dom, ładny ogród, co roku bi­

je trzy wielkie tuczniki, a przez myśl mu nie przejdzie tele­wizor kupować.

Za czwartym razem pod wczesną śliwą opowiada Miljki- ca Guzli, jak strasznie nienawidzi Misza. Kto by się tego spodziewał, ludzie, bracia rodzeni? Czyż na świecie nie ma prawdziwej miłości? Pomyślcie, Miljkica powiada, że Miszo jest Świnia, małpa, że już jej noga u niego nie postanie. Kie­dy ją tamtego wieczoru odprowadzał z telewizji, złapał ją za rękę i pociągnął w kukurydzę, ale mu się wyrwała i na­gadała Bóg wie co. Czy on sobie myśli, że ona to jakaś puszczalska, czy co? I bez tego była gotowa z nim zerwać. Nie zgłupiała, żeby kochać się w uliczniku, wykolejeńcu, od którego się Pan Bóg odwrócił.

Jakoś w tym czasie wrócii z wojska Ninać Szirana, chło­pak dobry, przystojny, aż miło. No i rozsądny. Zawsze wie, co mówi. I zaraz ni stąd, ni zowąd powiada Sziranowi: ’’Chcę się żenić.” I jak myślicie, z kim? Z Vukicą Rgi. Obie­cała mu w tajemnicy przed rodzicami, że za niego wyjdzie. Tego dnia woła mnie Sziran na swoje podwórze. Wyciągnę­liśmy z chlewika białego prosiaczka i zabiliśmy. Do nocy był upieczony. Dziuja w tym czasie zarżnęła kilka kur i sprawiła na rosół. Ale Rkan wywąchał zamiary swojej córki, złoił ją pasem i zamknął w komórce. Wróciliśmy więc w kilkanaścioro bez panny, najedliśmy się dobrze prosiaka i rozeszliśmy się.

Smilja potem mówiła pod wczesną śliwą, że Ninać Vu- kicy żywej nie dostanie. Oni już umyślili kupić córce mę­ża, z którym będzie żyła po pańsku, bez odcisków na dło­niach, a nie żeby harowała w domu Szirana. Gdyby wy­doiła siedem krów Szirana, już miałaby dość, a gdzie resz­ta roboty, a po drugie, Sziran i Rga są skłóceni.

Za piątym razem siedzą w chłodzie pod wczesną śliwą Nada, Vukica i Guzla.

Nada mówi, że Miszo teraz częściej przychodzi do jej do­mu, niby do Ratka. Miszo jest bardzo mądry. Jak ona roz­wiązuje krzyżówkę, to o co się go tylko spyta, wszystko wie. A ile zna kawałów. On nie opowiada tych świńskich, wiejskich, żołnierskich, ale dowcipy kulturalne, amerykań-

skie, niskie. Prawdziwa rozkosz być w jego towarzystwie. A jaki jest szeroki w ramionach, jakie ma mięśnie. A jak gra w piłkę nożną. Kiwa Zorana, jak chce, robi z niego dudka.

W ostatnich dniach wakacji, zmierzch już zapadł, widzę z łęgu Szirana, jak młodzież lipowska tańczy pod wczesną śliwą swinga. Miszo tańczy z Nadą, Zoran z Guzlą, Ratko z Vukicą, Klepan z Miljkicą. Rkan stoi na uboczu i gra na tamburze. Chyba przez piękność Nady spodnie Misza nie­bezpiecznie wzdęły się przy rozporku. Przytulając Nadę Miszo tym wzdętym miejscem stale ją poszturchiwał. Jak to Zoran zauważył, zaczął wściekle obracać Guzlą, a przy tym jakieś dwa, trzy razy zderzył się z Miszem i Nadą tak, że za każdym razem odlatywali het daleko. Kiedy Rkan zo­baczył, że Zoran robi to naumyślnie, z zemsty za coś, prze­rwał swinga i zaczął tango. Teraz Nada cała przycisnęła się do Misza, przywarła do niego, przypsnęła. Napęczniałe miej­sce na pewno jej przycisnął do podołka, łaskocze ją, a jej miło. Po jakimś czasie Zoran poprosił Rkana, by przerwał tango, a zaczął polkę „odbijaną”. Jak przyszła kolej na Mi­sza i Miljkicę, Miljkicą poszła niby zawrócić bydło, bo mo­że wejść gdzie w szkodę, a jej bydełko na środku łąki Tin- tora ani myśli się ruszać. Napęczniałe miejsce w rozporku Misza opadło. Miszo podszedł do Zorana, który tańczył z Na­dą, przeprosił i chciał z Nadą zatańczyć. Zoran mu odmówił. Na to Miszo chłodno się skłonił i podziękował. Gdybym był wtedy na jego miejscu, w jednej chwili złapałbym Zorana zębami i zagryzł jak jagnię. Jak Boga kocham. Większego wstydu, ludzie moi, dla kawalera nie ma niż to, jak mu in­ny na oczach wszystkich tancerzy odmówi partnerki. Wte­dy Rkan przyskoczył do Zorana i wyzwał go od ostatnich zasrańców za to, że chłopakowi odmówił, i z całej siły trza­snął go tamburą po głowie. Tambura rozleciała się na trzy części. Zabawa zaraz się urwała. Potem Klepan rozpędził się jak baran i walnął Zorana pięścią w szczękę. Wszystko to, ludzie moi, stało się w mgnieniu oka. A Miszo, pomy­ślcie tylko, zamiast przyłączyć się do Rkana i Klepana, sta­nął z Ratkiem przed nimi dwoma i zaczął kłaść im do gło-

111

wy, że to nie ich sprawa, że mu Zoran odmówił. Niech oni występują w swoim imieniu, jak im się coś takiego przytra­fi, jemu adwokatów nie potrzeba. A Ratko powiada, jak im nie wstyd bić się przy wszystkich, przecież są przyjaciółmi jeszcze ze szkoły podstawowej, sąsiadami. Klepan idąc wzdłuż potoku z Rkanem do domu powiedział, że Ratko to jedno gówno, a Miszo cztery, Miszo się strasznie obraził. Ru­szył na Klepana jak szerszeń, złapał go za rękaw, zapytał, jak się odważył powiedzieć mu coś takiego. Klepan powie­dział, że tyle się go boi co dupa deszczu. I nie wiadomo, co by się stało tego wieczoru, gdyby nie Ratko, który ich roz­dzielił. Na koniec Klepan powiedział Miszowi, że kiedyś się jeszcze obaj policzą.

Skończyły się letnie wakacje. Uczniowie rozjechali się na wszystkie strony. A tu kiedyś, sobota była, widzę z mo­jego podwórza: wzdłuż potoku Mużdeki leci jakaś zgraja. A ja właśnie wyniosłem na podwórze pod śliwę krzesło z oparciem, zawiesiłem na sęku lusterko i zabrałem się do golenia; w domu za gorąco, nie można wytrzymać, tyle much. Naraz moja Anka jak nie wrzaśnie: „Iljkaszu, Iljka- szu! Patrz, Ninać, Sziran i Ciszko prowadzą Vukicę. Rga leci za nimi z siekierą i chce im ją odebrać. Leć na pomoc.” Wpadłem do domu, wyrwałem spod siennika pistolet. Z mo­jej skarpy pod domem wypaliłem trzy razy w powietrze i poleciałem do nich. Rga, rzeczywiście, zaraz stanął, bo nie ma co rzucać się na czterech chłopa. Przeklinał nas na czym świat stoi, wygrażał Vukicy, że ją zarąbie, jak tylko ją spotka.

No i tak się Ninać ożenił.

MYŚLAŁ:

...Patrzysz na tych chłopaków i dziewczyny za potokiem i myślisz sobie, że nigdy młodości nie miałeś. Twoja mło­dość minęła na walce, żeby nie być takim Ciszkiem, a wal­ka, dalibóg, jeszcze trwa.

Żyje człowiek z ludźmi, a oni ciągle chcą wszystko mu

odebrać, zrównać go z Ciszkiem. Człowiek próbuje wspiąć się do nieba, ludzi przerosnąć, a oni go łapią za nogi i ścią­gają na ziemię.

Nie marnuj więc czasu w łęgu Szirana, weź się raz za ja­ką poważną robotę. Nie pytaj nikogo o radę. Każdemu mów: tak, tak, i rób swoje. Jak ci ktoś powie: „Dziś po­chmurno, będzie deszcz”, a ty widzisz, że jest słońce, po­wiedz mu: „Tak jest”, a to słońce wykorzystaj dla siebie. Tylko praca może cię uratować przed tym, byś nie był taki Ciszko.

Bądź stale jedynką, a wszystkich, co cię otaczają, przerób na zera i pchaj za siebie. Im więcej zer będziesz miał za plecami, tym będziesz większy, silniejszy. Zero samo w so­bie nic nie znaczy, ale jak się znajdzie za tobą, może cię zwiększyć dziesięć, sto, tysiąc razy.

Broń się przed Ciszkiem, póki jeszcze się trzymasz, póki jeszcze możesz pracować. Potem już będzie za późno.

fĄ ^ ■

Et JroMwB

Vu \ *% vłr< » .

Ł* »jê ¿W#

k> »refnrft V»V V

I

I^Wnf ■vKKMl i§K

Mv.vn*!

l

MÓWIŁ:

Wszyscy dzisiaj, ludzie moi, zasklepili się w sobie, zbez- czelnieli, odwrócili dupą do przodu. Nikt nie pracuje solid­nie, wszyscy się spieszą, każdemu się marzy darmocha, że­by mu z nieba leciały pieczone gołąbki. Nie ma sadu w Li- powie, w którym by pod jabłonką lub orzechem w paru miejscach nie pożółkła trawa od czyjegoś leniwego zadu, co tu całymi dniami ślady wygniatał w-czas największej roboty.

Sziranowi Rumiciowi, najbogatszemu lipowskiemu go­spodarzowi, wlazł jakiś diabeł pod ogon, schamiał, odmie­nił się. Jeśli ktoś z jego domu nie zrobił czegoś jak trzeba, wedle jego przykazania, to go potrafi całe popołudnie prze­klinać, że słychać na kilometr, a najchętniej przy obcych, więc Dziuja strasznie się złości, wyzywa go — czyż cały świat ma wiedzieć, jak to jest w ich domu? Do licha, czy może być, że już nie ma dawnego gospodarnego Szirana? Tego Szirana, który obcego człowieka godnie przyjmuje w swej chacie, rozmawia z nim o gospodarstwie, oprowadza, pokazuje, co ma na strychu i w piwnicy. Wiedzie go do obory, by zobaczył, ile ma bydła, opowiada osobno o każ­dym zwierzątku, a o swojej Rogatej to przy mnie z dziesięć razy mówił, że jest dojna jak studnia. Mała jest, nie ma na co spojrzeć, ale nie da się żadnej krowie wyprzedzić. Nie po­zwoli byle komu się poganiać... Potem prowadzi gościa do śliwników. W środku śliwnika pod domem wskazuje mu gruby pień i opowiada, jaka rosła tu wielka śliwa. Nie owo-

cowała kilka lat. Żeby darmo nie ..zajmowała miejsca śli­wom wokół, Sziran ściął ją piłą mechaniczną. Z jej pnia wyciął klepki na te dwie piękne czerwone beczki, co są; w. piwnicy, a z reszty wypalił kilka worków węgla dla ko- I wala Leticia. Opowiada też, jak to co roku upędzi dwa, trzy tysiące litrów ognistej rakii, jak jedzie sprzedać tę gorzałę Muzułmanom i zgarnia 1 za nią niezły grosz. Opo­wiada o swoich koniach, co Się pasą tu, w śliwniku. Opo­wiada, póki go usta nie zabolą, póki mu w gardle nie za- • schnie.

Czyż tego Szirana, pracowitego, sercem i duszą oddane­go swemu dobytkowi, naprawdę już nie ma? Odkąd Ninać. wrócił i wojska, ten dzisiejszy. Sziran nic nie robi, tylko się gdzieś włóczy. Stał się, bracie, jak ta śliwa, co ją ściął piłą mechaniczną. Dziuja mówi, że pójdzie do Zofana, jak Zoran ukończy szkołę i zacznie pracować, bo kto by chciał znosić do śmierci Sziranowe mamroty.

Chociaż Sziran ma teraz parszywy charakter, VukiCct od razu znalazła z nim wspólny język, robiła w domu wszyst­ko, pracowała jak mrówka, a potem zaczęła tę politykę,

0 której Sziran mówił Trivunie i Sziboni pod wczesną Śli­wą. Do domowych spraw Szirana zaczęła się mieszać wieś, a wieś, jak wiecie, skłóciłaby oboje oczu w głowie, gdyby między nimi nie było nosa, wieś robi z igły widły.

Był wieczór. Na niebie ukazały się gwiazdy. Świecił mło­dy księżyc. Siedzimy, Sziran i ja, w moim podwórzu na kłodzie | rozmawiamy. On mi opowiada, jak to po wojnie gospodarzył i harował. Jego żona nie śmiała nigdy postawić przed nim gorącego jedzenia, zaraz by nim w nią rzucił, bo nie miał czasu na dmuchanie. Zawsze było: chodź, idź, prę­dzej, wolniej. Nawet sikał nie na próżno. Szedł do obory

1 szczał; bydełku prosto w pyski, zamiast kupować im sól, • a bydlątkom miło, aż się oblizują. Dinar był dla niego ty­siącem. Dzisiaj stracił ochotę do wszystkiego. Jak się Ninać ożenił, w; domu panuje nienawiść, jakby ich kto co rano nożem rachował. Vukica o hyle co się dąsa i zaraz cały dzień nie je. Zawsze ma jakieś kaprysy. Stale jest z kimś w zwadzie. Przygadasz jej co, kiedy się wyciera ręcznikiem,

podrze go, ciśnie w kąt i wybiega z domu trzaskając drzwia­mi. Przygadasz jej co, gdy trzyma jakiś garnek w rękach, rzuci ten garnek na beton, cały poobija, i znów gdzieś leci. A w tej swojej złości na podwórzu rzuca kamieniami w ku­ry, wieprzki, tłucze krowy w oborze. Jak Sziran pójdzie kiedy do wsi, zagada się z ludźmi i zostanie do późna w noc, Dziuja wita go wściekła jak pies. Szmyrgnie mu jadło pod nos i powiada: „Naści, bodajbyś diabła zjadł.” Przez Dziuję osiwieje przed czasem. Co będzie, jeden Bóg wie.

Moja chata i Sziranowa są jedynymi na wzgórzu Runicia. Moi domownicy i jego co chwila chodzą do siebie po coś lub po nic, tylko tak, żeby się pokręcić. Raz Dziuja przyszła do mojej po jakiś rondel i zaczęła narzekać na Szirana. Powiada, że od tego wieczora, kiedy było łuszczenie kuku­rydzy u Szukana Grmljevicia, nie ma z nim szczęścia. Nie wyłuszczyli jeszcze ni pięciu koszy, jak Sziran gdzieś zni­knął. Myślała, że wyszedł na papierosa i wróci. A tu dawno po łuszczeniu, rozdzielono jabłka, zaczęła się zabawa, a je­go nie ma. Aż nagle szepce jej Julika Szukanowa, że wi­działa Szirana, jak zniknął za ich sianem i poszedł ścieżką przez śliwnik w stronę domu Mrakicia. Jej zaraz zaświtało w głowie: no tak, poszedł, ścierwo, zastąpić Żarina, który już kilka dni siedzi w ciupie za mój ul. Od tego wie­czoru Dziuja mu obmierzła jak nigdy. Jak krowa się ocieli i cielę jest małe, to Dziuja winna, Dziuję przeklina; jak maciora się oprosi, a prosiaków mało, Dziuja winna, Dziuję przeklina; jak pszenica źle rośnie, Dziuja winna, Dziuję przeklina; jak żywina zdechnie, Dziuja winna, Dziuję prze­klina. Winna jest, że żyje. Przeklina ją i przeklina, ale gdy­by ją choć raz uderzył, zostawiłaby go, żeby nawet z nim miała dziewięcioro dzieci. Ona woli u swojego ojca jeść okruchy i resztki ze stołu, niż z kimś kołacze miodowe zaja­dać i walkę toczyć. Ale gdyby interesował się brzydszą od niej, Dziui, otrułaby go, zarżnęła w czasie snu. Zrobiłaby to. Ona jest raptus.

Zauważyłem raz z łęgu Szirana Vukicę, jak stała oparta

o wczesną śliwę. Przeszedłem do niej przez potok. Powiada mi, że jak ją dziewczyny pytały, czy lubi świekra, odpo­

wiedziała: „A kto by go tam lubił, takiego przeklinającego i wstrętnego?” Lubi go jak oczy cebulę, jak kwoka postro­nek. Oto jak go lubi. Vukica nie znosi rakii jak trucizny, nie liznęłaby ni kropelki, ale pierwszy kieliszek z jego ręki był jakiś słodki, wydało jej się, że wypiłaby duszkiem dziesięć, a teraz niechby tylko jeden wypiła, plułaby ćwie­czkami. Dawniej jakby jej powiedział: weź to wzgórze na ramię i przenieś je na tamtą stronę, ona by, zdawało jej się, dźwignęła wzgórze i przeniosła, a teraz igła z jego ręki ciążyłaby jej jak bela. Oni zabijają się harując, a on im stale coś dogaduje. Powiada im: „Żebym ja tak pracował jak wy, dawno bym żebrał o kawałek chleba.” Nikt mu nie dogodzi. Gorzkie są kęsy za jego stołem. Nie daj Boże największemu wrogowi takiego świekra. Ale ona go prze­trzyma, nie bójcie się.

Raz Ninać przyjechał końmi na łąki Tintora. Założył im pęta na nogi i puścił, by się pasły. Usiedliśmy obaj pod wczesną śliwą i palimy. On mi powiada, że gdyby Sziran umarł lub się utopił, toby było szczęście dla niego, Ninacia, i reszty domowników, nie użeraliby się z wariatem. Tylko sapie i charczy po domu jak dziki wieprz. Należałoby go tu przyprowadzić, przywiązać do tej śliwy i zostawić, może uleciałaby z niego ta siła, może by się uspokoił. To nie człowiek, to znarowiony koń. Zoran jakby był mądry, toby całował stopy wujkowi Bożowi, który go przyjął do siebie i wyrwał ze szponów Szirana. Ślepi dziś przejrzeli, ludzie zmądrzeli, każdy chce mieć pełną kieszeń. Czyż Ninać ma ciągle tyrać jak muł, a jak mu na cokolwiek trzeba pienię­dzy, prosić ojca, który jeżeli da, czyni to z ciężkim sercem, jakby w przepaść rzucał, i jeszcze przygaduje? Ech, Ninać nie wytrzyma tak dłużej, choćby Sziran po trzykroć był mu ojcem.

Kiedyś Sziran, zły jak osa, kazał Yukicy zaciągnąć w śliwnik pusty wózek z koszem, a przed nocą, jak Vukica napełni kosz śliwkami, to przyjedzie końmi i przywiezie kosz do domu. Vukica mu odpowiedziała, że nie weźmie wózka na taką stromiznę, wóz może się rozpędzić i rozje­chać ją.

Ja w tym czasie siedziałem na podwórzu' na stołku pod tym moim wielkim orfcechem i młotkiem rozłupywałem orzechy. Anka była przy robotach maszynowych u Szukana : Grmljevicia. Moja. średnia córka, Mira, ¡pasła krowy na • łąkach Tinora, a najmłodsza, Zora, gotowała w kuęhni. | Na moim podwórzu słychać wszystko, co dzieje się u Szi- rana.

Wszędzie się mówiło, że Sziran wtedy złapał Vukicę za kark i cisnął w śliwnik. To prawda. Na własne oczy wi­działem, jak Vukica leciała na łeb na szyję od śliwy do śli-, wy, jak się o coś zaczepiła i upadła na nos. Widziałem, jak wstała i poszła z powrotem na podwórze. Na własne uszy słyszałem jej głos: „Ty mnie będziesz bił, stary capie?! My dzień w dzień tyramy, jak muły, a ty próżnujesz, włó­czysz się z Guzlą Żarinową, dwoje twoich bękartów żmar- • nowała. Wstydź się. Ty mnie będziesz bił?”

Jak Vukica odważyła się powiedzieć to Sziranowi prosto w oczy, Bóg raczy wiedzieć. Mówiono, że Sziran potem zła­pał Vukicę za rękę i tłukł łańcuchem po plecach. Tego przek płot nie mogłem zobaczyć, ale słyszałem, jak łańcuch kilką razy zabrzęczał, a Dziuja wołała: „Co masz do niej? Oszalał zupełnie. Psuła się Guzla dwa razy, może nie? Ty jesteś nie do życia. Ubić by cię jak psa.”

Słyszałem jeszcze jakąś gonitwę po ich podwórzu, a po­tem Vukica i Dziuja, jedna za drugą, jak spłoszone kury wpadły na moje podwórze z krzykiem: „Iljkaszu, bracie, broń nas!”

W. tym momencie pojiwił się Sziran z kołkiem w ręku. Dźwignąłem się że stołka i stanąłem przed nim: „Zacze­kaj .no trochę, dokąd pędżisz? Jak chcesz usiąść, masz tu stołek, chcesz pić, przyniosę rakii. Pogadamy jak ludzie. Ale, bratku, tu nikogo bić nie będziesz. A za móiin podwó­rzem tłuczcie się, róbcie, co chcecie, mnie to nie obchodzi.” Sziran zawrócił wściekły na mnie. A potem, tam z pod­wórza, wyzywał Vukicę, że w swoim domu nie nażarła się- i przyszła tu do niego, a on może za otręby kupić wszyst­kich Buncziciów, niech zginą, przepadną wszyscy BuncziT cie naraz. Wykrzykiwał:

Niech diabli porwą twego ojca, Rgę, co gałęzią żaby prze/ganiał z mokradeł!”

Przed domem Rgi Bunczicia jest mokradło. Na wiosnę, jak kukurydza podrośnie do okopywania, cały boży wie­czór rechoczą żaby w tych mokradłach. Dawniej, mówili, Rga wstawał nocą z łóżka, brał gałąź i walił po wodzie, by przegnać żaby.

Niech cholera weźmie twego stryja Ljubana ze Starej Pazovej, co przed wojną, jako kawaler, z krową się za­dawał pod wczesną śliwą!”

Mówiono, że Ljuban pchnął tę krowę stojąc na jakimś kamieniu pod wczesną śliwą. Potem, kiedy inne krowy się pasły, ta stale na niego zerkała. Kiedy wchodził wieczorem do obory, znów ślepia w niego wlepiała. Ljuban nie mógł tego zdzierżyć i co dzień wiercił dziurę w brzuchu ojcu Markowi, by ją sprzedał, bo on jej niby nie może paść, bardzo niespokojna, jak jej nie sprzeda, to on ucieknie z domu. I sprzedali Buncziciowie krowę.

Niech będzie przeklęty twój dziad Marko, co wieprze iska!”

Marko to ojciec Rgi. Nikt w domu nie dba o niego, trak­tują go jak psa. Same łaty na nim wiszą. Marko codziennie pasie świnie na łąkach Tintora. Jak przygrzeje słońce, pro­wadzi swoje świnie pod wczesną śliwę w chłód, siada wśród nich i kiedy tak leżą wokół niego, przebiera im szczecinę i ćo chwila wyciąga z niej wielkie wszy i ubija na kawałku glinianego naczynia.

Niech sczeźnie twoja matka Smilja, co podsunęła Rgowi jego własną siostrę!”

Żaliła mi się raz Smilja, że Rga tyle zwraca na nią uwagi co na sukę, odkąd przyjechała z Rupaszinu jego przyrodnia siostra Milica, powiada, że nic od niej nie chce, tylko od Milicy. ! Milicy każe sprzątać, łóżka ścielić, bieliznę prać, ona gO polewa przy myciu i nogi mu myje. Jakby Smilji na świecie nie było. Ona już tak nie może. Musi wynieść się z domu: albo Smilja, albo Milica, jedna z dwóch.

Niech się w piekle smaży twoja babka Vasilija Romi- ciowa, co matce Vukicy chłopów odbijała!”

Jak Smilja była jeszcze panną, mówiono w Lipowie, że jej matka Vasilija z każdego, kto przyjdzie pytać o córkę, zrobi swego kochanka. Powiadają, że raz wzięły się za łby z tego powodu. Vasilija jednej jesieni pojechała do Rupa- szinu do brata Icia, który właśnie onego roku przeniósł się do Vojvodiny, gdyby nie to, Bóg wie, jak długo Smilja by­łaby panną. Ale na całe szczęście Smilja zakochała się w Rdze i wyszła za niego, kiedy matki nie było.

Sziran na pewno wyliczał tak przez pół godziny. A jak przeklinał, Boże święty. Klął Vukicę coraz gorzej. Tego, co nagadał Vukicy, żaden pies lipowski nie przełknąłby nawet z masłem. Tylko że i Vukica nie powinna tak powiedzieć rodzonemu świekrowi prosto w oczy, choćby był nie wiem jaki. Ale wygarnęła mu jak psu, pofolgowała językowi do woli.

Jak się tylko Sziran nieco uciszył i zniknął gdzieś w pod­wórzu, Vukica i Dziuja podniosły się i poszły, jedna prosto do Buncziciów, druga do Mużdeków; pierwsza odtąd nawet nie spojrzała na wzgórze Runicia, a druga wróciła prawie po trzech miesiącach, dopiero wtedy gdy Żarina Bunczicia puścili z więzienia.

O całej tej awanturze Ninać dowiedział się na robotach maszynowych u Szukana Grmljevicia. Zaraz rzucił wszyst­ko i popędził do domu zobaczyć, co się dzieje. Słyszałem zza płotu, jak wrzeszczał na Szirana, by zamilkł wreszcie, bo jak piśnie jeszcze jedno słowo, to zaraz ucałuje czarną zie­mię. On nie ma prawa bić Vukicy. To nie jego żona. Jak się nie opamięta, tak mu da w kark, że mu oczy wypadną.

Na koniec Ninać powiedział tak: „Już mi, Sziranie, nie będziesz ojcować, odtąd, Sziranie, nie będziemy żyć pod jednym dachem ani jeść za jednym stołem, żebyś wiedział.”

Ninać wyjechał na zachód pracować. Do Vukicy pisze i przysyła jej tyle pieniędzy, ile zażąda.

Sziran został sam jak palec. Stale słychać, jak w jego obejściu skaczą świniaki w chlewie i ryczy głodne bydło w oborze, jak Sziran rzuca kaczanami w kury i co dzień jedną zarzyna, by mieć co jeść. Kilka razy słyszałem, jak biadolił na podwórzu na cały głos: „Oj, chato moja, czegoś

się doczekała. Oj, dla kogo męczyłem się i komu żem da­wał, dolo moja. Oj, młodości moja stracona, plecy moje zginane na próżno. Oj, opoko moja." A potem klnie Ninacia i Dziuję w żywy kamień.

Szukan Grmljević często zagląda do niego, pociesza, roz­mawia. Z Szukanem kosiłem Sziranowi trawy na podmokłej łące przy lipowskiej drodze. Zaczęliśmy o świcie. Dopiero jak słońce stanęło wyżej, przyniósł nam śniadanie w wiel­kim plecionym koszu przykrytym białą serwetką i postawił pod tą żółtą wierzbą na środku mokradła. Zawołał nas. A tu, bodaj go, serwetka cała upstrzona, muchy ją obsrały, zupa w misce czerwona, jakby kobyła w nią naszczała. Do­bywamy chleb i talerze, a chleb zeszłoroczny chyba, twar­dy, że można by nim człowieka zabić. Zalaliśmy kawałki tego chleba zupą i zaczynamy siorbać łapczywie. Zjedli­śmy tylko parę łyżek, aż wstyd dla takich chłopów, a po­tem rozłożyliśmy każdy swoją kapotę, żeby odpocząć tro­chę. Tak to jest, kiedy w domu nie ma gospodyni.

Już południe się zbliżało, jak wzięliśmy się znów do ro­boty. Pachniały odkosy.

MYŚLAŁ:

...Ty nie chcesz być szczęśliwy. Na co ci szczęście, skoro jest go tylko trochę w życiu? Jakiś czas jesteś szczęśliwy, myślisz, że tak już na zawsze zostanie, i bez powodu dogry­zasz Ance, przeklinasz sąsiadów, bałamucisz, ściągasz na siebie nienawiść. Z jakiejś przekory chcesz być nieszczę­śliwy.

Nie tylko Vukica jest winna, winien jesteś i ty. I ty, nic­poniu, podbechtywałeś Ninacia, tego ciamajdę, przeciw własnemu ojcu. Mówiłeś mu, że pracując po tych parowach straci siły i zdrowie, niby go żałowałeś, doradzałeś, by stąd uciekał. Bóg wie, co żeś nałgał Rkanowi na Guzlę, jak wró­cił ze szpitala, i poróżniłeś ich, a potem mówiłeś Dziui, że Sziran kręci z Guzlą, i tak siałeś niezgodę w domu Szirana.

Ty jesteś, Iljkaszu Runiciu, jedno wielkie zło.

Tyś jedna wielka ohyda, nieszczęście j nieszczęsne, świń­skie łajno. Nie trzeba cię bić, sam siebie bijesz. Zbierasz baty. Nikt nie zechce przyjść do ciebie, jftk umrzesz, :bo nie zasługujesz na to. Ześmierdniesz na łóżku, zrobaczy- wiejesz. Milicja siłą zmusi twoich sąsiadów, by cię pocho­wali. Grób twój cierniem czarnym zarośnie. I tegoś wart.

MÓWIŁ:

Od kiedy Dziuls z Ciką | małym, przenieśli się do Rupa- szinu, a Guzla zostawiła Rkana i Rkan zaczął zaniedbywać dom i gospodarstwo włócząc się to tu, to tam, Trivuna, oprócz swoich babskich zajęć, których ma tyle, że biedacz­ka nie wie, w którą stronę się obrócić, zmuszona jest wy- - kónywać różnę męskie roboty. Musi mleć zboże, gnać cie­lęta i prosiaki na targ, prowadzić krowę do byka i trzy­mać, kiedy byk na krowę skacze — raz ją krowa kopnęła w nogę, noga spuchła zaraz jak bania i przez kilka dni . Trivuna kładła kompr'eŚy,-,by stęchła. Ale wszystko to nic. Najważniejsze, że’ma spokój'bez tego psa, tego parszywe­go Dziulsa;'bez jego pięści. Poprawiła się, wyładniała, li- piowscy emeryci, łasi i chytrzy na baby, oblizują się na jej widok, zerkają z przodu, z tyłu, częściej z tyłu. A kuma co dzień się rychtuje i stroi, jakby się na odpust szykowała. Kobiety na wsi gadają: Trivuna taka, Trivuna owaka, ma kaprawe oczy, ko jarzą: ją z gajowym, komendantem mili­cji,' z Żarinem, Lazdrką. Opowiadają, jak to raz trochę przeziębiona p>ołożyła się pód gruszą w kącie podwórza ną płachcie, żeby z niej Słońce' przeziębienie wyciągnęło, .ząshęła, po: jakimś czasie cień gruszy przeniósł się na nią i biedaczka przeziębiła się jeszcze bardziej. Gajowy co wie­czór wracając z lasu wstępował niby to zobaczyć, jak się czuje, i przynosił jej ogromny kosz grzybów.

Mówią też, że gdy tylko komendant milicji do niej wstą­pi; ońa zaraz stawia przed nim rakiję, parzy kawę, smaży jajecznicę, jakby ¡samego prezydenta przyjmowała.

