R.L. Stine
Śmierć uderza z półobrotu
Przełożył Jan Jackowicz
Siedmioróg
rozdział 1
Jenny Simpson po raz pierwszy zobaczyła nowego chłopaka na dwa tygodnie przed morderstwem.
Był przystojny. Jego spokojny, pełen wdzięku sposób poruszania się znamionował wrodzoną zręczność i siłę. Był wysoki i smukły. Na szczupłej twarzy, ocienionej opadającą na czoło, ciemną, kędzierzawą czupryną, malował się wyraz powagi. Jenny zastanawiała się, czy kiedykolwiek zagościł na niej uśmiech.
Przyglądając mu się badawczo, Jenny nie mogła oderwać wzroku od jego oczu. Ciemnych, zamyślonych, chmurnych.
Jakby czymś zaniepokojonych, przemknęło jej przez głowę. Pełnych jakiejś dziwnej melancholii.
Musiała zamrugać, aby oderwać się od nich. Poczuła, że za chwilę-jej twarz spłonie gorącym rumieńcem.
Poważna sprawa. Chłopak ma naprawdę fantastyczne oczy, pomy
ślała odwracając głowę w kierunku swej szarej szafki dokładnie
w chwili, gdy „nowy" przechodził za jej plecami. Ale dlaczego zrobi
łam się taka sentymentalna? " ' '
Korytarzem przeszły dwie czołowe klakierki drużyny „Tygrysów", ubrane w krótkie, biało-brązowe spódniczki i bluzki. Jenny rozpoznała Corky Corcoran i jej przyjaciółkę Kimmy Bass. Szły chichocząc i popychając się wesoło.
Obróciła głowę w drugą stronę, w sam czas, aby jeszcze dojrzeć znikającego za rogiem chłopaka. Zwrócił na nią uwagę? Chyba nie.
— Jenny, musisz coś wreszcie z sobą zrobić — mruknęła do siebie tonem wymówki.
Tuż nad rzędem szafek zadzwonił nagle dzwonek, przyprawiając ją o dreszcz. Książki wypadły jej z rąk na dno schowka. Korytarz prawie zupełnie opustoszał. Większość uczniów poszła do domu albo na pozalekcyjne zajęcia.
Jenny także chciałaby być już w domu, aby móc pouczyć się trochę
5
«
do kwartalnego egzaminu z nauk społecznych. Musiała jednak wykonać przedtem pewną robotę.
Miała już zatrzasnąć drzwi schowka, w ostatniej chwili wstrzymała się jednak. Otworzyła je jeszcze szerzej i z niepokojem przejrzała się w wiszącym na nich lusterku.
Szybkimi ruchami dłoni przygładziła swe proste, lekko rudawe włosy. Ich długie sploty opadały jej aż na ramiona. Potarła dłonią bladokremową skórę policzka, aby zetrzeć z niej jakąś brudną plamkę.
Z głębi lustra wpatrywała się w nią bez przekonania para niebieskich oczu. Wygładziła niebieską bluzkę, włożoną na luźną żółtą podkoszulkę.
Jenny była niezbyt wysoka i bardzo szczupła. Zwykle wkładała mnóstwo różnych ciuchów. Dopiero mając na sobie kilka warstw zaczynała wyglądać tak, jak lubiła. Jednak jej przyjaciółki Faith i Eve wytykały jej to bezustannie, twierdząc, że w ten sposób chce powiększyć swą figurkę.
— Chłopcy nie zwracają na ciebie uwagi, ponieważ prawie cię nie
widać — żartowała Faith.
W uszach Jenny brzmiał jak żywy kpiący głosik Faith.
— Masz figurę modelki, a ubierasz się jak jakiś brzuchaty babsztyl,
w dodatku przy nadziei.
Sama Faith miała w sobie wiele naturalnego wdzięku. Była blondynką o żywym, ruchliwym usposobieniu, po prostu idealnym typem amerykańskiej nastolatki. Nic nie było w stanie zniechęcić jej do udzielania Jenny porad na temat ciuchów i makijażu.
Jenny nigdy jednak nie pacykowała niczym swej buzi. Tak naprawdę nie chciała wyglądać jak marna kopia Faith. Pragnęła być w swym zewnętrznym wyglądzie po prostu sobą. Tyle że nie bardzo wiedziała, na czym właściwie ma polegać ta jej odrębność.
Ale, ale, gdzie też mogą się podziewać Faith i Eve, pomyślała obrzucając spojrzeniem pusty korytarz, a potem zatrzasnęła drzwi schowka. Może czekają już w biurze pana Hernandeza? I być może rozpoczęły już liczenie pieniędzy beze mnie?
Lekkim truchtem zaczęła biec w kierunku położonej od frontu kancelarii dyrektora. Po drodze minęła dwóch nauczycieli, którzy dopinali guziki płaszczy w drodze na szkolny parking. Z dołu doszły ją wesołe
śmiechy uczestników kursu dla inicjatorów sportowych owacji, organizowanego w sali gimnastycznej na parterze.
Mam nadzieję, że szybko uwiniemy się z liczeniem tych pieniędzy, przemknęło jej przez głowę. Muszę dziś odrobić tyle zadań.
Wraz ze swymi dwiema przyjaciółkami Jenny została wybrana do komitetu, który urządzał szkolne zabawy i bale. Dziś miały policzyć wpływy kasowe i wręczyć pieniądze nowemu dyrektorowi, panu Hernandezowi.
Pieniędzy było mnóstwo. Bal okazał się prawdziwym sukcesem. Ale tylko sukcesem finansowym, nie osobistym, pomyślała z lekkim żalem Jenny.
Zarówno Eve, jak i Faith spotykały się z chłopcami. Faith przyszła oczywiście z Paulem Gordonem. Chodzili ze sobą już od wielu tygodni. Także Eve przyprowadziła na bal swoją sympatię, lana Smitha,
Skręcając na rogu, z którego widać już było kancelarię dyrektora, Jenny westchnęła ciężko. Tylko ona z całej trójki nie miała jeszcze
chłopaka.
Mimo wszystko przyszła na ten bal. Musiała to zresztą zrobić z racji swych funkcji w komitecie. Parę razy zatańczyła nawet z jakimiś chłopcami. Ale tak naprawdę nie bawiła się dobrze. Przez cały czas obserwowała, jak Faith i Eve tańczą ze swoimi sympatiami, i starała się nie poddawać ogarniającym ją uczuciom zazdrości i osamotnienia.
To było w ostatnią sobotę wieczorem. A dziś był już poniedziałek. Pierwszy dzień całego życia, jakie mi jeszcze pozostało, pomyślała. Ile by nie miało jeszcze trwać.
Minęła tabliczkę z napisem: PETER HERNANDEZ, DYREKTOR, pociągnęła za klamkę i z rozpędu wpadła do obszernego przedpokoju.
— Przepraszam za spóźnienie, dziewczyny...
Nagle zdała sobie sprawę, że w pokoju nie ma nikogo. Gdzie mogą być Eve i Faith?
Zrobiła kilka kroków w kierunku gabinetu dyrektora. Ze szczeliny uchylonych drzwi padał snop światła.
— Czy jest tam ktoś?
Cisza.
Założę się, że Faith umówiła się z Paulem, pomyślała. Prawdopodobnie Paul spóźni się przez nią na trening koszykówki.
6
¥
Ale co się stało z Eve? Nie może łazić teraz z Ianem, ponieważ Ian po lekcjach pracuje.
Spojrzała na wiszący przy ścianie wielki zegar. Prawie za kwadrans trzecia. Przeciągnęła obiema dłońmi po swych długich, rudawych włosach, a potem potrząsnęła głową, aby przywrócić im ich naturalne ułożenie.
Drzwi na korytarz otworzyły się nagle i do środka wpadła Eve. Miała nachmurzoną minę, zdradzającą wewnętrzne wzburzenie. W sztucznym, płynącym z góry świetle jej długie, błyszczące włosy lśniły prawie granatowym odcieniem. Oliwkowozielone oczy ciskały błyski kipiące podekscytowaniem.
— Słyszałaś już? — rzuciła jednym tchem. — Deena Martinson zerwała z Garym Brandtem!
— Co takiego? — Jenny otworzyła ze zdziwienia usta. — W sobotę wieczorem byli razem na balu. Skąd o tym wiesz?
— Dopiero co rozmawiałam z Deeną — odparła Eve odrzucając przez ramię swe ciemne włosy, które rozsypały się po cytrynowozielo-nym sweterku. — Trocheja to zdenerwowało, ale nie za bardzo. Mówi, że nadal pozostali przyjaciółmi.
Jenny w zamyśleniu kiwnęła głową.
— Jak ty to robisz, że dowiadujesz się o wszystkim jako pierwsza?
— To żadna sztuka dowiedzieć się czegoś przed tobą — odcięła sięEve. — Ty nigdy nic nie wiesz!
Jenny parsknęła wymuszonym śmiechem.
— No cóż, chyba nie będziemy czekać na Faith — powiedziała podchodząc do stojącego przy ścianie owalnego stołu. — Zabieramy się do roboty. Gdzie są te pieniądze?
— Jak to? — zaskoczona Eve wybałuszyła ma koleżankę oczy.
— Pieniądze — powtórzyła z odcieniem niecierpliwości Jenny. — Gdzie one są? _,
— Byłam pewna, że to ty masz je ze sobą — wykrzyknęła Eve.
Jenny poczuła nagle, że serce podchodzi jej do gardła.
— Nie żartuj, Eve — powiedziała starając się zachować spokój. —
Przecież to ty miałaś odebrać pieniądze od pani Fritz po ostatniej lekcji.
Oczy Eve przestały ciskać wesołe iskierki. Jej twarz spoważniała nagle.
— Dziś rano Faith odebrała pieniądze zamiast mnie — powiedziała.
— Włożyła je do swojego schowka. Ale ponieważ nie znalazła ich tam
po zajęciach, pomyślała, że tyje wzięłaś.
Jenny poczuła, że nogi uginają się pod nią.
— Ale ja tego nie zrobiłam! — krzyknęła przeraźliwie.
— Och, nie! — jęknęła Eve potrząsając głową. — To oznacza... to oznacza, że ktoś je ukradł!
rozdział 2
Jenny ze ściśniętym gardłem wpatrywała się w przyjaciółkę. Przełknęła ślinę, próbując zebrać się jakoś w sobie.
— Ależ, Eve — krzyknęła. — My... my przecież jesteśmy za to
odpowiedzialne. To jest ponad tysiąc dolarów. Jeżeli...
Poczuła nagle, że cały pokój wiruje wokół niej. Nie mogła pozbierać myśli.
Eve pociągnęła ją za rękaw.
— Chodź. Musimy znaleźć Faith. Szybko.
Jenny pobiegła za nią pustym korytarzem. Z dołu nadal dochodziły skandowania zgromadzonych w sali gimnastycznej uczestników kursu. Przed fontanną w głównym holu stało śmiejąc się paru nauczycieli.
Jenny wcale nie było do śmiechu. Czuła się tak, jakby się miała za chwilę rozpłakać.
Jeśli rzeczywiście ktoś ukradł pieniądze, to w jaki sposób one zdołają je zwrócić? I czy to one zostaną oskarżone o kradzież?
Nie. Nigdy. To w żaden sposób nie mogło się wydarzyć, próbowała podnieść się na duchu.
Znalazły Faith stojącą przed jej własnym schowkiem. Czesała swe jasne włosy.
— Faith, te pieniądze! — krzyknęła Jenny przeraźliwym, pełnym strachu głosem. — Znalazłaś je? Masz je?
— Oczywiście — odparła obojętnym tonem Faith, a potem wyjęła ze schowka zieloną, płócienną torbę. — Są tutaj.
8
9
Odłożywszy torbę Faith posłała Eve spojrzenie pełne wyrzutu.
— Och, Eve, obiecałaś przecież, że nie zrobisz Jenny takiego głu
piego kawału.
Eve parsknęła śmiechem. W jej oczach znowu pojawiły się wesołe iskierki.
— To było zbyt podłe! — krzyknęła Faith. — Postanowiłyśmy, że nie zrobimy tego.
— Ja... ja nie mogłam się po prostu powstrzymać — stwierdziła Eve zanosząc się ciągle od śmiechu, a potem wyciągnęła obie ręce do Jenny i zawisła na jej szczupłych ramionach. — Przepraszam. Naprawdę przepraszam cię za to. Ale... ta twoja mina. Warto było to zrobić, żeby zobaczyć tę minę na twojej twarzy! — Znowu zatrzęsła się od śmiechu, tuląc jednocześnie Jenny w ramionach.
Faith pokręciła głową z wyrazem dezaprobaty, w końcu jednak i ona zaczęła się śmiać.
— Takie z was przyjaciółki — powiedziała cicho Jenny, a potem ze złością odskoczyła od Eve. — Obie jesteście okropne. Nie mogę uwierzyć, że zdobyłyście się na taką podłość.
— To był tylko żart — powiedziała Eve, wycierając załzawione od śmiechu oczy.
— Też mi coś! — odparła cierpko Jenny.
— Nie powinnaś była jednak tego robić — zwróciła się Faith do Eve, upychając szczotkę do włosów w małej kieszonce plecaka. — Wiesz przecież, jaka Jenny jest wrażliwa.
— Przepraszam cię, Jenny — powtórzyła Eve, próbując zmusić swą śniadą buzię do przyjęcia poważnego wyrazu. — Naprawdę.
Chodźmy wreszcie policzyć te pieniądze — powiedziała niecierpliwym tonem Jenny, a potem sięgnęła po zieloną torbę. — Im prędzej przekażemy je panu Hernandezowi, tym lepiej.
Nie czekając na odpowiedź koleżanek ruszyła w kierunku kancelarii. Faith i Eve pospieszyły za nią.
Tuż za zakrętem korytarza Jenny zobaczyła go znowu.
Najpierw ujrzała ciemne, zatroskane czymś oczy. Dopiero potem zdała sobie sprawę, że jego blada twarz jest dziwnie wykrzywiona.
Omal się nie zatchnęła, ujrzawszy na podłodze koło jego stóp małą kałużę jasnoczerwonej krwi.
10
— Pomóż mi, proszę — odezwał się cicho.
W tym momencie zobaczyła krew kapiącą z jego ramienia.
rozdział 3
Rzuciła się ku niemu ze zduszonym krzykiem. Za nią podbiegły obie jej przyjaciółki.
Chłopiec ciężko łapał powietrze, krzywiąc się z bólu. Na białym rękawie jego koszuli widać było powiększającą się plamę krwi.
— Co się stało? — krzyknęła Eve.
— To... to nie jest takie straszne, jak się wydaje — powiedział chłopiec podciągając rękaw. — Naprawdę.
— Ale ta krew... — zaczęła Faith.
Jenny cofnęła się o krok, trzymając torbę z pieniędzmi na wysokości bioder, jakby się chciała nią osłonić.
— Może byście pomogły mi znaleźć gabinet pielęgniarki — powiedział chłopiec. — Jestem tu nowy. Nie wiem, gdzie go szukać.
— Zaprowadzę cię — oświadczyła Faith, ujmując go za niezra-nioną rękę.
— Ja też z wami pójdę — powiedziała szybko Eve. — Gabinet jest na górze, trzeba iść tymi schodami. Pielęgniarka powinna jeszcze być. Co ci się stało?
— Głupi wypadek — odparł chłopiec potrząsając głową. Jego cie-mnokasztanowa czupryna opadła mu przy tym na czoło. — Chciałem pomóc jakiejś dziewczynie — powiedział zerkając w stronę Jenny. — Na dworze. Rąbnęła rowerem w płot. Wiecie, tam, za parkingiem.
Powiedziawszy to chłopiec skrzywił się z bólu. Jenny spojrzała na kałużę krwi na podłodze.
— Jej rower utkwił w płocie — ciągnął z zakłopotaną miną. — Wyciągnąłem go, ale jakiś drut skaleczył mi ramię. Przeciął skórę.
— Chodźmy zobaczyć, czy jest jeszcze pielęgniarka — ponagliła ich Faith, ciągle trzymając chłopca za rękę. — Jak masz na imię?
— Ross. Ross Gabriel — powiedział.
11
Faith i Eve poprowadziły go na górę.
— Ja... ja zaniosę lepiej te pieniądze do kancelarii — krzyknęła za
nimi Jenny.
Zajęte rozmową z Rossem przyjaciółki nie odpowiedziały jej.
— Przyjdźcie tam zaraz, dobrze? — krzyknęła za nimi.
Cała trójka zniknęła za zakrętem schodów.
Jenny włożyła ciężką torbę pod pachę i ostrożnie okrążywszy jasno-czerwoną kałużę, ruszyła z chmurną miną w stronę kancelarii.
— To nie było fair — mruknęła pod nosem. — Ja zobaczyłam
go pierwsza.
Kiedy Faith i Eve dotarły do kancelarii, Jenny zajęta już była sortowaniem banknotów, których cały stos leżał na owalnym stole.
— Zastałyście pielęgniarkę? — zapytała zerkając znad leżących
przed nią pieniędzy.
Faith z uśmiechem skinęła głową.
— Tak. Uratowałyśmy Rossowi życie. Powinien być wdzięczny.
— Czuję, że się w nim zakochałam! — westchnęła Eve.
— On rzeczywiście ma w sobie coś oryginalnego — przyznała bez namysłu Faith siadając przy stole. — Jak myślisz, czy on w ogóle potrafi się uśmiechać?
— Co za różnica? — odparła Eve, a potem wzięła do ręki plik jednodolarówek i powoli przepuściła je przez palce. — On jest po prostu kapitalny. Nie wiesz, skąd przyjechał?
Faith odpowiedziała jej wzruszeniem ramion.
— Podobają mi się jego oczy — stwierdziła po chwili. — Miałam wrażenie, jakby przenikały mnie na wylot. Patrzył na mnie nie odrywając...
— No wiecie, ja zobaczyłam go pierwsza! — palnęła nagle Jenny, zaskoczoną ostrością swego głosu.
Faith otworzyła ze zdumienia oczy.
— Jenny, tobie też się spodobał? Nie odezwałaś się do niego nawet jednym słowem.
— Dlaczego nie poszłaś z nami do pielęgniarki? — zapytała Eve przysiadając się do stołu.
12
— Sa... sama nie wiem — wyjąkała cicho Jenny. Poczuła, że zaczynają ją palić policzki.
— Ojej, aleś się zaczerwieniła! — powiedziała ze złośliwym uśmieszkiem Eve, wyciągając wskazujący palec w jej stronę.
— Musisz przestać wreszcie zachowywać się tak nieśmiało wobec chłopaków — pouczyła ją Faith, obojętnie bawiąc się stosem pięcio-dolarówek. — Chłopakom trudno jest zgadnąć, że ci się podobają.
— Posłuchaj specjalistki w tych sprawach — dodała Eve przewracając oczami.
Faith odrzuciła z ramion kłąb swych jasnych włosów.
— Mogłabym może podejść po prostu do niego i powiedzieć: „Pój
dziemy po lekcjach na coca-colę?" Albo poprosić go, żeby poszedł ze
mną w sobotę wieczorem do kina.
Eve upuściła plik banknotów, które rozsypały się po stole.
— Co takiego? Umówiłabyś się z Rossem? Nie zapominasz przy
padkiem o Paulu?
Po twarzy Faith przemknął demoniczny uśmieszek.
— Paul jest taki denny — powiedziała Eve, unikając wzroku przyjaciółki. — Naprawdę nie wiem, co ty właściwie w nim widzisz?
— Nie wystarcza ci, że jest wysoki, miły i przystojny, a poza tym jeździ najfajniejszym samochodem w całym Shadyside, no i w zeszłym roku świetnie wypadł na olimpiadzie — próbowała wybronić się Faith.
Jenny chętnie dodałaby coś jeszcze do tej wyliczanki. Paul był obiektem jej sekretnych westchnień.
— Musisz jednak przyznać, Faith, że on sam jest swoim najwięk
szym wielbicielem — powiedziała Eve, nadal unikając spojrzenia
przyjaciółce w oczy. — Co za zarozumialec! Mówiąc otwarcie, robi
mi się niedobrze, kiedy widzę, jak latasz za nim niczym mały piesek,
który dawno nie widział swojego pana.
Z ust Faith wyrwał się groźny pomruk. Zdusiła go jednak i wzięła
głęboki oddech.
— Nie mam zamiaru pozwolić ci, Eve, żebyś doprowadziła mnie do białej gorączki — powiedziała cicho. — Jesteś zbyt nędzną kreaturą.
— Co takiego? Ja? Nędzną kreaturą? — krzyknęła Eve.
— Jesteś po prostu zazdrosna o Paulą — powiedziała oskarży-
13
cielskim tonem jej przyjaciółka. — To ty jesteś tym oszalałym małym pieskiem. Przyglądałam ci się, jak się przylepiałaś w sobotę na balu do lana. Tańczyłaś tak blisko niego, że wołami nie można by cię było oderwać.
Eve wybałuszyła na nią oczy.
Jenny roześmiała się.
— Całe szczęście, że jesteśmy tak dobrymi przyjaciółkami — powiedziała. — W przeciwnym razie ktoś mógłby powiedzieć, że się po prostu nienawidzimy!
— Ian nie jest może wysportowany, jak Paul — ciągnęła jednym tchem Eve nie zwracając uwagi na próbę rozładowania napięcia, podjętą przez Jenny. — Ale mam dla niego dużo uznania.
— Wiecie o tym, że on pracuje po lekcjach w dwóch miejscach, żeby odłożyć sobie pieniądze na studia? A Paulowi wystarczy to, że dobrze rzuci piłką, i już ma pod domem bandę werbowników, którzy oferują mu stypendia. To nie jest fair.
— A rodzice lana nie mogą mu pomóc? — spytała Jenny.
— Mogliby, gdyby chcieli — odparła cierpko Eve. — Ale jego ojciec jest taki beznadziejny. Uważa, ze jeżeli Ian zatyra się na śmierć, żeby zdobyć te pieniądze, poprawi w ten sposób swój charakter. — Zawiesiła na chwilę głos i westchnęła cicho. — A zresztą może i poprawi — dodała — jeżeli po drodze nie odwali kity! Widuję go już tylko na lunchu albo w przerwach między lekcjami.
Eve wskazała kciukiem drzwi do gabinetu dyrektora.
— Mam nadzieję, że nie ma tam Hernandeza — powiedziała szeptem.
— Jeszcze nie przyszedł.
— No to możemy czuć się swobodnie — stwierdziła, kładąc rozciągnięte dłonie na rozrzuconych po stole pieniądzach. — Nie myślałam, że będzie tego tak dużo. Jak sądzicie, ile jest tej forsy?
— No, jeśli doliczyć wpływy na koncesje — zaczęła szybko obliczać w myśli Jenny — powinno być w sumie co najmniej tysiąc dwieście dolarów. Może nawet więcej.
— Tysiąc dwieście dolców! — zdziwiona Eve otworzyła szeroko oczy.
Jenny przyjrzała się swej przyjaciółce. Wiedziała o tym, że i ojciec,
i matka Eve byli bez pracy. Ale nawet wtedy, gdy oboje pracowali, rodzinie Mullerów wcale się nie przelewało. Dziurawe kolano w wytartych dżinsach Eve nie świadczyło wcale o jej zamiłowaniu do ostatnich nakazów mody.
Faith zrobiła nagle poważną minę i zmrużyła oczy.
— Ej, dziewczyny, podzielmy te pieniądze i dajmy stąd nogę! —
szepnęła.
Jenny rzuciła w jej stronę podejrzliwe spojrzenie. Różowe policzki
Faith przybrały nagle buraczkowy odcień.
Czyżby Faith mówiła poważnie?
Nie. Jenny dobrze wiedziała, że Faith ma nadzianych rodziców. Pozwalali sobie nawet na rozpieszczanie córki. Faith miała wszystko, co tylko sobie zamarzyła.
Może jednak zrobiłaby to dla Rossa? Jenny zabrała się do układania pięciodolarówek. Drzwi na korytarz otworzyły się cicho. Jenny spojrzała w ich stronę, spodziewając się ujrzeć pana Hernandeza. Jednak to nie był dyrektor.
Do kancelarii weszli Ian i Paul. Ich uwagę natychmiast przykuły
piętrzące się na stole banknoty.
— Forsa! — wykrzyknął Ian zacierając ochoczo dłonie i mlaskając językiem.
— Ho, ho! Jesteśmy bogaci! — zawtórował mu Paul, a potem rzucił na podłogę swój ekwipunek do koszykówki, porwał ze stołu plik banknotów i zaczął upychać je w kieszeni na piersiach.
— Muszę zmienić skrzynię biegów w moim samochodzie. Powinno wystarczyć!
— Odczep się! To wszystko moje! — krzyknął Ian, a potem zabrał się do wrzucania banknotów w zanadrze swej koszulki z krótkim rękawem. — To moje stypendium! Dzięki, dziewczyny!
— Oddajcie to! — wrzasnęła Eve, a potem podbiegła do lana
i zaczęła wyciągać mu zza pazuchy zielone banknoty.
Ian próbował się wywinąć z głośnym śmiechem.
— Daj spokój, co robisz? Zabierz te ręce! Łaskoczesz mnie!
Faith i Jenny rzuciły się w pogoń za Paulem, uciekającym wokół
stołu.
— Oddaj to, Paul! Oddaj to! >
14
15
Przygwoździły go do ściany w chwili, gdy wzrok Paula padł na plik banknotów, przeliczonych już i obwiązanych opaską przez Jenny. Jenny rzuciła się, aby je osłonić.
Paul był jednak szybszy. Pochylił się nad stołem i złapał pieniądze.
— Uciekaj, Ian! — krzyknął radośnie. — Zaraz dostaniesz ode
mnie bombową piłkę!
Ian wyrwał się z uścisku Eve i pokładając się ciągle ze śmiechu popędził ku drzwiom gabinetu dyrektora.
Paul cisnął mu, niczym futbolową piłkę, małą paczuszkę banknotów, które przeleciały nad wyciągniętymi ramionami Eve. W tym samym momencie drzwi gabinetu otworzyły się nagle, Ian podskoczył, aby złapać pieniądze. Nie dosięgną! ich jednak.
W drzwiach gabinetu ukazała się łysiejąca głowa pana Hernandeza. Ciśnięta energicznie paczka uderzyła go w czoło.
Łup!
Jenny rozdziawiła szeroko usta. Jej koleżanki zamarły z przerażenia.
Pan Hernandez powoli uniósł dłoń i dotknął nią czoła. Jego twarz przybrała odcień amarantowy, tu i ówdzie pojawiły się intensywnie fioletowe plamki. Zmrużył oczy i obrzucił wszystkich przenikliwym spojrzeniem, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą.
— Wszyscy jesteście zawieszeni aż do końca roku — powiedział.
rozdział 4
Jenny nie mogła złapać powietrza przez ściśnięte gardło. Wyraźnie czuła, jak krew pulsuje w jej skroniach.
Przed oczami natychmiast stanęli jej rodzice. Przyszło jej do głowy, że bardzo by ich to zdenerwowało. Sprawiłaby im ogromny zawód.
Utkwiła wzrok w twarzy lana. Biedny Ian. Był tak zapracowany. Tyrał za dwóch, aby zdobyć pieniądze na studia w Yale od następnej jesieni.
A teraz wszystkie jego plany legły w gruzach.
To nie jest w porządku! Miała już te słowa na końcu języka, ale nie odważyła się ich wypowiedzieć.
16
W chwilę potem spostrzegła, że pan Hernandez się uśmiecha.
— Przestraszyłem was — powiedział chichocząc dyrektor szkoły.
Jego ogromny brzuch unosił się i opadał rytmicznie, jakby był zawie
szony na sprężynach.
Jenny nie zareagowała. Także całe jej towarzystwo milczało wyczekująco.
— No, dobrze już, dobrze. Niektórzy mówią, że mam spaczone poczucie humoru — powiedział śmiejąc się ciągle pan Hernandez. — Przepraszam. Dyrektorzy też mają prawo zażartować sobie czadami, nieprawdaż?
— Cha, cha, cha! Świetny żart! — zaśmiał się Paul, który jako pierwszy odważył się przerwać milczenie.
Zawtórowały mu niezdecydowane, wymuszone śmiechy pozostałych.
Dzień podłych żartów, pomyślała smutno Jenny. Nie wiadomo dlaczego przed oczami stanął jej Ross. Zadała sobie pytanie, jaki też on jest. Chyba w porządku. Ciekawe, czy jest jeszcze w szkole.
— Żadną miarą nie mógłbym was zawiesić, moje drogie — powiedział dyrektor, utkwiwszy wzrok w Jenny. — Dopiero co zorganizowałyście we trójkę najbardziej udany bal w całej historii liceum w Shadyside.
— Fantastycznie! — wykrzyknęła Eve.
— Ojej! Udało się! — zawtórowała jej Faith, a potem otwartą dłonią klepnęła Jenny po plecach.
Pan Hernandez zwrócił się do Paula i lana. Jego twarz spochmur-niała nagle.
— A wy dwaj, co tu właściwie robicie?
— Och... szedłem właśnie na zajęcia z koszykówki — powiedział Paul, przeciągając dłonią po swych kędzierzawych i gęstych, jasnych włosach. Na jego policzkach pojawiły się różowe plamy.
— Więc dlaczego jeszcze cię tam nie ma? — zapytał pan Hernandez.
