Holt Margaret Pieśń dla doktor Rose

MARGARET HOLT

Pieśń dla doktor Rose

Tytuł oryginału:

A Song for Dr Rose

Harlequin Medical Romans tom 4(1'94)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od tygodnia wyż, zaś Beltonshaw, jedno z przedmieść Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu i dusić w nagrzanym, nieruchomym powietrzu. Toteż wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były na oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić, okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku na tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która zmierzała energicznym krokiem w stronę lekarskiej stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się; niejedna też dłoń podniosła się w geście pozdrowienia.

Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości swoich pacjentek. Miała dwadzieścia sześć lat, śniadą cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny węzeł z tyłu głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przo­du, ukazując letnią, zwiewną sukienkę.

Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się z lunchem od bufetu i przebiegła wzrokiem po sto­likach.

- Tutaj, Rose! - zawołał Paul Sykes, chirurg.

Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego.

Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy z oddziału każdego niemal dnia spodziewali się wieści o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że Rose i Paul zdecydowali się czekać z małżeństwem jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul dysponował przyczepą campingową nad jednym z po­bliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą w niej wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie ma w rozkładzie zajęć dyżuru. Dwa dni z dala od duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietni­cą, niemniej Rose dręczyła się myślą o ewentualnej reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa kolegów i koleżanek.

Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiorni­ka, znajdującego się w górnej kieszeni fartucha, dole­ciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można go było lekceważyć. Rose poderwała się od stolika i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie wiedziała jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka, patologia ciąży, ginekologia, obserwacja, oddział nag­łych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł to być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant na oddziale położniczym i ordynator oddziału gineko­logii, z którym miała dziś umówione spotkanie w spra­wie ewentualnego przedłużenia stażu. Będąc osobą niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem.

Uzyskała połączenie.

- Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak najszybciej do salki telewizyjnej na oddziale położ­niczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak padaczki.

Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniar­kę głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwo­ści, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała Paulowi do zrozumienia, że musi pędzić, po czym pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do salki, zdążyła tylko pomyśleć, że ona i Paul podjęli właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na stażu małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem.

Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią Jane Mowbray klęczały już siostra Tanya Dickenson i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że był to jeden z najcięższych przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie zapowiedzia­nej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły upływ moczu, szczękościsk i silne drgawki. Pani Mowbray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed atakami chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie niektórych z nich, a zmieniając parametry równowagi hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki zaczęły pojawiać się niemal codziennie. Stanowiło to poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dzie­cka, które miało się narodzić dopiero za sześć tygodni.

- Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klę­kając obok pielęgniarek.

- Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya Dickenson. - Spadła z krzesła podczas oglądania telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast zostały odesłane do sal. Niektóre z nich przeżyły prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczu­kową płytkę, a pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to w zasadzie wszystko.

- Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby język nie tamował przepływu powietrza.

Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie ręki do jamy ustnej.

- Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła Laurie Moffatt.

W tym samym momencie chora, sina na twarzy i zmieniona nie do poznania, kłapnęła zębami z całą siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose w ostatnim ułamku sekundy zdążyła uciec z palcami.

Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki. Do salki wpadł doktor Leigh McDowie, internista. Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie sprawiały może najlepszego wrażenia, lecz Rose ode­tchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych pacjentek z zadawnionymi zespołami chorobowymi, takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka.

- Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziew­częta. Nie klęczcie jak nad trumną. Skocz, Laurie, i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij komuś, lecz tak, aby naprawdę usłyszał, że chcę mieć tu butlę z tlenem.

Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła ze szczypcami, konwulsje zaczęły ustępować. Ciało chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mow­bray próbuje z powodzeniem sama oddychać. Mimo to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy pla­stikową maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli. Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg ustąpiła miejsca zdrowej różowości. Młoda kobieta otworzyła oczy.

- Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, ko­chanie. A teraz położymy cię na takim specjalnym wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego łóżka. Zasłużyłaś sobie na długi, spokojny sen - powiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcow­skim, po czym dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek: - Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój­dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem za drzwiami, ma jej towarzyszyć butla. Jej dziecko potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama.

Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze, i wspólnymi siłami ułożyli na nich chorą. Nie ode­zwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmie­chała półprzytomnym uśmiechem człowieka wyrwa­nego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się bolesne oszołomienie.

Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim łóżku, doktor polecił jednej z praktykantek ze szkoły położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego przebudzenia. Następnie dał siostrze Dickenson in­strukcję, aby codziennie aplikowała chorej stumiligramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo do czterystu jednostek. Co zaś się tyczy fenobarbitalu, to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed zaśnięciem.

- A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę herbaty?

Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała odpowiednie zarządzenia salowej. Przeszli do pokoju lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku w swobodnej pozie męża i ojca, który wrócił do domu po ciężkiej, całodniowej pracy.

- No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch podzielał mój pogląd, że w tym przypadku im wcześ­niej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze.

- Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya, wysoka i smukła dziewczyna o wyjątkowo jasnych włosach.

Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie takso­wały lekarza o tak zwodniczym sposobie bycia. Za­wsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przej­mował, a w dodatku nosił włosy niczym najprawdziw­szy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem jego kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt; wesołej i pogodnej blondynki.

Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi o pacjentkach, i studiowała kartę chorobową Jane Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDowie'ego. To prawda, że kwadrans temu wspaniale zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora Horsfielda „staruchem”, co nie brzmiało najgrzeczniej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty. Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic do zrobienia? A wreszcie te jego komicznie długie włosy, tak mało pasujące do lekarza, który prze­kroczył trzydziestkę. Do każdego lekarza.

Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił się ku niej na krześle z czarującym uśmiechem.

- A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne dzieciątko pani Mowbray nie jest zachwycone, że jego matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem.

- Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozważał możliwość wcześniejszego rozwiązania - odparła, nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery tygodnie to jednak ciągle trochę za mało, tym bardziej Że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże.

- Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego matka będzie każdego dnia krzesała te swoje epilep­tyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej większą ilością narkotyków, bo może odbić się to na jej chłopaku... czy dziewczynce.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powie­działa Tanya. - Poza tym Jane żyje w ciągłym stresie i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku. Pamiętajmy też o innych ciężarnych, u których jej napady wywołują irracjonalny strach.

Rose zesztywniała.

- Jestem przekonana, że podejmując decyzję pro­fesor Horsfield weźmie pod uwagę wszystkie oko­liczności.

- Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie? -- zapytał Leigh, dolewając sobie herbaty. - Jestem jak najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu czcigodnemu profesorowi. Zresztą stawiam sto przeciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed Upływem trzydziestego szóstego tygodnia.

Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała.

- Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca nad krainą wiecznych śniegów i lodów. I jakiż to cud sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi wspaniałymi niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir­landczyk?

- Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare - krótko wyjaśniła Rose, dostrzegając zniecierpliwie­nie malujące się na twarzach sióstr położnych.

- Wiedziałem! Już dawno rozpoznałem w tobie celtycką duszę, wrażliwość i wyobraźnię. Ten szczęś­ciarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od internistów?

Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej rozmowy. Kiedy zaś Leigh McDowie zaintonował starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to czas na wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła z pokoju.

Ma miłość jest jak róży krew.

Krew róży w czerwca świt.

Ma miłość jest jak rzewny śpiew,

Melodii cudnej rytm.

Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni zapadały w jej duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy.

W piękności twojej strojna blask,

Jak w lunę jasnych zórz,

Ma miłość przetrwa świat i czas,

Gdy dna już wyschną mórz.

- Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem w oczach i z błogim uśmiechem na twarzy pani Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał.

Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła ją Trish, nastolatka, której chłopak umiał śpiewać jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodat­ku zachrypniętym głosem.

- Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor.

- Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje dziecko.

To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po imieniu, było miłe, ale trochę zaskakujące. Do tej pory traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością, niczym kapitan statku członka swojej załogi. Być może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby poczuła się swobodniej. Zapewne też z tego powodu poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym fotelu przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego biurka. Z okna rozciągał się widok na miasto. Dachy domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się upał. Ciemniejsza zieleń drzew świadczyła o tym, że skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato.

- Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, profesorze - zaczęła Rose, w pełni świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad okularów nie wyrażało bynajmniej trudnego charak­ter tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często bezwzględnego traktowania swoich podwładnych.

- Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją pracę w charakterze starzystki przez ostatnie pół roku oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyni­łaś i umiejętności, jakie pokazałaś. Pora już na objęcie samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować będę wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić swoje doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracu­je się w Londynie, Edynburgu czy Birmingham. Oczy­wiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referenq'e.

- Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam szczególny powód, by starać się o pozostanie w Beltonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - powiedziała Rose trochę niepewnym głosem. Ordynator ściągnął brwi.

- Och, wy kobiety! Ludzie obwiniają mnie o męski szowinizm, lecz nie jest moją winą, że tak mało kobiet robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnuje­cie szanse. Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma rodzinę, to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze. Zawsze wyznawałem ten pogląd i teraz go tylko po raz kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było dla nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macie­rzyństwa profesor stawia ponad wszystkimi innymi. - Ale ty jesteś młoda, inteligentna i wolna, Rose. Zanim nałożysz na siebie pęta żony i matki, powinnaś iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów w rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na grządce, zanim któryś z nich łaskawie cię zerwie. Wykaż energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze past­wiska, gdzie bujna trawa i nie ma ogrodzeń.

Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec. Bezceremonialna uwaga o Paulu całkiem wyprowa­dziła ją z równowagi.

-To nie ze względu na doktora Sykesa, sir, proszę o możliwość pozostania w Beltonshaw - powiedziała z zakłopotaną miną. - I nawet nie dlatego, że pracę tutaj uważam za coś niezmiernie cennego. Jest inny powód.

-Tak?

- Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest wdową i mieszka w tej dzielnicy. Pracując tutaj mogę zawsze mieć ją na oku.

- Mów dalej - zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz się o swoją matkę?

- Podejrzewam, że to pana działka, profesorze. W końcu udało mi się ją zmusić, by dała się zbadać naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma zadawnione mięśniaki macicy, z typowymi zresztą objawami, jak na przykład obfite okresowe krwa­wienia.

Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie lekarzem! - wybuchnął ordynator. - Pozwalasz od lat cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszys­tkiemu zwykła wizyta w naszej poradni. Doprawdy, trudno w to uwierzyć, Rose.

Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę oczy.

- To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła się na irlandzkiej prowincji i otrzymała bardzo staro­świeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie rozmawiałyśmy o intymnych sprawach. Nigdy też nie zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa wizyta u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki macicy.

- Ile lat ma twoja matka?

- Pięćdziesiąt pięć, sir.

- I przeszła już klimakterium?

- Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani jednym słowem.

-A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie, za kwadrans dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni.

- To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale...

- Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania o ósmej czterdzieści pięć. Czy wszystko jasne?

-Tak, sir. Dziękuję.

A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy Rose napełniły się łzami.

- Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej, niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć prawdzie w oczy, jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich. W tym wypadku ostrość i przenikliwość naszego spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości, nadziei, lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była.

- Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze. Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc, będzie to dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej pracy. Prosisz mnie o przedłużenie umowy, ja zaś daję ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku. Wiem, że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie - zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie wiadomo który pomyślała, że starość może być rów­noznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna rzecz, którą należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz teraz na stanowisko starszej stażystki i w rezultacie zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a dok­torem McDowie'em, który odtąd będzie ci podlegał.

- Doktor McDowie! - wykrzyknęła Rose ze zdu­mieniem. - Ależ jakim sposobem? Przecież on jest internistą.

- W pewnym sensie był nim - sprostował ordynator. - Zdecydował się bowiem poszerzyć swoją wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półrocz­ny staż na obu oddziałach, ginekologicznym i położni­czym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku. Ale to tylko tak na marginesie. Poza tym muszę przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej wiedzy mogę się mniej obawiać o nasze cukrzyczki, astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach mowa, to w poniedziałek biorę na stół panią Mowbray.

- Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zain­teresowaniem.

- Tak. To jedna z tych trudnych decyzji, gdy wybieramy pomiędzy większym a mniejszym złem.

Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej w łonie matki, czy też w inkubatorze? Tutaj przewa­żają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś tego samego zdania, Rose?

Przypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego i mimowolnie się uśmiechnęła.

-Tak, sir - odparła. - Zgadzam się z panem całkowicie.

Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej wyciągnął.

- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro rano w poradni. Pani Gillis, mam nadzieję, nie za­wiedzie.

Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby przed opuszczeniem szpitala napić się jeszcze herbaty, było tam pusto.

-To pani nie słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się okropny wypadek - poinformowała ją bufetowa.

- Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie kilkanaście samochodów. Wszyscy nasi lekarze pobie­gli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą.

- To straszne! - wyszeptała Rose.

Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali operacyjnej, asystując doktorowi Rowanowi w szere­gu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków czy cysty.

- Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam - kontynuowała dziewczyna. - Caroline Trench wra­cała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć do filmu i wpadli pod jedną z tych ogromnych ciężarówek.

- Caroline Trench?! - wykrzyknęła Rose. Aktorka ta zagrała w kilku popularnych serialach i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom te­lewidzów.

- Szofer zginął na miejscu, a Caroline i jej przyja­ciel zostali mocno poturbowani. Jest mnóstwo ran­nych. Przed pawilonem chirurgii aż roi się od am­bulansów i wozów policyjnych.

- Mój Boże! Już tam biegnę. Być może przydam się do czegoś.

- Na pewno bardziej przyda się pani doktor niż ja - rezolutnie skomentowała dziewczyna, po czym wstrząsnęła się na myśl o kałużach krwi i połamanych kończynach. - Ale proszę najpierw wypić herbatę. Doda pani sił.

Rose miała nadzieję na spokojny wieczór i otwartą, taktowną rozmowę z matką. Wiedziała jednak, że gdyby nie pospieszyła z pomocą ofiarom samochodo­wej kraksy, postąpiłaby wbrew etyce lekarskiej. Wy­piwszy więc na stojąco pół filiżanki herbaty, po­prawiła grzebyk we włosach i pobiegła na oddział nagłych wypadków.

Zobaczyła tam coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie widziała. Hol oraz izba przyjęć zapchane były nosza­mi, na których leżeli ranni. Powietrze wypełniały płacze, jęki i skargi, pełne bólu i strachu. Nad nie­szczęsnymi pochylał się ojciec Naylor, kapelan szpi­talny, pocieszając, głaszcząc po twarzach i dłoniach, wspierając słowem Bożym. Lekarze i pielęgniarki uwijali się jak w ukropie. Musieli oddzielić lżej ran­nych od tych z cięższymi obrażeniami, którzy po prześwietleniu kierowani byli do sal operacyjnych. Udzielali pierwszej pomocy, przetaczali krew, dawali zastrzyki przeciwbólowe. Ostry zapach potu, krwi i wymiocin atakował nozdrza. Rose była wstrząśnięta.

- Gdzie mogę znaleźć doktora Sykesa? - zapytała śpieszącą z kroplówką pielęgniarkę.

- W „trójce” - odparła dziewczyna, po czym wrę­czyła Rose woreczek z płynną glukozą i solą fizjologicz­ną. - Skoro pani tam idzie, to proszę mu to zanieść.

Kiedy Rose weszła do „trójki”, zobaczyła leżącą na kozetce kobietę. Była nieprzytomna i śmiertelnie blada. Miała na sobie porwane ubranie, zaś jej włosy poplamione były krwią. Pomimo iż znaj­dowała się w tak żałosnym stanie, nietrudno było rozpoznać w niej Caroline Trench. Paul Sykes, odchylając jej powiekę, badał właśnie oftalmoskopem dno oka.

- Cześć, Rose. Dobrze, że jesteś. Siostra dała jej zastrzyk przeciwtężcowy, ale bardzo się spieszyła do innych chorych. Czy mogłabyś podłączyć ją do kroplówki?

Rose ucisnęła ramię aktorki i wprowadziła igłę. Zbielałe wargi poruszyły się i wydobył się z nich cichy jęk.

- Caroline, Caroline, czy słyszysz mnie? - zapytał Paul, nachylając się do jej ucha.

Ranna kobieta ponownie jęknęła i powoli kiwnęła głową. Paul ujął ją za rękę.

- Nie martw się, Caroline - powiedział uspokajają­co. - Zaopiekujemy się tobą i niebawem wrócisz do zdrowia. Zaufaj nam, Caroline.

Wyprostował się i spojrzał na Rose z wyrazem ulgi na twarzy.

- Odzyskuje przytomność - szepnął. - Nie sądzę, aby obrażenia głowy, jakie odniosła, były bardzo poważne. Pęknięcie czaszki, ale obędzie się chyba nawet bez krwiaka mózgu. Poza tym liczne otarcia i przecięcia skóry.

- A co z jej przyjacielem? - zapytała Rose. Paul w milczeniu pokręcił głową.

Rose przebiegł zimny dreszcz. A zatem śmierć zbierała coraz większe żniwo. Był jakiś zdumiewający kontrast pomiędzy ruchliwością autostrady, tego pas­ma energii, pędu i życia, a nieruchomością i ciszą śmierci.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama pielęgniarka, która dała Rose kroplówkę.

- Doktor Gillis, czy mogłaby pani przejść do Je­dynki” i pomóc doktorowi McDowie'emu?

- A czy nie widzi siostra - warknął gniewnie Paul - że mamy tu ranną, która nie odzyskała jeszcze przytomności?

- Widzę, tylko że doktor McDowie ma trzech pacjentów: małżeństwo i młodą dziewczynę, a na dokładkę jest sam - odparła zdecydowanym tonem pielęgniarka.

- W porządku, siostro, już idę - powiedziała Rose.

- Kroplówka jest już podłączona, proszę tylko przy­mocować plastrem igłę.

Zastała doktora McDowie'ego z nożyczkami w rę­ku. Właśnie rozcinał nogawkę spodni leżącego na kozetce mężczyzny. Obok siedziała żona pacjenta i za­płakanymi oczami wpatrywała się w jęczącego małżon­ka. Miał brudną twarz, a na prawej skroni opatrunek z gazy przyklejony plastrem. Na drugiej kozetce wiła się z bólu osiemnastoletnia może dziewczyna. Jej jęki brzmiały szczególnie przejmująco. Rose musiała po­wtórzyć sobie dwa razy, że jest lekarzem, aby choć do pewnego stopnia zapanować nad emocjami.

- Jestem, doktorze McDowie. Co mam robić? Spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką pogodną beztroską, jakby witał ją na progu swojego domu.

- Cześć, Rose. Zjawiasz się niczym dobra wróżka. Poznaj państwa Bradshawów, Alfreda i Grace. Do­stało im się co nieco na autostradzie pod Manches­terem, zaś Alfred stracił sporą butlę krwi. Będzie więc zaraz małe pompowanko, tylko muszę doprowadzić go do porządku.

- A co z tą młodą dziewczyną? - zapytała Rose.

- Racja, to jest Peggy, córka państwa Brand-shawów, która jechała razem z nimi.

- Peggy nie jest naszą córką, doktorze - spro­stowała Grace Bradshaw - tylko bratanicą mojego męża.

- Przepraszam za pomyłkę. Tak czy inaczej, zajmij się tą krzykliwą młodą damą, Rose. Doznała albo jakichś wewnętrznych obrażeń, albo jest to atak his­terii spowodowany szokiem powypadkowym. Skła­niałbym się ku drugiej hipotezie.

- Peggy niewątpliwie odczuwa ból - stwierdziła Rose, biorąc dziewczynę za rękę i badając jej puls.

- Być może ból spowodowany ukąszeniem szersze­nia. Bo ciśnienie ma normalne, a do pulsu, jak już zapewne zdążyłaś sprawdzić, też nie można się przy­czepić. Poza tym nie odpowiedziała jeszcze ani na jedno pytanie. Więc spróbuj ją uspokoić, a wszyscy będziemy ci wdzięczni. Choć, szczerze mówiąc, nie miałem dotąd czasu, by zbadać ją dokładniej.

Po tych słowach doktor McDowie wrócił do swo­ich obowiązków przy panu Bradshawie, Rose zaś skupiła się na swojej pacjentce.

- Uspokój się, Peggy. Przestań jęczeć i powiedz mi, gdzie cię boli.

Jedyną odpowiedzią był bolesny grymas i rozpacz­liwy jęk.

Rose stała przyglądając się Peggy i nagle doznała olśnienia. Kiedy rozchyliła jej nogi i zobaczyła za­krwawione uda, widok ten nie zaskoczył jej.

- Czy wiedziałaś, że jesteś w ciąży, Peggy? - szep­nęła do ucha dziewczyny, jednocześnie pewnymi ru­chami zsuwając z niej figi.

Peggy na chwilę przestała jęczeć.

- Nie byłam pewna - odparła żałosnym głosem. - Nikomu o tym nie mówiłam. Wuj i ciocia nie wiedzą. Och, pomóż mi, pomóżcie mi, ratunku...

- Nie krzycz, Peggy, tylko mocno chwyć mnie za rękę. Bądź dzielna. Za chwilę przestanie boleć. - Odwróciła się i zobaczyła pielęgniarkę niosącą krew do transfuzji. - Siostro, potrzebuję syntometriny. Proszę przynieść mi zaraz jedną ampułkę z lodówki.

- Dobry Boże, a po co ci to? - zapytał Leigh McDowie. - Przecież stoisz nad ofiarą wypadku drogowego, a nie nad rodzącą porodówki.

- Siostro, proszę wykonać moje polecenie, i to możliwie szybko.

Spokojny, lecz mocny głos Rose wykluczał wszelką dyskusję. Mimo to pielęgniarka przed wyjściem po­zwoliła sobie na okazanie wątpliwości miną i spoj­rzeniem.

Ledwie zdążyła wrócić, gdy rozległ się głośniejszy niż dotąd krzyk Peggy. Rose pochyliła się i zobaczyła na prześcieradle płód wielkości pięści. Wszystko wskazywało na to, że ciąża trwała około dziesięciu, dwunastu tygodni.

Rose chwyciła z półki pierwsze lepsze plastikowe naczynie i szybko umieściła w nim płód. Przykryła je papierowym ręcznikiem, po czym wsunęła pod kozetkę.

- Do diaska! - wykrzyknął McDowie. - Stokrotne dzięki, Rose. Będę chyba musiał wrzucić do kosza mój dyplom i nająć się jako tynkarz na budowę.

Rose spojrzała nań płonącymi gorączką niebies­kimi oczami.

- Zamknij się - wyszeptała, przenosząc znacząco wzrok na stryjostwo Peggy.

-Czy... czy je utraciłam? - dobiegł ją słaby głos Peggy.

- Tak, kochanie. Ale nie rozpaczaj. Wszystko bę­dzie dobrze. Dostaniesz tylko zastrzyk na powstrzy­manie krwawienia.

-Jak czuje się Peggy, pani doktor? - zapytała Grace Bradshaw, widząc, że pielęgniarka pochyla się nad Peggy ze strzykawką. -Mąż całkowicie pochłonął moją uwagę i w swoim egoizmie zapomniałam prawie o jego bratanicy. Tej jesieni zaczyna studia na tutej­szym uniwersytecie. Czy wróci do zdrowia i pełni sił przez lato?

- Tak, pani Bradshaw, proszę się nie martwić. Lecz na dzisiejszą noc będziemy musieli zatrzymać ją w szpitalu. Na oddziale chirurgicznym w bloku ko­biecym nie ma już wolnych łóżek, więc wyjątkowo przewieziemy ją na oddział ginekologiczny.

Rose zignorowała na poły zdumione, na poły pytające spojrzenie doktora McDowie'ego. Nie nale­żało do jej obowiązków informowanie stryjenek o cią­ży osiemnastoletnich bratanic. Niech bratanice, jeśli uznają to za konieczne i słuszne, powiedzą o tym same.

Tak więc z całej trójki karetka miała odwieźć do domu tylko panią Bradshaw. Jej mąż i Peggy zo­stawali w szpitalu, przy czym pana Bradshawa za­trzymywano na chirurgii ze wstępnym rozpoznaniem pęknięcia śledziony i krwotoku wewnętrznego, nie licząc oczywiście mniej poważnych, choć drastycz­nych dla oka zewnętrznych obrażeń.

Pozostało jeszcze tylko załatwienie formalności. Przy wypełnianiu formularza ze strony doktora McDowie'ego padło pytanie o dzieci.

Na twarzy Grace Bradshaw pojawiła się gorycz i smutek.

- Nie mamy dzieci. Jesteśmy małżeństwem od trzy­nastu lat i straciliśmy już wszelką nadzieję.

- Cóż, zdarza się, moja droga - rzucił Leigh.

W Rose zagotowało się. Ten człowiek działał jej na nerwy już od kilku godzin, a jego brutalny komentarz był ostatnią kroplą przepełniającą miarę.

- Pożycie małżeńskie państwa - powiedziała łagod­nym głosem - spaja szacunek i miłość, a najważniej­sze, że życiu pani męża nie zagraża żadne niebez­pieczeństwo.

- Dziękuję, pani doktor - odparła kobieta ze łzami w oczach. - Dziękuję wszystkim za to, co dla nas zrobiliście. I niech Bóg was błogosławi.

O siódmej było już właściwie po wszystkim. Lżej ranni zostali odesłani do domów, ci zaś, którzy mieli mniej szczęścia, leżeli w szpitalnych łóżkach. Nie­którzy przeszli operacje, innym założono opatrunki gipsowe. Byli też i tacy, których zatrzymano tylko na obserwację. Rose, pijąc herbatę, pomyślała o tych, którzy nie przeżyli wypadku. Nie przeżyło go dziecko Peggy. Było z pewnością nie chciane, a jednak była to najmłodsza ofiara kraksy na autostradzie. Ofiara, której nie uwzględnią żadne statystyki.

- Rose! A więc tu jesteś! Tu jesteś, dobra wróżko, która uratowałaś moją reputację.

W poplamionym fartuchu i z włosami przemie­nionymi w gniazdo bocianie stał przed nią Leigh McDowie.

Uraczyła go spojrzeniem, które powinno właściwie obniżyć temperaturę otoczenia o dobrych kilka stopni.

- Sądzę, doktorze McDowie, że im mniej nad tym będziemy się rozwodzić, tym lepiej.

Rozłożył ręce w przepraszającym geście.

- Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy nie zapom­nę swojej pomyłki i że wdzięczny ci jestem za inter­wencję.

Rose wstała i zmierzyła go surowym wzrokiem.

- Mogę panu wybaczyć, iż nie wziął pan pod uwagę możliwości poronienia, ale stanowczo nie mo­gę zaakceptować pana ogólnej postawy: obojętności i zniecierpliwienia, jakie okazał pan wobec tej biednej dziewczyny, oraz braku taktu w rozmowie z panią Bradshaw, która z pewnością boleje nad swoją bezdzietnością. A poza tym pańska skłonność do obra­cania wszystkiego w żart, często nie licująca z powagą chwili, a już na pewno niedopuszczalna w takim szczególnym miejscu, jakim jest oddział ginekologiczno-położniczy, gdzie wchodzą w grę najintymniejsze ludzkie uczucia.