V

9% m tujIT*••, /j

* ¡Ę/f

i

rfMt • JNMk • i

J? w i >| M 1

I T ^ * ł « ® 9, 7^

li iWii

I * %% i|MkA *<%♦ U4'%«

n ' S | V% <•

91MI

LMy him ŁfPł r % *I dL* f śi i

L*rv"TRHIiMt ^ aeiH i M wMTwbBpS iłjwii WN|

'l| vL j! ’ . % £ 0 Mt.&S ■

Kra m+~Ąhj* f pfłUiffM

T■ ■!

^•s'5ai WKPfSr? ^

Powiadają też, że raz Torboguz, kiedy jednej nocy za­uważył Lazdrkę, jak do niej wchodził, skoczył przez płot na podwórze Trivuny, obszedł dom dookoła i zerkając w okna zobaczył, a niech to, że Lazdrka obalił Trivunę na łóżko, rozpłaszczył się na niej, wbił się jak świniak w gno­jówkę, ryje jej po szyi, gryzie ją jak wilk owcę, a ona go grzmoci pięściami, broni się, woła pomocy. Potem oboje zwalili się z łóżka na podłogę, w Lazdrce przy tym coś jękło, a Trivuna rozczochrana, rozmamłana skoczyła na równe nogi, porwała z kąta siekierę i wygnała Lazdrkę precz, wyzywając go przy tym od ostatnich.

Ludzie — powiada Torboguz — mogą sobie mówić, co chcą, a Trivuna to kobieta uczciwa i porządna.”

A na koniec opowiadał, jak Żarin przyszedł do Trivuny nakładać obręcze na kadzie, spadły bowiem dwie obręcze z kadzi w szopie. Trivuna wycinała pokrzywy w ogrodzie," a on długo z nią dysputował. Potem chodził z nią kilka razy w leszczynę, a orzechy obrodziły tego lata jak nigdy, za każdym razem siedział z nią w leszczynie po dwie, trzy go­dziny i ani jednego orzecha do domu nie przyniósł.

W tym czasie i mnie, jak dawniej, zaczęła dobrze iść go­spodarka. Ale diabeł mnie podkusił, żeby wziąć robotę w kopalni rudy w Stabanaczu, bo mi strzeliło do głowy, że­by przenieść się do Rupaszinu, no to muszę zarobić pienią­dze choćby tylko na plac, a potem bym się na tym placu powoli pobudował, bo z samego rolnictwa nowego nie stwo­rzysz. Wracam coś pod koniec miesiąca do domu, a moja Anka mi mówi: „Po coś przylazł, ciężko pracujesz, powi­nieneś odpocząć.” Niby to się nade mną lituje. Powiadam: „Ej, żono, co ci do łba przychodzi, chciałem zobaczyć ciebie, dzieci, ciągnęło mnie do was i do domowej roboty.” A ona na to: „Co masz nas oglądać, jak nam nic nie pomożesz, lepiej byś odpoczął.” I tak dalej, jeszczem się dobrze po domu nie rozejrzał, a ona już daje mi do zrozumienia, że mnie nie potrzebuje, że byłaby najszczęśliwsza, gdyby mnie tu nie było. Raz tylko mi się użaliła, że jej lis wszystkie kurczaki podusił. Znam ja, myślę sobie, tego lisa. Chcia-

łem zapytać, czy ten lis je pieczone kurczaki, czy rosół. Przez tego lisa dla Iljkasza nie ma miejsca we własnym domu. Po czterech miesiącach, z obawy, żeby mi się z domu nie zrobił burdel, rzuciłem pracę w kopalni.

Pewnego wieczoru, na początku jesieni, zginął mi gdzieś świniak przeznaczony na zabicie. Moja żona poszła go szu­kać i przepadła. Czemu to moja żona nie wraca, myślę so­bie. Podejrzanie mi to wygląda. Wziąłem klukę w rękę i po­szedłem szukać żony i świniaka. Zszedłem w dół śliwnika, w kukurydzę za żywopłotem. A noc piękna, ciepła, pełna gwiazd. Nadsłuchuję: słyszę daleko w polu jakieś mlaska­nie i chrumkanie. Obszedłem to miejsce kołem i podchodzę z boku. Świniak mnie zauważył, kwiknął z przestrachu i popędził przez śliwnik z wielkim hałasem. Zamknąłem go do chlewika, a żony jeszcze nie ma. Przyszła grubo póź­niej. „Gdzieś ty, żono, była do tej pory?”, pytam. „Szuka­łam świniaka”, powiada. A kieckę na tyłku ma całą wy- mamłaną. Tej samej nocy, opowiadał mi Ciszko, Lazdrka

i Ljeposava nieźle się pożarli o to, że Lazdrka wrócił skądś z portkami utytłanymi trawą i brudnymi na kolanach, jak­by gdzieś klęczał. A następnego dnia idziemy z Sziranem koło jego ogrodu i gadamy sobie; poniżej jest wielki zagon konopi. Przyszedłem do Szirana po sekator, bo muszę ży­wopłot przystrzyc. Sziran powiada mi: „Patrz no, jak mi, dranie, konopie stratowali, patrz, jakie ślady.” Idziemy we dwóch tymi śladami, a tu na środku pola wielkie legowi­sko. Od razu wszystko zrozumiałem.

Rozczarowałem się po tym do życia, piję. Niby, w rzeczy samej, nie muszę żyć wśród tych bezwstydnych emerytów lipowskich, przeniosę się na wiosnę do Rupaszinu, ale tym­czasem trzeba kupić od ludzi dobrego dębowego drzewa

i przygotować budulec, dlatego codziennie chodzę do wsi. Kiedy wracam do domu, wstępuję wpierw do Trivuny, włażę na wiśnię w jej ogrodzie, wiśnie zrywam, rozprawiam z kumą długo i szeroko o gospodarstwie, rolnictwie i o tym, jak to byliśmy młodzi i kochaliśmy się.

Pewnego razu wracamy drogą z miasta Ciszko Romić, Julika Szukanowa, kuma i ja, a śnieg pada, wszędzie pełno

bioto. Z lewej strony wzdłuż pola. płynie rzeka, mętna, brudna. niesie kłody, belki, w niektórych miejscach wystą­piła z brzegów. W połowie drogi złapał nas mrok, ze końca własnego nosa nie widzisz. Tuż przy leśie, przez który pro­wadzi polna droga do Lipowa, woda rozlała, nie można przejść. Ja miałem na sobie zimoWe buty, a kuma zwykłe kierpce, poprosiła mnie więc, bym ją przeniósł ha suchą ziemię. A trzeba wam wiedzieć! że nie ma gorszej roboty, niż nieść kobietę. Usztywnia się, zwisa na plecach jak wo­rek. Żeby łatwiej było nieść,: próbujesz złapać ją pod ko­lana, za biodra, a ona zaraź myśli, że ci bezeceństwa w gło­wie, opiera się i wrzeszczy. Julika i Cisżko już wcześniej zostali w tyle, wołają mnie, gdzie, jestem, proszą, żebyśmy tak nie pędzili, Julika osłabła, rozbolały ją nogi. A ja nic, milczę, nie mogę się odezwać, bo mnie kuma schwyciła.za szyję, aż mnie zatkało, ledwie dyszę. A kumą-powiada — z czego się ucieszyłem —■ żebym milczał, gdyż będziemy musieli chyba poszukać gdzieś'noclegu, jak tylko przejdzie­my przez wodę, bo przy takięj pieskiej pogodzie bez świa­tła nie dobrniemy do Lipowa, choćbyśmy dziewięć głów mieli; jak będziemy w czwórkę szukać kwatery, to gospo­darz nas umieści w stodole na sianie, a dla dwojga toby się znalazły łóżka. Z pół kilometra drogi było zalane. Jak wy­szliśmy na suche i skręcili w las, kuma zrobiła śię ciężka, jakby na mnie góra runęła. Pod pierwszym dębem potkną­łem się pod ciężarem i zwaliłem Ęię w jakieś wilgotne miej­sce na ściółkę. Najbardziej żałowałem, że ziemia mokra. Siadłem na pieńku, kuma na-drugim, i odpoczywamy. Sły­szymy, jak chlapią po wodzie Julika i Cisżko,. wołają, że wstydzilibyśmy się tak ich zostawiać, wyzywają nas okrut­nie. Przeszli przez wódę i . minęli naś klnąc-i mrucząc. Za­szczekał pies za naszymi plecami. Ruszyliśmy w tym kie­runku i Wyszliśmy na polanę; Przez rzadsze już krzaki wi­dzimy na szczycie wzgórza jakieś światło w oknach, a ni­żej, w dolinie, rozlewisko, jak sine morze, całe rozhukane. W tej chacie na wzgórzu/dali nam noclęg. Umieścili nas w jednej izbie. Na trzecim łóżku spał ktoś gruby', cały przy­kryty płachtą, jak kupa gnoju, i chrapał,, aż s^yby drżały.

Nim zasnęliśmy, przypomniałem kumie nasze dzieciństwo, jak to, mój Boże, wę dwoje wraz z resztą lipowskich dzieci jawiliśmy się na polu kukurydzy w bararia i owcę, w męż­czyznę i kobietę, jak kuma kradła ogórki z naszego ogrodu, a moja matka przeganiała ją kijem. Kuma potem, co mnie zdziwiło, zaczęła opowiadać, jak to ona za nic na świecie nie zrobiłaby nic wstydliwego § obcym człowiekiem, żeby sobie psuć opinię, żeby swoich synów ośmieszać, nigdy i za nic na świecie. Różni przychodzili do niej z nieczystymi zamiarami, ale ona wszystkich siekierą przegnała, z domu, między innymi i Żarina Bunczicia. Żarin oblepiał jej oborę świeżym nawozem, ona przyszła zobaczyć, jak mu idzie ro­bota, a Żarin rzućił ją na koryto, ona mu się wyrwała, zła­pała za włosy, zdzieliła go po głowie i zwymyślała; uciekał jak opętany z jej podwórza. Potem kuma opowiadała o tym, jaka to jest zła na państwo, bo w czasie wojny należała do SKOJ-u p a teraz nie dają jej ani dinara emerytury; choć­by na kawę i cukier. No i zasnęła. Widzę, kuma całą nogę ma odkrytą. Wstałem więc w gaciach ze swego łóżka, by ją przykryć. Dotknąłem jej nogi, a ona, Boże święty, zimna jak lód, więc myślę sobie, że powinienem się przy kumie położyć, żeby jej było cieplej, i uważać, żeby Się znów nie odkryła, bo jak nić się przeziębi, a skąd te sieroty na wzgórzu Mużdeki wezmą na szpital, pójdzie z obory ostat­nia kroWa. Kuma zerwała się ze snu. „Ręce przy sobie, co ci do łba strzeliło, chcesz obudzić tamtą kobietę?” Wróci­łem więc do swego łóżka.

Rano, brnąc po roztopach, dotarliśmy do Lipowa. Aleśmy mieli za swoje, nie daj Bóg w taką noc jeszcze kiedy wę­drować. Ciszko i Julika nigdzie się nie zatrzymywali. Przy­szli do domu dwie godziny po północy. Potem o mnie i ku­mie zaczęły krążyć po Lipowie różne plotki. Moja Anka

i kuma co-dzień krzywo na siebie patrzyły, boczyły się jed­na na drugą. Na wykopkach u Torboguza kłóciły się cały

dzień i wymyślały sobie. Inni kopacze byli już na środku pola, a one obydwie na początku. Wszyscy mieli uciechę pa­trząc na te dwie wierne kumy. Następnego dnia przy pra­niu w potoku Mużdeki kuma i moja żona o mało się nie po­biły kijankami, wygadywały sobie Bóg wie co.

Raz w południe szykuję wóz, ładuję nań kilka worków zboża, zakładam w poprzek deskę do siedzenia i zaprzęgam konie. A konie mam silne, narowiste. Tylko dotknę lejcy, już się rwą naprzód. Pojechaliśmy, Ciszko Romić i ja, do młyna na noc. Ciszko ze zbożem Szukana Grmljevicia. Je- dziemy, a pod wczesną śliwą czeka na nas kuma Trivuna z workiem pszenicy. Powiadam do niej: „Nie musisz z na­mi jechać, we dwóch ci to zmielimy, co masz się przez całą noc męczyć w młynie, jak możesz spać w domu, w łóżku.” „A, nie, nie będziecie mi tego mleć po waszemu, jak sama sobie mielę, to wiem, co mam, dotychczas nikt mi jeszcze nie mełł.” I poprosiła Ciszka, żeby siadł z tyłu na workach, a ona się usadowi koło mnie. Ciszko usłuchał. Strzeliłem z bata, konie skoczyły rączo lipowską drogą. Wóz terkocze, kołacze się po kamieniach, pędzimy z lipowskich wzgórz prosto do spółdzielni. Kuma schwyciła mnie obiema ręka­mi, jakby już leciała z wozu, i labidzi: „Na Boga, bracie miły, nie gnaj tak szybko, bo nam głowy poodpadają.” Ciszko za naszymi plecami rozłożył się na brzuchu na wor­kach i ani piśnie.

Tak przyjechaliśmy do młyna.

Nadeszła noc. Ognisko, cośmy je wcześniej rozpalili, by upiec placek, dawno wygasło, a noce nad rzeką chłodne. Muszę iść z Ciszkiem po chrust, ale kuma niby to nie może zostać sama we młynie, więc zaproponowała, by Ciszko został, a ona pójdzie ze mną. Jakeśmy tylko skryli się w mroku, kuma schwyciła mnie pod rękę i powiada: „Ni­gdzie się od ciebie nie ruszę, boję się wilków.” Za mostem weszliśmy do lasu. Mówię: „Za pół godziny musimy wró­cić, bo jak zostaniemy dłużej, to Ciszko znów roztrąbi po Lipowie.” A ona na to: „Niech roztrąbi. Ja go znam, zrobi to tak czy owak.” Widzę po jej oczach, chociaż ciemno, cze­go chce. Bez wahania przewróciłem ją na chrust, zadarłem

kieckę i do roboty. A taki byłem jurny, źe mógłbym ją ciu- kać nie wiadomo dokąd, ale czasu nie było.

Wróciliśmy, każde z naręczem drew.

Rozglądam się po młynie — placka nie ma. Pytam więc: „Ciszko, gdzie placek?” „Nie wiem, słowo daję”, odpowia­da. „A skąd ja mam wiedzieć, bratku, jak ty nie wiesz?”, mówię. „Posedłem w wiezbinę za swoją potsebą i zapo­mniałem zawzeć za sobą. Wracam, a placka nie ma. Pewni­kiem to twoje psisko spod woza wesło do młyna i go po­rwało”, odpowiada. „Jakie psisko?”, pytam, i jak go nie chwycę, łobuza, drania, jak nie wyrwę żagwi z ogniska

i przez plecy gó ile siły w ręku. Iskry tylko furczały na wszystkie strony. Trzymam żagiew, ona się kopci, młyn już pełen dymu. Powiadam: „Mów, gdzie placek.” „Nie wiem”, krzyczy. Gruchnąłem go jeszcze raz przez plecy. „Iljkasu, bracie, nie wiem.” Jak go trzeci raz pogłaskałem polanem, mówi: „Iljkasu, bracie, nie wal mnie jus, moja wina.” Pod­szedł do kosza na zboże, zanurzył ręce w kukurydzianym ziarnie i wyciągnął tylko trzecią część placka. Zacząłem mu wymyślać: „Bawole jeden przeklęty, ciućmaku, ciebie całe Lipowo by nie wyżywiło, czemuś nie zaczekał, aż zjemy ra­zem, nienajadku. Coś mi tu od paru miesięcy za bardzo ję­zykiem mielesz. Gdyby temu mojemu psiakowi spod woza ktoś dał taki długi język, z miejsca bym mu sto tysięcy od­palił. A piśnij tylko, ścierwo, słówko jedno jutro w Lipo- wie, jak to ja i kuma zbieraliśmy chrust, to cię zabiję jak psa.”

Pewnego czwartku poszła moja żona z Rosą Mrakiciową do Vrnograczu kupić jakiejś tam wełny. I tam moja dobra

i uczciwa żona spiła się w trupa razem z Rosą i jej kumpla­mi. Rosa wróciła z Vmograczu po dwóch dniach, a moja żona tego samego dnia z Lazdrką Romiciem wstąpiła do Szukana Grmljevicia, kupiła od niego jałówkę i z Lazdrką przypędzili ją do mnie na podwórze. Mną aż zatrzęsło. Jak ona śmie bez pytania inwentarz kupować? A jto babsko przeklęte, myślę sobie, za kogo ona mnie ma w tym domu. Jak nie złapię jakiejś sztachety, jak nie pogonię baby wokół domu waląc po grzbiecie. Tego samego dnia spako-

itiUM

iY*' 3mmii injrgTBir

«udŁuR aJ:MŁ

wała się i poszła do brata Steva. Lazdrkę poprosiłem, żeby jałówkę Szulcanowi odesłał.

Następnego dnia przyszedł Rga na moje podwórze. Usie­dliśmy na belce. Opowiedział mi, jak się Anka targowała z Szukanem o jałówkę i jakie potem było pijaństwo. Po­środku izby Anka, otoczona grupą emerytów, śpiewała pio­senkę po piosence, aż ściany drżały, a emeryci wtórowali

i co chwila ją poszturchiwali, podszczypywali, obłapywali. W końcu taka spita popędziła z Lazdrką jałówkę do domu ścieżką przez owies Rgi, Lazdrka puścił jałówkę, wziął Ankę za rękę i pociągnął głęboko w owies. „Cały owies mi stratowali, tak się gzili. A przez ten czas ile mi szkody jałówka narobiła za miedzą.” I ciągnie dalej: „Wybacz, Iljkaszu, ale jestem zmuszony to oszacować. Ja, mogę ci po­wiedzieć, obsiałem to pole własną krwawicą. Żeby szkoda była mała, pal ją licho, ale zebrało się tego, że ho ho.”

Ja mu na to: „Aleś wybrał się z tym gadaniem w odpo­wiednią porę. Nigdy nie byłem w lepszym humorze niż dzi­siaj. Wynoś się z mego podwórza!”, wrzasnąłem. I ja, ludzie moi, mam całe lata męczyć się z żoną, która gzi się z dzia­dami po zbożu i konopiach i na wszystkie strony ludziom wyrządza szkody, a na mnie wstyd ściąga i jawnym ku­rewstwem zmusza do płacenia ludziom? Żeby w nią grom strzelił, niechby się chociaż skryła, gdy ją chęć najdzie pu­ścić się z kim, dlaczego to robi jawnie?

W jakiś czas potem spotkałem się z kumą pod wczesną śliwą. Pasła bydło. Naburmuszyła się jak chmura grado- dowa. „Wiesz ty, kumie, że jestem w ciąży?”, mówi. „To się popsuj”, mówię. „A kto mi da na to pieniądze?”, pyta. „Siądź se jeszcze raz na mrowisku i zapytaj potem, która mrówka cię ugryzła. Nie wiem, może i moja wina. Ja miałem ciągoty, ale i ty tak samo.” „Dobrze, kumie, nie musisz da­wać, ale wiedz, że cię to drogo będzie kosztowało”, mówi.

A patrzy przy tym jak żmija, cała zielona na twarzy.

Siedzimy sobie, kum Rkan, Żarin Bunczić i ja, w podwó­rzu Torboguza Mużdeki przy kotle i pomalutku popijamy, ale nieźle już mamy w czubie. Przyjaciel Rkan, Bóg wie dlaczego, zaczął mówić Żarinowi, że jest śmierdziel, że się

nie kąpał, odkąd go rodzona matka na świat wydała, że ma na sobie tyle pcheł, ile osioł uniesie. I dalej sobie do oCZU skakać, szarpać się. Raptem zwarli się ramionami i za­częli krążyć po podwórzu. Tak się mocowali, aż zatrzymali się przed chlewikiem, gdzie było błoto po kolana. Żarin sprytnie podciął Rkanowi nogi i obaj prasnęli w błoto i da­lej kotłowali się dusząc jeden drugiego. Znalazłem u Tor­boguza na ganku jakieś gumiaki, włożyłem je i poszedłem do nich. Kiedy ich rozdzieliłem, byli utytłani jak świnie. Żarin uciekł do domu i zamknął się na klucz. Rkan wyrwał sztachetę i jął nią walić po belkach, przeklinając zmarłą matkę Żarina i wołając, żeby wyszedł. Uderzenia głośne były jak strzały armatnie. A Torboguz i Niula nic, siedzą w śliwniku i milczą.

Usłyszała Trivuna krzyki i walenie w podwórzu Torbo­guza, poznała głos Rkana i wypadła z nożem prosto na mnie. „Ty ich skłóciłeś”, woła. Wpiłem w nią klukę, nie daję jej przystąpić do siebie i cofam się trochę, ale ciągle jestem blisko kotła. „Nie podchodź do mnie”, mówię. A Tri- vuna podleciała pod klukę, złapała ją w środku, wyrwała mi z ręki i rzuciła w śliwnik. Kluka zawisła na śliwie. Zrzu­ciliśmy pokrywę kotła. Para buchnęła w niebo. Torboguz dobiegł do śliwnika, wziął pokrywę i przykrył kocioł. Tri- vuna natarła na mnie jak wściekła suka, nic, tylko chce mnie zakłuć tym nożem. Przebiła mi w dwóch miejscach rękaw marynarki i drasnęła w rękę. „Kobieto, czyś osza­lała, chcesz mnie na śmierć zadźgać”, wołam. „Tyś mrne tylko raz dźgnął tam w lesie, i trzy miesiące w szpitalu leżałam. Ale ja cię teraz tak dziabnę, że ci szpital nie bę­dzie potrzebny”, mówi.

Żeby jej Rkan nie przegnał, na pewno by mnie uśmier­ciła.

MYŚLAŁ:

...Tyś zupełnie zapomniał, że Trivuna to niebezpieczna kobieta, pochowała Iliję. Ki diabeł cię podkusił, żeby się

z nią zadawać? I jeszcze, tchórzu jeden, wobec niej, po­ważnej i uczciwej, byłeś tam, pod wczesną śliwą, bezczel­ny. Powinna cię tym nożem pociąć na pasy. Ty Świnio nie myta, jajco wielgachne, nabrzmiałe, gadzie jeden.

Wiecznie jesteś roztrzęsiony. Nigdzie spokoju nie masz. Boże, jak cię ta Anka przed całą wsią zhańbiła. Wstydzisz się teraz ludziom na oczy pokazać, jesteś już dla nich ni­czym, zerem. Zwariujesz chyba. Przed oczyma ci staje twarz Anki. Wziąć by tak siekierę i zdzielić ją z całej siły, jak zwierzę, posiekać na kawałeczki i rzucić psom na po­żarcie. A potem ożenić się z jaką ładną kobitą.

Albo zapalić zapałkę, podłożyć pod chałupę, oborę, wszy­stko spalić, wziąć kostur, torbę i pójść w świat szeroki. Albo spić się do nieprzytomności, nigdy nie trzeźwieć, nie wie­dzieć nic o sobie, tarzać się po ziemi, w brudzie i łach­manach. Ale najlepiej siedź spokojnie, nie rób ze złego gorszego, sprzedaj to, co masz, i przenieś się gdzieś, gdzie cię nikt nie zna.

Od kiedy mnie Anka rzuciła, nie chodzę już w Lipowie do nikogo. Jak tylko pastuchy w południe popędzą bydło do domu, idę z łęgu Szirana na nasze wzgórze i do kolacji zawsze coś tam sobie znajdę do roboty we własnej zagro­dzie. Od Szirana dzieli mnie dość wąski płot z tarniny

i pięknej plecionki z witek grabowych. Zza tego płotu czę­sto słychać kłótnie. Słyszałem raz, jak się kłócili Dziuja

i Zoran.

Dziuja mówi, że on, Zoran, budzi się co dzień o dziewią­tej i zaraz woła: „Mama, daj mi pić.” A jak mu mama każe wziąć się do jakiejś roboty, to nie słyszy. Siedzi tylko

i gapi się w tę książczynę. Mógłby czytać pasąc bydło, ale nie, muszą każdego dnia wynajmować pastucha.

Zoran mówi, że sumienie go z tego powodu nie gryzie. Ona pracuje, on czyta. Jeszcze nie wyszedł na dziewczyny z kawalerką wiejską, a z niej już pot spływał, tak haro­wała.

Dziuja mówi, że dziś wstała o czwartej rano. Ledwie kro­wy zdążyła wydoić, już ranek minął, a gdzie reszta roboty? Żeby choć wstał i drew jej narąbał, ściółkę w oborze prze­rzucił, przyniósł wodę ze źródła, toby jej trochę ulżył.

Zoran mówi, że on jej o czwartej nie budził. Jeśli o nie­go chodzi, to mogła spać do dziewiątej. Nie kazał jej doić krów, nosić wody, rąbać drzewa, przerzucać słomy w obo­rze. Tak więc nie ma go o co winić.

Dziuja mówi, że ona to wszystko musi robić, bo tylko

z tego iyją. Jak nie będzie robić, to co będzie jadła, z czego mu pośle na nauki?

Zoran mówi, że to go nie obchodzi. Jeśli się jej nie podo­ba, że on nic nie robi, to niech mu nie daje jeść, niech go wyrzuci, niech się go wyrzeknie. On jej nie prosił, by go rodziła, sama chciała. Mogła go pierwszego dnia udusić, on myśli, że tak by było najlepiej.

Dziuja mówi, żeby się wstydził i że jest psubrat i ścier­wo.

Innym razem słyszę, jak kłócą się Sziran i Zoran.

Sziran mówi, jakim to będzie szczęśliwym człowiekiem, kiedy jego Zoran skończy tę swoją szkołę i ożeni się. Pani z tlenionym włosem, sztucznymi rzęsami, cała wymalowa­na, z długimi paznokciami, taka jak Slavica, będzie witać teścia jak prezydenta. A będzie też miała za co: wychował jej przystojnego i mądrego męża.

Zoran mówi, że się ożeni po śmierci Szirana, a tymcza­sem będzie zmieniał dziewczyny, co dzień inna. Wszystkie pieniądze na nie przepuści.

Sziran mówi, że właśnie tak będzie, wie to na pewno. Od­kąd Zoran zaczął gonić po Rupaszinie za jakimiś Slavicami, nie ma z niego pociechy. On, Sziran, będzie do końca życia żałował, że go posłał do szkoły. Powinien był, włóczykija przy łopacie zostawić. Akurat jak da mu wszystko, jak go na ludzi wykieruje, Zoran do swojej zakichanej ciupki sprowadzi jakieś zołzy i będzie na nie tracić pieniądze, a Sziran dalej będzie harował jak wół.

Zoran mówi, że Sziran powinien być szczęśliwy, że może pracować i że pracuje. Praca to gimnastyka. Praca dobrze robi każdemu.

Sziran mówi, że Zoran to bezczelny łajdak i wykoleje­niec. Czy to tak się z ojcem rozmawia?

Zoran mówi, że jeśli zechce się żenić przed śmiercią Szi­rana, to przyprowadzi sobie prawdziwą chłopkę. Są w Li- powie Dolnym piękne dziewuchy.

Sziran mówi, że tego już za wiele. To się dopiero do­czekał, że darmozjad jeden kpi sobie z niego. Niech się migiem wynosi z jego domu, ale już.

Następnym razem słyszę, jak się kłócą Sziran i Dziuja. Sziran mówi, że dłużej tak być nie może. Całe życłe tyra na podatki i na to, co do gęby włoży, a jeszcze daje na naukę tego nicponia i łudzi się, że go on na stare lata będzie żywił. Nigdy z niego gospodarz nie będzie, nie wyrośnie na uczciwego człowieka. Jak się dorwie do swego chleba, plunie na ojca, będzie się go wstydził, odsunie się od nie­go jak od parszywego psa. Sziran wszystko to, co mają, zostawi Dziui i tak jak inni rozsądni ludzie pojedzie za gra­nicę pracować. Nikomu zarobionych tam pieniędzy nie przyśle. Dziuja niech sprzeda ziemię, inwentarz, niech za te pieniądze kształci syna i buduje dom w Rupaszinie, niech robi, co chce, Sziran odtąd będzie myślał tylko o sobie.

Dziuja mówi, że dla Szirana byłoby sto razy lepiej, gdy­by zebrał pomidory w ogrodzie, bo prawie wszystkie opa­dły, ogórki podlał, bo ani sztuki nie zostanie przez tę suszę. Lepsze by to było dla niego niż takie siedzenie i gadanie po próżnicy.

Sziran mówi, że to jego żona zbiera wszystkie plony, a on siedzi całymi dniami i plecie trzy po trzy. Wszystko, co ma­ją, mają dzięki żonie, bo on tylko siedzi i gada byle co. Dlatego on swojej drogiej i pracowitej żonie wszystko zo­stawia i jedzie za granicę pracować.

Dziuja mówi, że dobrze mu z głupią Dziują. Jakby wziął sobie jaką łajzę, nie siedziałby tak wiecznie i nie mamro­tał, tylko by zakasał wysoko rękawy i wziął się za robotę. A jacy się o nią kawalerowie starali! Gdyby miała choć trochę rozumu, byłaby dziś szczęśliwą kobietą, ale diabeł ją podkusił, żeby wyjść za tego wściekłego piekielnika. Wszyscy we wsi nie mogą się nadziwić, jak ona z nim wy­trzymuje. Ninać i Vukica przez niego uciekli, nie dla czego innego. A i Zorana z domu wygnał, sypia nieszczęśnik w stodole Iljkasza.

Sziran mówi, że ona i Zoran boją się go jak ognia, wy­starczy, że spojrzy na nicti, a już obydwoje spełniają życze­nia wzrokiem wyrażone. Zwłaszcza Zoran, gdy się jeszcze nie przeniósł do Iljkasza. Jak Sziran coś powie, to go Pan Bóg słyszy. Żeby jego Dziuja czekała na niego nachmurzo-

135

* W \ \ \

na, naburmuszona, kiedy do domu późno wraca — Boże broń. Ani jej w głowie coś takiego.

Dziuja mówi, że właśnie tak jest. Jej wszystko jedno, ja­ki wraca do domu. Przecież jej z nim dobrze, więc musi się cieszyć, że do niej wraca. Z niego ogromnie trudny czło­wiek. Nie ma w Lipowie nikogo, kto by go lubił. Żarin Bunczić o mało co któregoś dnia głowy siekierą mu nie odrąbał. Żarin nie jest jego Dziują, złapałby go za piersi i grzmotnął.

Sziran mówi, że go Żarin przed wszystkimi w podwórzu Szukana sklął na czym świat stoi, matki i dzieci nie oszczę­dzając. To nie człowiek, tylko zwykłe bydlę. Zwłaszcza gdy mu się przed ludźmi nawymyśla prosto w oczy, to potrafi zdzielić po krzyżu, choćby właśnie w dzwony bili, choćby i Wielki Piątek był.

Dziuja mówi, że go Żarin sklął za to, że mu się do żony dobierał, gdy on, Żarin, siedział w ciupie. Żarin powinien go tą siekierą porąbać na kawałki.

Sziran mówi, żeby ona uważała, co gada. Już ma jej po dziurki w nosie z tym ciągłym kojarzeniem go z byle jaki­mi pindami. Niech się dobrze przyjrzy temu kołkowi przy szopie, bo jak się jeszcze raz odezwie, to go jej na głowie połamie. Niech tylko piśnie, to nie wyjdzie z podziwu, tak ją urządzi.