— Pani Fritz poprosiła mnie, żebym to przekazał jednej z tych koleżanek — powiedział Paul, a potem sięgnął do kieszeni. Wypadło z niej kilka banknotów. Wywinąwszy na nice jedną kieszeń, Paul zrobił to samo z drugą. Na podłogę posypały się następne dolarowe banknoty.
— Och... gdzie to może być? — mruknął. W chwilę potem w jego
dłoni błysnął mały kluczyk. Paul wręczył go Eve.
Jenny rozpoznała go. Był to kluczyk od szafki, w której komitet organizacyjny balu przechowywał kwity i inne dokumenty. Pan Hernandez utkwił surowe spojrzenie w twarzy lana.
— A ty, co masz do powiedzenia?
— Myślałem, że... że będę mógł im pomóc — wyjąkał Ian, a potem wyciągnął ze spodni koszulkę, spod której wysypały się banknoty.
— Zdaje się, że byłbyś bardziej pomocny, gdybyś stąd wyszedł — stwierdził sucho pan Hernandez.
— Żegnam was — powiedział Ian, machając ręką dziewczętom i Paulowi. — Wiesz, no... zaczekam na ciebie — dodał zwracając się do Eve, a potem odwrócił się i zniknął za drzwiami. W chwilę po nim wymknął się również Paul.
— Przepraszam pana za te szaleństwa, panie dyrektorze — powiedziała nieśmiało Eve. — Ian miał mnie podwieźć do domu handlowego przy Division Street po przeliczeniu tych pieniędzy. Ale potem zjawił się Paul...
— To była moja wina — przerwała jej Faith. — Kiedy odbierałam pieniądze od pani Fritz, całkiem zapomniałam o kluczu...
Dyrektor Hernandez przesunął wzrokiem po rozrzuconych na podłodze banknotach.
— Widzę, że jeszcze nie dokończyłyście liczenia.
Dziewczęta milcząco kiwnęły głowami.
— A więc pospieszcie się, żebyśmy jak najprędzej mogli pójść do
domu. — Powiedziawszy to dyrektor ciężko westchnął, a potem znik
nął za drzwiami swego gabinetu. Wychylił jeszcze na moment głowę
i dodał: — Uprzedzam was, dziewczęta, że jeżeli coś znajdę na podło
dze, to będzie moje!
W dziesięć minut później robota była skończona. Wszystkie pieniądze leżały na stole, ułożone w małe, zgrabne kupki. Obok banknotów
— zwinięte w rulony monety.
— Wszystkiego razem jest tysiąc dwieście czterdzieści jeden dola
rów i sześćdziesiąt centów — oznajmiła Jenny, a potem na kartce pa-
pieru napisała wynik liczenia. — Wprost nie mogę uwierzyć, że udało nam się zebrać aż tyle! Wiecie co, poszło tak chyba dzięki prawdziwej orkiestrze. To było lepsze od disk-jockeya i taśm z nagraniami.
— Te pieniądze wystarczyłyby na zapłacenie mnóstwa rachunków u mnie w domu — westchnęła Eve.
— Dałoby się dzięki nim zrobić całkiem przyzwoity wypad po zakupy do Domu Towarowego Dalby'ego — wykrzyknęła Faith z błyskiem w oczach.
— Trzymaj swoje łapy z daleka! — rzuciła ostro Jenny odpychając wyciągnięte dłonie Faith. Następnie włożyła pieniądze z powrotem do płóciennej torby, nie zapominając umieścić tam kartki z zapisaną sumą.
Eve otworzyła szafkę z szufladami i włożyła torbę do środka. Jenny zapukała lekko do drzwi gabinetu dyrektora.
— Proszę.
Cała trójka weszła do gabinetu. Pan Hernandez siedział ze znudzoną miną przy biurku, rozmawiając przez telefon. Bezradnie przewrócił oczami, zapraszając dziewczęta wymownym ruchem głowy, aby usiadły.
— Panie Jefferson, gdyby zechciał pan mnie posłuchać... — po
wiedział do słuchawki.
Eve pochyliła się w stronę Jenny.
— Mam przeczucie, że Ian wciąż na mnie czeka w holu — sze
pnęła cicho. — Może pójdę i powiem mu, żeby lepiej już poszedł. Nie
chciałbym, żeby się spóźnił do pracy.
Jenny kiwnęła lekko głową. Eve podniosła się z krzesła i na palcach wyszła z gabinetu.
W parę minut później była już z powrotem. Dyrektor nadal trzymał przy uchu słuchawkę telefonu, bezustannie błagając tejemniczego pana Jeffersona, aby pozwolił mu dojść do słowa.
Faith spojrzała na zegarek, a potem pochyliła się ku Jenny.
— Powinnam zadzwonić do domu i uprzedzić, że się spóźnię.
Jenny odpowiedziała jej skinieniem głowy i Faith cichutko wym
knęła się z pokoju.
Jenny zaczęła się rozglądać po gabinecie dyrektora w nadziei, że w ten sposób czas oczekiwania upłynie jej prędzej. Spostrzegła zdjęcie trzech młodych mężczyzn w piłkarskich strojach, prawie całkowicie
18 .
19
oblepionych błotem. Stali trzymając się za ramiona, a ich szerokie uśmiechy dawały do zrozumienia, że przed chwilą wygrali właśnie jakiś ważny mecz.
Jenny ze zdumieniem rozpoznała w jednym z nich dyrektora Her-nandeza. Przyszło jej do głowy, że wtedy, mając jeszcze wszystkie włosy, musiał być niezłym przystojniakiem.
Do gabinetu wróciła na palcach Faith i usiadła obok Jenny.
Spojrzawszy na zegarek, Jenny uświadomiła sobie, że Faith była nieobecna przez ponad pięć minut.
Pan Hernandez z ciężkim westchnieniem odłożył w końcu słuchawkę. Przeciągnął dłonią po łysinie, a potem spojrzał w stronę czekających dziewcząt.
— No więc? Ile tego było w sumie?
— Tysiąc dwieście... — Starając się przypomnieć sobie dokładną liczbę, Jenny odwróciła się do Eve i Faith. — Ile się doliczyłyśmy?
Koleżanki odpowiedziały jej wzruszeniem ramion.
— Zapisałaś to przecież — prychnęła Faith.
— Przepraszam pana, panie dyrektorze — Jenny podniosła się z krzesła. — Zapisałam dokładną sumę na kartce, którą włożyłam do torby z pieniędzmi. Zaraz wrócę.
Szybkim krokiem skierowała się do drzwi i wyszła, zamykając je cicho za sobą.
Ku swemu zaskoczeniu spostrzegła, że w sąsiednim pokoju znajduje się Paul. Posłał jej uśmiech zdradzający pewne zakłopotanie i uniósł w górę parę trampek do koszykówki.
— Zapomniałem je zabrać. Bez nich nie mogę wyjść na boisko.
Wsunął trampki do worka i przewiesił go przez ramię.
— Powiedz Faith, że zadzwonię później — dodał kierując się
w stronę drzwi.
Jenny otworzyła szufladę, do której kilkanaście minut temu włożyła pieniądze. Już miała po nie sięgnąć, kiedy zdała sobie sprawę, że szuflada jest pusta.
— O! — mruknęła do siebie. — Chyba to nie ta.
Pociągnęła sąsiednią. Były w niej jakieś fiszki i karteczki. Następną
szufladę wypełniały książki do ćwiczeń z matematyki.
Znów więc podeszła do tej szuflady, do której z całą pewnością
włożyła zieloną torbę, i zamarła, wybałuszywszy z niedowierzaniem oczy.
Pusto.
Zupełnie pusto.
Poczuła, że przejmuje ją zimny dreszcz. Kolana zatrzęsły się pod nią.
— Panie dyrektorze! — Z jej ust wyszedł prawie niesłyszalny szept. Wzięła głęboki oddech i spróbowała znowu. — Panie dyrektorze! — krzyknęła ostrym, pełnym przerażenia głosem. — Niech pan tu prędko przyjdzie! Błagam! Nie ma ich! Pieniądze gdzieś zniknęły!
Tym razem rzeczywiście zniknęły bez śladu.
rozdział 5
Tego dnia wieczorem, po kolacji, Jenny próbowała zmusić się do pracy nad materiałami do nauki o społeczeństwie. W końcu litery zaczęły rozmazywać się w jej oczach w wielką białą plamę.
W ten sposób niczego się nie nauczę, stwierdziła z przerażeniem. Nie potrafię skoncentrować się na niczym. Moje myśli ciągle wracają do tego, co wydarzyło się po południu. Nie mogę zapomnieć o ukradzionych pieniądzach.
Z bolesnym westchnieniem zamknęła książkę i wstała od stołu. Sięgnęła po rzuconą na podłogę bluzę i pędem zbiegła po schodach na dół.
— Wychodzę! — krzyknęła w kierunku pokoju rodziców i wybiegła na dwór, zanim ojciec czy matka zdążyli ją zapytać, dokąd idzie i dlaczego nie uczy się przed jutrzejszymi zajęciami.
Wsiadła do samochodu i pojechała do Faith, mieszkającej w dzielnicy North Hills. Faith powitała ją w progu swego domu ubrana w workowate dżinsy i zbyt obszerny sweter, z fryzurą w wielkim nieładzie.
— Jenny? Co się stało? — zapytała z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
— Po prostu musiałam z kimś pogadać — powiedziała Jenny, a potem poszła za Faith przez lśniący i przestronny, pełen zabytkowych mebli salon, do wyłożonego ciemną boazerią, bocznego pokoju.
20
21
Przy kominku stał Paul, starając się podtrzymać ogień przy pomocy mosiężnego pogrzebacza. Wydawał się zaskoczony pojawieniem się Jenny. Jego okrągłe policzki i kręcone, jasne włosy lśniły w odblaskach padających od płomieni.
— Och, cześć. Nie wiedziałem, że tu jesteś — powiedziała z lek
kim zakłopotaniem Jenny.
Także Paul wydawał się trochę skrępowany, co nie zdarzało mu się często.
— Właśnie siedzieliśmy tu z Faith i... rozmawialiśmy o szkole —
powiedział zerkając w stronę Faith.
Wszyscy troje usiedli na długiej skórzanej kanapie, ustawionej naprzeciwko kominka, z którego dochodził wesoły trzask płomieni. Powietrze w pokoju przesycone było przyjemnym, żywicznym zapachem.
— Cały czas myślę o tym, co się zdarzyło po południu. O tych skradzionych pieniądzach — powiedziała Jenny, opierając złożone dłonie na kolanach.
— Na szczęście pan Hernandez nie posądza o to nas — odparła Faith rzucając nerwowe spojrzenie Paulowi. — Chyba możemy być spokojni, no nie?
— Ale kto jeszcze mógł wiedzieć, że pieniądze znajdują się w tej szafce z szufladami? — spytała Jenny. — Ciągle zadaję sobie to pytanie.
Prawdopodobnie Hernandez podejrzewa lana i mnie — stwierdził Paul, a potem zaśmiał się nerwowym, cienkim chichotem. — Chodzi o to, że Ian przez cały czas był w holu, czekając na Eve. A ja zajrzałem do kancelarii. Wiesz, po moje trampki dó koszykówki.
— Nie mam pojęcia, co o tym myśli pan Hernandez — powie
działa Jenny zagryzając dolną wargę. — I zupełnie nie wiem, co mam
myśleć sama. Całkiem mnie to wytrąciło z równowagi.
Nagle zaczęła żałować, że tu przyjechała. Paul i Faith zachowywali się tak jakoś dziwnie. Bez przerwy rzucali sobie ukradkowe spojrzenia. Sprawiali wrażenie bardzo czymś skrępowanych.
— Nie mogę pozbyć się myśli, że jestem temu winna — stwier
dziła ze wzrokiem utkwionym w ogniu. — Wiem, że to głupie. Ale
czuję się winna. Wiesz, Faith, co mi to przypomina?
Faith obróciła się ku niej marszcząc brwi. Na jej twarzy igrały idące od ognia cienie.
— Co?
— Przypomina mi tamten dzień, dawno temu, kiedy ty, ja i Eve włamałyśmy się do tego starego, zabitego na głucho domu na ulicy Strachu. Pamiętas z?
— Tak, jasne. Wszyscy mówili, że tam straszy — odparła Faith przesuwając dłonią po skórzanym oparciu kanapy,
— Pamiętasz? Przyjechała policja i złapała nas, zanim zdążyłyśmy dojść do połowy tych skrzypiących schodów — ciągnęła Jenny.
—, Byłyśmy tak zaskoczone i przerażone. Przypominam sobie, że to nagłe pojawienie się policjantów trochę mnie nawet ucieszyło. Bo jeżeli w tym starym domu rzeczywiście były duchy, to w gruncie rzeczy wcale nie miałam ochoty zapoznawać się z nimi.
Faith i Paul parsknęli krótkim, wymuszonym śmiechem.
— Zachęcałaś nas, żebyśmy tam weszły — podjęła Jenny. — Eve i ja nie chciałyśmy tego zrobić. Ale ty starałaś się nas ośmielić. W końcu, jak przypuszczam, poczułyśmy się tak zawstydzone naszym brakiem odwagi, że musiałyśmy podjąć to wyzwanie.
— A potem rzeczywiście wpadłyśmy w prawdziwe tarapaty — powiedziała Faith, odrzucając włosy na plecy.
— Przez miesiąc byłam na dobre uziemiona — przytaknęła jej Jenny. — Policja potraktowała nas jak prawdziwych kryminalistów — dodała z westchnieniem. — Dziś czuję się zupełnie tak samo. Mam identyczne poczucie winy, jak wtedy... Nawet mimo tego, że jestem całkowicie pewna naszej niewinności. Nikt z nas nie mógł tego zrobić.
Faith i Paul nie odpowiedzieli ani słowem. Przez dłuższą chwilę cała trójka w milczeniu wpatrywała się w ogień. Głośno trzasnęła jakaś iskra. Wszyscy troje podskoczyli, tak jakby usłyszeli huk wystrzału. Paul roześmiał się.
— Zmieńmy temat — powiedziała Faith, a potem podniosła się, aby dorzucić do ognia nowe polano. — Paul ma jakieś informacje na temat Rossa. Wiesz, tego chłopaka, któremu pomogłyśmy dziś po południu.
— Znasz go? — spytała trochę zbyt skwapliwie Jenny.
— No wiesz, właściwie to nie, nie wiedziałem nawet, jak się nazywa — odparł Paul. — Chodzimy razem na matematykę. Ale pamiętam go z zeszłej jesieni, kiedy graliśmy przeciwko New Brighton. To był pierwszy mecz sezonu.
22
23
— Więc on przyjechał z New Brighton? — spytała Jenny. —
Zastanawia mnie, dlaczego przeniósł się tutaj w środku roku szkolnego.
Paul wzruszył ramionami.
— Stał na pozycji runnera. Dobił nas po prostu. Pamiętacie, poprzedniej nocy była straszna ulewa. Boisko było grząskie i pełne błota, jak świńska breja.
— Och, jakie to obrazowe! — wtrąciła sarkastycznym tonem Faith.
— I ten Ross przebiegł w błocie jakieś osiemdziesiąt metrów, żeby dotknąć piłką ziemi — ciągnął Paul nie zwracając na nią uwagi. — Nasz obrońca rozciągnął się jak długi w tym błocie, a Ross biegł dalej. To był decydujący punkt meczu. — Paul skrzywił się pogardliwie, świecąc oczami w blasku padającym od ognia. — Prawdziwy bohater — mruknął na zakończenie.
— Mnie on się wydaje całkiem do rzeczy — powiedziała Faith, sięgając pogrzebaczem do paleniska.
— Zwykły narwaniec — stwierdził ostro Paul.
— Dlatego, że zdobył się na taki wspaniały bieg przeciwko „Tygrysom"? — spytała Jenny.
— Nie. Dlatego, że jest zarozumiałym pozerem — odparł Paul. — Po zdobyciu tego punktu przebiegł przed naszymi ławkami podskakując i wymachując pięściami. Co za wściekły pies! Próbuje też stawiać się na lekcjach matematyki. Zachowuje się tak, jakby zjadł wszystkie rozumy. Jakby był o parę klas lepszy od nas wszystkich. Straszny zarozumialec.
— Może jest zbyt nieśmiały i stara się nadrabiać miną — powiedziała Jenny.
— Nie, to zwykły pozer — upierał się Paul.
— Nadal uważam, że to świetny chłopak — stwierdziła z uśmiechem Faith.
Paul rzucił jej chmurne spojrzenie.
— Nie masz odrobiny dobrego smaku.
Wszyscy troje jak na komendę wybuchnęli śmiechem.
Paul wyszedł parę minut po dziesiątej. Jenny zdawała sobie sprawę, że powinna także wrócić już do domu, coś jednak powstrzymywało ją od pożegnania się z Faith.
Chciała pomówić z nią o ukradzionych pieniądzach, zapytać, czy
24
Faith ma na ten temat jakąś teorię. Poprosić o wyjaśnienie, dlaczego i ona, i Paul zachowywali się tak dziwnie i przez cały wieczór byli tak spięci. Nie była jednak pewna, czy wystarczy jej odwagi. Z głośnym ziewnięciem Faith dorzuciła drewna do ognia.
— Przy ogniu zawsze chce mi się spać — powiedziała, zagłębiając się znowu w miękkiej kanapie. — Więc masz zamiar umówić się z Rossem, czy też ja mam to zrobić? — zapytała. W jej niebieskich oczach pojawiły się figlarne ogniki.
— Co takiego? Umówić się z nim? — Pytanie zaskoczyło Jenny. — A ty, Faith, jak ty byś mogła spotkać się z nim na randce? Przecież ty i Paul...
— Paul nie musi wcale o tym wiedzieć — odparła Faith szczerząc
zęby w uśmiechu.
— No wiesz, być może... — Jenny poczuła, że zaczynają palić ją policzki.
— On cię interesuje — wycedziła Faith ze złośliwym uśmieszkiem w kącikach ust. — Wiesz co, może byśmy się założyły? Która z nas jako pierwsza umówi się z Rossem?
— Chcesz się założyć? O pieniądze?
Faith parsknęła śmiechem.
— Niech będzie o pieniądze. Powiedzmy, o dziesięć dolców. Urzą
dzimy sobie małe zawody. Pieniądze bierze ta, która pierwsza spotka
się z Rossem.
Jenny nie zdążyła odpowiedzieć. Zadzwonił bezprzewodowy telefon, leżący na stoliku koło kanapy. Faith sięgnęła po słuchawkę.
— Och, cześć, Eve. Chcesz się przyłączyć do naszego zakładu?
Jenny przysłuchiwała się wyjaśnieniom Faith, na czym ten zakład
miałby polegać.
— Ian o niczym się nie dowie. Przecież on spędza cały wolny czas
w pracy — uspokajała przyjaciółkę Faith. — Tak, tak. Jenny też
weźmie w tym udział.
Przez chwilę Faith i Eve omawiały szczegóły, a potem Faith zwróciła się do Jenny:
— Eve przyłącza się. A więc do jutra, Eve. Cześć, trzymaj się. —
Pożegnawszy się z przyjaciółką, Faith odłożyła słuchawkę. — Dwa
dzieścia dolarów za randkę z Rossem. Co ty na to?
25
Jenny westchnęła. Zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie okaże się zbyt nieśmiała, aby poprosić Rossa o spotkanie.Za to Faith nie powinna mieć żadnych problemów z zaproszeniem go do kina czy na jakąś imprezę. Tak samo Eve.
— Na pewno przegram — powiedziała, cicho. — Ale zgoda,
Faith. Przyjmuję ten zakład.
W chwilę potem Jenny sięgnęła po swoją kurteczkę. Faith odprowadziła ją do drzwi.
— A więc, do jutra — powiedziała Jenny. A potem słowa same popłynęły z jej ust. — Dlaczego ty i Paul zachowywaliście się dziś wieczorem tak dziwnie?
— Co chcesz przez to powiedzieć? — Faith była wyraźnie zaskoczona.
— Oboje byliście jacyś tacy... podenerwowani — powiedziała Jenny. — Macie jakieś problemy czy co?
Faith zawahała się.
— No... tak, coś w tym rodzaju — powiedziała w końcu bez przekonania, świdrując Jenny wzrokiem.
— Ja nie... — teraz z kolei Jenny poczuła się zakłopotana. — Problemy? Jakiej natury?
Faith zawahała się znowu.
— No, Jenny, jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć... to ja i Paul
jesteśmy pewni, że to ty zwędziłaś te pieniądze z balu!
rozdział 6
— Co? Co takiego? — Ze zdumienia Jenny szeroko otworzyła
usta. Oczy Faith oskarżycielsko błyszczały w ciemności.
— Ty... ty myślisz, że ja...? — wyjąkała z niedowierzaniem Jenny.
Faith parsknęła perlistym śmiechem.
— Prima aprilis — powiedziała cicho. — Starałam się, ale nie
byłam w stanie zachować powagi.
Z ust Jenny wyrwał się wściekły krzyk.
— Faith! Jeszcze daleko do pierwszego kwietnia! To wcale nie jest
26
śmieszne! — wrzasnęła na całe gardło. — Czy ty w ogóle jesteś zdolna do poważnego potraktowania czegokolwiek? Uśmiech znikł z twarzy Faith.
— Mam zamiar poważnie potraktować nasz zakład o Rossa —
powiedziała.
Kiedy następnego dnia po południu rozpoczęła się lekcja chemii, Jenny otworzyła podręcznik do ćwiczeń chemicznych i zaczęła ustawiać probówki. Nie mogła jednak skupić się na przeprowadzanych analizach i reakcjach. Jej myśli krążyły wokół Rossa.
Myślała o nim przez cały dzień, zadając sobie wciąż na nowo pytanie, dlaczego okazała się tak niemądra i założyła się z Faith i Eve.
W żaden sposób nie mogę przecież rywalizować z żadną z nich, dumała ze smutkiem.
— Jenny! — Wzdrygnęła się nagle na dźwięk głosu pana Man-
cuso. Wszystkie jej myśli prysnęły gdzieś w ułamku sekundy. Pod
niosła oczy i... była pewna, że to jakieś przywidzenie.
Koło pana Mancuso stał Ross Gabriel. Spod okrywającej czoło ciemnokasztanowej czupryny patrzyły prosto na nią jego szare oczy.
— Byłabyś tak łaskawa, żeby pracować razem z Rossem, dopóki Pam nie wyzdrowieje? — zapytał nauczyciel chemii. Pam Dalby, dotychczasowy partner Jenny na ćwiczeniach w laboratorium chemicznym, był nieobecny z powodu grypy. Pan Mancuso podszedł do tablicy, aby wyjaśnić, na czym ma polegać doświadczenie.
— Cześć — powiedział Ross przysiadając obojętnie na wysokim stołku tuż obok niej. — Jesteś Jenny, tak?
Serce Jenny zaczęło walić tak głośno, że przyszło jej do głowy, czy przypadkiem Ross tego nie słyszy.
— Tak. Cześć — zdołała wydusić z siebie chrapliwy szept. — Jak tam twoja ręka?
— Żadnych kłopotów. Zaraz zrobimy bingo z tym doświadczeniem — powiedział Ross sięgając ręką do probówek, aby ustawić je trochę inaczej. — Mam to przećwiczone. W mojej starej budzie. Zdaje się w siódmej klasie. To jest zabawa dla Myszki Mickey.
— Tak, wiem — przytaknęła skwapliwie Jenny. Tak naprawdę
27
zdawała sobie sprawę, że zadanie wcale nie jest łatwe, ale przecież w żaden sposób nie mogła się do tego przyznać.
— Uważaj na to. To jest amoniak — ostrzegła go, wskazując pal
cem przezroczystą probówkę. — Kiedyś przez pomyłkę powąchałam
probówkę z amoniakiem. Nos palił mnie przez tydzień!
Miała nadzieję, że zareaguje na to śmiechem, on zachował jednak poważną minę.
— Tak, wiem. Trzeba zachować ostrożność — powiedział przy
glądając się probówkom. — Te wszystkie miksturki to dla mnie pest
ka. Popijam je co rano na śniadanko!
Jenny roześmiała się. Poczuła na sobie błysk jego oczu. Jednak i tym razem nie uśmiechnął się.
— Zdaje się, że powinniśmy już zacząć — powiedziała odwracając się w kierunku probówek. — Czy to jest tlenek magnezu?
— Wszystko jedno co — odparł Ross, spoglądając z uwagą w kierunku przedniej części laboratorium, gdzie pan Mancuso pochylał się nad stołem, starając się pomóc którejś z grup rozpocząć doświadczenie.
Ross obrócił się do Jenny i położył rękę na jej dłoni, przeszkadzając jej w zamiarze sięgnięcia po jedną z probówek.
— Chciałabyś zobaczyć coś naprawdę okropnego? — szepnął
przykładając wargi do jej ucha, tak blisko, że wyraźnie poczuła na
twarzy jego gorący oddech.
Wzdrygnęła się.
— Okropnego?
Ross położył palec na ustach na znak, że powinna być cicho. Rozejrzał się jeszcze raz, aby się upewnić, czy nauczyciel chemii nadal odwrócony jest plecami, a potem jednym ruchem wlał zielonkawy płyn z jednej probówki do przezroczystego w drugiej.
— Patrz, co się będzie działo — szepnął do Jenny.
Oba płyny zaczęły się burzyć. Z zielonkawej mieszaniny uniósł się biały obłoczek.
— Co to? — zapytała szeptem Jenny.
— To jest bomba z cuchnącym ładunkiem ;— odparł Ross nie od
rywając oczu od probówki. Zielonkawa mikstura zaczęła się przelewać
przez brzegi probówki. W górę uniosła się biała mgiełka. — Pociągnij
nosem.
Jenny ostrożnie wciągnęła odrobinę powietrza i skrzywiła się z obrzydzeniem.
— Ojej!
Po klasie zaczął się rozchodzić kwaśny odór. Ozwały się protesty i pomruki niezadowolenia. Kilkoro uczniów i uczennic odwróciło głowy w stronę Rossa i Jenny, posyłając im badawcze spojrzenia.
— Ojej, co tak śmierdzi? — krzyknął jeden z nich.
— Ricky, to znowu ty? — zawołał ktoś w stronę Ricky'ego Schorra, uważanego przez całą klasę za coś w rodzaju błazna, którego zawsze obwiniano o wszystkie sprawki.
— W żadnym wypadku! — odkrzyknął Ricky.
Siedzący najbliżej uczniowie zaczęli kasłać i zatykać dłońmi usta.
Jenny zsunęła się ze stołka i osIaniając ręką załzawione oczy oddaliła się od stołu.
Pan Mancuso zorientował się w końcu, że coś jest nie w porządku. Uniósł głowę i pociągnął nosem.
— Och! — sapnął z wyrazem obrzydzenia na twarzy.
— Panie profesorze, to tutaj! — krzyknął Ross. — Zdaje mi się, że Jenny i ja musieliśmy coś pomylić!
— Co? Ja? — jęknęła Jenny. — Ja niczego nie...
Pan Mancuso podbiegł do stołu z dymiącą probówką.
— Jenny i ja pomyliliśmy chyba składniki — powiedział Ross.
— To śmierdzi jak... jak zgniłe jaja! — dodał, posyłając Jenny poro
zumiewawcze spojrzenie.
Pan Mancuso pochylił się nad stołem wbijając wzrok w bulgoczącą, zielonkawą mieszaninę. Wstrzymał oddech, usiłując nie wciągać do nosa obrzydliwie cuchnącej, kwaśnawej mgiełki.
— Zajmę się tym — powiedział w końcu, a potem wyjął nie
szczęsną probówkę ze stojaka i, starając się trzymać ją jak najdalej od
siebie, wybiegł z sali.
Kiedy tylko zniknął za drzwiami, w laboratorium wybuchły dzikie śmiechy i krzyki.
— Ross, byłeś fantastyczny! — krzyknął Ricky Schorr.
— Ale ubaw! — wrzasnął ktoś inny.
— Otwórzcie okna, błagam! —jęknęła jedna z uczennic.
Ross obrócił się do Jenny.
28
29
— Przepraszam cię — powiedział — ale nie miałem dziś nastro
ju do robienia tego głupiego doświadczenia, które było zadane.
Jenny roześmiała się. Powietrze w pracowni zaczynało się już o-czyszczać.
— Gdzie się tego nauczyłeś? — spytała wspinając się z powrotem na wysoki stołek.
— Kiedy miałem osiem lat, mama kupiła mi chemiczny zestaw — odparł Ross. — To było pierwsze doświadczenie, jakie wtedy zrobiłem.
Jenny parsknęła śmiechem.
— Świetnie ci się udało, Ross. Pewnie dostaniesz piątkę.
— Lubię robić takie kawały — powiedział Ross.
Miała nadzieję, że się uśmiechnie, ale i tym razem zawiodła się.
Jakie to dziwne, przemknęło jej przez myśl, przyznawać się głośno do czegoś takiego.
„Lubię robić takie kawały".
Spojrzała na zegarek. Tym razem wcale nie spieszyło jej się do końca lekcji. Mogłaby godzinami siedzieć tak obok niego i rozmawiać.
Nagle przypomniała sobie o zakładzie.
Dam radę to zrobić? Umówię się z nim?
Czuła, że taka sposobność, jak w tej chwili, może się długo nie powtórzyć.
Rozległ się dzwonek. Pozbierała książki i razem wyszli na korytarz.