- Bardzo mi przykro, doktor Gillis, że aż tak panią zdenerwowałem - powiedział McDowie z wyrazem zmieszania na twarzy.

- Nie tyle zdenerwował mnie pan, co znudził - od­paliła, biorąc odwet za lekceważenie, z jakim ją dotąd traktował. - Bo, szczerze mówiąc, jest pan nudny.

W pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz zaraz wziął się w garść.

- Dobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zarzut, że jest się osobą irytującą, nie należy do najprzyjemniej­szych. Udowodnienie błędu w sztuce lekarskiej przy­gnębia jeszcze bardziej. Ale być nazwanym nudzia­rzem to już prawdziwy wyrok śmierci. A przecież mamy ze sobą współpracować przez najbliższe pół roku, czyż nie tak, doktor Gillis?

-Tak, doktorze McDowie. I ufam, że powiedzie się nam ta współpraca, o ile będziemy pamiętać, że jesteśmy lekarzami, nie komediantami.

Powiedziawszy to, odwróciła się i wyszła.

Leigh stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła.

-A więc nudzę cię? - wymamrotał pod nosem. - Bo ty nie wydajesz mi się nudną osóbką. Wprost przeciwnie.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przekonanie Brigid Gillis, aby wybrała się do po­radni ginekologicznej, nie należało do rzeczy łatwych.

- Bóg jeden wie, dlaczego tak bardzo chcesz, by twoja własna matka pozwoliła sobie na taką nieskromność wobec jakiegoś mężczyzny - powiedziała, patrząc na Rose oczyma pełnymi wyrzutu. - Znasz przecież moje przekonania i moją gotowość do zno­szenia w pokorze wszystkich kobiecych przypadłości, na jakie zostałam skazana. Czy kiedykolwiek się ska­rżyłam?

- Nie, mamo, i to jest właśnie najgorsze - odparła Rose ze ściśniętym sercem.

Dopiero teraz bowiem, po rozmowie z ordyna­torem, dostrzegła niepokojącą chudość matki, bla­dość jej przezroczystej skóry i ogólne osłabienie. Dla­czego dotąd tego nie zauważyła? Dlaczego okazała się ślepa na cierpienie znoszone w pokornym mi­lczeniu?

Pomyślała o samotnym życiu matki, skromnej na­uczycielki w szkole podstawowej, i jej bezgranicznym poświęcaniu się dla jedynego dziecka. Rose musiała pobierać lekcje gry na fortepianie, nosić eleganckie szkolne mundurki, ukończyć prywatną szkołę, a wresz­cie pójść na kosztowne studia medyczne. Wszystko było dla Rose, zaś jej matka zadowalała się przez lata samymi okruchami.

Wiele przemilczeń i niedomówień nagromadziło się między nimi. Rose między innymi nauczyła się nie zadawać pytań na temat śmierci swojego ojca, którego i tak nie mogła pamiętać. Jedyna, zresztą niezbyt udana technicznie, fotografia młodego mężczyzny w marynar­skim mundurze budziła w niej sprzeczne uczucia. Uto­nął wkrótce po tym, jak sprowadził się ze swoją świeżo poślubioną małżonką do Manchesteru, gdzie Brigid już została na stałe, z dala od zielonych wzgórz Irlandii. Kiedy pewnego razu Rose zadała matce pytanie, dla­czego nie wróciła w rodzinne strony, otrzymała od­powiedź, że wielkie miasto zapewniało lepsze perspek­tywy wychowania dziecka. Jak wiele więc zawdzięczała tej cichej, nabożnej kobiecie i jak mało troski wykazała w zamian, nie zauważając pierwszych symptomów jej zdradliwej choroby.

- Żadnej dyskusji, mamo! Przekonasz się osobiście, że doktor Horsfield jest wspaniałym lekarzem i praw­dziwym dżentelmenem.

Musiała stawić czoło oporowi matki, jeżeli chciała dzielić z nią ciężar, który Brigid już dostatecznie długo, zbyt długo nosiła sama.

Punktualnie za kwadrans dziewiąta stawiły się przed profesorem Horsfieldem, który od razu przystąpił do zadawania pytań. Już pierwsze z nich, dotyczące wy­próżnień i pracy nerek, zmieszało panią Gillis. W końcu odparła ogólnikowo, że ,jak na jej wiek” wszystko wydaje się w porządku. Stopniowo jednak, ulegając działaniu uprzejmości lekarza, który znalazł złoty śro­dek pomiędzy serdeczną poufałością a zawodową reze­rwą, zaczęła udzielać bardziej rzeczowych odpowiedzi.

W pewnym momencie doktor odłożył pióro, mó­wiąc, że skończył wywiad i chciałby przejść teraz do bezpośrednich badań.

Rose podeszła do matki, by pomóc jej się rozebrać. Napotkała jednak na zdecydowany opór.

- Nie potrzebuję cię tutaj. Nie będę rozbierała się przy własnej córce.

Profesor Horsfield miał jak na dłoni małą próbkę wszystkich tych trudności, o których Rose wspomniała mu wczoraj w rozmowie.

Opuściła gabinet i poszła do bufetu na kawę. Siedząc nad parującą filiżanką, usłyszała nad sobą miły głos doktora McDowie'ego:

- Nie spodziewałem się spotkać pani w poradni, doktor Gillis! Czy nie powinna pani przebywać teraz wśród naszych nowo upieczonych matek?

Jego nieskazitelnie biały fartuch i błyszczące od szam­ponu włosy, skręcone przy końcach, czyniły zeń zupełnie innego człowieka. Ujmujący uśmiech również nie miał nic wspólnego z wczorajszymi wydarzeniami. Pamiętając, jak go potraktowała, Rose poczuła się trochę niezręcznie.

- Przyprowadziłam do profesora Horsfielda moją matkę - wyjaśniła, popijając kawę.

Leigh McDowie natychmiast podjął temat w charak­terystyczny dla siebie sposób.

- No to Horsfield przenicuje starszą panią na lewą stronę. Nie bez powodu jest najlepszym ginekologiem w północno-zachodniej Anglii. I dlatego proszę się nie przejmować.

Patrzył na nią przyjaźnie i z dużą sympatią, co nie tylko kazało jej przejść do porządku nad jego żartob­liwymi powiedzonkami, lecz zrodziło też pragnienie zwierzenia się ze wszystkich swoich lęków, wątpliwości i wyrzutów sumienia. Lekko się zarumieniła, on zaś zdawał się zgadywać jej myśli.

- Na pewno jesteśmy w piekielnie trudnej sytuacji, kiedy jakąś bliską nam osobę przekazujemy w łapy jednego z członków naszej bandy. Ja też rok temu musiałem przyprowadzić do doktora Stephensa mojego ojca, kiedy, jak mi się wydawało, na szczęście bezpod­stawnie, odkryłem u niego symptomy cukrzycy. Nawia­sem mówiąc, często mylimy się w naszych diagnozach, jeśli dotyczą one osób, które kochamy.

Ostatnie słowo powiedział tak delikatnym i melodyj­nym głosem, jak gdyby było ostatnim słowem refrenu jakiejś ballady.

Rose była mu wdzięczna za wielkoduszność, jaką okazał, puszczając w niepamięć wczorajszą przykrą sprzeczkę. . - Dzięki, Leigh.

Impulsywnie dotknęła jego ciepłej dłoni, która na­tychmiast zamknęła się w mocnym uścisku na jej zlodowaciałych palcach.

- Głowa do góry, Rose. I najlepsze życzenia dla twojej mamy.

Gdy jednak wróciła do gabinetu i zobaczyła kamien­ną twarz profesora Horsfielda, nogi ugięły się pod nią. Jaki wyrok usłyszy za chwilę?

- A więc sprawy przedstawiają się następująco - za­czął z lekkim chrząknięciem. - Powiedziałem właśnie pani Gillis, że bez szpitala się nie obędzie. Jutro jest piątek i chyba uznajmy ten dzień za ostateczny termin rozpoczęcia hospitalizacji. Do poniedziałku bowiem musimy wykonać wszystkie podstawowe przedoperacyjne badania. W poniedziałek pobiorę próbkę z szyjki macicy, by zbadać ją na ewentualność nowotworu złośliwego. Uważam jednak za rzecz wielce prawdopo­dobną, że pójdę dalej i będę musiał wyciąć całą macicę.

Pobladła Rose oparła się o blat biurka.

- Teraz proszę zabrać swoją matkę do domu i zjawić się z nią na oddziale jutro rano. Mam nadzieję, że znajdzie się dla pani Gillis pokój jednoosobowy. Mu­simy dbać o matkę naszego pracownika. Panią zaś proszę - dodał, podając rękę wdowie - aby pozwoliła pani córce pomóc sobie.

Odprowadziwszy matkę do domu, Rose wróciła do szpitala. Wszyscy koledzy byli dla niej wyjątkowo mili i prześcigali się w ofertach pomocy. Leigh McDowie nie pozostawał w tyle za innymi.

Paula spotkała dopiero po południu w stołówce lekarskiej.

- Przykro mi z powodu twojej matki - powiedział - ale cieszę się, że zostaną wreszcie podjęte jakieś radykalne działania. W związku z tym nasz wyjazd nad jeziora wydaje się chyba raczej nieaktualny? - dodał z wahaniem w głosie.

- Tak, Paul. Nie mogłabym cieszyć się wodą i słoń­cem wiedząc, że moja matka przebywa w szpitalu i czeka na operację.

- W porządku, kochanie. Nie ma sprawy. Więc może przynajmniej wybierzemy się w sobotę wieczorem do jakiegoś lokalu na obiad? Co powiesz o „Old Barn”? Dwie godziny nad rzeką po upalnym dniu dobrze nam zrobią.

Zmusiła się do uśmiechu.

- To brzmi zachęcająco. A jak się czuje Caroline Trench?

- Nie najgorzej. Lecz jestem na noże ze sztur­mującymi jej pokój reporterami. Jeden z nich, niejaki Maynard, chciał nawet zrobić zdjęcie biednej dziew­czynie i w imię taniej, wulgarnej sensacji pokazać ją tysiącom jej wielbicieli w gipsie, bandażach i pod­łączoną do kroplówki. Stanowczo się temu sprze­ciwiłem.

- A czy została już powiadomiona o śmierci przyja­ciela? - zapytała Rose.

Paul zmarszczył brwi.

- Jeszcze nie. Powiedziano jej tylko, że znajduje się w bardzo poważnym stanie. Będę więc musiał wziąć to na siebie. Obowiązek, do którego bynajmniej się nie palę.

Tak, oboje znali kodeks etyki lekarskiej, który między innymi regulował powinności lekarza w za­kresie udzielania informacji. A jednak Rose wzdrygnęła się na myśl, że również i ona, prędzej czy później, będzie musiała przynieść komuś wiadomość o śmierci bliskiej osoby lub powiadomić chorego o krytycznym stanie jego zdrowia. Jak powiedzieć Caroline całą prawdę i nie wywołać u niej dodatkowego szoku? Na pewno Paul zrobi to w najbardziej oględnej formie. Udzielanie informacji było najbardziej kłopotliwym i przykrym obowiązkiem zawodu lekarza.

Rose pomyślała także o swojej matce i o tym, czy nie jest już za późno na skuteczną terapię. Dlatego też, pożegnawszy się z Paulem, poszła do kaplicy szpitalnej, gdzie pomodliła się za nią i za siebie, i za Caroline, i za wszystkich cierpiących, którzy potrzebują wsparcia i nadziei.

W piątek o dziesiątej rano Brigid Gillis była już zadomowiona w swojej separatce na oddziale gineko­logicznym i słuchała monologu siostry Kelly, wesołej i dorodnej kobiety, a na dodatek też z pochodzenia Irlandki.

- W sumie nie będzie tu pani źle - kończyła pie­lęgniarka. - Muszę też powiedzieć, że wszyscy kochamy tu doktor Gillis i nazywamy ją „naszą słodką dziew­czyną”.

Pani Gillis zamknęła oczy. Dopiero w ostatnich godzinach, kiedy miała okazję widzieć swoją córkę w fartuchu i ze stetoskopem wokół szyi, uświadomiła sobie w pełni, co to właściwie oznacza, że Rose jest lekarką. A oznaczało to między innymi, że musiała poddać się bez słowa jej zaleceniom i w ogóle być jej posłuszna.

- Pani Gillis?

Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą rozjaśnioną przyjaznym uśmiechem twarz lekarza, którego długie włosy jak gdyby zaprzeczały schematycznemu wizerun­kowi przedstawiciela tego zawodu.

- Tak, to ja. Nazywam się Brigid Gillis - odparła też z uśmiechem.

- A może będę zwracał się do pani po prostu po imieniu? - zapytał, siadając na brzegu jej łóżka. - Czy niczego ci nie potrzeba, Brigid?

Rzucił okiem na jej szafkę, na której między innymi znajdował się budzik i modlitewnik.

- Absolutnie niczego. Wszyscy są tutaj dla mnie tacy dobrzy i mili. To chyba dlatego, że moja córka, Rose, pracuje w tym szpitalu jako lekarz.

- Tak, Brigid, i wszyscy musimy jej słuchać. Jeśli coś będzie nie po jej myśli, da nam do wiwatu. Ja osobiście doświadczyłem już na sobie jej ostrego języczka. Po­stawiła mnie do kąta niczym pierwszoklasistę. Powiem więcej: złamała mi serce.

Westchnął melodramatycznie.

- Wielkie nieba, doktorze, chce pan powiedzieć, że to chucherko narzuca panu, mężczyźnie, swoją wolę?! - wykrzyknęła Brigid z przerażeniem w oczach.

- Tak, gdyż jest jedną z tych wyzwolonych, bezlitos­nych kobiet, które obecnie trzymają w szachu cały świat.

Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaś Brigid pojęła istotę tego uśmiechu. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła się rozbawiona.

- Oj, żartowniś z pana, doktorze. Chyba będę mu­siała powiedzieć o wszystkim córce.

- Litości, Brigid. Nazywam się Leigh McDowie i przez najbliższe pół roku będę zmuszony wypełniać jej rozkazy. Przyszedłem z prośbą, abyś od czasu do czasu szepnęła o mnie dobre słowo tej okrutnej kobie­cie. Zrobisz to, Brigid?

- Tak, ale przede wszystkim uważam, że pan doktor sam sobie da radę - odparła chytrze, mrużąc oko.

Na znak przyjaźni podali sobie ręce.

Kiedy już wyszedł z pokoju, zauważyła na szafce miniaturową buteleczkę likieru irlandzkiego oraz wido­kówkę, przedstawiającą domek w ogrodzie nad stru­mieniem.

Godzinę później zjawili się Rose i Paul. Przynieśli bukiecik fiołków oraz pudełko owocowych dropsów. W zamian musieli wysłuchać pochwalnych hymnów na cześć „długowłosego, zabawnego doktora”. Doktora, pomyślała Rose, który zaraził jej matkę pogodnym uśmiechem.

Rose żałowała, że w ten weekend nie ma dyżuru. Potrzebowała jakiegoś zajęcia i w końcu je znalazła. Dom wymagał generalnych porządków, więc rzuciła się do sprzątania. Pucowała, prała, odkurzała, pastowała całą niemal sobotę. Pod wieczór odwiedziła matkę. Zastała ją pogodną i odprężoną.

-Jest mi tu lepiej, niż myślałam. Czuję się jak w czterogwiazdkowym hotelu - powiedziała na powitanie.

Rose uśmiechnęła się, spoglądając na pokryte siatką niebieskich żyłek i złożone na modlitewniku dłonie swojej matki.

- Widzę, że nareszcie odpoczywasz. Pani Gillis przechyliła głowę.

- Powiedz mi, Rose, czy naprawdę jesteś taka cięta na tego przemiłego, długowłosego doktora?

Rose lekko się zmieszała.

-Ach, masz na myśli doktora McDowie'ego. Nie traktuj go zbyt poważnie. To człowiek pełen sprzeczno­ści. Czasami zachowuje się jak szczeniak. Jest jednak bardzo dobry w swojej dziedzinie.

- Nie znam się na medycynie, ale wiem, że cię lubi. Rose wzruszyła ramionami.

- To dobrze, ponieważ mamy ze sobą współpraco­wać. Paul przesyła ci najcieplejsze uściski. Za godzinę mam się z nim spotkać. Idziemy na obiad. Jutro, rzecz jasna, odwiedzę cię znowu. Może przynieść jakieś owoce lub coś do czytania? Jeśli chcesz...

Rose przerwała, widząc, że matka zapadła w smaczną drzemkę. Nachyliła się, pocałowała ją w czoło i wyszła z pokoju na palcach. Lękając się złych wiadomości, nie zajrzała do pokoju pielęgniarek i nie porozmawiała z siostrą Kelly.

Po powrocie do domu wzięła szybki prysznic, prze­brała się w błękitną sukienkę, lekkim makijażem ożywiła bladą twarz, kruczoczarne włosy związała z tyłu niebie­ską, atłasową tasiemką i kiedy wsuwała stopy w sandały, do drzwi zadzwonił Paul. Powitała go uśmiechem, choć pełna wewnętrznego niepokoju.

W samochodzie Paul uprzejmie dopytywał się o panią Gillis. Rose w pierwszym odruchu chciała otworzyć przed nim serce, ale skończyło się na tym, że pokazała mu wesołą twarz, dodając, iż na matkę szpital wpływa raczej pozytywnie.

- Cieszę się, kochana. Chciałbym to samo powiedzieć o Caroline Trench. Odkąd usłyszała ode mnie o śmierci przyjaciela, jest w stanie załamania nerwowego. Prawdę mówiąc, byłem o krok od odwołania tego naszego spotkania. Powstrzymała mnie tylko myśl, że zarówno tobie, jak i mnie potrzebne jest oderwanie się od codzien­nego kołowrotu.

- Tak, oboje mieliśmy ciężki tydzień - przyznała Rose.

- Wszystko zresztą się skomplikowało - ciągnął Paul.

- Ów zmarły przyjaciel Caroline był człowiekiem żona­tym i dzieciatym. Wyobraź sobie, co to za gratka dla tych dziennikarskich hien. Pewnie rozdmuchają zdradę do rangi przewrotu gabinetowego i jeszcze gotowi spro­fanować pogrzeb. Caroline wpadła wręcz w czarną dziurę rozpaczy.

- Jest młoda i prędzej czy później upora się z tym - powiedziała Rose. - Współczuję jej, ale współczuję również żonie i dzieciom tego faceta. Dla nich to jakby podwójna strata, nie sądzisz?

- Cóż, nie znamy wszystkich okoliczności - odparł, patrząc przed siebie na drogę. - Tak czy inaczej, Caroline zostanie na chirurgii co najmniej przez mie­siąc. Dodajmy do tego okres rekonwalescencji, a wy­padnie nam, że nieprędko wróci do pracy. Tymczasem jej szefowie pamiętają o niej. Zalali ją taką powodzią kwiatów, że trudno wręcz przecisnąć się do łóżka.

Rose zamknęła oczy i pomyślała o swojej matce. Ona miała tylko bukiecik fiołków i swój modlitewnik.

W „Old Barn” panował ożywiony tłok. Kelner zaprowadził ich do zarezerwowanego przez Paula stolika w rogu sali. Zamawiając smażoną flądrę, Rose usłyszała wybuch zbiorowego śmiechu. Odwró­ciła się i spojrzała na rozbawione, siedzące kilka stolików dalej towarzystwo. Zobaczyła samych znajo­mych. Leigh McDowie siedział w towarzystwie Tanyi Dickenson, Laurie Moffatt oraz dwóch studentów medycyny, odbywających sześciotygodniową prakty­kę na oddziale położniczym. Wszyscy śmiali się i żartowali. Rose szybko odwróciła głowę, nie chcąc, by ją rozpoznano.

- Widzę, że McDowie zaleca się do dwóch najład­niejszych naszych pielęgniarek - zauważył Paul. - Cie­kaw tylko jestem, czy zagiął parol na obie, czy też jedna z nich ma przypaść studentom?

- Można też przyjąć, że jest to zwykłe koleżeńskie spotkanie - powiedziała Rose i natychmiast pożałowa­ła swoich słów.

Cóż bowiem ją obchodziło, czy Leigh McDowie zabawiał się w marcowego kota, czy też, załóżmy, zakochał się w Laurie Moffatt?

Raz jeszcze zerknęła do tyłu. Leigh kończył właśnie mówić coś do Laurie, na co ta odpowiedziała perlistym śmiechem.

- Trzeba przyznać temu gościowi, że humoru to mu nie brakuje - skomentował Paul.

- Cóż, każdy ma jakąś zaletę - rzuciła Rose z lekkim wzruszeniem ramion.

Nagle od rozchichotanego stolika dobiegły ich ra­dosne okrzyki. Towarzystwo witało nowo przybyłą osobę, w której Rose rozpoznała Rogera Maynarda. Kilka miesięcy temu robił na oddziale położniczym serię zdjęć pewnej sławnej matce i jej dziecku, a dzisiaj Paul odprawił go z kwitkiem od łóżka Caroline Trench.

- Cześć! Przepraszam za spóźnienie. Widzę, że za­częliście beze mnie - powitał przyjaciół Maynard, po czym usiadł obok Laurie Moffatt i pocałował ją w usta.

A więc, pomyślała Rose, Tanya Dickenson jest dla McDowie'ego. Wlepione w lekarza oczy Tanyi jak gdyby potwierdzały tę hipotezę.

Rose poczuła przypływ ogromnego znużenia. Z tru­dem unosiła widelec do ust. Całe otoczenie wydawało się zasnute szarą mgłą. Słowa Paula przebijały się przez nią tylko częściowo. Ogarnęło ją pragnienie ciszy i sa­motności. Widziała przed sobą pogodną twarz matki, która powtarzała jej swoją rozmowę z tym „długo­włosym, zabawnym doktorem”.

Gdy w poniedziałek Rose otworzyła oczy, z przydo­mowych ogródków dobiegł ją poranny hymn kosów i drozdów. Bezchmurne niebo zapowiadało kolejny upalny dzień. Była jeszcze wczesna godzina, więc nie ruszając się z łóżka pomyślała o matce i czekającym ją zabiegu chirurgicznym. Jak Brigid zniesie operację? Czy jej serce nie sprawi kłopotów anestezjologowi? W tym samym czasie ona, Rose, miała asystować doktorowi Rowanowi przy cesarskim cięciu u pani Mowbray. Godność lekarza wymagała, aby przez tę godzinę istniała dla niej tylko Jane i jej dziecko. Brigid miała zejść na plan dalszy.

Punktualnie o dziewiątej Jane Mowbray położono na stole operacyjnym. Doktor Okoje, anestezjolog, przystąpił do jednego z trudniejszych zadań w swojej praktyce. Musiał bowiem zachować kruchą równowagę pomiędzy narkozą a działaniem leków powstrzymują­cych atak padaczki. Natomiast rolą doktora Cranstone'a, pediatry, było przyjęcie wcześniaka i zastosowanie wszelkich możliwych środków, aby przed włożeniem do inkubatora nic mu się nie stało.

Podczas gdy doktor Rowan i Rose szorowali ręce, siostra Dickenson przygotowywała instrumenty chi­rurgiczne. Właściwe rozłożenie noży, peanów, ssa­ków, klamer, nici i igieł” wymagało dużej znajomości rzeczy, zaś ich podawanie operatorowi - refleksu i zręczności.

Student Dan Clark miał przypatrywać się operacji. Jego kolega, Ben Davis, wybrał zabieg usunięcia maci­cy na oddziale ginekologicznym.

Doktor Rowan chwycił za skalpel i zrobił pierwsze cięcie w linii od pępka do spojenia łonowego. Po kilku minutach poprzez powłoki jamy brzusznej i otrzewną zagłębienia pęcherzowo-macicznego dostał się do ściany macicy. Jeszcze końcowe cięcie w obrębie dolnego odcinka i pozbył się skalpela. Teraz włożył ręce do gorącego, wilgotnego gniazda i wyjął z niego pisklę - maleńkiego, różowego i oślizgłego chłopaczka. Lekkie trzepnięcie w pupę i chłopiec z krzykiem się obudził. Jego płacz to forma protestu. Nie chce być niepokojony. Wyraża swój gniew kurczeniem nóżek i zaciskaniem piąstek. Tymczasem doktor Rowan za­wiązał i odciął pępowinę, po czym oddał szkraba w ręce doktora Cranstone'a. Kiedy pediatra wkładał go do inkubatora, chirurg wydobył łożysko i wyskrobał jamę macicy. Siostra Dickenson będzie teraz podawać już tylko igły i nici.

W tym samym czasie w sali operacyjnej na oddziale ginekologicznym profesor Horsfield i doktor McDowie, asystujący przy zabiegu, wymienili ponad stołem spojrzenia. Przed podjęciem czynności profesor powoli pokręcił głową.

W atmosferze ogólnego rozprężenia, gdy pozostało już tylko zeszycie powłok jamy brzusznej, Rose uciekła myślami ku matce. Wczoraj uczestniczyły wspólnie w nabożeństwie niedzielnym, podczas którego Brigid przystąpiła do spowiedzi i przyjęła komunię świętą. Oczyszczona z grzechów, z ufnością czekała dnia dzi­siejszego i chwili przewiezienia na stół operacyjny. Aż wreszcie ta chwila nadeszła i teraz jej matka leżała tam bez świadomości, zdana na profesjonalizm i doświad­czenie profesora Horsfielda i doktora McDowie'ego. A najdziwniejsze było to, że nonszalancki doktor całko­wicie podbił jej matkę, i to do tego stopnia, iż nawiązała się między nimi jakaś intymna, tajemnicza więź.

O dziesiątej doktor Rowan zakończył swoje krawiecko-chirurgiczne czynności. Rose nałożyła na zaszytą ranę opatrunek, otarła pot z czoła, a po chwili zdjęła maskę i czepek.

Kiedy Jane Mowbray wywieziona została na korytarz, przypadł do niej małżonek, który czekał przed salą operacyjną. Nachylił się nad uśpioną Jane i pocałował ją w policzek.

- Mamy syna, Jane, maleńkiego chwata. Widziałem go. Waży prawie dwa kilogramy i będzie musiał szybko przytyć. Dziękuję, kochanie...

Laurie Moffatt klepnęła go po ramieniu i poinfor­mowała, że przez najbliższe kilka godzin wolno mu będzie pozostać z żoną. Następnie zwróciła się do Rose:

- Siostra Kelly dzwoniła z ginekologii, abyś zaraz tam przyszła.

Uwalniając się z zielonego fartucha, Rose lekko drżała.

Brigid leżała już w swoim łóżku pod kroplówką i z założonym cewnikiem, zaś siostra Kelly mierzyła jej właśnie ciśnienie.

Rose zjawiła się w chwili budzenia się matki z nar­kotycznego snu. Jej zamglone oczy dostrzegły córkę.

- Rose, córeczko... wybacz mi... wybacz. Rose ujęła w obie ręce dłoń matki.

- Jestem przy tobie, mamusiu. Nie mów, nie wysilaj się.