Ech, Boże drogi, nacierpiał się Zoran tego lata. Śpimy we dwóch w mojej stodole na sianie, a on mi mówi, że mu już nadojadło codzienne wymawianie Szirana, jak on to żyje z jego krwawicy. Ech, niech tylko dojdzie do własnego chleba, to, jak Bóg na niebie, zwróci Sziranowi każdy di­nar, co od niego dostał. A gdyby go potem zobaczył żebrzą­cego, to mu nawet kwarty wody nie poda. Zawziął się Zo­ran na Szirana na amen, słowo daję, całej Bośni by było mało, żeby tę jego dość skruszyć. Opowiadał mi też Zoran, jak to pięknie iść gdzieś na łono natury, słuchać szmeru potoku, śpiewu ptaków, i co dziA mnie prosił, żebym się z nim wybrał. Ale czy byłbym mądry, gdybym zostawił swoją robotę i poszedł słuchać potoków i ptaków, jakiegoś tam cirkania, gwizdania, popiskiwania, czego już mam wy-

żej uszu w łęgu Szirana? Gdyby on tak się męczył od po­czątku jak ja, gdyby tak jemu bez przestanku brzęczało w głowie, toby mu ptaszki i potoki do głowy nie przycho­dziły. To jest, bracie, dla tych, którzy bujają w obłokach i o niczym nie myślą, a nie dla poważnych ludzi.

MYŚLAŁ:

...I tak kłócą się za płotem przez cały boży dzień. To dla­tego, że nic nie robią, że są syci. Świnia, jak się naje, kory­to przewraca. Chciałbyś, żeby te wszystkie wszyściutkie domy zajęły się ogniem od ciężkich kłótni, żeby się ojco­wie i synowie nożami dźgali, walili kłonicami, żeby wszę­dzie panowała zdrada i kurewstwo. Lubisz nieszczęście. Je­steś szczęśliwy wśród nieszczęśliwych. Lubisz nieszczęśli­wych.

Wkrótce wyprowadzi się stąd Torboguz, Rga, Szukan i inni lipowianie. A ty będziesz jedynym Serbem w Lipo- wie. Wtedy się chyba uspokoisz, boś ty pająk jadowity, pa­jąk zbiera z kwiatów jad, a pszczoły miód. Ty jesteś wyro­dek człowieczeństwa, szczur, śmierdzące nic. Błogosławiona ta kula, co cię zabije.

I

ROZDZIAŁ XV

MO WIŁ:

Nijak, ludzie moi, nie mogę przywyknąć do tego samot­nego życia. Bez mojej Anki dom się stał pusty i głuchy. Patrzę w lustro: twarz ponura, oczy żałosne. Chodzę po podwórzu i krok mam jakiś ciężki, niepewny. Czuję, że przepadam z kretesem. Myślę sobie: przecież nigdy moja Anka nie była dla mnie zła. Jaki bym do domu nie przy­szedł, pijany, wściekły, zawsze na mnie pięknie czekała, dała mi jeść, umyła nogi, pościeliła łóżko.

Ja i Anka nigdyśmy się nie kłócili. Ja mogłem jej nie wiem co gadać, urągać jej rodzinie, a ona, jak wszystkie mądre kobiety, milczała i robiła swoje. A jakby na jej miejscu była Julika Szukanowa, dom by zgorzał od kłótni.

Julika przywiązana jest do swego rodu. Wprost wścieka się, jak kto piśnie złe słowo na którego z nich. Szukan naj­bardziej lubi zabijać nudę emerycką tym, że przy Julice docina jej bratu, który jest głupkowaty, wysoki na dwa metry, brzuszysko ma jak wzgórze Mrakicia, łeb jak beka, a na imię ma Tulina, po wojnie wżenił się do domu Romi- cia, Petra za niego wyszła. Szukan twierdzi, że Tulina jest ojcem Ciszka, powinien więc Ciszko mówić Julice ciotka, a Julika aż się zżyma, jak to słyszy. To ona ma być ciotką jakiegoś parobka, z którego całe Lipowo się śmieje? Wła­śnie kiedy Julika pojechała do Rupaszinu do swojej Nady, przyjechał Tulina z Rumy szukać tu w Lipowie dobrej wdówki do ożenku, bo i on wdowiec.

Opowiada ludziom pod wczesną śliwą, że tam w Rumie

może znaleźć kobietę, jaką tylko zechce, ale chce mieć w domu nasze jagniątko, posłuszne, pobożne, a nie jakąś tam mieszczkę — jedną już miał — która by od pierwsze­go dnia wzięła go w cugle jak konia i wodziła według woli i ochoty przepuszczając jego emeryturę.

Szukan wiedząc, jak to rozgniewa Julikę, namówił go, żeby starał się o Rosę Mrakiciową, kobietę „czystą”, „go­spodarną”, która bardzo lubi emerytów i solidne życie. No i zaczął Tulina kręcić się koło Rosy. Powiada ludziom pod wczesną śliwą, że raz ogolił się, odszykował i ruszył, a był .wieczór, ku wzgórzu Mrakicia. Idąc przez śliwnik Rosy za­uważył, że na środku jej podwórza bieleje jakaś sterta i sły­chać kobiece głosy. Wspiął się cichcem na morwę przy kur­niku i przyczaił się na gałęzi. Widzi, jak Rosa, Guzla i Lje- posava Lazdrkowa siedzą przy stercie kukurydzy zajęte łuszczeniem. Rozmawiają o różnych różnościach, o tym, że Żabarovica zmarła, to znów, że Rga kupił plac w Rupaszi- nie, to, że Stevo Baszić szykuje się do pracy za granicą, i gadu, gadu, wspomniały i jego, Tulinę. Rosa mówi, że Tulina to człowiek przyzwoity, poważny, ma emeryturę, mieszka w Vojvodinie, którejś z lipowskich wdów trafi się naprawdę lekkie życie, całą jej pracą będzie przygotowywać mu jedzenie, a co najważniejsze, wyjdzie z tych lipowskich jarów. A wtedy Tulina zakaszlał na morwie. Wszystkie trzy naraz zawołały: „Patrzcie go, widzicie, gdzie to się wdra­pał, licho.” No więc zlazł z morwy i siadł przy stercie obok Rosy. Łuszczy z nią, rozmawia. Naraz przyszło mu na myśl poflirtować z nią po muzułmańsku. Podał jej wyłusz- czoną kolbę; jak oderwie czubek, to znaczy, że mu przy­chylna, jak nie oderwie, bywaj, miły. Oderwała.

Wyswatał się Tulina z Rosą.

Szukan długo przekonywał Tulinę, by nie brał sobie Rosy, bo to fleja, jakich mało, zhańbi całą rodzinę Juliki, ale on nie i nie. A Julika mu na to, przy Smilji, zaczęła ga­dać o Andzi i Rużicy, jak pobiły się w ogrodach o to że Rużica pochowała Żabarovicę przed czasem. Rużica zaw­sze kłóciła się z Żabarovicą, brały się za łby o gospodar­stwo. Kiedy Żabarovica rozchorowała się, zaklinała Szibo-

nię na wszystkie świętości, żeby nie zawoził jej do szpitala, bardzo bała się doktora i szpitala. Rużica przekonała Szibo- nię, żeby ją zostawił w domu, za co Żabarovica Rużicę bło­gosławiła. Jak Żabarovica po miesiącu choroby zaczęła z wielkiego bólu gryźć deski łóżka, dzień i noc jęczeć, za­wieźli ją do tego szpitala. Doktorzy wytrzęśli z niej dwa wiadra gówien. Wszystko jej w środku zgniło. Rużica nie zauważyła, bo też nie chciała zauważyć, że Żabarovica ni­jak nie idzie do wychodka. Gdyby ją zaraz przywieźli do szpitala, mogłaby żyć jeszcze Bóg wie jak długo. Kiedy Andzia dowiedziała się o tym od jednej kobiety w ogro­dach, to jakby sto diabłów w nią wstąpiło, rzuciła się z mo­tyką na Rużicę, dziabnęła ją przez łopatkę, zadźgałaby ją na amen, gdyby nie kierownik robót. Wrzeszczała, że jest kurwa, puszcza się ze swoimi lokatorami, skrobała się ja­ko panna i dlatego nie może mieć dzieci. Cały Rupaszin miał się z czego śmiać.

Kiedy Smilja, która wstąpiła po Szukana — żeby w po­łudnie pomógł Rdze załadować ich starą świnię na wóz, bo zaniemogła i muszą ją zawieźć do weterynarza — wyszła do domu, Szukan objechał Julikę jak święty Michał diabła za to, że śmiała przy Smilji mówić tak o Andzi i Rużicy, czy nie wie, że Andzia i Rużica to jego siostry? I wychla- stał ją po gębie. Kiedy w południe poszedł Szukan do Bunczicia, Julika zwinęła manatki i uciekła do swego ojca Duszana do Lipowa Dolnego. Szukan, gdy wrócił od Bun­czicia i dowiedział się od Ciszka, że Julika uciekła, wziął siekierę i ruszył za nią. Wrota u Duszana były zaparte. Szukan darł się, by mu otworzyli, oni nie chcieli, a Szu­kan dalej walić siekierą we wrota, aż się roznosiło na wszystkie strony. Wdarł się na podwórze, sklął Julikę w ży­wy kamień i zawołał, by wyszła. Chcąc nie chcąc, Julika musiała wyjść, boby Szukan, już ja w to wierzę, rozwalił drzwi chaty i wywlekł ją siłą. Potem zamachnął się sie­kierą i powiedział, że ruski miesiąc popamięta; jak śmiała za zwykły policzek uciekać od niego? Mógł przy tym, poga­nin, jeszcze jej głowę rozwalić albo ucho obciąć. Wskazał jej palcem wrota i wrzasnął: „Marsz!” Mówią, że ją przez

1

calutkie Lipowo aż do domu walił trzonkiem siekiery po dupie i powtarzał: „Będziesz ty jeszcze kiedy uciekać za byle co?” I wszystko wyliczał, co myśli o niej i jej matce. Lipowianie, starzy i młodzi, zerkali zza drzwi i przez okna, co Szukan wyprawia z Juliką. Boże, tyle wstydu i szyder­stwa o nic! Julika jest jedyną kobietą w Lipowie, co nie może z domu uciec, choćby jej Szukan nie wiem co zrobił, choćby ją sprał do nieprzytomności, bo zaraz po nią poleci z siekierą.

Właśnie wtedy udało mi się przekabacić Ciszka, by prze­szedł od Szukana do mnie. Ciszko mi pasie krowy, pracuje ze mną w polu, opowiada mi zawsze jakieś swoje parob- czańskie przygody, mało nie skonam ze śmiechu. Ciszko mówi, że to nieprawda, co Smilja rozpowiada po wsi, bo Szukan zdzielił Julikę po gębie za niego, Ciszka. Julika codziennie przed rannym dojeniem zachodziła do jego izdebki w oborze budzić go, by pognał bydło. Jednego ran­ka Ciszko opowiedział Julice sen, jaki miał, i tym snem wyjawił jej miłość. Ciszko śnił, że był belą kolorowego per- kalu. Julika przyszła do sklepu, zobaczyła go na półce i spo­dobał jej się. Kupiła go, zaniosła do szwaczki, zrobiła sobie z niego sukienkę, wdziała go na siebie. Tego wieczoru cie­liła się ich Rumenka i Julika całą bożą noc przesiedziała w oborze w izdebce Ciszka i „wdziała go na siebie”. Oto dlaczego Szukan sprał Julikę i dlaczego Ciszko musiał opu­ścić dom Szukana. Alem się słodko uśmiał z tego Ciszko- wego gadania, serdecznie.

Tamto z krową moja Anka zrobiła po pijaku. A co może pijana osoba? Zdarzyło jej się pierwszy raz tak pociągnąć, odkąd ją tu sobie przywiozłem. Nie ma takiego człowieka, który by w życiu się nie spił choć dwa, trzy razy.

Co ja bym zrobił, gdyby ona upijała się co dzień, tak jak Adaszowa Romiciowa?

W domu Lazdrki ciągle się kłócą. Adaszowa spogląda na księżą oborę, jedną nogą na tamtym świecie, ledwie dycha, a nażre się śliwek i szaleje w domu i na podwórzu. Jakoś niedawno przyszła do mnie. Nalałem jej rakii, a ona mnie, Boże święty, jedyny, błogosławi. Powiada: „Niech ci, Iljka-

141

W V

hs •- ;a

. lii •- * « •**.. .. V*» Hfffcilfi yyl W *- &££££' . .

f

kIIaI

iMim

Htffl

>ui*j»ii4

I

szu, Bóg da szczęście za twoją dobroć. Niech ci Bóg da w zdrowiu i sile dwustu lat dożyć.” Ludzie kochani, nie lubię, jak mnie kto błogosławi. Co mnie ma błogosławić, po kiego diabla? Wypij tę rakiję i siedź cicho. A Adaszowa potem dalejże narzekać na Ljeposavę, że ta podjudza Lazdrkę na nią i jej Adasza, namawia go, żeby ich zostawił i przeniósł się do Rupaszinu. Nieboszczka Draga, pierwsza żona Lazdrki, matka Miljkicy, niech jej ziemia lekką bę­dzie, była prawdziwą synową, a ta to głupi tłumok i śpioch, własnego życia niewarta. Wieczorem robi na drutach skar­pety, a oczy jej się kleją, druty co chwila wypadają z rąk, głowa leci do tyłu, aż strach bierze, że spadnie z krzesła, otrząsa się, ziewa, a przy ziewaniu rozdziawia gębę jak pies.

I tak ciągle, rozdziawa jedna. Wstyd, gdyby to kto ze wsi zobaczył.

Zeszłej niedzieli trafiłem ja do domu Lazdrki, a tu jak raz Adaszowa pijana jak bela. Drze się na całe podwórze, wyzywa Lazdrkę, wykrzykuje, że Lazdrka dał dzieciom na szkołę, a ona do starego ciała musi sobie młode nogi przy­czepić i dymać na paśnik z bydłem. Miljkicę posłał, niech tam, daj jej Boże, mała nie ma własnej matki, ale po co Dziudzia posłał, tego szczyla, który — jak opowiada Juli- ka — szwenda się tylko po Rupaszinie i pieniądze prze­puszcza, nic się nie uczy. Tak to jest, jak nikt nad nim z kijem nie stoi. Czy ten okrzos, ten tępak, czegoś się na­uczył? Nie będzie z tej mąki chleba. Sto razy powtarzała Lazdrce, żeby chłopaka nie posyłał do żadnej szkoły, niech nie robi z niego włóczykija, bo ledwie ledwie powszechną skończył, a Lazdrka nie, musi postawić na swoim. Chce, że­by jego syn był panem. Ale figę. Kopać też ktoś musi.

Potem Adaszowa wyprowadziła Cietana i Zekana, by je napoić z koryta przed zbiornikiem. Te dwa konie Adasz niedawno zaczął razem zaprzęgać, jeszcze nie przyzwycza­jone, kopią jeden drugiego, gryźć by się chciały. Przez to Adasz wbił między nie w stajni cztery grube drągi, do tych drągów mocno przybił jakąś starą rozworę. Kiedy Adaszowa poprowadziła do stajni Cietana i Zekana, wy­rwały się jej z ręki, odwróciły do siebie zadami i dalej

kopać się tylnymi kopytami. Gdzie ma rozum, żeby je te­raz poić, skoro wie, jakie są, i do tego pijana, diabli kuszą starą. Ja nie śmiałem przystąpić i uspokoić koni. Na szczę­ście właśnie wrócili Lazdrka i Adasz gdzieś z kośby. Po­wiesili kosy na płocie, Lazdrka złapał jakąś tyczkę i po­biegł do koni. Adasz podszedł do Adaszowej, powalił ją pod tą wielką jabłonką w podwórzu, klęknął na niej, złapał za włosy, zaczął tłuc jej głową o ziemię i cedzić przez zaci­śnięte zęby: „Ty, taka pijana, konie chcesz poić, mać twoja zasrana! Będziesz pić jeszcze kiedy? Będziesz pić?” Jak Lazdrka powiązał konie i wyszedł ze stajni, odciągnął Ada- sza od matki, sklął go od ostatnich, że ją bije przed obcym człowiekiem, czy mu tysiąc razy nie powtarzał, żeby za­mykał przed nią piwnicę. Adasz mu odpowiedział, że nie będzie przed nią zamykał i będzie ją walił, póki picia nie rzuci, bo, pinda jedna, przed całym narodem go ośmiesza. Kiedy obydwaj tak się sprzeczali, Adaszowej chustka zsu­nęła się na plecy, baba zatacza się po podwórzu, cała roz­czochrana, i zawodzi, aż się po wsi roznosi. Na to Lazdrka podbiegł do Adaszowej, złapał ją za gardło, powiedział, że­by przestała olabogać, bo ją zadusi. Dokąd tak będzie ich dom na pośmiewisko wystawiać, dokąd będą z nich szydzić nawet ci, co są sto razy gorsi od nich? Cietan, o, tylną nogę ma skopaną, musi teraz wynająć konia od obcych, żeby pod pszenicę zaorać. Adaszowa podniosła jeszcze większy la­ment, na pewno o Cietana. Lazdrka zdjął jej chustkę, za­wiązał usta, żeby te lamenty nie ściągnęły ludzi, i posztur­chując babę przed sobą wepchnął ją do domu.

No więc widzicie, ludzie moi, że nie tylko w moim domu nie jest tak jak trzeba i że moja Anka nie jest najgorsza. A prócz tego zawiodłem się na swoich. Miałem nadzieję, że któraś z nich, moich córek, to będzie syn. Myślałem po­tem: dla kogo ja mam pracować i męczyć się? Czy po to, żeby zięciowie mieli sobie co wydzierać i o co się bić? Dlatego wszystkie cztery baby były mi bardziej wstrętne niż drogie. Ance przekazałem gospodarkę, pozwoliłem, by robiła, co chce, i dlatego stało się to, co się staio. Ano tak, i ja jestem winien.

Pi

I MMM

Któregoś wiocioru powiedziałem sobie: idę ja po swoją milą żonę, nie ma dla mnie życia bez niej.

Świeci młody księżyc jak ćwiartka melona. Na pogodnym niebie zawisły gwiazdy jak dojrzałe kasztany na drze­wach. A ja idę ścieżką w dół Bunovnicy przez gęstą trawę do wsi Jabuczar. I tak jak pierwszy raz jako kawaler wchodzę do chaty Baszicia. Mówię: „Przyszedłem zobaczyć się z waszą córką. Żenić się chcę. Wszyscy mi powiadają: «Idź, proś o nią, dobra jest, porządna, ma złote ręce, czego dotkną, to ozłocą. Ale jest też i figlarna, strzygnie oczkiem, a już emeryci szaleją. Cała zgraja od razu jest przy niej. Jedną ma wadę, że za bardzo uczciwa, drugą, że zawsze wściekła — stratowała lipowskie konopie i zboża, trzecią, że lubi kupczyć jałówkami, a to męskie zajęcie.» Ale ja na to wszystko nie zważam i gotów jestem żyć z nią na wieki. Nie potrzeba mi jej mokradeł i łąk, co je ma w posagu, tyl­ko mi ona potrzebna i jej miłość.”

Anka się nachmurzyła i tylko mnie wzrokiem mierzy. Kiedym skończył, wypięła piersi i powiada, że ze mną nikt wytrzymać nie może. Akurat się na męża nadaję! Śmierdzę jej jak tchórz. Na całym ciele miała pręgi od mego bicia.

Powiadam: „Ech, żono moja szalona, czegóż to ludzie nie zobaczą na tym świecie? I teraz, masz, zobaczyli żyto wy­gniecione i będzie ono tak leżało aż do koszenia. Ale ja, żono moja, nie mogę czekać, aż żyto skoszą, by cię zabrać. Przyrosłaś mi do serca i bez ciebie głupieję.”

Powiada, że za nic nie wróci, jeśli ja tak jej będę nerwy szarpać.

Powiadam: „Toż wróć, kobito, proszę cię, ja to już nie ten dawny Iljkasz, dziś jestem inny człowiek. Przyznaję, że się trochę przejechałem po tobie, ale było, przeszło. Ty dobrze wiesz, żem gwałtowny. Ni stąd ni zowąd napadnę człowieka, Bóg wie co mu nagadam, ale szybko się uspoka­jam, długo zawziętości nie chowam. Co byś zrobiła, żona moja, gdybyś była na miejscu Dziui Sziranowej? To praw­da, że Sziran Dziui nie bije, ale jest zgryźliwy, zły, nigdy mu się liczba owiec nie zgadza, pohukuje na podwórzu jak spasiony świniak, ryje po domu, a to dla Dziui gorsze niż

144

I

nie wiem jakie baty, a i tak z nim żyje, co biedna ma ro­bić? Ja, moja żono, wszystkiego ze dwa razy lub trzy drą­giem cię trąciłem, prosząc Boga, by cię nie zabolało, a ty zaraz czmychnęłaś, słyszałaś przecie od ludzi, co Lazdrka wyrabiał ze swoją pierwszą żoną Dragą tylko dlatego, że stała pod parasolem liii Mużdeki, kiedy w deszcz pasła kro­wy na łąkach Tintora, i do głowy jej nie przyszło uciekać od Lazdrki. Pod jabłonką w podwórzu Lazdrki jest dół z wodą dla świń. Raz Lazdrka wrócił skądś podpity, a było to zimą, w nocy, zerwał Dragę z łóżka, zmusił ją, żeby wla­zła na jabłonkę i skoczyła z niej w zamarznięty dół, a po­tem siadła gołym tyłkiem na gorący piec; walił ją pasem transmisyjnym, co na złączu ma sześć wielkich nitów, wszy­stkie nity odbiły jej się na plecach. Potem zawsze, gdy wra­cał do domu pijany, zrywał Dragę z łóżka, gonił na podwó­rze w samej koszuli i zamykał drzwi. Draga długo czekała na zimnie, by ją Lazdrka wpuścił do środka, potem szła do stajni i nocowała w żłobach, zwierzątka na nią chu­chały i było jej ciepło.”

Anka powiada, że jestem pyskacz i plotkarz, nie wytrzy­ma ze mną nawet taki, co ma żelazne nerwy. Nażłopię się tej rakijki i tylko mamroczę po domu i podwórzu. Jeśli ona mi coś powie, tłukę ją jak psa. Nie daj Boże nikomu takiego chłopa. Jeszcze przychodzę z niej szydzić. Wstydziłbym się być taki bezczelny.

Mówię: „A pamiętasz ty, żono, jak byliśmy młodzi? Jak pasaliśmy bydełko i kochaliśmy się? Mówiło się, że masz wielki posag. Ale ja o posagu ani słyszeć nie chciałem. Wziąłem cię sobie, boś mi się spodobała, bo moje serce in­nej nie znało. A nie brałem cię po to, by cię po dwudzie­stu latach wyrzucić, tylko żebyśmy całe życie jedną duszą byli i na tamten świat w miłości odeszli.”

Stevo zrzucił z głowy czapkę, przyczesał swoje bujne włosy i powiada: „Słuchaj, Iljkaszu, jeśli będziesz tak da­lej gadał, to siekiera może pójść w ruch. Dobrze sobie za­pamiętaj, co ci mówię.”

Powiadam Stevowi: „Ty siedź cicho. Jeszcze trochę, i bę­dziesz proch wąchać.”

T

Widię ja, ludzie, że moja Anka do mnie nie wróci, jeśli 1 się nie upokorzę, więc jej mówię: „Żono, dość żartów, teraz chciałbym poważnie parę słów powiedzieć.” A głos mam I jakiś płaczliwy, oczami mrugam: „Żono, bodajby mi obie ręce uschły, jeśli cię jeszcze kiedy dotknę. Wszystko będzie tak, jak ty powiesz. Tylko, żono, zaklinam cię na Boga, nie kupuj nigdy inwentarza bez mego przyzwolenia i nie wy­stawiaj mnie ludziom na pośmiewisko."

Ona na to, że chętnie by do mnie wróciła, ale się boi, że jak tylko wejdzie do domu, znów ją stłukę żerdzią. Jakby wróciła, to tylko dla dzieci, bo dla mnie nigdy, przenigdy. I

I słowo daję, że gdyby nie łzy, zostałbym do grobu „wdowcem”.

A Stevo, wariat, nim wyruszyliśmy, złapał z pieca cały bochenek, przełamał, podetkał mi pod nos i powiada: „Te­go nikt nigdy nie złączy, póki życia. Między wami raz się przerwało i odtąd wszystko diabli wzięli, całą miłość. Te- I go chleba nikt nie złączy, dobrze to sobie zapamiętaj."

Skląłem ja jego i jego chleb, i słońce, co mu świeci, i Bo­ga, co nad nim stoi, a swoją kobietę wziąłem za rękę i po­prowadziłem do domu.

MYŚLAŁ:

..Po śmierci liii związałeś się ze swoją prawdziwą miło­ścią, Trivuną, która mało cię nie zgubiła.

Trivuna i Anka chciały się pobić przy strumyku Mużdeki nie o ciebie, ale o to, co Anka opowiadała przy kopaczach u Szirana, że Trivuna przekupiła Ciszka, by zrzucił kamie­nie na Iliję.

To w zbożu to Anka zrobiła dlatego, by jawnie zhańbić Lazdrkę, bo rozpowiadał o niej po wsi, że jest gorsza od Rosy i nie chciałby jej za żadne skarby.

Nie powiedziałeś, że setki razy chodziłeś do Jabuczaru po Ankę, że klękałeś przed nią, zaklinałeś, że nigdy jej bić nie będziesz. Przemilczałeś, że cię Stevo wyrzucił za drzwi i że po paru dniach wyrzucił cię jeszcze raz.

Ty, iljkaśzu Runiciu, wcale honoru nie masz. Tyś mact woda, pomiot śmierdzący, kostropaty zad. Ciebie bv w ba jak tego Burka, co ci go dał Milan Runić, zawlec do łe’ gu Szirana i kijem po łbie walić ze wszystkich sił Tacv tak ty nie nadają się do życia.

. ‘ii* i

«pili

Torboguz Mużdeka przez kilka lat się namyślał, czy po­rzucić tutejsze niebo, tutejsze powietrze i przenieść się do syna Boża do Rupaszinu. Jego Bożo, chwalił się Torboguz przed Lipowem, w każdym liście zaprasza go do siebie i zły jest, że stary jeszcze nie zdecydował się ruszyć z tego nie­szczęsnego miejsca tak jak inni rozsądni ludzie. A kiedy wreszcie zdecydował się na przesiedlenie i właśnie sprzedał chudobę Muzułmanom (dom i obejście Mustafie, bratu te­go Asiba), Rosa uciekła od Tuliny. Na pytanie lipowian od­powiadała pod wczesną śliwą, że lubi Lipowo nade wszyst­ko i nie może żyć bez tych wzgórz i tych ludzi. Tam ani nie miała do kogo pójść, ani też do niej nikt nigdy nie wstąpił. Mało nie skonała, z nudów i samotności. Spała w wielkim pokoju na podwójnym łożu i też jej było cia­sno. A prócz tego, kto by tam co rano sprzątał te pokoje Tuliny, każdy wielki jak gumno. A do tego Tulina ma zszar­pane nerwy i wszystkiego się brzydzi. Znajdzie w jadle muchę albo włos, zaraz tym jadłem w nią rzuca, już cztery talerze rozbił na jej głowie.

I już wkrótce Torboguz pożałował przeprowadzki. Zakli­nał Mustafę na wszystkie świętości, by rozwiązał umowę i przyjął swoje pieniądze z powrotem. Ale Mustafa pawet słyszeć o tym nie chciał. Czy byłby mądry, rozpowiadał Mustafa po Lipowie, gdyby rozwiązał umowę? Mogłoby mu się zdarzyć to co Iljkaszowi z Szibonią. Torboguz co dzień leży na brzuchu na środku podwórza z kierpcem pod głową

i skowyczy jak chore psisko, żali się, że go serce boli i że mu ten ból zadał jego Bożo, który go namówił do opuszcze­nia Lipowa.

Któregoś dnia pod wczesną śliwą rozmawiamy Szukan, kuma Trivuna, Mustafa i ja. Szukan powiada, że Torbogu- zowi nie chce się stąd ruszyć, bo się dowiedział, że Bożo go bierze wbrew woli Andzi, no i do Lipowa wróciła jego sta­ra miłość, Rosa Mrakiciowa. Kuma Trivuna powiada, że Torboguz albo się nożem przebije, albo oszaleje, jeśli Mu­stafa nie rozwiąże umowy. Mustafa powiada: „Niech się przebija, niech szaleje, a ja umowy nie zmienię.”

Kiedy Torboguz sprzedawał posiadłości, ja miałem chęć na tę podmokłą łąkę przy drodze lipowskiej naprzeciwko wzgórza Romicia. Dobra łąka, nie ma co. Sześć sztuk bydła może bez trudu przez całą zimę wyżywić. Wyrasta na niej trawa do pasa, pokosy grube leżą jeden przy drugim. A ja­ki piękny trzeci potraw. Będzie tego dwa wozy drabiniaste. Ta łąka by mi przez dwa lata spłaciła najlepszy plac w Ru- paszinie, a za pięć lat dom na tym placu.

Po niebie goniły się nawisłe czarne, kłębiaste chmury, na wszystkie strony błyskało się i grzmiało, kiedy Torboguz wstąpił do mego domu w sprawie tej łąki. Powietrze w izbie, pamiętam, było jakieś gęste, więc otworzyłem wszystkie okna. Obiecałem Torboguzowi przyjść rano do niego, przynieść zadatek na łąkę, choćby gromy z nieba biły. Torboguz poszedł, a ja powiedziałem Sziranowi, temu tchórzowi, temu gadowi, że łąka jego starego od jutra bę­dzie moja. Jemu niby to było miło. Torboguz, powiada, kil­ka razy proponował mu tę łąkę, ale on by jej nie chciał, nawet gdyby Torboguz dawał mu za darmo, ma swoich łąk za dużo. Rano pożyczyłem trochę grosza od swego szwagra Steva Baszicia i ruszyłem do Torboguza, a na drodze lipow­skiej spotkał mnie Klepan Mrakić i rzekł, że Sziran ku­pił łąkę od Torboguza. Łzy mi do oczu napłynęły ze zło­ści. Jakby mnie w serce ukąsiła najjadowitsza lipowska żmija.

Po dwu czy trzech dniach stoję oparty o pień wczesnej śliwy i palę papierosa za papierosem. W cieniu śliwy siedzą

149

pastuchy. Na łąki Tintora Sziran przyprowadził konie. Spę­tał im nogi, puścił, by się pasły, podszedł do mnie i roz­darł się na całe gardło: „Dlaczegoś mi wczoraj nie przysłał żadnego kopacza?"

Dlatego, że nie chciałem”, powiadam.

On zbladł. Powiada: „Teraz idę na twoje pole i zetnę ęi każdy rząd kukurydzy, który razem z Dziują okopywałem."

,,E, nie zrobisz tego — powiadam. — Najpierw, bratku, nim powziąłeś ten zamiar, trzeba było sprawić sobie trum­nę, posłać telegram do Ninacia i Zorana z wezwaniem na pogrzeb, bo, bracie mój, kto mi tknie choć jedną kukury­dzę, temu czaszka pęknie jak arbuz. Ja to własną krwawicą zasiałem. Tobie za okopywanie przyzwoicie zapłacę, Iljkasz nigdy nikomu nie był dłużny, ale ani moja noga, ani nikogo z moich więcej na twoim polu nie postanie. Tyś nieczło­wiek. Dla ciebie głowa czy zadek to jedno. Zapomniałeś, bratku, że na twoje nieszczęście ja jestem na naszym wzgó­rzu ważniejszy niż obaj twoi synowie. Nim oni zdążyliby się zjawić, wszystko, co masz, spaliłoby się siedem razy. Nienawidzisz mnie za to, że mam swój dom, że żyję jak człowiek. Póki służyłem u twojego ojca, tłukliście mnie we­dług woli i ochoty. Uszy miałem małe, wyście mi je powy­ciągali. A teraz, masz, o, tyle! Jesteście dla mnie zwykłe łajno, śmierdzące powietrze. Mogę was wszystkich zjeść w kaszy, jak tylko zechcę. Żebym ja, mój bracie, był głupi, żebym tyrał u ciebie od świtu do nocy za skórkę chleba, żebym był jak ten Ciszko Romić, wszystkim byś gadał, znam ja ciebie, że Iljkasz Runić to najlepszy człowiek w całym Lipowie.”