Tuż za drzwiami Ross zatrzymał się i odwrócił do Jenny, tak, jakby oczekiwał na jakieś słówko z jej strony.
Uśmiechnęła się, próbując wymyślić coś na poczekaniu.
No, prędzej, na co czekasz? — ponagliła się w myśli. Umów się z nim na sobotę wieczór.
— Jutro nauczę cię może paru innych fajnych rzeczy — powie
dział Ross odgarniając dłonią czuprynę z czoła.
Jaki on jest śliczny, pomyślała. Tak, jest wielkim przystojniakiem i na pewno zdaje sobie z tego sprawę. Poproś go. Poproś!
— Och, wiesz, Ross... — zaczęła pochrząkując, jakby miała
chrypkę. Obiema rękami przycisnęła mocno swój plecak do piersi. —
... w sobotę wieczorem...
30
Urwała nagłe na widok bolesnego skurczu, który przemknął po jego twarzy. Zobaczyła, że blednie.
— Ross, co z tobą? — krzyknęła zdezorientowana.
Ross zdawał się jej nie słyszeć. Otworzył szeroko usta, tak jakby gdzieś za jej plecami zobaczył nagle jakąś straszliwą zjawę. Jego przystojna twarz wykrzywiła się w przerażeniu.
rozdział 7
Zaskoczona Jenny odwróciła się błyskawicznie, aby pójść za jego wzrokiem.
Wśród kłębiących się uczniów zobaczyła w głębi korytarza bardzo wysoką, jasnowłosą dziewczynę, która z uporem wpatrywała się w Rossa.
Kto to może być? Nigdy dotąd jej nie widziałam.
— Ross," co ci się stało? — powtórzyła głośno. — Wyglądasz
tak, jakbyś zobaczył ducha!
Jednak, ku jej zaskoczeniu, Ross zniknął bez śladu.
Próbowała odnaleźć go po lekcjach, nigdzie go jednak nie było.
Przez resztę popołudnia rozmyślała o tajemniczej dziewczynie. O jej wysokiej sylwetce i pięknej twarzy, o efektownych, jasnych włosach, które falistą kaskadą opadały na plecy.
Dlaczego nigdy przedtem nie zwróciła na nią uwagi?
Czyżby także ona była nową uczennicą liceum w Shadyside?
Jenny włożyła kurteczkę i zatrzasnęła drzwi swego schowka, a potem ruszyła powoli w kierunku wyjścia. Nagle zobaczyła biegnącą ku niej Eve.
— Spróbuj zgadnąć — wykrzyknęła Eve uśmiechając się szeroko.
— No, zgadłabyś? Wygrałam! Umówiłam się z Rossem na piątek wieczór!
W piątkowy wieczór Jenny leżała właśnie na łóżku gapiąc się w sufit i przysłuchując się piosence Beatlesów, sączącej się z radia, kiedy
31
zadzwonił telefon. Sięgnęła do stojącego obok łóżka stolika, ściszyła radio z wmontowanym zegarkiem i podniosła słuchawkę.
— Halo?
— Chciałam ci przypomnieć, że to dziś wieczór Eve ma swoją wielką randkę — powiedziała Faith.
— Och — jęknęła Jenny. — Masz jakieś szczegóły, które do mnie nie dotarły? Eve pożyczyła ode mnie niebieski żakiecik.
— Włożyła też te seksowne czerwone spodnie, które nosi tylko przy specjalnych okazjach — powiedziała Faith. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Jenny bez trudu wyobraziła sobie Faith, ciskającą się w złości po pokoju. Jej przyjaciółka bardzo nie lubiła przegrywać zakładów.
— Eve zwyczajnie podeszła do Rossą i zaproponowała mu spotkanie — podjęła w końcu Faith. — Zastanawiam się, co też mogła mu powiedzieć.
— Co by to nie było, okazało się skuteczne — westchnęła Jenny.
— Muszę się przyznać, że... że jestem okropnie zazdrosna!
— Ja też — powiedziała Faith.
— Ale ty masz przynajmniej Paula...
— Wiesz co? Powinnam chyba powiedzieć o tym Ianowi — oświadczyła zjadliwie Faith. — Może by tak zadzwonić do niego i poinformować go, gdzie jest teraz Eve. Będzie wściekły!
— Nie, nie rób tego — odparła ostro Jenny. — Lepiej daj temu spokój. Wiesz przecież, jaki Ian jest zazdrosny. Nie denerwuj biednego chłopaka. Wiem, że miał pracować przez cały weekend, co wieczór.
W słuchawce rozległ się gniewny pomruk.
— Cały ten głupi zakład był twoim pomysłem — rąbnęła Jenny.
— Więc dlaczego chcesz narobić Eve kłopotów?
— Robienie kłopotów to moja sekretna pasja — odparła ze złośli
wym prychnięciem Faith. — Posłuchaj Jenny — dodała po chwili
— ja tylko tak żartuję. Wcale nie miałam zamiaru dzwonić do lana.
— Nigdy nie wiem, czy mówisz poważnie, czy też żartem — powiedziała Jenny tonem zdradzającym zakłopotanie.
— Dlatego tak łatwo dajesz się nabrać — stwierdziła Faith.
— Dzięki, przyjaciółko — odparła sucho Jenny. Faith westchnęła.
— Mam własne kłopoty.
— Tak? Jakie? — Jenny z podniecenia usiadła na łóżku i przełożyła słuchawkę do drugiej ręki.
— Och... nie wszystko tu u nas idzie jak należy — powiedziała z ociąganiem Faith. — Zaczekaj chwilę. Muszę zamknąć drzwi. — Jenny usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Po chwili Faith wróciła.
— Nie sądzę, aby sprawy pomiędzy moimi rodzicami układały się
dobrze — powiedziała przyciszonym głosem. — Prawie się nie zda
rza, aby oboje byli jednocześnie w domu. A jeśli już są, to zamykają się
w sypialni i prowadzą długie, burzliwe rozmowy.
— Chcesz powiedzieć, że...
— Przypuszczam, że mają zamiar się rozdzielić. Sama nie wiem
— westchnęła Faith. — A teraz jeszcze ten obłudnik Paul...
— Co ty mówisz? Paul?
— Wiesz, o czym ten lizus chciał ze mną rozmawiać wczoraj w czasie lunchu?
— Od kiedy uważasz go za obłudnika i lizusa? — spytała Jenny nawet nie próbując ukryć swego zaskoczenia.
— Odkąd poprosił mnie o trzysta dolarów na skrzynię biegów do swojego samochodu. Dasz wiarę?
Jenny przez chwilę zastanawiała się, co powiedzieć.
— No, to chyba nic wielkiego — stwierdziła w końcu.
— Zaczynałam już wierzyć w to, że on mnie naprawdę lubi — ciągnęła posmutniałym tonem Faith. — Ale on umawia się ze mną tylko dlatego, że mam forsę.
— Eve powiedziała o nim, że to denny facet.
— Przynajmniej raz się nie pomyliła — przytaknęła gorzko Faith.
— No więc, nie masz ochoty na jakieś kino czy coś w tym rodzaju?
— spytała Jenny, próbując zmienić temat rozmowy.
— Nieszczególnie. Chyba raczej zostanę w domu i będę przez cały
wieczór myśleć, co zrobić z całym tym cyrkiem.
Jenny roześmiała się.
— Przynajmniej nie opuściło cię twoje poczucie humoru.
— Zastanawiam się, jak sobie dają radę Eve i Ross — powiedziała w zamyśleniu Faith.
— Tak... Ja też — odparła Jenny. — Strasznie jestem ciekawa, jak im poszło. Założę się, że Eve będzie miała sporo do opowiedzenia...
32
3 — Śmierć uderza z półobrotu
33
rozdział 8
Po filmie Ross podjechał swoją filigranową, niebieską hondą civic na skraj zagajnika przy ulicy Strachu i zatrzymał się.
Wyciągnął rękę nad oparciem fotela i przytulił Eve do siebie a potem pocałował ją. Dotyk jego ust był gorący i suchy.
Eve pożądliwie oddała mu pocałunek. Przeciągnęła dłońmi po jego potarganej czuprynie i opasała obiema rękami jego szyję. Oboje przestali oddychać.
Ross pochylił się, aby pocałować ją znowu, nagle jednak się cofnął, a potem wyprostował i z westchnieniem zagłębił się w oparciu fotela.
— Przepraszam cię — powiedział.
— Dlaczego? — spytała Eve. Jej serce waliło przyspieszonym rytmem. — On jest kapitalny! — pomyślała.
Przed oczami stanęła jej twarz lana. Ze wszystkich sił starała się
usunąć ten obraz ze świadomości. >
— Nie mam zwyczaju zabierać się do dziewczyny już za pierwszym razem — mruknął wzruszając ramionami, a potem utkwił wzrok w jej oczach. — Czekam z tym do drugiego spotkania.
— W takim razie ja sama muszę chyba przejąć inicjatywę — oświadczyła Eve przyciągając Rossa do siebie, a potem przylgnęła wargami do jego ust w długim pocałunku. Ręka zaplątała się jej w niebieskim szaliku. Ściągnęła go z szyi i rzuciła za siebie, na siedzenie auta.
— Duszno tu w środku — powiedział Ross, kiedy wreszcie oderwali się od siebie. — Nie chciałabyś się przejść? Po tym lesie?
— Co ty? To jest przecież ten okropny las przy ulicy Strachu — zaprotestowała Eve.
— I co z tego?
— Zapomniałam, że jesteś tu od niedawna — zawołała ściskając go za rękę. — Nie znasz straszliwych opowieści, które krążą na temat tego lasu.
— I nie chcę ich znać. Sam zresztą mieszkam przy ulicy Strachu. Chodź. Parę kroków trochę nas ochłodzi. Bo i co może się nam przytrafić? Chyba się nie boisz? — Jego słowa zabrzmiały w uszach
Eve nie tyle jako pytanie, ile raczej jako chęć sprowokowania jej do wyjścia.
Nie czekając na odpowiedź, Ross wyskoczył z auta i podszedł do drzwi z drugiej strony. Eve nadal siedziała bez ruchu. Ross otworzył drzwi i podał jej rękę. Wahała się jeszcze przez chwilę, w końcu jednak ujęła jego dłoń i wysiadła.
Ross poprowadził ją jakąś dróżką w głąb lasu.
Poczuła na twarzy podmuch wiatru, który zerwał się nagle w konarach drzew.
Przeszedł ją nagły, chłodny dreszcz. Wzdrygnęła się lekko i podniosła kołnierz pożyczonego od Jenny żakietu.
— Dokąd mnie prowadzisz? — zapytała czując, że zaczyna do
stawać gęsiej skórki.
— Tu, niedaleko — odparł cicho Ross.
Poczuła, że jego ręka zamyka się wokół jej ramion.
Kiedy Jenny otworzyła w sobotę rano oczy, w okno jej sypialni zaglądały już promienie słońca. Przetarła powieki, aby spędzić z nich resztki snu i przeciągnęła się.
Mimo iż okno było zamknięte, czuła ciągnący od niego chłód poranka. To już koniec marca, przeleciało jej przez głowę. Chciałabym, żeby jak najprędzej przyszła wiosna.
Wtuliła się głęboko pod ciepłą kołdrę. Może by jeszcze trochę poleżeć? Ciekawe, czy już późno.
Rzuciła okiem na zegar, połyskujący zielonymi cyferkami obok skali radioodbiornika. Dopiero kwadrans po ósmej.
Ziewnęła. Poprzedniego wieczoru dręczył ją jakiś nieokreślony niepokój, który nie pozwalał jej zasnąć. Co to mogło być?
Och, prawda, przypomniała sobie nagle. Randka Eve i Rossa.
Muszę zadzwonić do Eve. Opowie mi, jak było.
Jej na wpół pogrążoną jeszcze we śnie świadomość przeszyło zaskakujące pytanie. Jeżeli Eve zacznie chodzić z Rossem, to może powinnam spróbować poderwać lana?
Przed oczami stanęła jej jego sylwetka, Ian był prawie tak szczupły jak ona i tylko trochę wyższy. Miał króciutko obcięte, sztywne, ciemne
34
35
włosy. Spoza okularów bez oprawy spoglądały jego poważne, stalowe oczy.
Świetny chłopak, pomyślała Jenny odwracając się na bok. A poza tym, rozgarnięty i naprawdę elegancki.
Ale Ian nie jest w moim typie.
Ross to całkiem co innego...
Przytuliła policzek do poduszki i chyba zdrzemnęła się jeszcze. Kiedy zadzwonił stojący na stoliku obok łóżka telefon, wyskoczyła nagle spod kołdry i usiadła sztywno wyprostowana.
— Halo, to ty, Jenny? — zabrzmiał w słuchawce głos lana. —
Czy jest u ciebie Eve? — spytał nie czekając na odpowiedź. — No
cowała w twoim domu?
Jenny poczuła nagłe ukłucie strachu.
— Och, nie. Dlaczego pytasz?
— Nie ma jej nigdzie! — krzyknął Ian. — Nie wróciła wczoraj wieczorem do domu!
rozdział 9
Jenny o mało nie upuściła słuchawki, która nagle zaciążyła w jej ręku. Zacisnęła mocno powieki i poczuła gdzieś u nasady czaszki ból, powoli przesuwający się ku górze.
— Jenny! Jesteś tam? — ostry głos lana przeszył jej świadomość,
pogrążoną nagle w dziwnym letargu.
Przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha.
— Tak, słucham — powiedziała drżącym głosem.
— Eve nie spała u ciebie tej nocy? — spytał Ian.
— Nie. Dzwoniłeś do jej rodziców?
— Są tym wstrz iśnięci. Zawiadomili policję.
Poczuła, że coś śc iska ją za gardło. Zaczęła ogarniać ją fala mdłości. Głos lana pobrzn iewał wewnętrznym napięciem.
— Słuchaj, Jenn/, czy Eve poszła wczoraj wieczorem na jakieś
spotkanie? Z którym.' z chłopaków? Po pracy podjechałem do niej do
36
i
i .
domu, ale jej braciszek powiedział mi, że wyszła. Chyba nie wiedział, dokąd i z kim.
— Zadzwonię do pani Muller — powiedziała Jenny, próbując zwalczyć ogarniające ją omdlenie. Eve nie mogło sienie stać, pomyślała. W żadnym wypadku.
— Czy ja dobrze się domyślam, Jenny? — spytał Ian. — Eve umówiła się z jakimś chłopakiem, tak?
— Ja... nic o tym nie wiem, Ian — wyjąkała. Nie lubiła kłamać, ale też nie chciała złamać obietnicy danej Eve. — To nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Najważniejsze, żeby Eve się znalazła.
— Słuchaj, Jenny, mogę przyjechać do ciebie? Jestem naprawdę zaniepokojony.
— Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Ja... — Nie miała po prostu ochoty oglądać go w tej chwili.
— Jenny, proszę cię. — Głos lana był całkiem roztrzęsiony. Jak u małego chłopczyka.
— No, dobrze — ustąpiła. — Będę na ciebie czekać.
— Jesteś prawdziwą kumpelką — powiedział. — Niedługo przyjdę — dodał i odłożył słuchawkę.
Jenny usiadła na brzegu łóżka. Zamknęła oczy, chcąc odpędzić ogarniający ją zawrót głowy.
Co też mogło się przydarzyć Eve?
Dlaczego nie wróciła do domu?
Zmusiła się, aby stanąć na nogach. Musiała przecież obmyć twarz i włożyć coś na siebie, Ian mógł się zjawić w każdej chwili. Powlokła się korytarzem do łazienki i spryskała twarz zimną wodą. Czuła, że wszystkie jej ruchy są dziwnie spowolnione, tak jakby ważyła przynajmniej z pół tony.
Wciągnęła dżinsy i koszulkę, włożyła adidasy i zeszła na dół, aby poczekać na lana.
— Mamo? Tato? Jesteście tam? — rzuciła w stronę uchylonych drzwi do kuchni. Przytwierdzona do lodówki kartka poinformowała ją, że rodzice pojechali po zakupy.
— Może Faith coś o tym słyszała? — pomyślała głośno, czując, że strach ściska ją za gardło. Wykręciła numer przyjaciółki. Telefon u Faith był zajęty.
37
Z żałosnym jękiem podniosła słuchawkę jeszcze raz i wykręciła numer Eve. Palce drżały jej tak bardzo, że dopiero za trzecim razem udało się jej wybrać właściwe cyfry.
Bądź już w domu, Eve, pomyślała błagalnie. Proszę cię.
Może niepotrzebnie denerwuję się tym wszystkim, dumała wsłuchując się w sygnał w słuchawce.. Może Eve jest już u siebie. Może czuła się z Rossem tak wspaniale, że postanowiła spędzić z nim całą noc.
Błagam cię, bądź w domu. Proszę...
Po piątym dzwonku słuchawkę podniósł wreszcie mały braciszek
Eve, Marky.
— Marky, to ty? Mówi Jenny Simpson. Czy twoja mama jest
gdzieś w pobliżu?
— Zaczekaj przy telefonie, Jenny. Pójdę ją poprosić.
Usłyszała w słuchawce dochodzące z pewnego oddalenia odgłosy
szlochania. Niedobry znak.
Słuchając stłumionych łkań wzdrygnęła się mimo woli. Ozwał się przyciszony głosik Marky'ego. A potem przybliżające się kroki.
W końcu dotarł do niej głos pani Muller.
— Jenny, czy Eve jest u ciebie? Znalazła się? Nie wiesz przypad
kiem, gdzie może być?
Szalone tempo zadawanych jednym tchem pytań mówiło wszystko o strachu przeżywanym przez mamę Eve.
— Nie, proszę pani — odparła Jenny drżącym głosem. — Myślałam... myślałam, że może wróciła już do domu.
— Nie, nie ma jej nadal — zaszlochała pani Muller. — Szukają jej wszyscy. Ojciec. I policja. Oni... oni...
Pani Muller... — odezwała się niepewnie Jenny. Czym prędzej chciała już przerwać tę rozmowę, aby jeszcze bardziej nie rozdrażniać nieszczęsnej kobiety.
— ... szukają jej wszyscy — wyjąkała przez łzy pani Muller. — Szukają Eve i tego chłopca, który z nią był.
— Słucham? — wykrzyknęła Jenny. — Rossa? Ross także zaginął?
— Tak — odparła mama Eve. — Obawiam się, że jego także nie
ma.
rozdział 10
Ian zjawił się parę sekund po tym, jak Jenny odłożyła słuchawkę. Stanął przed drzwiami jej domu w wygniecionych zielonych panterkach i poplamionym swetrze. Miał podkrążone, nabiegłe krwią oczy.
Jenny przywitała go smutnym uśmiechem i przytrzymując podwójne drzwi zaprosiła do środka. Pozostał jednak na dworze.
— Może przejechałabyś się ze mną? — zapytał znużonym gło
sem, wskazując głową żółtego forda escorta. — Nie mam ochoty na
siedzenie bez ruchu.
Jenny kiwnęła potakująco głową.
— Jak chcesz. Poczekaj, zostawię tylko wiadomość rodzicom.
Pobiegłszy do kuchni napisała parę słów na kartce papieru, którą
przytwierdziła małym magnesem do lodówki. Następnie złapała bluzę i pobiegła do frontowych drzwi.
Dzień był niezwykle chłodny jak na pierwszy tydzień wiosny. W gałęziach drzew rosnących przed domem hulał porywisty wiatr, Ian zdążył już wsiąść do auta i zapuścić motor. Jeszcze nim Jenny zamknęła drzwi, włączył bieg i zaczął zjeżdżać z krawężnika.
— Co się dzieje, Jenny? — spytał podenerwowanym głosem.
— Sama chciałabym to wiedzieć.
— Wiesz jednak więcej ode mnie — powiedział tonem wymówki, skręcając w Canyon Drive. Pełną szybkością minął znak stopu, jakby go nie zauważając. — Wiem, że tak jest. Ty, Eve i Faith zawsze zwierzacie się sobie ze wszystkiego. — Utkwił w niej surowe spojrzenie, jakby chciał odczytać jej myśli.
— Przyjechałeś, żeby mnie zamęczać? — odcięła się Jenny. —
Jeżeli tak, to zawróć i odwieź mnie z powrotem do domu. Jestem
śmiertelnie przerażona tym, że Eve mogło się przytrafić coś złego. Tak,
Ian, możesz mi wierzyć. Nie chcę, żebyś mi robił przesłuchanie.
Jej ostra odpowiedź stropiła go wyraźnie. Podciągnął okulary i poprawił się w fotelu, jakby mu było niewygodnie. Jego szare oczy zwrócone były prosto w kierunku jazdy.
38
39
— Przepraszam cię — powiedział — Ale... ja też jestem naprawdę
zaniepokojony.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu, Ian bez celu krążył po całym mieście. W pewnym momencie przejechali przed domem Eve w dzielnicy Od Village. Przed bramą nie było żadnych samochodów. Ani innych znaków życia.
Minęli budynek liceum w Shadyside, szary i milczący jak w każdy sobotni poranek. Wjechali w zielony tunel Old Mili Road utworzony przez konary rosnących tam, wysokich drzew.
Jenny opanowała nagle pokusa opowiedzenia Ianowi o Rossie, o Eve i o zakładzie. Ale czy miała prawo pogarszać jeszcze jego samopoczucie?
Rzuciwszy okiem przez okno spostrzegła, że jadą wzdłuż lasu, rosnącego przy ulicy Strachu.
— Ojej! — krzyknęła przerażona, kiedy Ian nacisnął ostro na pe
dał hamulca.
Poczuła, że leci do przodu. Uniosła ręce, w samą porę, aby uchronić głowę przed uderzeniem w przednią szybę auta. Usłyszała pisk opon szurających po asfalcie. Samochód zatrzymał się.
— Głupi szczeniak! — krzyknął Ian, a potem odwrócił się ku niej, ciężko łapiąc powietrze. — Widziałaś go? Przeleciał tuż przed maską. O mało go nie rąbnąłem.
— Nie, nie widziałam. Ja... ja chyba patrzyłam w drugą stronę — powiedziała Jenny roztrzęsionym głosem.
Silnik samochodu zgasł, Ian nie zrobił najmniejszego ruchu, aby uruchomić go na nowo.
— Nic ci się nie stało? — zapytał.
Jenny chciała już odpowiedzieć, ale słowa ugrzęzły jej w gardle.
Odwróciła głowę w stronę lasu. Była pewna, że coś mignęło między drzewami. A raczej u ich stóp, na ziemi, jakby jakaś jasnoniebieska plamka.
— Och! — otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu.
— Hej! Jenny! Dokąd idziesz? — krzyknął za nią Ian.
Zostawiwszy nie domknięte drzwi Jenny zaczęła biec w kierunku
niebieskiej plamy między drzewami.
— Jenny, zaczekaj! — usłyszała tuż za plecami głos lana.
40
— Co to jest, tam? — krzyknęła. — Widzisz, Ian? Coś niebieskiego!
To, na co wskazywała, z daleka było tylko rozmazaną, niebieską plamą. Dopiero kiedy podbiegła bliżej, zaczęła z przerażającą ostrością
dostrzegać szczegóły.
Najpierw rozpoznała niebieski żakiecik. Jej własny jasnoniebieski
żakiecik.
A potem ujrzała leżące bez życia ciało Eve. Z jej gardła wyrwał się przeraźliwy krzyk.
rozdział 11
Eve leżała z twarzą odwróconą w bok, prawie niewidoczną pod grubą warstwą ziemi i błota. W jej popękanej niczym skorupa orzecha czaszce widać było głębokie wklęśnięcie. Otaczały je, zlepione z ciemnymi włosami, skrzepnięte w czerniejącą masę, grudki krwi.
Po jej ciele zaczynały jeż chodzić muchy. Wstrząśnięta Jenny z przerażeniem zobaczyła, że jedna z nich idzie po twarzy, mija pół-przymkniętą powiekę i wchodzi do otwartych ust.
Z niemym okrzykiem grozy odwróciła się i zamknęła oczy. Nie pozbyła się jednak straszliwego obrazu.
— Eve, to ty? Eve? — przeciął powietrze przeraźliwy krzyk lana, który upadł na kolana obok martwego ciała, a potem ujął sinobiałą, bezwładną dłoń Eve i zaczął ją rozcierać, tak jakby miał nadzieję przywrócić ją w ten sposób do życia.
— Eve! To naprawdę ty?
— Jenny osunęła się na kupkę wilgotnych, chłodnych liści i spuściła głowę do ziemi. Bała się, że za chwilę zemdleje.
Oddychaj. Oddychaj głęboko, przemknęło jej przez myśl.
Powoli uniosła głowę, starając się wciągać powietrze normalnym rytmem. Miała wrażenie, że cały las wiruje wokół niej. I że z każdym podmuchem wiatru owiewają mdły zapach martwego ciała. Wstrzymała oddech, ale ten odruch pomógł jej tylko na chwilę. Poczuła, że się dusi.
41
Ze wszystkich sił starała się oprzeć pokusie, aby spojrzeć jeszcze raz. Była pewna, że to, co zdążyła już zobaczyć, i tak będzie ją prześladować do końca życia w nocnych koszmarach.
Tuż obok niej rozlegały się nieustające lamenty i krzyki lana, w których przerażenie mieszało się z niedowierzaniem.
— Eve, to naprawdę ty? Eve, Eve!
Zdała sobie sprawę, że coś trzeba zrobić. Odejść czym prędzej z tego miejsca.
Stanęła chwiejnie na nogach.
Ian nie przerywał swych straszliwych jęków. Bezustannie rozcierał martwą dłoń Eve.
— Ian! — krzyknęła ze wszystkich sił, a potem chwyciła go za
kołnierz swetra i odciągnęła od leżącego bez życia ciała. — Ian,
chodźmy stąd — jęknęła błagalnie, potrząsając nim z całej siły. —
Musimy zawiadomić policję. Proszę cię, Ian!
Tuż koło ucha usłyszała bzyczenie muchy, i ten dźwięk zdawał się zagłuszać i tłumić wszystkie inne odgłosy. He ich tu było, tych natrętnych owadów? Sto? Tysiąc? Jenny poczuła, że ich monotonne brzęczenie zaczyna rozsadzać jej czaszkę. Zamknęła oczy, ale widziała je nadal. Muchy. Czarne, wstrętne zwiastuny śmierci. Nie mogła już patrzeć, jak kłębią się niczym szarańcza wokół tak niedawno jeszcze pełnego życia, pięknego ciała jej przyjaciółki.
Zatrzeszczał głośno nadajnik radiowy w policyjnym krążowniku. Dwaj funkcjonariusze obejrzeli właśnie ciało Eve i teraz, wróciwszy do samochodu, wzywali posiłki.
Jenny stała na poboczu drogi i przyglądała się im.
Parę minut wcześniej przyprowadziła lana do jego auta i zostawiła go w nim, a sama pobiegła do najbliższego domu na ulicy Strachu, aby wezwać policję. Po pięciu minutach już tu byli i poprowadziła ich na miejsce zbrodni.
Gdzie też może być Ross? Zamknęła oczy, zadając sobie po raz nie wiadomo który to pytanie.
Znaleźliśmy biedną Eve. Ale gdzie jest Ross?
Jak dotąd, żadnego śladu, który mógłby wskazać jakiś trop.
Czy także on padł ofiarą zbrodni? Czy jego martwe ciało także leży gdzieś w tym lesie?
Nagle przypomniała sobie o lanie. Odwróciła się i zobaczyła go siedzącego samotnie w żółtym escorcie, pochylonego do przodu, z głową na kierownicy.
Podeszła do policyjnego samochodu i zastukała w szybę, która opuściła się w chwilę potem.
— Przepraszam pana — powiedziała do siedzącego w środku po
licjanta. — Zdaje się, że mogę być potrzebna mojemu koledze. Czy
nie będzie panom przeszkadzało, jeśli usiądę obok niego w samocho
dzie? — zapytała wskazując żółtego escorta.
Policjant spojrzał w kierunku lana, a potem podniósł oczy na Jenny i z posępną miną kiwnął potakująco głową.
— Nie ma sprawy. Puścimy was do domu tak prędko, jak to tylko
będzie możliwe. Okay?
Jenny pędem pobiegła do escorta i wsunęła się na fotel obok kierowcy.
— Słuchaj, Ian — zaczęła cicho. — Powiedzieli mi, że niedługo
będziemy mogli pojechać do domu.
Ian powoli uniósł głowę, a potem zakrył twarz rękami. Nie chce, żebym zobaczyła, że płakał, pomyślała Jenny.
— Może lepiej ja usiądę za kierownicą — zaproponowała. — Jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
— To te przeklęte pieniądze — powiedział Ian zduszonym głosem, a potem rękawem swetra otarł łzy z twarzy.
— Słucham? — Jenny nie była pewna, czy się nie przesłyszała. — Jakie pieniądze?
Czy Ian wiedział coś o zakładzie? Czy dotarła do niego wieść ó tym, że trzy dziewczyny założyły się między sobą, o dziesięć dolarów każda?
— Chodziło o pieniądze — powtórzył Ian, unikając jej wzroku.
— O jakie pieniądze? Powiedz wreszcie!
— Wiem, dlaczego Eve została zamordowana — stwierdził Ian mrużąc oczy. — Stało się to z powodu pieniędzy. Jej morderca zrobił to dla pieniędzy. Bez względu na to, kto by się nim okazał.