- Tak mi przykro, Rose - wyszeptała matka.

- Cicho, mamusiu. Wszystko jest na jak najlepszej drodze. Masz mnie przy sobie, teraz i na zawsze.

Brigid zamknęła oczy. Wydawało się, że ponownie zapadła w sen.

- Wezwałam panią, pani doktor - odezwała się siostra Kelly - bo pomyślałam sobie, że po od­zyskaniu przytomności powinna panią pierwszą zo­baczyć.

-Dziękuję, siostro... Ale dlaczego prosiła mnie o wybaczenie? Przecież to ja jestem winna. To przeze mnie jej choroba osiągnęła stan zaawansowany...

Ukryła twarz w dłoniach. Stała tak przez dłuższą chwilę, przytłoczona wyrzutami sumienia, kiedy nagle poczuła, że obejmują ją czyjeś mocne ramiona.

Dała się wyprowadzić z pokoju niczym mała, bez­radna dziewczynka.

Dopiero na korytarzu uniosła głowę i zobaczyła Leigha McDowie'ego. Z pewnością wiedział więcej niż ona.

- Dlaczego Brigid prosiła mnie o wybaczenie? Co mam jej wybaczać? - zapytała długowłosego doktora.

- Może uświadomiła sobie, że robisz sobie gorzkie wyrzuty, iż pozwoliłaś jej przemilczeć i zlekceważyć pierwsze objawy choroby. Ale może są to tylko słowa wypowiedziane w stanie półsnu, których później w ogó­le nie będzie pamiętać. Porozmawiasz z nią, kiedy narkoza całkiem przestanie działać.

- A dlaczego tak prędko wróciła z sali operacyjnej?

- Ponieważ zabieg został ukończony, kochanie - rzekł ciepłym, łagodnym głosem, gładząc ją po wło­sach. - Profesor Horsfield, kiedy upora się ze wszystkimi wyznaczonymi na dzisiejsze przedpołudnie opera­cjami, z pewnością zaprosi cię na rozmowę.

- I co mi powie? - zapytała, zagłębiając spojrzenie w ciemnych oczach Leigha McDowie'ego.

Ujrzała w nich współczucie. Współczucie dla niej i jej matki. Zobaczyła prawdę, zanim ją usłyszała.

- A więc nie mógł nic zrobić! Nie uratował jej! Mój Boże!

Leigh dotknął palcami jej otwartych w niemym szlochu ust.

- Przestań, Rose. Przestań natychmiast. Masz być dzielna i silna. Dla jej dobra. Ona cię potrzebuje.

Głęboko wciągnęła powietrze w płuca.

- Tak, spróbuję. Wezmę się w karby. Dzięki, Leigh.

Rose dotrzymała obietnicy. Kiedy w południe pro­fesor Horsfield zapoznawał ją w swoim gabinecie z fak­tycznym stanem rzeczy, uderzył go jej spokój i opa­nowanie.

- Zastosowałem zabieg radykalny. Wyciąłem drogą brzuszną całą macicę wraz z jajnikami, tkanką łączną, węzłami chłonnymi miednicy mniejszej oraz mankietem pochwy, ale obawiam się większego pola inwazji. Roko­wania przy tym stopniu klinicznego zaawansowania nowotworu nie mogą być pocieszające. Poza tym musi­my liczyć się z powikłaniami ze strony dróg moczowych, odbytnicy oraz układu chłonnego. W tobie więc cała nadzieja, Rose, że podtrzymasz na duchu swoją matkę.

- Jak długo jeszcze, panie profesorze?

Zadając to pytanie, które ciężko chorzy pacjenci lub ich krewni zadają od niepamiętnych czasów lekarzom, uśmiechnęła się nerwowo.

- Któż to może wiedzieć. Miesiąc, może dwa albo trzy. Wiesz sama, jak trudno jest lekarzowi przewidzieć sprawy ostateczne. Na razie najważniejsze zadanie, jakie przed nami stoi, to nie dopuścić, aby pani Gillis wpadła w apatię lub rozpacz.

- Tak, oczywiście. Dziękuję, panie profesorze.

- Na resztę dnia możesz zwolnić się z pracy.

- Dziękuję, ale chyba tego nie zrobię. Chcę funk­cjonować normalnie, a zawsze przecież mogę zajrzeć do mamy.

- Jak sobie życzysz, moja droga. Być może masz rację. Życie musi toczyć się dalej. Słyszałem, że dziecko pani Mowbray jest zdrowe, a operacja przebiegła bez komplikacji. Gdy tylko znajdę trochę czasu, pójdę odwiedzić matkę.

- Teraz możemy trzymać jej epilepsję pod kontrolą.

- Oczywiście. Tak oto niektóre ścieżki wyprostowu­ją się, inne zaś wikłają jeszcze bardziej.

W milczeniu podali sobie ręce.

Idąc korytarzem na oddział położniczy Rose natknęła się na Paula. Wydawał się czymś podniecony, jakkolwiek powodem z pewnością nie było radosne wydarzenie.

- Kochanie, myślałem o tobie przez cały ranek, że asystujesz przy cesarskim, mając równocześnie na stole operacyjnym swoją matkę. Jak ona się czuje?

Oddała mu pocałunek i blado się uśmiechnęła.

- Wspaniale. Jest na morfinie, Paul.

- Ach, tak.

Zrozumieli się bez zbędnych słów.

- A jak ty się czujesz, Paul? - zapytała, czując, że coś go zaprząta nieomal bez reszty.

- Jestem wściekły jak diabli i będę walczył, Rose. Ten sukinsyn fotograf!

Wyraz twarzy Paula przestraszył ją.

- Czy coś się stało?

- Kup dzisiejszą popołudniówkę, a zobaczysz zdję­cie biednej Caroline w gipsie i bandażach. Wierz mi, Rose, jeżeli to sprawka Maynarda, to wybiję mu wszystkie zęby tą pięścią.

- Na rany Chrystusa, nie rób niczego pod wpływem emocji, w gorączce i zaślepieniu. Zanim kogokolwiek oskarżysz, upewnij się co do faktów. Proszę, Paul. A teraz muszę wracać do swoich obowiązków. Spot­kamy się później.

Wchodząc do pokoju dla personelu, usłyszała naj­pierw śmiech wpleciony w rozmowę, a po chwili zoba­czyła pochylonych nad rozłożonym dziennikiem dok­tora McDowie'ego i siostrę Pardoe.

- Cześć, Rose - powitał ją Leigh. - Podejdź i rzuć swoim ślicznym oczkiem na te obrazki.

Gazeta zamieściła trzy zdjęcia. Na pierwszym z nich widać było Caroline Trench z głową obwiązaną ban­dażem. Drugie ukazywało ją w pozycji leżącej, z nogą w gipsie i z podłączoną do żyły kroplówką. Trzecie wydawało się najciekawsze. Ponad morzem kwiatów aktorka patrzyła gdzieś w dal uduchowionym wzro­kiem, zaś dwie pocieszycielki w pielęgniarskich kitlach siedziały po obu jej bokach i czule głaskały po lewym i prawym ramieniu. Wybity tłustymi literami tytuł brzmiał: CZUWANIE SIÓSTR SZPITALA W BELTONSHAW PRZY POGRĄŻONEJ W BÓLU CA­ROLINE.

- Nie mogę pojąć - wyznała siostra Pardoe, czterdziestokilkuletnia Szkotka o miłej twarzy - jak ktoś z zewnątrz mógł zrobić te zdjęcia. Znam siostrę Banks z oddziału chirurgii i wiem, że nigdy na coś takiego by nie pozwoliła. Siostro Dickenson, czy widziała już siostra dzisiejszą popołudniówkę? - zwróciła się do wchodzącej Tanyi, która od drzwi rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku doktora.

Ożywiło to w pamięci Rose obraz tamtego wieczoru w „Old Barn”. Przystojny Roger Maynard mógł osta­tecznie użyć całego swego męskiego uroku, by skłonić nocny personel do wpuszczenia go do pokoju popular­nej aktorki.

- A swoją drogą - zauważył Leigh - to do jej makijażu nie sposób się przyczepić.

Tanya zachichotała.

Faktycznie, wiele wskazywało na to, że Caroline nie była zmuszona do pozowania wbrew swojej woli.

Cała trójka zaczęła snuć domysły. Z uwagi na Paula, Rose ani myślała brać w tym udziału.

- Przepraszam, że przerywam - powiedziała w pew­nym momencie - ale muszę zrobić obchód sal przed­porodowych. Siostro Dickenson, czy ma siostra ostat­nie dane o ciężarnych? Czy u pani Lambert, tej z przo­dującym łożyskiem, nie wzmogło się czasami krwa­wienie?

- Oczywiście, że nie, pani doktor. Gdyby tak było, zdążyłabym już postawić na nogi całą drużynę położ­niczą - odparła Tanya, odrzucając do tyłu swoje śliczne jasnoblond włosy.

Rose zesztywniała, kiedy zaś zauważyła na twarzy Leigha szybko stłumiony uśmiech, jej pomieszanie objawiło się gorącym rumieńcem na szyi i policzkach. Trudno jej było uwierzyć, że dwie godziny temu, tam, w pokoju matki, ten człowiek trzymał ją w swoich ramionach, ona zaś ufnie przytulała się do niego. Oby jak najszybciej mogła zapomnieć o tej scenie!

ROZDZIAŁ TRZECI

Mijały upalne lipcowe dni. Rose wdrażała się w nową rolę starszej asystentki. Leigh McDowie okazał się kompetentnym współpracownikiem, który wykonywał swoje obowiązki bez pośpiechu, lecz rze­telnie i z rozwagą. Czasami irytował ją tylko swoją skłonnością do obracania wszystkiego w kpinę i żart. Ale pacjentki przepadały za nim, chętnie śmiały się z jego dowcipów, i to chyba było najważniejsze.

- Obawiałbym się o kondycję dziecka tej Pendle - powiedział pewnego popołudnia, w tydzień po operacji Brigid Gillis.

- Aha, chodzi ci o tę Trish Pendle z zespołem gestozy - podjęła Rose. - Biedna dziewczyna. Osiem­naście lat, porzucona przez chłopaka, rodzice rozwiedzeni. Nawet trudno się dziwić, że poszła z pierwszym lepszym, który zwrócił na nią uwagę. Raczej typowa historia.

- Trish Pendle jest przede wszystkim horrendalnie głupia - wtrąciła gwałtownym tonem Tanya Dickenson. - Zamiast leżeć w łóżku, jak Pan Bóg i lekarz przykazał, wyskakuje co pół godziny na klatkę scho­dową, gdzie kopci jak komin fabryczny. Odmawia przyjmowania żelaza, twierdząc, że jej nie służy. I za­miast ściśle przestrzegać diety, co wieczór opycha się frytkami, w które zaopatruje ją jej przyjaciółka. W re­zultacie do obrzęków dochodzi jeszcze nadwaga.

- Spróbuję z nią porozmawiać - powiedziała Rose.

- Umówię ją też z dietetykiem, by sprawdził, co lubi, a czego nie znosi. Tymczasem zaś odstawimy żelazo w pigułkach i zaczniemy podawać w syropie.

- Ma coraz wyższe ciśnienie, Leigh - kontynuowa­ła Tanya. - Dziś rano miała sto czterdzieści pięć na dziewięćdziesiąt pięć. Do granicy sto sześćdziesiąt na sto, za którą zaczyna się ciężka postać gestozy, jak widać, niedaleko. Zwiększa się też ilość białka wyda­lanego z moczem. Uważam, że trzeba zacząć jej podawać środki uspokajające. Inaczej nie zatrzyma­my jej w łóżku.

- Porozmawiam o Trish z profesorem Horsfieldem podczas jutrzejszego obchodu - oświadczyła Rose, próbując uciąć dyskusję.

Denerwował ją upór siostry Dickenson w dążeniu do bycia pielęgniarką i diagnostą w jednej osobie.

- Przedtem trzeba zrobić Pendle ultrasonografię - rzucił Leigh. - Czy mogłabyś wziąć to na siebie.

- Ultrasonografię? - zapytała Rose, nie kryjąc zdumienia. - Przechodziła to badanie dziesięć dni temu. Wykazało, że ciąża trwa już trzydzieści sześć tygodni. Nie ma sensu powtarzać badania.

- Jeśli mam to załatwić jeszcze dzisiaj - powiedzia­ła Tanya, ignorując Rose - muszę mieć zaznaczone na skierowaniu, że sprawa jest pilna.

- Jasne, ogłosimy stan wyjątkowy - odparł Leigh.

- A swoją drogą pertraktuj z tymi z laboratorium najbardziej uwodzicielskim głosem, na jaki cię stać. Natomiast ty, Rose, zanim uśmiercisz mnie tymi swoimi cudnymi oczami, wiedz, że chodzi mi o ultra­sonografię nerek.

- Po co? Przecież nic nie wskazuje na ich złą pracę.

- Obawiam się, że zdrowotne problemy Trish nie sprowadzają się tylko do gestozy - powiedział Leigh w zamyśleniu. - Tanya, chciałbym, żebyś zrobiła jej wykres falowań temperatury w okresach czterogodzinnych oraz dokładny bilans pobierania i wydziela­nia płynów. Być może uzyskamy w ten sposób jakieś wskazówki. Zgadzasz się, Rose?

Nie potrafiła spierać się w tej sprawie z lekarzem internistą o kilkuletniej praktyce, z którego opiniami liczył się notabene sam profesor Horsfield. Przyzwa­lająco kiwnęła głową.

- Lynne Westbrook to druga smutna dziewczyna, choć z całkiem innych przyczyn - rzekł, biorąc do ręki kolejną kartę chorobową.

- Ta, która w połowie września ma urodzić bliź­niaki? - upewniła się Rose. - Tak, chociaż nietrudno wczuć się w jej położenie. Inteligentna, ładna, z do­piero co obronionym dyplomem w kieszeni. Otwierała się przed nią przyszłość, a tu nagle tego rodzaju wpadka...

- Szczerze jej współczuję - powiedziała Tanya.

- Jej przyjaciel chciał, żeby usunęła ciążę. Kiedy odmówiła, zniknął z horyzontu.

- Na świecie roi się od takich przyjemniaczków - zauważył Leigh.

- Jej rodzice - ciągnęła pielęgniarka - to, zdaje się, stare rodowe ziemiaństwo. Rozmowa z nimi musiała być dla Lynne wizytą w piekle. Powiedzieli, że nie przyjmują tego do wiadomości. Ma do nich w paź­dzierniku wrócić panną i dziewicą. Stanęła więc kwes­tia adopcji i, jak słyszałam, nasza socjalna, pani McClennan, rozgląda się za bezdzietnym małżeń­stwem, które gotowe by było adoptować bliźniaki.

Rose znała jedno bezdzietne małżeństwo. Byli to Grace i Alfred Bradshaw z wypadku na autostradzie. Rodzi się tylko pytanie: Czy zainteresowaliby się tego rodzaju propozycją?

- Chodźmy, doktorze McDowie - powiedziała wstając. - Czekają na nas młode matki i ich nowo narodzone dzieci.

Sale poporodowe znajdowały się na parterze. Tu również panował upał, który wydawał się nawet bardziej dokuczliwy. Tęga i czarnoskóra siostra Dorothy Beddows, zawsze pogodna i uśmiechnięta, tym razem była nieco apatyczna. Mimo to ze szczerym zainteresowaniem zapytała o zdrowie pani Gillis, po czym wsunęła do kieszeni kitla Rose mały srebrny krzyżyk.

Zaczęli obchód. Noworodki darły się wniebogłosy, zaś matki wyglądały na zmęczone i niewyspane. Tylko Jane Mowbray uśmiechała się czułym, rozanielonym uśmiechem. Jej synek, Luke, wyprowadził się właśnie z inkubatora i miała go wreszcie przy sobie. Niemowlę ssało z butelki.

- Oczywiście, chciałabym go karmić piersią, pani doktor, ale rozumiem, że prochy, które łykam, nie pozwalają na to. Czy nie jest piękny? I waży już ponad dwa kilo!

Patrząc, z jakim zapałem Luke doi butelkę, można było śmiało założyć, że prędko dogoni wagą swoich rówieśników.

- I nic ci nie dolega, Jane? - zapytała Rose.

- Zupełnie nic. Żadnych komplikacji. Szew goi się wspaniale i już mnie prawie nie boli. Spaceruję, biorę prysznic, właściwie na upartego mogłabym już nawet jeździć na rowerze - zapewniała szczę­śliwa matka.

Podczas gdy Leigh rozmawiał z siostrą Beddows na temat jej córki, która po raz pierwszy zaszła! w ciążę, Rose studiowała kartę chorobową pani Mowbray. W pewnym momencie dobiegła ją wymiana! zdań pomiędzy matkami.

- Jeśli będę chciała przestawić dziecko na butelkę, zrobię to, mając w nosie ich zalecenia i rady - powiedziała ściszonym głosem jedna z matek, dwudziestoletnia dziewczyna.

- Możesz żałować swemu dziecku najlepszego i najcenniejszego pokarmu, twoja sprawa. Ja mam zamiar karmić mojego synka tylko piersią. I dlatego zabroniłam pielęgniarkom dawać mu nocami mleko z butelki - oświadczyła druga autorytatywnym tonem.

Pani Gainsford chodziła do tej samej szkoły co Rose, tyle że dziesięć lat wcześniej. Mimo swoich trzydziestu pięciu lat, po raz pierwszy leżała w połogu.

- Łatwo ci mówić - dołączyła trzecia, wieloródka - ale przez twojego krzykacza żadna z nas ostatniej nocy nie zmrużyła oka! Brakuje w tym szpitalu od­dzielnego pomieszczenia dla niemowląt, do którego byłyby zanoszone na noc, aby matki mogły wyspać się i odpocząć. Kiedy byłam tu z pierwszym dziec­kiem, praktykowano jeszcze coś takiego. - Zauważyła na sobie wzrok doktor Gillis i podniosła głos. - Idio­tyczny pomysł, by przez okrągłą noc trzymać matki razem z noworodkami.

- Lecz zapewne we własnym domu nie będzie pani rozstawała się z dzieckiem? - odezwała się Rose.

- Tak, ma się rozumieć, ale będę miała tylko swoje. Po prostu nie chcę wysłuchiwać w środku nocy krzy­ków, pisków i mlaskań j e j dzieciaka!

Pani Gainsford aż zatrzęsła się z oburzenia.

- Jak pani śmie! Osoby takie jak pani nie potrafią wczuć się w sytuację kogoś drugiego, nie potrafią też wyrzec się własnych wygód dla zapewnienia swemu dziecku optymalnych warunków rozwoju. Czy w ogó­le zna pani słowo „poświęcenie”?

W tym krytycznym momencie, żeby zapobiec więk­szej awanturze, interweniowała siostra Beddows.

- Spokojnie, moje panie. Nie chcemy tu żadnych niepotrzebnych kłótni. Różnimy się między sobą, to oczywiste. Mamy odmienne przekonania, odmienne charaktery, odmienny sposób patrzenia na świat. I dlatego musimy nauczyć się tolerancji. Żyć tak, aby pozwolić żyć innym. Wasze dzieci są piękne i kochane, podziękujcie za nie Bogu. I niech zapanuje między wami zgoda i harmonia. Te kilka dni, jakie spędzicie tu ze sobą, powinny pozostać w waszej pamięci jako dni szczęśliwe.

- Co za giez ją ukąsił, Dorothy? - zapytała Rose czarnoskórą siostrę, kiedy całą trójką wyszli na kory­tarz. - Czy to z powodu tego nieznośnego upału?

Na szerokiej twarzy pielęgniarki malowała się peł­na napięcia powaga. Westchnęła i potrząsnęła głową z rozgoryczeniem.

- Dosłownie tracę wszelką ochotę do życia, kiedy widzę moje matki w takich paskudnych nastrojach. Kłótnie się powtarzają, a ja jestem bezsilna. Ale po co będę się skarżyć przed tobą, Rose. Ty i tak niesiesz ciężkie brzemię z powodu choroby matki...

-A więc niech siostra ponarzeka przede mną - zasugerował Leigh, obejmując w pasie jej rozłożyste kształty.

Pomimo głębokiego rozgoryczenia, Dorothy Beddows uśmiechnęła się, Rose zaś zauważyła, że Leigh wkłada tyle samo czaru w uwodzenie kobiet w śred­nim wieku, co w podbój młodej i ślicznej dziewczyny w rodzaju Tanyi.

- To wszystko przez Philipa Cranstone'a - powie­działa Dorothy, przełamując wewnętrzny opór.

Rose i Leigh spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Doktor Cranstone pracował w tym szpitalu od pew­nego czasu i podbił serca wszystkich jako pediatra. Ożenił się z jedną z pielęgniarek i wkrótce stali się dumnymi rodzicami chłopca. Zaliczali się do najbliż­szych przyjaciół Dorothy Beddows.

-Mów dalej, Dorothy. W czym problem? - za­chęcała Rose.

- Myślę tu o głośnej kampanii na rzecz karmienia piersią, jaką nie tak dawno rozpętał Philip. „Nie chowaj, matko, swych piersi”, „Najlepsza matczyna pierś”, „Naturalne jest piękne” - tak brzmiały nie­które hasła. Presja była tak duża, że matki w szpitalu wręcz nie śmiały odmawiać piersi swym dzieciom.

- I słusznie - zauważył Leigh. - Po to ostatecznie są te dwa gruczoły, które nazywamy piersiami. I jakąż wygodę stanowią! Są zawsze pod ręką, nie trzeba ich wyjaławiać poprzez gotowanie, są niezastąpione dla dziecka, nic nie kosztują... Zaiste, „Matka karmiąca najwyższą formą macierzyństwa”.

- Pominąłeś, jak zwykle, rzecz najważniejszą - suchym głosem powiedziała Rose. - To mianowicie, że karmienie piersią spaja szczególnymi więzami matkę i dziecko.

- Tyle że jest różnica pomiędzy teorią a praktyką kontynuowała pielęgniarka. - Wierzcie mi, pracuję z matkami już dostatecznie długo, aby się przekonać, że nic nie jest tak proste i łatwe, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Niektóre matki, i z pewnością pani Gainsford do nich należy, czerpią z karmienia piersią autentyczną radość. Inne karmią w atmosferze przy­musu i utyskiwań. Ale są i takie, które po prostu nie chcą i już pierwszego dnia sięgają po butelkę.

- A czy nie jest zadaniem, wręcz misją personelu pielęgniarskiego, by ukazał im wszystkie dobre strony karmienia naturalnego? - zapytał Leigh.

- Problem w tym, że żyjemy w bardzo zróżnicowa­nym i stechnicyzowanym społeczeństwie. Nie ma tu jednej recepty, a i kobiety nie są już tak potulne, by godziły się przyjmowć tradycję z dobrodziejstwem inwentarza. Mają własne pomysły i próbują je nam narzucić. Kiedy więc widzę, by tak rzec, nowoczesną matkę, nie próbuję się przeciwstawiać i przyzwyczajam dziecko od razu do butelki. Stosuję argumentację tylko wtedy, gdy napotykam otwartość i gotowość uznania autorytetu osoby w pielęgniarskim lub lekarskim kitlu.

- Wspomniałbym tu jeszcze o jednym, Dorothy - dodał Leigh. - O postawie konsumenckiej dzisiej­szych społeczeństw. Mleko w proszku jest takim samym towarem jak każdy inny. Producenci prze­ścigają się w reklamie, wymyślaniu pięknych opako­wań i różnych nowinek. To wszystko wpływa na kobiety, które lepiej się czują w supermarketach z pełnym koszykiem, niż ze swoją nader skromną piersią w domowym zaciszu. Poza tym kiedyś jedyną alternatywą dla matki było pełne bakterii mleko krowie.

- Bogatsze panie - uściśliła Dorothy - wynajmowały mamki, które w zamian za pieniądze godziły się karmić ich dzieci kosztem swoich własnych. A kiedy biedna kobieta umarła podczas porodu, co dawniej zdarzało się nader często, jej dziecku podawano mleko od krowy. Niektórym z takich dzieci udawało się przeżyć. Sama należę do nich - dodała melancholijnym tonem.

Rose zauważyła cień smutku na jej twarzy i uznała, że dyskusja ta trwa już wystarczająco długo. Po­stanowiła ją zakończyć.

- Będziemy starali się wniknąć w problem i być może nawet zrobimy w tym celu spotkanie pediatrów z położnikami. W każdym razie zwrócę się z tą sprawą do profesora Horsfielda. Tak czy inaczej, presja na karmienie piersią nie może przybierać formy dyktatu.

- Czyli co się komu podoba, czy tak, Rose? - zapytał Leigh na poły ironicznie. - Phil Cranstone jest doskonałym pediatrą i teraz, kiedy został tatusiem i zna rzeczy z pierwszej ręki, może być chyba uznany za niepodważalny autorytet w swojej dziedzinie.

- Ale niech sobie nie wyobraża - wtrąciła Dorothy, idąc w sukurs Rose - że z każdej matki zrobi panią Gainsford czy też swoją żonę, Annette, która mieszkali w pięknym domu, sprzątanym przez służbę, i może całkowicie poświęcić się swojemu dziecku. Zapomi­nasz, że każda matka to jakaś indywidualność.

- Również każde dziecko - wtrąciła Rose.

- I co jest dobre dla jednej osoby, nie musi być idealne dla innej. Potwierdza to chociażby sprzeczka tych trzech matek, której byliśmy świadkami.

- Cóż, uważam, że obie za bardzo się gorączkujecie tym wszystkim, co siłą rzeczy prowadzi do zaślepie­nia. Ostatecznie Cranstone jest na bieżąco z ostatnimi osiągnięciami naukowymi i skoro...

- I skoro jest mężczyzną, to na pewno ma rację, czy tak? - wybuchnęła Rose.

- Klasyczny męski szowinizm. - Dorothy postawi­ła kropkę nad „i”.

Ich reakcja całkowicie go zaskoczyła.

- Och, dość tego, dziewczęta! Trochę więcej zdro­wego rozsądku! Racja nie jest związana z płcią...

Mógłby argumentować dalej, praktycznie bez koń­ca, ale zainteresowały go oczy Rose. Z niebieskich stały się fiołkowe. Z pięknych jeszcze piękniejsze.

- Racja nie jest związana z płcią, ale może być z nią związane przekonanie o racji - rzekła Rose pogard­liwym tonem. - Otóż jestem zdecydowana prosić profesora Horsflelda o zorganizowanie spotkania, na którym doktor Cranstone szczegółowo zapozna sios­try położne ze swoimi racjami.

- I matki również - dorzuciła Dorothy.

- Tak, ostatecznie to o nie chodzi w tym wszyst­kim. O nie i ich dzieci - zgodziła się Rose. - Słowem, zrobię wszystko, aby twoje matki, Dorothy, były szczęśliwe i nie czuły się poddawane jakiejś nieznośnej presji.

- Dzięki, Rose. Wiedziałam, że mogę liczyć na ciebie. Z drugiej jednak strony nie chciałabym poróż­nić cię z Philipem ani z panem, doktorze McDowie.