Brakowało, żeby Sziran słowo powiedział, a strzelałbym ja do niego albo on do mnie.

Nadeszło lato.

Naładowaliśmy z Anką wóz siana na naszej łące koło Bunovnicy, zaprzęgliśmy konie, ograbiliśmy wóz, wyrów­nali, ja wspiąłem się na górę, lejce w garść i ruszamy. An­ka szła za wozem. I tak człapu, klapu dojechaliśmy do łąki Szirana, a tu na przejściu do lipowskiej drogi wyrósł Szi­ran z widłami w ręce i drze się: „Stój, tu nie ma drogi!”

Oiieur} «o mnip inW rn7.iiiR7nnv hvlr i 7flP7nł 7 rałpi siłv

łona, choć nie rozmawialiśmy. Raz mnie zgniewal jak nie wiem, bo mi przysłał jakiś psi melon, żem się mało nie udławił, Skląłem go na czym świat stoi, a lubiłem go. Te­raz patrzeć na siebie nie możemy. On codziennie mi prze­chodzi pod nosem naburmuszony, ręce zwisają mu wzdłuż ciała jak dwa młoty. W tym momencie cała krew uderza mi do głowy. Skoczyłbym na niego jak giez, ale jakoś się powstrzymuję, by nie robić ze złego gorszego. On zbija bogactwo, ale wszystko to diabli wezmą. Zobaczycie, ja wam to mówię.

MYŚLAŁ:

...Tyś zepsuty człowiek, gnój, końskie szczyny. Żyjecie, dwie szkapy, na tym przeklętym wzgórzu i zamiast trzy­mać ze sobą, szanować się wzajemnie, nienawidzicie się i bijecie. Zatłuc was jak szczury, to byłby dobry uczynek. Jesteś gówniarz, świńskie obwisłe ucho, nędza. Po diabła się ojciec męczył, byś na świat przychodził, lepiej by się wziął do ostrzenia drąga i okólnik bydłu zrobił, by w szko­dę nie szło.

Ziemi dzisiaj nikt nie lubi. Podmokłe lipowskie łąki idą pod młotek za bezcen. Kiedy są skoszone, można po nich jeździć traktorem, ciężarówką, buldożerem, i nikt ci słowa nie powie. Dobrze, że Sziran kupił łąkę Torboguza, ty mo­głeś od kogoś kupić inną. A w końcu po co wam łąki, skoro wkrótce wyniesiecie się stąd obaj? Przeklęci z was ludzie, chciwce, charki wyplute.

Ciebie nikt a nikt nie lubi. Ani żona, ani córki, ani zięć. Nikt cię nie odwiedził, jak leżałeś w szpitalu. Było im wszystko jedno, czy wrócisz do domu żywy i zdrowy, czy nie. A to dlatego, że im nie jesteś potrzebny. I nikomu, Iljkaszu Runiciu, nie jesteś potrzebny na tym świecie.

Wszyscy lepsi ludzie wyjechali z Lipowa w różne stro­ny. Młodzież rozproszyła się po miastach i obcych krajach. W Lipowie zostało takie robactwo jak Żarin Bunczić i Lazdrka Romić, pozostali jacyś zepsiali, schorowani star­cy i pokręcone, zgryźliwe baby. Kiedy zbłądzi na moje podwórze jaki godniejszy człowiek, niebo się nade mną wy- pogadza i jakby cztery słońca mnie grzały. Siadamy na bel­ce. Anka przygotowuje migiem kawę, po czym biegnie do piwnicy po rakiję, byśmy mogli łyknąć trochę między sło­wami. A kiedy ten człowiek zbiera się do odejścia, ja i Anka łapiemy go za rękawy, żeby jeszcze został. Tej jesieni sa­motność mi dokuczyła nad miarę, więc się zebrałem i ru­szyłem prosto do Vojvodiny na cały miesiąc, odwiedzić tego i owego.

Przyjechałem do Rupaszinu. Z przystanku autobusowego skierowałem się do mieszkania Dziulsa i Ciki. Idę aleją spa­cerową pod lipami, mijam wielkie grupy młodzieży. Pa­trzę, wszystko toto się wyszminkowało, odpicowało, wzięło pod rękę. Rzadko widzi się dziewczynę w naturalnym ucze­saniu, wszystkie jak jedna noszą na głowach jakieś góry, kopy siana, ule, końskie ogony. Widzę Sziranowego Zora­na i Nadę Szukana, idą prosto na mnie. Zoran w czarnym wciętym ubraniu, na białej jak śnieg koszuli zwisa szeroki czarny krawat. Nada wzięła Zorana pod rękę. Przeszli koło mnie. Oglądam się za Nadą: dziewucha wysoka, nogi silne, gęste czarne włosy rozpuszczone na plecy i króciuteńka

153

i Hm

l‘ / * t £ / / h I ■'

U i: I i ; t / / i Li

spódnica. Udają, że mnie nie widzą. Niby wstyd im na moich oczach trzymać się pod rękę. Chociaż się zaręczyli, to dam sobie nos uciąć, jeśli tych dwoje kiedyś się pobie­rze. Zoran ją kołuje po to, by się prędzej do niej dobrać. Nawet pijana wrona spostrzeże, że tę dzisiejszą młodzież diabeł na swoim wozie toczy w dół na łeb na szyję.

Na rogu przy kinie widzę Vukicę Rgi i Miljkicę Lazdrki, jak stoją z dwoma kudłatymi osiłkami, takimi jak Miszo. Oni coś im mówią i pokazują rękami, a one obie co chwila wybuchają głośnym śmiechem. Vukica jakaś taka blada na twarzy. Przystrzygła włosy zupełnie krótko i chodzi osku­bana jak kura. No tak, Ninać pracuje za granicą, a jego żona sobie spaceruje. Stoję ja o cztery kroki od nich czwor­ga przed wielką tablicą ze zdjęciami. Potem przeszli na drugą stronę ulicy do karczmy. Vukica i Miljkica nie za­uważyły mnie. Nie głupie przecie, by mnie zauważyć.

Ruszyłem jakąś ulicą wyłożoną kocimi łbami w stronę bazy samochodowej, a wieczór piękny, gwiaździsty, i trafi­łem na karczmę, nazywała się „Jawor”. Wstąpiłem, by ku­pić papierosy. A tu, o, do diabła, w lewym kącie siedzą Sziran, Szukan i Torboguz. Jakaś lubość mnie ogarnęła. Za­raz podleciałem do nich. Oni porwali się ze stołków, witają się ze mną, ściskają, Torboguz zaprasza, bym usiadł. Szu­kan pyta, czy chcę się napić. Powiadam, że wypiłbym coś mocniejszego, ale dodaję, że nie mam czasu długo się za­trzymywać, bo muszę zdążyć do Dziulsa i Ciki, nim pójdą spać. Sziran powiada: „A nie, nie, dzisiejszego wieczoru bę­dziesz z nami i pójdziesz spać do mnie.” Zgodziłem się, niech tam. Torboguz pyta, jak się czuję. Nie chciałem powiedzieć, że dobrze, bo to by całej trójce zepsuło humory, i to nie tylko na ten wieczór, ale na cały miesiąc. Powiadam: „Tak sobie, różnie. Póki mogłem jeść, nie było co, teraz, kiedy mam pełny miecznik i strych, niczego nawet spróbować mi nie wolno. Póki mogłem pracować, pracowałem dla innych, teraz, jak swego się dorobiłem, siły nie staje. Czy mam wszystko? Nie mam, ale mówić, że nic nie mam, nie godzi się. Tak więc żyję jakoś, borykam się, a może, jak zdrowie

i Szczęście dopiszą, będzie lepiej. Wierzę w to. A co u cie­bie, co nowego w Eupaszinie?”

Powiada, że w Rupaszinie nic nowego. Dziuls i Cika uspokoili się i żyją w pełnej zgodzie.

Jak tó usłyszałem, od razu mi ulżyło.

I powiada, że mały jest silny. Włosy jasne, oczy jak dwa sęki. Strasznie do mnie podobny. A Torboguz czuje się dobrze. Póki mieszkał w Lipowie, zawsze miał co robić: orał, kopał, szamotał się z żywiną, wieczorem przygotowy­wał zagrodę do nocy i nic z tego nie miał. A teraz dał mu Bóg te trochę emerytury, przeniósł się w dobre miejsce, nic nie robi ani o gospodarkę nie musi dbać, tylko nocą o swą Niulę, i to wszystko.

Wszyscy parsknęli śmiechem. A to szatan ten Torboguz! Nic się nie zmienił. Ciągle taki sam filut i swawolnik.

Sziran i Szukan na wy przodki wypytują o Lipowo. Wi­dzę po nich, że najchętniej chcieliby usłyszeć o tym, jak cierpimy my,, którzy żyjemy na tych wzgórzach, żeby po­tem móc choć o miarkę urosnąć, może by wtedy gruchnęła pieśń, ta nasza, lipowska, której tak pragnę. Opowiadam

o sobie, o kumie Trhrunie, Żarinie, Lazdrce, Guzli, Ciszku, potem im opowiadam o kłopotach naszych ciężkich z po­datkami.

Przyszły te .psy, z gminy, by ocenić zbiory. Jak skoń­czyli robotę, poprosiłem ich, by weszli na chwilę do domu. Pytam, czyby się napili, zjedli coś. Powiadają: „Niech nam gospodyni poda po kubku ciepłego mleka, nic więcej.” Po­wiadam: „Jakie tam mleko, na Boga, ciepłe mleko to nie jedzenie, chudzizna, niby zasyci, aleś wkrótce głodny. Żono, idź nakraj ludziom szynki, tej najlepszej.” Oni niby nie chcą, a wtrząchnęli czubaty talerz plastrów szynki, popili zaraz ciepłym mlekiem, prosto ze skopka. Każdy, nie kła­miąc, wypił trzy kubki. Zjedliby i łajno, gdyby przed nimi postawić. I właśnie oni, psia ich mać zasrana, nałożyli mi

o jedną trzecią większy podatek. I zabrali mi krowę z obo­ry. Nie mogli tó zaczekać jeszcze parę dni, póki nie zdo­będę pieniędzy, tylko mi milicję z tymi psami od podat­ków do zagrody nasłali. Słowo daję, Cyganie w porównaniu

z nimi to dobry i uczciwy naród. Toż to golce zafajdane. W ich podwórzach nic nie kwiczy ani muczy, bo dla nich kwiczy i muczy na łąkach Tintora. Jak tylko śnieg staje, chcę, czy nie chcę, muszę iść w pole, i ryj tak człowieku aż do zimy jak zwierz. Kiedy ja smażę się w letnim słońcu, oni w chłodzie się rozwalają. Żony ich się spasły, szersze niż dłuższe, a moja Anka chuda jak szczapa. A niech no, psy, pokażą mi się jeszcze kiedy na podwórzu! Rakiję wy­leję na gnojówkę, a im nie dam. Prędzej mi zaraza wieprzki powali, niż powiem, póki żyję, żonie, żeby im choć jeden plasterek szynki ukroiła. Gdybyśmy my, lipowianie, po­zwolili, toby nas do kości ogołocili. Ale tyle, o, my się nie damy, jesteśmy jak to zielsko. Im je więcej tłuczesz, tym lepiej rośnie.

I tak im opowiadam, a cały czas pijemy. Tylko cztery mocne wypiłem, już mi się coś mąci w głowie. Jak byłem młodszy, bardziej krewki, nawet litr przepalanki nie mógł mnie powalić. Kiedy skończyłem opowiadanie, Szukan mó­wi: „Zaśpiewajmy coś.” Sziran mówi: „Słusznie mówisz.” Torboguz mówi: „Ale tę naszą, lipowską, jak niegdyś pod wczesną śliwą.” I Szukan zaczął gromko:

Kiedy umrę, łez nie wylewajcie,

Na tamburze mi nad grobem grajcie,

Zamiast krzyża niech mi śliwa rośnie I ta pieśń niech płynie jeszcze głośniej.

Wszyscy trzej podjęliśmy śpiew. Cała karczma drżała. Ryczymy jak bawoły, psiajucha. Nie wiadomo, który lepiej. Wszyscy gapią się na nas. Nigdy w życiu tak się nie na- śpiewałem jak tej nocy. Kiedyśmy się rozchodzili, Szukan i Torboguz mi powiedzieli, że przed odjazdem do Lipowa koniecznie muszę do nich wstąpić, nie chcą słyszeć żadnych wymówek. Była północ. Idę z Sziranem do jego domu, a tu co parę kroków stoją pary i podszczypują się. Chłopak na przykład stoi oparty o kasztan, obejmuje w pół jakąś dziew­czynę, przyciągnął ją do siebie, tak ją przycisnął, że jej się kiecka zadarła i widać koszulę i półdupek, a on ją obścisku- je, ryje jej nosem po szyi i cmokają się, rety, ludzie, zgroza świata.

Pogodziłem się z Sziranem tego dnia, kiedy opuszczał nasze wzgórze. Załadowana ciężarówka warczała na dro­dze przed moim domem, za nią stało koło dziesięciu za­przężonych wozów, pełnych różnych sprzętów domowych. Sziran usmolony wszedł na moje podwórze, żeby pożegnać się ze mną i moją Anką, łzy mu się kręcą w oczach, Mira i Zora były w szkole. Moja Anka wsparła się o róg chaty i chlipie. Sziran ucałował się ze mną w oba policzki, potem ucałował się z Anką, powiedział „do widzenia”. Te słowa z trudem mu przeszły przez gardło. Mnie łzy trysnęły i ciekły po twarzy jak dwa potoki. Wstydziłem się tych łez, pobiegłem na łąki Tintora, nie pożegnałem się nawet z resztą rodziny Szirana. Długo siedziałem pod wczesną śliwą i płakałem. Słychać było ciężarówkę, jak stęka wjeż­dżając na wzgórze Szimicia ku Srecienicy, i wozy, co za nią skrzypią. Zawsze gdy tylko przypomnę sobie te łzy, jestem zły na siebie.

Sziran mi opowiadał, jak go jego Ninać ukąsił w samo serce, niby jadowita żmija. Kiedy tylko przypomni sobie jego słowa, w oczach mu ciemnieje, rozszarpałby go. Ninać to wypisz wymaluj Ciszko Romić. Tłucze się po świecie jak głupi, śle pieniądze dziewusze, a ona tylko się stroi i z Milj- kicą Lazdrki szwenda się po mieście do późnej nocy. Doj­dzie do tego,, że Ninać złapie dubeltówkę i z obu rur między oczy jej wypali. Ale tak go skołowała, że wierzy tylko w to, co ona pisze. Nie musiał Ninać jechać za granicę, Sziran by go tutaj urządził tak, aby miał czym i dla kogo praco­wać. Rupaszińska ziemia jest miękka jak dusza, motyka w nią wchodzi jak w masło, aż rozkosz ją uprawiać. Sziran zbuduje Zoranowi piętrowy dom, na złość Ninaciowi, i po­może mu kupić limuzynę. Kiedy obcy pies zerwie się z łań­cucha i złapie cię za nogę, to można zapomnieć, ale jak cię ugryzie rodzone dziecko, które wykarmiłeś, to zaraz chwy­tasz na nie strzelbę.

Rano poszedłem do Dziulsa i Ciki, a po kilku dniach wstąpiłem na trochę do Rgi Bunczicia. Rga bardzo żalił się na Vukicę i Misza.

W następnym tygodniu mego pobytu w Rupaszinie Dziuls

157

4 w \ \ \ im

/! f / - I Ir ■ B- j

L i , i B i I ’ I

pracował na drugą zmianę. Idzie o drugiej po południu i nie ma go do dziesiątej wieczór. Moja Cika w tym czasie uwija się przy małym, karmi go, usypia, pichci coś przy kuchni. Żeby jej nie przeszkadzać, gdy Dziuls jest w pracy, ja w tył zwrot i do „Jaworu”. Wieczorem zbierają się przy winie moi lipowianie: Sziran, Szukan, Rga, Torboguz, pijemy, śpiewamy, karczmę rozwalamy.

Siedzę raz pod wieczór w „Jaworze”, a przy sąsiednim stole rozmawiają dwaj ludzie: jeden w czarnej kapocie, drugi w białej. Człowiek w czarnej kapocie zwrócony jest do mnie plecami. Słyszę, jak mówi, że nastały dziś dziwne czasy. Opili się ludzie dostatkiem i za diabłem stoją. Nikt "nikogo nie słucha, nikt z nikim nie trzyma. Niestraszne, jak człowiek napije się śliwowicy, poklnie trochę w domu, po- krzyczy na domowników, natrze im uszu, a kiedy się prze­śpi, jest taki jak przedtem: trzeźwy, normalny. Ale obrzy­dliwe, jak się człowiek schleje tą miastową wódką. Wtedy przez lata nie wytrzeźwieje, swoimi głupotami Bogu i dia­błu dokuczy.

Człowiek w czarnej kapocie powiada, że pod wczesną śliwą byli kiedyś silni, dziarscy chłopcy, dziewuchy strze­lające oczyma, półdzikie. Tańczono wielkie, ogromne kolo. Byli czupryniaści uczniowie, uczennice w białych podkola- nówkach, wysokie. Nagle diabeł w nich wstąpił, roz­pierzchli się po całym świecie. Nie żal by było umie­rać, gdyby mogło się to choć na chwilę wrócić.

Człowiek w białej kapocie powiada:; „Nie żal by było umierać, gdyby mogło się to choć na chwilę wrócić.”

Człowiek w czarnej kapocie powiada, że były prządki, ścisk, gwar, śpiewy przez całą bożą noc. Był, psiajucha, Szi­ran Runić i jego trzej bracia. Radość brała patrzeć, jak za­siedli za stołem, oczy wielkie, ręce potężne. Byli i inni lu­dzie podobni do Szirana. I wszystko to przeszło, minęło. A jego Rużica opowiada mu, że jej ani trochę nie ciągnie do tych jarów, ma już ich dosyć, po dziurki w nosie. Ich chata stała na wzgórzu, a w dole pod wzgórzem było źró­dło. Rużica co dzień po trzy, cztery razy wspinała się z peł­nym dzbanem na głowie od źródła do domu jak na dach,

a tu w Rupaszinie tylko kurek odkręca. A jemu coś takiego się robi, że wróciłby do tej dziczy.

Człowiek w białej kapocie powiada, że i jemu nagle coś takiego się robi, że wróciłby do tej dziczy.

Człowiek w czarnej kapocie powiada, że diabeł wstąpił w ludzi. To nie wróży nic dobrego. Pszczoły zawsze są nie­spokojne, gdy coś się święci. Niedobrze być z ludźmi, bez nich też źle. I drzewo karłowacieje w lesie, jeśli nie potrafi bić się o powietrze, o słońce, las je zasłoni, ono wyschnie i już jest na nic. A drzewo, co rośnie poza lasem, samot­nie, smagają wszystkie wiatry, wszystkie zła i nieszczę­ścia zwalają się na nie, każdemu rzuca się w oczy. Nikt nie wie, co lepsze.

Człowiek w białej kapocie powiada: „Nikt nie wie, co lepsze.”

I tak człowiek w czarnej kapocie cały czas gada, a czło­wiek w białej kapocie potakuje. Wstałem i wyszedłem na dwór. Popatrzyłem na tych dwóch. Człowiek w czarnej ka­pocie to był Szibonia Runić. Człowieka w białej kapocie nie poznałem. Z Szibonią jeszcze ciągle nie rozmawiałem.

Do „Jaworu” już nie wróciłem.

A potem, była właśnie środa, szedłem dróżką przez jakieś ogrody do domu Szukana Grmljevicia, upał doskwierał, pot się lał ze mnie, więc jak powiał suchy wietrzyk, rozpiąłem koszulę, by się trochę ochłodzić. Aż tu, bardzo daleko, przy potoku, widzę, jak jakaś czarnula suszy koniczynę. Dróżka prowadzi mnie prosto do niej. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to Szukanowa Julika. Zaczekałem, aż zgrabi ko­niczynę w kopki, żebyśmy mogli pójść razem do nich. Opo­wiadała mi, że o swojego Ratka nie martwi się, bo to chło­pak, hańby jej nie przyniesie. To prawda, że jeszcze nie znalazł roboty, ale znajdzie, ma czas. Szukan nie może zro­zumieć, że syn co wieczór wychodzi do miasta, że lubi wy­dać trochę pieniędzy, ale po co się Szukan złości. Dzieciak za dwa, trzy lata wyszumi się, ustatkuje, dobrze się ożeni i będzie żyć spokojnie. Martwi ją za to Nada, ciągle na nią krzyczy, by się nie zadawała z miejskimi łobuzami, niech chodzi z chłopcami ze wsi, oni nie są tacy zepsuci.

159

KU* \\\ \ a \ wd

mg i i i J ¡ii I i i

Ech, moja Juliko, myślę sobie, nic ty nie wiesz, jak to cielę boże. Bo i jak może mieć pojęcie o życiu, skoro dzień w dzień tylko po domu się krząta? Powiada, że wiejscy chłopcy nie są zepsuci. Jakże nie, kobito, toż to wykole­jeńcy i chamy. Ich ojcowie przeważnie mają emerytury wojenne i nic nie robią, a synowie z nich przykład biorą. W mieście nie tak trudno o babę jak na wsi. Weźmie cię chętka, tylko mrugniesz, zaraz przyjdzie o zmroku; użyjesz sobie, ile dusza zapragnie. Dlatego chłopcy ze wsi, tacy niewyżyci, stają się w mieście kurewnikami.

Ludzie moi, puścić swoją córkę wieczorem, jak Julika Nadę, i czekać, że przyzwoicie wróci do domu? Mowy o tym nie ma. Jak tylko w mroku wpadnie w ręce jakiemuś zu­chowi, a kuśka mu stanie, rozpali ją chłopskimi rękami i dobierze się do niej, nim do dwóch zliczysz. A jak ją dobrze wychędoży, da jej kopa w tyłek, jak Zoran da Na- dzie.

Julika i ja zastaliśmy Szukana pod winoroślą za stołem, przed nim czerwieniły się dwie połówki arbuza, a ja spra­gniony, jakby zwaliły się na mnie dwie susze, gardło mi się lepi. Szukan powiada do mnie: „Dobrze trafiłeś, sia­daj.” Siadam naprzeciwko, a Julika poszła do kuchni. Szu­kan przeciął nożem tę jedną połowę, zagłębiliśmy się każ­dy w swój wielki kawałek, jemy, sok ciecze nam po bro­dach, lepszego arbuza w życiu nie jadłem.

Innym razem znów siedzę sam w „Jaworze”, była czwar­ta po południu, siedzę pod wielkim kasztanem i piję rakiję. Z balkoniku po drugiej stronie ulicy słyszę moją ulubioną piosenkę „Czy znasz, miła, tę wczesną śliwę?” Ale co chwi­la przejeżdża z jazgotem i gruchotem jakiś pojazd, zagłu­sza głos śpiewaka i nie mogę normalnie posłuchać. Zaczęło mnie to gniewać. Tę piosenkę słyszałem przed dwoma dnia­mi z tego samego balkonu i od tej pory stale mi dźwięczy w uszach. Próbowałem ją śpiewać, gwizdać, ale nijak nie potrafiłem. Zamówiłem ją u Cyganów w „Jaworze”. Śpie­wała tu cała grupa, wszyscy grubi, w czarnych kapelu­szach. Aż na brzuchy spływają im długie krawaty. Jeden z nich wetknął skrzypce pod ucho, przytknął smyczek do

strun, pochylił się trochę i nagle lekko się podał do tyłu, skrzypki skoczyły, a potem zaczęły kwilić, skowyczeć, po­piskiwać, a dwie harmonie tylko pochrząkują za nimi jak dwa świniaki, gdy się gonią. A potem jedna taka jak czołg, biodrzasta, nogi potężne, kiecka obcisła, że w szwach pęka, pańskim krokiem podeszła do mikrofonu i smagnęła pio­senką „Czy znasz, miła, tę wczesną śliwę?”, a odwróciła się ku mnie i cały czas przewraca oczami. Ja się rozpły­wam z rozkoszy. Chciałbym tak umrzeć. Na myśl mi przy­szła nasza wczesna śliwa i młodość moja pod nią. Ciągnę rakiję jak wodę.

Z kasztanów lecą pierwsze liście. Jużem pijaniusieńki. Uderzam butelką o stół, krzyczę, przeklinam. A jeden czło­wiek zza sąsiedniego stołu, po mowie poznałem, że tutej­szy, zamiast mi grzecznie zwrócić uwagę, zaczął mnie lżyć. Powiada mi, psia jego mać, żem chamski gnój, buczyna bośniacka. A ja jemu pięknie, jakbym ani kropli rakii nie wypił:

A wiesz ty, kochasiu, że gnojem być warto. Rozsypią cię po łąkach i dzięki tobie rosną trawy, zboża. A cóż dopiero być bukiśm. Wyrośniesz mocny, rozłożysty, rozścielesz wokół siebie gęsty cień — gdzie lepiej duszę ukoisz? Potem cię zetną, a z twego drewna zrobią te piękne meble albo cię użyją na szczapy. Ty, kochasiu, nie masz pojęcia, jak buczyna zimą dobrze grzeje i jak się wszyscy w chacie dobrze czują, gdy się w piec nałoży bukowych szczap. Przy­znaj, kochasiu, że tobą niczego nawozić nie można ani nic zrobić z ciebie. Podaję ci rękę za to, żeś mnie obdzielił tymi nazwami, i proszę cię, wybacz, że trzasnąłem butelką.”

A on tylko zbladł. Nic nie mówi.

Nastała noc, wokół mnie zebrali się moi lipowianie. Za­częła się popijanka, pieśni.

Na dzień przed odjazdem do Lipowa całe popołudnie spędziłem u Torboguza. Przez bite dwie godziny przekony­wał mnie, bym sprzedał swoje w Lipowie i przeniósł się do Rupaszinu. Ale, ale, powiedzcie no wy mi, co ja mam w Rupaszinie do roboty, w tym kurzu, w tym smrodzie? A do tego tam moja Mira i Zora, jak podrosną, zrobią się

MM

siedmiokroć większe puszczalskie od Miljkicy, Nady i Vu- kicy, tam się moja Anka rozhula na dobre. Mnie przyjdzie tylko zarzucić pętlę na żerdź i powiesić się. Nie ruszy się Iljkasz z Lipowa, choćby miał umrzeć, zwariować z samot­ności.

MYŚLAŁ:

...Po wojnie kupowałeś ziemię, żeby się z biedy wycią­gnąć, żeby pokazać lipowianom, żeś mężczyzna. A teraz lipowianie po kolei opuszczają Lipowo, Lipowo pustoszeje, za parę lat zostaniesz zupełnie sam. Wyjdzie na to, że ni­komu nie dowiodłeś, żeś mężczyzna, nikogo nie pokonałeś, wyjdzie na to, żeś głupi.

Oto wyjechali Torboguz, Sziran, Rga, Szukan, twoi dru­howie, przyjaciele. Czy kiedykolwiek przypuszczałeś, Iljka- szu Runiciu, że doczekasz takiej strasznej samotności? Z kim będziesz teraz pił, kłócił się, bił? Kto cię teraz będzie ob­gadywać i przeklinać? Przecież ty, głuptaku, tym żyłeś. Co teraz będziesz robił? Umieraj z samotności, gnij, rozpadaj się, tego chciałeś.

Jak już wam mówiłem, ludzie moi, po śmierci ojca zo­stałem parobkiem. Najpierw wziął mnie do siebie Lojan Bunczić, ojciec Żarina.

Raz w południe Lojan posłał Żarina i mnie do łęgu Szi- rana po tyczki do grochu. Głęboko w łęgu zauważyliśmy na jednym wysokim, strzelistym dębczaku jakieś gniazdo. Położyłem toporek na ziemi, zdjąłem kierpce, zacząłem się wspinać na dębczak, podkradłem się do gniazda, znala­złem w nim dwa małe jastrzębie, już opierzone, lada tydzień wyfruną. Trzymam jastrzębie w garści, one piszczą, biją skrzydłami, patrzą na dół, w głowie mi się kręci od wyso­kości, widzę łąki Tintora od końca do końca, widzę kury w lipowskich sadach. Zsunąłem się po pniu. Żarin skacze do góry z radości, że chwyciliśmy jastrzębie. Zaraz umówi­liśmy się, że jak tylko zamkniemy bydło w oborze, będzie­my do wieczerzy chodzić po wsi z kobiałką i zbierać jajka od gospodyń. Żarin będzie niósł jastrzębie, a ja kobiałkę na jajka. I tak było. Zebraliśmy pełny kosz jaj, sprzedali­śmy w sklepie, pieniądze podzieliliśmy, a jastrzębie zadu­sili i powiesili za łapy na gałęzi wczesnej śliwy, tak jak w zeszłym roku zrobili ze swoimi jastrzębiami Rga i Szu- kan. Dziś nikt nie wyjmuje młodych jastrzębi z gniazd ani nie zabija. Nalęgło się tego co niemiara, krążą tylko nad Lipowem i wypatrują, gdzie by porwać jaką kurę. Na próż­no ludzie straszą je, przeganiają, nikogo się nie boją. To, ludzie moi, nie wróży nic dobrego, ja wam mówię.

Poniżej śliwnika Szirana, w konopiach, zrobiliśmy z Ża- rinem duże legowisko, w którym siadaliśmy i tak ukryci przed Lojanem i Lojanową graliśmy w karty na pieniądze według starego obyczaju. Odegrałem od Żarina jego część zarobku za jajka. Żarinowi było żal, następnego dnia skom- binował gdzieś pieniądze, nie powiedział, skąd je ma, i znów do samej wieczerzy graliśmy w karty. Cały ten dzień Lo- janowa klęła sroki, że wypiły jej wszystkie jaja z gniazda pod sianem, bodajby je zaraza, na jutro dla kosiarzy nic nie będzie miała. I jeszcze przez kilka dni wyrzekała na sro­ki. Potem zapytała nas, gdzie się włóczymy każdego dnia po zamknięciu bydła w oborze. Powiedzieliśmy, że chodzi­my na morwę Mrakicia. A Żarina złość żarła, że go ciągle ogrywam. Jednego razu takeśmy zapamiętale grali, żeśmy zapomnieli o bydełku. Lojanowa sklęła nas jak psy, krzy­czała, żeby nas cholera wzięła razem z tą morwą. Wszyscy wyprowadzili swoje bydło, a nasze leży w oborze, naszym krowom boki zapadły z głodu, moglibyśmy przed zmro­kiem pognać je w wysokie trawy, napasłyby się do nocy. Wieczorem narzekała w chacie, że jej jakiś bies stratował konopie, jakby się koń w nich tarzał, tyle zmarnowane. Na­stępnego dnia Lojanowa podkradła się, kiedyśmy grali, wyrwała kapotę, którąśmy między sobą rozpostarli, wszy­stkie drobne, co były w banku, rozsypały się po konopiach, zdzieliła nas obu gałęzią. Skoczyliśmy jak źrebaki i co sił w nogi. Darła się za nami, żeby nam bokiem wyszło to, coś­my zjedli, zapłacimy jej za wszystko, niech no tylko wró­cimy do domu, to tutaj giną jej jajka, a cośmy to z konopi zrobili. I z kapotą w ręku poszła wzdłuż śliwnika. Kiedy zniknęła w podwórzu, obydwaj rzuciliśmy się do konopi i stratowaliśmy pół zagonu szukając rozrzuconych pienię­dzy. Wieczorem Lojan porwał na nas nowy nowiutki bat, a jeszcze nim ani bydła, ani koni nie tknął. Kiedy Lojan walił Żarina, ten miotał się po ziemi i wołał, że to ja kra­dłem jaja, nie on. Przez czoło, środek oka i policzek mia­łem opuchliznę grubą na palec. Długo potem wstydziłem się wyjść na łąki Tintora do chłopaków. Od Lojana Ucie­kłem do Jova Runicia.