Jenny utkwiła wzrok w jego załzawionej twarzy.
— Ian, o czym ty mówisz?
42
43
Tłumiąc szloch Ian odwrócił się do niej.
— Och, Jenny, to Eve ukradła te pieniądze z balu!
rozdział 12
Jenny położyła rękę na ramieniu lana.
— Posłuchaj, Ian, obawiam się, że w tym co powiedziałeś, nie ma
nawet odrobiny sensu — powiedziała cicho. — Eve jest najuczci-
wszą dziewczyną, jaką znam. Nigdy nie zrobiłaby...
Urwała, uświadomiwszy sobie nagle, że mówi o swej koleżance tak, jakby znajdowała się ona nadal wśród żywych. Znowu do oczu napłynęły jej łzy.
Ian odwrócił ku niej głowę. Jego palące spojrzenie przeszyło ją na wskroś.
— Powiedz mi, Jenny, z kim Eve spotkała się wczoraj wieczorem?
Tylko nie kłam. Muszę poznać prawdę.
Jenny z wysiłkiem przełknęła ślinę. Teraz, kiedy Eve już nie żyła, nie było potrzeby dotrzymywania danej jej obietnicy. Poza tym policja wiedziała już o Rossie. Szukano także jego.
— To był Ross — powiedziała. — Ross Gabriel. Ale to nie była prawdziwa, normalna randka. Chodziło o głupi zakład.
— Co ty mówisz? — Wilgotne oczy lana zwęziły się z zakłopotaniem. — Jaki zakład? O co w nim chodziło?
— Wszystkie trzy, Eve, Faith i ja, założyłyśmy się — odparła z ociąganiem Jenny, spuszczając oczy. — To był tylko taki głupi żart. Umówiłyśmy się, że wygra ta z nas, która jako pierwsza umówi się na randkę z Rossem. I tylko dlatego Eve spotkała się z nim wczoraj...
Ian pobladł nagle, jakby cała krew odpłynęła z jego twarzy. Jego ciało zaczęło dygotać jak w febrze. Poirytowała go ta informacja, pomyślała Jenny. Powinnam była poczekać z nią, aż trochę się uspokoi. Tak, zrobiłam to za wcześnie.
Drżącą ciągle ręką Ian przekręcił kluczyk w stacyjce.
— Wysiądź z samochodu, Jenny — powiedział chłodnym, twar
dym głosem.
— Słucham? — spytała przerażona czającą się w jego głosie wściekłością Jenny.
— Wysiadaj!
— Ian, co ty masz zamiar zrobić?
— Spadaj, no już! — wrzasnął Ian.
— Nie ma mowy — odparła Jenny. — Ian, musisz się pozbierać po tym wszystkim — dodała z błyskiem w oczach, a potem szybkim ruchem wyłączyła silnik i wyciągnęła kluczyki ze stacyjki. — Nie mogę pozwolić, żebyś popełnił jakieś szaleństwo. Nie zdajesz sobie sprawy, w jakim jesteś stanie? Że nie panujesz nad sobą?
Ian sięgnął po kluczyki, Jenny odepchnęła jednak jego rękę.
— Oddaj je — rzucił lodowatym tonem.
Jenny usłyszała nagle dochodzący z niezbyt wielkiego oddalenia dźwięk policyjnej syreny.
— Oddaj mi te kluczyki! — powtórzył Ian przez zaciśnięte zęby. Syrena była już całkiem blisko.
— Oddaj je, słyszysz?
— Nie!
Błyskawicznym ruchem Ian złapał ją za rękaw bluzy i przyciągnął do siebie. Jenny starała się odpychać go jedną ręką, drugą zaś zaczęła gorączkowo opuszczać szybę w drzwiach. Uchyliwszy ją cisnęła kluczyki najdalej, jak tylko mogła. Kącikiem oka dostrzegła, że wylądowały w kępce spłowiałych zielsk, rosnących na poboczu drogi.
Ian z gniewnym okrzykiem otworzył drzwi samochodu i wyskoczył na jezdnię.
Czując, że serce wali jej jak młotem, Jenny zamknęła z powrotem okno i nacisnęła blokadę zamków obu drzwi. Syrena wyła już tak głośno, że Jenny obiema dłońmi zasłoniła uszy. Poczuła, że za chwilę ten dźwięk rozsadzi jej czaszkę od wewnątrz.
Rzuciwszy kątem oka na tylną szybę, zobaczyła policyjny krążownik, zatrzymujący się z piskiem opon tuż za samochodem lana. Obok niego przystanął, blokując ulicę, ambulans pogotowia ratunkowego. Wyskoczyło z niego dwóch sanitariuszy w białych kitlach, niosących nosze.
Jeden z policjantów wskazał im drogę do lasu. Obaj ruszyli biegiem we wskazanym kierunku, ciągnąc za sobą nosze.
44
45
Po co ten pośpiech, pomyślała ze smutkiem, Eve leży tam martwa i żaden sanitariusz nie przywróci jej do życia.
Podjechał jeszcze jeden policyjny samochód, z migającymi na dachu światłami i włączoną syreną. A w chwilę po nim następny. Las zaroił się od policjantów w ciemnych mundurach.
Roją się jak te muchy, pomyślała gorzko Jenny.
Jak muchy ciągnące do trupa.
W parę minut potem sanitariusze wynieśli z lasu martwe ciało Eve. Ian wciąż szukał kluczyków od samochodu w kępie zeschłych badyli.
Policjanci nie natrafili na żaden ślad, który mógłby im pomóc w odnalezieniu Rossa.
Czy Ross także został zamordowany? Tą myśl przyprawiła Jenny o nagły dreszcz. Czy jego martwe ciało Ifckże leży gdzieś w tym lesie?
rozdział 13
Posterunek policji wyglądał tak, jakby został urządzony według scenariusza któregoś z telewizyjnych seriali o glinach. W biurze przepustek przy wejściu siedział siwowłosy, gburowaty sierżant. Bezustannie dzwoniły telefony stojące na sfatygowanym, metalowym biurku. W głębi operacyjnego pomieszczenia dwóch młodych funkcjonariuszy zabawiało się strzelaniem do siebie z gumek.
Jenny rzuciła okiem na idącego obok niej lana. Zmierzwiona, ciemna czupryna zasIaniała mu prawie całe czoło. Spoza szkieł okularów wyzierały jego wciąż jeszcze nabiegłe krwią, smutne oczy. W padającym z góry świetle fluorescencyjnych lamp jego i tak już blada twarz wyglądała jeszcze bardziej widmowo. Oboje byli tu już od ponad godziny.
— Przykro mi, że musieliście tu przyjść już dziś po południu — powiedział porucznik Frazier prowadząc ich do poczekalni przy wejściu. Był to młody oficer o łagodnym głosie i spokojnym sposobie bycia. — Wiem, że oboje jesteście wciąż straszliwie zszokowani po tym, co odkryliście dziś rano.
Jenny skinęła głową, starając się nie rozpłakać na nowo.
Udało się jej odpowiedzieć na wszystkie pytania porucznika, bez jednego nawet szlochu. Dlaczego więc teraz zaczęło się jej znowu zbierać na płacz?
— Nie wzywałbym was tutaj — powiedział łagodnie porucznik,
oparłszy dłonie na ramionach obojga — gdyby nie to, że oboje tak
blisko przyjaźniliście się z ofiarą. Jestem pewien, że to, co powiedzieli
ście mi o Eve, pomoże nam znaleźć jej mordercę.
Mordercę.
Straszliwe słowo niczym ostry sztylet przeszyło świadomość Jenny. Wzięła głęboki oddech, starając się ze wszystkich sił zapanować nad sobą i nie dopuścić do rozklejenia.
Nie rozpłaczę się tutaj, powiedziała sobie w duchu. Nie będę się mazać na ich oczach. Zrobię to dopiero w domu.
— Czy rodzice czekają na was przed komisariatem? — zapytał
porucznik Frazier.
Oboje skinęli potakująco głowami.
Drzwi komisariatu otworzyły się nagle i ukazał się w nich Ross. Tuż za nim szło z namaszczeniem dwóch policjantów.
Jenny poczuła bolesny skurcz w okolicy serca.
On żyje, przemknęło jej przez głowę. Nic mu nie jest!
Dopiero po chwili Ross rozpoznał Jenny i lana. Jego spięta, zatroskana twarz mówiła, że jest bez reszty pochłonięty własnymi myślami.
— Cześć, Jenny — powiedział, zauważywszy ją w końcu. — Och, Ian, ty też?
— Ross, nic ci nie jest? — krzyknęła odruchowo Jenny.
— Ja... ja nie mogę uwierzyć w to, co zaszło — powiedział potrząsając gwałtownie głową, tak jakby chciał odrzucić od siebie cały ten koszmar. — Jak to się mogło stać, że Eve nie żyje?
Ian wydał z siebie głuchy jęk, jakby w przypływie nagłego bólu. Dwaj policjanci starali się zachęcić Rossa, aby szedł dalej. On jednak zatrzymał się koło Jenny i zajrzał jej głęboko w oczy.
— Dziś wcześnie rano musiałem pojechać do New Brighton —
powiedział zwracając się do niej. — Z rodzicami. Wróciliśmy dokład
nie parę minut temu. Policja... ci panowie czekali na mnie u nas w do-
46
47
mu. To oni powiedzieli mi... o Eve. Ja... ja... — jego głos zupełnie się załamał. Opuścił bezradnie głowę.
Jenny położyła rękę na jego drżącym ramieniu.
— Po prostu nie mogę w to uwierzyć — powtórzył załamującym się głosem. — Po naszym spotkaniu odwiozłem Eve do domu. Było parę minut po jedenastej. Patrzyłem za nią, jak szła dojazdową dróżką. Była już w domu. Była w domu, bezpieczna i bez najmniejszego zadraśnięcia. Ja...
— Proszę się nie zatrzymywać — powiedział jeden z eskortujących Rossa policjantów. — Musimy porozmawiać z tobą, młody człowieku. Tam, w tamtym pokoju — dodał wskazując niewielkie pomieszczenie po drugiej stronie korytarza.
Nie podnosząc głowy Ross posłusznie ruszył we wskazanym kierunku. — Wierzysz mi, prawda? — zdążył zawołać jeszcze do Jenny.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Spojrzała z wahaniem w oczach na lana.
Zanim zdążyła zebrać myśli, Ross zniknął za drzwiami pokoju przesłuchań.
— Jeszcze raz wam dziękuję. Wasi rodzice na pewno nie mogą się na was doczekać — powiedział porucznik Frazier, a potem otworzył im drzwi komisariatu.
— Wierzysz w tę historyjkę Rossa? — spytał Ian, kiedy znaleźli się za progiem.
Jenny wzruszyła niepewnie ramionami.
— Bo ja nie — stwierdził chłodnym tonem Ian.
W niedzielę po południu nad ziemią zawisły czarne chmury, grożąc w każdej chwili ulewą. Chłodne powietrze przesycone było wilgocią. Jadąc do pizzerii Pete'a, znajdującej się na śródmiejskim deptaku, Jenny przyglądała się, jak porywisty wiatr targa wciąż jeszcze bezlistnymi gałęziami drzew.
Rozmowa z Faith, która usiadła naprzeciwko niej przy czerwonym, plastykowym stoliku niedaleko wejścia, zupełnie się nie kleiła.
Z otwartych drzwi wielkiego kina po drugiej stronie ulicy zaczął się wysypywać hałaśliwy tłum. W jednej chwili pizzeria wypełniła się głośnymi śmiechami i pokrzykiwaniami.
Na środku stolika, między Jenny i Faith, stała nie tknięta, ogromna pizza capricciosa. Faith bezmyślnie bawiła się plastykowymi sztućcami. Jenny błądziła wzrokiem po jasno oświetlonym holu widocznym za przeszkloną ścianą.
W końcu to ona pierwsza przerwała milczenie.
— Jeszcze pięć minut — powiedziała cicho.
— Pięć minut do czego? — zapytała Faith.
— Za pięć minut minie pełna godzina, podczas której udało mi się nie zapłakać ani razu — powiedziała Jenny.
Faith skrzywiła się w melancholijnym uśmiechu.
— Mnie też.
— Czy Paul też tu wpadnie? — zapytała Jenny. Faith wzruszyła ramionami.
— Być może — odparła z cichym westchnieniem. Przez dłuższą chwilę przy stoliku panowało milczenie.
— Ciągle nie mogę uwierzyć, że to Eve ukradła te pieniądze — odezwała się w końcu Faith marszcząc brwi. — Mam w nosie to, co powiedział Ian.
— A dlaczego właściwie miałby kłamać? — spytała Jenny, opierając brodę na złożonych dłoniach.
Faith zagryzła usta.
— Wiem, że Eve zawsze brakowało forsy. Ale czy policja przeszukała jej dom? Albo chociaż schowek?
— Nie sądzę, aby Ian powiedział o tym komukolwiek. Z wyjątkiem mnie. A ja zwierzyłam się z tego tylko tobie.
— Może lepiej będzie, jeżeli zachowamy to dla siebie — powiedziała Faith.
— Tak, ja też tak myślę — przytaknęła jej Jenny.
Faith potrząsnęła z powątpiewaniem głową.
— To jest po prostu bez sensu. W całym swoim życiu Eve ani razu nie popadła w tego rodzaju kłopoty.
— Tak, wiem — szepnęła Jenny czując, że za chwilę znów się rozbeczy.
— I zwróć uwagę na to, że byłyśmy jej najlepszymi przyjaciółkami — ciągnęła w podnieceniu Faith. — Nawet gdyby tylko pomyślała o buchnięciu pieniędzy z balu, dowiedziałybyśmy się o tym.
48
4 — Śmierć uderza z półobrotu
49
Prędzej czy później. W żaden sposób nie zdołałaby ukryć czegoś takiego przed nami.
— Ian uważa, że to Ross zamordował Eve dla zdobycia tych pieniędzy — powiedziała Jenny z wzrokiem utkwionym w szklanej ścianie.
— Tak? To po prostu straszne! Jak mogło mu strzelić do głowy coś takiego! — wykrzyknęła Faith, szczerze wstrząśnięta tym stwierdzeniem, a potem utkwiła wzrok w oczach Jenny. — A ty, co ty o tym myślisz?
— Ja?... Sama już nie wiem, co myśleć — odparła z zakłopotaniem Jenny.
— O czym? — ozwał się nagle młodzieńczy głos.
Jenny uniosła głowę i zobaczyła Rossa, stojącego tuż przy niej.
Nie czekając na zaproszenie, Ross usiadł koło Jenny, muskając jej ramię rękawem swej skórzanej kurtki. Jenny odsunęła się do ściany.
Spoglądając przez stół na swą przyjaciółkę spostrzegła, że Faith nie próbuje nawet ukryć zgrozy, malującej się na jej twarzy. Z wykrzywioną w gniewie miną wpatrywała się w Rossa oskarżycielskim spojrzeniem.
— Jak wam leci, dziewczyny? — spytał cicho Ross.
— Nieszczególnie — odarła chłodno Faith.
Nad stołem zawisło lodowate milczenie. Jenny nie miała odwagi podnieść oczu na Rossa. Tylko Faith przeszywała go pełnym nie ukrywanej pogardy wzrokiem.
Jenny zaczęła gorączkowo zastanawiać się, co by tu powiedzieć.
Atmosfera stała się nie do zniesienia.
Ross zaczął stukać plastykowym widelcem w blat stołu.
Odezwijcie się! Powiedzcie coś, błagała w duchu Jenny. Czuła, że nie wytrzyma długo tej udręki.
Ale co można powiedzieć chłopakowi, który być może zamordował waszą najlepszą przyjaciółkę?
W końcu Ross przerwał milczenie. Pochylił się nad stołem i zatopił w oczach Faith palące spojrzenie.
— Być może następną osobą, którą zamorduję, będziesz ty! —
powiedział z naciskiem.
rozdział 14
Faith po prostu zatkało.
Twarz Rossa stężała od gniewu. Nadal siedział pochylony w stronę Faith.
— To jest właśnie dokładnie to, co myślisz — powiedział oskarżycielskim tonem. — Że to ja zamordowałem Eve! Że masz przed sobą jakiegoś zboczonego psychola! Może nie?
— Nie, my wcale nie... — zaczęła Jenny.
Faith z całej siły uchwyciła się palcami krawędzi stołu. W jej szeroko otwartych oczach pojawił się strach.
— A co o tym sądzi policja? — zapytała chłodno.
— Uwierzyli mi! — wykrzyknął Ross. — Ale widzę, co myślicie wy dwie! Przecież ja nie miałem żadnego powodu, żeby zabijać waszą koleżankę. Po prostu żadnego!
Głos Rossa rósł stopniowo, przechodząc w końcu w krzyk. Kilka osób odwróciło głowy w jego kierunku. W przejściu zatrzymał się kelner, przypatrując mu się podejrzliwie.
— Wymień choćby jeden powód! — powiedział Ross, świdrując Faith swym wzrokiem. — Choćby jeden powód, dla którego miałbym zamordować Eve! No, mów! Czekam!
— Ty... ty chyba oszalałeś! — krzyknęła Faith. — Zobacz, wszyscy gapią się już na nas!
— Mam to w nosie! — wrzasnął Ross, waląc obiema pięściami w blat stołu, a potem z wściekłym pomrukiem zaczął wycofywać się w stronę przejścia.
Jenny złapała go za rękaw kurtki.
— Wcale nie uważam, że to ty zrobiłeś — powiedziała pojednaw
czym tonem.
Ross rzucił jej niepewne spojrzenie.
— Naprawdę, możesz mi wierzyć — powiedziała Jenny. — Ale obie jesteśmy tym wszystkim tak strasznie zszokowane. Nie wiemy już...
— Ej, jest już Paul. I Ian — przerwała jej Faith, machając ręką w kierunku holu za szybą. — Muszę lecieć — dodała, a potem szyb-
50
51
ko uniosła się i wysunęła zza stołu, nie próbując nawet ukryć, że pragnie jak najprędzej zmienić towarzystwo. — Jenny, idziesz ze mną?
— Och... czekaj, za minutę — odparła Jenny, nie odrywając oczu
od twarzy Rossa.
Faith pobiegła do wyjścia. Jenny odprowadziła ją wzrokiem. Zobaczyła, że Faith mówi coś do Paula i lana, którzy podejrzliwie spojrzeli przez szybę w kierunku stolika, przy którym pozostała wraz z Rossem.
Odwróciła głowę i znowu utkwiła wzrok w jego twarzy.
— Musisz mi uwierzyć — powiedział błagalnym tonem Ross, chwytając ją za rękę. Ku jej zaskoczeniu dłoń Rossa była jeszcze chłodniejsza niż jej własna. — Nie zabiłem Eve. Nie miałem powodu, żeby to zrobić. Wierzysz mi? Naprawdę?
— Tak — odparła bez namysłu Jenny.
W tej samej chwili zdała sobie jednak sprawę, że nie istnieje nic, na czym mogłaby oprzeć tę wiarę. Wydarzyło się coś straszliwego. A ona czuła się zupełnie tym zdruzgotana. Tak jakby rozpadła się na milion drobnych kawałeczków, niczym jakaś niesamowita układanka, którą rozrzucono na wszystkie strony. I w której brakuje wielu fragmentów.
Zadała sobie pytanie, skąd właściwie przyszło jej do głowy to skojarzenie z układanką? I dlaczego jej myśli są tak rozproszone, tak skłębione w jakimś obłąkańczym rozwirowaniu?
W co tak naprawdę kazał jej uwierzyć Ross?
— Słuchaj, Ross, dlaczego umówiłeś się z Eve na randkę? — wy
paliła bez namysłu.
Ross z zakłopotaniem zmrużył oczy.
— Nie powiedziała ci?
— A niby o czym? I kto?
— Eve. Nie powiedziała ci? — powtórzył Ross. — Umówiłem się z nią dla pieniędzy.
rozdział 15
Jenny ze zdumienia wybałuszyła oczy.
— Dla pieniędzy? — krzyknęła. — To znaczy... dla pieniędzy
z balu?
Ross zmarszczył z zakłopotaniem brwi.
— Nie, miałem na...
Przy stoliku zatrzymała się kelnerka.
— Czy tej pizzy czegoś brakuje? — spytała wskazując nie tknię
tą, stygnącą pizzę na metalowej tacy.
— Nie, niczego — powiedziała Jenny, starając się zaprowadzić jakiś porządek w swych myślach. — Po prostu... rozmawiamy.
Kelnerka nachmurzyła się, a potem odeszła bez słowa, wycierając dłonie o biały kitel.
— Umówiłem się z Eve dla pieniędzy z waszego zakładu — powiedział Ross. — Założyłyście się przecież, prawda? Ty, Faith i Eve.
— Och, rzeczywiście — przytaknęła Jenny czując, że się czerwieni. — Więc chodziło o te pieniądze. Skąd się dowiedziałeś o naszym zakładzie?
— Eve mi powiedziała. O zakładzie i o tym, że koniecznie chce go wygrać. Zaproponowała mi, że podzielimy między siebie te dwadzieścia dolarów. Wiesz, tak, dla kawału. Uśmialiśmy się z tego do łez.
— Och! — szepnęła Jenny
Rzeczywiście, było z czego. Ale Eve straciła z tego powodu życie. Straszliwe myśli przytłoczyły ją znowu swym ciężarem. Jak przez mgłę uświadomiła sobie nagle, że Ross mówi do niej bez przerwy.
— Po prostu nie mogę w to uwierzyć — dotarły do niej jakby z oddali jego słowa. — Zwłaszcza po tym, co wydarzyło się tam, w New Brighton.
— Słucham? — zapytała Jenny, starając się odegnać natrętne myśli.
— Nie, nic — odparł cierpko Ross.
— Co wydarzyło się w New Brighton? — spytała znowu Jenny.
— Nic takiego — uciął krótko Ross. — Po prostu przez chwilę głośno myślałem.
Faith, Ian i Paul czekali na nią przed wejściem. Faith rzuciła jej ganiące spojrzenie.
— I co? Zamordował ją? — zapytał Paul.
Jenny zareagowała bezwiednym, gniewnym mruknięciem.
— Jak możesz mówić o tym z taką... obojętnością?
52
53
Paul wzruszył ramionami i przeczesał palcami swe gęste, jasne włosy.
— Nie gniewaj się, Jenny. Nie miałem na myśli nic złego. Byłem tylko zaskoczony, że zostałaś z nim tam w środku.
— Co Ross powiedział na policji? — spytał ostro Ian. — Dlaczego go wypuścili?
— Nie rozmawialiśmy o tym — odparła krótko Jenny.
— Radziłbym ci trzymać się z dala od niego — stwierdził Paul, strzepując jakiś pyłek ze swej szarobeżowej marynarki. — On wpędzi cię w kłopoty. Naprawdę.
— Nie masz o niczym pojęcia, Paul — odparła ostrym tonem Jenny. — Przestań zachowywać się tak, jakbyś zjadł wszystkie rozumy.
Paul zaczerwienił się.
— Dlaczego właściwie chcesz go bronić? — zapytał Ian. — To on zamordował Eve. Wszyscy jesteśmy tego pewni. Nie obchodzi mnie, co powiedział na policji. Wiemy przecież, że zaprowadził Eve do lasu i zamordował ją. Więc dlaczego próbujesz go bronić, Jenny?
— Idę do domu — stwierdziła Jenny. — Nie ma sensu stać tu i dyskutować o tym.
— Tak, masz rację. Idziemy — powiedziała posępnym tonem Faith, a potem wzięła pod rękę Paula.
— Podrzucić cię? — spytał Paul.
— Nie, dzięki. Jestem samochodem — odparła Jenny, sięgając do kieszeni kurtki po kluczyki. — Ale, ale, Paul, odebrałeś już z warsztatu swój samochód?
Paul kiwnął potakująco głową.
— Zdawało mi się, że potrzebowałeś nowej skrzyni biegów? — zapytała Jenny.
— Już ją zdobyłem.
— Skąd wziąłeś pieniądze? — spytał Ian.
Paul uśmiechnął się.
— Chcesz wiedzieć? Dostałem trochę przyspieszony prezent uro
dzinowy od anonimowej wielbicielki — powiedział, a potem ruszył
wraz z Faith w kierunku ulicy.
Jenny w zamyśleniu poszła wolnym krokiem za nimi.
54
W jaki sposób Paul zdobył pieniądze? Czy Faith złamała się i dała mu je? Przysięgała przecież, że tego nie zrobi. Więc skąd Paul wytrzasnął tyle forsy?
W poniedziałek po kolacji Jenny z przerażeniem zobaczyła Rossa przed drzwiami swego domu.
— Ross, co ci jest? — krzyknęła, wpatrując się w jego zasmuconą twarz.
— Chodzi o pracę domową z francuza — powiedział Ross marszcząc brwi. — Zupełnie nie mogę sobie poradzić. Słyszałem, że jesteś w tym dobra. I pomyślałem, że może zechciałabyś mi pomóc. Rozumiesz. Udzielić mi korepetycji.
— No, dobrze — odparła Jenny, zapraszając go do środka.
On jest niesamowity, pomyślała. Tak zwyczajnie, bez zaproszenia, przychodzi do cudzego domu. Czy w ogóle go to nie krępuje?
Mimo wszystko czuła, że jest zadowolona z tej wizyty.
Przeszedł ją lekki dreszcz. Gdybym tylko mogła pozbyć się tych wątpliwości, związanych z jego osobą, pomyślała. Gdybym mogła mieć pewność, że to, co mówił o Eve, było prawdziwe.
Ale pomimo tych wątpliwości zdawała sobie sprawę, że ma dla Rossa wiele szczerej sympatii.
Siedząc obok siebie na kanapie, wspólnie starali się przebrnąć przez zawiłości francuskiej gramatyki. Mniej więcej po upływie godziny Ross zamknął swoją książkę.
— No, chyba trochę mi się rozjaśniło. Jesteś wspaniałą korepety-torką, Jenny — powiedział dotykając lekko jej ramienia. Jego ręka delikatnie zsunęła się aż do przegubu jej dłoni. Ujął ją i powiedział: — A teraz chodźmy coś zjeść. Umieram z głodu.
— Och, Ross, nie mogę. Jutro rano trzeba iść do szkoły.
— Możesz, możesz. Dopiero kwadrans po ósmej. Przyrzekam odstawić cię do domu przed dziesiątą. A więc — zapytał tak, jakby rzecz była uzgodniona — dokąd idziemy?
Jenny nie chciała ryzykować natknięcia się na Faith albo Paula czy lana. Skończyłoby się to docinkami z ich strony na temat jej kontaktów z Rossem. Zaproponowała więc małą kawiarenkę w dzielnicy Old Village.
55
MMI
— Tam jest całkiem miło. No i niedrogo — powiedziała, a potem
popędziła na górę do swego pokoju po kurteczkę.
Otworzyła szafę, aby uzupełnić czymś odpowiednim to, co miała na sobie, czyli dżinsy i bluzkę z długim rękawem. Wybrała szeroki skórzany pas z wielką mosiężną sprzączką i opięła go wokół talii.
Potrzebowała jakiegoś kolorystycznego akcentu. Jeszcze raz zajrzała do szafy. Gdzie on jest? Gdzie jest ten niebieski żakiet?...
Poczuła nagły ucisk w gardle. Przecież pożyczyła go Eve. I to w tym żakieciku Eve została zamordowana.
Przysiadła na krawędzi łóżka czując, że ogarniają znienacka poczucie winy. Czy wychodzenie z Rossem tak krótko po śmierci Eve nie jest czymś niestosownym?
Wzięła głęboki oddech w nadziei, że to wrażenie minie tak samo raptownie, jak się zjawiło. A potem jeszcze raz podeszła do szafy i wyjęła z niej jasnoniebieski szalik, aby obwiązać nim szyję.
Wciąż zatopiona w rozmyślaniach o Eve zeszła na dół.
Ross siedział w saloniku, ze wzrokiem utkwionym w ścianę. Chyba nie zauważył jej wejścia.
O czym on tak myśli, zastanowiła się w duchu.
Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu, potem jednak postanowiła przerwać tę jego zadumę.
— A więc... idziemy?
■ Ross zerwał się na nogi i wciągnął swą lotniczą kurtkę. A potem wysunął rękę w kierunku drzwi.
— Apres toi.
Kiedy byli już o dobre półtora kilometra od jej domu, silnik niebieskiej hondy Rossa zaczął się dławić, wreszcie parę razy kichnął i zgasł.
— Co się stało? — spytała zaniepokojona Jenny. Wyjrzawszy
przez boczną szybę, zobaczyła tylko ciemne drzewa. Żadnych domów,
sklepów ani ulicznych świateł.
Samochód, tocząc się jeszcze siłą rozpędu, zjechał do krawężnika i zatrzymał się.
Ross trzepnął palcami wskaźnik poziomu paliwa. Stojąca pionowo strzałka opadła do pozycji poziomej.
56
— Skończyła się benzyna—jęknął, a potem odwrócił się w jej stronę. Jenny zobaczyła, że jego oczy połyskują niesamowitym blaskiem.
Musi być czymś bardzo podniecony, pomyślała.
Bezwiednie oparła się plecami o drzwi samochodu.
Nie, pomyślała. Nie, to nie może się zdarzyć.
Faith, Paul i Ian ostrzegali mnie. Ostrzegali mnie, żebym nie zadawała się z Rossem, przemknęło jej przez głowę.