- Nie ma sprawy, siostro. Mnie również leży na sercu dobro matek - odpowiedział Leigh tonem, który Rose uznała za skandalicznie protekcjonalny. - A teraz proszę mi wybaczyć. Mam ważne spotkanie z wyjąt­kową kobietą. Nie chciałbym, żeby czekała. Spokoj­nego dyżuru, Rose. Nie nadwerężaj sobie nerwów, moja niebieskooka.

Po tych słowach odszedł.

- Uff! Możemy wreszcie odetchnąć! - wykrzyknęła Rose pełnym emfazy głosem. - Siostra Dickenson może teraz cieszyć się do woli jego towarzystwem. Nasz przyjaciel, doktor McDowie, wiele jeszcze będzie mu­siał nauczyć się o kobietach.

- Być może - z rezerwą przyznała Dorothy Beddows, umykając w bok ze spojrzeniem. - A ty, Rose, pewnie masz zamiar wystąpić w roli nauczycielki?

Wydawało się, że los zawziął się na Rose, by tego popołudnia nie mogła odwiedzić swojej matki. Za każdym razem kiedy wybierała się już na oddział ginekologiczny, pojawiała się jakaś nieprzewidziana przeszkoda. A to kobiecie, którą przywiozło pogotowie i która poroniła trzynastotygodniowy płód, trzeba było wyłyżeczkować jamę macicy, a to znowu zaszyć cięcie krocza, którego dokonał student Ben Davis, odbierając dopiero trzecie dziecko w życiu.

- To był wspaniały moment - wyznał Ben, dumny ze swego wyczynu. - Kiedy już rodząca zaczęła przeć i ukazała się główka dziecka, poczułem się tak, jak gdybym...

- Jak gdybyś w pełni kontrolował sytuację? - pod­powiedziała Rose, trochę rozbawiona jego entuz­jazmem.

- Coś w tym rodzaju. A siostra położna, która mi asystowała, okazała się wprost cudowna. Uważając na wszystko, równocześnie dała mi całkiem wolną rękę.

Miałem też chwilę prawdziwego strachu. Kiedy główka dokonała zwrotu zewnętrznego do prawego uda matki i miało nastąpić wytoczenie się barku przedniego, zobaczyłem wokół szyi dziecka pępowinę...

- O, rany! - wykrzyknęła Rose. - I zdołałeś prze­rzucić ją przez główkę?

- Nie, była zbyt naprężona. Nie miałem wyboru. Chwyciłem nożyczki i dokonałem odpępnienia przed właściwym czasem. - Uśmiechnął się tryumfalnie.

- Wiesz, myślę, że położnictwo można polubić. Nie chciałbym być sentymentalny, ale uczestnictwo w na­rodzinach człowieka jest czymś w rodzaju rzadkiego przywileju. A poza tym mąż pacjentki nazwał mnie „panem doktorem”... Tylko nie śmiej się ze mnie, Rose, przepraszam, doktor Gillis.

A jednak Rose w głębi duszy uśmiechnęła się po­błażliwie na myśl o zachwytach i uniesieniach Bena. Były one czymś zwykłym w jego wieku, kiedy serce i umysł idealizują cały świat, tak jak, z drugiej strony, czymś zwykłym u studentów był szok związany z wi­dokiem nagiej kobiety w połogu.

Wróciła do pokoju, aby napisać krótkie sprawozda­nie z porodu. Właśnie je kończyła, kiedy weszła siostra Moffatt.

- Mam coś interesującego dla pani, doktor Gillis - powiedziała od drzwi, wyciągając rękę z różową kartką, w której Rose rozpoznała zapis badania ułtrasonograficznego. - Wyniki Trish Pendle z dzisiejszego popołudnia.

Rose wzięła kartkę i przeczytała:

Lewa nerka mała, słabo wykształcona, wykazująca stan uśpienia czynnościowego; podejrzenie wrodzonej ułomności (możliwa też chroniczna niedoczynność); prawa nerka z objawami umiarkowanego wodonercza &a skutek utrudnionego odpływu.”

Wpatrywała się w odręcznie skreślone słowa z mimowolnym lękiem. A więc przeczucie nie za­wiodło Leigha: dziewczyna miała praktycznie tylko jedną nerkę. Druga, prawdopodobnie od urodzenia, była tylko czymś w rodzaju nieudanej atrapy. Do tej pory zdrowa nerka wywiązywała się jakoś ze swoich podwójnych obowiązków. Ciąża jednak, sprowadzając typowe zmiany, jak na przykład roz­szerzenie światła moczowodów i miedniczek ner­kowych, spowodowała wsteczne odpływy moczu i zaleganie uryny. Nadciśnienie tętnicze, białkomocz i obrzęki, objawy charakterystyczne dla gestozy i za takie do tej pory u Trish Pendle uważane, faktycz­nie stanowiły alarmujący sygnał upośledzenia czyn­ności nerek.

Nie można było zwlekać. Rose bezzwłocznie udała się do chorej dziewczyny.

- Siądź prosto, Trish - poleciła. - Czy czujesz ból w tym miejscu?

Nacisnęła dłonią miejsce po lewej stronie okolicy lędźwiowej.

- Nie, najwyżej troszeczkę - bąknęła Trish.

- A tutaj?

Rose powtórzyła czynność po prawej stronie krę­gosłupa.

- Och, tak, tu boli! - przyznała dziewczyna, krzy­wiąc się. - Mówiłam im, że coś tu mam nie w porząd­ku, lecz nikt nie wziął sobie moich słów do serca.

Rose zamyśliła się. Bolesność prawej strony okoli­cy lędźwiowej wskazywała na odmiedniczkowe zapa­lenie przeciążonej nerki.

- Czy może dotarły już do pani doktor wyniki moich dzisiejszych badań? - zapytała Trish, patrząc podejrzliwie.

- Tak, kochanie, i wygląda na to, że masz pewne kłopoty z nerkami - odparła Rose uprzejmym, lecz chłodnym tonem, do jakiego zawsze się uciekała, gdy miała do przekazania niepomyślne wieści.

- I co w tej sytuacji?

- Nie jestem w stanie powiedzieć dziś niczego dokładnie. Konieczne są dodatkowe badania. Ale nie przejmuj się. Udzielimy ci wszelkiej możliwej pomocy. Chciałabym przy okazji poruszyć ważną sprawę. Słyszałam od siostry, że masz pewne kłopoty z jedzeniem...

Gdy Rose skończyła przekonywać Trish co do konieczności ścisłego przestrzegania diety, wybiła go­dzina odwiedzin. Na korytarzu i w salach zaroiło się od mężów, krewnych i przyjaciół. Rose poczuła głód. Uświadomiła sobie, że od lunchu niczego nie brała do ust. Postanowiła więc najpierw zejść do stołówki, posilić się i już stamtąd udać się do matki.

Przy jednym ze stolików zauważyła Paula. Przenio­sła tacę z jedzeniem i dosiadła się do niego. On tylko pił kawę, ona jadła sałatkę z tuńczyka.

- Jesteś chyba przemęczona kochanie - powiedział współczującym tonem. - Przydałaby ci się chwila oddechu. W ten weekend musimy wreszcie wyskoczyć do Nethersedge.

- Ależ, Paul, zrozum, ja nie mogę. Jeszcze przed sobotą mama wraca do domu...

- Nie ma tu żadnej konieczności. Wystarczy powie­dzieć słówko profesorowi, a zostawi ją na weekend w szpitalu. Dwa dni odpoczynku to skromne minimum, którego potrzebujesz, zanim dorzucisz do obowiązków związanych z pracą obowiązki wynikające z opieki nad matką. A będzie to piekielnie ciężkie brzemię.

- Tak, Paul, wiem o tym.

Spuściła oczy i utkwiła wzrok w talerzu. Świa­domość podwójnej lojalności - wobec własnej matki i wobec pacjentek w szpitalu - przejmowała ją trwogą. W ostatnim okresie uprzytomniła sobie z całą wyrazistością, jak bardzo kocha Brigid i jak wiele jej zawdzięcza. Ich wzajemna miłość, pozbawiona ze­wnętrznych akcesoriów i symboli, płonęła w sercach żywym płomieniem. Piasek w klepsydrze Brigid prze­sypywał się i w każdej chwili mogło go zabraknąć. Czas, który pozostał, ona, Rose, powinna poświęcić tylko matce. Miała oto ostatnią okazję, by okazać jej swoją miłość i bezgraniczne oddanie. Paul schodził tu bez wątpienia na plan dalszy.

- Porozmawiajmy o czymś innym - rzekła przery­wając milczenie. - Widziałam Caroline Trench w te­lewizji. Wyglądała czarująco. Czy to znów jakaś akcja Rogera Maynarda?

Zadała to pytanie z ironicznym błyskiem w oku. Oburzanie się Paula na wścibstwo i bezczelność dzien­nikarzy należało do przeszłości. Caroline kochała rozgłos i wiedzieli już o tym wszyscy.

Paul roześmiał się.

- Ach, tak, popełniłem błąd uważając, że Caroline jest zwykłą śmiertelniczką. Co to za kobieta, Rose! Co za charakter! Interesuje się wszystkimi i każdym z osobna. Dosłownie bawi swoje towarzyszki w cier­pieniu i uprzyjemnia im ciężkie chwile. Kiedy opuści szpital, zostanie po niej smutek i żal.

- Co przypuszczalnie stanie się wcześniej, niż my­ślałeś?

- Nie, Caroline zostanie co najmniej do połowy sierpnia. Złamanie nogi było skomplikowane i proces zrastania się musi trochę potrwać. Obawiam się na­wet, czy po zdjęciu gipsu nie zajdzie konieczność przeprowadzenia drugiej operacji.

Potrząsnął głową, zaś Rose pomyślała, że troska Paula o piękny kształt i sprawność nogi aktorki niewiele różni się od troski lekarza o życie pacjenta.

-Młodość i zdrowie będą jej bardzo pomocne. Dodaj oczywistą determinację, aby jak najszybciej znów pojawić się na planie filmowym - powiedziała z uśmiechem, on zaś skwapliwie pokiwał głową.

- Tak, ta dziewczyna wręcz tryska energią. Zamie­niła blok kobiecy na oddziale chirurgicznym niemal w jakąś oazę nieustannego świętowania.

Rose nie mogła oprzeć się myśli, że Caroline dość bezboleśnie i szybko przeszła do porządku nad śmier­cią przyjaciela. Pojawiało się pytanie, czy również jego żona wykazała się taką samą psychiczną odpornością?

Prawie zmierzchało, kiedy Rose, skończywszy po­siłek, pożegnała się z Paulem i pośpieszyła na oddział ginekologiczny. Otworzyła drzwi do pokoju matki i stanęła zdumiona. Łóżko było puste. Również puste były łóżka w sąsiednich salach zbiorowych. Tu i ów­dzie leżały tylko te pacjentki, które przeszły w tych dniach jakieś operacje. Nigdzie też ani śladu personelu pielęgniarskiego.

Idąc korytarzem, Rose usłyszała nagle muzykę i śpiew. Kiedy podeszła do wysokich drzwi, które prowadziły na obszerny balkon, zobaczyła scenę jak z obrazka. Wszystkie panie, w ich liczbie również jej matka, siedziały w półkolu i słuchały barda o ciem­nych oczach i długich, dotykających ramion włosach. Ubrany w bawełnianą koszulę i dżinsy, opierał na udzie gitarę, z której wydobywał słodki akompania­ment do starej francuskiej piosenki, śpiewanej w ję­zyku angielskim. Na twarzach pań, zależnie od wieku, gościły tęskne i marzące lub figlarne i rozradowane uśmiechy. Pieśniarz opiewał wyłożone kostką ulice dawnego Paryża, toczącą się po nich zakrytą dorożkę i parę zakochanych, złączonych namiętnym pocałun­kiem na tylnym siedzeniu. Skończywszy kolejną zwro­tkę, przeszedł na francuski i wówczas usłyszano, imitowany na sześciostrunnej gitarze, stukot kopyt końskich na bruku, który po jakimś czasie rozpłynął się w ciszy.

Zachwycona publiczność wybuchnęła śmiechem i oklaskami.

Panie domagały się dalszych piosenek.

Palce Leigha wyczarowały kilka słodkich i rzew­nych akordów. Na balkonie zapanowała pełna ocze­kiwania cisza. Wieczorny podmuch wiatru przyniósł z ogrodu zapach róż i kapryfolium. Stentorowy, czysty głos wzbił się ku pociemniałemu niebu.

Ma miłość jest jak róży krew,

Krew róży w czerwca świt.

Ma miłość jest jak rzewny śpiew,

Melodii cudnej rytm.

Rose stała oparta o framugę drzwi, nie mając śmiałości się poruszyć. Spojrzała na zasłuchaną, po­grążoną w melancholijnej zadumie matkę. Na jej wychudłych policzkach pojawiły się blade rumieńce, a posiwiałe włosy przypominały aureolę. Duchowe światło, które rozświetlało tę drogą twarz, niosło przesłanie nadziei i ufności. Śpiewak zniżył głos i z czułością, która chwytała za serce, zwrócił się jak gdyby wprost do Brigid.

Gdy wszystkich mórz dna wyschną w krąg,

Skał w słońcu zniknie ślad,

Wyciekną piaski z Czasu rąk,

Ma miłość przetrwa świat.

Z listowia pobliskiego klonu dobiegł trel kosa. Ptak zamilkł, zamilkli też śpiewak i jego gitara. Tym razem nie było oklasków. Niektóre panie ocierały Łzy. Rose była w rozterce: zostać czy też wycofać się cicho na palcach.

- Rose, moja córeczko! Myślałam, że już dzisiaj nie przyjdziesz!

Po słowach Brigid inne panie też się odwróciły. Rose usłyszała liczne pozdrowienia. Uśmiechnęła się i dołączyła do grona pacjentek.

- Och, doktor Gillis, nigdy nie słyszałam cze­goś równie pięknego! - wykrzyknęła jedna z dzie­wcząt.

- Niech pani żałuje, doktor Gillis, że spóźniła się pani na ten cudowny koncert - dodała siedemdziesię­cioletnia staruszka.

Rose była wściekła na siebie za swoje rumieńce, lecz Leigh wyratował ją z opresji. - Przekaż jej tę wiadomość, Brigid - powiedział.

- Chwileczkę, już mówię. Słuchaj, Rose. Dostałam dzisiaj list od mojej siostry. I jak sądzisz, co pisze Maury? Otóż zapowiada swój przyjazd. Czy nie wspa­niale? Obiecuje zostać aż do momentu, gdy wykaraskam się z choroby. To zaoszczędzi ci wielu zmartwień i ujmie obowiązków.

Rose spojrzała z miłością na ożywioną twarz matki i ujęła ją za rękę. Pożegnawszy towarzystwo wróciły wolnym krokiem do pokoju Brigid. Przyjazd ciotki Maury niewątpliwie rozwiązywał szereg problemów, nie mówiąc już o radości matki, że po tylu latach znów ujrzy swoją siostrę.

Porozmawiały ze sobą jeszcze przez kwadrans, po czym Rose, życząc matce dobrej nocy, zgasiła światło. Trzeba było zajrzeć również do innych pacjentek. Wychodząc z ostatniej sali, Rose rzuciła okiem w kie­runku balkonu i zobaczyła Leigha, który stał oparty o barierkę i wpatrywał się w noc.

- Czy pamiętasz moje słowa? - zapytał, gdy pode­szła. - Rzuciłem na odchodnym, że mam ważne spotkanie z wyjątkową kobietą.

Rose rozłożyła ręce.

- I cóż mogę ci odpowiedzieć, Leigh? Twoje wizyty sprawiają jej tyle radości. Zresztą nie tylko ona jedna cieszy się na twój widok. Wszystkie leżące tu panie wprost szaleją na twoim punkcie.

Roześmiał się, ale zaraz jego twarz przybrała po­ważny wyraz.

- Brigid wraca niebawem do domu. Będzie się nią opiekować jej siostra, i to jest dobra wiadomość. Ale zapewne uświadamiasz sobie, że może zaistnieć ko­nieczność jej powrotu tutaj?

Wpatrywał się w Rose uważnym spojrzeniem. Go­tów był natchnąć jej serce otuchą, ale nie chciał robić jej fałszywych nadziei.

- Wiem. Profesor Horsfield nie krył przede mną niczego - odparła najspokojniej jak mogła.

- Grzeczna dziewczynka.

Zamilkli i w tej ciszy Rose zdecydowała się powie­dzieć mu o wyniku badania ultrasonograficznego Trish Peadle. Dodała też własne uwagi.

- A zatem intuicja nie zawiodła cię, Leigh - powie­działa na koniec.

Pokiwał poważnie głową.

- Biedny dzieciak. Po rozwiązaniu powinien być dokładnie przebadany. Z rentgenem musimy się wstrzymać, ale możemy przeprowadzić szereg innych badań, jak na przykład bakteriologiczne badanie mo­czu czy pomiar stężenia kreatyniny we krwi.

- Zlecenie przeprowadzenia tych badań przekaza­łam już do laboratorium.

Uśmiechnął się.

-Wspaniale! Czy sądzisz, że uwzględniając tak słabą wydolność nerek, a właściwie jednej nerki, nasz mądry staruch pójdzie na wcześniejszy poród?

- Myślę, że bez cesarskiego się nie obędzie. Jej stan, odkąd jest w ciąży, pogarsza się z dnia na dzień.

Leigh westchnął.

-Jakaż przyszłość czeka tę biedną dziewczynę? Hemodializa lub transplantacja, na tym najpewniej się skończy. Wierz mi, Rose, bywają chwile, kiedy chcę rzucić swój zawód i wybrać, powiedzmy, karierę piosenkarza.

- Czy mam się cieszyć, czy smucić, że jeszcze tego nie zrobiłeś? - zapytała z kamienną twarzą.

Rzucił na nią badawcze spojrzenie i roześmiał się w głos.

- Tylko pomyśl! Dawałbym bezpłatne koncerty dla chorych, emerytów i kalek! Czy to nie piękne, doktor Gillis?

Poczuła ciepło w okolicy serca. Ten długowłosy doktor, który przed godziną ofiarował pacjentkom oddziału ginekologicznego chwile radości i szczęścia, a teraz tak głęboko współczuł tęgiej i prostej dziew­czynie w ciąży, wydał się jej kimś drogim i bliskim.

-Wiele osób ma romantyczne pojęcie o naszym zawodzie - powiedziała. - Wyobrażają sobie, że na oddziałach położniczych wszystkich szpitali świata rodzą się tylko zdrowe, tłuściutkie i uśmiechnięte bobasy. A tymczasem rzeczywistość jest trochę inna.

- Rzeczywistość zawsze jest inna od naszych wyob­rażeń i dlatego musimy pogłębiać wiedzę. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli w jakimś momencie spoczniemy na laurach.

-I niechaj ma w opiece naszych pacjentów! - dodała.

Nagle zbliżyli się do siebie. Leigh ujął ją za ręce. Stali tak przez chwilę na balkonie, w zapadającej ciemności, a gwiezdny pył prószył na ich głowy.

Wtem z elektronicznego odbiorniczka w górnej kieszeni fartucha dobiegł natarczywy sygnał. Rose drgnęła. Spojrzała raz jeszcze w oczy Leigha-pieśniarza, musnęła wzrokiem gitarę leżącą na krześle i pobiegła tam, dokąd ją wzywano.

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Czyżby zapomniała pani, doktor Gillis, o tych dwóch pacjentkach z przenoszonymi ciążami, które dziś przyjęliśmy w celu wzniecenia porodu? - zapytała Pat Kelsey, młoda pielęgniarka o rudych włosach.

- Jest już prawie wpół do jedenastej, chciałabym więc wiedzieć, czy jeszcze dzisiaj zostaną przebadane.

- Proszę mi wybaczyć, siostro. Zeszło mi trochę na ginekologii. Wiem, że powinnam wrócić wcześniej.

- Domyślam się, że odwiedziła pani swoją matkę - powiedziała Pat z nutką sympatii, która zdomino­wała początkową dezaprobatę.

-Jest już straszliwie późno, lecz chyba mimo wszystko je zbadam - powiedziała Rose i chwyciwszy obie karty chorobowe udała się na blok.

U pierwszej z pacjentek rozwarcie ujścia szyjki macicy oceniła na dwa centymetry. Poród praktycznie się rozpoczął. Kobieta oczekiwała drugiego dziecka. Kalendarz ciąży przekroczony został o dziesięć dni.

- Wspaniale! Wszystko wskazuje na to, że jeszcze tej nocy znajdzie się pani na porodówce. Wzniecenie nie jest konieczne.

- Oby pani doktor miała rację - westchnęła ciężar­na. - Chciałabym to dziecko urodzić również w spo­sób naturalny.

- I tak z pewnością się stanie - zapewniła ją Rose.

- A teraz, siostro, idziemy obejrzeć drugą pacjentkę.

Tutaj Rose również podjęła natychmiastową decy­zję. Poleciła podać estrogeny w celu wzmożenia pobudliwości mięśnia macicy i wrażliwości na działanie oksytocyny, a do zasadniczego wzniecenia przejść jutro.

- Ze mną wszystko w porządku, pani doktor - wy­znała z całą szczerością pacjentka. - Prosiłam profe­sora Horsfielda o wywołanie trochę wcześniejszego porodu, ponieważ w przyszłym tygodniu obchodzimy pięćdziesiąte urodziny mojej mamy. Przyjeżdża moja siostra aż z Nowej Zelandii i chciałabym pokazać jej siostrzeńca... lub, ma się rozumieć, siostrzenicę.

Rose uśmiechnęła się. Zauważyła, że jako przyczy­nę wzniecenia porodu profesor Horsfield podał w kar­cie wzrost ciśnienia tętniczego. Tymczasem, uwzględ­niając końcową fazę ciąży oraz falę upałów, nie odbiegało ono w najmniejszym stopniu od normy.

Po powrocie do pokoju dla personelu Rose zapy­tała o sytuację na oddziale.

- Na razie nie dzieje się nic takiego, z czym nie mogłybyśmy sobie poradzić - odparła jedna z położ­nych, siostra Grierson, osóbka żywa i energiczna.

- U jednej z pacjentek nastąpiło właśnie rozwiązanie, druga lada chwila będzie rodzić. Poza tym żadnych problemów!

- Nie zdziwiłabym się, gdyby poród nastąpił jesz­cze tej nocy u jednej z tych nowo przyjętych - powie­działa Rose. - Niech Ben Davis, ten nasz student, będzie w pogotowiu.

- Zdaje się, że nie trzeba mu o tym przypominać - odpowiedziała pielęgniarka. - Jest to jeden z tych praktykantów, którzy wiele czasu spędzają z ciężarną, zanim wejdą do porodówki. Miło mieć takich, a dok­tor McDowie daje im sobą dobry przykład.

Siostra Angela Grierson rzadko kiedy kogoś chwa­liła. Oznaczało to, że doktor McDowie podbił i ocza­rował sobą cały personel pielęgniarski. Serce Rose przyśpieszyło swój rytm. Scena balkonowa, kiedy stali trzymając się za ręce, a nad nimi migotały roje gwiazd, wciąż pozostawała w jej pamięci. Cóż by się stało, gdyby siostra Kelsey nie przesłała wówczas sygnału? Jakie słowa padłyby z jego ust? Czy byłyby to słowa dotyczące Brigid? Zapewne tak, zważywszy na ich głęboką przyjaźń. Przyjaźń, której tajemnicy Rose nie udało się jeszcze dotąd zgłębić.

Przeszła do oddzielnej dyżurki, położyła się i za­snęła. Po dwóch godzinach wezwano ją do nowo przybyłej pacjentki.

- Jest dopiero w trzydziestym piątym tygodniu, a mówi, że odczuwa regularne bóle - oznajmiła siostra Grierson. - Stan podgorączkowy. Ostatnie dwa dni z objawami diurezy. Niewykluczona infekcja dróg moczowych. Lecz równocześnie żadnego śladu skur­czów macicy.

Zbadawszy pacjentkę, Rose musiała się zgodzić z diagnozą siostry. Na razie nie groził tu żaden przedwczesny poród.

- Proszę się nie obawiać, urodzi pani o właś­ciwym czasie - zapewniła ciężarną i jej zdenerwowa­nego małżonka. - Jednak na kilka dni zatrzymamy panią w szpitalu. Zbadamy mocz i ewentualnie po­dejmiemy jakąś decyzję odnośnie leczenia. Dzisiaj proszę wziąć proszki przeciwbólowe i starać się zasnąć.

- A czy te proszki nie wpłyną niekorzystnie na moje dziecko? - zapytała kobieta. - Ono jest takie maleńkie! Zniosę każdy ból...

- Jako lekarze musimy w każdym wypadku znaleźć złoty środek pomiędzy dobrem matki a dobrem dzie­cka - odparła Rose. - Pani jest mu potrzebna, a pomoże mu pani wówczas, gdy będzie zdrowa, silna i wypoczęta.

Pożegnawszy się z pacjentką i jej mężem, Rose poszła na oddział, żeby zorientować się w sytuacji.

- Wszystko w porządku, doktor Gillis zamel­dowała siostra Grierson. - Powiem tylko, że Ben przyjął poród około północy.

- A więc spokój i cisza?

Tutaj tak, ale na bloku poporodowym praw­dziwe trzęsienie ziemi. Musiałam aż wysłać tam siostrę Keisey, gdyż siostra Hicks nie mogą dać sobie rady.

- Doprawdy? Czyżby o tej porze matki jeszcze nie spały? - rzuciła Rose jakby do siebie.

Była druga w nocy.

- Proszę mnie nie rozśmieszać, pani doktor. A pani by zasnęła w wieloosobowej sali, gdzie przy każdej z matek leży noworodek? Tak oto piękne teorie was, lekarzy, zmieniają się w praktyce w pandemonium, którego skutki odczuwa na własnej skórze przede wszystkim personel pielęgniarski. Wy zaś zdajecie się o tym wcale nie pamiętać.

Rose przypomniała sobie słowa Dorothy Beddows. Nie różniły się wiele od słów dopiero co zasłyszanych.

- Proszę nie myśleć, siostro Grierson, że lekarze zapominają o ciężkiej i odpowiedzialnej pracy pielęg­niarek.

- Pani nie zapomina, doktor Gillis, bo pani jest jeszcze stażystką. Ale gdy pójdzie pani wyżej i uzy­ska stopień samodzielnego lekarza, to szybko prze­stanie się pani wczuwać w nasz los. Tak jak zapom­niał o nas doktor Philip Cranstone, jeden z tych idealistów.

- Mogę zapewnić siostrę, iż zrobię wszystko, aby nie szarogęsił się na naszym oddziale jakiś pediatra.

- A może, pani doktor, skorzystamy z okazji i za­jrzymy do matek, aby dowiedzieć się z pierwszej ręki, o co tam właściwie chodzi?

Okrągłe oczy Angeli miotały gniewne błyski. Rose tęskniła za łóżkiem i poduszką, ale wiedziała, że tego wyzwania nie wolno jej odrzucić. Poza tym nocna wizyta mogła dostarczyć jej mocnych argumen­tów do rozmowy z profesorem Horsfieldem.