Ostatnim gospodarzem, u którego w Lipowie służyłem, był Adasz Romić. U niego pasałem sześć sztuk bydła. Był tam jeden wołek, kosmaty, brzydki, paskuda, pochodził od jednej krowy, co dużo mleka dawała. Zwała się Dziulka. Ten wołek nijak nie mógł się oduczyć ssania. Codziennie zakładałem mu kolce na łeb, tłukłem go, nacierałem Dziul- ce wymię łajnem, ale na darmo. Jak tylko wspiąłem się na śliwę albo zaczynałem grać. w palanta, przysuwał się do Dziulki i wysysał wszystko. Gdy w południe przypę­dzałem krowy na podwórze, Adaszowa od razu widziała, jak fajtają się jej puste wymiona, i z wymyślaniami do mnie, wyzywała mnie od najgorszych i skończyć nie mo­gła.

Gdy tylko Adaszowa przykucnęła do dojenia, Dziulka trzepała ogonem, waliła Adaszową po głowie, po plecach, kopała skopek i wylewała ciepłe mleko. Dlatego każdego popołudnia i każdego wieczoru musiałem Dziulce trzymać ogon, żeby Adaszowa mogła spokojnie doić. Adaszowa mi zawsze wtedy przygadywała. Raz mi powiada, że ciągle wi­szę na wczesnej śliwie albo gram w palanta i co mnie tam obchodzi, że wołek stale ssie Dziulkę. Jeśli mnie jeszcze raz zobaczy, jak gram w palanta albo jak zrywam śliwki, to tak dostanę, że popamiętam. A ja na to puszczam ogon Dziulki, a Dziulka nim moją Adaszową z całej siły dwa razy po głowie pac, pac. Adaszowa powiada, żeby zaraza wzięła tego, co mnie przyjął do jej domu za parobka. Nawet kro­wiego ogona nie umiem przytrzymać, co tam mówić o resz­cie. Szkoda tego chleba, co go jem. A ja znów ogon pusz­czam, Dziulka znów Adaszową pac, pac. I nagle pożałowa­łem, że ta packa zaschniętego gnoju na czubku ogona nie jest z żelaza, boby Dziulka Adaszową na miejscu uśmierciła. Adaszowa mi powiada, żem gnojek, wykolejeniec. Zamiast swoje bydło pięknie wyczyścić, ściółki mu podrzucić, ja od obiadu do wieczora latam po wsi. Jak mi nie wstyd paść takie brudne bydło. A ja na to puszczam ogon Dziulki. I tak dzień po dniu Adaszowa swoje, ja swoje. Adaszowej niena­widziłem z całej siły, a Dziulkę lubiłem. Dziulkę najbardziej

lubiłem z całego inwentarza Adaszów. Zawsze kradłem dla niej z kukuruźniaka Siniszy zielone dynie, rozbijałem i wpychałem jej do pyska kawałek po kawałku, ścina­łem jej w tym samym kukuruźniaku jałowe łodygi i pod- gorzał. Gdy ona sobie przeżuwała, inne krowy patrzyły na nią zazdrośnie, ale przy mnie nie śmiały się do niej zbli­żyć.

Tuż przed wojną w chacie Adaszów pojawiły się szczury jak prosiaki, napadały bydło w nocy, gryzły im zady. Mu­siałem stać do świtu w oborze i przeganiać szczury rosocha­tą gałęzią. Rano, niewyspany, pędziłem bydło na pastwisko. Raz zasnąłem na ściernisku koło domu, a bydło poszło w kukuruźniak i narobiło ambarasu. Adasz, jak to zobaczył z podwórza, przyleciał, grzmotnął mnie śpiącego kaczanem, ja skoczyłem jak jeleń i uciekłem ku Bunovnicy. Adasz wo­łał za mną, że mi pokaże, jak się tylko w domu zjawię, i klął mnie na czym świat stoi. Poszedłem brzegiem z biegiem Bunovnicy do Lipowa Dolnego, do ojczyma i matki, i zo­stałem i nimi.

W czterdziestym pierwszym kukurydza obrodziła jak ni­gdy. Łodygi zielone jak żołnierze broń prezentujący. Pa­miętam, położyłem się raz wcześnie, gdy się tylko ściemni­ło, a we śnie przyszedł do mnie człowiek, wskazał ręką na wschód i powiedział: „Oto wojna idzie, pali wsie, tratuje zboża, zwala granice, strzeż się kilku następnych dni, po­tem już nic ci się nie stanie.” I po dwóch dniach, Boże ty mój, wpadli niespodziewanie ustasze i spalili Lipowo. My lipowianie schroniliśmy się we wsi Gubidzień.

Kiedyś o zmierzchu rozniosły się głosy, że ustasze szykują się na Gubidzień. Zaraz w drugim domu za nami była moja ciotka z dziećmi. Sto razy mówiłem matce i ciotce, byśmy uciekli z Gubidnia jak inni, one nie i nie. Ściemniło się już na dobre. Jak jestem u ciotki, wydaje mi się, że ustasze zabijają matkę i ojczyma, którzy zawodzą żałośnie, wzywa­ją pomocy Boga. Jak jestem u matki, wydaje mi się, że za­bijają ciotkę i jej dzieciaki, słyszę wrzaski, wołanie o po­moc, zda się, że za każdą śliwą, za każdą kłodą stoi jeden.

Palę papierosa za papierosem. Już mi głowa pęka, ciągle mi się zdaje, że oszaleję, że wybuchnę jak mina. Przed świ­tem zasnąłem. We śnie znów mi się pojawił ten człowiek i zaczął się drzeć na mnie: „Czegoś się zląkł? Czy ci nie mówiłem, że na pewno przeżyjesz wojnę, jeśli przetrzy­masz tych kilka dni? Teraz niczego się nie bój.”

Tego roku zgłosiłem się do partyzantów.

Staliśmy pod jakąś buczyną, komendant wysoki, ciem­nolicy, spojrzał na mnie z ukosa i wrzasnął: ’’Naprzód!”. Złapałem automat i prosto na niemieckie okopy, a zza jed­nego okopu: tssssz-dum, i łup mnie w kolano. Padłem na jakiś pagórek i zemdlałem. Dwaj partyzanci wsadzili mnie na muła, ranną nogę przywiązali do siodła, żeby się nie fajtała. Ruszyliśmy w kierunku drogi. Nad jakimś poto­kiem muł pochylił się spragniony, stanął przy tym jakoś tak, że siodło się skręciło i wpadłem mu pod kopyta, ranna noga podwinęła mi się pod brzuch muła, przekręciła i sztor­cem wylazła i drugiej strony. Muł się przestraszył, jakby piorun w niego strzelił, i zaczął się kręcić w kółko depcząc po mnie. Dwaj partyzanci, którzy szli trochę z tyłu, przy­biegli i wyratowali mnie. Na zaminowanej drodze wsadzili mnie na ciężarówkę. Nie ujechaliśmy dwóch i pół kilome­tra, kiedy na jakimś zakręcie wybuchła mina pod tylnymi kołami ciężarówki, wyrzuciła tył samochodu w powietrze, ja fiknąłem kozła, uderzyłem w pień jakiegoś grabka skoś­nie ściętego siekierą i złamałem sobie kręgosłup. A tu ober­wanie chmury, deszcz leje jak z cebra, ja leżę, woda mnie zalewa, zamula. Ale nagle zjawili się partyzanci, opatrzyli mnie i dowieźli do szpitala. Leżę w łóżku. Rany mnie bolą; dzięki ci, Boże! Jęczę i stękam całą noc. Nad ranem zasną­łem. We śnie znów przyszedł do mnie ten sam człowiek i po­wiada: ”Ja ci to zrobiłem, by cię uratować, nic się nie bój.”

Jest, ludzie kochani, jakaś siła, która kieruje naszym ży­ciem. Powiadałem i zawsze będę powiadał, że nie ma śmier­ci, jeśli komu nie sądzona. Jeśli ci nie pisane, byś zginął, mogą cię ciskać i rozjeżdżać dżipami, czołgami, strzelać do ciebie z automatów, armat, rzucać w ciebie granatami —

187

—————i———..V. \ \ \ \ ^

nie zginiesz. Jeśli sądzone cl zginąć, kula znajdzie cię, choć­byś się skrył w mysią dziurę.

Dobrze wy, ludzie moi, wiecie, że lata spędzone w służ­bie na wojnie liczą się jako staż pracy. I co ja powinienem zrobić? Powinienem od razu pójść do Rupaszinu, poprosić Szirana i Szukana, by byli mi świadkami, wsunąć im do kieszeni parę dinarów, przez nich załatwić staż pracy, pra­wa wojskowe, i teraz bym miał wojenną emeryturę. A co ja zrobiłem? Wziąłem za świadków Żarina i Lazdrkę. Z Ża- rinem ostatnio żyjemy w zgodzie. Cokolwiek mu trzeba, Zarin już jest u mnie. Daj mi, Iljkaszu, toporek ciesielski. Masz. Daj mi dłuto. Masz. Daj mi strug. Masz. Daj mi piłę. Masz. Daj mi bronę. Masz. Daj mi siewnik. Masz. Daj mi koparkę. Masz. Daj konie i wóz, żebym mógł przywieźć drzewo. Weź. Żarin sam mi się ofiarował być świadkiem. Lazdrka też zawsze po coś do mnie przychodził. Przyjdź, Iljkaszu, pomożesz mi wieprzka trzebić. Już lecę. Przyjdź, postawimy stóg siana. Już lecę. Przyjdź, ostrzyżesz mnie i mego chłopaka, bo jutro odpust. Już lecę. Przyjdź za­bić tuczniki. Lecę. Myślałem: nie będzie przecież taki bezczelny, by świadczyć przeciw mnie. I pomyślcie, lu­dzie moi, Żarin i Lazdrka zeznali wszystko nie tak jak trze­ba, psia ich mać.

Kiedy mi odmówili emerytury wojennej, stanąłem przed komisją lekarską, żeby mi chociaż dali jakąś rentę inwa­lidzką, zebrało się wokół mnie kilku doktorów. Wszyscy młodzi, w białych fartuchach. Jeden się nabzdyczył, drugi zadarł nos, trzeci się nasrożył, czwarty patrzy spode łba. Wszyscy od złego ojca i jeszcze gorszej matki. Ten, co się nasrożył, zrobił śmieszną minę i zapytał mnie chropawym głosem:

’’Chcesz rentę, aaa?”

Powiadam: ”Ja, panie doktorze, chcę tylko tyle, ile wy­nosi moja niezdolność. W ostatnich latach strzyka mnie we wszystkich kościach. Całe zdrowie wojna mi zabrała. Nie­zdolny jestem do niczego.”

Powiada: ”Nie musisz się spowiadać, nie mamy czasu. Szybciej, rozbieraj się.”

Kiedym się rozebrał, on obszedł mnie kilka razy, a cały czas pali papierosa, potem mi powiada ostro: ’TJbieraj się i szybko do pokoju dwanaście.”

W pokoju numer dwanaście przyjęła mnie taka kędzie­rzawa, z gęstymi włosami. Nie wiadomo było, bardziej cy- cata czy dupiasta. Nogi jak bele, a ja zawsze lubiłem kobie­ty z takimi nogami. Wąską sukienkę ma opiętą, że na zad­ku odciskają się brzegi majtek, ech... Niechby mi tylko rzekła jedno jedyne słówko, zakochałbym się w niej jak głupi. Kiedy zobaczyła, żem taki wyniszczony na twarzy i słabowity, na pewno nabrała do mnie wstrętu i dlatego powiedziała mi ’’wujku” i kazała się rozebrać. To "wuj­ku” trafiło we mnie jak piorun z jasnego nieba. I rozgnie­wało mnie porządnie. Kiedy się rozebrałem, zapytała, gdzie byłem ranny.

Powiadam hardo: "A bo ja wiem gdzie? Tyle kraju ob­szedłem pod kulami wroga, że zapomniałem, jak mi na imię, a co dopiero jak się nazywało to miejsce.”

Powiada: ”Nie to mnie interesuje, tylko w jaką część ciała byliście ranni.”

Powiadam: ”No to czemu od razu tak nie pytasz, sio­stro?”, i pokazałem jej blizny na kolanie i krzyżu.

Ona coś przy mnie marudzi, obmacuje mnie i uderza gu­mowym młotkiem w kolano i krzyże. Trzepnęła mnie raz i drugi. Trzeci raz trzepnęła z całej siły.

Skoczyłem jak oparzony. ”Co tak walisz? Byłem trzy la­ta w partyzantce, niejedno przeszedłem, ale nikt mnie tak bez litości nie walił! A co by było, gdybym tak ja, stary partyzant, zacisnął pięść i trzasnął cię w szczękę?”

Powiada: ’’Przepraszam, ale ja wykonuję badania lekar­skie, to mój obowiązek.”

Powiadam: ’’Jeśli mnie jeszcze raz uderzysz tak jak przed chwilą, pokażę ja tobie mój obowiązek.”

Po miesiącu dostałem odmowę.

Ludzie moi, nie ma dziś sprawiedliwości i chyba nigdy jej nie było. Świat gnębią złodzieje i kłamcy. Kto umie do­brze łgać i kręcić, ten ma emeryturę, temu gołąbki lecą do

169

(

i W\ \

gąbki- Łatwo Rdze Buncziciowi. Torboguzowi Mużdece, Sziranowi Runiciowi, Żarinowi Buncziciowi, Szukanowi Grmljeviciowi, Lazdrce Romiciowi, oni trzymają ręce w ka­sie państwowej, im się Świnia co miesiąc prosi, krowa co miesiąc cieli, oni nie tracą przez grad, powódź, suszę. Rga Bunczić bił się na wojnie? Torboguz Mużdeka się bił? Szi- ran Runić się bił? Żarin Bunczić się bił? Ludzie, co z wa­mi, na Boga! Nie myślcie, że mówię o nich dlatego, że oni się wyprowadzili. Bo tego, co o nich powiem, ich uszy nie słyszą.

Rgę Bunczicia to ja znam od małego. Jakeśmy się kąpali w strumyku Mużdeki, Rga zawsze siedział na brzegu. Miał jakiś czyrak na nodze, który ciągle mu się otwierał i gnoił, więc nie mógł wchodzić do wody. Potem rąbiąc szczapy bu­kowe odrąbał sobie palec. Ten zagojony czyrak, odrąbany palec, no i bliznę po tym, jak go krowa rogiem przejechała po brzuchu, zaliczono mu do ran zadanych na wojnie naro­dowowyzwoleńczej i dlatego dostaje emeryturę.

Jeśli chcecie wiedzieć, co robił Torboguz na wojnie, spy­tajcie Szukana Grmljevicia, on wam opowie najlepiej. Szu- kan, kiedy wlazł raz na strych odciąć kawał słoniny, za­uważył, jak się rusza plecionka przepierzenia, za którym spała ich służąca Evka, i posłyszał jakieś stękania. Zezło­ścił się, rozwalił przepierzenie, a tu zza niego wypadli Tor­boguz i Evka, gruchnęli ze strychu na dół i Torboguz przy tymjzłamał nogę. Oto jak Torboguz walczył. Ale gdy tyl­ko Jego Bożo wyjechał do Rupaszinu, Andzia puszczała się tutaj z jednym człowiekiem od polityki, przez którego Tor­boguz wyrobił sobie emeryturę. Właśnie tej jesieni, kiedy Bożo sprowadził Andzię do Rupaszinu, ja nadziałem się na nią i tego człowieka, kiedym w moim kukuruźniaku przy potoku oglądał, jak się udały dynie.

Ludzie, każdy wie, że ród Szirana zawsze był prawy i nikt z nich nie tknął cudzego, nawet z głodu. Ale Sziranowi uda­ło się przez podkupionych świadków tak nakręcić, że do­stał emeryturę. Powiedział, że przed wojną jako parobek przez piętnaście lat pasł świnie w Serbii, że potem, też

w Serbii, osiem lat pracował w jakiejś fabryce, a w czter­dziestym pierwszym wstąpił do partyzantki. A wiecie, czym się Sziran zajmował w czasie wojny? Przemytem. Sprze­dawał w Gubidniu perkaliki, fartuchy, chusty. Dwa ra­zy miał być za to rozstrzelany, ale obydwa razy wybawił go brat Lazo, który był przewodniczącym w Lipowie. Szi­ran dopiero w czterdziestym czwartym poszedł do party­zantki.

Żarin w czasie wojny robił to co dzisiaj: kradł. Na począt­ku wojny zranił go z pistoletu Jovo Garacza, i to przed kur­nikiem, jak usłyszał gdakanie. W środku wojny ustasze ostrzeliwali ze wzgórka las i dolinę, którą Żarin uciekał ze skradzioną gęsią. Od kul spadały gałęzie z drzew. Jedna trafiła Żarina w głowę. On się zwalił na ziemię jak długi. Dzięki ranie z pistoletu Jova i bliźnie na głowie od gałęzi Żarin dostaje emeryturę.

Dzisiaj dziwkarze i kurokrady mają wszystko, a ja, co jako partyzant tysiąc razy nocowałem pod sosenką, bukiem, kasztanem, ja, co byłem aż tam, gdzie czerni się morze, nie mam nic.

Wysłałem odwołanie do urzędów. Wezwali mnie na ba­dania przed drugą komisję. W jednym pokoiku przyjęli mnie we czworo: jeden facet średniego wzrostu, twarz opu­chła, brzuch wielki, i trzy baby — dwie młode w kokach i jedna stara z pomarszczoną twarzą. Brzuchaty kazał mi się rozebrać. Pytam, czy do naga. Powiada: ’’Zdejm wszy­stko prócz gaci.”

Brzuchaty pyta mnie: ’’Gdzie cię boli?”

Powiadam: ’’Boli mnie w domu, w oborze, na polach, łą­kach, w kieszeni — tu mnie najbardziej boli — boli mnie wszędzie.”

Brzuchaty popatrzył na mnie zdziwiony. Potem jego wzrok padł na moje kolano. Zapytał mnie: ”Co ci w nogę?” Powiadam: ”Panie doktorze, wyganiałem jedną kurwę z lipowskich ogrodów, przeskakiwałem za nią płoty i ude­rzyłem kolanem w coś ostrego.”

Brzuchaty znów spojrzał na mnie zdziwiony, a te dwie młode ledwie śmiech powstrzymują. Brzuchaty zobaczył

v W \

j i - tmŁSsyf Je i f,

. i i, M I

gus, gdrie miałem przebity kręgosłup, i pyta: ’’Co to było?"

Powiadam: "Jak złapałem tę kurwę, panie doktorze, oba­liłem ją w jakieś konopie. I właśnie jak się do niej zabra­łem, przyłapał nas jej gach, zdzielił mnie kołkiem przez plecy i przetrącił mi kręgosłup. No i przyszło mi do głowy starać się przez to o rentę."

Brzuchaty trzeci raz spojrzał na mnie wielce zdziwiony, a te dwie młode w śmiech. Brzuchaty mi powiada, żebym się położył na plecy, ja się położyłem, a on mi rozkazuje: "Podnieś tę chorą nogę.” Jak ją podniosłem, brzuchaty zła­pał ją jedną ręką w kostce, a w drugą rękę chwycił jakąś ostrą szczotkę i tą szczotką dalej mnie skrobać w podeszwę. A ja boję się łaskotek, więc wierzgam.

Nie, niech cię piorun trafi, nie czochraj mnie tak!” I buch go nogą w ten wielki brzuch.

Gdybym, ludzie moi, umiał to ścierpieć i nie wierzgać, miałbym większe inwalidztwo o trzydzieści procent i dzi­siaj dostawałbym emeryturę jak inni moi rówieśnicy.

MYŚLAŁ:

...Ty, Iljkaszu Runiciu, nic nie użyłeś na tym świecie. Wszystkiego jesteś spragniony. I cały jesteś jednym wielkim nieszczęściem. Nawet jakbyś na plecy upadł, złamałbyś so­bie kuśkę.

Na emeryturę rzeczywiście nie zasłużyłeś, ale o wiele mniej zasłużyli Rga i Torboguz, a dostają. Nie umiesz dać, to i wziąć nie umiesz, nie umiesz żyć z ludźmi. Nic ty nie umiesz, jesteś mucha bez głowy, fujarka bez pisku, jajo puste. Zabij się, głupoto głupia, jak żyć nie umiesz.

Weź znów, tępoto, na świadka Żarina, którego wsadzi­łeś na trzy miesiące do więzienia za to, że ci ukradł ul, i weź Lazdrkę, który cię nienawidzi od tamtej pory, jak go zosta­wiłeś przy drodze. Kogo weźmiesz innego? Może Szirana, z którym się biłeś, albo Torboguza, którego skłócałeś z Niu- lą, albo Szukana, któremu odebrałeś Ciszka, albo Rgę, któ­remu żonę pchnąłeś w jeżyny? Przecieżeś ty, nieszczęśni­

ku, przez całe życie łamał gałęzie, z których teraz mógłbyś zbierać owoce.

Anka powiada, że cię rzuci, niech tylko Mira i Zora wyj­dą za mąż. Co zrobisz, jak się zestarzejesz i stracisz siły? Kto zadba o ciebie, kto koło ciebie będzie chodził? Będziesz zdychać gdzieś pod płotem jak pies.

Odkąd Klepan i Rkan poszli do wojska, Ciszko Romić został jedynym kawalerem w Lipowie. Nie jest już niczyim parobkiem, mieszka z matką. Z wyglądu podobny do nie­boszczyka liii Mużdeki. Taka sama figura i silny jak Ilija. Ja zawsze myślałem, że go zmajstrował Tulina, a to nie on, tylko właśnie Ilija. Z jaworowej szczapy zrobił tamburę całkiem jak kijanka do prania, niewydarzoną i krzywą. Trzymał tamburę pod pachą i wyglądał jak kaczka z za­dartym kuprem. W niedzielę i w inne dni świąteczne cho­dził po Lipowie tam i nazad, grał i śpiewał sprośne śpiew­ki. Ostatnio przyszła mu chętka straszyć ludzi po nocy. Zawinie się w płótno i co noc goni kogoś wzdłuż strumieni po łąkach. Lazdrkę Romicia gonił przez stok Mużdeki po błocie. Lazdrka uciekał, aż go błoto spod pięt uderzało po głowie, a on myślał, że to niedźwiedź pędzi za nim i bije go kamieniami, mało nie umarł ze strachu. Lazdrka na­stępnego dnia mówił mi, że do jesieni musi za wszelką ce­nę wyprowadzić się stąd, nakociło się tu różnej dziczy, zeszłej nocy mało go niedźwiedź nie zabił. Raz w nocy Cisz­ko tak ryknął na mnie zza węgła mojej chałupy, że z prze­rażenia aż upadłem do dołu z wodą dla świń.

Nim z Rupaszinu przyjechali do mnie fiatem w goście Dziuls, Cika i mały, opowiadała mi pod wczesną śliwą Petra Romiciowa, matka Ciszka, że kiedyś wyśle swatów do mojej Miry dla jej Ciszka. Ona nie ma krowy, ale za to ma ładny ogród. W jej ogrodzie są wszelkie warzywa: fa-

sola, cebula, kalarepa. Pójdzie sobie do ogrodu, nazrywa fasoli, ugotuje jarzynkę, że minister mógłby ją jeść, dru­giego dnia nagotuje zupy cebulowej, trzeciego kalarepki. Stale ma coś innego. Ciszko wciąż pracuje u kogoś na dniówki, przynosi jej pieniądze, a ona może kupić w skle­pie tłuszczu i mięsa, ile jej trzeba. Mirze nie byłoby u nich źle.

Żebym ja swoją córkę miał dać za włóczykija, głupka? Ja za niego swojej suki bym nie dał, a co dopiero dziecko. Skląłem Petrę zdrowo, a jak mi jeszcze raz coś napomknie

0 swatach, nos jej rozbiję. Nawet gdyby mi pół Jugosławii dawali, nie chciałbym słyszeć, jak Ciszko prosi o moje dziecko.

Dziuls i Cika z małym przyjechali w wigilię odpustu w cerkwi lipowskiej. Na odpuście, patrzę, zebrali się moi lipowianie ze wszystkich stron, jedni przyjechali pocią­giem, inni limuzynami, przyjechali zobaczyć rodzinne stro­ny, każdy swego prosi w gościnę, piją, śpiewają. Dziuls się wystroił, chodzi sztywny, zadarł nos, że nawet byka przed sobą by nie zobaczył. Udaje, że nikogo ze swoich nie widzi, nawet Trivuny. Przyłączył się do jakichś kompanów i z ni­mi chleje. Patrzę też na Zorana Sziranów, jeździ mercede­sem, Dziuls przy nim to zero, a ten Zoran to jest swój chło­pak i serdeczny, nie stroni od nas, chłopów, pije z nami

1 rozmawia tak prosto, po naszemu, jakby żadnej szkoły nie kończył, jakby byl prostym robotnikiem. Mnie dwa ra­zy oddzielnie stawiał. I myślę sobie, gdy patrzę na Dziulsa: * ’’Znałem ja cię, ptaszku, jak pisklęciem byłeś, co się na­dymasz?” Wszyscy w jego rodzinie byli stuknięci, tyle że odzieży na sobie nie darli. Gdzieś mam jego fiata, dzisiaj fiata może mieć każdy chłop. Niech tylko sprzeda sprzęt połowy i jeszcze jaką krowinę, i już ma fiata. Założył, za­raza, krawat i przyjechał paradować sobie po Lipowie, po­kazać się, jaki to ważny, a w chałupie nie ma co do gęby włożyć. Ani on mnie pomaga w robocie, ani ja mu rozka­zuję; całymi dniami rozjeżdża się po Lipowie.

Nie tyle było mi żal Dziulsa co Ciki, psia jej mać. Uda­je tu przede mną panią, trzyma gębę w ciup, oczyma wy-

wraca. Nikt by nie powiedział, że ta dziewucha latała za krowami po łąkach Tintora, wspinała się na wczesną śliwę, podściółkę w oborze rozrzucała, krowy doiła. Mogła, po­wiada, wiosną zarobić w ogrodach ładny piehiądz, ale nig­dzie nie może się ruszyć od małego. Zostawi go tu u mnie do zimy i będzie się starać, żeby choć jesienią co nieco za­robić. Ja bym chciał, żeby zarobiła, ale ona nic nie zarobi, zobaczycie. Już odwykła od pracy, już z niej pani całą gębą.

Właśnie wtedy dojrzały śliwy, aż gałęzie się łamią pod ciężarem owocu. Zerwał się jakiś diabelski wicher i po­łowę strącił. Trawa cała się niebieszczy, można łopatą zgar­niać. I kiedy my wszyscy zginamy się, pełzamy zbierając śliwy, że mało nam plecy nie pękną, Cika stoi nam nad głowami wystrojona, wymalowana, gada głupstwa, doga­duje pracującym. Do głowy jej nie przyjdzie, by włożyć na siebie jaką starą bluzkę i spódnicę i pomóc nam. I nie weźmie się taka do roboty, za Boga. Gdyby w mieście się chowała, jakieś wyższe szkoły skończyła, niech tam. Ale, psiamać, skończyła tylko ośmiolatkę. I nigdzie nie pracuje, żyje z pracy Dziulsa.

Ech, gdyby Bóg mi dał syna takiego jak Zoran Szirana, inny by ze mnie był dzisiaj człowiek, inne by mi ptaszki śpiewały, ale przytrafiły mi się takie trzy siuśki, psiekrwie. Żadna funta kłaków nie warta.

I ta średnia, Mira, nie uczy się jak trzeba. Została teraz na drugi rok w ósmej klasie. To już wielka dziewucha, jesz­cze jak mogłaby się uczyć, przeklętnica. Rozpuściła się jak dziadowski bicz, i tyle. Gdybym ją zmuszał do pracy, no, można by zrozumieć, ale ona bąki zbija. Co dzień słucha sevdalinek* z radia. Sevdalinkę to calusieńką zapamięta, a w szkole nic zapamiętać nie umie, jak to cielę boże. Dam ja jej sevdalinki, zobaczy. Radio wyniosę na środek podwó­rza i siekierą porąbię na drzazgi. Oj, Miro, będziesz ty od dziś pić to piwo, coś go sobie nawarzyła, jak nikt inny w tym domu, co dzień pas będzie w robocie. Nic jej, za Bo­ga miłego, nie kupię. Będzie na niej wisiała łata na łacie.

7

Rano dam jej tylko suchego chleba i tak ją do szkoły po­ślę. Niech się wstydzi każdego, psiamać. Mam ja w Vojvo- dinie rodziny jak mrówek, każdy by ją wziął do siebie bez pieniędzy, bez dinara, mogłaby się uczyć, jeszcze jak! Ale ona już lubi lusterko. Ludzie moi, jak tylko dziewuchę zacznie świerzbić, nie ma z niej pożytku. Nawet gdybym ją dalej do szkół posłał, Mira stałaby się największą ulicznicą w kraju, rzuciłaby książki i poszła z jakimiś gnojkami, zhańbiłaby mnie i cały mój ród. Toż to nicpoń, jakich mało, trzepnięta dziewucha, postrzelona, głupia. Co za diabeł mnie podkusił, żebym tak napadł na Petrę pod wczesną śliwą, kiedy mi napomknęła, że ją sobie upatrzyła dla Ci­szka? Ech, będę miał szczęście, jeśli ją Ciszko zechce. Mó­wię wam, jakem Iljkasz.

A i ta najmłodsza, Zora, nic z niej dobrego nie będzie. Raz Dziuls i Cika pojechali fiacikiem i wszyscy gdzieś so­bie poszli. Zora została pilnować domu i małego. I poszła, gówniara, pod wczesną śliwę piec kukurydzę, a mały zo­stał sam. Dziecko jak dziecko, co zobaczy, weźmie, wynie­sie. Nie ma nigdzie toporka, tych długich wideł, kaletki z osełką. I teraz, jakbym potrzebował drąg przyciąć, stóg siana wyrównać, kosę naostrzyć, nie ma czym, choćbyś się zabił. No i czy by jej człowiek nie sprał? Pasy by z niej drzeć.