Poczuła, że ogarnia ją paniczny strach. Zdała sobie sprawę, że znajduje się na jakimś pustkowiu i że ' pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby przyjść jej z pomocą.
Nikogo.
rozdział 16
— Przepraszam cię, naprawdę — powiedział cicho Ross nie od
rywając od niej wzroku. Zobaczyła, że jego twarz, ukryta w mroku,
przybliżyła się do niej. — Przepraszam cię, Jenny.
Co on ma na myśli, zaczęła się zastanawiać sparaliżowana ze strachu Jenny. Dlaczego on mnie przeprasza? Za co?
Czy może przeprasza mnie za to, co ma dopiero zamiar ze mną zrobić?
— Musimy iść na stację benzynową — powiedział Ross, a potem
odwrócił się i otworzył drzwi samochodu. Jenny poczuła chłodny po
wiew nocnego powietrza. — Zdaje się, że gdzieś tu niedaleko jest
jakaś stacja. Znajdujemy się w pobliżu Old Village. Idziesz ze mną?
Iść z nim? Iść z nim przez las?
Już na samą myśl o tym przejął ją dreszcz przerażenia.
Nie chciała jednak zostać sama w pustym samochodzie.
— Pewno uważasz mnie za skończonego jołopa — powiedział
Ross wysiadając z auta. — Byłem pewien, że mam jeszcze pół baku
benzyny — stwierdził pochylając się tak, aby Jenny mogła go słyszeć,
a potem potrząsnął z niedowierzaniem głową, jakby nie mógł pojąć
własnej pomyłki. — Ale przynajmniej nie pada. Chodź, Jenny, idziemy.
57
Jenny zawahała się. Stwierdziła, że jej oddech wraca powoli do normy.
On chyba nie chce zrobić mi nic złego, powiedziała sobie w duchu. Rzeczywiście skończyła mu się benzyna.
Zaczynam się już bać własnego cienia. Trzęsę się jak listek osiki. Czuję się tak przerażona, tak przerażona jego obecnością. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym.
Poczuła, że ogarniają zakłopotanie. A nawet wstyd.
Jeżeli nie ufam Rossowi, to dlaczego zgodziłam się z nim wyjść?
— I co, idziesz wreszcie? — zapytał niecierpliwym tonem Ross.
Jenny widziała ze swego miejsca unoszącą się przed nim mgiełkę
jego oddechu. Stał obok samochodu, z rękami w kieszeniach kurtki.
— Niedaleko stąd jest stacja Texaco, otwarta do późnych godzin — przypomniała sobie nagle. — Za tym wzgórzem, zdaje mi się.
— To świetnie! — wykrzyknął Ross. — Wskakuj za kierownicę. Będziesz kierować, a ja będę pchał. Miejmy nadzieję, że będzie czynna.
Jenny usiadła za kierownicą. Ross nie ma pojęcia, że; tak mnie przestraszył, pomyślała. Zdaje się, że byłby nieźle zszokowany, gdybym mu się przyznała.
Zszokowany i urażony.
Muszę wreszcie zacząć mu ufać, postanowiła w duchu. Przecież naprawdę go lubię. I on chyba mnie lubi, tak mi się przynajmniej wydaje. Stanowczo muszę przestać się go bać.
Jenny obserwowała Rossa we wstecznym lusterku. Skończywszy pompować benzynę włożył rękę do kieszeni swych przechodzonych dżinsów i — wyciągnął ją pustą. Poklepał się po kieszeniach skórzanej kurtki, nadal bez rezultatu.
Zobaczyła, że jego usta wykrzywiają się w bezsilnej złości. Potrząsnął głową i ruszył dookoła samochodu, aby podejść do drzwi, przy których siedziała Jenny. Podmuchy wiatru targały jego kasztanową czupryną.
Jenny opuściła szybę w drzwiach.
— Zdaje się, że mam dziś wieczorem wyjątkowego pecha —
mruknął z zakłopotaną miną. — Musiałem chyba zostawić portfel w domu. Przynajmniej mam nadzieję, że go nie zgubiłem. Możesz mi pożyczyć piątaka?
— Nie ma sprawy — powiedziała Jenny i wyciągnęła pięć dola
rów z torebki.
Ross chwycił banknot i pobiegł do kasy, aby uiścić należność.
Nagle przypomniała sobie o Eve i pieniądzach z zakładu, którymi jej przyjaciółka miała zamiar podzielić się z Rossem.
Westchnęła. Czy nigdy nie przestanę myśleć o Eve?
W chwilę potem Ross usiadł za kierownicą, zapiął pas i uruchomił silnik.
— Nie miej mi tego za złe — powiedział — ale chyba zatrzy
mam się na moment pod domem, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście
zostawiłem tam ten cholerny portfel. Wolałbym, żeby mnie nie za-.
mknęli za prowadzenie samochodu bez prawa jazdy.
Nie czekając na jej odpowiedź włączył bieg i odjechał ze stacji. Dopiero kiedy mijali cmentarz, Jenny zorientowała się, gdzie się znajdują.
— Mieszkasz przy ulicy Strachu? — zapytała.
— Tak — odparł niepewnie Ross, widząc jej zaniepokojoną minę.
—- Dlaczego wszyscy reagują tak dziwnie, kiedy im mówię, gdzie
mieszkam? — zapytał wyraźnie zmieszany.
— Chodzi o... mnóstwo... opowieści na temat tej ulicy — odparła Jenny przyglądając się mijanym właśnie ponurym, starym domom.
— Jakiego rodzaju opowieści?
— O morderstwach, niesamowitych potworach, duchach i innych takich przyjemnostkach — odpowiedziała Jenny nie odrywając oczu od okna.
— Daj spokój, Jenny — mruknął Ross. — Od lat nie wierzę w żadne duchy.
Nagle na dworze zrobiło się ciemniej i jeszcze bardziej ponuro. Jenny zorientowała się, że przejeżdżają obok lasu, i zamknęła oczy. To gdzieś tutaj zamordowana została Eve, przemknęło jej przez głowę.
Niespodziewanie Ross przyhamował, a potem zatrzymał samochód. Jenny spojrzała w stronę czerniejącego za oknem lasu.
58
59
Tak, to tutaj, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. To tu znaleźliśmy z Ianem ciało Eve, uświadomiła sobie z przerażeniem.
— Ross... dlaczego się zatrzymałeś? — zapytała rozdygotanym głosem.
— Tu właśnie mieszkam — odparł obojętnie, a potem wskazał ręką widoczny po drugiej stronie drogi, mały, przypominający pudełko domek. Ani wewnątrz budynku, ani przed nim nie paliły się żadne światła.
— Ale... ale... — wyjąkała niepewnie Jenny — to przecież dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie Eve...
— Wiem o tym! — powiedział Ross. — Nie myśl, że umknęło to uwadze policjantów! Zadali mi w związku z tym przynajmniej z tysiąc pytań! — wykrzyknął, a potem niewyraźnie mruknął coś pod nosem. — Zaraz będę z powrotem — rzucił wyskakując z samochodu i zatrzasnął drzwi.
Jenny patrzyła, jak znika w ciemnościach.
Została sama. Sama na straszliwej ulicy Strachu.
Dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym zamordowano Eve.
Odruchowo wyciągnęła rękę i zablokowała drzwi obok siebie. A potem wszystkie pozostałe. Spojrzała w stronę ciemniejącego po drugiej stronie drogi domku. Miała nadzieję, że Ross nie zabawi tam zbyt długo.
Nagle zauważyła jakiś ruch w oknie. Niemal niedostrzegalnie uchyliła się zasłona i w wąziutkiej szczelinie ukazała się smuga światła. Ktoś ostrożnie wyglądał na dwór.
Patrzy na mnie, pomyślała.
Zasłona została z powrotem szczelnie zaciągnięta. Domek znowu pogrążył się w mroku. Jenny nerwowym ruchem wcisnęła się w oparcie fotela.
Gdzie jest ten Ross? Dlaczego nie wraca?
Jej uszu doszedł jakiś trzask. Wstrzymała oddech i odwróciła głowę w stronę lasu. Wydawało się jej, że ów hałas dochodził ją z tej strony.
Co to mogło być?
Wytężyła wzrok, ale nic nie dostrzegła. Było zbyt ciemno. Nienaturalnie, niesamowicie ponuro i ciemno.
Czy ktoś się tam czaił?
Usłyszała, że ktoś szarpie za klamkę po drugiej stronie samochodu. Ktoś usiłował dostać się do środka.
Jenny otworzyła usta, aby krzyknąć. Z jej ściśniętego strachem gardła nie wyszedł jednak żaden dźwięk.
rozdział 17
Szarpnięcie klamką powtórzyło się.
— Jenny! Wpuść mnie do środka!
Głos Rossa.
Jenny pochyliła się w stronę drzwi koło fotela kierowcy.
— Och, Ross! Przepraszam!
Zwolniła blokadę i Ross otworzył drzwi.
— Przestraszyłem cię? Zdawało mi się, że jak zamykałem drzwi,
blokada nie była wciśnięta. — Usiadłszy za kierownicą, wręczył jej
pięciodolarowy banknot. — Znalazłem mój portfel. Dokąd teraz?
Jenny podniosła do oczu zegarek, starając się odczytać w ciemności godzinę.
— Robi się późno — powiedziała. — Może zjemy po hamburgerze w „Białym Zameczku"?
— Nie mam nic przeciwko temu — zgodził się Ross ruszając spod krawężnika. — Podrzucę cię do domu około dziesiątej. A potem wrócę do siebie i jeszcze raz przejrzę to zadanie z francuza.
Chwilę potem skręcił w Old Mili Road. Jenny przysunęła się do niego z uśmiechem. Była mu wdzięczna za to, że zabrał ją z tej przeklętej, ponurej ulicy.
Parę minut przed dziesiątą Ross zatrzymał samochód przed domem Jenny, zgasił motor i wyłączył światła. Jenny zaczęła się już z nim żegnać, kiedy Ross położył rękę na jej ramieniu, a potem przytulił ją do siebie i pocałował.
Próbowała się opierać, ale to tylko wzmogło jego natarczywość.
60
61
Oddała mu pocałunek. Przylgnęła do niego mocno, potem jeszcze mocniej. Zapragnęła całować się z nim przez całą noc.
Przyciągnął ją jeszcze bliżej. Wydawał się coraz bardziej spr&g* niony jej ust, nienasycony, zaborczy.
Kiedy ten pierwszy pocałunek skończył się wreszcie, oboje długo nie mogli złapać oddechu.
— W piątek wieczorem — powiedział ciężko dysząc. — Pójdziemy do kina albo na spacer, dobrze?
— Tak! — szepnęła z przejęciem, czując się jak w jakimś dziwnym transie.
Ross wyciągnął rękę nad jej ramieniem, aby otworzyć drzwi i nagle ich usta złączyły się znowu, a ramiona oplotły z całej siły.
To niesamowite! — przemknęło jej przez głowę.
W końcu wyskoczyła jednak na chodnik i pobiegła do wejścia. Na ustach wciąż czuła smak jego warg.
Cicho zamknęła za sobą drzwi. Prawie wszystkie światła w domu były wyłączone. Rodzice poszli dziś wcześnie spać.
Paliła się tylko lampa w saloniku. Jenny pobiegła, by ją wyłączyć, i potknęła się o leżącą na podłodze książkę. Książkę Rossa z tekstami . do francuskiego. Zapomniał ją zabrać.
Muszę mu ją oddać, pomyślała. Ross powiedział mi przecież, że ma zamiar uczyć się jeszcze dzisiejszego wieczoru.
Niewiele myśląc złapała kluczyki od samochodu i wybiegła z powrotem na dwór.
Znalazłszy się za drzwiami stwierdziła, że zaczął padać ulewny deszcz. Wiatr był tak silny, że jakiś poryw o mało nie pchnął jej z powrotem do środka.
Ścisnęła pod pachą książkę Rossa i popędziła do samochodu. Wzdrygnęła się na myśl, że w tak okropną noc pojedzie jeszcze raz na ulicę Strachu.
Dlaczego to robię? — zapytała siebie w duchu.
Aby zwrócić Rossowi jego książkę? Czy może aby zobaczyć go znowu? A może jadę po jeszcze jeden jego pocałunek? Tylko jeden?
Czując wciąż jeszcze lekki zawrót głowy, włączyła tylny bieg i ruszyła podjazdem w kierunku ulicy, a potem prosto przed siebie, w stronę domu Rossa.
Wciąż jeszcze czuła na sobie uścisk jego ramion, tak mocnych i zachIannych. I żar jego warg, wgryzających się w jej wargi z tak w^glką pożądliwością.
Pomknęła przez deszcz i wiatr, starając się nie zgubić drogi, ledwo widocznej przez rozmazaną wodną mgiełkę, pozostawianą na szybie przez wycieraczki. Kiedy skręciła w ulicę Strachu i znalazła się w pobliżu jego domu, deszcz trochę przycichł.
Zatrzymała się w połowie wysypanego żwirem podjazdu i nie wyłączając silnika wyskoczyła z samochodu.
Pochyliwszy głowę pod zacinającym deszczem, pobiegła w kierunku wejściowej werandy. Dom był całkowicie skąpany w ciemnościach. Rozejrzała się za samochodem Rossa, nigdzie jednak nie było go widać.
Trzęsąc się z zimna, nacisnęła dzwonek i usłyszała jego terkotanie we wnętrzu. Zaczęła czekać.
Cisza. Nie doszedł jej żaden szmer.
Słyszała tylko zacinające o ściany domu, gnane wiatrem krople deszczu.
Znowu nacisnęła dzwonek, tym razem nieco dłużej.
— Pokaż się, Ross! Gdzie jesteś? — krzyknęła na cały głos.
Czyżby Ross już spał? I wszyscy jego domownicy także?
Może lepiej wrócę do domu, szepnęła do siebie z westchnieniem zawodu. Zaczęła już schodzić z werandy, kiedy doszedł ją odgłos otwierania drzwi, które skrzypiąc uchyliły się powoli. Ukazała się w nich staruszka z siwymi, ciasno przyczesanymi włosami i obrzuciła Jenny nieufnym spojrzeniem.
— Dobry wieczór — powiedziała Jenny przymuszając się do
uśmiechu. — Bardzo przepraszam, że robię pani kłopot o tak późnej
porze. Przyniosłam to dla Rossa. — To mówiąc wyciągnęła przed
siebie książkę do francuskiego.
Staruszka spojrzała na Jenny jeszcze bardziej podejrzliwie.
— Dla kogo? — spytała skrzekliwym głosem.
— Dla Rossa — powtórzyła Jenny. — Dla Rossa Gabriela. Kobieta pokręciła przecząco głową.
— Rossa Gabriela? Nie ma tu nikogo o takim imieniu i nazwisku. Powiedziawszy to zatrzasnęła drzwi.
62
63
rozdział 18
Następnego dnia Jenny spóźniła się do szkoły. Przez prawie całą noc nie spała.
Ciągle miała przed oczami mały domek przy ulicy Strachu. Dom Rossa. I siwowłosą staruszkę, która powiedziała jej, że nie ma tam nikogo o takim imieniu.
Nie lubię tego rodzaju zagadek, powtarzała sobie Jenny przewracając się bezsennie z boku na bok. W moim życiu pojawiło się ostatnio za dużo takich tajemniczych spraw. Za dużo zagadkowych, niesamowitych przypadków.
Koniecznie muszę dowiedzieć się prawdy o Rossie, postanowiła w duchu.
Uświadamiała już sobie w pełni, ile on dla niej znaczy i jak bardzo wszystkie jej myśli koncentrują się na jego osobie.
Czyżbym się zakochała? — rozmyślała na pół sennie, wpatrując się w sufit sypialni.
Może najpierw, zanim się zakocham, powinnam dowiedzieć się o nim całej prawdy? Całej, caluteńkiej.
Nie mogę przecież jednocześnie kochać go i odnosić się do niego podejrzliwie. A do tego jeszcze odczuwać przed nim strach.
Znalazłszy się w szkole, przeszukała w czasie przerw między lekcjami wszystkie korytarze. Nigdzie nie było śladu Rossa.
W czasie lunchu przebiegła oczami listę obecności w kancelarii. Znalazła przy jego nazwisku uwagę: nieobecny.
Pognała do stołówki. Przy stoliku, przy którym zawsze zbierała się cała jej paczka, siedziała samotnie i z posępną miną Faith. Naprzeciwko niej stała góra naleśników.
Jenny usiadła po drugiej stronie stolika.
— Gdzie są Ian i Paul? y
Faith wzruszyła ramionami, marszcząc przy tym brwi, a potem
podsunęła jej talerz z naleśnikami.
— Gdzie byłaś wczoraj wieczorem? Dzwoniłam do ciebie parę
minut po dziewiątej.
— Byłam... och... na mieście... z Rossem — powiedziała z zakło
potaniem Jenny.
Faith wybałuszyła z niedowierzaniem oczy.
— Jenny!... Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty i Ross...
— Mylicie się wszyscy co do niego! — przerwała jej ostro Jenny.
Faith przewróciła oczami.
— Tak, naprawdę! — stwierdziła Jenny stanowczym tonem. —
Faith, zachowujesz się wobec niego nie fair! I ty, i wszyscy pozo
stali.
Nie mogła już dłużej dusić tego w sobie. Ale także nie mogła otwarcie przedstawić Faith swych uczuć wobec Rossa, bo przecież Faith i chłopcy byli pewni, że to Ross zamordował Eve.
Musiała jednak powiedzieć komuś, co czuje naprawdę, a Faith nadal była jej najbliższą przyjaciółką.
Czując, że serce omal nie wyskoczy jej z piersi, Jenny pochyliła się nad stołem i zwierzyła się Faith ze wszystkiego. Powiedziała jej o tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru, i o tym, jak bardzo zaczyna jej zależeć na zdobyciu Rossa, choć zarazem wciąż jeszcze odczuwa przed nim tak wielki strach.
— Jestem pewna, że p o w i n n a ś się go bać — przerwała jej Faith, zatapiając w jej oczach palące spojrzenie.
— Słucham? Co masz na myśli? — zapytała Jenny.
— To, że wcale nie znasz prawdy o tym Rossie — odparła Faith zaskakująco twardym głosem.
Jenny nie podobał się sposób, w jaki Faith wymówiła jego imię. Zabrzmiało to jak jakieś przekleństwo.
— O czym ty mówisz?
— O pewnych sprawach, o których się właśnie dowiedziałam — odparła tajemniczo Faith.
Jenny przełknęła ślinę, a potem jeszcze bardziej pochyliła się ku przyjaciółce.
— Faith, powiedz mi wszystko. O czym się dowiedziałaś?
— Doszły mnie pewne pogłoski.
Jenny poczuła, że przeszywa ją nagły strach.
— Jakie pogłoski?
— Posłuchaj mnie, Jenny — powiedziała Faith mrużąc oczy. —
64
5 — Śmierć uderza z półobrotu
65
Nie spotykaj się z nim więcej, dobrze? Właśnie doszły mnie pewne słuchy. Być może są prawdziwe, a może nie. Mam zamiar wszystkie je sprawdzić. Ale tymczasem, na wszel...
— Faith, doprowadzasz mnie do szału! — krzyknęła Jenny czu
jąc, że traci panowanie nad sobą. — Musisz powiedzieć mi natych
miast wszystko, o czym słyszałaś!
Faith zgniotła w ręku papierową serwetkę, a potem zmarszczyła brwi, zagryzając w zamyśleniu usta.
— Muszę najpierw pogadać z tą dziewczyną. Z Jordan Blye.
— Z kim?
— Nazywa się Jordan Blye. Prawdopodobnie gdzieś ją tu widziałaś. Jest bardzo wysoka i ma długie jasnoblond włosy.
Jenny poczuła nagły ucisk w gardle. Przed oczami stanęła jej tamta dziewczyna. Przypomniała sobie przerażenie na twarzy Rossa, kiedy zobaczył ją w głównym holu.
— Mów, co wiesz na jej temat — krzyknęła. — Kim ona jest?
— Jordan przeniosła się tu właśnie z liceum w New Brighton — powiedziała Faith.
— Ze starej szkoły Rossa — mruknęła Jenny.
— Wie o nim to i owo — ciągnęła Faith. — Powiedziała Deenie Martinson, że...
— Hej, co tu się dzieje? — przerwał jej nagle młodzieńczy głos.
Jenny obróciła się na krześle i zobaczyła stojącego tuż za jej pleca
mi, uśmiechniętego szeroko Paula.
— Paul, gdzie się włóczyłeś tak długo? — spytała Faith.
— Słyszałyście najnowszą wiadomość na temat Rossa? — wykrzyknął Paul nie zwracając uwagi na pytanie swej przyjaciółki.
— Rossa? Co się z nim stało? — krzyknęła Jenny.
Paul wyszczerzył zęby w jeszcze szerszym uśmiechu.
— Och, widzę, że jeszcze to do was nie dotarło — powiedział
potrząsając głową. — Całe liceum nie mówi o niczym innym. Ross
nie przyjechał dziś do szkoły, ponieważ zaaresztowano go dziś rano.
Jenny zdrętwiała z przerażenia.
— Zaaresztowany? Za co?
— Za morderstwo! — powiedział szczerząc zęby Paul.
rozdział 19
Jenny poczuła, że zamienia się w bryłę lodu.
Miała wrażenie, że Faith i cała zatłoczona uczniami stołówka odpływa gdzieś daleko, za jakąś mglistą zasłonę. A ona unosi się samotnie w chłodnej, mrocznej przestrzeni.
Straszliwe słowo huczało w jej głowie jednostajnym echem.
Morderstwo. Morderstwo. Morderstwo.
— Jenny, dobrze się czujesz? — usłyszała dochodzący z oddali
głos Faith.
Otworzyła oczy. Znowu znalazła się przy stole pełnym naleśników i ciastek, pośród gwaru i znajomych twarzy.
Spojrzała ku drzwiom i zobaczyła stojącego w nich Rossa!
— Hej, słuchajcie! On jest tutaj! — krzyknęła do Faith i Paula.
Czy Ross ją spostrzegł?
Nie, chyba nie. Przyglądała mu się, jak szedł powoli przez wypełnioną ruchliwym tłumem stołówkę, aby usiąść w końcu samotnie przy najdalszym, stojącym prawie przy tylnej ścianie stoliku. Przez cały czas trzymał ręce w kieszeniach swej skórzanej kurtki. A teraz oparł jedną stopę na parapecie okna i zaczął patrzeć na dwór, tak jakby nie było tu nikogo prócz niego samego.
— Paul, jesteś kłamcą!:— Rzuciła oskarżycielskim tonem.
Okrągłe policzki Paula przybrały odcień sałatki z buraczków, wy
mieszanych z czerwoną papryką.
— Powiedziałem ci tylko to, co usłyszałem.
Jenny z hałasem odepchnęła swoje krzesło i wyskoczyła zza stołu.
— Jenny, gdzie idziesz? Wracaj! — krzyknęła za nią Faith.
Jenny była już jednak w połowie drogi. W jednej chwili znalazła się
obok Rossa, który nadal w milczeniu gapił się w okno. Zauważył ją dopiero wtedy, gdy poczuł dotknięcie jej ręki na ramieniu.
— Hej, to ty? — Wytrącony nagle z zamyślenia Ross aż podsko
czył na jej widok. Końcem buta podsunął jej krzesło.
Zauważyła, że mnóstwo uczniów patrzy w jej stronę. Gapcie się,
66
67
gapcie. Mam w nosie wasze głupie plotki i obrzydliwe pogłoski. Nie zwracając uwagi na wścibskie spojrzenia, usiadła naprzeciwko Rossa.
— Nie boisz się, że zobaczą cię w moim towarzystwie? — zapytał zgorzkniałym tonem Ross.
— Gdzie byłeś dziś rano? — spytała. — I dlaczego nie było cię w domu wczoraj wieczorem? Jeździłam do ciebie już po tym, jak się pożegnaliśmy.
— Naprawdę? — posępna mina Rossa ożywiła się trochę. Wiadomość wyraźnie go zaskoczyła.
— Zostawiłeś u mnie w domu książkę do francuskiego. Pojechałam, żeby ci ją oddać — wyjaśniła. — Ale spotkało mnie tam coś dziwnego.
Ross nie odpowiedział. Czekał na dalszy ciąg jej opowieści.
— Drzwi otworzyła mi jakaś staruszka. Powiedziała, że wcale tam
nie mieszkasz. I że nie zna nikogo, kto nazywa się tak jak ty.
Z piersi Rossa wyrwało się przeciągłe westchnienie. Jednak i tym razem nie odezwał się ani słowem.
Jenny utkwiła wzrok w jego oczach. Spodziewała się w nich znaleźć odpowiedź na swoje pytanie. Ale i tam jej nie było.
Ross zdjął wreszcie nogę z parapetu okna i pochylił się ku niej.
— Jenny — powiedział cicho, tak cicho, że jego słowa ginęły
prawie w krzykach i śmiechach wypełniających stołówkę — Jenny,
zaraz ci wszystko wyjaśnię.
rozdział 20
Jenny poczuła ciarki chodzące po jej plecach. Obejrzała się za siebie i zobaczyła, że Faith i Paul przez całą salę wytrzeszczają na nią oczy.
— Ta staruszka jest moją babcią — zaczął swoje zwierzania Ross. — Jej umysł nie funkcjonuje już tak, jak należy. Czasami zdarzają się jej różne zaćmienia świadomości. Woła mnie imieniem mojego ojca. A także myli mojego ojca z jej młodszym bratem, który umarł
68
dwadzieścia lat temu. — Ross westchnął ciężko. — Niełatwo jest żyć razem z nią pod tym samym dachem.
— Rozumiem — szepnęła Jenny, czując nagłą ulgę.
— Taka jest prawda — dodał Ross. — Wierzysz mi? — Jego słowa zabrzmiały bardziej jak wezwanie czy prośba niż zwykłe pytanie.
— Nikt w tym mieście nie wydaje się wierzyć nawet jednemu mojemu słowu — ciągnął gorzko, nie czekając na jej odpowiedź. — A ty, Jenny? Wierzysz mi choć trochę? Czy też ty także uważasz mnie za kłamcę?
Jenny poczuła ucisk w gardle. Cała ta historia zaczynała ją już złościć, ale jednocześnie czuła się urażona. Ross, którego miała przed sobą, nie był tym samym chłopakiem, z którym całowała się wczoraj wieczorem. Siedział przed nią jakiś ponury, rzucający wściekłe spojrzenia typek. Całkiem inny od Rossa, którego zdążyła już poznać.
— Co się wydarzyło dziś rano? — zapytała drżącym głosem. — Dlaczego nie przyszedłeś do szkoły? Paul powiedział, że cię zaaresztowano.
— O co chodzi temu Paulowi? — spytał Ross, rzucając wściekłe spojrzenie w kierunku Paula i Faith, siedzących po drugiej stronie sali.
— Wszyscy mówią tylko o tobie — powiedziała Jenny.
Ross odwrócił głowę do okna i zaczął błądzić wzrokiem po szarym, zachmurzonym niebie.
— No więc, gdzie byłeś? — spytała.
— Na policji — mruknął unikając jej wzroku.
— Nie powiesz mi nic więcej? — Głos Jenny pobrzmiewał szczerym zatroskaniem.
— Co mam ci powiedzieć? — żachnął się Ross. — Dopytywali się o Eve. Zdaje się, że twój przyjaciel Ian powiedział im, że Eve ukradła tysiąc dwieście dolarów zebranych na balu.
— Naprawdę to zrobił? — Jenny nie starała się nawet ukryć swego zaskoczenia.
— Policjanci powiedzieli mi, że przeszukali dom Eve i wszystko, co do niej należało, ale nie znaleźli ani jednego centyma. Próbowali nawet sprawdzić bankowe konto jej rodziców. Ale okazało się — kapujesz? — że jej starzy nie mają żadnych oszczędności.
— To straszne! — szepnęła Jenny.
69
— Więc, oczywiście, wezwali mnie — ciągnął Ross z gorzkim,
szyderczym uśmieszkiem w kącikach ust. — Chcieli wyciągnąć ze
mnie wszystko, co wiem o tych pieniądzach. A ja oczywiście nie mia
łem o tym zielonego pojęcia. Domyśliłem się, do czego oni zmierzają.
Oni przypuszczają, że to ja je zabrałem. Mają mnie za... — zawiesił na
chwilę głos i potrząsnął smutno głową. — A ty, Jenny, co ty o tym
myślisz? Uważasz, że mógłbym być złodziejem i...
Mordercą.
Dokończyła w myśli urwane zdanie.
Złodziejem i mordercą.
— Nie! — odparła bez namysłu. — Oczywiście, nie!
Czy rzeczywiście jestem tego tak bardzo pewna? — przemknęło jej przez głowę. — Czy nie mam co do tego żadnych wątpliwości? — Oczywiście, nie uważam nic takiego! — powtórzyła szybko, tak jakby chciała za wszelką cenę przekonać samą siebie.
Ross uśmiechnął się z przymusem.
— Dzięki — powiedział prawie niesłyszalnym szeptem, a potem westchnął. — Wszystko to, Jenny, zaczyna mnie już porządnie wkurzać. Widziałaś, w jaki sposób gapili się na mnie, jak tu wszedłem?
— Wiem, że... — zaczęła Jenny.