A jednak to, co zobaczyła, przechodziło najgorsze oczekiwania. Jeszcze będąc na schodach usłyszała podniesione kobiece głosy i płacz noworodków. Od­dział przypominał bardziej dworzec z ewakuującymi się przed zbliżającym się frontem cywilami niż jaką­kolwiek część szpitala. Ogniskiem zawieruchy i zamę­tu okazała się, niestety, sala, w której leżały panie Gainsford i Mowbray.

Kiedy Rose i Angela weszły do środka, pani Gainsford krzyczała na siostrę Hicks, zaś pozostałe trzy panie obserwowały scenę z otwartymi ustami.

- Nie pozostanę tu ani minuty dłużej! Zatelefono­wałam do męża, aby natychmiast zabrał nas, mnie i moje dziecko, z tego okropnego szpitala!

- Im wcześniej pani się stąd wyniesie, tym lepiej - powiedziała pod adresem roztrzęsionej kobiety jed­na z jej towarzyszek, zwolenniczka karmienia dziecka z butelki. - Może będziemy miały trochę spokoju.

Jane Mowbray wymieniła z sąsiadką wymowne spojrzenia.

Siostra Doris Hicks była bliska płaczu.

- Ależ, proszę, niech pani się uspokoi i posłucha głosu zdrowego rozsądku - rzekła błagalnym głosem.

- Pani dziecko jest duże i potrzebuje więcej pokarmu. Nie jest pani w stanie dostarczyć mu takiej ilości.

Doris była bardzo obowiązkową, trochę staroświe­cką pielęgniarką, wdową, która brała nocne dyżury, aby móc opłacić naukę dwójki swych dzieci.

- Opiekuję się noworodkami już od ponad trzy­dziestu lat - kontynuowała - i proszę mi zaufać, wiem, co jest najlepsze dla pani synka...

- A właśnie że nie ufam siostrze! Siostra samowol­nie karmi go tym paskudnym, sztucznym roztworem, wbrew moim życzeniom i wbrew zaleceniu doktora Cranstone'a! - wykrzyknęła piskliwym, niemal his­terycznym głosem oburzona matka. - Zresztą nie chcę więcej siostry słuchać! Mam dość tych przekonywań.

- W porządku, pani Gainsford, nie ma powodu ani sensu tak się denerwować - odezwała się Rose, mo­dulując bardzo starannie sylaby i słowa. - Wszystko, o co prosimy, to aby oświadczyła pani na piśmie, że opuszcza szpital na własne żądanie.

-Tak, napiszę drukowanymi literami i jeszcze ujmę to w ramkę, że wyrywam moje dziecko z rąk tej kobiety! - wybuchnęła pani Gainsford. - Powiadomię też o wszystkim doktora Cranstone'a.

- Jak pani nie wstyd wydzierać się w środku nocy na cały szpital! - wtrąciła matka trójki dzieci. - Sios­tra Hicks próbowała tylko napełnić pusty brzuszek pani maleństwu, aby od jego krzyku nie pomieszało się nam w głowach.

- To prawda, doktor Gillis - powiedziała siostra ze łzami w oczach. - Mam tu ostatnio same kłopoty. Albo jestem winna temu, że podaję im dzieci do karmienia piersią, albo zbieram cięgi za to, że dokar­miam je z butelki. Już dłużej tego nie wytrzymam! Będę musiała przejść chyba na wcześniejszą emerytu­rę, ale czym wówczas opłacę studia Roberta i Ruth? Żadne z nich nie może liczyć na stypendium.

Rose zmusiła się do uśmiechu. Oświadczyła, że ona i inni chętnie by się napili gorącej i mocnej herbaty, a następnie pod tym pretekstem wysłała siostrę Hicks do pokoju dla personelu. Doris była doświadczoną pielęgniarką, lecz jej psychika i nerwy nie wytrzymy­wały cięższych prób.

Niebawem przybył pan Gainsford, który nie do końca orientował się w przyczynach nocnego alarmu. Rose zdecydowała się nie odwodzić jego żony od decyzji opuszczenia szpitala. Przeciwnie, była szczerze zaniepokojona wyrazem nieprzytomnej wściekłości w jej oczach. Dalsze stresy mogły wpędzić tę kobietę w jakieś psychiczne aberracje.

Małżeństwo złożyło wymagane przepisami pod­pisy, po czym Rose wzięła ciągle płaczące dziecko na ręce i oddała je matce dopiero wówczas, gdy ta usadowiła się na tylnym siedzeniu samochodu. Zro­biła wszystko, co było w jej mocy, aby stworzyć atmosferę przyjacielskiego rozstania.

Wróciwszy na oddział, skreśliła szczegółową notat­kę z zaistniałego incydentu. Kiedy podniosła głowę znad biurka, natrafiła na wpatrzone w nią oczy siostry Angeli Grierson.

- Proszę nie przejmować się, siostro. Wezmę na siebie pełną odpowiedzialność za wypuszczenie pani Gainsford. Tak czy inaczej cała ta polityka karmienia noworodków i zajmowania się nimi musi ulec grun­townej i szybkiej rewizji. Dziś jeszcze zwrócę się z tą sprawą do profesora Horsfielda.

Oczy siostry Angeli pociemniały.

- Jeśli wybuchnie kłótnia między pediatrami a po­łożnikami, to i tak, prędzej czy później, wszystko skrupi się na pielęgniarkach. One zbiorą najboleśniej­sze cięgi.

Rose ściągnęła brwi.

- Chwileczkę, siostro, nie tak pesymistycznie. Jestem całkowicie po waszej stronie i mam pewien wpływ na ordynatora. Ujrzy rzeczy takimi, jakimi my je widzimy. A poza tym to rozsądny człowiek.

- Mam nadzieję, że się pani nie myli, doktor Gillis. Z pewnością będzie wściekły z powodu pani Gains­ford. To chyba pierwszy przypadek opuszczenia szpi­tala w środku nocy.

- W domu będzie jej dużo lepiej - powiedziała Rose, ziewając i spoglądając na zegarek.

Dochodziła czwarta nad ranem. Rose wstała i po­szła na porodówkę. Tutaj nigdy nie było podziału na dzień i noc. Dzień pracy trwał dwadzieścia cztery godziny. Właśnie urodziła jedna z tych dwóch kobiet z zaleceniem wzniecenia porodu, u której Rose pięć godzin temu stwierdziła dwucentymetrowe rozwarcie ujścia szyjki macicy. Rose pogratulowała matce i ojcu, po czym wróciła do dyżurki i rzuciła się na łóżko. Obudziła się przed siódmą. Umyła się, ubrała i poszła do stołówki na śniadanie.

- Rose, mój ptaszku, jak przebiegł nocny dyżur? Czy ja i Phil możemy się przysiąść? - zapytał Leigh McDowie, stając przy jej stoliku z tacą pełną różnych smakowitości.

- Proszę bardzo - odparła z uśmiechem, mimo że Philip Cranstone był ostatnią osobą, z którą pragnęła rozpocząć ten dzień.

- Ślicznie dziękujemy - rzekł Leigh, siadając i wskazując drugie krzesło pediatrze, przystojnemu, wysokiemu blondynowi. - Phil właśnie mówił mi o pogarszającej się stale sytuacji dzieci, o znęcaniu się nad już urodzonymi i uśmiercaniu jeszcze nie narodzonych.

- Tak, statystyki mówią same za siebie - odezwał się Philip Cranstone. - Przyczyny tych niepokoją­cych zjawisk są zresztą wielorakie. Wzrost liczby samotnych matek, bezrobocie, ubóstwo, całkowity rozpad więzów rodzinnych. Dlatego też my, lekarze, musimy włączyć się do akcji ratowania rodziny. A powinniśmy zacząć od samego początku, to znaczy od stworzenia matce i jej nowo narodzo­nemu dziecku warunków bliskiego i intymnego współżycia.

- Tak, uświadamiam sobie problem i popieram cele, do jakich zmierzasz - powiedział Leigh. - W tej chwili rozumiem też chyba lepiej twojego bzika na punkcie karmienia piersią i przebywania matki razem z dzieckiem.

- Powinniśmy zdążać do zacieśniania i pogłębiania więzów rodzinnych, a jakiż kontakt może być bliższy od ssania matczynej piersi?

Rose mogła iść o zakład, że Leigh wyciągnął doktora Cranstone'a na tę rozmowę specjalnie z myś­lą o niej. Wiedziała też, że gdyby była studentką medycyny, słuchającą podobnego wykładu, argumen­ty wykładowcy uznałaby za swoje. Sęk w tym, że lata studenckie miała już za sobą. Pracowała od pół roku jako stażystka w dużym szpitalu, gdzie poznała różne matki. Narzucanie im jednolitego wzorca było szkod­liwą utopią, zarówno pod względem pedagogicznym, jak i społecznym.

- A może ty również zechcesz wyrazić swoje zda­nie, Rose? - uprzejmie zaproponował Leigh.

Odstawiła na talerzyk kubek z kawą.

- Szanuję pana intencje, doktorze Cranstone - powiedziała, starannie dobierając słowa - ale myślę, że przekuwa je pan w czyn, używając niewłaściwych narzędzi. Po pierwsze, zajął pan wobec kobiet, które zostały matkami, sztywną i pryncypialną postawę. Tymczasem każda z tych matek to całkiem odrębny świat psychiczny, duchowy, intelektualny i społeczny. Po drugie, nie uznał pan za stosowne porozumieć się najpierw z personelem pielęgniarskim i skorzystać z jego doświadczeń. Siostra Hicks, na przykład, mog­łaby być pańską matką. Zaczęła opiekować się mat­kami i dziećmi, zanim jeszcze odcięto pana od pępowi­ny. Otóż teorie, które pan propaguje, postawiły ją w sytuacji bez wyjścia. Minionej nocy odwiedziłam blok matek i na własne oczy zobaczyłam, że żadna z nich nie ma warunków do odpoczynku. Wydarzyła się też bardzo nieprzyjemna historia. Czy pamiętasz, Leigh, panią Gainsford?

- Panią Gainsford? -powtórzył za nią, odkładając łyżkę. - Ależ oczywiście. To z pewnością ta nauczycielka, która z taką determinacją obstawała przy karmieniu piersią? Mój Boże, Rose! Co się stało?

- Stało się to po prostu, że laktacja nie nadążała u niej za apetytem i potrzebami dziecka, które z tego powodu darło się wniebogłosy, odbierając wszystkim nadzieję na sen. W rezultacie pani Gainsford wpadła w rozstrój nerwowy. Po wściekłej awanturze zażądała wypisania ze szpitala, ja zaś wyraziłam zgodę, widząc w tym mniejsze zło.

- Ale musiała być chyba jakaś bezpośrednia przy­czyna? - zapytał Leigh, lustrując Rose badawczym spojrzeniem.

- Tak. Siostra Hicks próbowała uspokoić dziecko, karmiąc je mlekiem z butelki...

- Bez pozwolenia matki nie miała prawa tego robić! - zasadniczym tonem zauważył Philip.

- Więc proszę mi powiedzieć, jak miała postąpić! - odparła Rose, czując, że traci cierpliwość. - Prze­cież, na miłość Boską, to dziecko było głodne.

- Lecz zgodzisz się chyba - powiedział Leigh - że laktację pobudza częste przystawianie noworodka.

- Tak, ale nie wtedy, kiedy stres goni stres. Pode­nerwowanie i ciągłe napięcie działają na takie procesy hamująco.

- Moja Annette nie ma żadnych kłopotów z pokar­mem. Jej gruczoły sutkowe działają bez zarzutu - po­chwalił żonę Philip, nie dostrzegając ostrzegawczego spojrzenia Leigha.

Oczy Rose, przybrawszy ciemnofiołkowy kolor, zaczęły rzucać błyskawice.

- Jeśli uważa pan, że wszystkie kobiety podobne są do pańskiej żony, to pragnę wyprowadzić pana z błędu. Każda kobieta jest inna! Pęknięcia brodawek, cesarskie ciecia, wzniecenia porodów, utrzymujące się krwawienia - oto skromna namiastka tej inności jedynie w płaszczyźnie medycznej. Jak te kobiety mają wytrzymać w atmosferze krzyków, wrzasków i płaczu? Dzisiaj postawię to pytanie profesorowi Horsfieldowi. Philip Cranstone zrobił głęboki wdech, najwyraź­niej zamierzając utrzymać na wodzy swoje nerwy wobec tej narwanej osóbki.

- Zgadzam się z pani zarzutem, że powinienem był przeprowadzić dokładniejsze konsultacje z pielęgniar­kami. Niektórym z nich trudno jest w pełni zaakcep­tować moją koncepcję, lecz gdyby odsunęły na bok uprzedzenia i, zamiast działać przeciwko mnie, za­częły działać ze mną, to w przeciągu trzech miesięcy dziewięćdziesiąt procent kobiet w naszym rejonie karmiłoby piersią.

Powiedziawszy to, opadł na oparcie krzesła i czekał na odpowiedź. Leigh wstrzymał oddech, spodziewając się raczej wybuchu. Żaden z nich jednak nie był przygotowany na powiew arktycznego wiatru.

- Zdaję sobie sprawę, że jest pan młody i pełen najlepszych chęci, doktorze Cranstone, ale brakuje panu doświadczenia na oddziale położniczym, zwłasz­cza w zakresie psychologii kobiety. Pielęgniarki mog­łyby wiele pana nauczyć, gdyby nie stała tu na przeszkodzie pana arogancja i...

- Chwileczkę, doktor Gillis! - przerwał jej Philip Cranstone, poczerwieniały jak burak ze złości.

Rose, zamiast się opamiętać, jeszcze bardziej pod­niosła głos.

- Uprzedzam pana, zrobię wszystko, by przestał pan niepokoić moje pacjentki i antagonizować kom­petentny personel położniczy. A teraz, wybaczą pa­nowie, przeniosę się ze swoim śniadaniem do innego stolika.

Wstała, wcielając zamiar w czyn. Leigh McDowie stracił zimną krew.

- Rose, na miłość boską! Przecież Phil jest samo­dzielnym lekarzem-pediatrą.

- Wielkie rzeczy. A ja jestem kobietą - odpaliła.

- A czy mogę zapytać, czy karmiła już pani piersią, doktor Gillis?

- Jeszcze nie. A pan, doktorze McDowie? Było to najprawdziwsze wypowiedzenie wojny.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Po zakończeniu porannego obchodu profesor Horsfield zasiadł w gronie lekarzy do mocnej, aromatycz­nej kawy. Zapalając hawańskie cygaro, zaczął od wyrażenia pochwały po adresem doktora McDowie'ego za dociekliwość, jaką ten okazał wobec choro­by Trish Pendle. Następnie zagadnął Bena i Dana, studentów-praktykantów, jak widzą kwestię rozwią­zania ciężarnej w sytuacji, gdy stan jej nerek jest krytyczny. Mile pochlebieni, że zapytano ich o zdanie, studenci w zasadzie nie różnili się poglądami. Roko­wania co do przeżycia dziecka były bardzo złe, rów­nież życiu matki zagrażało poważne niebezpieczeńst­wo. W sumie było aż nadto przyczyn do zastosowania cesarskiego cięcia. Na podobnym stanowisku stanął też doktor McDowie.

-Dobrze, a teraz przejdźmy do sprawy matek - powiedział profesor Horsfield, strząsając popiół z cygara. - Minionej nocy wydarzył się nader przykry incydent. Jedna z naszych pacjentek na własne żąda­nie opuściła wraz z dzieckiem szpital, co skłoniło doktor Gillis do podania w wątpliwość całą dotych­czasową koncepcję opieki nad matkami i ich dziećmi, obowiązującą na bloku poporodowym. Jak państwo wiecie, z chwilą oddelegowania doktora Camerona na placówkę do Etiopii odpowiedzialność za te sprawy przejął doktor Philip Cranstone. Powszechnie znane są jego poglądy na temat karmienia dzieci piersią i przebywania noworodków wraz z matkami. Swego czasu dałem mu zresztą pod tym względem najzupeł­niej wolną rękę. Dziś rzecz wymaga dogłębnego prze­dyskutowania. Najlepiej chyba będzie, jak zacznie doktor Gillis.

Ordynator kiwnął głową w kierunku Rose, ona zaś spojrzała mimowolnie na Leigha. Byłaby wdzięczna za wsparcie z jego strony, wiedziała jednak, ze na poziomie zasad Leigh zgadza się w pełni z doktorem Cranstone'em. Co zaś się tyczy Paula, to podejrzewa­ła, że cały ten problem, jako daleki od chirurgii, niewiele go obchodzi. Została więc na placu boju sama, samotność zaś często rodzi desperację.

- Powiedziałam już panu, sir - odezwała się z gwał­townością, której nikt po niej się nie spodziewał - że byłam wówczas na bloku; kiedy pani Gainsford po­dejmowała swoją rozpaczliwą decyzję. Co przede wszystkim przerażało, to pełna bolesnych napięć at­mosfera panująca wśród matek i personelu pielęgniar­skiego. Po prostu trudno mi uwierzyć, że zgadzał się pan do tej pory, by doktor Cranstone traktował nasze pacjentki niczym króliki doświadczalne. Jego śmiesz­ne teorie...

- Moja droga doktor Gillis - przerwał jej profesor Horsfield, lekko marszcząc czoło - dopóki nie opi­szemy faktów, powstrzymajmy się od subiektywnych ocen. Dałem pani szansę przedstawienia swojego punktu widzenia, lecz być może powinniśmy wy­słuchać najpierw innych opinii. Doktorze McDowie, pan, zdaje się, skłonny byłby bronić karmienia dzieci piersią?

- Samą zasadę uważam za słuszną i godną popar­cia - odparł Leigh, patrząc profesorowi prosto w oczy. - Niemniej jednak jeżeli matka odrzuca tę naturalną powinność, to nie można, uważam, zmu­szać jej do karmienia piersią siłą. Nie byłoby też wskazane...

- A czy ja zarzucam doktorowi Cranstone'owi stosowanie siły?! - wykrzyknęła Rose. - Przecież to czysty absurd! Przeciwnie, jego środki nacisku są bardzo subtelne. W rezultacie matki, które zdecydo­wały się na mleko w proszku, czują się jakby mniej wartościowe, czują się po prostu gorszymi matkami. Zaś my, położnicy, musimy przypatrywać się z boku, jak nasze pacjentki uginają się pod psychicznym terrorem idei, które zrodził teoretyczny umysł męż­czyzny!

- Doktor Gillis, nie zajdziemy daleko w naszym poszukiwaniu prawdy, jeżeli pozwolimy, by powodo­wały nami emocje - zauważył profesor Horsfield, chociaż, rzecz dziwna, nie nadał swoim słowom jakie­goś nieprzyjemnego brzmienia. - Postarajmy się wy­słuchać do końca doktora McDowie'ego.

- Cenię sobie szczerość doktor Gillis i jej wielkie zaangażowanie w sprawę, sir. Ale z pewnych osobi­stych powodów, o których wszyscy wiemy i które wywołują w nas głębokie współczucie, przeżywa ona szczególnie ciężki okres. Być może to właśnie stresy, jakim ostatnio jest poddawana, stanowią przyczynę, że tak trudno zdobyć się jej na obiektywny sąd.

- Pani Gainsford też była poddana stresom, lecz jakoś nie przeszkodziło jej to w podjęciu właściwej decyzji - powiedziała Rose z niepohamowaną wściek­łością. - A skoro już o tej kobiecie mowa, to do­prowadzona została na próg załamania nerwowego. I to dlatego, iż wmówiono jej, że będzie gorszą matką, jeśli pozwoli, by jej dziecko nakarmiono z butelki.

- Pani Gainsford jest skrajnym przypadkiem - rzekł profesor, nieznacznie podnosząc głos. - Do­wiedziałem się, że jest teraz na środkach uspokajają­cych. Jej synkiem opiekuje się babcia. W związku z tym miło mi było usłyszeć, że dziecko przestało płakać i śpi smacznie.

- Oczywiście, bo wypiło pewnie całą butelkę i jest najedzone!- powiedziała Rose. - Kiedy siostra Hicks próbowała uczynić to samo, została zelżona od najgorszych.

- A może, doktor Gillis - wtrącił Leigh McDowie - siostra Hicks nie wykazała dostatecznego taktu w postępowaniu z panią Gainsford? To, oczywiście, złota kobieta i najszlachetniejsza dusza, jednak...

- Jak pan śmie? - Rose wypowiedziała te słowa z największym oburzeniem. - Jak pan śmie traktować w tak protekcjonalny sposób doświadczoną pielęg­niarkę? Doris Hicks zna swoje obowiązki i wywiązuje się z nich bez zarzutu. Doktor Cranstone powinien jak najszybciej przeprosić ją za wszystkie nieprzyjem­ności, na które ją naraził. Dodam jeszcze, że żyje ona w realnym świecie, o którym on i pan, dwóch wartych siebie durniów, nie macie zielonego pojęcia!

. Dławił ją gniew, łzy napłynęły do oczu. Zapano­wała ogólna konsternacja. Leigh zacisnął usta. Profe­sor Horsfield zdjął okulary i skupił się na przecieraniu szkieł. Długo namyślał się, zanim zabrał głos.

- Wyraziła pani swoje stanowisko dobitnie, by nie rzec, dosadnie, doktor Gillis. Wiem, że mocne słowa, jakie usłyszeliśmy, podyktowała pani autentyczna tro­ska o nasze matki i ich dzieci.

- Dziękuję za ten dowód zrozumienia, sir. Po prostu psychicznie nie jestem przygotowana na do­świadczenia, które stały się moim udziałem minionej nocy. Więcej takich haniebnych incydentów, a uzys­kamy wątpliwą sławę najgorszego szpitala w Anglii.

- Na tym kończymy naszą dyskusję - oświadczył profesor. - Nadeszła chwila, abym zapoznał państwa z moją decyzją. Otóż niebawem wyjeżdżam na urlop, który potrwa sześć tygodni. Przez ten czas doktor Cranstone zachowa pełnię swoich dotychczasowych uprawnień, zaś doktor Gillis będzie upoważniona do interweniowania we wszystkich tych wypadkach, gdzie interes matek i ich dzieci nie będzie postrzegany jako nadrzędny. Ona też przedstawi mi po moim powrocie ogólny bilans współpracy położników z pe­diatrami. Czy satysfakcjonuje panią takie rozwiąza­nie, doktor Gillis? Nadmieniam, że liczę tu na pani trafny sąd i zdrowy rozsądek.

Policzki Rose smagał ogień, ale jej głos wydawał się spokojny.

- Dziękuję, sir. Zrobię wszystko, aby nie zawieść pana oczekiwań.

- A pan, doktorze McDowie? Czy stanie pan u boku doktor Gillis?

- Obawiam się, że nie - odparł Leigh z kamienną twarzą. - O ile bowiem cenię sobie szczerość kole­żanki, o tyle...

- Oznacza to po prostu, że jest przeciwko mnie - z niecierpliwością przerwała mu Rose.

Nawet nie spojrzał w jej kierunku.

- ...o tyle jej próby przeciwstawiania się odwiecz­nemu zwyczajowi przypominają trochę ruchy pływa­ka, który płynie pod prąd.

- Rozumiem myśl zawartą w pana słowach - rzekł profesor Horsfield - ale nie odpowiedział pan jeszcze na moje pytanie. Czy stanie pan u boku doktor Gillis?

- Nie, sir. Jest to absolutnie niemożliwe z uwagi na nasze diametralnie różne poglądy.

- Żadna to dla mnie niespodzianka - oświadczyła Rose z goryczą. - Zresztą gotowa jestem walczyć samotnie o dobro matek i dzieci.

-Jeśli pielęgniarki są po pani stronie, a chyba sama pani o tym wspomniała, to trudno mówić tu o samotności - zauważył profesor, któremu nigdy nie zbywało na przenikliwości.

- Ja chciałbym wesprzeć doktor Gillis, sir - ode­zwał się Ben, czerwieniejąc jak piwonia. - Będąc kobietą, poruszającą się w strefie zarezerwowana dla kobiet, ma moje pełne zaufanie.

- Dobrze powiedziane, młody człowieku, dobrze powiedziane! - pochwalił ordynator z ledwie wy­czuwalną nutką ironii. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś uwagi?

- Mam pytanie, sir - powiedziała Rose. - Chcia­łabym mianowicie dowiedzieć się, jakie zwyczaje pa­nują w szpitalu położniczym pod wezwaniem, św. Agnieszki? Słyszałam, że niektóre swoje prywatne pacjentki tam właśnie pan wysyła.

- Zgadza się, doktor Gillis. Cóż, tam każda matka ma swój własny pokój, więc kwestia „być razem lub oddzielnie” całkowicie odpada. Co zaś się tyczy kar­mienia, to matkom pozostawia się wolną rękę.

-Tak właśnie myślałam, sir. Nie sądzi pan, że trudno jest cokolwiek narzucać pacjentkom, które za wszystko słono płacą?

Wszyscy wstrzymali oddech. Byli pewni, że or­dynator nie puści płazem tej obraźliwej sugestii, nawet jeżeli padła z ust osoby, do której zdawał się mieć słabość.

- Powiem coś, o czym rzadko i niechętnie mówię, doktor Gillis. Moja córka miała bardzo ciężki poród. Kiedy kleszcze zawiodły, podjęto decyzję o cesarskim. Po operacji była ledwie żywa, obolała, wyczerpana, unieruchomiona. A jednak poprosiła o dziecko i przy­stawiła je do piersi. I oświadczam, nie podlegała naciskom żadnych zwariowanych idei. Czy wyraziłem się jasno?

- Zupełnie jasno, sir - odparła Rose. - Wskazał pan na przemożną siłę macierzyńskiego instynktu. Lecz tam, gdzie ta siła słabnie, pojawia się kwestia wyboru. Kobieta, która zdecydowała się karmić pier­sią, może niekiedy wygrać nawet przy bardzo nierów­nych szansach, podczas gdy inna chwyci się każdego pretekstu, by tego nie robić. Każda kobieta jest inna, tej na pozór oczywistej prawdy zdecydowana jestem bronić. A poza tym muszę pogratulować panu dziel­nej córki!

Spotkanie dobiegło końca. Profesor pożegnał to­warzystwo promiennym uśmiechem, Rose jednak po­prosił, aby została.

- Myślę o twojej matce, moja droga - powiedział. - Słyszałem, że przyjeżdża do was jej siostra z Irlandii?

- Tak, ma przyjechać w czwartek, więc jeśli wyrazi pan zgodę, zabiorę mamę do domu w piątek po południu.

- Dobrze. Jest to twój wolny weekend, więc wyko­rzystaj go jak najlepiej. Lato przemija, słoneczna pogoda nie utrzyma się długo.

Powaga, z jaką to powiedział, zdawała się nadawać jego słowom głębsze, bardziej ogólne znaczenie.