Kiedy przyjechali tu Dziuls i Cika, nie przywieźli mi nawet paczki papierosów, a jak wracali do domu, załado­waliby i las, gdyby mogli, bezwstydnicy. Oczyścili mi strych i spiżarnię. Jeszcze na dodatek Dziuls chciał wrzucić do sa­mochodu jedną moją beczułkę morwową, ja mu nie dałem i rozgniewał się na mnie. Kazał Cice iść do fiata, bo zaraz ruszają. Powiedział jej: ’’Żebyś mi się nie całowała z gadzi­nami.” On jest niby lepszy od nas, psia go mać, on i jego Mużdekowie. Dla niego sto razy byłoby lepiej, żeby stulił uszy i milczał. Mój ojciec nie rozsiewał bękartów po wsi i nie był nieuczciwy jak jego. Oraliśmy kiedyś, ja i Ili ja — wypiąć by się na jego grób — najpierw jego gliniaste pole, płóg nie chciał brać, jakbyś las karczował. Jak lemiesz wyskakiwał z ziemi, grządziel z zamachem uderzała mnie

w nos. To nie była praca, to było toczenie krwi. Właśnie gdy zaoraliśmy liii i mieliśmy moje zacząć, Ilija sprzedał swego konia, a ty, Iljkaszu, rób co chcesz. Ja nie biłem swej matki i nie wyganiałem jej jak Dziuls.

Rozmawiamy pod wczesną śliwą, Szukan Grmljević, któ­ry już od kilku dni siedzi w gościnie u rodziny Juliki w Li- powie Dolnym, Stevo Baszić, Lazdrka, Żarin, Ciszko, kuma Trivuna i ja, i popijamy rakiję. Za Żarinem przybiegł jego Burek, a za Ciszkiem jego Lukcik; psy przysiadły w po­bliżu nas. Stevo pyta Ciszka, jak może żyć bez niczego w tej swojej chatce pochylonej, co już się wali. Ciszko po­wiada, że o lepszej chacie nie myśli, on ma chatę wszędzie, gdzie pójdzie, i chociaż nic nie ma, żyje trzy razy lepiej od Steva. Dla niego, Ciszka, wiele stodół jest pełnych, w wielu chlewikach tuczą tuczniki, w wielu beczkach kapustę kiszą. Wszyscy śmiejemy się z niego. Lazdrka powiada Ciszkowi, że powinien się ustatkować, dorosły jest i nadaje się do ja­kiejś pracy, mógłby doskonale pojechać za granicę zarobić sobie na krowę, sprzęt rolniczy, potem pomału dom urzą­dzić, bo jak się zestarzeje i będzie niezdolny do pracy, nie będzie miał chaty wszędzie, gdzie pójdzie, na pewno. Cisz­ko mu odpowiada, że on za granicą może zarobić nie na jedną ale na dziesięć krów, ale dziś, jutro ożeni się i co? Żona weźmie się do dojenia, krowa trzepnie ją brudnym ogonem po oczach i żona oślepnie albo na przykład on wej­dzie po ciemku do obory, nadepnie krowę, która leży, kro­wa się spłoszy, kopnie go tak, że wyleci w powietrze, on uderzy ciemieniem w belkę, rozpłata sobie głowę jak dy­nię i mózg mu wyleci. My turlamy się ze śmiechu. Ciszko lubi rozśmieszać ludzi.

MYŚLAŁ:

...Wszyscy wiedzieli, że cierpisz, bo ci Anka nie urodziła ani jednego chłopaka i już nie urodzi, narzekali na swoich synów, ale dlatego, żeby ciebie pocieszyć. A bywały też dni, kiedy myślałeś, że może i lepiej nie mieć chłopaka.

Na odpuście w cerkwi lipowskiej każdy ze swoim, ty z nikim, i żal ci się jakoś robiło, chciałeś uciekać do pobli­skiego lasku, szczerze się wypłakać. Życzyłeś Dziulsowi i Ci- ce, żeby im się co przytrafiło po drodze, to mały z tobą zo­stanie. Tyś nieskończenie zły człowiek, podlec, smród, gnój najśmierdziejszy. •

Weź się za jakąś robotę, praca to lekarstwo na wszystko; albo się zabij.

ROZDZIAŁ XX

MÓWIŁ:

A teraz, ludzie moi, opowiem wam, co mnie zmusiło do budowania domu w Rupaszinie. Opowiem wam o wszyst­kim, co się wydarzyło od dnia, kiedy kupiłem plac, do dnia, gdy dom był gotowy. O wszystkim wam opowiem długo i szeroko.

Ale mogę wam, ludzie moi, rzec, że ludzkie nieróbstwo i sytość zło czynią. Bydło, kiedy się naje, kiedy ma pełne brzuchy, liże się na paśniku, tryka się, bodzie się tak, aż ślady zostają. Byłoby dobrze, gdyby człowiek przez całe życie był troszeczkę głodny. Bydło, jak głodne, nie liże się i nie tryka, tylko pasie się całym pyskiem.

Na łąkach Tintora nie słychać już śpiewu pastuchów. Rozproszył się naród po świecie, rozjechał we wszystkie strony. Rkan Mużdeka i Klepan Mrakić wrócili z wojska i zaraz szurnęli do Erefenu pracować. Teraz na wzgórzu Mużdeki mieszka tylko Trivuna. No i macie, cała w łach­manach; nawet soli nie ma za co kupić. Ciszko wciąż jest pierwszym kawalerem w Lipowie.

Wszystko ucieka ze wzgórz, ziemia też, deszcze ją spłu­kują. Gdzie woda mułu nie nanosi, tam życia nie ma. Na tych naszych nieszczęsnych wzgórzach pięć razy lepiej wschodzi to, czego nie zasiejesz, niż to, co posiejesz.

I ja mam tkwić tu z Żarinem, Guzlą, Rosą, Lazdrką, Ada- szem, Ljeposavą, Ciszkiem i Petrą, z tymi pomyjami, tchó­rzami śmierdzącymi, których tknąć nie można? Nie chcę, choćbym miał w Rupaszinie nawet u kurew żebrać. Prze-

noszą się tam do prawych ludzi. A prócz tego, tutaj, na tym naszym wzgórzu, żyję sam jak pustelnik, nie daj Boże iskry, mógłbym wtedy tylko siąść i włosy z głowy rwać, nie miał­bym kogo wołać do gaszenia pożaru; gdyby zbójcy jacy z lasu napadli na mój dom, chybaby Żarin przywlókł te swoje ociężałe dupsko, by mnie ratować, ale o Lazdrce to i mówić nie warto. Nas, tej naszej nędzy, tu w Lipowie ni garstki nie zbierzesz, a nienawidzimy się, patrzeć na siebie nie możemy. Ja w zgodzie żyję jeszcze tylko z Trivuną, Ciszkiem i Adaszem. Najpierw pożarłem się z Żarinem.

Stoję ja tak wieczorem na drodze przed swą chatą i palę sobie papieroska. Mrok. Białego kota nie zobaczyłbyś przed sobą, tak ciemno. Aż tu od wczesnej śliwy zaczęła zbliżać się ku mnie zapalona latarnia. Jeszcze trochę, i słyszę śpiew na całe gardło: ’’Korzeń morwy gnije i usycha”, a później: ’’Moja mała w kukurydzy dała”. Kiedy się zbliżył na dzie­sięć metrów, zamilkł. Słyszę dobrze, jak człapią, talapią gu­miaki. Toż to Żarin Bunczić. Powiada, że przyszedł do mnie pożyczyć konie i kosiarkę, bo chce jutro kosić koniczynę za domem. Powiadam, że może, ale z tym, że po południu skosi też moją podmokłą łąkę przy Bunovnicy i będziemy kwita. Żarin zgodził się. Przyjdzie jutro.

Ludzie moi, ależ to niedojda! Kiedy poszedłem do ogro­du narwać pomidorów, op siadł na kosiarkę, krzyknął na konie, konie przeraziły się jego świńskiego głosu, spłoszy­ły się, grzebień kosiarki zaczepił o gruszę i trzasnął jak lód na rzece. Konie zatrzymały się przy płocie. Przybiegłem z ogrodu ile sił w nogach, pytam Żarina, co się stało, a on, blady, ślipia na mnie wywalił jak wół i jeszcze uśmiecha się głupi.

Powiadam: „Co się tak gapisz na mnie, gnoju jeden? Chciałbyś, żeby wszystko, co moje, diabli wzięli, psia two- ja mać! Jakoś ci za mocno do serca przypadła moja kosiar­ka. Coś od razu ten twój zad pchał na nią, bodajby cię padaczka ciskała, Boże odpuść. Będziesz miał teraz, nako­sisz się. Ubiję cię jak psa, słyszysz?"

Powiada, co się tak drę na niego, on nie winien. Kura w kurniku zagdakała i konie się zerwały. Gdzieś ma moją

■■■■■ A W.^

kosiarkę i mój grzebień. Za grzebień zapłaci, czego się wydzieram?

Trzymałem w ręku wielki czerwony pomidor, i pół kilo ważył. Jak tylko Żarin wypowiedział te słowa, z całej siły prasnąłem go tym pomidorem między oczy. Pomidor roz- ciapał mu się na twarzy. Odwrócił się Żarin i bez jednego słowa wyszedł z mego podwórza. A przedtem, kiedy był u mnie, gładził się ręką po brzuchu, dumny z niego, i cią­gle gadał, że ja tobym ducha wyzionął, gdyby nie on, pa­trzył na mnie krzywo jak bodliwa krowa. Niech teraz sta­nie przede mną, skoro tak się chwalił. Nie mogę odżałować, żem go nie zdzielił pięścią w brzuch, by go zatkało, i żem go potem trochę nie skopał. Gdybym w tej chwili miał w rękach sztucer, wypaliłbym mu prosto w pępek. I do dWś powiadam, że gdzieś mam jego brzuch i emeryturę. Jak już ma brzuch i emeryturę, to mu się wydaje, że jest bógwieco, a to zwykły gnój. Ile to razy pod wczesną śliwą Guzla przed wszystkimi pastuchami nazwała go łajzą, świ­nią, w nos mu mówiła, że jest obrzydliwy, że takiego chło­pa jak on może znaleźć wszędzie, wystarczy tylko nogą unieść suche łajno, że już od dawna ma go dosyć, że nie może się doczekać, kiedy się go pozbędzie. Jakby mnie mo­ja żona tak przy kimś powiedziała, ubiłbym psiajuchę. A Żarin nic.

Po zdarzeniu z Żarinem i kosiarką pojechałem do Rupa- szinu i kupiłem plac pod dom. Ze swymi lipowskimi ku­motrami poszedłem do „Jaworu” i włóczyłem się po mia­steczku. Ludzie moi, nie ma co się złościć na tę naszą dzi­siejszą młodzież. Jeśli ja, stary koń, nie mogę się oprzeć, żeby nie wyjść trochę do miasta, to jak oprą się te wyrost­ki, co ledwie do baby dojrzały, życia powąchały, te dzie­wczyny, co właśnie kształtów nabrały, co uda mają już okrągłe? Dziuls, mogę wam powiedzieć, palcem nie tknie żadnej roboty, kiedy z pracy wraca. Rozwala się tylko na otomanie i gazety czyta. Cika koło niego skacze, przyno­si jadło, kawkę, papierosiki. Brakuje jeszcze, żeby siadła przy jego głowie i papieros przytrzymywała, popiół strzą­sała, o mało co go nie spyta, czy i to robić. Dziuls staje się

pracowity tylko wtedy, jak ja mu powiem, żebyśmy poszli na trochę do "Jaworu". Wtedy musi iść albo na zebranie partyjne, albo kosić trawę w ogrodzie, albo myć fiata. Wi­dzę, że on się mnie wstydzi i że nie jestem mu miły. Już dawno wiedziałem, że Cika długo z nim nie będzie. Bo, lu­dzie moi, jeśli ja kogoś lubię, to mi nawet jego pies miły. I kto by w tego psa przy mnie rzucił kamieniem, z miejsca bym się z nim pobił. A jak kogoś nienawidzę, to wszystko, co jego, jest mi wstrętne.

Kiedym tym razem był w mieszkaniu u Dziulsa i Ciki, zauważyłem, że dużo to oni mają jedynie gazet do wy­chodka, a fiata kupili. Dziuls mi ciągle gada, jak to nie na­leży dużo jeść, bo to niezdrowo, a zdrowo jest jak najwię­cej spać. Dlatego ja u nich tylko nocuję, a dzień spędzam w „Jaworze” lub u któregoś i naszych lipowian. Raz, wła­śnie ściemniło się, spieszyłem się gdzieś, Dziuls podsunął mi talerz, wyniósł gar grochu i powiada: ’’Zjedz coś, kto wie, kiedy nocą wrócisz, więc masz, żebyś nas nie budził." I znów gada, jak to nie trzeba dużo jeść. A mnie to zgnie- wało i zjadłem cztery pełne talerze grochu, zjadłem wszy­stko, co było w garnku. Na to wróciła od krawcowej moja Cika, stanęła jak wryta, oczy wywaliła i pyta cicho: ’’Dziuls gdzie groch?” Dziuls na to: ’’Iljkasz i ja zjedliśmy trochę.” Cika naburmuszona zaczęła chodzić tam i sam po kuchni, cisnęła patelnię na blat, trzasnęła drzwiczkami kredensu i widzę, że rozbija jaja do filiżanki, białej w kwiatki. Cika później rozeszła się z Dziulsem, a ja u niej nic nie jadłem.

Tu w Lipowie człowiek nie ma szczęścia. O, macie, poja­wiły się dziki i zeżarły mi całą kukurydzę. Któregoś dnia co najmniej dwadzieścia sztuk przebiegło z tupotem koło mego domu. Nie mogę pilnować kukurydzy, boję się, żeby mnie żywcem nie rozszarpały. Potem w oborze skądś wzię­ło się pełno żab, co mleko krowom wysysają, natłukłem ich motyką wiele, rozrzuciłem po śliwniku, ale nic nie pomaga. Ciągle ich pełno. Pojawiły się też niedźwiedzie. Niedawno niedźwiedź gonił moją Ankę, o mało co jej głowy nie roz­walił, tylko kamienie świstały jej koło uszu.

Rozmawiam kiedyś, już jak kupiłem plac, z Lazdrką pod

wczesną śliwą. Lazdrka powiada, że przed czasem do ziemi pójdę. Zniszczy mnie praca. Gdybym miał męskiego potom­ka i jemu dom budował, niech tam. Ale tak, bez powodu dostanę garbu i zdrowie stracę. Sto razy mądrzej byłoby sprawić sobie ubranko, odpicować się, wyjść między ludzi, napić się z nimi, życie nie trwa sto lat. W tych podłych cza­sach, kiedy wszystko staje na głowie, kiedy diabeł przy­szedł po swoje, dla mnie i dla niego będzie lepiej, jak nie ruszymy się z tych lasów, znad tych strumieni, bo w każ­dej chwili możemy tu być potrzebni.

Kilka dni przed tą rozmową Lazdrka naskarżył gajowe­mu, że z lasu Petry wycinam drzewa bez zezwolenia, i nie pozwolił mi, jak już z gajowym załatwiłem sprawę, bym to drzewo przewiózł przez jego śliwnik po gołej murawie, tylko mnie zmusił do objazdu przez kałuże i torfowiska. Ale ja i tak drzewo dowiozłem do domu, jemu na złość. A po­tem do Rupaszinu. Całą ciężarówkę drzewa na dom.

Jakoś w tym czasie Żarin ukradł Lazdrce owcę, za co go Lazdrka wsadził do pierdla. I tak Guzla została w domu bez chłopa i dalejże mnie co dzień o byle co wołać na wzgó­rze Mrakicia, to żeby jej zrobić zamknięcie do chlewika, to wbić drąg na stóg siana, to stóg postawić, to go ogrodzić. Wynosiłem z nią jednej niedzieli kurzy nawóz na ogród i przysiadłem w podwórzu, by trochę odpocząć. Guzla sia­dła przy mnie na belce, odwróciła się, jakby chciała o coś spytać, a biodrem niby to przypadkiem oparła się o moje biodro. Spódnica się jej podwinęła, nogi gołe pokazała. Udaję, że nie widzę. A przed paru dniami na własne oczy widziałem, jak się gziła z Ciszkiem w łęgu Szirana, i tak to stała się pierwszą kobietą w Lipowie, co Ciszkowi dała. I żebym ja się teraz, myślę sobie, miał brać na to, co Cisz- ko spaćkał? Toż mój nie sierota wojenna, psiamać. Wszy­stkiego, co Ciszko ruszył, wyrzekam się na wiek wieków.

Guzla powiada mi, że Żarin to jołop. Umie tylko wleźć nocą na nią i zleźć przed świtem, sapie jak spasiony wieprz, a z ust mu śmierdzi. Ona już z nim nie może żyć dłużej, choćby miał i milion emerytury miesięcznie. Pojedzie do Rupaszinu pracować w ogrodach albo gdzieś za granicę.

Niech się głodna tuła po świecie, ale przynajmniej będzie miała do czynienia z prawdziwymi ludźmi.

Potem pojechałem do Rupaszinu zwieźć cegłę na plac. Tym razem zamiast u Dziulsa i Ciki zatrzymałem się u Zo­rana i Nady. Zoran ma wielki dom. Nigdy nie wierzyłem, że on weźmie sobie Nadę. A żyją zgodnie, aż dziw bierze. A w domu każdego pierwszego szeleszczą dwie płace. A skaczą koło mnie, Boże święty, jakbym był ich rodzonym ojcem, mało nóg nie połamią. W tym pokoju, który mi Zo­ran dał, mieszkała Vukica. Nada mi mówi:

’’O, tu wstręciucha mieszkała. Przed tym lustrem stercza­ła całe popołudnie, malowała się, kok sobie układała. Ro­biła | siebie panią nad paniami, a przecież rodzony ojciec wygnał ją z domu.”

Jak Miszo poszedł do wojska, Rga przyjął na mieszka­nie z wyżywieniem tę chudonogę Lazdrki, Miljkicę, która właśnie wtedy skończyła szkołę i znalazła pracę. Na po­czątku ona i Vukica zgadzały się ze sobą, każdego wieczo­ru szły razem na korso, ale jak Vukica od Ninacia z Erefenu zaczęła dostawać więcej pieniędzy i ubierać się lepiej niż Miljkica, przestały razem wychodzić na korso i jedna dru­gą obgadywała po całym Rupaszinie. Ludzie mówią, że raz Vukica szyła sobie spódnicę na maszynie Miljkicy i zarzu­ciła cały pokój skrawkami. Miljkica kazała jej posprzątać, jak skończy, każdego dnia śmieci, ona ma już tego dosyć, a Vukica jej na to, że nie chce. Miljkica jej wypomniała, że ona nie po to tyle szyje, żeby się Ninaciowi podobać, bo Ninać raz na rok z Erefenu przyjeżdża. Vukica powiedzia­ła, że Miljkica jest sto razy gorsza od niej. Tego lata spod wczesnej śliwy poszła do łęgu Szirana za swoją potrzebą, a za nią poszedł Zoran i nie wracali przez bite dwie godzi­ny. Miljkica na to, że jakby Vukica miała rozum, toby sie­działa cicho. Ninać śle jej na utrzymanie, a ona włóczy się po Rupaszinie. Ich Sułta nie zdechła z choroby, tylko z te­go, że jej ujadanie komuś przeszkadzało, a Vukica wie komu. Temu, co go Torboguz Mużdeka widział, jak prze­skakuje ich płot, kiedy raz koło północy wracał z „Ja­woru”. Oj, napisze Miljkica liścik do Ninacia, niech wie.

185

A W \ \ \

Wszystko to wygarnęły jedna drugiej przy Rdze i Smilji. Rga je obie wyrzucił z domu.

Potem Zoran opowiedział, jak to Ninać pisał do niego, by przyjął Vukicę i opiekował się nią. Zgodził się na to. A Vu- kica zaprzyjaźniła się ze Slavicą, co drugi wieczór chodziły razem do miasta, wracały przed świtem. W niedziele po po­łudniu tu, w pokoju Vukicy, zbierało się jakieś jej towarzy­stw'©, pili kawę, Slavica wróżyła im z fusów, słuchali płyt, tańczyli. A Ratko Szukana nagle jakoś do nich przylgnął, co dzień przychodził do Zorana i Nady, opowiadał różne kawały. Zoran myśli: chłopak nie ma roboty, musi gdzieś zabijać nudę. A za każdym razem Ratko wstępował na chwi­lę do pokoju Vukicy, niby to posłuchać płyt. A tu Vukica zaczyna tyć, brzuch jej rośnie. Potem na dobre się rozcho­rowała i przeleżała w szpitalu dwa czy trzy miesiące. Wte­dy Zoran zabronił Ratkowi pokazywać się w ich domu. Vukica wróciła ze szpitala chuda jak patyk i znów zaczęła ze Slavicą chodzić do miasta i wracać do domu o świcie. Raz wróciła z pogryzioną szyją, a siniaki miała granatowe jak śliwki. Zoran wtedy wszedł do jej pokoju i wszystkie jej rzeczy wyrzucił na ulicę, a jej samej kazał się wynosić z jego domu, dokąd chce. I o wszystkim zawiadomił Nina- cia. Ninać już jej nie przysyła pieniędzy.

Jak tylko Guzla dostała od Klepana zaproszenie, rzuciła Żarina i pojechała pracować do zachodnich Niemiec.

Tu w Lipowie, ludzie moi, nie mam ani kogo lubić, ani nienawidzić, ani z kim swarów prowadzić, a ja bez tego nie umiem żyć. Jeśli już zechcę się z kimś pokłócić, zrobię to tam, w Rupaszinie, przynajmniej z prawdziwymi ludźmi, a nie tu, z parszywymi, wyliniałymi psami. Tego mojego domu w Rupaszinie nawet nie nazywam domem, tylko psią budą. Kiedym budował tę swoją budę, wszyscy mi poma­gali, Sziran, Szukan, Rga, Bożo, Dziuja, Julika, Andzia. Na­wet Szibonia mi pomagał, Szibonia, z którym latami nie rozmawiałem. Nie pomagali mi tylko Dziuls i Cika.

Sziran mówił mi, że cieszy się z mojej przeprowadzki do Rupaszinu tak, że aż nie umie tego wypowiedzieć.

Szukan mówił mi, jak to on gani Dziulsa, kiedy tylko go

zobaczy, i powiada, że to jeden wielki wstyd przed ludź­mi nie pomóc mnie, swemu teściowi. Jeśli już nie pomaga, przyszedłby chociaż zobaczyć, jak idzie praca. A Dziuls mu na to, że lipowianie mi pomagają, żeby mieć z kogo pokpi­wać i zabić swoją emerycką nudę. Sziran na moim miejscu plunąłby na niego jak na psa.

Bożo opowiadał mi, co mu Dziuls powiedział: że uciekł z Lipowa głównie przeze mnie i Ankę. Wyzywaliśmy go, powiada, na każdym kroku. A teraz mówi, że przez nas ucieknie z Bupaszinu w świat, zostawi nam Cikę i małego, wszystko nam zostawi.

Szibonia też mi opowiadał, jak to wygarnął Dziulsowi, że nawet na chwilę nie przyjdzie mi pomóc przy domu, a ja wziąłem do siebie małego, żeby Cika mogła trochę zarobić, wypomniał mu, ile to razy przyjeżdżał do mnie samocho­dem po groch, kartofle, mięso, mnie to nie spadło z nieba. On, Szibonia, często gniewał się ze mną, a teraz, o, już od kilku dni miesza zaprawę dla moich murarzy. A Dziuls mu na to, że chciałby, aby ten mój dom diabli wzięli. Według niego ja w Rupaszinie nie mam się co pokazywać bez dobrej emerytury i bez przyzwoitego kawałka ziemi, a skąd ja to wezmę, moja rodzina zemrze z głodu. Dziuls siebie nie ma czym nakarmić, a co dopiero nas. On z Ciką prowadzi swo­ją politykę, a ukradkiem spotyka się z Vukicą i na nią przepuszcza pieniądze.

Anka mówiła mi, jak to Dziuls zważniał. Kiedy się spo­tyka z tymi swoimi baranami w krawatach, nikogo z lipo- wian nie poznaje. Nie ma na świecie nic gorszego, niż jak chytry się czegoś dochrapie.

W Lipowie nawet pogoda zrobiła się jakaś dziwna. Niby lato, dzień słoneczny, a tu zza wzgórza wyłażą ciężkie czarne chmury z grzmotami i piorunami. Zda się, rozszala­łe diabły nimi kierują i gnają przez zboża, grad sypie się wielki jak jaja, i już źdźbła połamane, ziarno wytrząśnięte, kukurydza odarta. Leżałem raz na łóżku, obok grał tranzy­stor i piorun strzelił prosto w tranzystor, o mały włos, już by było po mnie.

Dom w Rupaszinie wczesną jesienią był pod dachem, a na

187

i W \ \ \ 1 / ii 1 /

wiosnę pojechałem wynająć pokoik dla mojej Ciki, która właśnie rozeszła się z Dziulsem. Dziuls wyjechał z Vukicą do Erefenu pracować, skąd zaraz napisał do Trivuny: „Moja kochana mamo, znalazłem ci synową najpiękniejszą na świecie, aż dziw bierze, a tę Iljkaszową gołą nędzę rzu­ciłem.” Jak Cika usłyszała o tym liście, od zmysłów odcho­dziła. Powiedziała, żeby Dziulsa szlag trafił, gdy się tylko zjawi tutaj, zadżga go nożem, flaki mu wypruje. I stale mi powtarzała: ’’Tata, jak się od tej troski uwolnię, pozbędę tego nieszczęścia, to będzie mi tak, jakbym się na nowo uro­dziła.”

Bardzo byłem zadowolony, że tak się stało. Ileż to razy ją przekonywałem, by nie szła do domu Mrakiciów, niech nie słucha, co jej plotą Rużica i Dziuja, a ona nie i nie. Mó­wiłem jej: ’’Pomyśl trochę, durna babo, może będzie lepsza okazja”, ale gdzie tam, ona i tak zrobiła po swojemu. A te­raz, macie, haruje jako sprzątaczka w fabryce u Zorana. Co może innego robić, jak nie ma żadnego zawodu? Wielki znak zapytania, czy i tę pracę by dostała, gdyby nie Zoran.

Ja dawniej, moi mili, nawet myśleć nie chciałem o wy­prowadzce. Dokąd bym poszedł z gołymi rękami? Dawniej nie miałem tyle bydła. Młody śliwnik jeszcze nie owoco­wał. Lipowo, dzięki Bogu, powoli zasiedlają Muzułmanie. Za rok, dwa wejdą i na nasze wzgórze. Wtedy to, co mam, sprzedam za ładny pieniądz i przeniosę się do Rupaszinu. Już mi tu obrzydło niebo i powietrze. Niech sobie tu diabły grasują i gromy biją od świtu do świtu. Co ja tu mam sie­dzieć, w tej dziczy? Bydło też idzie tam, gdzie lepsza trawa.

W rok po rozejściu się Dziulsa i Ciki, kilkanaście dni przed Pierwszym Maja pojechałem do Rupaszinu otynko­wać swój dom. Dwa czy trzy dni przed Pierwszym Maja przyjechali z Erefenu opel rekordem Dziuls i Vukica. Nie minęło pięć minut, już śmignęli przed moim domem jak święty Ilija. Tylko obłok kurzu został za nimi. W noc pier­wszomajową siedzimy w ’’Jaworze”, Sziran, Torboguz, mo­ja Cika i ja. A tu masz, i Dziuls się zjawił. W jakimś biała­wym ubraniu, marynarka dopasowana w talii, a z tyłu głę­boko rozcięta, na szyi białawy krawat w kwiatki, związa-

188

I A

ny w węzeł gruby jak pięść. Obok Vukica, złapała go pod rękę, lepi się do niego. Ma wielki kok, a nogi grube i ko­smate. Siedli obok naszego stołu. Moja Cika zbladła jak ściana. We mnie zaraz zaczęło się gotować. Zamówili coś do picia. I pije Dziuls z Vukicą, ona założyła nogę na nogę. Wypięła piersi, gapi się na niego i mruga długimi rzęsami. Dziuls zapala papierosa jej i sobie, drasnął zapałkę i z po­wrotem kładzie do pudełka. Vukica zamiast do popielniczki strząsa popiół do szklanki, z której ktoś przed nimi pił sok. Dziuls zamówił u solistki piosenkę: ”Ale mam dziewczynę”, u kelnera zamówił dwie kolacje. Na nasz stół nie patrzy. Nie patrzy też na stół po drugiej stronie, za którym siedzą Batko, Dziudzio Lazdrki i jeszcze jakiś chłopak. Powiadam nihy do Szirana, a mówię tak, żeby Dziuls słyszał, żeby wszyscy słyszeli: ’’Wiesz, Sziranie, dobra jest cała ta hoło­ta nieboszczyka liii, a zwłaszcza mój były zięć, Dziuls. Ten nigdy nie bił swojej matki. Miał zupełną rację. Za co miał­by ją bić, do diabła, ojca mu nie zabiła, ani razu się nie psuła, na nikogo nie dobyła noża. On i Rkan bardzo ją kochają, co miesiąc posyłają jej trzecią część wypłaty. Ży­je Trivuna na wzgórzu Mużdeki jak królowa, wszyscy w Li- powie jej zazdroszczą. Śnił mi się w nocy ten mój zięć. Po­łonina wielka jak niebo. Stoimy, Dziuls i ja, na jakimś wzgórzu, Dziuls ogolony na zero, w samych gaciach. I pa­trzymy, jak nad nami ryczą byki, a są ich setki, rozkopują niebo nogami, bodą się. Aż tu nagle z góry leci łajno. Je­den placek spadł Dziulsowi na ogoloną głowę, świeży, pa­rujący. Dziuls zaczął uciekać, łajno za nim, lecą mu na głowę. A ja stoję, rozłożyłem ręce i śmieję się na całe gar­dło, że roznosi się na wszystkie strony.”

Wszyscy wokół się śmieli. Tylko Dziuls milczał. Spoważ­niał jak Świnia przy szczaniu. Widzę, wstaje Ratko, włos ma rozwichrzony, słaniając się podchodzi do stołu Dziulsa i taki pijany powiada: ”A co z tobą, rodaku, a niech cię, bo­daj cię krowa ubodła. Toś ty taki, nie chcesz się z nami przywitać? Zapomniałeś, cośmy robili pod wczesną śliwą? Mogę sobie wziąć papierosa? Ząb mnie rozbolał. Ojej, jak boli.” I wsadził palec w gębę. Z ust mu trysnął bluzg gruby

jak ręka prosto w koszyk po chleble, rozbryznął się na \vs«ystkie strony, na marynarkę Dzlulsa, koszulę, twarz, o- chlapal Vukicy sukienkę. Ale radość ogarnęła mnie w tym momencie! Dziuls skoczył jak odyniec, złapał butelkę piwa i zdzielił nią Ratka prosto w czoło. Ten zwalił się na podło­gę. Dziuls z tą samą flaszką rzucił się do naszego stołu. Bu­telka trafiła w popielniczkę. Szkło rozprysło się wokoło,

0 mało co nie zostaliśmy bez oczu. W tej samej chwili zja­wiła się milicja. Jeden milicjant zażądał od Dziulsa dowo­du osobistego. Dziuls coś zagaduje po niemiecku, wyciąga z kieszeni pudełko papierosów i daje mu. Milicjant powia­da: "Nie udawaj, bratku, głupiego, pokaż mi dowód osobi­sty.” Dziuls z tej samej kieszeni wyciągnął zapałki, daje mu

1 znów gada coś po niemiecku, niezrozumiale. Milicjant chwycił go za ramię i popchnął. ’’Będziesz ze mną żartował? Myślisz, że ja cię nie znam? Idziemy.” Milicjanci go zabrali. Następnego dnia Szibonia opowiadał, że go widział rano ogolonego na zero, jak wsiadł z Vukicą do opla rekorda,

i tyle go było. Potem w całym Rupaszinie mówiono o moim śnie i o tym, jak dziwnie się sprawdził, każdy śmiał się do rozpuku.