— Nic, tylko same plotki. Wszyscy mówią tylko o mnie. Oskarżają mnie prosto w twarz — przerwał jej ostro Ross. — Twoi przyjaciele. Faith, Paul i ten chudzielec... Ian... Mają na twarzach tyle nienawiści. Sam już nie wiem...
— Eve była bardzo lubianą dziewczyną — powiedziała cicho Jenny. — Ale nie przejmuj się tak moimi przyjaciółmi. Jak tylko policja znajdzie mordercę, wszystko się zmieni.
— Tak. Masz słuszność — odparł szyderczo Ross. — Jeżeli go znajdą. — Unikając jej wzroku, potrząsnął jakby z niedowierzaniem głową. — Czasami mam wrażenie, że prześladuje mnie jakiś pech. Gdzie bym nie poszedł, natrafiam na kłopoty.
— Co masz na myśli? — spytała.
Ross nie odpowiedział. Zdawał się być całkowicie pogrążony w jakichś posępnych rozmyślaniach. Jego twarz ożywiła się nagle.
— Och! Byłbym zapomniał! — wykrzyknął sięgając do kieszeni
kurtki. — Mam coś dla ciebie. — I wyciągnął ku niej coś niebieskiego.
— Nie! — krzyknęła Jenny zrywając się z miejsca. Jej krzesło z hałasem przewróciło się na podłogę.
— Nie!
W wyciągniętej dłoni Rossa spoczywał zwinięty szal Eve. Jenny rozpoznała go natychmiast. Był to ulubiony szal jej przyjaciółki.
Musiała mieć go na sobie razem z żakiecikiem tamtego wieczora, kiedy została zamordowana.
rozdział 21
— Jenny, o co chodzi? — krzyknął Ross, wyciągając ku niej rękę z niebieskim szalikiem.
— Oszalałeś? — wrzasnęła Jenny.
Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Odezwały się okrzyki zdziwienia i zaskoczenia.
Jenny nie zwracała na nie uwagi. Nie patrząc na nikogo pobiegła ku drzwiom.
— Jenny! Jenny! — słyszała za sobą krzyki Rossa.
Nie zatrzymała się jednak. Pomknęła schodami w górę i tylnym wyjściem uciekła na dwór. Nie zwracała uwagi na zimową niemal aurę.
On jest nienormalny! — rozmyślała gorączkowo. — On naprawdę musi być nienormalny!
W jednym momencie opowiada mi, jak to go denerwują posądzenia, że to on jest mordercą. A w chwilę potem powiewa mi przed oczami szalikiem zamordowanej dziewczyny!
To szaleniec, podsumowała swe rozmyślania, wdychając z bijącym sercem chłodne, wilgotne powietrze.
Szaleniec, niebezpieczny szaleniec.
Muszę trzymać się z dala od niego. Po prostu muszę!
Unikała go przez resztę popołudniowych zajęć. Próbował zagadać do niej w pracowni chemicznej, ale przesiadła się do stolika stojącego po drugiej stronie sali.
70
71
Zobaczyła, że biegnie po lekcjach w kierunku jej schowka. Prędko zatrzasnęła drzwiczki i zatarła za sobą ślad w zatłoczonych korytarzach. Znalazłszy się na parkingu zaczęła rozglądać się za Faith. Faith, gdzie się podziałaś? — rozmyślała przyglądając się wyjeżdżającym w kierunku ulicy samochodom. Ktoś musi podwieźć mnie do domu. Muszę wydostać się stąd, i to jak najprędzej.
Spostrzegła wreszcie Faith stojącą naprzeciwko Paula, niedaleko parkanu. Oboje mówili do siebie jednocześnie, wymachując dziko rękami. Ruszyła w ich stronę. — Hej, Faith...
Urwała spostrzegłszy nagle, że kłócą się zawzięcie. Przycupnąwszy za jakimś samochodem zobaczyła, że Paul krzyczy coś do Faith, a potem wskakuje do swego auta, które w tej samej chwili z ogłuszającym rykiem motoru i piskiem opon odjechało z parkingu.
Z wypiekami na twarzy, wymachując ramionami, Faith biegiem rzuciła się do bramy.
O co im poszło? — zaczęła zastanawiać się Jenny. Zrobiła parę kroków za przyjaciółką, potem jednak zatrzymała się.
Może lepiej nie wściubiać teraz nosa w jej sprawy, pomyślała. Zadzwonię do niej później, jak już się uspokoi.
Zadzwonię do niej wieczorem. Powiem jej, że miała rację co do Rossa. Powiem jej o tym szalu. I jakim szaleńcem jest w gruncie rzeczy Ross.
Powiem jej wszystko. A wtedy ona opowie mi, co wydarzyło się między nią a Paulem.
Zaczęła układać już w myśli zdania i słowa, przy pomocy których przedstawi starej przyjaciółce swoje zmartwienia.
Czy mogła przewidzieć, wlokąc się na piechotę w stronę domu, że już nigdy więcej nie zobaczy Faith żywej?
rozdział 22
Ross zadzwonił po kolacji. Jenny poprosiła jednak mamę, żeby powiedziała mu, że nie ma jej w domu.
— Co to za chłopak? — zapytała mama, przyglądając się Jenny
podejrzliwym wzrokiem. — Kiedy mu powiedziałam, że cię nie ma,
bardzo go to rozzłościło.
— To tylko kolega ze szkoły — odparła Jenny. — Nie potrzebu
jesz czegoś z supermarketu? Muszę tam skoczyć na małą chwilkę.
Dom towarowy był prawie pusty i robił przygnębiające wrażenie. Ale może to tylko sprawa mojego nastroju, pomyślała Jenny.
Kupiwszy parę drobiazgów, które akurat były je potrzebne, zatrzymała się przed „Słodką Dziurką", żeby zobaczyć się z Ianem. Od pewnego czasu nie zamieniła z nim ani słowa. Ciekawa była, czy humor poprawił mu się choć trochę.
Ian stał właśnie za kontuarem, przecierając mokrym ręcznikiem ekspres do kawy. Zdawał się być zaskoczony jej wizytą.
W szkłach jego okularów odbijał się czerwony neon, migający w oknie. Jego blada twarz wyglądała na zmęczoną.
— Jak się masz — powiedział, ściskając w ręku wilgotny ręcznik, a potem skrzywił się w wymuszonym uśmiechu. — Chcesz pączka? Dziś mamy specjalną odmianę, z nadzieniem z galaretki.
— Nie, dziękuję — odparła Jenny także się uśmiechając. — Byłam właśnie ciekawa, co u ciebie słychać.
Ian uniósł leciutko szczupłe ramiona. W trochę zbyt obszernym, biało-czerwonym kitlu, który kazano mu tu zakładać, wyglądał na małego chłopczyka.
— Chyba czuję się już trochę lepiej. Ale nadal słabo sypiam.
— Powiedz coś o tym. Co ci przeszkadza? — zapytała poważnym tonem Jenny.
— Miewam jakieś koszmarne sny — odparł Ian. — Naprawdę okropne.
— Mogę prosić jeszcze jedną kawę? — zapytał jakiś mężczyzna w niebieskiej, roboczej bluzie, siedzący trochę dalej przy ladzie. Wyciągnął rękę, aby podać Ianowi plastykową filiżankę.
Ian chwycił dzbanek z kawą i pospieszył w jego stronę.
— Po ile są faworki? — zapytała jakaś młodziutka dziewczyna
z jasnymi włosami, upiętymi na czubku głowy. — Nie te. Tamte —
dodała, wskazując ręką.
72
73
Ian pochylił się nad oszkloną gablotką, aby sprawdzić cenę. Dziewczynka poprosiła o dwie sztuki. Wskazała je palcem.
Pojawił się następny klient. Obsłużywszy go Ian wrócił do Jenny. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.
— Co za wieczór. Zaraz po lekcjach odwaliłem robotę w hurtowni
sportowej i o szóstej byłem już tutaj. Wiesz, co jadłem na obiad? Dwa
czekoladowe batoniki.
— Bardzo zdrowo — zażartowała Jenny przewracając oczami,
Ian spojrzał na zegarek.
— Jeszcze tylko pół godziny — powiedział, chwytając znowu
mokry ręcznik. — Pójdziesz ze mną na hamburgera albo coś w tym
rodzaju, jak stąd wyjdę?
Jenny przypomniała sobie nagle, że miała zadzwonić do Faith.
— Nie, nie mogę — powiedziała. — Muszę zadzwonić do Faith. Widziałam dziś po lekcjach, że kłóciła się okropnie z Paulem na parkingu.
— Normalka. Jak to zakochani — zauważył Ian, przeciągając palcami po swych obciętych krótko, ciemnych włosach. — Myślisz, że zerwą ze sobą?
— Nie mam pojęcia — odparła Jenny. Nagle zdała sobie sprawę, że jej własne problemy pochłonęły ją niemal bez reszty i nie zostawiła miejsca na rozmyślania o Faith i Paulu. — W takim razie do jutra, w szkole — powiedziała.
— Chyba że spotkamy się gdzieś wcześniej! — zażartował bez większego entuzjazmu Ian.
Zaraz po powrocie do domu Jenny popędziła do swej sypialni. Wyciągnęła antenę z bezprzewodowego aparatu i nacisnęła guzik, automatycznie wybierając numer telefonu Faith.
Faith podniosła słuchawkę już po pierwszym dzwonku.
74
— Gdzie ty się włóczysz? — zapytała rozdrażnionym głosem. — Dzwonię do ciebie przez cały wieczór!
— Byłam w supermarkecie — powiedziała Jenny. — Zatrzymałam się chwilkę dłużej, żeby pogadać z Ianem.
— Ach, tak... I co u niego? Ciągle w dołku?
— Myślę, że trochę się już pozbierał — odparła Jenny. — Oczy
wiście, nadał przeżywa tę historię z Eve. Ale haruje tak, że właściwie
nie ma kiedy usiąść, żeby użalać się nad sobą.
— Może to nawet lepiej — mruknęła w zamyśleniu Faith, a po
tem nagle zmieniła temat rozmowy. —• Słuchaj, Jenny, rozmawiałam
z tą dziewczyną, która chodziła do tej samej szkoły, co Ross. Wiesz,
z tą jasną blondyną, Jordan Blye.
— Naprawdę? — Jenny aż pochyliła się z przejęcia. — I co?
— Opowiedziała mi o paru naprawdę przerażających sprawach —
oznajmiła konfidencjonalnym tonem Faith.
Jenny poczuła, że serce skacze jej do gardła. Wcale nie mam ochoty dowiadywać się o tym, pomyślała. Ale chyba muszę.
— O przerażających sprawach? Dotyczących Rossa? — zapytała.
— Obawiam się, że tak — odparła przyciszonym głosem Faith. -—
Jenny, to na pewno wytrąci cięż równowagi. Ale ona powiedziała mi, że Ross...
W słuchawce odezwały się jakieś trzaski, tak jakby ktoś inny wszedł na linię.
— Poczekaj sekundę. Łączą mi rozmowę, na którą czekam — powiedziała Faith i odłożyła słuchawkę. Przez dobrą minutę na linii panowała cisza. A potem Jenny usłyszała znowu głos Faith. — Jenny, czy możesz wpaść do mnie? Naprawdę powinnaś usłyszeć te historyjki na temat Rossa, i byłoby lepiej, gdybyś dowiedziała się o tym nie przez telefon. Wolałabym, żebyśmy się spotkały.
— Faith... dlaczego chcesz mnie trzymać w takiej niepewności? — zaprotestowała Jenny. — Nie możesz powiedzieć mi tego od razu, teraz?
— Przyjedź do mnie — odparła błagalnym tonem Faith. — Proszę cię! Jestem zupełnie sama. Tata jest na jakimś koktajlu, a mama nie wróciła jeszcze ze Szwajcarii. W dodatku służąca ma dziś wychodne.
— No... dobrze — zgodziła się Jenny. — Ale potem opowiesz mi o twojej sprzeczce z Paulem, dobra?
Przez dłuższą chwilę Faith nie odpowiadała. Jakby ją zamurowało.
— Skąd o tym wiesz? — spytała w końcu.
— Byłam w tym czasie na parkingu. I widziałam wszystko na własne oczy — powiedziała Jenny.
— Co za dzień — westchnęła Faith. — No to pospiesz się, okay?
75
*
Jenny popędziła samochodem do dzielnicy North Hills, najbogatszej w całym Shadyside, i wjechała w długi i obszerny podjazd pod domem przyjaciółki, pozwalający zawrócić autem bez cofania się. Dojeżdżając powoli dróżką wyłożoną płytkami, spostrzegła ku swemu zaskoczeniu, że drzwi wejściowe są trochę uchylone.
— Dziwne — mruknęła do siebie półgłosem — i zajrzała do
środka.
— Faith! Jesteś tam? Odpowiedziała jej cisza.
— Faith! Nie zamknęłaś na dole drzwi! Nadal nie było żadnej odpowiedzi.
Ostrożnie pchnęła drzwi i weszła. — Faith! Jesteś na górze?
Cisza.
Przeszła przez salon umeblowany kosztownymi antykami.
— Faith? Czy jesteś tam w pokoju kominkowym? Gdzie jesteś? To ja!
W powietrzu unosił się słodkawy, żywiczny aromat drewna płonącego w kominku. Jenny pośpieszyła w kierunku sąsiedniego pokoju, spragniona widoku przyjaciółki. Zatrzymała się w drzwiach. Na ścianie naprzeciwko kominka tańczyły odblaski ognia.
— Faith? Odezwij się!
Na widok koleżanki z gardła Jenny wyrwał się przeraźliwy krzyk.
Faith leżała na plecach, z rozrzuconymi rękami. Jej nieruchome, martwe oczy wpatrzone były w sufit. Z ciemnej, głębokiej rany z boku głowy sączyła się krew, ściekając wąskimi strużkami po jasnych włosach.
Niedaleko jej ciała, na białym, splamionym krwią dywanie leżał ciężki, mosiężny pogrzebacz z kominka.
rozdział 23
Jenny chciała krzyknąć znowu, z jej gardła nie wydostał się jednak nawet szmer.
Stanęła jak skamieniała, ż otwartymi z przerażenia ustami. Podniosła ręce i przycisnęła je do skroni.
Więc to tak... Faith dowiedziała się czegoś tam o Rossie i leżała teraz bez życia, przemknęło jej przez głowę.
Czego też mogła dowiedzieć się o nim? I dlaczego musiała zapłacić za to tak straszną cenę?
Jenny poczuła, że całe jej ciało zaczyna dygotać. Wydawało się jej, że ściany pokoju chwieją się i kołyszą.
Podeszła do skórzanej kanapy i osunęła się na nią, kryjąc twarz w dłoniach.
— Faith! Faith! — Imię przyjaciółki bezwiednie spłynęło z jej ust.
Nagle cała zamieniła się w słuch. Co to mógł być za szmer?
Uniosła głowę i znieruchomiała.
Tak jakby ktoś otwierał gdzieś drzwi? A potem stawiał ostrożne kroki?
— Kto tam? — zapytała słabym, prawie niesłyszalnym głosem. Czy morderca nie opuścił jeszcze domu swej ofiary?
— Kto tam? Czy ktoś tu jest?
Wziąwszy parę głębokich oddechów Jenny zaczęła wychodzić z pierwszego oszołomienia. Sięgnęła po leżący na niskim stoliku do kawy bezprzewodowy telefon i drżącymi palcami wybrała 911.
— Halo? Błagam, prędko!... Moja przyjaciółka... została zamordo
wana!
W słuchawce odezwał się spokojny głos kobiety, która odebrała telefon.
— Proszę podać adres. Za pięć minut ktoś od nas tam będzie.
Jenny musiała ze wszystkich sił wytężyć pamięć, aby przypomnieć
sobie dokładny adres Faith. Miała w głowie zupełną pustkę.
W końcu jakoś wyjąkała ulicę i numer domu.
Och! — Znowu te ostrożne kroki? Jakby w korytarzu obok salonu.
Pokój zawirował znowu w jej oczach.
To już chyba koniec. Ja też tu umrę. Jestem tego pewna.
Starając się zwalczyć zawrót głowy, jeszcze raz pochyliła się nad telefonem.
— Zdaje mi się, że morderca jest jeszcze w tym domu — powie
działa chrapliwym szeptem. — Błagam... przyjedźcie prędko.
76
77
Pokój kołysał się w jej oczach na wszystkie strony. Chyba zemdleję, pomyślała z przerażeniem. A potem także zostanę tu zamordowana.
— Natychmiast stamtąd uciekaj — usłyszała w słuchawce spokojny, opanowany głos kobiety. — Po prostu odłóż telefon i wymknij się z tego domu. Postaraj się oddalić stamtąd najdalej, jak tylko będziesz mogła. Nasi funkcjonariusze już tam jadą.
— Tak, rozumiem- Mam uciekać jak najprędzej — powtórzyła Jenny. Zdawała sobie sprawę, że jej umysł nie funkcjonuje, jak należy.
Nie była pewna nawet tego, czy zdoła stanąć na nogach.
Pokój ciągle wirował jej w oczach. Ściany i meble chwiały się jak oszalałe. Płonące w kominku szczapy buzowały z ogłuszającym łoskotem, który rozsadzał jej czaszkę.
— Po prostu natychmiast wymknij się z tego domu — pouczył ją
stanowczy głos w słuchawce.
Wypuściła z rąk aparat, który potoczył się cicho po dywanie. Uchwyciła się mocno oparcia kanapy i wzięła głęboki oddech.
Teraz musisz stanąć. Musisz stanąć na nogach. Natychmiast musisz się podnieść!
Próbując zapomnieć o drżących kolanach, wstała.
Jeden krok. I następny.
Byle dotrzeć do drzwi korytarza.
Tajemnicze kroki zdawały się przybliżać.
Biegiem, prędko, nakazała sobie w duchu.
Muszę rzucić się biegiem. Nie mam ani chwili do stracenia.
Kiedy nie mogę!
W kominku za jej plecami strzeliła głośno jakaś iskra.
Ruszaj się! Prędko!
Nie mogę! Wpadnę prosto na niego!
Prosto w ociekające krwią łapy mordercy!
Pozbieraj się, powiedziała sobie w duchu. Zacznij wreszcie myśleć, Jenny, szepnęła do siebie, opierając się o framugę drzwi.
Ale jak to zrobić?
Zamknę drzwi na korytarz. I przekręcę klucz.
Tak! Zamknę drzwi na klucz i będę tu bezpieczna.
Wyciągnęła rękę w kierunku klamki.
Tuż przed nią zamajaczyła jakaś postać.
Za późno!
Ukryła twarz w dłoniach i zrobiła krok do tyłu. Stawiając niepewnie stopę, potknęła się i przewróciła na podłogę.
Tajemnicza postać stanęła w drzwiach salonu. Jenny wybałuszyła ze zdumienia oczy.
— Ty? Co ty tu robisz? — wrzasnęła z całej siły.
rozdział 24
— Jenny! Dlaczego masz taką minę? — krzyknął Ian. — Co tu
się stało?
Nie czekając na odpowiedź, podbiegł do Jenny i pomógł jej wstać.
— Ian, to ty? — jęknęła. — Naprawdę ty?
— Jenny, co ty wyprawiasz?
W tej samej chwili jego wzrok spoczął na Faith. Zdrętwiał. Po prostu zamarł bez ruchu, tak jakby straszliwy widok zamroził, zablokował jego wewnętrzne władze.
— Oooch! — Z jego ust wyrwał się niesamowity, bolesny jęk.
Rzucił się kolanami na biały dywan. Gwałtowny ruch sprawił, że
okulary zsunęły mu się z nosa i upadły obok niego. Nie zrobił jednak najmniejszego ruchu, aby je podnieść i włożyć z powrotem.
— Dopiero co rozmawiałem z nią przez telefon — powiedział.
— Ja też — jęknęła Jenny, osuwając się znowu na kanapę.
— Mówiła, że chce mi powiedzieć coś tam na temat Rossa. Więc
nie zwlekając przyjechałem tutaj. Drzwi były otwarte. Nigdy... nigdy
bym... — Słowa uwięzły mu w gardle, z którego wyrwał się stłumiony
szloch. Ciągle na kolanach, podsunął się do Faith, omijając zakrwawio
ny pogrzebacz i pochylił się nad nią, przykładając ucho do jej piersi.
-— Ian, ona nie żyje! — krzyknęła Jenny.
Ian odwrócił się i sięgnął po leżące na dywanie okulary, a potem niepewnie stanął na nogach.
— Musimy wezwać policję — powiedział.
78
79
— Już to zrobiłam...
— Musimy zaraz zadzwonić na policję — powtórzył patrząc na Jenny niewidzącym wzrokiem.
— Posłuchaj mnie, Ian — powiedziała Jenny, akcentując każde słowo. — Ja już ich wezwałam.
— Dlaczego Ross zamordował także i ją? — spytał Ian.
— Nie wiem — odparła Jenny czując na policzkach strugi gorących łez.
— Trzeba wezwać policję — powiedział Ian.
— Ian, błagam cię. Usiądź spokojnie. Ja już dzwoniłam na komisariat. Wezwałam policję.
— Ale musimy zadzwonić... — powtórzył Ian. Całe jego ciało trzęsło się jak w febrze.
Z westchnieniem ulgi Jenny uświadomiła sobie, że słyszy rosnący, przybliżający się z każdą sekundą dźwięk policyjnej syreny.
Żałobna uroczystość odbyła się w kilka dni później w kaplicy na cmentarzu w Shadyside. Lekcje zostały tego dnia zawieszone, tak aby uczniowie szkoły mogli wziąć udział w pogrzebie koleżanki.
Usiadłszy w jednym z dalszych rzędów, Jenny błądziła wzrokiem po złożonych wokół trumny kwiatach. Miała wrażenie, że ich promienne, jasne barwy zupełnie nie pasują do smutnego nastroju tego dnia.
Widziała siedzącą tuż za trumną mamę Faith, która przyleciała na pogrzeb ze Szwajcarii, i jej ojca. Trzymali się za ręce, przeżywając swój żal w pełnym skupienia milczeniu.
O kilka rzędów przed Jenny siedział Paul. Starał się'zdusić w sobie łzy, napływające mu do oczu.
On naprawdę darzył ją szczerym uczuciem, dumała Jenny, wycierając oczy zmiętą chusteczką.
Przeniosła wzrok na lana, siedzącego w tam samym rzędzie, co Paul. Jego twarz miała niezdrowy, żółtawy odcień. Zobaczyła czarne worki pod jego opuchniętymi oczami.
Wszyscy przyjaciele Faith przyszli tu licznie, aby złożyć jej ostatni hołd.
Nie było wśród nich Rossa.
Jenny nie widziała go ani razu od tamtego popołudnia, kiedy to wyciągnął z kieszeni niebieski szalik Eve i próbował go jej wręczyć, niczym jakieś upiorne trofeum.
Słyszała, że poszukuje go policja.
A także jego rodzice.
Ross znikł jednak na dobre.
Korytarze wypełnił dźwięk dzwonka, oznajmiającego koniec szkolnych zajęć. Jenny otworzyła swój schowek i zaczęła upychać w plecaku zeszyty i książki.
Zobaczyła, że w jej kierunku zbliża się szybkim krokiem Paul, i odwróciła ku niemu głowę. Szedł ze sprzętem do koszykówki zręcznie wymijając tłoczących się na korytarzu uczniów, tak jakby byli obrońcami wrogiej drużyny.
Na widok Jenny zwolnił trochę, a potem zatrzymał się.
Od pogrzebu Faith, który odbył się trzy dni wcześniej, nie zamienili ani słowa. Nigdy zresztą nie mieli naprawdę bliskich, przyjacielskich kontaktów.
Paul wymamrotał coś na powitanie.
Jenny zapytała, co u niego słychać.
— Jakoś łeci — odparł z niewyraźną miną.
Przez chwilę patrzyli na siebie z zakłopotaniem. Oboje nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć.
— Muszę lecieć — odezwał się w końcu Paul, przerzucając worek ze sprzętem na drugie ramię.
— Ja też — powiedziała Jenny. — Do zobaczenia.
Przez chwilę patrzyła za nim, jak spieszył w kierunku sali gimnastycznej. Nagle przed jej oczyma stanęła tamta scena, kiedy to kłócili się oboje z Faith na szkolnym parkingu.
Nigdy nie dowiedziała się, o co im wtedy poszło.
Teraz nie ma to już żadnego znaczenia, pomyślała gorzko.
Zarzuciwszy plecak na ramię zatrzasnęła drzwiczki schowka. Wciąż jeszcze myśląc o Paulu ruszyła w stronę wyjścia i wpadła prosto na Jordan Blye.
80
6
— Śmierć uderza z półobrotu
81
— Och!
— Przepraszam!
— Cześć. Chyba jeszcze nie rozmawiałyśmy ze sobą. Jestem Jenny Simpson.
— Wiem. Poznałam cię już z imienia i nazwiska — powiedziała Jordan z leciutkim skinieniem głową. Jej kręcone, jasne loki zafalowały przy tym ruchu. — Byłaś najlepszą przyjaciółką Faith, prawda?
Jenny kiwnęła potakująco. — Masz wolną chwilę? Chciałam pogadać z tobą.
— Pewno na temat Rossa, zgadłam? — spytała bez ogródek Jordan.
— Tak, zgadłaś.
Tuż obok nich przeszła hałaśliwa grupka uczniów, udających się na trening koszykówki. Otworzyli szeroko drzwi do sali gimnastycznej i korytarz wypełnił się odgłosami kozłowanych po podłodze piłek.
— Może byśmy połaziły trochę po parku? — zaproponowała Jenny, kierując się do tylnego wyjścia. Miejski park w Shadyside rozciągał się tuż za szkołą, przechodząc dalej w lasy rosnące nad brzegami rzeki Conononka. — Pogoda nie jest dziś chyba najgorsza. Czuje się prawie wiosenne powietrze.
— Nie mogę się już doczekać prawdziwej wiosny — powiedziała Jordan. — Zima była w tym roku taka okropna. I ciągnęła się tak długo.
Na dworze było jednak chłodniej, niż Jenny się spodziewała. Wiał porywisty wiatr i Jordan wciągnęła na głowę kaptur swego długiego płaszcza.
Rozmawiając o nauczycielach i drobnych, szkolnych sprawach, minęły parking dla kadry pedagogicznej, a potem także boisko do baseballu i boisko do piłki nożnej.
Nagle Jenny zatrzymała się i spojrzała za siebie.
— O co chodzi? — spytała Jordan, rozglądając się nerwowo na boki.
— Miałam dziwne uczucie — powiedziała Jenny. — Tak jakby ktoś szedł za nami.
Jakby pod wpływem nagłego impulsu ruszyły żwawiej alejką ginącą między drzewami. Pozbawione wciąż liści gałęzie nad ich głowami wyglądały krucho i bezbronnie. To dziwne, ale ja czuję się tak samo bezbronna jak one, pomyślała Jenny, a potem znowu obejrzała się do tyłu. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś je śledzi.
W parku nie było jednak widać nikogo.
— Nie gniewaj się, że jestem taka nerwowa — powiedziała. — Chodzi o to, że...
— Boisz się Roberta, tak? — przerwała jej Jordan.
— Kogo? — spytała Jenny, robiąc zdziwioną minę. — Jakiego Roberta?
— Roberta, czy Rossa — wyjaśniła Jordan. — Mówiłam Faith, że chodziłam z nim w zeszłym roku do tej samej szkoły. W New Brighton. Tyle że znałam go wtedy jako Roberta, nie Rossa. Nazywał się Robert Kingston. A my nazywaliśmy go Robby.
— Co ty mówisz? Robert Kingston? Niczego nie rozumiem.
— Po prostu zmienił sobie w tym roku imię — powiedziała Jordan.
— Jesteś pewna, że mówimy o tym samym chłopaku?
— Oczywiście — odparła Jordan. — Kogoś takiego jak Robby nie można pomylić z nikim innym.
— Ale dlaczego? Dlaczego on zmienił imię? — zapytała Jenny zatrzymując się na środku ścieżki, twarzą w twarz z Jordan.
— Nie jestem tego całkiem pewna — odparła Jordan. — Ale, jak przypuszczam, zrobił to z powodu dziewczyny, z którą chodził w New Brighton.
Zakłopotana Jenny zaczęła błądzić wzrokiem po twarzy Jordan.
— A dlaczego miałby zmieniać swoje imię, nawet jeżeli z nią zer
wał?
Przez chwilę Jordan nie odpowiadała, tak jakby ważyła w myśli, czy powinna kontynuować swe zwierzania. W końcu podjęła decyzję i wzięła głęboki oddech.
— On wcale z nią nie zerwał — powiedziała. — On ją zamordował.
rozdział 25
Jenny zdrętwiała. Poczuła, że serce skacze jej do gardła. Przysiadła
na leżącym koło ścieżki pniu ściętego drzewa. Jej plecak upadł na trawę.
Jordan pochyliła się nad nią z posępnym wyrazem twarzy. Kaptur
82
83
zsunął się z jej głowy, nie zrobiła jednak najmniejszego ruchu, aby wciągnąć go z powrotem. Podjąwszy raz decyzję, nie potrzebowała żadnej zachęty, aby mówić dalej.
— Sympatia Robby'ego nazywała się Karen Anders. Zdaje mi się,
że chodziła z Robbym od paru miesięcy. Mówiono, że zerwali ze sobą.