Skoro Rose miała za półtora miesiąca przedstawić kompleksową charakterystykę pracy tej części od­działu położniczego, gdzie leżały kobiety w połogu, nie mogła zwlekać i musiała od razu podjąć określone działania. Toteż widywano ją tam prawie codziennie w godzinach popołudniowych, a niekiedy również nocnych, jak rozmawiała z pacjentkami, nagrywając ich odpowiedzi na taśmę lub zadawała pielęgniarkom i personelowi pomocniczemu masę szczegółowych pytań. Do porządkowania ankiet i prowadzenia ogól­nej statystyki zaangażowała sekretarkę profesora Horsfielda, pannę Kavanagh, która obchodziła się fachowo z bezcennymi materiałami. Dużą też pomoc miała ze strony pielęgniarek, zachwyconych i rozen­tuzjazmowanych jej zawziętością, pasją i determina­cją. Słowem, Rose była na wojennej ścieżce!

Tego rodzaju tryb życia siłą rzeczy musiał się odbić na jej wyglądzie. Pod oczami pojawiły się cienie, w kącikach zaciśniętych ust widać było gorycz, włosy utraciły blask. Rose dławił jakiś nieokreślony smutek, którego przyczyny nie znała. Domyślała się tylko, że choroba matki nie tłumaczyła wszystkich jej apatycz­nych, ponurych nastrojów. Chodziło raczej o Leigha McDowie'ego i jego odmowę udzielenia jej pomocy i wsparcia. A nie mogłaby mieć lepszego, bardziej kompetentnego sojusznika. Jakże fatalnie, wręcz głupio się stało, że znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Przecież nawet nie różnili się w zasadniczej kwestii - akceptowania każdej osoby w jej indywidualności.

Debata w gabinecie profesora Horsfielda odbiła się głośnym echem w całym szpitalu. Zakrawało niemal na żart, że uparta stażystka wraz z grupą zbuntowanych pielęgniarek wydała wojnę doktorowi Cranstone'owi i jego godnym szacunku koncepcjom wychowawczym.

Paul Sykes ujął rzecz lapidarnie:

- Na miłość boską, kochanie, ciesz się tym, co masz, po co ci jeszcze te podchody? Marnujesz tylko czas i energię.

- Dzięki za słowa pocieszenia. Wzruszył ramionami.

- Czy wiesz, że nazywają cię kobietą-z-nożem-w-zębach?

- Nadmiar pochlebstwa. Ale a propos, w piątek wypisują mamę. Czy mógłbyś odwieźć ją swoim sa­mochodem do domu?

- Przykro mi, kochanie, ale piątek mam wolny. Poza tym Caroline zmieniają gips i prześwietlają nogę. Trzymaj za nią kciuki, by na tym skończyła się jej męka w tym szpitalu. Zresztą, przecież możesz za­dzwonić po taksówkę?

- Jasne, mogę zadzwonić po taksówkę. Odmowa Paula zmroziła ją i po raz kolejny zadała sobie pytanie, czy czasami ich miłość ni weszła w fazę kryzysu. Był jedynym mężczyzną, który posiadał jej ciało. Z kolei ona była „największym ukochaniem” jego życia, co niejednokrotnie powtarzał i co wy­słuchiwała z ufnym i wdzięcznym sercem. Lecz teraz pomyślała, że może już nigdy więcej nie spędzą wspól­nego weekendu w Nethersedge. Myśl ta wywołała w niej sprzeczne uczucia. Doznaniu ulgi towarzyszyło uświadomienie swojej samotności. Bez Paula i matki byłaby sama jak ten palec.

Rose nie zdawała sobie sprawy, że Leigh cały czas ją obserwuje, i że to jego uważne i troskliwe oko rychło dostrzegło ślady zmęczenia i napięcia na jej twarzy. Nie wiedziała też, że przeklinał tamtą debatę w gabinecie ordynatora i skutki, jakie z niej wynikły. Publicznie wspierał doktora Cranstone'a, gdyż tak nakazywała mu moralna i intelektualna uczciwość, w ukryciu jednak robił wszystko, by ująć choć cokol­wiek z ciężaru, jaki dźwigała Rose. Między innymi to dzięki jego zdolnościom dyplomatycznym rzadko kie­dy dochodziło na oddziale położniczym do spotkania Rose z doktorem Cranstone'em, a dzięki jego zapo­biegliwości jej ulubiony stolik w stołówce był zawsze wolny. Kiedy zaś w czwartek Rose poszła odwiedzić matkę, Leigh siedział przy łóżku chorej niczym wierny przyjaciel, który nigdy nie zawodzi.

- Wiesz, co mówi ten odmieniec, Rose? Że od­bierze Maurę ze statku w Liverpoolu i przywiezie ją prosto tutaj!

Pamiętając o swoim brutalnym zachowaniu wobec Leigha, Rose nie wiedziała wręcz, gdzie uciec z ocza­mi.

- Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała, nagle uświadamiając sobie, że ma przetłuszczone włosy i wyblakłą twarz. - Ciocia Maura miała przyjechać pociągiem. Ale oczywiście bardzo się ucieszy, gdy w porcie będzie na nią ktoś czekał. Jak ją rozpoznasz?

- To proste, córeczko. Będzie trzymał tekturkę z wypisanymi dużymi literami jej imieniem i nazwis­kiem - radosnym głosem powiedziała Brigid. - Och, Rose, czy to nie złoty człowiek?

- Ten „złoty człowiek” chce cię prosić, Rose, abyś go zastąpiła w jego obowiązkach, gdyż w związku z wyjazdem nad morze musi urwać się z pracy.

- Ależ oczywiście, Leigh. Zresztą dzisiaj poród przewidywany jest tylko u jednej pacjentki, pani Taylor.

- Wiem, to ta biedaczka, której odporność na środki farmakologiczne wyzwalające skurcze macicy stała się już legendarna. Jak sądzisz, czy zdąży uwinąć się z dzieckiem przed urodzinową fetą swojej matki?

- Decydujące będą najbliższe godziny. Dłużej nie można zwlekać, wynika to z kontroli stanu płodu. Zastosujemy więc albo przebicie pęcherza płodowego, albo...

- Albo David Rowan ją posieka.

- Najświętsza Panienko, o czym wy mówicie?! - wykrzyknęła z przerażeniem Brigid.

- O cesarskim cięciu, mamusiu. To naprawdę nic strasznego. Zresztą zrobię wszystko, aby ta jej uparta szyjka zaczęła wreszcie się rozszerzać.

- Słyszysz, Brigid, jeśli tak mówi, to odniesie suk­ces. Moja szefowa ma głowę nie od parady.

- Nie miałam dotąd zielonego pojęcia, że mam tak mądrą córkę - powiedziała Brigid z jakimś rzewnym zachwytem. - Chcę jeszcze dodać, Rose, że Leigh zaofiarował się odwieźć mnie jutro do domu swoim samochodem.

Rose mogła się zdobyć w tej chwili tylko na pełne wdzięczności spojrzenie. Zbyt bolał kontrast między odmową Paula a tą spontaniczną, przyjacielską ofertą.

Leigh wywiązał się ze swojej misji w stu procen­tach. Przywiózł Maurę Carlinnagh prosto do szpitala, a kiedy obie siostry ze łzami w oczach rzuciły się sobie w ramiona, pobiegł na oddział położniczy, gdzie powitały go trzy śmiejące się panie: Rose Gillis, siostra Pardoe oraz pani Taylor, obok której leżało spowite w pieluszki niemowlę.

- Widzę, że już po krzyku - zauważył żartobliwie.

- Doktor Rose powiedziała, że jeśli będę bardzo chciała, to na pewno się uda. I udało się! - rzuciła z nutką dumy świeżo upieczona matka. - Parłam przez dwie godziny, aż wreszcie go usłyszałam. Mo­jego synka. Czy nie jest wspaniały?

- Kawał chłopa - przyznał Leigh.

- A teraz chciałabym wiedzieć, pani Taylor - za­pytała siostra Pardoe - czy będzie pani karmiła piersią?

- Oczywiście, że piersią. Chodź do mnie, mój skarbie, chodź do mamusi - powiedziała pani Taylor pełnym słodyczy głosem, po czym rozpięła koszulę, pozwoliła sobie odkazić brodawkę i podała pierś dziecku. Ono zaś nie dało się prosić dwa razy. Przy­warło usteczkami do sutka i z widoczną rozkoszą zaczęło ssać.

Widok, jakkolwiek zwyczajny w tym miejscu i mocno opatrzony, miał w sobie tyle wdzięku, świeżo­ści i ciepła, że Rose i Leigh wymienili pogodne uśmiechy.

Rose pochyliła się nad matką i dzieckiem, zaś Leigh, zainspirowany skrawkiem koronkowego bius­tonosza, widocznym w rozchyleniu jej fartucha, oddał się nieskromnym myślom. Musiała chyba wyczuć jego gorące spojrzenie, gdyż szybko uniosła głowę, a skrzy­żowawszy z nim wzrok, stanęła w pąsach. Zobaczyła w czarnych oczach Leigha szczery zachwyt, a może nawet coś więcej niż zachwyt, co ją speszyło, lecz równocześnie dodało pewności siebie. A więc wciąż była na tyle atrakcyjną i pociągającą kobietą, by wzbudzać w mężczyznach pragnienie, by nawet w swym zdeklarowanym przeciwniku przyśpieszyć pulsowanie krwi. Niemy, aczkolwiek bardzo ekspre­syjny hołd Leigha odrodził ją. Ostatnio czuła się zaniedbywana przez Paula, czemu towarzyszyło przy­gniatające poczucie, że gaśnie wewnętrznie jako ko­bieta. Pożądliwy wzrok Leigha znowu rozniecił w niej płomień. Wiedziała, że prędko o tym nie zapomni.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Maura Carlinnagh ledwie zdołała ukryć przeraże­nie, jakie ogarnęło ją na widok zmienionej nie do poznania starszej siostry. Gdy odzyskała głos, zaczęła od wymówek.

- Och, Brigid, nikt z nas do tej pory nie może pojąć, dlaczego uciekłaś z domu i wyszłaś za tego Anglika? I czy tak trudno było przyjechać z nim i przedstawić go rodzinie? - pytała gładząc posiwiałe włosy siostry i patrząc na nią z łagodnym wyrzutem.

Brigid uchodziła za najmądrzejszą z rodzeństwa. Młodsi bracia i siostry zawsze patrzyli na nią z podziwem pełnym szacunku. Kiedy zaś po ukoń­czeniu szkoły wróciła do domu z dyplomem na­uczycielki w kieszeni, ich szacunek zmienił się niemal w nabożną cześć.

- Przyjechałam zaopiekować się tobą, siostro - cią­gnęła Maura, uważając, aby się nie rozpłakać. - Zo­stanę do momentu, kiedy... kiedy poczujesz się lepiej i będziesz mogła radzić sobie beze mnie.

Maura okazała się prawdziwym darem niebios. Gotowała, prała, sprzątała, skakała koło chorej sios­try, we wszystko to wkładając całe swoje serce i duszę. Była starą panną, osobą prostą i z natury dobrą, zawsze gotową zapomnieć o sobie, zawsze skorą do poświęceń. Siostrzenicę traktowała z rewerencją, jako osobę przewyższającą mądrością i wykształceniem nawet swoją matkę, a więc zasługującą na odpoczynek i komfort po pracy. I Rose, tym razem za sprawą ciotki, poczuła się znowu jak mała dziewczynka, której wszystko w domu podsuwa się pod nos i której życzenia się odgaduje.

Któregoś dnia Maura poprowadziła Rose do okna i wskazała ręką stojący w ogródku piękny wyściełany fotel, w którym Brigid drzemała w cieniu krzewu jaśminu.

- Dostarczono go z kartką, na której widniały słowa: „Od oddanego wielbiciela”. Czy nie wiesz przypadkiem, kto to może być?

Rose znała odpowiedź na to pytanie i nie mogła ukryć wzruszenia, kiedy Leigh McDowie wpadł po godzinie z przyjacielską wizytą. Usiedli na tarasie w promieniach zachodzącego słońca, zaś Maura uraczyła wszystkich herbatą i słodkimi bułeczkami własnego wypieku. Wizyty „długowłosego doktora” zaczęły się powtarzać. Rose długo pamiętała te zło­ciste sierpniowe wieczory, spędzane na miłych po­gawędkach.

Na oddziale położniczym wszystko szło swoim trybem. Paul Sykes zbadał Trish Pendle i zdecydował, że w celu uniknięcia poważnych powikłań, włącznie ze śmiercią, grożących dziecku i rodzącej, należy wybrać metodę prewencyjną, czyli cesarskie cięcie. Operacja przebiegła bez komplikacji. Dziecko urodzi­ło się zdrowe. Trish nazwała synka Donovan. Na razie miała karmić go mamka, o którą postarał się szpital, gdyż Trish, w związku z planowaną operacją nerki, została przewieziona na oddział chirurgiczny.

- Mój Boże, Rose, skąd takie prymitywy jak ta Pendle się biorą? - biadolił Paul podczas lunchu. - I co z nimi robić? Niechlujne toto, tępe, tłuste i na dokładkę żadnej odpowiedzialności za wychowanie dziecka! W takich wypadkach zaczynam wręcz wie­rzyć w sensowność przymusowej sterylizacji. Wiem, że mówiąc to, ranię twoje uszy, lecz taka jest po prostu moja spontaniczna reakcja.

Ranił nie tylko jej uszy. Tak nie godziło się mówić. Na szczęście nie wszyscy myśleli w ten sposób o Trish. Rose pamiętała o dowodach sympatii, jakie Leigh okazał nieszczęśliwej nastolatce i jej dziecku. W sumie uznała, że uwagi Paula nie zasługują na odpowiedź.

- Czy dostałaś zaproszenie na pożegnalne przyję­cie, jakie urządza Caroline? - zapytał Paul.

Kiwnęła głową, jednak bez entuzjazmu.

Strzaskane kości aktorki zrosły się wręcz wzorowo, co było niewątpliwie zawodowym sukcesem Paula. Założono jej lżejszy i poręczniejszy gips, w którym mogła poruszać się o kulach. Cieszyła się na myśl o powrocie do domu i chciała, żeby inni również uczestniczyli w jej radości. Bez trudu dostała pozwole­nie na urządzenie przyjęcia, które miało się odbyć w stołówce w ostatni piątek sierpnia. Zaprosiła poło­wę personelu medycznego, to znaczy te wszystkie osoby spośród lekarzy i pielęgniarek, które pośrednio i bezpośrednio przyczyniły się do jej powrotu do zdrowia. Paul miał być honorowym gościem. Rose i Leigh, jako obecni wówczas przy ofiarach wypadku, też nie zostali pominięci. Każdy zresztą mógł przyjść z osobą towarzyszącą. Rose była świadkiem, jak Tanya Dickenson chwaliła się przed Laurie Moffatt, iż Leigh zwrócił się do niej z prośbą, aby to ona wystąpiła w roli jego partnerki. Kiedy to mówiła, w jej jasnoniebieskich i zwykle zimnych oczach błyszczała satysfakcja.

Tymczasem walka Rose o dobro matek i ich dzieci nie słabła. Rzadko jednak takie działania obywają się bez kosztów i Rose płaciła za swoją aktywność krań­cowym wyczerpaniem. Dzień pracy lekarza na stażu i tak był dostatecznie długi. Dodatkowe godziny, jakie trzeba było poświęcić na zbieranie danych, czyniły go praktycznie nie kończącym się. W trzecim tygodniu sierpnia Rose stwierdziła, że goni resztkami sił. W dwa dni później, asystując doktorowi Rowanowi przy cesarskim, zasłabła i na chwilę straciła przytomność. Jedno było pewne jak amen w pacierzu: musiała odpocząć. Toteż bez słowa protestu pozwoliła zapa­kować się do taksówki i odesłać do domu.

- Wielkie nieba, co się stało?! - wykrzyknęła ciotka Maura, kiedy o tak wczesnej i stąd niezwykłej porze dnia Rose stanęła w drzwiach.

- Wszystko w porządku, ciociu. Po prostu dzisiaj mam wolne. Gdzie mama?

Maura wskazała palcem na drzwi saloniku, po czym natychmiast przyłożyła go do ust.

- Sza, Rose, twoja matka konferuje - wyszeptała. - I zabroniła sobie przeszkadzać pod jakimkolwiek pozorem.

- Konferuje? A z kim, jeśli wolno wiedzieć? - zapy­tała Rose.

Nasuwały się tylko dwie możliwości. Mógł to być ksiądz Naylor lub ich lekarz domowy, doktor Tait.

- Czy wezwała księdza Naylora, żeby się wyspo­wiadać? - uszczegółowiła pytanie, nie mogąc docze­kać się odpowiedzi.

- Nie, to jest... ech... - Maura zaczęła się jąkać.

Rose nagle poczuła, że wzbiera w niej podejrzli­wość. Szybko podeszła do drzwi saloniku. Usłyszała głos matki oraz swoje imię. Słowo „Rose” powtórzyło się, ale zarówno teraz, jak i przed chwilą nie wypowie­działa go Brigid. Padło z ust doktora McDowie'ego, którego miękki, głęboki głos rozpoznała bez trudu.

Zapukała i nie czekając na odpowiedź otworzyła drzwi. Matka i Leigh siedzieli przy stole nad jakimiś dokumentami.

- Co się tutaj dzieje? - zapytała z wyczuwalnym rozdrażnieniem. - Przychodzisz, Leigh, podczas mojej nieobecności i ucinasz sobie z mamą pogawędkę na mój temat. Czy nie za dużo tego dobrego?

Zbliżyła się do stołu, by rzucić okiem na dokumen­ty, lecz Leigh uprzedził ją i zakrył je leżącą obok tekturową teczką.

- Nie tak szybko, Rose. Twoja matka i ja mamy pełne prawo, by się spotykać i rozmawiać, o czym nam się żywnie podoba. Nie przewidzieliśmy twojego tak rychłego powrotu.

- Jasne, że nie! -wykrzyknęła rozwścieczona, z po­bladłą twarzą. - Tyle że ja z kolei mam pełne prawo wiedzieć. Ostatecznie jestem jej jedyną córką. Nie pozwolę tu na żadne konspiracje, na żadne szeptanki skierowane przeciwko mnie! Mamo, proszę, powiedz mi, o czym rozmawiałaś z tym człowiekiem?

- Nie, Rose, nie.

Matka ukryła twarz w dłoniach, po czym do uszu przerażonej Rose dobiegł jej stłumiony szloch. Leigh objął Brigid opiekuńczym ramieniem i zaczął szeptać jej jakieś słowa pocieszenia. W pewnym momencie podniósł głowę.

- Bądź tak dobra i zostaw nas samych - powiedział tonem, który wykluczał wszelką dyskusję. - I nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi.

W osłupieniu, wystraszona, zrobiła to, co jej kaza­no. Następnie krokiem lunatyczki przeszła do kuchni, gdzie bez życia padła na krzesło.

- Ależ nie masz się czego obawiać - uspokajała ją ciotka. - Wiesz przecież, że Brigid zawsze miała, ma i będzie mieć na względzie tylko twoje dobro. A i dok­tor McDowie wydaje się być przyzwoitym człowiekiem.

-Wiem, ciociu, wiem! Tylko czuję się taka ode­pchnięta, gdzieś na marginesie, prawie niepotrzebna - skarżyła się Rose ze szlochem.

Na widok Leigha, który stanął w drzwiach, szybko jednak otarła łzy.

- Musisz mi przyrzec, Rose, że nigdy już wobec Brigid nie zachowasz się w taki sposób. Ona i tak już dźwiga dostatecznie ciężkie brzemię cierpień - powie­dział głosem nie znoszącym sprzeciwu. - A więc?

- Przyrzekam - wyszeptała.

- Dobra dziewczynka. A teraz wytłumacz mi swój stan. Wyglądasz, jakby zmarli ci podczas porodu matka i dziecko.

Rose zdobyła się na wątły uśmiech.

- Tak źle to nie było. Po prostu zasłabłam przy cesarskim.

Usłyszawszy to, Maura natychmiast skoczyła po poduszkę i podłożyła ją pod głowę siostrzenicy.

- Cóż ty wyrabiasz, kobieto?! - wykrzyknął Leigh. - Chcesz zapracować się na śmierć? Marsz do łóżka! I nie wstawać mi do jutra rana!

- Ani myślę. Dziś koło północy muszę jeszcze wpaść na oddział do moich matek. Chodzi o nocne wywiady w ramach badań, które podjęłam się przeprowadzić.

- Do diabła z badaniami! - rzucił zdecydowanie.

- Nie zdajesz sobie sprawy, jakie to dla mnie ważne, Leigh. Teraz odpocznę, ale nikt nie odwiedzie mnie od tej wizyty. Ty również.

- No więc dobrze, Rose - rzekł rozdrażnionym głosem. - Pójdę i przeprowadzę za ciebie te cholerne wywiady! Wezmę pióro, notatnik i przemienię się na dzisiejszą noc w kobietę-z-nożem-w-zębach, w wielo­czynnościowego robota. Będę pytał, wysłuchiwał, spi­sywał, zmieniał pieluszki, przystawiał do piersi, sło­wem: uczynię każde wariactwo, włącznie z seksual­nym zaspokojeniem siostry Hicks, bylebyś tylko spę­dziła tę noc w łóżku!

- W porządku - zgodziła się.

Skapitulowała tak szybko, gdyż zaczęła się oba­wiać, że jeszcze chwila, a wybuchnie histerycznym, niepowstrzymanym śmiechem.

Kiedy Leigh pożegnał się i poszedł, Maura sko­mentowała jego wizytę:

- Widać jak na dłoni, że doktor McDowie dba o ciebie, Rose.

Rose spała przez cały dzień i całą noc. Obudziła się rześka i wypoczęta fizycznie i psychicznie. Zjadła obfite śniadanie i poszła do pracy z mocnym po­stanowieniem podziękowania „długowłosemu dokto­rowi”. Niestety, zajęty był na oddziale ginekologicz­nym i musiała czekać aż do pory lunchu.

Prawie kończyła swój posiłek, gdy zobaczyła go z tacą przy barze. Równocześnie usłyszała, jak wołają go, aby się przysiadł od stolika pediatrów, gdzie siedział również doktor Cranstone z żoną, Annette. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odpowiedział im tylko zdawkowym uśmiechem, po czym wybrał jej stolik.

- Czy nie przeszkadzam? - zapytał, rozkładając się ze swoim szaszłykiem baranim, surówką i kawą.

- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.

Uśmiechnęła się.

- Ależ oczywiście, Leigh- Prawdę mówiąc, miałam nadzieję na to spotkanie.

- Przede wszystkim powiedz mi, jak się czujesz?

- Czuję się zdrowa jak ryba. I to dzięki tobie, Leigh, za co z całego serca dziękuję. A poza tym - spuściła oczy na talerz - chciałabym cię prze­prosić. Zachowałam się wczoraj wobec ciebie i mamy głupio, wulgarnie i napastliwie. Dzisiaj wstydzę się tego.

- A jak się czuje Brigid? - zapytał pośpiesznie. -Możliwie. Gdy wychodziłam z domu, jeszcze spała. Twarz miała pogodną, jakby nawiedzały ją tej nocy jedynie dobre sny.

Z oczu Leigha znikły iskierki wesołości. Została w nich tylko niezgłębiona czerń. Milczał.

A ty, Leigh? Jak spędziłeś ostatnią noc? - zapyta­ła. - Na położniczym musiał panować niezły rejwach... Przerwała i biegnąc za wzrokiem Leigha spojrzała w górę. Przy stoliku stał uśmiechnięty Philip Cranstone.

- Cześć, Leigh. Cześć, Rose. Przysiądźcie się do nas. Annette chciałaby usłyszeć ostatnie ploteczki z położniczego. Zróbcie jej tę przyjemność.

Rose bez słowa spuściła głowę. Natomiast od­powiedź Leigha zabrzmiała dość bezceremonialnie:

- Przykro mi, Phil. Nie czuję się dzisiaj w nastroju do plotkowania i żartów. Poza tym prowadzę teraz ważną rozmowę. Wybacz, stary. I przeproś od nas małżonkę.

Phil lekko pobladł, wzruszył ramionami i obróciw­szy się na pięcie odszedł.

- Słuchaj, Rose. Chciałbym ci teraz zaproponować starucha. Słowem, chcę wziąć udział w twoich ba­daniach. Bez wątpienia potrzebna ci pomoc. Tylko razem możemy podołać temu zadaniu w narzucanym terminie, nawet jeżeli różnimy się poglądami na spra­wę. Zresztą odmienność stanowisk sprawi jedynie, że końcowe wnioski będą bardziej obiektywne i wy­ważone.

Nagle spojrzenie Rose stało się badawcze. Szukała w twarzy Leigha śladu jakichś ukrytych pobudek. Zlękła się, że jej tezy zostaną rozwodnione lub ukaza­ne w fałszywym świetle.

- Czy mam rozumieć, że nie popierasz już doktora Cranstone'a? - zapytała bez ogródek.

- Powiedzmy raczej, iż zależy mi w równym stop­niu jak tobie, by nasze grube ryby dostały rzetelny, dobrze udokumentowany raport, który, miejmy na­dzieję, zostanie opublikowany w którymś z lekarskich periodyków. A jeśli przedrukuje go jakieś pismo kobiece, to tym lepiej. Tyle że musimy operować faktami, nie anegdotami.

Spojrzenie Rose złagodniało. Patrzyła na swego byłego przeciwnika, nieświadoma przemiany, jakiej ulega w tej chwili jego romantyczna dusza.

- Powiedz mi, Leigh, czy minionej nocy wydarzyło się coś, co spowodowało tę zmianę w twoim stosunku do mnie?

Potrząsnął głową.

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, Rose. Nie zmieniam poglądów w ciągu dwóch godzin, nawet gdyby obfitowały one w dość szokujące doświadcze­nia. Musimy przede wszystkim oczyścić się z emocji. No więc jak, przyjmujesz moją wyciągniętą rękę?

Rose westchnęła.

- Przyjmuję. Raz kozie śmierć.

Uśmiechnął się. Znane jej dobrze ogniki znów zatańczyły w jego oczach.

- A teraz zmieńmy temat. Myślę, że pracę trzeba przeplatać rozrywką, i właśnie czegoś takiego po­trzebujesz. Otóż wdzięczny mąż jednej z moich pac­jentek, chcąc mnie uszczęśliwić, podarował mi... Zga­dnij, co?

- Nie mam pojęcia - odparła lekko zaintrygowana.

- Dwa bilety na „Burzę” Szekspira. Co ty na to?

- A Tanya nie chce iść?

- Ma dzisiaj dyżur. Poza tym nie jestem pewien, czy przepada za klasyką.

- Ja również. To znaczy również mam dyżur. Rose nie wiedziała, czy cieszyć się, czy też smucić z tego powodu.

- Wiem, z tym że doktor Rowan zaofiarował się przejąć twoje obowiązki na te kilka godzin. Zostanie w szpitalu aż do naszego powrotu. Tak jak my wszyscy, on również przejmuje się tobą. Urazisz go, odrzucając jego ofertę.

Rose przez chwilę się wahała. W końcu potrząsnęła głową.

- Przykro mi, Leigh, ale nic z tego.

- Przykro mi, Rose, ale to musi wypalić - rzekł stanowczym tonem, pochylając się do przodu. - Jeśli będziesz uparta, pójdę i poskarżę się twojej matce. Czy chcesz ją jeszcze bardziej przygnębić? I tak już w dosta­tecznym stopniu zamartwia się, że za dużo pracujesz.