Odkąd zostałem sam na tym naszym wzgórzu, śni mi się po nocach nie wiadomo co. Kilka razy śniłem, że gonią mnie wzdłuż potoku jacyś ludzie z płaskimi twarzami, wy­trzeszczonymi zielonymi oczami, wyciągają noże i chcą mnie zadźgać. Gonili mnie po wzgórzach i dolinach aż do jakiejś równiny. To znów śniłem, że mnie gonią żmije, a innym razem, że na dom napadli zbójcy. Ile razy się budzę, to jak­by wielki ciężar spadł ze mnie, cieszę się, że moje sny to nie jawa.

Po zdarzeniu z Dziulsem tamtego majowego wieczoru kilka razy widziałem Misza i Ratka, jak pili w ’’Jaworze”. Kiedyś, a była to środa, siedziałem blisko ich stołu i sły­szałem wszystko, co mówili.

Miszo powiada, że Miljkica rzuciła go i znalazła innego frajera. Taki ważniak, że nie podchodź. Ma samochód. Jego ojciec jest dyrektorem w jakimś przedsiębiorstwie. Po co jej Miszo? On nic nie ma, musi zacząć od łyżki. Dziew­

czyna może dostać od niego tylko gołe przyrodzenie, a to wszędzie znajdzie. Żeby tak Miszo miał samochód i harmo­nię pieniędzy w kieszeni, nie byłoby problemu. Siądziesz do wozu, dziewczyna obok ciebie, dasz sygnał i hajda za miasto. Dojedziesz jakąś boczną ścieżką do gęstwiny, zatrzy­masz wóz, a oparcia same opadają, zaatakujesz dziewuchę jak ogier i piłujesz ile dusza zapragnie. Potem prowadzisz ją do hotelu na ciewapczicie i alkohol. I żyjesz jak młody bóg.

Ratko powiada, że jutro wieczorem spotyka się z jedną cizią, co pracuje w kiosku, ma pensyjkę sto pięćdziesiąt ty­sięcy, nosi złotą bransoletkę i łańcuszek; złoto, osiemnastka, trzeba to szybko zamienić na forsę. Pojutrze sobie razem poszaleją. A babka maksymalna, ciało nabite jak kamień, że nie uszczypniesz. On nie lubi tych cienkich os i kości­stych tyłków, ale takie babki, żebyś miał ich pełne ręce.

Potem przyszła Slavica i siadła przy nich, za nią przy­szedł Dziudzio Lazdrki i zgadnijcie, kto jeszcze? Klepan Mrakić we własnej osobie. Przyjechał chłopak z zagranicy autem. Patrzę, trochę lepiej wygląda, ale jeszcze ciągle brzydki, podobny do małpy. I tak to zebrali się młodzi li- powianie w "Jaworze”. Zaczęła się popijanka. Klepan roz­siadł się na stołku jak basza. Zamawia alkohol. Wszyscy już są podpici. Slavica popatrzyła na Misza jakoś tak mi­ło, powiada mu, że ma ładne oczy, bardzo by chciała, żeby jej Tomo miał takie. Klepan powiada Slavicy, że jest bez­czelna, cały czas patrzy na niego, jakby kpiła, on tego dłu­żej nie zniesie. Slavica mu powiada, że to nieprawda, ona byłaby szczęśliwa, gdyby kiedyś we dwoje pojechali jego wozem gdzieś na wycieczkę, siedli w kawiarence i poroz­mawiali o miłości, o wczesnej śliwie. Klepan aż się rozpły­wał z zadowolenia i powiedział, że chętnie z nią pojedzie,

i zakrzyknął na kelnera, by podał picie wszystkim w całej karczmie. Potem opowiadał jakimś ludziom przy sąsiednim stole, że on i Miszo to przyjaciele z dzieciństwa, razem paśli bydło na łąkach Tintora, bili się pod wczesną śliwą. Przez tego Klepana Miszo tysiąc razy płakał, ale w zapasach zaw­sze był lepszy. Później Miszo został pierwszą miłością jego

siostry Guzli i sprawił, że mówi się o niej w Lipowie jak najlepiej. Odwrócił się teraz Klepan do Misza i powiada mu: "Masz na nosie jakąś kropkę.” A Miszo nie wyjmując papierosa: "Może to łajno?" Klepan powiada: "Długo jesz­cze będziesz mnie obrażał? Chcesz, żebym cię tu zabił jak psa?" A Miszo znów z papierosem w ustach: "Bracia, nie mogę się doczekać, by mnie ktoś zabił. Komu potrzebny bę­kart, człowiek, który kochał się z czyimiś siostrami?” Kle­pan zgrzytnął zębami, rzucił się przez stół i silnym uderze­niem wgniótł Miszowi papierosa w usta, aż krew trysnęła. Wyskoczyli zza stołu i dalejże się bić. Miszo wyrżnął go hakiem w szczękę, rozłożył na podłodze i z zawziętością za­czął go kopać w żebra i głowę. Klepan odjechał cały w pla­strach. Z wycieczki ze Slavicą nic nie wyszło.

Slavica wydała się za Toma. Ten Tomo to rozsądny chło­pak, trzech zawodów w więzieniu się wyuczył, we wszyst­kim jest lepszy. Ten Tomo to najbliższy sąsiad siostry Laz- drki, Stoi. Tej wiosny byłem W Rupaszinie stawiać szopę na węgiel dla Ciki i spotkałem się na ulicy ze Stoją. Pytam, jak tam Slavica. Powiada, że dobrze, nie może być lepiej. Głowa ją o nic nie boli, ma swego Toma, chłopak z niego wysoki, przystojny. A ona jak malina. Jakie ma nogi, jaki tyłeczek. Gdy idzie ulicą, każdy się za nią ogląda. A kocha­ją się ona i Tomo! Stale tylko słychać ’’słoneczko”, ’’serdeń- ko”. Mają chłopaczka jak złote jabłuszko. Póki była pan­ną, gadali o niej, że taka, że owaka, że po nocy chodzi z cu­dzymi chłopami, Bóg wie co z nimi wyprawia, a tu macie, zrobiła się z niej porządna kobieta. Takim, co się po par­kach włóczyły do zorzy i o świcie do domu wracały, dzisiaj pięć razy lepiej się wiedzie niż przyzwoitym.

Przed miesiącem byłem w Rupaszinie, żeby ogrodzić dom od ulicy i wstawić bramę. Osłupiałem, jakżem się dowie­dział od Ciki, że Slavica rzuciła Toma i dziecko i wyjecha­ła z Ratkiem za granicę.

i

...No i zbudowałeś sobie dom w Rupaszinie. Wkrótce się więc przeprowadzisz. A potem, mój Iljkaszu, będzie to sa­mo: Anka znów będzie się kurwić, lipowscy emeryci będą zabijać nudę natrząsając się z ciebie, znów będziesz się z ni­mi kłócił, bił. I wrócisz do tego, od czego chciałeś uciec. Nic ty nie wiesz, Iljkaszu Runiciu. Każdego byś potrafił nau­czyć rozumu, tylko nie siebie.

Cieszyłeś się, kiedy Dziuls i Cika rozeszli się; byle tyl­ko mały z tobą został. Oto masz, mały jest z tobą, nosi two­je nazwisko, bo Dziuls i Cika nie brali ślubu. A myślisz, że będziesz mieć coś z tego? Dzisiaj człowiek, Iljkaszu, z włas­nych synów korzyści nie ma, a co dopiero z cudzych. Co, do diabła, ma Sziran ze swego Zorana, Szukan z Ratka, Rga z Misza, Trivuna z Rkana i Dziulsa, Rosa z Klepana?

Jak wziąć wszystko do kupy, toś ty, Iljkaszu Runiciu, zwykły świerzb, parszywiec, stonka ziemniaczana, gnój.

MÓWIŁ:

Siedzę sobie w łęgu Szirana, jest niedziela, i wyplatam koszyki, a pod wczesną śliwą rozmawiają Stevo Baszić, kuma Trivuna, Adasz Romić i Julika Szukanowa, która przyjechała do Lipowa Dolnego, odwiedzić swego ojca Du- szana.

Stevo Baszić powiada, że zaiste chude czasy nastały. Po- siejesz kukurydzę, ptaki idą śladem oracza i wydziobują ziarna, nie wschodzi nawet trzecia część. Posadzisz kwokę na jajach, wylęgną się najwyżej dwa, trzy kurczaki, reszta jaj to zbuki. Pognasz świniaki na paśnik, nawet nie poniu- chają trawy, tylko ryją, kagańce by im zakładać. Dotych­czas ze wszystkich stron było słychać wspólną pieśń, przy bydle, na wykopkach, przy żniwach, na odpustach, a teraz każdy śpiewa jakąś swoją niezrozumiałą piosenkę i rozmyśla, jakby tu wyjechać za granicę. Kiedy człowiek z własnego do­mu ucieka do obcych, to w takim domu chleba nie będzie.

Adasz powiada, że wyjeżdżanie za granicę to nie takie znów nieszczęście, ludzie wracają stamtąd, choćby nie chcieli, nie darmo mówili starzy:

Choćby ci smakował cudzy baran tłusty,

Powrócisz do domu na swój kwas z kapusty.

Ale przyjdzie jeszcze czas, że wszyscy ci, co sprzedają za byle co swoje gospodarstwa Muzułmanom i przenoszą się do Vojvodiny, będą rzewnymi łzami płakać za Lipowem, zatęsknią, zechcą wrócić, ale będzie za późno. Ziemia, któ-

194

rą tu oddali za marny pieniądz, będzie droższa od złota.

Julika powiada, że o Ninaciu Szirana ciągle nic nie wia­domo. W Rupaszinie jedni mówią, że miał w Berlinie Za­chodnim wypadek samochodowy, kierownica wbiła mu się w piersi, stracił jedno oko. Drudzy mówią, że się gdzieś uto­pił, w jakiś skałach znaleźli ciało już w rozkładzie. Inni znów mówią, że rozczarował się bardzo do życia, kiedy się dowiedział, że Vukica wyszła za Dziulsa, poszedł do karcz­my i pił do fajerantu, potem kelnerzy złapali go takiego pijanego, jeden za jedną nogę, drugi za drugą, wynieśli na podwórze i rzucili pod drzewem, a na drugi dzień znaleźli trupa. Jeszcze inni powiadają, że skumał się z ustaszami, oni mu załatwili świetną posadę w jakimś mieście i coś dla nich robi. Zoran jeździł szukać go, ale nie znalazł. Z Juli- ki została połowa przez te wszystkie wiadomości o jego zni­knięciu. Boi się, żeby coś złego nie stało się Ratkowi. W ja­kich cierpieniach swego Ratka chowała, ile kijów od Szu­kana dostała przez niego, a on, osioł jeden, nawet listu do niej nie napisze.

Trivuna powiada, że doszły ją słuchy o tym, jak to jej była synowa Guzla przenosi się tam za granicą z miasta do miasta i przymierza, czyj grubszy, czyj dłuższy, i w ten sposób gromadzi ładny pieniądz. Matka Guzli, Rosa, leży w szpitalu. Umyła kiedyś włosy, nasmarowała naftą, sia­dła na stołku przy piecu, otworzyła drzwiczki, przysunęła głowę do ognia, żeby szybciej wysuszyć włosy, raptem ogień zajął włosy, ona się zerwała, zaczęła biegać po izbie, goły­mi rękami dusić ogień i krzyczeć jak szalona. Rosa miesz­ka sama na wzgórzu Mrakicia, więc nie miał jej kto zarzu­cić płachty na głowę albo oblać wodą z cebrzyka. Włosy wszystkie ma spalone, a prócz tego poparzone ręce, twarz, piersi. Adasz odwiózł ją końmi do szpitala. Jeszcze wielki znak zapytania, czy wyżyje. A jak wyżyje, będzie do śmier­ci szkaradna. Petra opowiada, że Rosa smarowała się naf­tą, bo miała łupież, a Anka Iljkaszowa mówi, że wszy. Tri- vuna myśli, że jedno i drugie. Nie chciała się baba myć, to w głowie jej się robactwo zalęgło. Myślała, że nafta je wy­dusi. Póki Guzla mieszkała z Rosą, każdego dnia można by­

J

195

\ \ \ \

ło zobaczyć, jak Guzla siedzi w śliwniku, Rosa leży na brzu­chu, trzyma głowę na jej kolanach, a Guzla ją iska. Ale od­kąd Guzla pojechała w świat pracować, Rosy nie miał kto iskać i zaczęła się smarować naftą. Kilka dni temu przyje­chał z zagranicy Klepan długą białą limuzyną, żeby zoba­czyć, jak się Rosa czuje. Trivuna go pytała, czy wie coś

0 Ninaciu, powiedział, że nie ma pojęcia. Trivuna dowie­działa się od Klepana, że Ratko i Miszo zadali się tam w Erefenie z jakimiś wykolejeńcami, jeżdżą po kraju z trze­ma kartami, od ludzi ciężkie pieniądze wyciągają, że Dziuls pracuje w budownictwie, a Vukica w knajpie. Klepan, za­nim odjechał, powiedział jej i Ljeposavie tu pod śliwą, że naszej Jugosławii w dalekim świecie nie znajdziesz, że za­robi tylko pieniądze na ładny dom w Rupaszinie, wróci

1 już się nigdzie nie ruszy. A o Rosie powiedział, że z nią marnie i że prędko ze szpitala nie wyjdzie.

Po śmierci Lazdrki Adasz strasznie zmizerniał, cały ja­koś się skurczył, prawie go nie widać, a kiedyś był to sil­ny chłop. Cztery wsie objechał, nim znalazł majstra, co by mu trumnę dla Lazdrki zrobił, bo ja jej robić nie chciałem. No i Adasz pogniewał się na mnie. Lazdrka umarł zupełnie przypadkowo. Wstąpił kiedyś do spółdzielni lipowskiej na piwo i zagadał się ze Stevem Baszicem. Wtedy właśnie jed­na dziewczyna podała sprzedawcy butelkę po piwie, żeby jej nalał octu. Sprzedawca przyniósł Lazdrce piwo, a małej ocet, obie butelki postawił na ladzie i odszedł po inne rze­czy dla tej dziewczyny. Lazdrka przez pomyłkę wziął bu­telkę z octem, pociągnął dwa łyki i umarł. Jedni mówili, że to Adaszowa go przeklęła, drudzy, że go Bóg pokarał za nieboszczkę Dragę i za to, że za kilkanaście dni miał prze­nieść się do Rupaszinu, a tu chciał zostawić Adasza i Ada- szową, na tę mękę. Ja jestem zadowolony, że Lazdrka umarł. To nie był żaden człowiek. Bez powodu zabił nieboszczkę Dragę. Co to była za kobieta, mój Boże. Jakby ją pięciu bogów stwarzało, rumiana na policzkach jak jabłuszko, a silna. Chojaki na ramionach mogła nosić. A czysta. Jak ugotowała jadło, to je sam prezydent mógł jeść. Żadna ko­bieta nikogo tak nie kochała jak ona Lazdrkę. Lazdrka jej

ciągle przygadywał, że jest z kurewskiej rodziny, że jej matka Rosa, ta rozpustnica, bękarty rodzi, i bił ją o byle co. A walił z zaciętością. Kilka razy Draga przychodziła na wzgórze Mrakicia do Rosy, by już u niej zostać, a Rosa za każdym razem jej mówiła: „Siedź, córko moja, z nim, ni­gdzie nie uciekaj, chłop jedną ręką bije, a drugą głaszcze.” Po takich słowach Draga znów wracała do domu Romicia. Poszła raz Draga na wzgórze Mrakicia do Niuli Torboguzo- wej po przyprawy do klusek, bo tego dnia byli u nich ko­pacze, i zapomniała w chlewiku odstawić prosiaki od ma­ciory, no i maciora zadusiła dwa prosiaki. Z tego powodu Lazdrka tak skopał Dragę, że odbił jej buciorami nerki. Wzięli ją wtedy do szpitala, a po miesiąciu umarła. Nie chciała się doktorom przyznać, że to robota Lazdrki, tylko powiedziała, że spadła ze strychu. Szkoda takiej kobiety, mój Boże. Ani krztynę nie była podobna do Rosy. Dam sobie oczy wyjąć, dam się powiesić, jeśli Draga miała coś do czynienia ze świętej pamięci Ili ją Mużdeką. Wszystko to ludzie wymyślili. A ta druga żona Lazdrki, Ljeposava, nie­warta tego, że żyje. Nogi ma krzywe jak obręcze, a taka porządna jak Rosa. Jakby Rosa urodziła ją, a nie Dragę. I szpetna, bracie, jak nieszczęście. Wstręt patrzyć na nią. I na tę gadzinę Lazdrka nigdy ręki nie podniósł. Wszędzie opowiadał, jaka to kobieta bez wad.

Lazdrce nie chciałem zrobić trumny ani iść na pogrzeb dlatego, że mnie całe życie nienawidził. A teraz ja mogę się wypiąć na jego grób. Świadczył, wiecie o tym dobrze, kłamliwie, kiedy się starałem o emeryturę, o to miałem do niego największy żal. Ale emeryturę, mogę wam powie­dzieć, i tak udało mi się wydębić. A co, może nie ja waliłem kolbą karabinu Ante Pavelicia *, a z nim całe jego Nieza­leżne Państwo Chorwackie, może nie ja przeklinałem jego żywych i martwych, i co, teraz mieliby mi nie dać emery­tury? Mnie, którym nie pudłował? Przymrużę jedno oko, drugie wytężam uważnie po lufie, pociągam spust i, szkoda

gadać, bracie, musi paść trup. Jakby każdy pocisk był mo­im własnym okiem, leciał w powietrzu i wybierał, kogo trafić. Żadna wieś na świecie tyle na wojnie nie ucierpiała co Lipowo. Szukan Grmljević dobrze mówił, kiedy świad­czył za mną, gdy starałem się o emeryturę: każda lipowska krowa, która przeżyła te okropności, powinna nosić na rogu medal, a co dopiero człowiek.

Od kiedy zostałem emerytem, moja Anka zupełnie ina­czej na mnie patrzy. Karmi mnie jak gołąbka. Nie śpi już oddzielnie. Ale muszę jej zabronić spać ze mną, bardzo się wierci, przewraca z boku na bok, raz mnie szturchnęła ko­lanem w brzuch, aż mnie zatkało, innym razem trzepnęła po ustach, co dzień rano wstaję cały połamany. A jak nie śpimy, rozczesuje mi włosy palcami i mówi: „Moje ślicz- ności.” I ciągle mnie zmusza, bym się golił, przebierał, po­wiada: „Chcę, żebyś był jak inni ludzie, żebym się ciebie nie musiała wstydzić.” Cały boży dzień łupie mi orzechy, a wyłuszczone wkłada w usta, tuczy mnie jak gęś, powia­da: „Chcę, żebyś był gruby.” Bodajby mi ręce uschły, że­bym nie mógł ani jeść, ani się wysikać, umyć się ani ucze­sać, jeżeli jeszcze raz zamierzę się na nią. Bo po prawdzie to i ze mnie nie taki znów święty. Gdy tylko zobaczę jaki tyłek, rozdziawiam gębę jak ryba. Bardzo ja jestem, ludzie moi, podły. Spójrzcie mi w oczy. Czyż nie są to oczy ja­strzębia? Niespokojne jak oczy wyrostka, diabli w nich tańcują. No i co ja mogę powiedzieć mojej Ance? Słowo daję, nic. Zostawić ją, by spokojnie oddychała i robiła swo­ją robotę. Żebym ja wcześniej doszedł do tego, nie byłoby w moim domu codziennie warczenia, tylko wszędzie pod strzechą śpiewałyby ptaszki.

Ostatnio, jak nie mam nic do roboty, bawię się w po­dwórku z małym Ciki. Nie mam innych rozrywek. Nauczy­łem go piać, gdakać, miauczeć, szczekać, ryczeć jak osioł. Najczęściej bawimy się w psa i kota. On goni za mną na czworaka, ja uciekam mu na śliwę, on niby to staje na dwóch łapach, drapie rączkami pień śliwy jak prawdziwy pies i szczeka na mnie. Co rano opowiada mi, co mu się śniło. Raz opowiadał, że wpadł do zbiornika wody; topi się

198

i woła: „Ojej, mamo moja, ratuj!” Innym razem opowia­dał mi, że śnił, jak go wilk niesie w pysku przez nasze wzgó­rza do łęgu Szirana, a ja lecę przez śliwnik z widłami, żeby wilka przebić. Ciągle ma jakieś paskudne sny. On jest, mówiąc szczerze, jedynym dzieckiem w Lipowie. Ma na imię Milorad. Pyta mnie któregoś dnia, dlaczego matka nie urodziła mu drugiego Milorada, żeby miał się z kim bawić, kiedy ja gdzieś pójdę, żeby miał kogo wozić wózkiem, żeby miał z kim pójść dó potoku Mużdeki kąpać się. Ależ to wiercipięta, a oczka ma jak wyderka. Będzie z niego czort. Jak podrośnie, kupię mu pistolet, niech lata za dziewucha­mi. Myślicie, że budowałbym dom w Rupaszinie, gdyby nie on? Diabła tam. Jego ojciec zginął w Erefenie dwa ty­godnie temu. Rkan zaraz napisał o tym Trivunie, ale nie napisał, od czego zginął. Był to pierwszy list, jaki Rkan wy­słał do matki. Jedni powiadają, że Dziuls pokłócił się z ko­legą, pobił się z nim na budowie i spadł z piątego piętra. Drudzy mówią, że najął się do wyrębu lasu, bo tam lepiej płacą. Inni opowiadają, że zbierając w lesie chrust na ogni­sko wyciągnął gałąź spod bala, bal stoczył się za nim, pędził go kilkanaście metrów, dogonił i zmiażdżył na placek.

MYŚLAŁ:

...Popatrzysz za siebie, dobrze ci; popatrzysz przed sie­bie, nieźle; a w teraźniejszości, choć masz dom w Rupa­szinie, choć dostałeś emeryturę, choć Milorad jest teraz twój, choć Anka cię kocha, ciągle ci jakoś parszywie, podle.

' Pilnie strzeż się teraz ludzi. Jak im tylko nadarzy się okazja, to znów cię zgnoją. O ile ty ich przerośniesz, o tyle cię oni skrócą. Zrobisz się większy o głowę, zdejmą ci tę głowę. Nigdy więcej nie wzrastaj, gdzie cię nie posieją, i nie pchaj palca między cudze drzwi.

I uspokój się. Zły ocet własną beczkę przeżre.

Uciekaj czym prędzej z tego zwariowanego i nieszczę­snego wzgórza. Teraz przecie jesteś człowiek poważny, a nie jakiś tam Ciszko Romić.

Ta zagranica, ludzie moi, to zło zgubne. Trzepniesz na przykład swoją babę w ucho, jak ci coś zawini, to zaraz tam ucieka, a po pół roku przyjeżdża limuzyną, paraduje ci w niej pod oknami, a ciebie gniew rozpiera, mało nie wybuchniesz jak bomba. Przez ten Erefen, bodajby go woda zalała, nie możesz we wsi nikogo nająć do roboty, choćbyś trzykroć więcej płacił niż dotąd, wszystko, co żyje, tam ucieka. Pomyślcie tylko, co za czasy nadeszły, jak nisko upadliśmy Adasz, Trivuna i ja, jeśli musimy dobijać się

o Ciszka, kiedy się zaczynają roboty polowe. Żeby Ciszko przyszedł do mnie zawsze, gdy go potrzebuję, nie bacząc na to, czy obiecał Adaszowi albo Trivunie, napuściłem moją Mirę, by mu wyznała miłość, jak kiedyś Guzla, dla żartów. No i zrobiła to. Od tej pory Ciszko pracuje u mnie jak wół zawsze, kiedy tylko go potrzebuję, dziewczyna stale jest wtedy przy nim, coś tam świergoli, śmieją się. Nawet we śnie nie przypuszczałem, że coś by mogło z tego być.

A z Ciszka, jak wiecie, wyrosło chłopisko niczym byczek, mocny jest jak podkład kolejowy pierwszej klasy. Chyba się gdzieś dawniej naderwał przy pracy i przez to późno się rozwinął. Kiedy jesteśmy sami, opowiada mi, jak stał się przekleństwem lipowskich wdów. Jeszcze, powiada, musi się rozprawić z Trivuną. Rwała raz Trivuna w swoim sadzie śliwki węgierki na powidła, a Ciszko, jak jej wysoko przy­trzymywał kosz, zerknął przypadkiem pod spódnicę i zo­baczył piotrową jak żółć, jak świńskie oko. Od tej chwili

zawziął się na nią. Już nazajutrz zaczął się przy niej kręcić, a ona mu powiada: „Patrzcie go, jeszcze się nie urodził, jak ja panną byłam, a jak to teraz za mną chodzi, ej, pogłaska­łabym go, żeby mi się jaki kaczan nawinął pod rękę!” Na­stępnego dnia Ciszko znów się kręci koło niej, a ona mu rzekła, że jest taki sam jak jej Dziuls — dlatego lubi go jak rodzone dziecko — i że ją śmiertelnie obraża. On, po­wiada, spróbuje trzeci raz, może mu się uda. Jakiś czas potem moja Anka, pojęcia nie miałem dlaczego, zaczęła swoją politykę, coś mnie chytrze zagaduje. Ciągle mi mówi, że jako panna miała chłopaków do wyboru, ile chcieć, nie wiadomo, który był piękniejszy, a wyszła za mnie, brzyd­kiego, biednego, byłego parobka. Bóg chciał, żeby tak było, ona na to nic nie mogła poradzić. Może byłoby jej sto razy gorzej, gdyby wyszła za jakiegoś pięknego i bogatego. I stale mi to powtarza. A kiedy Ciszko wolnego dnia zbo­czył na moje podwórze, zaraz mu kazała napoić konie, drze­wa narąbać. Dotychczas dawała mu za to dwie, trzy szklan­ki gorzały, czasem paczkę papierosów, a ostatnio nalewa mu śmietany, kroi szynkę... Podejrzanie mi to wyglądało. Ano, myślałem sobie, dziś w Lipowie chłopów mało, może by go ona i dopuściła do siebie, gdyby mnie nie miała w chacie. Wstąpił raz Ciszko do mojego domu, był wieczór, Asib z dwoma mężczyznami siedzą przy stole, ja siedzę na łóżku. Asib przyszedł wywiedzieć się, za ile bym mu od­dał gospodarkę. Pytam Ciszka, czy młyn na Rigavie miele, powiada, że miele. Więc mówię niby żartem:

Słuchaj no, ty śpij dzisiaj tutaj, na łóżku z moją babą, a ja zamiast ciebie pójdę mleć, bo coś ona na mnie ostatnio zła, ucieka ode mnie. Ciupnij ją nocą parę razy, to rano może będzie lepsza; jak jest wesoła, jak na mnie miłym okiem patrzy, to tak jakby mnie cztery słońca grzały.”

Asib i tamci dwaj gały na mnie wytrzeszczają. Co ja ga­dam? Czy jestem przy zdrowych zmysłach? Ciszko się zaraz połapał, do czego piję. Zaczerwienił się po uszy jak indor, jak warzona śliwowica, i wyszedł. Moja Anka się nadęła, zacięła, czeka, co jeszcze powiem. A potem do mnie, że bzdury plotę, że ciągle bez sensu gadam, żem poganin, że

nawet jak będę umierać, to jeszcze gęba mi się nie za­mknie. Od tego wieczoru Ciszko przestał do mnie przycho­dzić i przestał u mnie robić.

Jakoś wtedy właśnie przyjechał tu z Rupaszinu Szukan Grmljević, żeby przepisać ziemię na Raszida, którą ten ku­pił, nim Szukan się stąd wyprowadził, a teraz chciał spra­wę załatwić do końca. Idę z Szukanem jednego wieczoru przez nasze nieszczęsne Lipowo. W każdym domu świeci się, tylko u Trivuny nie. Co to się kumie stało, że tak wcześnie legła, myślę sobie. Żeby miała wielką gospodarkę, dużo inwentarza, to co innego, przez cały dzień huk roboty, zmęczyła się, położyła się wcześniej i odpoczywa, niech tam, na zdrowie, ale ona ani gospodarki takiej nie ma, ani ro­boty, a poszła spać wcześnie jak kura! Skręciliśmy, Szu­kan i ja, w jej podwórze i śpiewamy:

Takżeś wcześnie legła, moja mała,

Że przez noc byś jaja wysiedziała.

W tym momencie rozbłysły w jej chacie okna, wszystkie cztery. Wchodzimy do środka, a tu, a niechże to, Trivuna i Ciszko siedzą na łóżku, Trivuna rozczochrana, rozmam-. łana. Zaraz wszystko było dla nas jasne. Wyszliśmy na dwór i ruszyliśmy do mnie. Powiadam: „A to jucha, już siwa, a skumała się z młokosem! Żeby była moją krewną, z miejsca bym ją zabił!” Szukan powiada: „Młody zając najsmaczniejszy. Stary pień, jak się zapali, trudno ugasić."

Po paru dniach, była to środa, ja się, ludzie, obiema rękami żegnałem z wielkiego zdziwienia, jak mi kuma Tri- vuna, pijana, powiedziała w moim podwórzu, że wyjdzie za Ciszka i pojedzie z nim do Erefenu pracować. Do diabła, rozmyślam, toż ona dwa razy może być mu matką, gdzież jej iść za niego? Tak to jest, jak ktoś nie ma honoru i na wstyd się wystawia, kiedy go tyłek świerzbi. Ale do licha z tym, przecież Ciszko to syn nieboszczyka liii i nie Trivu- nie wychodzić za niego. Chociaż to moja kuma, w oczy jej powiedziałem, że jest taka głupia, jaka ciężka. A wziąć by bicza, zadrzeć by jej kieckę i prać grubym końcem batoga ile wlezie, póki ręce nie zemdleją. Ona mi na to powiada, że jej Rkan nie pisze z Erefenu ani też pieniędzy nie przy-

syła. Ona żyje na wzgórzu Mużdeki sama jak ten palec. Co jej lepszego pozostało, niż wyjść za mąż? Ważne, że ona i Ciszko nie są żadną rodziną. Ciszko by ją już jutro wziął za żonę, ale mu matka, Petra, nie daje. Przeklnie go, jeśli to zrobi, ciśnie mu sodą w oczy, otruje go! Bo czy on, taki młody, przystojny, piękny ma się żenić ze starą kobyłą? A Ciszko Trhrunę kocha jak własne oczy. Zeszłej soboty w Vmograczu wydał na nią więcej jak dziesięć tysięcy, ku­pował jej jedzenie i różne napoje. Ona i Ciszko uciekną od Petry do Erefenu, pojadą, gdzie ich nikt nie zna, dochowają się dziecka i będą tak żyć, jak im się, spodoba. A Rkan | niech się za to do śmierci wstydzi patrząc lipowianom i w oczy. Trivuna do tej pory stale uważała, by mu hańby ! nie przynieść, ale teraz będzie robić to, czego jeszcze żad­na kobieta nie robiła!

Przed dniem świętego Pantelii, patrona Mużdeków, Cisz­ko pokłócił się z matką na śmierć i życie i wyniósł się do Trivuny, a na świętego Panteliję u kumy na podwórzu by­ło wielkie pijaństwo. Ponieważ kuma już od kilku lat nie obchodzi slavy ani do nikogo na slavę nie chodzi, wszyscy­śmy w Lipowie myśleli, zwłaszcza ja, że ona i Ciszko urzą­dzają wesele. Mówili, że pijani swaci zabili kumie osła, bo I nic innego nie było, upiekli go na rożnie i zjedli, Żarin sam I zjadł pół osła.