A potem Karen została zamordowana. Straciła życie w lesie, całkiem
niedaleko od budynku liceum w New Brighton.
Jenny potrząsnęła z niedowierzaniem głową i spojrzała do góry na swą nową koleżankę.
— I co, aresztowali Rossa?
— Nie — odparła Jordan. — Tylko go przesłuchano. Okazało się, że ma alibi. Policja wypuściła go więc. Ale wszyscy w szkole byli pewni, że to jego robota.
— Naprawdę tak myśleli? — spytała Jenny czując, że szokujące infomacje przyprawiają ją o zawrót głowy.
— Tak. Wiesz, jak to jest z takimi historyjkami — powiedziała Jordan, odrzucając do tyłu włosy. — Nikt nie miał wątpliwości, że to Robby ją zabił. On udawał oczywiście, że jej śmierć bardzo nim wstrząsnęła. Ale wszyscy wiedzieli, że to była jego sprawka.
Na niebie pojawiły się zwały ciemnych chmur. Zrobiło sję nagle ponuro i mrocznie. Bezlistne drzewa zakołysały się w porywach wiatru.
— Jejku! — wykrzyknęła Jenny, kręcąc z niedowierzaniem gło
wą. — Jejku, jejku!
Jak mogłam dać się tak podejść temu nędznikowi? — szepnęła w duchu. — Jak mogłam dopuścić, żeby całował mnie morderca?
— Policji w New Brighton nie udało się rozwiązać tej zagadki. Nie
odnaleźli sprawcy zabójstwa — ciągnęła Jordan. — Ale każdy uczeń
w szkole mógł im go wskazać palcem. Po tym morderstwie Robby
popadł też w inne kłopoty. Z paczką kolesiów jechał skradzionym sa
mochodem. Tłumaczył się, że nie wiedział o tym. Ale kto by uwierzył
takim opowiastkom?
Jordan zawiesiła na chwilę głos i skrzywiła się pogardliwie.
— On taki już jest. Kłopoty łażą za nim wszędzie, gdzie by się nie
ruszył. Krótko po tych aferach jego rodzice przenieśli się tutaj.
Przypuszczam, że chcieli dać Robby'emu szansę rozpoczęcia wszy
stkiego od nowa. I chyba z tego samego powodu zmienili mu imię
84
i nazwisko. Jego matka nazywała się z domu Gabriel. Potrzebował tego, żeby rozpocząć nowe życie.
— Ładne mi nowe życie — powiedziała gorzkim tonem Jenny.
Z jej piersi wymknął się cichy szloch. — Przyjechać tu tylko po to,
żeby zamordować moje dwie najlepsze przyjaciółki.
Ojej czoło rozprysła się nagle zimna kropla deszczu. Podskoczyła przerażona tak, jakby to był strzał z pistoletu. Zanosiło się na porządną ulewę. Jordan uspokajającym gestempołożyła dłoń na jej ramieniu.
— Tak, jak ci mówiłam, wszędzie, gdzie by się nie pokazał, ścigają go kłopoty — powtórzyła cicho. — Ale nie przejmuj się tym, Jenny. Policja w końcu go złapie.
— Ale ja nie mogę się tym nie przejmować! — wykrzyknęła Jenny. — Przejmuję się, i to nawet bardzo! Co będzie, Jordan, jeżeli on pojawi się znowu? Jeżeli wróci, żeby rozprawić się ze mną?
Kiedy Jenny wracała do domu, nad jej głową przetoczył się nagle grzmot. Czarne niebo przeciął zygzak błyskawicy.
Pochyliła głowę, by osłonić twarz przed deszczem, i poprawiła ramiączka plecaka.
Zimno. Tak mi zimno.
Jakbym czuła dotyk śmierci.
Po przejściu na drugą stronę alei Parkowej puściła się biegiem. Zaczynała się prawdziwa ulewa. Wzdłuż krawężników potworzyły się całe strumienie deszczowej wody.
Zobaczyła przed sobą dwa blade, ledwo widoczne przez ścianę deszczu, światełka. W pierwszej chwili pomyślała, że to także odpryski błyskawicy. Kiedy jednak światełka przybliżyły się, zobaczyła, że są to reflektory samochodu.
Zwolniła i rzuciła ukradkowe spojrzenie w ich kierunku.
Zobaczyła zatrzymujący się tuż przy niej niebieski samochód.
Mały, niebieski samochodzik.
Honda Rossa!
— Nie! — krzyknęła ze wszystkich sił i znowu rzuciła się biegiem. Szyba w drzwiach samochodu opuściła się.
— Może podwieźć? — usłyszała obco brzmiący głos.
85
Spojrzała w tym kierunku i zobaczyła uśmiechającego się do niej, młodego mężczyznę w baseballowej, czarnej czapce.
— Nie chcesz, żeby cię podrzucić do domu?
Jenny odetchnęła z ulgą. To nie Ross. Dzięki Bogu, to nie on. Zawahała się. Jasne, wolałaby nie przemoknąć do suchej nitki. Nigdy przedtem nie widziała jednak tego chłopaka.
— Nie, dziękuję! — zawołała głośno, aby przekrzyczeć jednostajny szum deszczu.
— Chodź, chodź, malutka, nie bój się. Ja nie gryzę — odkrzyknął młody kierowca szczerząc zęby.
— Powiedziałam już, że dziękuję, nie — zawołała nie zamierzając skorzystać z zaproszenia.
— Ja naprawdę nie gryzę. Chyba że będę musiał się odgryźć, jeżeli ty użyjesz swych ząbków — roześmiał się młody człowiek.
— Spadaj, i to już! — wrzasnęła Jenny.
— A ty się utop w tej deszczówie! — odkrzyknął ze złością młodzieniec i zamknął okno. Niebieski samochód ruszył ostro, tryskając fontannami wody spod kół.
— Co za miglanc — mruknęła do siebie Jenny. Uświadomiła sobie nagle, że cała dygocze. Dlaczego po świecie łazi tylu podobnych typków?
Pochyliła głowę, zaczęła biec. Wezmę w domu gorącą kąpiel, pomyślała.
Niebo rozdarła nagle następna błyskawica. W chwilę potem przewalił się grzmot, od którego zatrzęsła się ziemia.
Rozszalała się prawdziwa nawałnica. Jenny czuła, że po jej twarzy spływają całe wodospady zimnego deszczu. Przed sobą nie widziała już nic. Świat zamienił się w szarą, rozmazaną plamę. Rozmazaną, lodowatą i mokrą.
Nagle poczuła, że coś łapie ją za rękaw kurtki.
— Ross! — krzyknęła, zatrzymując się nagle.
O krok od siebie ujrzała przeszywające ją na wskroś, groźne spojrzenie jego ciemnych oczu. Poczuła, że dłoń trzymająca jej rękę zaciska się mocniej.
— Do samochodu! — rzucił twardym, nie znoszącym sprzeciwu
tonem.
rozdział 26
— O co ci chodzi, Ross? — krzyknęła Jenny. — Zostaw mnie!
Szarpnęła z całej siły ręką, aby się uwolnić, on jednak chwycił ją
jeszcze mocniej.
— Wejdź dt) samochodu — powtórzył przez zaciśnięte zęby.
Zobaczyła stojącą po drugiej stronie ulicy niebieską hondę civic.
Przednie drzwi obok kierowcy były uchylone, a z rury wydechowej dobywała się cienka strużka dymu.
Ross zaczął coś tłumaczyć, ale jego słowa rozpłynęły się w huku pioruna.
— Zostaw mnie! Odejdź! — krzyczała Jenny, wpatrując się
z przerażeniem w stężałe rysy jego twarzy.
Jak mogłam choć przez chwilę darzyć go sympatią, przemknęło jej przez głowę.
Jak mogłam dać mu się podejść tak głupio?
— Chcę tylko porozmawiać z tobą — nalegał Ross.
— Przestań ściskać mi rękę! To boli!
Oczy Rossa płonęły dzikim obłędem. Spod zmoczonej, ciemnej czupryny spływały mu na czoło strużki deszczu.
— Puszczaj! — wrzasnęła Jenny i wyszarpnąwszy rękę z uścisku
zaczęła uciekać.
Pośliznęła się jednak na mokrym chodniku. Ross chwycił ją wpół i wciągnął pod szklany daszek przystanku autobusowego. Przycisnął ją mocno do tylnej ścianki.
— Puść mnie! Proszę! — krzyknęła Jenny czując, że zdejmuje ją śmiertelny strach.
— Co się z tobą dzieje? — spytał Ross z dzikim błyskiem w oczach. Jego twarz wykrzywiona była wściekłością. — Myślałem, że będę mógł z tobą porozmawiać!
— Nie!
— Od czasu, jak próbowałem ci oddać ten twój szalik, zachowujesz się jak kompletna wariatka! — krzyknął Ross starając się przekrzyczeć szum ulewy.
86
87
— Mój szalik? — wrzasnęła Jenny. — Mój szalik?
Czy on całkiem już oszalał?
A w każdym razie, czy jest na tyle szalony, aby zamordować mnie tak po prostu, na środku ulicy?
Muszę jednak pozwolić mu dojść do słowa. Może w czasie, gdy będziemy rozmawiać, ktoś tu nadjedzie? I widząc, że on trzyma mnie tu siłą, uratuje mi życie?
— Gdzie byłeś od tamtej pory? — spytała.
— Jeździłem po okolicy — odparł, przyciskając jej ramiona do
ściany przystanku. — Włóczyłem się całymi dniami. Spędziłem parę
dni w motelu koło New Brighton. Ale kiedy dowiedziałem się o Faith,
wyjechałem stamtąd. Nie mogłem tam zostać. Musiałem spróbować
znaleźć...
Przecież to ty ją zabiłeś! — pomyślała Jenny. Poczuła, że ogarnia ją nagły przypływ wściekłości, nie do opanowania.
— Dlaczego ją zamordowałeś? Dlaczego?
Ross zmrużył oczy z wyrazem zaskoczenia na twarzy. Jego odpowiedź utonęła w kolejnym grzmocie.
— Jakim prawem oskarżasz mnie o to? — zapytał po chwili.
— Och, Ross, jesteś takim obłudnikiem. Poznałam się już na tobie — stwierdziła. — Nawet twoje obecne imię nie jest prawdziwe!
Po twarzy Rossa przemknął cień zaskoczenia.
— Wiesz o tym?
— Posłuchaj, Ross, chciałabym ci pomóc.
— Słucham? Co masz na myśli?
— Wezwiemy policję — odparła. — Przecież ty potrzebujesz pomocy. Potrzebny ci ktoś, kto...
— Zamknij się! — wrzasnął Ross. — I przestań mnie prowokować!
— Dobrze, dobrze — powiedziała pojednawczo.
Zdała sobie nagle sprawę, że rozjątrza go tylko coraz bardziej.
Spojrzała ponad jego ramieniem ku ulicy. Dlaczego nikt nie nadjeżdża? Czy naprawdę nie zjawi się ktoś, kto by mi pomógł uwolnić się od niego?
Jeszcze jedna błyskawica rozdarła niebo zygzakowatym błyskiem.
— Wsiadaj do samochodu — rzucił sucho Ross.
Ile w nim złości, pomyślała. To ta złość kazała mu zabić Eve i Faith.
88
— Nie, Ross. Proszę cię! — powiedziała błagalnym głosem.
— Wsiądź do samochodu. Nic ci nie zrobię. Chcę tylko porozmawiać. Muszę porozmawiać z tobą spokojnie. Potrzebuję tego, Jenny.
— Nie, Ross, ja nie mogę! Nie mogę! — Całe jej ciało dygotało jak w gorączce. Serce omal nie wyskoczyło z jej piersi w panicznym strachu.
— Jenny, bądź rozsądna. Swoim zachowaniem wyprowadzisz mnie tylko z równowagi. Nie chciałbym...
— Spotkam się z tobą później! — rzuciła, nie pozwalając mu dokończyć.
Za wszelką cenę muszę uwolnić się teraz od niego, postanowiła w duchu. Muszę się dostać do domu.
— Spotkasz się ze mną? — spytał Ross przyglądając się podejrzliwie jej twarzy.
— Tak. Później — odparła bez namysłu. — Będziesz mógł spokojnie porozmawiać ze mną.
Wrócę do domu i zadzwonię na policję. Powiem policjantom, gdzie będą mogli go znaleźć. W żadnym razie się z nim nie spotkam. Absolutnie!
— Gdzie? — spytał Ross. — Gdzie się zobaczymy?
— Och... w centrum handlowym — starała się wymyślić coś na poczekaniu. — Wiesz, w tej pizzerii. Odpowiada ci ósma? Będę tam czekać na ciebie o ósmej. — Wypowiedziała te słowa niczym jakiś automat, głosem, którego sama nie rozpoznawała.
Ross puścił ją i odstąpił na krok. Na jego twarz zdawał się powracać spokój.
— Przepraszam cię — mruknął. — Chyba nie zrobiłem ci nic
złego, co?
Jenny potrząsnęła przecząco głową.
Czy on naprawdę pozwala mi teraz odejść? Czyżby udał się mój mały podstęp?
— Ja... ja zupełnie nie mogę zebrać myśli — powiedział Ross. —
Od pewnego czasu mam w głowie taki mętlik!
On jest całkiem pomylony, pomyślała Jenny. Pomylony psychol.
— Chcesz, to podrzucę cię do domu? — zaproponował Ross.
Teraz znowu zaczyna się stawać sobą, pomyślała Jenny obrzucając
go surowym spojrzeniem. Kiedy przestaje się wściekać, jest kimś zu-
89
pełnie innym. Tak jakby mieszkały w nim dwie różne osoby. Robert i... Ross... Tak, dwie osoby w jednej.
— Deszcz przestaje już padać — powiedziała. — Wolę iść do
domu na piechotę.
Ross podejrzliwie zmrużył oczy.
— Ale będziesz tam o ósmej? Przyrzekasz?
— Przyrzekam.
Przez chwilę jeszcze, oparta plecami o szklaną ścianę budki, odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zatrzasnął za sobą drzwi samochodu i nie odjechał.
— Jestem uratowana — szepnęła do siebie. — Zmusiłam go, że
by sobie pojechał. Jestem uratowana, przynajmniej ria razie.
Z bijącym sercem, wciąż jeszcze ciężko dysząc, odgarnęła z czoła zmoczony kosmyk włosów i poprawiła plecak zwisający z jej ramion. A potem popędziła do domu.
Przytwierdzona do lodówki kartka poinformowała ją, że jej mama musiała po południu zrobić jakieś zakupy, a potem pojechać po ojca na lotnisko. Powinniśmy być w domu około szóstej trzydzieści. Proszę cię, zacznij przygotowywać kolację, komunikowała kartka od mamy.
Jenny rzuciła na podłogę w kuchni plecak i mokrą kurtkę. Westchnęła z uczuciem zawodu. Miała nadzieję, że będzie mogła porozmawiać z mamą. Nie chciała być teraz sama.
Drżąc od przemoczonego ubrania, powlokła się do kuchennego telefonu, wiszącego na ścianie koło kredensu.
Lepiej, żeby policja złapała tego Rossa, pomyślała czując, że nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Spełnię w ten sposób swój obowiązek i poczuję się bezpieczna.
Tak rozmyślając podniosła słuchawkę do ucha. '
Cisza. Żadnego sygnału.
Kilkakrotnie nacisnęła widełki.
Bez rezultatu. Ciągle cisza.
Ciągle ta sama historia, pomyślała. Po każdym deszczu przemoczone kable odmawiają posłuszeństwa.
Czując, że znowu ogarnia ją paniczny strach, westchnęła ciężko, przełykając ślinę.
Jestem tu zupełnie sama, uświadomiła sobie nagle. A w słuchwce telefonu panuje cisza. Śmiertelna, głucha cisza.
O wpół do dziewiątej Jenny nerwowo chodziła tam i z powrotem po dużym pokoju na parterze. Zasłony w oknie od frontu były zaciągnięte. W całym domu paliły się wszystkie światła.
Gdzie może być mama i tata? — zastanawiała się z niepokojem.
Po raz tysięczny może podniosła słuchawkę telefonu. Nadal głucho, żadnego sygnału. Odłożyła ją z jękiem zawodu.
Ross musi być w tej chwili w pizzerii. Na pewno domyślił się już, że nie przyjdę, żeby się z nim spotkać.
Dlaczego mama i tata nie wracają jeszcze?
Potrzebuję ich tutaj. Nie chcę być całkiem sama.
Skrzyżowała ręce na piersi, aby choć trochę się rozgrzać. Gorąca kąpiel nie na wiele się zdała. Tak samo gruby sweter, wciągnięty na bluzkę.
Nagle zatrzymała się nasłuchując. Od strony wejścia doszły ją odgłosy kroków.
— Nareszcie -— wykrzyknęła na cały głos. — Wróciliście w końcu
do domu! — dodała, otwierając z rozmachem drzwi.
W tej samej chwili uśmiech zamarł na jej twarzy. Serce skoczyło jej do gardła.
— Ross! To ty!
Stojąc z twarzą w połowie tylko widoczną w żółtym świetle żarówki palącej się na ganku, Ross przeszył ją wściekłym spojrzeniem.
— Zapomniałaś o tym, że byliśmy umówieni? — spytał ostrym głosem.
— Nie próbuj wejść do środka! — krzyknęła. — Moi rodzice... poszli już spać. Obudzisz ich!
Pociągnęła drzwi, aby je zatrzasnąć, Ross włożył jednak stopę w szczelinę między nimi i framugą.
— Nie bój się — powiedział chłodno. — Jeżeli trzeba, potrafię
zachowywać się bardzo spokojnie.
90
91
rozdział 27
Widząc, że wciąż zbliża się do niej, cofnęła się z przestrachem w oczach.
— Ross! Co masz zamiar zrobić? — krzyknęła.
Bez jednego słowa Ross wdarł się do wnętrza i zamknął za sobą drzwi. Jenny wycofała się do salonu.
— A więc, gdzie byłaś przez cały czas? — zapytał podchodząc
do niej. Po drodze rozpinał swoją skórzaną kurtkę. — Zaniepokoiłem
się widząc, że nie przychodzisz.
Stojąc o parę kroków przed nią badawczo przyjrzał się jej twarzy. Jego chmurna, rozzłoszczona mina mówiła, że właściwie nie oczekuje od niej żadnej odpowiedzi.
— Posłuchaj, Ross — zaczęła zerkając po całym pokoju za czymś, co w razie potrzeby mogłoby posłużyć jej do obrony.
— Nie, to ty posłuchaj — przerwał jej ostro, wkładając ręce do kieszeni dżinsów.
Jenny spojrzała na zegar stojący na kominku. Mamo, tato, gdzie jesteście? Błagam, pospieszcie się!
— Masz to wypisane na twarzy — powiedział z nerwowym podnieceniem Ross. — Widzę, jak bardzo się boisz. I dokładnie wiem, co teraz myślisz. To samo, co wszyscy inni. Dlatego właśnie nie przyszłaś, żeby spotkać się ze mną. Tak? Odpowiadaj! Tak?
— Nie! — krzyknęła Jenny, czując, że nie jest już w stanie ukryć przed nim swego przerażenia. — Miałam... miał mnie podwieźć Paul. Tak, tak było. Paul miał mnie podwieźć do śródmieścia. Ale... coś mu wypadło i nie przyjechał.
Ross potrząsnął z cierpkim uśmiechem głową.
— Jenny, przecież ty zupełnie nie umiesz kłamać. Nie powinnaś nawet próbować tego robić.
— Wcale nie kłamię!
Zrobił parę kroków w jej kierunku.
Jenny znowu rzuciła rozpaczliwe spojrzenie na zegar. Gdzie oni są, mama i tata? Dlaczego ciągle nie wracają?
Spojrzawszy na Rossa spostrzegła, że trzyma w ręku niebieski szalik.
rozdział 28
Ross zrobił jeszcze jeden krok w jej kierunku. A potem ze złością cisnął w nią niebieskim szalikiem.
Jenny nie zrobiła najmniejszego ruchu, aby go podnieść. Ze zgrozą cofnęła się jeszcze bardziej.
— Oddaję ci twój szalik! — krzyknął Ross. — Może mi wresz
cie wytłumaczysz, dlaczego ta głupia szmatka wywołuje w tobie tyle
nienawiści do mojej osoby? Co w tym złego, że ci ją zwracam?
Czy to możliwe, aby on nie wiedział? — pomyślała Jenny. Czyżby zapomniał, że zabrał ten szalik po zamordowaniu Eve?
— To nie jest mój szalik! — powiedziała drżącym głosem. —
Ten szalik... — zawiesiła na chwilę głos i, opuściwszy wzrok na pod
łogę, nagle rozpoznała go.
To nie był szalik Eve. Był to niebieski szalik, który Jenny miała na szyi tamtego wieczora, kiedy po hamburgerach w „Białym Zameczku" całowała się z Rossem w jego samochodzie.
— Znalazłem go w moim aucie — powiedział cicho Ross, patrząc
na niebieską plamę na podłodze. — Więc co w tym złego, że chciałem
ci go oddać?
Jenny zdawało się, że słyszy łomotanie własnego serca. Poczuła, że się czerwieni.
— No, powiedz! — nie poddawał się Ross.
On nie panuje nad sobą, pomyślała. Pomyliłam się wprawdzie co do tego szalika, ale to nie oznacza, że moje wyobrażenia na temat jego osoby są całkowicie błędne.
Zamiast odpowiedzi wytrzeszczyła na niego przerażone oczy, niezdolna do ukrycia strachu.
92
93
— Zdajesz sobie sprawę, że mógłbym cię zabić za ten twój brak
zaufania do mnie? — krzyknął groźnie Ross.
Tak. Wiem, że jesteś zdolny do popełnienia morderstwa, pomyślała Jenny. Ale co mam teraz zrobić? Czy jest jakiś sposób na uratowanie życia?
— Nie jestem mordercą — powiedział cicho, robiąc krok w jej kierunku. Jenny cofnęła się. Za plecami miała już tylko kanapę.
— Dowiedziałaś się więc o tej dziewczynie z New Brighton?
— Tak — kiwnęła głową. — Słyszałam, że...
— Nie zabiłem jej. Szedłem tylko przez las, żeby skrócić sobie drogę. Znalazłem ją, i to wszystko. Była już nieżywa — mówił Ross odgarniając ręką kosmyk włosów z czoła.
Dlaczego nie jestem w stanie mu uwierzyć? — pomyślała Jenny. — Skąd właściwie mam pewność, że on kłamie?
— Zaczęły się rozchodzić plotki — stwierdził z goryczą w głosie
Ross. — Poczułem się zupełnie zaszczuty. Dokuczały mi dzieciaki ze
szkoły... Wiesz, jakie one potrafią być okrutne. Musiałem wynieść się
stamtąd, razem z rodziną. A teraz... teraz... wszystko to powtórzyło się
tutaj.
Co za obłudnik, pomyślała Jenny. Ciekawe, czy on sam wierzy w te wszystkie kłamstwa, które mi tu opowiada? Czy może być aż takim szaleńcem?
— Nie zabiłem Eve. Ani Faith. — Ross zaczął przemierzać pokój
wielkimi krokami. — Nie zabiłem ich. Nie zabiłem! — powtórzył
parokrotnie płaczliwym głosem.
On jest kompletnym szaleńcem. W dodatku niebezpiecznym dla otoczenia, stwierdziła w duchu Jenny, starając się ominąć bokiem kanapę.
— Dlaczego mi nie wierzysz? — spytał Ross, zatrzymując się
nagle tuż przed nią. — Dlaczego, Jenny?
Nie odpowiedziała mu. Zamarła bez ruchu, z wytrzeszczonymi wprost na niego oczami, rozmyślając gorączkowo, jak przed nim uciec.
— Byłem dziś na policji — powiedział konfidencjonalnym to
nem, pochylając się i napinając jednocześnie muskuły rąk, tak jakby
przygotowywał się do skoku. — Rozmawiałem z nimi dziś po połud-
94
niu. Powiedziałem im, że nikogo nie zamordowałem. Więc dlaczego wzywają mnie ciągle, żeby mi zadawać coraz więcej pytań?
— Dziś po południu byłeś na policji? — zapytała Jenny.
Ross kiwnął głową.
— Inaczej nie daliby mi spokoju. Powiedziałem im, że wtedy, gdy
została zamordowana Faith, byłem u mojego kuzyna w Waynesbridge.
Kuzyn to potwierdził.
Spreparowałeś tę historyjkę do spółki z kuzynem, żeby się uratować, pomyślała Jenny. I policja musiała zostawić cię w spokoju.
Ale teraz wydzwanianie do nich nie miałoby sensu, uświadomiła sobie straszliwą prawdę.
— Odczuwasz strach przede mną, prawda? — zapytał oskarży-
cielskim tonem Ross.
Jenny nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pytanie zaskoczyło ją zupełnie.
— Przejrzyj się w lustrze. Jesteś blada ze strachu — stwierdził
Ross, pogardliwie wyciągając ku niej wskazujący palec.
Co on zamierza teraz zrobić? I dlaczego robi to wszystko?
— Po prostu umierasz ze strachu — stwierdził Ross z dziwnym uśmieszkiem w kącikach ust.
— Wiesz co, Ross, idź stąd po prostu — powiedziała rozkazującym tonem, starając się mówić cicho i spokojnie. — Wracaj do domu!
W jego oczach pojawił się błysk urazy i żalu. A potem złość. Schylił się, aby podnieść z podłogi niebieski szalik, i w tym momencie Jenny rzuciła się w bok, przemknęła obok niego i pobiegła do,drzwi.
— Hej! — rzucił gniewnie Ross. Usłyszała, że rzuca się za nią
w pościg.
Ostro szarpnęła wewnętrzne drzwi, pchnęła ramieniem zewnętrzne skrzydło i ciężko dysząc zbiegła po stopniach werandy.
Owiało ją chłodne, nocne powietrze. Ziemia wciąż jeszcze była mokra po niedawnej ulewie.
Poczuła pod stopami utwardzoną powierzchnię podjazdu. Łapiąc chrapliwie powietrze, popędziła ku ulicy.
Byle dalej od niego. Jak najdalej, za wszelką cenę.
W połowie podjazdu poczuła, że Ross łapie ją z tyłu za sweter.
95
Z bolesnym jękiem rozciągnęła się jak długa na ziemi. Z rozpędu zwalił się na nią.
— Nigdzie mi nie uciekniesz — usłyszała jego ochrypły szept. Poczuła na policzku jego zdyszany, gorący oddech.
rozdział 29
— Proszę cię, puść mnie! — krzyknęła rozpaczliwie.
Ross zsunął się z niej i błyskawicznie stanął na nogach, a potem pochylił się nad nią, wciąż jeszcze ciężko dysząc.
— Nigdzie mi nie uciekniesz — powtórzył — dopóki nie po
wiesz, dlaczego nie wierzysz w to, co mówię.
Jenny uniosła się na kolana. Zmoczone w lodowatej kałuży dżinsy oblepiały jej uda. Bolał ją łokieć, którym podczas upadku wyrżnęła w płytę podjazdu.
— Powiedz mi to wreszcie, Jenny — poprosił łagodnie Ross, zni
żając głos prawie do szeptu. — Powiedz proszę.
Mógłby zdecydować się na coś, pomyślała Jenny. Raz się wścieka, a potem udaje, że jest słodki jak miód. W jednej chwili wrzeszczy jak opętany, to znów zaczyna błagać prawie na kolanach. Prawdziwy poplątaniec. Raz zachowuje się jak Robert, a w sekundę potem jak Ross. I tak na zmianę. Robert... Ross. Robert... Ross.
Mogę mieć pewność tylko co do jednej rzeczy.
Że nie ma zamiaru zostawić mnie w spokoju.
Jest obłąkanym pomyleńcem i nie zamierza wypuścić mnie ze swoich łap.
Nagle zobaczyła przed sobą jakieś białe światło. Krzyknęła, łapiąc się obiema rękami za głowę. Przez ułamek sekundy myślała, że to Ross rąbnął ją tak mocno, że zobaczyła wszystkie gwiazdy. Białe światło przemknęło jednak tylko po niej i zdała sobie sprawę, że to zwykłe reflektory.
Reflektory samochodu.
Rodzice wracają wreszcie do domu i ich samochód zbliża się właśnie podjazdem.
— Ross, słuchaj... to moi rodzice! — powiedziała szybko. — Wrócili nareszcie!
Ku jej zdumieniu jednak Ross zniknął.
Kiedy następnego ranka zadzwonił budzik, Jenny otworzyła oczy z nieznośnym uczuciem jakiegoś nieokreślonego lęku. Naciągnęła kołdrę na głowę, próbując stłumić dochodzące z dołu odgłosy rodziców, którzy krzątali się już po domu.
Tego rana wolałaby nie pójść do szkoły. Bała się, że spotka tam czyhającego już na nią Rossa.
Zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nie bała się go tak bardzo, jak teraz. Miała możność poznać go z jak najgorszej strony. Wczorajszego wieczoru mogła przyjrzeć się z bliska, do jak gwałtownych czynów był zdolny.
Dlaczego wypuścili go ci głupi policjanci? Czy nie umieli dostrzec, jaki on jest niebezpieczny? I dlaczego za każdym razem kupowali tak naiwne te jego rzekome alibi i inne wymówki?
Uświadomiła sobie, że nie poczuje się bezpiecznie, dopóki go nie przymkną. Nie będzie w stanie poczuć się bezpiecznie, dopóki on nie znajdzie się za kratami.