Przeczucie podpowiadało jej, że gotów naprawdę to zrobić. Poddała się.

Cóż, widzę, że nie mam wyboru. Leigh.

Po gorącym dniu nastał ciepły i miły wieczór. Południowo-zachodni wietrzyk oczyszczał miasto z nagrzanego, ciężkiego od spalin powietrza. Rzęsiście oświetlona bryła teatru nasuwała na myśl porównania ze świątynią magii, azylem fantazji, arką pięknego słowa. Dzień w dzień podczas tego letniego sezonu elegancka publiczność zapełniała widownię, aby na­cieszyć oczy i uszy ostatnią z trzydziestu sześciu sztuk Maga ze Stratfordu, dramatyczną baśnią, w której zawarł on całą swoją dojrzałą mądrość.

- Ciekawa jestem - powiedziała Rose, zajmując miejsce - jak inscenizator poradził sobie z pierwszą sceną burzy na morzu.

- Obawiam się, że jeśli potraktował rzecz realis­tycznie, to przyjdzie nam rozejrzeć się za jakąś kłodą, żeby nie zatonąć - zażartował Leigh.

Leigh w swoich żartach niezbyt daleko odbiegł od prawdy. Po chwili bowiem, za skinieniem czarodziej­skiej różdżki Prospera, niebo zarysowały błyskawice i zagrzmiały pioruny, wicher rzucił góry wody na nieszczęsnych śmiertelników, a liny statku pękały niczym pajęcze nici. Żagle poszły w strzępy, okręt zaczął się rozpadać, zaś krzyki i żale załogi, która spojrzała w oczy bezlitosnej śmierci, głuszyło wycie oceanu. Ale książę-czarodziej zadbał, by nikomu nic złego się nie stało. Jego zamiary były dobrotliwe, a jego sługa Ariel, duch powietrza, swoim cudownym śpiewem najpełniej je wyraził:

Posplatajcie wasze dłonie

Gdy całunki, gdy pieszczoty

Ukołyszą morskie tonie,

Suńcie po nich krok wesoły

I zanućcie ze mną społy*1

I stała się rzecz dziwna. Rose i Leigh spojrzeli na siebie i bez słowa, posłuszni Arielowi, ujęli się za ręce. A kiedy śliczna Miranda, córka Prospera, i Fer­dynand, królewicz neapolitański, wyznali sobie mi­łość, Rose poczuła na swoim policzku delikatny po­całunek Leigha. Z tą chwilą scena przed jej oczami poszybowała ku niebu i Rose całą duszą doznała cudowności istnienia. Lecz aby czar nie rozpłynął się zbyt szybko, odwróciła głowę i przyjąwszy ustami usta mężczyzny utonęła w pocałunku słodszym od śpiewu Ariela.

Sztuka dobiegła końca. Roztopiła się baśniowa rzeczywistość. Długo trwały oklaski. Kiedy zamilkły, Rose poczuła, że ma łzy na policzkach.

- I jak, Rose? - zapytał Leigh głosem doktora McDowie'ego.

- Nie chcę wracać do rzeczywistości, Leigh - od­parła ze smutkiem.

Ujął ją za ramię i uścisnął.

- To było cudowne przedstawienie, i to pod każ­dym względem. Chodź, przygotowałem na dzisiaj jeszcze jedną niespodziankę.

Zaprowadził ją za kulisy i chciał już zapukać do którychś z rzędu drzwi, gdy otworzyły się nagle i stanął w nich aktor, który grał Bosmana w pierwszej i ostatniej scenie.

- Cześć, Bosmanie. Widzę, że właśnie wychodzisz. Pójdziemy więc razem na parking.

- Cześć, stary chłopie. A co to za czarnowłosa piękność stoi u twego boku?

- Rose, pozwól, że ci przedstawię mego młodszego brata, Andrew - rzekł Leigh, szczerząc zęby w uśmie­chu. - Może jeszcze nie aktor, lecz klown całą gębą. Właśnie debiutuje na deskach tego teatru.

Rose nawet nie starała się ukryć przyjemnego zaskoczenia.

- Co za miła niespodzianka! Leigh, dlaczego nie powiedziałeś mi podczas przedstawienia, że patrzę na twojego brata? Nigdy ci tego nie wybaczę. Byłeś wspaniały, Andrew, wszyscy byliście wspaniali.

Zaczęli komentować reżyserię, grę poszczególnych aktorów, dekoracje i kostiumy. W pewnym momencie Andrew zmienił temat.

- Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego puściłeś kan­tem internę i wlazłeś w skórę stażysty na oddziale położniczym. Jeżeli wszystkie lekarki są tam takie jak Rose, to ja również jestem gotów zrezygnować ze sceny i witać głębokim ukłonem rodzące się dzieci.

- Dość błaznowania, braciszku - powiedział Leigh. - Wiedza z zakresu położnictwa, ginekologii i pediatrii będzie mi bardzo pomocna w mojej prywatnej prakty­ce. Jako lekarz domowy i rodzinny, którym mam nadzieję zostać, nie mogę znać się przecież tylko na wątrobie czy nerkach. - Westchnął i spojrzał na zegarek. - Niestety, Bosmanie, musimy się rozstać. Jeśli nie zjawimy się o oznaczonej godzinie w szpitalu, posiekają nas na drobne kawałki. W takim razie do zobaczenia przy okazji jakiegoś innego przedstawienia.

- Do zobaczenia. Żegnaj, słodki książę i ty piękna księżniczko - odparł Andrew, składając na policzku Rose braterski pocałunek.

Wracali do Beltonshaw w milczeniu. Rose tylko ciałem była w samochodzie, jej dusza została w tea­trze, zaś myśli krążyły wokół tamtej chwili, kiedy ona i Leigh, częściowo tylko świadomie, spełnili życzenie starego Prospera. Czy biły wówczas ostrzegawcze dzwony? Być może biły, lecz ona ich nie słyszała. Inaczej przecież pomyślałaby o Paulu!

- Paul zdziwi się, kiedy usłyszy, gdzie byłam - zauważyła, przerywając milczenie.

- Powiedz mu, że zjeżdża do Manchesteru Edna Everage. Być może to go zainteresuje - rzucił zimnym głosem Leigh.

- Przepraszam, ale sama lubię Ednę. Wszystko zależy od tego, w jakim w danym momencie jesteśmy nastroju.

- Racja. Lecz Edna musiałaby wznieść się na wyży­ny, żeby wyciągnąć Sykesa z kobiecego bloku na oddziale chirurgii.

Rose zmarszczyła brwi.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego psujesz uroczy wieczór?

- Och, Rose, Rose. Jak ty w ogóle możesz to wszystko znieść? Czy nie obraża cię fakt, że on niczego nie widzi poza nogą tej aktorki?

Rose zesztywniała. Dlaczego Leigh McDowie stał się nagle tak nieprzyjemny? Czyżby powodowała nim zazdrość? Myśl ta zaintrygowała ją, lecz po chwili wydała się zwyczajnie śmieszna.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przygotowania do pożegnalnego przyjęcia Caroline Trench były na ukończeniu. Aktorka wynajęła renomowaną firmę, organizującą tego typu imprezy, a ponieważ utrzymała się piękna pogoda, podjęto decyzję o zorganizowaniu zabawy pod gołym niebem, w ogrodzie na tyłach szpitalnego budynku.

Lista gości wydłużyła się o sławy i znakomitości ze światka telewizyjnego i filmowego, co z pewnością podniosło temperaturę oczekiwania na ów od dawna już zapowiadany ostatni piątek miesiąca. Aż wreszcie dzień ten nadszedł. Było bardzo gorąco, a nieruchome powietrze zdawało się gęste jak zupa. Wszyscy goście pocili się przy najmniejszym ruchu. Dwie ciężarówki przywiozły pół tuzina dość pokaźnych rusztów oraz chyba tonę węgla drzewnego. Na trawnikach porozsta­wiano ogrodowe stoliki i krzesła, zaś na zaimprowizo­wanym podium zaczęto instalować mikrofony, głośniki i światła. Każde drzewo przybrano girlandami żaró­wek, aby po zapadnięciu zmroku móc bawić się dalej.

Nie mogło zabraknąć, rzecz jasna, dziennikarzy i reporterów, a wśród nich wszędobylskiego Rogera Maynarda. Każda, nawet najmniejsza lokalna gazeta przysłała swoją delegację, która toczyła bój o lepsze miejsca z kolegami z innych redakcji. Nazwisko Caroline Trench działało bowiem jak magnes i przysparza­ło czytelników.

Rose do ostatniej chwili miała nadzieję, że nawał pracy uniemożliwi jej udział w zbiorowej imprezie przy rożnach, lecz jakby fatalnym zrządzeniem losu tego dnia zjawiła się na oddziale tylko jedna ciężarna i nic nie wskazywało, aby zanosiło się na więcej porodów. Pozostawała jeszcze najważniejsza kwestia. Otóż Rose poczuwała się do obowiązku towarzysze­nia Paulowi, kiedy ten, w roli gościa tym razem, będzie witany przez gospodynię wieczoru, Caroline Trench.

Patrząc w lustro, zadała sobie pytanie, które drę­czyło ją od dawna. Kim jest właściwie dla Paula? Narzeczoną? A może, by użyć trochę staroświeckiego słowa, kochanką? Zmarszczyła brwi. Byli ze sobą zaręczeni. Mniejsza z tym, że nieoficjalnie, gdyż wszyscy o tym wiedzieli, tak jak wszyscy wiedzieli o istnieniu ich miłosnego gniazdka w campingowej przyczepie w Nethersedge. Ostatni raz byli tam przed dwoma miesiącami. Czyż zatem mogło dziwić, że Paul ochłódł cokolwiek w swych uczuciach i już nie po­święcał jej całego swojego wolnego czasu? Zresztą, nawet gdyby chciał poświęcić, to ona, przytłoczona pracą i dodatkowymi obowiązkami, nie mogła zaofia­rować mu ani minuty.

Tak czy inaczej przy najbliższej okazji powinna przeprowadzić z nim szczerą rozmowę. Jeżeli nadal będzie zapewniał ją o swojej miłości, to ona, Rose, musi postawić kwestię oficjalnych zaręczyn i wyzna­czenia orientacyjnej daty ślubu.

Ponownie spojrzała w lustro, tym razem z przyjem­nością. W długiej sukni z karmazynowego brokatu, z głębokim wycięciem na plecach wyglądała wręcz oszołamiająco. Kryształowe kolczyki w kształcie wi­siorków na tle kruczoczarnych włosów przypominały dwie roziskrzone gwiazdy na tle nocnego nieba. Lecz bez wątpienia najciekawsze były okolone długimi rzęsami ciemnoniebieskie oczy. Zachował się w nich bowiem ślad tamtego pytania z teatru o granicę pomiędzy rzeczywistością realną a tą ze świata magii i czarów.

Kiedy zjawiła się w przemienionym w teatralną scenerię i rozbrzmiewającym miłą muzyką ogrodzie, nie tylko Paul Sykes, lecz również inni koledzy wyra­zili mimiką i słowem swój zachwyt piękną i elegancką koleżanką. Tylko Leigh McDowie, który przyszedł w towarzystwie triumfalnie młodej i jasnej Tanyi Dickenson, ograniczył się do badawczego, trochę melancholijnego, trochę ironicznego spojrzenia. Wkrótce też zaczęli napływać goście spoza szpitala. Rozpalono ogień pod rożnami. W powietrzu rozeszła się smakowita woń kiełbasek i szaszłyków.

Nagle zrobiło się wietrznie i chłodno. Do dźwięków muzyki i rozmów dołączył szelest liści. Wiatr napędził chmury, które przesłoniły chylące się ku zachodowi słońce. Na obnażonych ramionach pań pojawiła się gęsia skórka. Sięgnięto po szale i narzutki.

Rozpoczęła się część oficjalna. Paul Sykes wpro­wadził na estradę Caroline Trench i pomógł jej usiąść na przygotowanym tam specjalnie dla niej krześle. Aktorka, niewątpliwie zachwycająca w swej białej jedwabnej sukni ze złotym paskiem, biła jednak inne panie nie tyle elegancją czy urodą, co przede wszyst­kim szczęściem promieniującym z jej twarzy.

Powitała wszystkich gości, dziękując im za przyby­cie, a następnie, trzymając mikrofon przy ustach, z wprawą zawodowej aktorki zwróciła się do Paula Sykesa, który stał w pobliżu jej krzesła.

- A teraz, korzystając z tej miłej okazji, chciałabym wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi Paulowi Sykesowi, który uratował moją nogę, a tym samym moją aktorską karierę, a tym samym moje życie. Słowa zresztą nie są w stanie oddać tego, co czuję. Ten szpital oraz jego personel na zawsze pozostaną w mym sercu. Ale szczególne w nim miejsce będzie zajmował najlepszy z chirurgów i fantastyczny czło­wiek, Paul Sykes, mój doktor, mój cudowny doktor.

Paul Sykes pochylił się, by pocałować dłoń aktorki, lecz ona zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła obsypywać namiętnymi pocałunkami.

Rozległy się oklaski, wesołe okrzyki i gwizdy Błyskały flesze aparatów. Szczery entuzjazm ogarnął też pacjentów okupujących okna szpitalnego budyn­ku.

- To ci heca! - skomentował Leigh na użytek Tanyi, lecz Rose, która stała w pobliżu, usłyszała jego słowa.

- I to chyba dość przykra dla doktor Gillis, zwa­żywszy na jej związek z Paulem Sykesem - dodała pielęgniarka.

- Nie przejmuj się, taka piękna kobieta jak Rose nie zostanie długo sama - powiedział Leigh oschłym, jakby drewnianym głosem. - Poza tym rozumiem tego Sykesa, że smakują mu usta Caroline, lecz ja chciał­bym popróbować smaku czegoś z rusztu. Jestem wściekle głodny, a w każdej chwili mogą mnie wezwać na oddział.

Rose modliła się w duchu, aby Leigh i Tanya nie dostrzegli jej i nie zorientowali się, że wszystko sły­szała. Odetchnęła dopiero wówczas, kiedy na skutek falowania tłumu oddaliła się od nich na dostateczną odległość. Czuła się upokorzona zarówno słowami Leigha i Tanyi, jak i sceną na estradzie. Gniew zabarwił jej policzki. Postanowiła, że machnie ręką na to całe przyjęcie i wróci do matki i ciotki. I gdy była już blisko wyjścia, niespodziewanie natknęła się na ludzi, których bardzo lubiła: doktora Okoje, anestez­jologa, z żoną Susannah oraz Lewisa Granta, też anestezjologa, z żoną Fay.

Fay i Rose były przyjaciółkami, a że praktycznie nie widziały się od wesela Grantów, na którym Rose wystąpiła w roli druhny, miały wiele tematów do poruszenia.

- Czy to prawda - zagadnęła Fay, kiedy już do woli się wyściskały - że masz teraz pod sobą Leigha McDowie'ego? Szampański facet. Czy wciąż otacza go rój omdlewających z zachwytu dziewcząt? Dobrze choć, że Paul ma na ciebie oko, bo byłabyś jego następną ofiarą.

- Nie ma obawy! - odparła Rose, nieco zmieszana żartami przyjaciółki. - Aktualnie interesuje się jedną z pielęgniarek, młodą, lecz nie w ciemię bitą dziewczy­ną, która wie, czego chce. A wszystko wskazuje na to, że chce właśnie Leigha McDowie'ego.

- Oho! Wyczuwam w twoim głosie nutkę urażonej kobiecej ambicji - powiedziała Fay, puszczając oko. Przecież już wróble na dachach ćwierkają, że wspaniały, olśniewający Leigh niemal codziennie odwiedza swoją szefową w jej domu.

- Faktycznie, przychodzi do mojego domu, ale niestety czy „stety” nie do mnie. Zaprzyjaźnił się z moją matką i wydaje się, że jest to wyjątkowo serdeczna i głęboka przyjaźń. Zaczęła się tutaj, w tym szpitalu, gdzie Brigid miała operację.

- Tak, słyszałam, że twoja mama leżała na gineko­logii - powiedziała Fay, tym razem już poważnym głosem. - Ale chyba wszystko w porządku?

- Przeciwnie, Fay. Nie mogę mieć dużych nadziei.

- Och, Rose, jakże mi przykro! - Twarz Fay wyrażała szczere współczucie. - A może przyjecha­łabyś do nas ze swoją mamą na weekend? Barfylde to urocza miejscowość i skończyliśmy już urządzanie domu.

- Nie sądzę, żeby mama chciała wyjeżdżać w tej chwili gdziekolwiek. Zresztą przyjechała do nas jej siostra, która się nią opiekuje. Tak czy inaczej, dzię­kuję, Fay.

- To może wybrałabyś się z Paulem? - nalegała młoda kobieta.

- Wierz mi, bardzo bym chciała, ale ostatnio wszystko tak jakoś mi się układa, że nie mogę ruszyć się z Beltonshaw - odparła Rose głosem, który roz­płynął się w półtonach melancholii i smutku.

Zaraz jednak uśmiechnęła się i odrzuciwszy głowę do tyłu poszła z przyjaciółmi w kierunku rozstawio­nych stolików, gdzie już czekały na nich upieczone na ruszcie, rumiane i wonne mięsiwa.

Wiatr rozwiewał zapachy, porywał ze stołów pa­pierowe chusteczki i szumiał w koronach drzew.

Na trawniku pomiędzy podium a stolikami pojawił się wózek inwalidzki, na którym siedziała Caroline Trench. Z tyłu, w roli pielęgniarza, kroczył Paul Sykes, po bokach zaś ciągnęło roześmiane i rozbawio­ne towarzystwo z telewizji. Na obrzeżach grupy uwi­jali się niezmordowani fotoreporterzy.

- Rose, kochanie, gdzie się podziewałaś? - zapytał Paul, pomagając aktorce przesiąść się z wózka na krzesło. - Cześć, Lewis, jak leci, przyjacielu? Zdaje się, że nie przedstawiłem cię jeszcze Caroline?

Do prezentacji jednak nie doszło. Nagle tuż ponad ich głowami pojawił się na niebie jęzor błyskawicy, a zaraz potem rozdarł powietrze ogłuszający grzmot. Wiatr zawył, jak gdyby przestraszony gniewem nie­bios, i z gwałtownością rzucił się na ludzi i przed­mioty. Tu pofrunął jakiś szal, tam znów szybował obrus, niczym resztka porwanego żagla. Gromy za­częły się sypać jeden za drugim, głusząc piski kobiet i krzyki mężczyzn, którzy nawoływali do spokojnego odwrotu w kierunku głównego wejścia do szpitala. Kiedy zaś zgasło światło, zapanował ogólny chaos.

Jakby tego jeszcze było mało, z czarnej, skłębionej, ciągnącej się aż po horyzont chmury lunęły na spie­czoną letnimi upałami ziemię całe potoki deszczu.

Ogniska pod rusztami zaczęły syczeć i parować. Go­ście, biegnąc w kierunku budynku, instynktownie zarzucali na głowy marynarki lub narzutki, jak gdyby mogło to ich uchronić przed całkowitym przemocze­niem. Ktokolwiek wpadał do holu, niewiele różnił się od skąpanego w balii kota czy kury.

Nie zatrzymując się, Rose pobiegła prosto na oddział, gdzie wiatr narobił trochę szkód i bałaganu, zanim pielęgniarkom udało się zamknąć okna. Więk­szość matek w dużej sali tuliła opiekuńczo w ramio­nach swoje pociechy i słuchała barwnego opowiada­nia siostry Hicks o niemieckich nalotach bombowych, które ta starsza kobieta pamiętała z okresu dzieciństwa. Siostra Hicks w co drugim zdaniu podkreślała, że było to prawdziwe niebezpieczeństwo w odróżnieniu od tej niewinnej burzy z piorunami, która nie zrobi nikomu krzywdy, chyba tylko ptakom na drzewach. Jednak dwie czy trzy pacjentki, w atawistycznym lęku przed gniewem żywiołów, nakryły głowy poduszkami.

W pokoju dla personelu było tłoczno, a ponieważ każda z przemoczonych osób chciała się napić gorącej herbaty, zabrakło plastikowych kubków. Rose pamię­tała, że cały ich zapas znajduje się w przechowalni bielizny i sprzętu na końcu korytarza.

Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, stanęła jak wmurowana. Zobaczyła Paula i Caroline sple­cionych w uścisku tak mocnym, że wydawali się jedną istotą. Caroline wydała cichy okrzyk. Paul odwrócił głowę.

- Przepraszam - wybąkała Rose. - Nie wiedzia­łam, że ktoś jest tutaj.

Odwracając się, uderzyła kostką o podnóżek sto­jącego z boku wózka Caroline. Zabolało.

- Cholera! - zamruczała i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Na korytarzu pomyślała, że po kubki musi pójść teraz aż do bufetu. Przyniosła je i mogła wreszcie wraz z innymi rozgrzać się gorącą herbatą.

Pijąc ją, zadała sobie pytanie, skąd ten spokój, ta chłodna obojętność? Chyba stąd, pomyślała, że scena w przechowalni w gruncie rzeczy jej nie zaskoczyła. Od jak dawna podświadomie wiedziała o zaślepieniu Paula piękną Caroline? Niewykluczone, że od samego początku, to znaczy od tamtego dnia wypadku na autostradzie, który dla niej był zarazem dniem boles­nej cezury, związanej z chorobą matki.

Po godzinie burza osłabła. Wiatr ucichł, grzmoty oddalały się. Goście zaczęli się rozjeżdżać. Rose stała przy oknie i patrzyła na migoczące w prześwitach pomiędzy chmurami pojedyncze gwiazdy. Czuła go­rycz i żal. Bezgranicznie zaufała mężczyźnie, który ją zawiódł. Na myśl jednak o Nethersedge żal ustąpił miejsca wstydowi. To siebie raczej powinna winić, nie zaś mężczyznę, który szepcząc słodkie słówka brał ją w ramiona. I czy ostatecznie tam, w teatrze, oszoło­miona śpiewem Ariela, nie dopuściła się zdrady?

Dochodziła już północ, kiedy Rose zdecydowała się zadzwonić po taksówkę. Specjalnie czekała do tak późnej pory. Nie czuła się na siłach stawić czoło pytaniom ciotki i matki. Pragnęła zastać je w łóżkach i tym samym odłożyć wszystko do jutra.

Podniosła słuchawkę i wykręciła numer radio-taxi. Po drugiej stronie odezwał się miły głos dyżurującej dziewczyny. I w tym momencie Rose poczuła, że nie wolno jej odjeżdżać, że musi zostać w szpitalu. Prze­czucie to oddziaływało na nią niczym bezwzględny nakaz, któremu trzeba się podporządkować. Jak gdy­by niewidzialna ręka spoczęła na jej ustach i nie dawała sformułować zamówienia. Mimo zmęczenia i przygnębienia bez słowa odłożyła słuchawkę. Była zaskoczona własnym zachowaniem, a równocześnie coś jej mówiło, że postąpiła słusznie. Pozostawało tylko jedno zasadnicze pytanie: co teraz pocznie ze sobą w tej brokatowej, karmazynowej sukni i z kol­czykami w uszach?

Odpowiedź, jakiej udzielił jej wewnętrzny głos, brzmiała: powinna natychmiast, nie tracąc ani sekun­dy, udać się na oddział do swoich matek.

I znów poczuła się zaskoczona, że pozornie podej­muje jakieś decyzje, a faktycznie wszystko rozgrywa się poza jej wolą i świadomością. Że jest posłuszna czemuś, co może być tylko psychiczną anomalią.

Kiedy zadyszana stanęła w drzwiach pokoju dla personelu, obecna tam pielęgniarka rozmawiała przez telefon.

- Więc jest pani całkowicie pewna, że doktor Gillis nie wróciła jeszcze do domu? W takim razie może wie pani, pani Gillis, gdzie w tej chwili... Och, prze­praszam, myślałam, że rozmawiam z matką. Dzwonię ze szpitala...

- Powiedz mojej ciotce - odezwała się Rose, wcho­dząc do środka - że jestem tutaj, bo inaczej rozchoruje się z niepokoju o mnie.

- Już wszystko w porządku. Doktor Gillis właśnie się pojawiła. Musiała otrzymać wiadomość od kogoś innego. Przepraszam, że niepokoiłam panią o tak późnej porze, ale jest nam tutaj bardzo potrzebna.

Pielęgniarka odłożyła słuchawkę i spojrzała na Rose oczami, z których wyzierała panika.

- Och, doktor Gillis, dzięki Bogu, że nie zdążyła pani jeszcze opuścić szpitala. Ta Westbrook z ciążą bliźniaczą zaczęła rodzić podczas burzy, lecz nie pisnęła nikomu o pierwszych skurczach. Równocześ­nie z policji otrzymaliśmy telefon, że doktor Rowan miał wypadek samochodowy i nie będzie mógł przy­jechać. Są tylko doktor McDowie i siostra Grierson.

Rose, nie zwlekając, poszła na porodówkę. Westbrook leżała na plecach z rozstawionymi nogami; i podłożoną pod pośladki twardą, klinową poduszką. Angela Grierson pochylała się nad rodzącą i delikatną perswazją zachęcała ją do aktywnego współdziałania. Leigh McDowie czekał w pełnej gotowości na poja­wienie się główki pierwszego dziecka.

Rose jednym spojrzeniem ogarnęła zastaną sytua­cję. Przede wszystkim zauważyła, że brakuje jednego przyrządu i jednej osoby: kroplówki i pediatry. Na­stępnie przypomniała sobie, że ostatnie badanie Lynne Westbrook wykazało nieprawidłowe położenie jednego z bliźniąt w macicy, co groziło kolizją płodów, krwotokiem, a w konsekwencji nawet śmiercią dru­giego dziecka.

- Strasznie mi przykro, że ściągnęliśmy cię tutaj - powiedział Leigh - lecz nie mieliśmy wyboru. Bóg jeden wie, co wydarzyło się Rowanowi, więc ty musisz tu wszystkim kierować. Jeszcze nigdy nie odbierałem bliźniąt, a sama teoria to za mało.

- Czy wezwaliście pediatrę?

- Tak. Doktor Vane, asystentka doktora Cranstone'a, już jedzie - potwierdziła Angela Grierson. - Lyn­ne poczuła bóle przed dziesiątą, lecz nie skojarzyła ich z porodem. O jedenastej trzydzieści odeszły wody płodowe, a przed kwadransem stwierdziłam pełne rozwarcie ujścia szyjki macicy.

-Doktorze McDowie, proszę naciąć krocze i przygotować się do odebrania pierwszego dziecka - powiedziała Rose, nakładając fartuch. - Siostro, potrzebuję kroplówki, gdyż musimy się liczyć z odwodnieniem ustroju i zmianą zawartości elektrolitów. Cicho, Lynne, kochanie, twoje dzieci będą maleńkie, ale zrobimy wszystko, by były zdrowe. Wykonuj wszystkie polecenia doktora McDowie'ego.

- Chyba go mamy, widzę potylicę! - wykrzyknął Leigh podenerwowanym głosem, po czym cały skon­centrował się na przeciskaniu się główki.