W chwili najlepszej zabawy zaryczał osioł w śliwniku, a Szukan wstał od stołu z nożem w ręce, poszedł do śliw- nika i chciał go zabić sam, ale osioł się nie dawał. Na po­moc Szukanowi przybiegło jeszcze kilku swatów, przewró­cili osła, osioł ryczał, wierzgał, obalał pijanych. Śmiech brał, jak się na to patrzyło. Głowę osła rzucili do potoku, a skórę na czubek śliwy. Na koniec wśród swatów wybuchła bitwa jak niegdyś z Turkami. Tłukli się długimi i jak śnieg białymi oślimi kośćmi.

Z rozmowy pod wczesną śliwą z Ljeposavą Romiciową, która była na weselu Ciszka z moją kumą, wynikało, że to prawda. Z początku, mówi Ljeposava, świętowano slavę, wznoszono toasty i wszystko było jak należy, przyzwoicie. Potem dom zapełnił się obcymi ludźmi, którym Szukan po-

wiedział, że Trivuna i Ciszko urządzają wesele. Jak już goście mieli dobrze w czubach, slava przerodziła się w to

o czym Trivuna i Ciszko nawet nie myśleli, w wesele. Przed rozmową z Ljeposavą wierzyłem jedynie w to, że Żarin zjadł pół osła. Ja Żarina, ludzie moi, znam jak siebie same­go. Kiedy sobie podpije, zżarłby spróchniałą belkę, robaka, łajno, zwłaszcza w tym roku, bo odkąd go Guzla rzuciła, częściej głodny chodzi niż syty. On jest taki chytry na żar­cie jak moja maciora Kolesza na trzeci dzień po oprosie- niu. Je nawet surowiznę. Ma jastrzębi żołądek. Chciałbym móc tak jeść byle co i mieć taki żołądek, tego chciałbym bardziej niż wszystkiego, co moje oczy widziały. U nas jest inaczej niż u Żarina. U nas każdego roku bije się świnię, wiesza na strychu, przetapia, zawsze mam i tłuste, i słone, i przyprawione, a jednak chudy jestem i blady na twarzy, jakbym służył we młynie.

Po jakimś czasie słyszę w łęgu Szirana, jak Trivuna opo­wiada pod wczesną śliwą Adaszowi, że wzięła sobie Ciszka na parobka, a Petra rozgłasza, że go z sobą ożeniła. Jak tylko ją Petra zobaczy, spluwa, już jej dwa razy dzban na głowie rozbiła kijem, gdy niosła wodę ze źródła. Trivu- na mogłaby ją utłuc, ale nie chce robić Ciszkowi przykro­ści. Kiedy myśli o swym marnym życiu na wzgórzu Muż- deki, wydaje jej się, że tak jest, bo się od Boga odwróciła, i mocno postanowiła modlić się i slavę obchodzić. Teraz na świętego Pahteliję zaproszonych gości przyszło kilkana- ścioro, a nie zaproszonych całe mrowie. A ludzie, mój Boże, podpiją sobie i bawią się na całego. Szukan zaś, oby dziecko własne na rożnie obracał, chciał z jej slavy pośmiewisko uczynić, hańbę na jej dom sprowadzić, i kiedy ona, pijana, spała w izbie, z Żarinem i jeszcze jakimiś łajdakami zabił osła bez jej pozwolenia. Ona go do sądu podała. Będzie go osioł kosztował jak świętego Piotra śmietana, żeby wie­dział! Jak ona pojedzie do Rupaszinu, to mu wszystko wy- truje i spali. Co tam, że ją Petra łączy z Ciszkiem! Wszyscy ludzie dobrze wiedzą, że Ciszko to syn jej liii, że ma na wzgórzu Mużdeki taki sam dział po nim jak i Rkan i że niemożliwe jest, żeby za niego wyszła. Jak się Ciszko je-

sienią ożeni, wszyscy się przekonają, że Petra głupoty ga­dała. Ciszkb już sobie upatrzył pannę do wzięcia. Dziewu­cha jak rzepa. Kiedy Trhruna patrzyła na Ciszka i tę dziew­czynę, jak wiosną przy pasieniu bydła spoglądali na siebie, jak strzelali oczami, była na sto procent pewna, że coś się między nimi święci. Raz on i ta dziewczyna przy oporzą­dzaniu zagrody zaczęli się w żartach mocować, popychać na siano, on ją obalił i dobrał się do niej. Dziewucha wsty­dziła się powiedzieć matce, że jest ciężarna. Powiedziała, jak już była w piątym miesiącu. Jej matka zaklina teraz Ciszka na wszystkie świętości, by się ożenił, bo nie chee w domu bękarta.

Była niedziela, łąki Tintora nie było widać spod bydła Muzułmanów. Słyszę w łęgu Szirana, jak pod wczesną śli­wą Adasz żartuje z Ciszkiem i moją Mirą.

Powiada do Ciszka: „Do licha, dokąd to tak będzie? Cze­mu się wreszcie nie ożenisz? Dlaczego, psiakrew, pozwa­lasz, żeby mówili, że się szwendasz i włóczysz? Ożeń się, bracie, z tą małą, popatrz, jaka śliczna, i własny dom za­łóż. Końmi Iljkasza co roku możesz i swoje zaorać.” Następnie powiada Mirze: „Serce moje, zostaw ty Iljka- sza i jego gadanie i własnego szczęścia pilnuj. Ciszko to chłopak, że drugiego takiego daleko by szukać. W domu Trivuny co dzień śmietanka płynie. Będziesz, serce moje, na pierzu leżała i pierzem się okrywała. Nie zważaj na to, że Ciszko parobek. Twój ojciec też był parobkiem, a teraz jest szanowanym człowiekiem. Możecie z Ciszkiem poje­chać do Erefenu, dokąd chcecie, i zarobić sobie na wszy­stko, co wam potrzeba.”

| ja też tak żartowałem z Ciszkiem i Mirą aż do tego wieczoru, kiedy przyszedł do mnie Asib zapytać się, za ile bym mu oddał gospodarkę. Ale całe to żartowanie, niech mnie kule biją, w prawdę się obróciło! Dziewczyna, o któ­rej mówiła Trivuna,-że ją Ciszko w żartach ściskał, to wła­śnie moja Mira. O małom nie zwariował, jakżem się o tym dowiedział. Czort wie, jak to się stało, żem nie zabił jej i siebie. No popatrzcie, bracia rodzeni, przecież ta moja Mira za grosz rozumu nie ma. W jej tępej, głupiej głowie

205

B M f >,

J , / ' ;

serwatka bulgoce. No, ale jeśli nawet szkoły podstawowej nie mogła skończyć, wiadomo, jaka mądra. Ciszko w po­równaniu z nią to złoto. Powinna skakać z radości, że ją Ciszko chce. A ja teraz, mogę wam powiedzieć, jestem zadowolony, bo jakby się dziewucha wydała za porząd­nego chłopa, musiałbym konie sprzedać na wiano, a tak to wszyscy mają spokój. Tylko jeśli ją Ciszko wygna albo ona od niego ucieknie i wróci do mnie, wyrzucę ją z domu jak śmiecie.

Wieści o slavie kumy, to jest o weselu i ośle, dotarły aż za granicę. Rkan, jak słyszę, nawygamiał matce w liście, że wstydziłaby się prochów nieboszczyka liii, czemu nie wzięła sobie przyzwoitego człowieka, tylko takiego włó­częgę, ludziom na urągowisko.

Petra bez ustanku roznosiła po wsi, że Trivuna jej Cisz­kowi rozum pomieszała jakimiś czarami i tak zwabiła go do swego domu na ojcowiznę, odciągnęła od matki, wy­strychnęła na dudka. Petra opluwała Trivunę, groziła, że jej wszystko na wzgórzu Mużdeki spali. Ona doczekać się nie mogła, kiedy jej Ciszko dorośnie, żeby nie musiał być cudzym parobkiem, by miał swój dom i poważanie w pra­cy, żeby go mogła ożenić jak każda matka, a tu macie, co się stało.

Ciszko kilka razy sprał matkę za namową Trivuny. Petra nawet dożyła na niego skargę i na komendzie milicji jeden Ibro tak go stłukł pałą po piętach, że jak Ciszko wracał do domu, to przez całą drogę musiał rozpalone stopy chłodzić w kałużach.

MYŚLAŁ:

...I tak to Ciszko będzie twoim zięciem. Ech, dostaniesz ty dobrego zięcia, Boże drogi! Przynajmniej będziesz miał z kim jeździć w odwiedziny, rozmawiać o domu i gospodar­ce, będziesz miał się kim szczycić przed ludźmi! Nie będzie odpustu, żeby się lipowianie nie zabawiali waszym kosz­tem; bo wiadomo, że oni do żartów nieskorzy! Będą się

dziwować, jak to twoja Mira dobrze za mąż wyszła, będą opowiadać, jakiego masz zięcia, akurat odpowiedniego dla ciebie I

Dotychczas szydziłeś z Ciszka, plułeś na te, co na niego leciały, jak na przykład Guzla i Trivuna, a nie miałeś do tego żadnego prawa. Ty też byłeś przy swoich dwudziestu latach parobkiem jak on, we wsi bardziej się z ciebie na­śmiewano niż z niego teraz. Twoja matka była sto razy gorsza od Petry. Twoja żona w biały dzień na oczach wszy­stkich lipowian puszczała się z Lazdrką w zbożu. I z kogo ty się chcesz śmiać teraz, gnojku jeden, smrodzie smrodli­wy, wołku zbożowy, kąkolu?

Nim moja Mira miała wyjść za Ciszka, ktoś, właśnie była sobota, koło północy podpalił chatę Trivuny, Trivunę i Cisz­ka zbudził trzask płonących belek. Wyskoczyli z łóżek i ledwie się uratowali. W pierwszej chwili myśleli, że dom podpaliła Petra. Za namową Trivuny Ciszko poleciał na wzgórze Romicia i w złości uderzył matkę jakimś drew­nem po głowie i zabił na miejscu. Potem się okazało, że to Rkan podłożył ogień. Nasłuchał się od naszych lipowian za granicą różnych opowiastek o Trivunie i Ciszku i przy­jechał tu czarną limuzyną zobaczyć, co też to wyprawia się w jego domu. Przywiózł Trivunie i Ciszkowi gościniec, jakiego się nikt w Lipowie nie spodziewał. Trivunie z miej­sca uwierzył, kiedy mu powiedziała, że przyjęła Ciszka tylko na parobka. Jeśli ktokolwiek z nas opowiadał o tym, co było z osłem na świętego Penteliję, Rkan mówił mu, że to nic; w Dalmacji biją osły zamiast tuczników. Wtedy też dowiedzieliśmy się od niego, że Dziulsa jednej nocy za­strzelili z pistoletu w jakimś parku. Najpewniej zabił go któryś z kompanów Ratka i Misza albo jaki ustasza, któżby inny. Rkan tam go pochował, bo przewóz do Lipowa drogi. Trivunie przed odjazdem dał ponad dwieście tysięcy na wesele Ciszka. Wyjechał w sobotę, jak się ściemniło, a koło północy, diabeł wie, co mu do łba strzeliło, zawrócił z dro­gi na wzgórze Mużdeki, rzucił przy chacie kilkanaście na­ręczy słomy, słomę podpalił i czmychnął za granicę. Ciszka za matkę wsadzili do pierdla, a Trivunie przyszło siedzieć

i krową w oborze. Nigdzie do ludzi nie wychodziła. Żeby mi Mira w domu nie rodziła bękarta, całej wsi na pośmie­wisko, sprałem ją lejcami na kwaśne jabłko, potem żerni ją schwycił za kark i za wrota, wyrzuciłem na drogę, ona upadła i starła sobie nos o drobny żwir. Powiedziałem jej, że ma się wynosić ze wzgórza Runicia, dokąd chce. Poszła do Ciki do Rupaszinu i tam przed czasem porodziła. Dziec­ko po paru dniach zmarło. Cika i ona pojechały do Erefenu pracować. Niech tam, i bodajby nigdy nie wróciły. Dom w Rupaszinie sprzedałem Klepanowi Mrakiciowi i kupiłem inny w małym zapadłym miasteczku w Vojvodinie, gdzie nikt mnie nie zna.

Tamtego dnia, kiedym wygnał Mirę z domu, przyszedł do mnie Asib spłacić ziemię, com ją wiosną sprzedał. Przy­niósł mi wieść, jak to Trivuna naga nagusieńka chodzi po Lipowie od chaty do chaty, niesie sukienki na kiju, krzy­czy i śpiewa. Przed nocą przyszła Trivuna i na moje podwórze. Zakrzyknęła na mnie już przy wrotach: „Ej, ku­mie, daj pyska!” I w śpiew:

Szumi, szumi las zielony Świeci, świeci słońce jasne Oj, Iljkaszu, chato moja!

Moja Anka jakoś ją namówiła, by weszła z nią do domu i przyodziała się nieco.

Równo tydzień zanim Trivuna oszalała, chodziłem sobie po łęgu Szirana, ot tak, i nudów. Kiedym doszedł do tego miejsca, gdzie wyplatam koszyki, ujrzałem Trivunę, a niech to, jak pod wczesną śliwą wymachuje rękami i gada z kro­wą. Długom tak stał i słuchał.

Powiada Trivuna: „Tak, ty tego nie lubisz, a jakby tu inne bydło było... Ojdina, wróć się, oby cię zaraza zadu­siła. Jakbym cię trzymała zamkniętą do zmroku bez kropli wody, pasłabyś się potem, ale ja cię puszczam o świcie. Ale na zimę z głodu będziesz jak cierlica, boki ci się zejdą. Nie będzie już Adaszowego siana, żebyś wiedziała. Wystarczy ci chrust, jeśli i tego stanie.”

I powiada: „Coś tak łeb uniosła? Chciałabyś gdzie przez te góry pognać, co? Czego tratujesz taką piękną trawę?

Wiem, nadojadło ci samej na tych łąkach, ale czy to mnie lepiej? Ej, Łaciata, gdybyś wiedziała, jak mi jest...”

A dalej powiada: „Z tych twoich wymionek nic nie wy­cedzę, jak z zimnego kamienia. Najlepiej by było, Bóg mi świadkiem, oddać cię za podatki. Ojdina, puśtu, gdzie le­cisz? Bodajbyś zdechła do rana! Sprzedam cię na pier­wszym jarmarku, niech się kto inny o ciebie martwi. A po­tem pójdę sobie gdzieś daleko, gdzie nie ma Lipowa i lipo- wian. Zbuduję sobie tam dom i kupię spokojną krówkę.” I powiada: „Ooo, Łaciata, ooo. Tak, czółko moje kwie­ciste, oczy moje ogromne! Wiem, jak ci ciężko, Iljkasz i Adasz sprzedali swoje bydełko, z którym się pasłaś. Latoś ganiałaś tu z tym Adaszowym byczkiem mizerotą, a te­raz i jego nie ma.”

A zaś dalej powiada: „Gdzie leziesz, puśtu, bodajbyś oba rogi straciła. Użyj sobie, Łaciata, nie pociągniemy obie długo. Powiadam latoś: niech tam, potrzymam ją jeszcze, dobre cielę dała, może by biedny człek miał i tego lata ja­kąś korzyść, a ona dopiero przed samą zimą się ocieli. Pro­wadziłam cię do byczka, więc co chcesz? A tu lato darmo minie, bodajbyś nogi połamała.”

A dalej powiada: „Paśże się, moja czarnoroga. Widzisz no, Łaciata, odchodzi ten nasz naród w świat na wszyst­kie strony. Teraz, kiedy opuszcza Lipowo Iljkasz, Adasz i Zarin, zostaniemy obie same samiutkie w tej dziczy. My się stąd nie ruszymy, co z nami będzie, Bóg jeden wie. Dokąd byśmy poszły z gołymi rękami?”

I powiada: „A dokąd to, głupia, czego się wreszcie nie uspokoisz? Wróć tu. Słuchaj, co ci mówię. Co ja winna, że nie ma liii, że tak się stało na świętego Panteliję, że Petry nie ma? Com winna Ciszkowi i Mirze? Wszystko to ludzie wymyślili. Nic żem nie winna, słyszysz mnie? A gdzie to leziesz? Bodajżeś sczesła. Ojdina, wróć tu, puśtu!”

Trivuna wyszła z mego domu odziana w rzeczy Anki. Siadła przy mnie na belce i gada, jak to ją w nocy chciał wziąć na rogi ten jeleń, co go nieboszczyk Ilija na łąkach Tintora ranił śliwowym kołkiem, a z rany wyrosła cała wielka śliwa. Uciekła przed tym jeleniem na moje pole.

Potem widziała swego Iliję w bieli, gruby był jak bąk, wąsy miał obwisłe, widziała go na szczycie Srecienicy, przy jeziorze. Jak ją ujrzał, rękami zagarnął jezioro, a z jeziora zrobiło się koło i cisnął je z góry na nią, i powiedział: „Aaaa, toś ty namówiła Ciszka, żeby zrzucił na mnie kamie­nie?” Uciekała zawodząc, a jezioro toczyło się za nią, ła­mało krzaki i buki. Dobiegła do wczesnej śliwy, pod którą zebrało się moc narodu. Tańczyli kolo. W środku stał Szu- kan z krowimi rogami i ogonem i grał na Ciszkowej tam- burze. Kolo prowadził Sziran, całą łysą głowę i twarz miał we wrzodach, a na końcu kola Ciszko z oślą głową. W kole byli Torboguz, Rga, Szibonia i Żarin, goli i brudni, jakby się w błocie tarzali. W koronie wczesnej śliwy przycupnęli na gałązkach Zoran, Miszo, Ratko, Ninać, Dziuls, Rkan, Klepan, Nada, Miljkica, Vukica, Guzla i Cika i trzymali się za brzuchy z wielkiego śmiechu, aż ich zatykało. Nagle zjawił się czarny człowiek w fezie, z wielką kadzią na ra­mieniu, a za nim kobieta w czerwonym stroju, z rurą żelazną w jednej ręce i wiaderkiem w drugiej. Człowiek w czerni postawił kadź na ziemi, chwycił wczesną śliwę za pień i trzęsie, zda się wyrwie ją z korzeniami. Pierwsza spadła na ziemię Guzla, za nią Vukica i moja Cika, Dziuls, Miszo, Ninać i Ratko, i cała reszta. Tambura ucichła. Kolo zatrzymało się. I leżą śliwki pokotem w trawie. Czarny człowiek rozkazał lipowianom, by zakasali rękawy i ze­brali wszystkie śliwki do kadzi. Lipowianie posłuchali go. Kadź w mig była pełna. I już zbiera się w niej na wierzchu sina piana. Potem kobieta w czerni podeszła do kadzi, pod­niosła ją do ust i chłepcze szumowiny. Tymczasem człowiek w czerni zdjął z siebie całe ubranie, a było na co popatrzeć. Zamiast przyrodzenia miał kawałek miedzianej rurki. Czło­wiek w czerni powiedział kobiecie w czerwieni, by odeszła parę kroków, a ona właśnie wypiła szumowiny i odstawiła kadź na trawę. Człowiek w czerni jeden koniec rury wbił jej w skroń, a drugi sobie. Wszyscy lipowianie słyszeli, jak w brzuchu kobiety w czerwieni wrą szumowiny niby w ko­tle, widzieli, jak człowiekowi w czerni z kawałka miedzia­nej rurki sikała rakija do wiaderka. Wybałuszyli oczy, a po-

tem na znak człowieka w czerni zaczęli garnuszkami pić rakiję. I naraz wszyscy lipowianie byli pijani. Wszyscy wokoło zaczęli się obłapywać, i starzy, i młodzi, podskaki­wać. podkrzykiwać, a Szukan w środku kola zapamiętale walił w tamburę. Potem człowiek w czerni wyrwał drąg ze swojej skroni i ze skroni kobiety w czerwieni i cisnął go do potoku, kopnął wiaderko tu zaraz w tarninę, chwy­cił z ziemi cień wczesnej śliwy i z nim jak z nożem rzucił się na lipowian, by ich przebić. Uciekali przed nim lipo­wianie, potykając się, aż do jakiejś równiny.

Trivuna opowiadała mi jeszcze, jak ją co drugą noc Ilija i Petra gonią w dół Bunovnicy. Ilija trzyma w ręce nóż, a Petra zaostrzony drąg. Przyszło jej już na to, że sądzi samą siebie. Na koniec rzekła: „Będę śpiewać im na złość. Zawsze będę śpiewać.” Zerwała się z belki i zaczęła:

Szumi, szumi las zielony

Świeci, świeci słońce jasne

Oj, Iljkaszu, chato moja.

Potem, a była to sobota, pojechałem do Vrnograczu po za­świadczenie na te moje prosiaki. Pyta mnie urzędniczka w urzędzie miejscowym, kiedy się Świnia oprosiła. Powia­dam: „Moja ślicznotko, oprosiła się na świętego Dziurdzia, a dziś mamy świętego Petara, to sobie policz.” A tu wpada do urzędu moja kuma Trivuna i powiada: „O, Boże nasz miłosierny, broń nas od wszystkiego złego.” Urzędniczka pyta: „Co się stało, ciotko?” Trivuna powiada: „Zło, wiel­kie zło, serce moje. Jak mi Bóg miły. O, Boże, nie daj nas złu, co się nas biednych uczepiło i nie puszcza, spadło na nas, Bogu ducha winnych. Choć mówią, tak, prawda, że nadejdzie czas, kiedy brat na brata z siekierą pójdzie, kiedy synowie bić ojców będą, kiedy dzieci dzieci rodzić będą, kiedy niemowlętom zęby wypadać będą, że przyjdzie sąd ognia i wszystko na świecie spopieli, i oto ten czas nad­chodzi.” Urzędniczka patrzy na nią zdziwiona: „Jakie zło, ciotko, na Boga?” Trivuna powiada: „Ano, serce moje, idzie ta nieszczęsna wojna, Boże nie dopuść, zginiemy, o biedna matko nasza! Widzieliście, jak przed chwilą wieźli tędy armaty.” Spojrzeliśmy w okno, a tu w stronę targu jadą

z hałasem furmanki. Powiedziałem urzędniczce, że Trivuna jest szalona. Urzędniczka posłała jakiegoś chłopca po mi­licję. Nie minęło mało wiele, wszedł milicjant z pałką i po­wiada: „No, ciotko, załatw, co masz do załatwienia, i zmy­kaj stąd.” Trivuna powiada: „Idę, panie, już idę, tylko mnie nie bij. Ależ wielkie zło, panie! Szli przed chwilą jacyś ludziska, na głowach mieli coś niby garnki gliniane. Wszy­scy zginiemy. O, Boże nasz miłosierny.”

Wczesna śliwa obrodziła jak nigdy. Pasąc świnie na łą­kach Tintora moja Zora i Milorad Ciki rozpalili przy jej pniu ognisko i piekli kukurydzę. I liście po trzech dniach zwiędły, i śliwa zmarniała. Wracam potem z Jabuczaru — miesiąc świecił, jasno jak w dzień — od mego szwagra Ste- va Baszicia, byłem u niego w gościach. Doszedłem prosto do wczesnej śliwy, a tu na jej wierzchołku siedzi kuma Tri- vuna goła golusieńka. Wrzeszczy, krzyczy. Gdy mnie zoba­czyła, zaśpiewała:

Szumi, szumi las zielony Świeci, świeci słonko jasne Oj, Iljkaszu, chato moja.

Cała rozczochrana, cyce obwisłe wiszą. A potem złapała sam czubek śliwy, kołysze się i wrzeszczy: hop, hop. Chwieje się czubek śliwy to w jedną, to w drugą stronę, myślę, że za chwilę się damie. To znów Trivuna zaczyna się kłócić | kimś niewidzialnym pod śliwą. Powiada: „E, nie dosięgniesz mnie, psi synu, choćbyś był dwa razy taki, nie myśl sobie. Tak, nasłałam Ciszka, żeby zrzucił na ciebie kamienie, a co?”

I powiada: „Wracaj do grobu, gnoju jeden, ja ciebie nie potrzebuję. Żaden z ciebie gospodarz, emerytury nie masz, stary jesteś, piorun by cię trzasnął. Nie pocałowałabym cię ani przez dziewięć prześcieradeł. Niepotrzebnyś ani Rka- nowi, ani Klepanowi, ani Ciszkowi, nikt cię nie potrzebuje, słowo daję, nawet ty sam siebie nie potrzebujesz. I cóż byś ty tu robił, no powiedz mi, co?”

A dalej powiada: „Chcesz mnie zakłuć nożem, co? Coś ty, Ili ja? Serca nie masz. Przecieżem ja ciebie w Ciszku kocha-

Ja. Ciszko cały do ciebie podobny. Go patrzysz na mnie z ta­kim wstrętem? Ja ciebie jeszcze ciągle kocham. Tyś moje słońce, serce moje. Rwij te śliwki. Popatrz, jakie są piękne i słodkie, a nóż rzuć Iljkaszowi.”

I powiada: „Nie zbliżaj się do mnie, nie zbliżaj się! Iljka- szu, broń mnie!”

Zamierzyła się nogą na kogoś niewidzialnego. Potem uchyliła się, jakby chciała umknąć ciosu nożem w krzyże, krzyknęła w przeraźliwym strachu aaaaaaaaaaa, runęła ze śliwy głową w dół i zabiła się na miejscu. Małom nie umarł z przerażenia. Rzuciłem się w stronę naszego wzgórza jak spłoszony koń. I pytam się, dlaczego to wszystko zdarzyło się właśnie na moich oczach? Jest, ludzie moi, jakaś siła, która ludźmi kieruje, ja wam to mówię. Następnego dnia ściąłem wczesną śliwę, obciosałem i przepiłowałem na czte­ry kłody. Na korze jednej kłody były wypisane różne słowa i litery, co je kiedyś uczniowie z nudów wycinali nożem. Był tu też jeden napis, Zorana, którego nikt pod słońcem nie może wytłumaczyć.

Śliwa zagarnie z ziemi własny cień i z nim jak z nożem

rzuci się, by nas przebić.”

Co przez to chciał powiedzieć, Bóg raczy wiedzieć. Moja Anka mówi, że to nic nie znaczy. Derwisz mówi, że to wyższa filozofia, której my, wieśniacy, nigdy nie zrozumie­my. Reszid jednym machnięciem siekiery ściął ten napis i rzekł: „Żebyście nie łamali sobie głowy byle jakimi głup­stwami.” Z tej kłody i pozostałych trzech naciąłem piłą tar­czową Beszira Zobericy czubaty wóz desek, które wyko­rzystałem na trumnę dla kumy Trivuny, kojec dla pro­siąt i deski na spód łóżka mego i Anki. Kiedy pochowałem kumę Triwmę, zawiozłem na jarmark prosiaki. Na przo- dzie siedliśmy Reszid i ja, a z tyłu na kojcu siedziała moja Zora. Wziąłem dziewczynę, by kupić jej jaki przyodziewek, bo chodziła prawie goła. A droga wyboista, pełna dołów, wóz podskakuje, trzęsie, że mało osie nie odpadną. Jarmark

był słaby, nic nie sprzedałem. W co się Zora zapatrzyła, kiedy wracaliśmy, na co się zagapiła, czort wie, jeśli nie zauważyła, że oderwała się poprzeczka od kojca i wypadło jedno prosię. Ej, zdzieliłem ją dobrze batem, kiedyśmy do­jechali do spółdzielni w Jabuczarze. Cały następny dzień zmarnowałem na szukanie tego prosiaka. Włazić na czyjeś podwórze i napadać ludzi przez prosię, wierzcie mi, nie­przyjemnie to. Mógł mnie ktoś siekierą pogłaskać albo drą­giem, i rób wtedy, co chcesz. Ale ja się zachowywałem jak należy. Nikogo nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, nie pyta­łem: „Czy jest u ciebie moje prosię?”, ale najpierw wita­łem pięknie gospodarza, pytałem o zdrowie, prosiłem

o kwaterkę wody, a potem niby od niechcenia napomyka­łem, czy nie widział jakiegoś prosiaka na drodze. I tak od chaty do chaty. Wypiłem tego dnia beczkę wody. W brzu­chu mi bulgotało. O zmierzchu znalazłem je u jakiejś baby, wsadziłem do worka i przyniosłem do domu. Położyłem się spać. I śni mi się, że do izby wchodzą jacyś brodaci ludzie. Jeden z nich złapał mnie lewą ręką za tyłek, prawą za włosy i prask na podłogę. Wlazłem na łóżko. On znów mnie złapał, i na podłogę. To ja z powrotem na łóżko. Trzeci raz mnie zwalił. I trzeci raz wlazłem na łóżko. Drugi z nich, brzuchaty, podszedł do mnie i zaczął mnie dusić; wyrwa­łem się, pod nami w środku łóżka zarwały się deski. Obu­dziłem się. Deski rzeczywiście się zarwały. Poprawiłem te diabelskie deski i znowu zasnąłem I śnię, że jestem na wczesnej śliwie. Zbieram śliwki. Widzę człowieka w czerni, w fezie na głowie, jak kroczy od wschodu z jednego wzgó­rza na drugie, wszystko wgniata w ziemię i idzie na zachód. Lipowo w jednej chwili zmieniło się w wielką równinę. Depcząc dopiero co wykłoszoną pszenicę, od południa przy­szła pod wczesną śliwę wysoka kobieta, jakaś koścista, za­garnęła cień śliwy i włazi po pniu do mnie, by mnie prze­bić. Spadłem ze śliwy jak Trivuna i przebudziłem się. Nie mogłem zasnąć do dnia białego. Rano wziąłem pieniek, wy­jąłem deski z łóżka i porąbałem na szczapki, a prosię zabi­łem. Wczesna śliwa, to, co wydarzyło się na niej i pod nią, jej drewno, wszystko to przeklęte.

...Wyprowadzasz się teraz do Vojvodiny, a zaraz potem zacznie się twoja druga wędrówka, po której będziesz zie­mią, trawą.

Być trawą. Pasą się tobą krowy, konie, świniaki, potrze­bę na ciebie załatwiają, a ty nie możesz się bronić, jesteś zupełnie bezradny.

Być drzewem. Wiatry targają tobą na wszystkie strony, łamią cię, żyjesz w ciągłym strachu przed piorunem, siekie­rą, piłą.

Być drogą. Chodzą po tobie ludzie, jeżdżą traktory, cięża­rówki. Tego nie wytrzymasz, choć wiesz, że mają z ciebie korzyść, że bez ciebie nie dadzą sobie rady.

Być ziemią. Ziemią, która siebie depcze, orze, zasiewa w pole zamienia. Tym będziesz, już tym jesteś.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak naostrzyć nóż
Jak naostrzyć nóż
JAK CIENIE
Jak naostrzyć nóż
Levi Ahto NIE UCIEKNIESZ PRZED WŁASNYM CIENIEM KIK
JAK ZROBIĆ BAZĘ POD CIENIE
Jak Niemcy chcieli nam wbić nóż w plecy w 1920 r
Jak cienie
Jak pracowac z dzieckiem niedowidzacym
Jak dobrze skonstruować i przeprowadzić ankietę
jak przygotowac i przeprowadzic pokaz kosmetyczny1
jak prawidlowo dobrac meble[1]
Jak budować więzi z dziećmi(1)
Cienie
Jak schudnac
milosc jest jak bezmiar wod www prezentacje org
Jak emocje wplywają na procesy poznawcze
Teor pod ped wczesnoszkolnej jak chwalić dziecko
Jak napisac dobry konspekt (1)

więcej podobnych podstron