Ross zbliżył się do niej z pewną siebie miną, kiedy przechodziła korytarzem w stronę klasy, w której miała się odbyć pierwsza lekcja. Na jego widok Jenny schroniła się w toalecie dla dziewcząt i postanowiła poczekać tam aż do dzwonka.
Zostaw mnie w spokoju, modliła się w duchu. Proszę cię, Ross, zostaw mnie.
Kiedy próbował zagadać do niej w porze lunchu, musiała uciekać ze stołówki. A na ostatniej godzinie zerwała się z chemii i schowała w bibliotece, ponieważ była pewna, że Ross będzie na nią czekał przy wspólnej ławce w pracowni chemicznej.
Po lekcjach błyskawicznie upchnęła w plecaku zeszyty i książki, żeby jak najprędzej opuścić szkołę. Zatrzasnęła drzwi schowka i ruszyła do wyjścia od ulicy.
96
7 — Śmierć uderza z półobrotu 97
Ale on czekał już na nią.
Zobaczyła go nagle za zakrętem korytarza. Poczuła, że przeszywa ją na wskroś jego przenikliwe spojrzenie, utkwione w jej oczach. Miał na sobie czarny sweterek i również czarne, drelichowe spodnie. Cie-mnokasztanowa czupryna opadała mu kosmykami na czoło.
Jenny błyskawicznie odwróciła się.
Za wszelką cenę chciała przed nim uciec.
Szkolne korytarze zaczynały już pustoszeć. Daleko, w drugim końcu, paru uczniów rozmawiało jeszcze ze sobą. Jakaś dziewczyna przyklęknęła na podłodze, przeszukując dno schowka.
— Jenny! — krzyknął Ross. — Zaczekaj!
Jenny oddalała się już pędem w przeciwnym kierunku.
— Jenny! — zawołał ze złością, biegnąc tuż za nią. Dobiegła do zakrętu korytarza i usłyszała jakieś głośne śmiechy.
— Paul! — wykrzyknęła, dobywając tchu resztkami sił.
Paul i jego dwaj koledzy z koszykarskiej drużyny zaśmiewali się z czegoś. Na widok przerażonej miny Jenny urwali raptownie.
— Ej, zaczekaj! — krzyknąłjeszcze raz Ross, który także wyłonił się zza zakrętu. Ujrzawszy Paula i jego przyjaciół, stanął jak wryty i wytrzeszczył na nich oczy.
— Zostaw ją w spokoju, chłopie — powiedział Paul, stając między nim a Jenny, która pochyliła głowę, starając się złapać oddech.
Twarz Rossa stężała nagle.
— Chciałem tylko z nią porozmawiać — powiedział patrząc w podłogę.
— Zostaw ją —- powtórzył Paul tonem nie wróżącym nic dobrego, a potem, mając za plecami obu kolegów, szybkim krokiem podszedł do Rossa.
Jenny usunęła się pod ścianę.
Jakby na znak, że nie chce żadnej walki, Ross uniósł nad głowę obie ręce.
— Ej, chłopaki, nie chcę mieć z wami żadnych kłopotów — powiedział robiąc krok do tyłu.
— Ty gnojku! — krzyknął Paul. — Wiesz, co ci powiem? Od dawna czekam na okazję, żeby ci dołożyć!
— Stój! Zaczekaj! — zawołał Ross.
98
Jenny wzdrygnęła się, widząc, jak zaciśnięta pięść Paula ląduje twardo na brzuchu Rossa.
Zaskoczony Ross szeroko otworzył usta. Oczy wyszły mu na wierzch, a na twarzy momentalnie pojawiły się szkarłatne plamy. Złapał się za brzuch i upadł na kolana.
— Paul, dołóż mu jeszcze — powiedział któryś z jego dwóch kolegów.
Nie zniosę tego, pomyślała Jenny czując, że zaczyna ją mdlić. Po prostu nie potrafię tego znieść.
Plecak zsunął się z jej ramion i padł ciężko na podłogę. Zostawiła go i rzuciła się biegiem.
Doszły ją podniecone głosy wołających za nią chłopców. Nie obejrzała się jednak.
Biegła najszybciej, jak tylko mogła. Na dwór. Przez parking. Byle prędzej zanurzyć się w chłodnej, mglistej szarzyźnie deszczowego popołudnia.
Mam już dość tego wszystkiego- Naprawdę dość.
Nogi same poniosły ją przez miejski park za szkołą. Serce waliło tak, jakby chciało wyskoczyć jej z piersi.
Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy poczuła ostry ból gdzieś pod żebrami. Ciężko dysząc osunęła się na leżący obok ścieżki pień ściętego drzewa. Ten sam, przy którym rozmawiała z Jordan Blye i przy którym dowiedziała się tak strasznych rzeczy na temat Rossa.
Ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła szlochać. Chciała wypłakać cały swój żal i gniew po bezsensownej śmierci Eve. I Faith. A także zaprotestować przeciwko własnemu zagrożeniu.
Przecież musi być jakiś sposób na udowodnienie, że wszystkiemu jest winien ten Ross, rozmyślała żałośnie. Że to on zamordował obie moje przyjaciółki.
Moje jedyne, najlepsze przyjaciółki.
Musi być jakiś sposób na przekonanie policji, że to on jest tym, którego szukają.
Tylko jaki? Jak to zrobić?
Długo szlochała samotnie w bezludnym, cichym parku. Kiedy podniosła wreszcie głowę i otarła z policzków łzy, zaczynało się już ściemniać. Na ołowianym tle nieba odcinały się posępnie szare kontury ą1 drzew.
99
— Muszę wracać do domu — szepnęła do siebie z ciężkim wes
tchnieniem.
Przypomniał się jej porzucony plecak. Zostawiła go po prostu na środku korytarza. Ciekawe, czy leży tam jeszcze.
Otarłszy z twarzy resztki łez ruszyła żwawo z powrotem do szkoły. Czy aby tylne drzwi będą otwarte?
Na szczęście, tak.
Cichutko wśliznęła się do środka i skierowała w stronę korytarza, w którym rozegrała się dramatyczna sprzeczka. Ani śladu po rzuconym na podłogę plecaku. Może ktoś zaniósł go do kancelarii?
Znalazłszy się w głównym holu usłyszała jakieś głosy.
Drzwi kancelarii otworzyły się i ukazał się w nich Ross, ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę. Tuż za nim wyszedł dyrektor Hernandez. Energicznym gestem położył mu rękę na ramieniu i zaczął coś mówić z wielce surową miną.
— Och! — szepnęła w przypływie nagłego strachu.
Czy Ross ją zauważył?
Przez chwilę stała jak sparaliżowana. A potem otworzyła najbliższe drzwi i wśliznęła się do środka.
Znalazła się nagle w całkowitych ciemnościach.
To nie jest klasa, uświadomiła sobie z bijącym sercem. Jakieś małe pomieszczenie czy schowek.
Zamknąwszy oczy przytknęła ucho do drzwi i zaczęła nasłuchiwać. W chwilę potem doszły ją odgłosy kroków Rossa i pana Hernan-deza.
— Nie możemy tolerować przemocy i gwałtu w żadnej postaci —
perorował właśnie pan Hernandez.
To chyba jakiś ponury żart, pomyślała z gorzkim rozżaleniem Jenny. W jakim świecie pan żyje, panie dyrektorze? Ross zamordował już trzy dziewczyny!
Słysząc, że kroki się przybliżają, wstrzymała oddech i cofnęła się w głąb pomieszczenia.
Coś musnęło ją po policzku.
Coś zimnego. I martwego.
Poczuła na twarzy dotyk czyichś wilgotnych włosów.
Zakryła dłonią usta, aby nie krzyknąć.
100
Zdawała sobie jednak sprawę, że nie zdoła zdusić w sobie na długo krzyku, który już zaczynał rozsadzać jej płuca.
Razem z nią w pomieszczeniu znajdował się ktoś jeszcze.
rozdział 30
Poczuła, że za chwilę jej pierś rozerwie się z braku powietrza. Nie mogła dłużej dusić w sobie krzyku.
Muszę się stąd wydostać, pomyślała. Za wszelką cenę!
Starając się zwalczyć paniczny strach, chwyciła za klamkę i pchnęła drzwi. Nie poddały się jednak. Z jej gardła wydostał się straszliwy jęk.
Czyjeś wilgotne włosy znowu musnęły ją po twarzy.
Znowu pchnęła drzwi. A potem jeszcze raz.
— Uwolnijcie mnie stąd! Niech ktoś tu przyjdzie i mnie uwolni!
Próbowała pełnym głosem wołać o pomoc, ale strach ścisnął jej
gardło i stłumił rozpaczliwe krzyki.
Czy te drzwi zablokowały się na amen? Będzie musiała tu siedzieć niczym w pułapce?
Zamknięta razem z jakimś trupem?
Z desperackim jękiem przyłożyła ramię i pchnęła drzwi z całej siły.
Otworzyły się wreszcie.
Wyskoczyła na korytarz, zataczając się bezwładnie.
Tuż za nią ze schowka wypadła włochata szczotka na kiju. Jenny wybałuszyła na nią oczy, w przypływie niesamowitego zaskoczenia. Wielka, mokra szczotka do podłogi.
Nie żaden trup. Zwykła szczotka.
— Oto do czego doprowadził mnie ten Ross — mruknęła do
siebie, starając się odzyskać normalny oddech. — Przeraził mnie tak
bardzo, że wszędzie, gdzie bym nie poszła, widzę same trupy.
Poczuła, że całe jej ciało dygoce jak w gorączce. Nigdy już nie odzyskam dawnego spokoju, przemknęło jej przez głowę. Nigdy więcej.
101
Wciąż jeszcze zdyszana, zabrała z kancelarii swój plecak i czym prędzej pobiegła do domu.
Przekroczywszy próg usłyszała dzwonek telefonu. Rzuciła okiem na kuchenny zegar. Prawie piąta.
Gdzie też mogą być mama i tata? Pewno jeszcze w pracy. Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę.
— Halo?
— Jenny? To ja, Ian. — Głos szkolnego kolegi wydawał się być mocno czymś podekscytowany.
— Cześć, Ian. Jak leci? — spytała Jenny, sięgając jednocześnie do lodówki po puszkę coca-coli.
— Posłuchaj, Jenny... znalazłem dowód — powiedział Ian. — Naprawdę. Znalazłem dowód.
— Słucham? — spytała z zakłopotaniem Jenny.
— Zaraz będę u ciebie — powiedział Ian. — Zabiorę cię tam, na miejsce. Pokażę ci wszystko. Dobrze, Jenny? A potem zawieziemy to oboje na policję. Zgoda?
— Ian, przyhamuj trochę! — wykrzyknęła Jenny. — Co chcesz zawieźć na policję?
— Dowód, który właśnie znalazłem — odparł zdyszanym głosem Ian.
— Dowód? Jaki dowód? Na co? Ian, o czym ty mówisz? Dlaczego jesteś taki tajemniczy?
— Dowód na to, że Eve i Faith zostały zamordowane przez Rossa — powiedział Ian.
rozdział 31
W dziesięć minut potem Ian podjechał swym żółtym samochodem pod jej dom. Jenny pospiesznie napisała krótki liścik informujący rodziców, że wróci za kilka minut. A potem wybiegła.
102
— Ian, powiedz wreszcie, co znalazłeś — rzuciła niecierpliwie,
wsiadając do samochodu.
Szare oczy lana błysnęły podekscytowaniem spoza szkieł okularów, Ian miał na sobie gruby, granatowy marynarski sweter i wytarte drelichowe spodnie. Jego twarz wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle.
| Ale może tylko w zestawieniu z ciemnym tłem swetra.
i Zamiast odpowiedzi posłał Jenny przymilny uśmiech.
* — Poczekaj, aż zajedziemy na miejsce — powiedział cicho. —
Chciałbym, żebyś mogła zobaczyć to na własne oczy.
— Naprawdę masz jakiś dowód rzeczowy? — spytała.
Kiwnął potakująco głową i zaczął wycofywać się na tylnym biegu z podjazdu.
— Tak, Jenny, rzeczywiście go znalazłem. Naprawdę.
— Jak na niego natrafiłeś? — spytała niecierpliwie. — Gdzie?
t1 I co właściwie znalazłeś? Gdzie to się znajduje? Dokąd jedziemy?
Ian położył na ustach palec, dając jej do zrozumienia, by nie nalegała.
— Chcę, żebyś zobaczyła to na własne ocżfcf — powtórzył stanowczym tonem.
— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego jesteś taki tajemniczy — pożaliła się Jenny. —- Wolałabym, żebyś nie bawił się ze mną w kotka i myszkę. Jeżeli jesteś w stanie udowodnić, że to Ross jest mordercą...
— Nic się nie przejmuj. Mam na to dowód — przerwał jej Ian. Jego obie ręce spoczywały na kierownicy. Dodał gazu i pochylił się do przodu tak, jakby jak najprędzej chciał znaleźć się na miejscu. — Już prawie dojeżdżamy.
1 Powiedziawszy to skręcił w ulicę Strachu.
— Gdzie?... Gdzie ty mnie wieziesz? Do domu Rossa? — wy
krzyknęła Jenny.
Ian potrząsnął głową.
— Nie. Nie do jego domu. Ale to znajduje się dokładnie naprzeciw
ko niego.
Po lewej stronie ukazał się maleńki, przypominający pudełko domek Rossa. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, rozciągał się posępny, przerażający las.
— Chcesz powiedzieć, że... jedziemy tam, do tego lasu? W którym
i' 103
te
znaleźliśmy Eve? — wykrzyknęła Jenny, nie próbując nawet ukryć przerażenia.
Ian kiwnął z namaszczeniem głową, a potem zjechał na pokryte pożółkłą trawą pobocze i, wjechawszy między drzewa, zgasił silnik i wyłączył światła.
— To tu ją znaleźliśmy -1— wyszeptała bezsilnym głosem Jenny.
Widok majaczących za oknem samochodu drzew przypominał jej
tamte przerażające chwile. Oczyma wyobraźni ujrzała na nowo strasz-liwą.scenerię makabrycznego odkrycia sprzed paru tygodni.
— Tak — powiedział Ian sięgając do klamki.
— Ian, co ty tu właściwie znalazłeś? — zapytała. — Jakiego rodzaju dowód? Czy Ross coś tu zostawił?
— Zobaczysz sama. Chodź ze mną — odparł tajemniczo Ian.
Jenny posłusznie wysiadła z auta. Nie minęła jeszcze szósta, ale
niebo było już całkiem czarne, jak o północy. Księżyc i gwiazdy skryły się za zasłoną gęstej warstwy chmur. Było chłodno, ale bezwietrznie. Wszystkie drzewa stały w absolutnym bezruchu.
Jenny ruszyła za Ianem w głąb lasu, w kierunku miejsca, w którym kiedyś leżało martwe ciało Eve.
— Ian, dokąd idziemy? Jeszcze dalej? — spytała, czując na ple
cach gęsią skórkę.
Nigdy nie miałam zamiaru tu wracać, pomyślała za zgrozą. Nigdy, przenigdy nie pragnęłam znaleśc się znowu w tym strasznym miejscu.
-Ian powiedz mi wreszcie proszę Cię ! – powiedziała błagalnym tonem – tu jest ciemno. W jaki sposób zdołamy cokolwiek tu zobaczyć?
Ian strzelił nagle palcami.
-Och przepraszam. Zostawiłem coś w samochodzie – powiedziała potrząsając głową. – Nie ruszaj się stąd.
-Nie bój się, nigdzie nie pójdę – wyjąkała w odpowiedzi. – Ale wracaj jak najprędzej dobrze?
Niewysoka sylwetka rozpłynęła się w mroku. W chwilę potem Jenny usłyszała odgłos otwierania bagażnika samochodu. Wreszcie zobaczyła, że Ian wolnym krokiem podchodzi z powrotem ku niej, niczym czarny cień ledwo widoczny na ciemnym tle lasu.
— Ian... nie masz ze sobą latarki? — spytała dygocąc z zimna
i strachu. ...»
— Nie potrzebna mi żadna latarka — odparł cicho Ian. — Przyniosłem zamiast niej to. Dowód.
Co to za przedmiot, kołyszący się niewyraźnie w jego dłoni? Kij do baseballu?
— Ian, po coś to przyniósł? — zapytała czując, że las i wszystko naokół zaczyna wirować w jej oczach.
— To jest dowód — odparł sucho Ian, zatrzymując się o krok przed nią. Ujął kij w obie ręce i zamachnął się nim, zmuszając Jenny do odskoczenia.
— Na tym kiju, Jenny, znajduje się zaschnięta krew — powiedział cichym, obojętnym głosem. — Krew Eve. Więc jak widzisz, to jest dowód rzeczowy. Dowód na to, kto ją zabił.
— Ian... o czym ty mówisz? Nic nie rozumiem! — krzyknęła Jenny robiąc jeszcze jeden krok do tyłu. — Kto...?
— Tak, to ja! — wykrzyknął Ian. — To ja ją zabiłem! A tu jest dowód na to! Dowód rzeczowy!
— Ian, co ty wygadujesz? — spytała drżącym głosem Jenny. — I dlaczego mi to powiedziałeś?
— Ponieważ taka jest prawda — odparł Ian,. unosząc w górę groźny kij. — Tu masz dowód na to.
Pomimo mroku Jenny spostrzegła na jego twarzy dziwny, tajemniczy uśmieszek. :
— Czy ty... zabiłeś także Faith? — wyjąkała,ledwo słyszalnym szeptem.
— Musiałem to zrobić — odparł spokojnieje Ian. - Muszę powiedzieć ci coś jeszcze, Jenny — podjął po chwili tonem,w którym coraz wyraźniej pobrzmiewał odcień groźby. —-Kiedy zadzwoniłem do Faith, ty rozmawiałaś z nią właśnie, na drugiej lini. Tamtego wieczoru długo konferowałyście przez telefon. Faith opowiedziała ci o mnie..
— Co takiego? Nie, to nieprawa — krzyknęła. Jenny.
104
— Tak, tak było — stwierdził cichym, stanowczym głosem Ian, robiąc krok w jej kierunku. — Opowiedziała ci wszystko, prawda? Wszystko, co wiedziała o Eve i tych pieniądzach z balu, tak? Bo Faith wiedziała, kto je ukradł, i powiedziała ci o tym. Zgadza się?
— Nie! Nic podobnego! — odparła Jenny czując, że ogarnia ją fala strachu. — W ogóle nie rozmawiałyśmy o tobie.
— Rozmawiałyście, rozmawiały, Jenny. Musiałem więc bardzo śię spieszyć, żeby znaleźć się u Faith wcześniej niż ty. Nie mogłem dopuścić do tego, aby Faith opowiedziała ci jeszcze więcej. Ale ty i tak wiedziałaś już za dużo, nie wydaje ci się?
— Ian, przestań gadać głupstwa — krzyknęła Jenny. — Nie rozmawiałam z Faith ani o tobie, ani o pieniądzach z balu. Nigdy, nawet przez sekundę nie podejrzewałam Eve o to, że mogłaby ukraść te pieniądze. Nigdy coś takiego...
— Ale ona to zrobiła! — krzyknął Ian, po raz pierwszy podnosząc głos. — Byłabyś w stanie w to uwierzyć, Jenny? Nieskazitelnie uczciwa Eve! Najuczciwsza dziewczyna w całym mieście... i to ona właśnie ukradła te pieniądze, Jenny. Chcesz wiedzieć, dlaczego to zrobiła? Ukradła je dla mnie! Ukradła je dla mnie, ponieważ były mi potrzebne na studia w college'u.
— A ty... ty ją zamordowałeś? — krzyknęła przeraźliwym głosem Jenny, uświadamiając sobie nagle straszliwy ciężar jego słów. — Dlaczego? Ian, dlaczego to zrobiłeś?
— Ponieważ Eve była zbyt uczciwą dziewczyną — mruknął Ian.
— Nagle coś jej odbiło. Powiedziała, że powinniśmy oddać te pieniądze. Stwierdziła, że powinniśmy przyznać się do kradzieży i zwrócić je.
— Zawiesił na chwilę głos i żachnął się gniewnie.
— Zrozum, Jenny, ja nie mogłem tego zrobić. Już i tak harowałem
zbyt ciężko. Nie mógłbym nająć się do jeszcze jednej pracy po zaję
ciach w szkole. Więc nie mogłem oddać tych pieniędzy. Zupełnie nie
wiedziałem, co mam robić.
Jenny spostrzegła, że robi krok w jej kierunku, coraz mocniej ściskając obiema dłońmi straszliwy kij.
— Poszedłem po pracy do niej do domu, żeby z nią porozmawiać.
Miałem ze sobą ten kij. Wziąłem go ze sportowej hurtowni, w której
pracuję. Miałem zamiar podarować go jej małemu braciszkowi. Ale
Eve nie było w domu. Marky powiedział mi, że poszła na jakąś randkę. Po prostu... po prostu nie mogłem w to uwierzyć.
— Chwileczkę, Ian. Posłuchaj, chcę ci powie...
— Zamknij się! — przerwał jej ostro. — Wiem, z kim Eve wyszła tamtego wieczoru. Z Rossem. To nie było w porządku z jej strony. Czułem się tak urażony. Zniszczyła mnie kompletnie. Zasługiwałem na coś lepszego. Zbyt ciężko harowałem. Naprawdę, ponad siły. Czekałem na nią. Zobaczyłem ich oboje w jego samochodzie. Widziałem, jak się całowali. Więc kiedy Eve wchodziła na ganek swego domu, zawołałem ją. Przez cały czas miałem w ręku ten kij. Wcale nie miałem zamiaru jej zabijać, wierz mi, Jenny. Ale byłem taki zdenerwowany. Czułem się tak bardzo... oszukany, zdradzony.
Znowu przerwał, z nerwowym żachnięciem się. Z jego piersi wydarł się przeraźliwy, żałosny szloch.
— Po zamordowaniu jej przewiozłem ciało tu, do tego lasu. Położyłem je dokładnie naprzeciwko domu Rossa. Nie byłem w stanie zebrać myśli. Miałem w głowie niesamowitą kotłowaninę. Wiedziałem tylko, że muszę zrobić wszystko, żeby podejrzenia padły na Rossa. Zdawałem sobie sprawę, że tylko wtedy będę mógł normalnie żyć dalej.
— I następnego ranka celowo przywiozłeś mnie tutaj, żebyśmy mogli razem znaleźć ciało Eve? — zapytała Jenny rozdygotanym gło- * sem. Ian kiwnął potakująco głową.
— W ten sposób Eve straciła życie. Potem także i Faith — po
wiedział, przeczesując palcami swe krótko obcięte włosy, sterczące
niczym kolce u jeża. A potem uniósł oburącz kij. — Teraz umrzesz
także i ty, Jenny — powiedział cicho. — Strasznie mi przykro z tego
powodu. Naprawdę, strasznie. Ale tak ciężko, tak niesamowicie ciężko
musiałem pracować, żeby móc wreszcie jesienią iść do cołlege'u. Zaro
biłem w końcu te pieniądze.
— Ian!... Nie! Proszę! —jęknęła błagalnie Jenny.
— Zapracowałem na to, Jenny — powiedział szykując się do zadania ciosu. — Nie mogę pozwolić, abyś zrujnowała całą moją przyszłość.
— Ależ, Ian!... — wyszeptała Jenny, cofając się niezdarnie. — Chyba nie masz zamiaru mnie zabić? Nie zrobisz tego zresztą! — ciągnęła coraz pewniejszym tonem. — Nie uda ci się! Za twoimi
706
707
plecami stoi Ross! — wykrzyknęła w końcu wskazując ręką nad jego ramieniem.
Ian wydał jakiś pogardliwy pomruk.
— Wiesz, co ci powiem, Jenny? Wymyśl coś lepszego.
— Odwróć się, Ian, to zobaczysz — powtórzyła pewnym siebie głosem. — Ross stoi tuż za twoimi plecami!
— Masz mnie za kompletnego głupka? — wrzasnął gniewnie Ian.
— Ian, rzuć ten kij — odezwał się Ross. Pomimo mroku Jenny widziała napięcie malujące się na jego twarzy.
— Ty? — wrzasnął kompletnie zaskoczony Ian odwracając głowę, a potem z gniewnym okrzykiem zamachnął się kijem i z całej siły rąbnął nim Rossa, mierząc w jego głowę.
Jenny zamknęła oczy.
Usłyszała głuche uderzenie kija, który dosięgną! swego celu. A potem przeraźliwy jęk Rossa.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że Ross leży rozciągnięty na ziemi, a Ian, ściskając mocno obiema rękami straszliwy kij, zbliża się wolno ku niej.
rozdział 33
Ian przygotowywał się do uderzenia.
Jenny zrobiła krok do tyłu, omal nie potykając się o wystający z ziemi korzeń drzewa. Za plecami lana widziała Rossa, leżącego nieruchomo na plecach.
— Ian! Zamordowałeś już wszystkie osoby, z którymi się przyjaźniłam! — krzyknęła przeraźliwie. — Wszystkie!
Ian zamachnął się kijem.
W przypływie nagłej furii, o jaką nigdy by siebie nie posądziła, Jenny pochyliła się unikając ciosu, a potem rzuciła się na lana.
Z niesamowitym, zwierzęcym niemal rykiem złapała go za ramiona, zakręciła nim i przewróciła go na ziemię.
Muszę odpłacić mu za wszystkich, szepnęła sobie w duchu. Za Eve. Za Faith. I za Rossa.
Wyrwała kij z dłoni lana i w chwili, gdy próbował stanąć na nogach, przygwoździła go do ziemi, z całej siły przyciskając trzymanym oburącz kijem jego krtań.
— Och! — jęknął z wysiłkiem. — Nie mogę oddychać! Duszę
się!
Nie zważając na jego postękiwania, nacisnęła kij jeszcze mocniej. I jeszcze ze wszystkich sił, byle tylko przytrzymać przeciwnika, przy-dusić do ziemi, nie pozwolić mu na żaden ruch.
Za Eve. Za Faith. Za Rossa.
Ku swemu zdumieniu usłyszała obok siebie głośny, bolesny jęk.
Obejrzała się, wciąż przytrzymując lana przy ziemi, i zobaczyła, że Ross powoli podnosi głowę.
— Ross! Żyjesz! — zawołała w nagłym przypływie radości.
— Jesteś tego pewna? — zapytał Ross głosem zdradzającym, że jest w stanie oszołomienia. Podniósłszy się na nogi, zaczął rozcierać sobie ramię.
— Pomóż mi — jęknęła błagalnie Jenny. — Dłużej go nie utrzymam.
Ross pochylił się nad rozciągniętym na ziemi Ianem i usiadł mu na piersi.
Przygwożdżony do ziemi Ian stęknął bezradnie. Jenny oparła głowę na ramieniu Rossa.
— Usłyszałam okropne łupnięcie. Myślałam, że trafił cię w głowę. Byłam pewna, że...
— Niezręcznie się zamachnął — powiedział Ross. -— I wyrżnął mnie w ramię — dodał spoglądając z góry na lana. — Zrobiłeś trochę niepewny półobrót. Chyba nie grywasz zbyt często w baseball, co, Ian?
W odpowiedzi Ian wydał z siebie gniewny charkot.
— Ross, skąd dowiedziałeś się, że tu jesteśmy? — spytała Jenny.
— Jeździłem w kółko po okolicy, żeby jakoś pozbierać się do kupy — odparł Ross. — Wracałem już do domii i zobaczyłem, że idziesz z Ianem do lasu. Chciałem się dowiedzieć, co będziecie robić, więc poszedłem za wami.
— Tak się cieszę — powiedziała Jenny.
108
109
Ross uśmiechnął się, po raz pierwszy od czasu, jak go poznała. On jest nawet niebrzydki, kiedy się uśmiecha, przemknęło jej przez głowę.
— Byłaś po prostu świetna, kiedy uciekałaś przede mną — powiedział Ross. — Ciekawe, czy udałoby ci się pobiec tak samo szybko do mojego domu, żeby wezwać policję?
— Dobrze, zobaczymy — odparła Jenny, a potem skoczyła na równe nogi i cisnęła kij na ziemię. Nie tracąc ani chwili rzuciła się biegiem w kierunku drogi. Po kilkunastu krokach zatrzymała się jednak i odwróciła w jego stronę. — Hej, Ross, już nigdy nie będę uciekać przed tobą! — krzyknęła wesoło, a potem popędziła na dragą stronę ulicy Strachu, aby wezwać policję i położyć wreszcie kres przerażającej sekwencji bezsensownych mordów.
o autorze
— Skąd pan bierze pomysły do swoich książek?
Tak brzmi pytanie, które R. L. Stine'owi zadaje się najczęściej.
— Nie mam pojęcia, skąd one przychodzą — odpowiada. —
Wiem za to, że mam w głowie więcej takich przerażających opowieści,
niż byłbym w stanie ich zapisać. Nie starczyłoby mi czasu.
Jak dotąd, R. L. Stine napisał już prawie trzy tuziny książek o różnych tajemniczych historiach i budzących dreszcz thrillerów dla młodych czytelników. Wszystkie okazały się bestsellerami.
Robert urodził się i wychował w Columbus, w stanie Ohio. Obecnie zajmuje wraz z żoną Jane i trzynastoletnim synem Mattem duże mieszkanie, położone niedaleko nowojorskiego Central Parku.