Wpadła doktor Vane, zadała Rose kilka pytań i zaraz sprawdziła stan aparatury tlenowej przy in­kubatorach.

Gdy główka się wytoczyła, siostra Grierson usu­nęła miękkim ssaczkiem pokłady śluzu z nosa i ust dziecka. Urodzenie się barków i całego tułowia przebiegło już bardzo szybko. Chłopiec przekazany został w ręce doktor Vane, a kiedy złapał pierwszy oddech i pociesznie zamiauczał, wszyscy uśmiechnęli się z ulgą.

Leigh dokonał odpępnienia, uprzednio starannie podwiązawszy pępowinę również od strony łożyska, aby w razie istnienia połączeń naczyniowych w łożys­ku drugie dziecko nie wykrwawiło się przez pępowinę pierwszego.

Korzystając z przerwy w skurczach macicy, Rose przystąpiła do badania położenia drugiego z bliźniąt. Jej ustalenie nie było pocieszające.

- Położenie poprzeczne. Siostro, rękawiczki! Zary­zykuję obrót wewnętrzny i ręczne wydobycie płodu.

- Czy robiłaś to już kiedyś? - zapytał Leigh ściszo­nym głosem.

- Nie, ten zabieg rzadko jest dzisiaj stosowany. Trudno. Na cesarskie cięcie nie mamy czasu ani warunków. Przedtem jednak musimy uśpić Lynne. Nie mamy też czasu, aby ściągnąć tu z domu jakiegoś anestezjologa. Ty, Leigh, będziesz musiał wziąć na siebie jego obowiązki.

Leigh kiwnął w milczeniu głową, po czym zlecił siostrze Grierson wyjąć z szafki ampułkę pentothalu. Siostra-stażystka, ta, która dzwoniła do domu Rose, przytoczyła z sali operacyjnej wózek z aparaturą. Narkoza została podana, rodząca zasnęła. Oddychała teraz przez maskę tlenową. Puls wskazywał, że żadnego niebezpieczeństwa z tej strony nie należy się chyba spodziewać.

Leigh spojrzał wymownie na Rose, jakby pod­powiadając, że teraz jej kolej i że, o ile to możliwe, musi się pośpieszyć.

Tak, pośpiech był jak najbardziej wskazany! Rose wzięła głęboki oddech, poleciła się Bogu i przystąpiła do zabiegu.

Wszystkie swoje czynności przekładała na słowa, aby zespół orientował się w aktualnym stanie rzeczy.

-Teraz wkładam rękę przez rozwarcie szyjki, dotykam nogi, nie, ramienia, nie, nogi, ujmuję pal­cami piętę, ciągnę, opór słaby, jest, wyszła, pokazuje się noga, widzę pośladki, to dziewczynka, a teraz druga noga, wyłania się samoistnie, obluźniam pę­powinę...

- Czy pulsuje? - ośmielił się zapytać Leigh.

- Wydaje się, że tak. Na pewno tak. Wyłania się jedno ramię, dotykam zgięcia w łokciu, obrót całego ciała, widzę oba ramiona i barki, została jeszcze główka...

Cisza, jaka zapadła w tym momencie, oznaczała jedno: nadszedł kulminacyjny moment porodu w po­łożeniu miednicowym.

Rose wyciągnęła rękę.

- Siostro, kleszcze! - Następnie zaś dodała dla wyjaśnienia: - Nie będę nimi wyciągała główki, Leigh, lecz użyję ich w celu zabezpieczenia jej przed zbyt gwałtownym wypchnięciem i szkodliwym wpływem różnicy ciśnień... Wprowadzam teraz obie łyżki, zbli­żam je ku sobie, sprawdzam, czy nie zostały uchwyco­ne tkanki miękkie kanału rodnego, łyżki tworzą teraz coś w rodzaju ochronnego kasku wokół główki dzie­cka, główka wytacza się, piękna, kochana, cudowna główka...

I faktycznie, główka wytoczyła się z jakąś pełną wdzięku powolnością. Znów siostra Grierson użyła ssaczka do oczyszczenia ze śluzu dróg oddechowych noworodka i ponownie podczas tego długiego porodu usłyszeli radosny hymn życia.

Rose zamknęła oczy. Jej ryzykowna gra skończyła się sukcesem. Na jej twarzy malowało się błogie odprężenie. Spojrzała na Leigha i na widok jego kciuka wzniesionego ku górze uśmiechnęła się pro­miennie.

Następnie spojrzała na obie kruszyny. Leżały już w ciepłym domku inkubatora, bliźniacze, a jednak różniące się wagą ciała i płcią. Chłopiec ważył trzysta gram więcej od swojej siostrzyczki.

Ale była to tylko krótka przerwa w jeszcze nie zakończonej pracy. Rose spodziewała się obfitego krwawienia i rzeczywiście, po wydaleniu łożyska na­stąpił krwotok. Zastosowano więc dożylny wlew kro­plowy na usunięcie niedowładu nadmiernie rozciąg­niętej macicy. Rose poleciła również podanie anty­biotyków, aby zapobiec infekcji, częstej w tego typu porodach.

Leigh zaaplikował matce dawkę czystego tlenu, po której zaczęła ona cicho jęczeć i ruszać głową na boki.

- W porządku, Lynne, już po wszystkim. Urodzi­łaś chłopca i dziewczynkę. Dwa małe cuda.

Drzwi otworzyły się i wszedł pobladły na twarzy David Rowan.

- Mój Boże, Rose, co za noc! - Rozejrzał się i od pierwszego rzutu oka zorientował się w sytuacji. - Gratulacje z powodu przyjęcia bliźniąt. Wiem, że nie było to łatwe. Strasznie mi przykro, ale musiałem umieścić Eve na ginekologii. Poroniła i jest komplet­nie załamana.

Wracali z przyjęcia i na mokrej nawierzchni wpadli w poślizg. Uderzyli w słup latarni. Samochód nadawał się już tylko do kasacji, lecz oni, dzięki pasom, nie odnieśli żadnych zewnętrznych obrażeń. Niestety, na skutek wstrząsu spowodowanego uderzeniem i psy­chicznego szoku, Eve, która była w trzecim miesiącu ciąży, straciła dziecko.

David ze smutkiem przyjmował wyrazy współczu­cia od przyjaciół. W końcu jednak uśmiechnął się i wrócił do pochwał pod adresem Rose. W ustach doktora Rowana, najlepszego z położników, każde słowo uznania liczyło się podwójnie. Podziękowa­wszy, Rose przypomniała koledze, iż najwyższy czas, aby wracał do swojej żony i próbował ją pocieszyć.

Kiedy doktor Rowan się pożegnał, Rose zaszyła nacięcie krocza, a siostra Grierson i Nancy, pielęgniarka-stażystka, umyły Lynne Westbrook, przebrały i zawiozły na oddział. Czekał ją teraz kilkugodzinny sen, który miał dodać jej sił i przygotować na moment podjęcia trudnej i ważnej decyzji. Lynne nie była mężatką. Jej macierzyństwo wynikło z chwilowego miłosnego zauroczenia. Czy zatem formalnie wyrzek­nie się swoich dzieci, aby nie wyrzucić ich nigdy z serca i myśli? Czy też przygarnie je do matczynej piersi, tym samym biorąc za nie pełną odpowiedzial­ność i poniekąd zawiązując sobie życie? Te właśnie pytania kołatały się w głowie doktora McDowie'ego, kiedy razem z doktor Gillis pisali w pokoju lekarzy raport z odebranego porodu.

Weszła Nancy z herbatą.

- Przypuśćmy, że wiadomość nie dotarłaby do ciebie - powiedział Leigh, jakby głośno myśląc - i ta dziewczyna miałaby położnika w mojej osobie. Wów­czas jej drugie dziecko mogłoby umrzeć lub urodzić się z urazem głowy. W rezultacie żyłbym do końca swych dni w poczuciu winy.

- Co z góry możemy wiedzieć, Leigh? Rozważania: „co by było, gdyby...” są czystą igraszką umysłu odparła Rose poważnym tonem. - Siostra Grierson jest doświadczoną położną i razem moglibyście dać sobie radę. Cieszmy się z tego, że Lynne znajdowała się w szpitalu. Przypuśćmy, że bóle chwyciłyby ją w domu. Wątpię, czy wówczas udałoby się uratować dziewczynkę. Wciąż drugie z bliźniąt ma mniejsze szanse przeżycia i prawdopodobnie zawsze tak będzie. Pomyślmy też o tych wszystkich tragediach, które wydarzyły się w przeszłości. Rose ciężko westchnęła.

- Tak, ci wiejscy lekarze i babki, które wzywało się do porodu, musieli napatrzyć się na niejeden dramat - zgodził się Leigh. - Dzisiaj ciężarne znajdują się w dosyć komfortowej sytuacji, bez względu na głosy krytyki, których nikt nie szczędzi służbie medycznej.

- Moja matka często wspominała, że w jej wiosce zawsze był jakiś „miejscowy głupek”. Inne wioski też miały swoich głupków. Kto wie, czy większość z nich to nie ofiary porodu pośladkowego, szczególnie u pierwiastek?

- Więc nie jesteś zwolenniczką tak zwanych porodów naturalnych? - zapytał Leigh z nutką ironii.

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Jasne, ale poród naturalny i połóg w domu to chyba naj­bardziej optymalna forma rozwiązania, co nie znaczy, że chciałabym narażać kobiety i dzieci na niepo­trzebne ryzyko. Matka natura nie zawsze jest tak łaskawa i doskonała, jak głoszą jej wielbiciele. Nauka i technika niewątpliwie znacznie zmniejszyły margines ryzyka.

- Niech zatem kroczą nadal ścieżką postępu - pod­sumował Leigh, nie wiadomo: żartem czy serio.

Zamilkli.

Rose spojrzała na zegarek.

- Wielkie nieba, już wpół do drugiej! Muszę wracać do domu - powiedziała, nagle uświadamiając sobie, jak bardzo jest zmęczona i... niestosownie do tego miejsca ubrana.

- Zanim pożegnamy się, powiedz mi jeszcze, Rose, kto cię powiadomił? Dzwoniliśmy we wszystkie miejs­ca. W końcu pomyślałem, że jesteś z...

Rose zaczerwieniła się.

- Nie, byłam samiuteńka w dyżurce. A potem zeszłam do holu wezwać taksówkę.

- Więc kto cię znalazł? Zawahała się.

- Nikt. Po prostu nagle poczułam, że muszę zajrzeć na oddział. To wszystko.

- Żeby mnie poszukać, czy tak, Rose? - zapytał z uśmiechem.

- Oczywiście, że nie! Jeśli już chcesz wiedzieć, doświadczyłam czegoś w rodzaju proroczego jasnowi­dzenia, a mówiąc mniej górnolotnie, tknęło mnie przeczucie, że jestem potrzebna, i to zaraz, natychmiast. Rzecz jasna, nie wiedziałam, że Lynne Westbrook leży na porodówce, ani że David i Eve mieli wypadek.

Leigh popatrzył na nią uważnie.

- To interesujące, Rose, interesujące tym bardziej, że wzywałem cię w myślach i wyszeptywałem w duchu prośby, żebyś jak najszybciej się znalazła. A kiedy pojawiłaś się, nie byłem nawet tym zaskoczony. Wy­gląda na to, że oboje mamy zdolności telepatyczne.

- Być może - odparła odwracając wzrok, żeby nie zajrzał do jej duszy. - Lecz równie prawdopodobna jest wersja, że to anioł stróż Lynne i jej dzieci przy­szedł po mnie i zawiódł na górę.

- Nie, Rose. To ja wysłałem w eter informację, która miała przywieść anioła.

Z jego głosu i twarzy biła taka szczerość, iż Rose spuściła oczy.

- Cóż, był to długi dzień i teraz nic już mnie nie powstrzyma przed zadzwonieniem po taksówkę - po- wiedziała cichym głosem, biorąc za słuchawkę i wy­kręcając numer.

Zamówienie miało być zrealizowane za dziesięć minut.

- Odprowadzę cię - zaproponował Leigh. Zeszli na dół do holu, trochę oszołomieni nocną ciszą szpitala.

- Niezwykła cisza tej nocy - zauważył Leigh.

- Tak, burza przytłumiła emocje, a poza tym w bloku poporodowym mamy aktualnie tylko dziesięć matek. Philip Cranstone kręcił się tam wczoraj w go­dzinach nocnych, a biedna siostra Hicks aż kipiała z wściekłości, że nie może mu zafundować jakiejś piekielnej awantury.

- Wyobrażam sobie - roześmiał się Leigh, lecz natychmiast spoważniał. - Rose, tam na górze wspomniałem o aniele, a teraz chcę cię zapewnić, że żaden anioł nie byłby goręcej powitany niż ty przed dwiema godzinami w porodówce. A już spo­sób i styl, w jakim pomogłaś urodzić się temu drugiemu dziecku, sięgał wręcz wyżyn kunsztu sztu­ki lekarskiej.

Przypomniała sobie, w jakim skupieniu słuchał wówczas jej „komentarza” i jak bardzo czuła się przez niego wspierana. Był niewątpliwie człowiekiem o wiel­kiej sile ducha. Gotowa była wierzyć, że to on właśnie skontaktował się z nią bez udziału zmysłów i przywo­łał na oddział. Pomyślała też o zdradzie Paula i swojej samotności. Łzy napłynęły jej do oczu. Spuściła głowę i oparła się o ramię Leigha. Poczuła, że dotknął dłonią jej włosów. Pod wpływem znużenia, rozczarowania i żalu wybuchnęła szlochem. Łzy spływały na jego biały fartuch. Ogarnął ją ramionami i przytulił do siebie.

- Nie płacz, Rose, kochanie. Wszystko w porząd­ku, moja dziewczynko.

Słowa, które jej szeptał do ucha, i ramiona, który­mi ją otaczał, dawały jej poczucie bezpieczeństwa, nasuwały myśl, że oto ma przyjaciela, na którego zawsze, nawet w największej potrzebie i biedzie może liczyć. Ogarnęła ją fala spokoju. Odpłynęły wszystkie troski i zmartwienia.

Nagle oboje usłyszeli natarczywy dźwięk dzwonka. Za szklanymi drzwiami głównego wejścia stał tak­sówkarz.

Rose gwałtownym ruchem odsunęła się od Leigha, okryła ramiona szalem i chwyciła za torebkę.

- Muszę już iść, Leigh. Dobranoc.

- Dobranoc, Rose, dobranoc, moja dziewczynko. I raz jeszcze dziękuję za piękny pokaz wiedzy i umie­jętności. Długo go będę pamiętał.

Wziął ją pod ramię i podprowadził przez hol do drzwi. Zwolnił wewnętrzną blokadę.

Ale Rose opanowało nagle nieprzeparte pragnienie podziękowania temu mężczyźnie za wszystko, co dla niej zrobił. A przede wszystkim za to, że mogła pomyśleć o nim przed chwilą jako o oparciu i uciecz­ce. Więc stojąc już w otwartych drzwiach, odwróciła się i złożyła na jego policzku przyjacielski pocałunek.

Chciał odpowiedzieć czymś innym, na pewno mniej niewinnym, ale ponieważ taksówkarz ciągle stał i przyglądał się im badawczo, pozwolił odejść Rose w przekonaniu, że ten świat jest światem Disneylandu, gdzie kobiety i mężczyźni całują się tylko w policzki i czoła.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Piątkowa burza zakończyła okres letnich upałów. Wrzesień nastał pod znakiem zachmurzonego nieba i zimnych wiatrów. Jesień zdawała się dochodzić swych praw i spychać lato w bezpowrotną przeszłość. Na drzewach zaczęły pojawiać się pierwsze żółte liście i jakkolwiek rolnicy cieszyli się z końca długotrwałej suszy, mieszkańcy miasta reagowali melancholią na ponurą szarość coraz krótszych dni. Opalone i wypo­częte dzieci znowu zasiadły w szkolnych ławkach, zaś Brigid Gillis porzuciła swój ogrodowy fotel i przeniosła się do domu. Siły nieubłaganie ją opuszczały. Opieka siostry już nie wystarczała. Trzy razy w tygodniu przychodziła pielęgniarka, która wspomagała Maurę.

Rose walczyła z rozpaczą i przerzucała się od naj­bardziej absurdalnych nadziei do najczarniejszej re­zygnacji.

Pewnego dnia zadzwonił Paul.

- Trudno mi wręcz wyrazić - zaczął niepewnie -jak bardzo mi przykro z powodu tamtego incydentu i chciałbym...

- Incydentu? Nazywasz incydentem swoją miłość do Caroline? Myślę, że wiedziałam to już od dawna.

- Jakim sposobem?

- Słuchaj, Paul, długo by o tym mówić, lecz chcę przede wszystkim cię zapewnić, że nie mam najmniej­szego zamiaru robić ci scen na szpitalnych korytarzach czy w stołówce. Przeciwnie, mam nadzieję, że znalazłeś wreszcie swoje szczęście. To wszystko.

- Rose, z całego serca dzięki za twoją wyrozumiałość, więcej, wielkoduszność, chociaż nie powiem, bym czuł się przez to lepiej. Mimo wszystko winien ci jestem jakieś wytłumaczenie. Czy moglibyśmy zjeść razem obiad? Proszę, Rose!

- Uważam, że nie jest to konieczne!

On jednak nie przestawał nalegać i w końcu, po długich pertraktacjach, stanęło na kompromisie. Umówili się na najbliższą sobotę w porze lunchu w popular­nej winiarni, niedaleko szpitala.

W szpitalu sprawy szły swoim trybem. Największą troską Rose była obecnie Lynne Westbrook i stan jej zdrowia. A zdrowie to budziło uzasadniony niepokój. U Lynne utrzymywała się wysoka temperatura, wy­stąpiło też zakażenie układu moczowego. Duże dawki antybiotyku nie przynosiły natychmiastowej poprawy. W trzy dni po porodzie wpompowano w dziewczynę cały litr krwi, a mimo to zmian na lepsze nie dało się zauważyć. Leżała bladziutka jak opłatek, z zamkniętymi lub wpatrzonymi w sufit oczami, obojętna na toczące się wokół niej życie. Dopiero kiedy odwiedzili ją. jej skłopotani, zafrasowani rodzice, zareagowała żywiej i wybuchnęła płaczem. Była młodą, inteligentną kobietą z ambicjami kariery uniwersyteckiej, a stała się oto matką dwójki dzieci, których ojciec nawet nie wiedział o ich istnieniu.

Rose zaprowadziła państwa Westbrook do ich wnuków. Nie spodziewała się, że przeżyje tak wzru­szającą scenę.

- On jest całkiem podobny do ciebie, Graham! _ wykrzyknęła pani Westbrook.

- Ona jest wypisz-wymaluj tobą, Hannah! - wy­krzyknął pan Westbrook.

Skrzywili się z niekłamaną zgrozą, kiedy Rose napo­mknęła o ewentualnym przeznaczeniu bliźniąt do adop­cji. Lynne mogła nadal myśleć o swojej karierze naukowej lub z niej zrezygnować. Oni, jej rodzice, tak czy inaczej zaopiekują się wnukami. Rose miała ochotę zatańczyć z radości. Ostatecznie te dwa małe szkraby głęboko zapadły jej w serce.

W sobotę, zgodnie z umową, Paul wpadł po Rose do jej domu. Rose przedstawiła go ciotce, po czym przeszli do salonu. Tam na kanapie, przykryta kocem i wsparta poduszkami, leżała Brigid Gillis. Paul był wstrząśnięty widokiem jej wymizerowanej twarzy. Wy­rzuty sumienia, które od dawna go gnębiły, przybrały na sile. Poczuł, że do winy wobec córki powinien dodać winę wobec matki. W rozmowie próbował być serdecz­ny, lecz Brigid rzadko się odzywała.

Rose miała na sobie zgrabną, ciemną wełnianą sukienkę oraz naszyjnik z pereł i gustownie dobrane klipsy. Wyglądała w każdym calu na kobietę wy­kształconą, niezależną, doskonale obywającą się bez męskiej opieki. Podobała się Paulowi bardziej niż kiedykolwiek.

Nie było między nimi dzisiaj miejsca na urazy i pretensje. W ich rozmowie w lokalu, w którym się wreszcie znaleźli, przebijały nawet serdeczne tony. Paul opowiadał o Caroline z pełnym entuzjazmu zachwy­tem. Przypominał zakochanego po uszy osiemnastolet­niego chłopaka. Rose uśmiechała się w duchu, a rów­nocześnie czuła pewien niepokój. Martwiła się o Paula. Caroline była ambitną osóbką i swoją karierę stawiała ponad wszystko. Z kolei Paul gotów był spełniać każdą jej zachciankę i iść na pasku wszystkich jej kaprysów. Tworzyło to nierówną zależność w ich stosunkach, która nie wróżyła najlepiej dla tego związku.

- Powiedz mi, Paul, ile Caroline ma lat? Wiem, że zadaję bardzo osobiste pytanie, i bynajmniej nie zmu­szam cię do udzielania odpowiedzi. Twoja rudowłosa piękność wydaje się być moją rówieśniczką, ale jak jest naprawdę?

- Naprawdę jest dziesięć lat starsza od ciebie, ale zachowaj to, proszę, wyłącznie dla siebie. Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć, i nie dziwię się twojemu zaskoczeniu. To jej cudowna żywotność sprawia, że wygląda tak młodo!

Paul musiał być bardzo zaślepiony miłością, skoro nie widział pewnych faktów. Caroline powoli zbliżała się do czterdziestki, wciąż zwlekała z zamążpójściem i uzależniała je od podpisania filmowego kontraktu. Wszystko więc wskazywało na to, że szanse Paula na ojcostwo są niewielkie i z każdym dniem maleją.

- Więc nie macie jeszcze wyznaczonej daty ślubu?

- Nie, Rose, ale między nami mówiąc, planuję oże­nić się z nią równo za rok. Ma się rozumieć, Caroline zachowa swoje nazwisko, pod którym zyskała sławę i popularność. Poza tym nasze małżeństwo będzie odbiegało cokolwiek od standardowego modelu „dom, ich dwoje oraz czwórka dzieci”...

Z pewnością, pomyślała Rose.

- ...który notabene nie za bardzo mnie pociąga. Chciałbym kontynuować moją karierę zawodową...

W jej cieniu, dodała w myślach Rose.

- ...i sprzedać przyczepę campingową nad jeziorem. Rozumiesz, w stanie, w jakim znajduje się Caroline, nie mogę jej tam zabierać.

- Rozumiem, Paul. W naszym małym domku na kółkach mogłaby jeszcze urazić się w nogę.

Rose wybuchnęła śmiechem. Paul w pierwszej chwili się zmieszał, lecz zaraz też zaczął się śmiać. Śmiali się prawie do łez, ściągając na siebie spojrzenia osób siedzących przy sąsiednich stolikach.

- Och, mój Boże, Paul, ależ ty jesteś zabawny!

- A ty cudownie słodka i wyrozumiała!

Ich donośny śmiech przeszedł w bardziej powściąg­liwe chichotanie, kiedy nagle Rose zamilkła z wpółotwartymi ustami. Ponad ramieniem Paula dostrzegła Leigha McDowie'ego, który wszedł do lokalu w towa­rzystwie doktora Okoje i jego żony, Susannah. Leigh musiał dostrzec ich rozbawienie, gdyż jego twarz wy­rażała zarazem rozczarowanie i niesmak. Powiedział coś do anestezjologa, po czym wybrali stolik po prze­ciwnej stronie baru, gdzie nie byli widoczni. Rose odczuła pokusę, aby podejść do Leigha i wyjaśnić mu swoją obecność tutaj, lecz zrezygnowała z tego. Co ostatecznie mogło go to obchodzić? Tak czy inaczej, jej dobry humor i apetyt zniknęły bez śladu.

W połowie września niebo wypogodziło się i nastała prawdziwie złota jesień. Profesor Horsfield wrócił z urlopu wypoczęty i opalony. Już pierwszego dnia wezwał Rose do swego gabinetu.

- Wyglądasz mizernie, moja droga. Po tym, co słyszałem, nie jest to dla mnie większym zaskoczeniem. Podczas mojej nieobecności zmierzyłaś się tutaj z po­wodzeniem z wieloma problemami. Znam też dokład­nie wypadki tamtej nocy, gdy odbierałaś bliźnięta. Ta młoda kobieta nigdy nie będzie wiedziała, ile ci za­wdzięcza. McDowie opowiadał mi o twojej rozsądnej odwadze. Dobra robota, Rose, dobra robota!

Rose przyjęła pochwałę z radością i rumieńcem na twarzy, odpowiadając następnie na szereg pytań dotyczących matki. Profesor obiecał odwiedzić chorą w domu.

- A teraz przejdźmy do kwestii badań, które pod­jęłaś się przeprowadzić. Moja sekretarka przekazała mi bardzo interesujące materiały. Zleciłem jej, aby w najbliższym czasie zwołała zebranie położników i pediatrów. Chodzi o wspólne przedyskutowanie two­ich ustaleń. Rzecz jasna, nie może zabraknąć na tym spotkaniu również sióstr położnych. Widziałbym też chętnie jakieś matki, przynajmniej te spośród na­szych byłych pacjentek, które posiadają zdecydowane poglądy i potrafią jasno je wyrazić. Co powiesz na najbliższą środę?

- Im wcześniej, tym lepiej, sir - odparła Rose.

Środa faktycznie szybko nadeszła i wszystkie za­proszone i zainteresowane osoby zebrały się w sali wykładowej przyszpitalnej szkoły pielęgniarek. Profe­sor Horsfield zajął miejsce u boku panny Kavanagh. Leigh i Rose usiedli naprzeciwko Philipa Cranstone'a i Stephanie Vane. Siostry Beddows i Hicks siedziały razem z paniami Gainsford i Lambert.

Rose poczuła w sercu lekki niepokój. Patrzyła na kamienną twarz doktora Cranstone'a, który z pewno­ścią już się domyślał, że Leigh zweryfikował swoje poglądy i może być teraz równie trudny jako przeciw­nik, jak był pomocny w roli sojusznika.

W końcu profesor Horsfield wstał, wyłożył cele przyświecające spotkaniu i otworzył dyskusję. Ku za­skoczeniu Rose, pierwszego dopuścił do głosu Leigha McDowie'ego.

- Proszę zacząć, doktorze. Wspomagał pan doktor Gillis w jej badaniach, ciekaw więc jestem, czy nadal zalicza się pan do zwolenników koncepcji doktora Cranstone'a?

- Nie, sir. Dopuszczony do badań i zapoznawszy się z ich rezultatami, całkowicie zmieniłem zdanie. Dzisiaj uważam, że racja leży po stronie doktor Gillis i cieszę się, że mogę powiedzieć to publicznie.

Przystojna twarz doktora Cranstone'a spoważniała, zaś obie siostry położne wymieniły między sobą wy­mowne spojrzenia.

- Doprawdy, doktorze McDowie, wygląda to na zwrot o sto osiemdziesiąt stopni! - skomentował pro­fesor. - Lektura raportu doktor Gillis musiała bardzo panem wstrząsnąć?

- Nie tylko lektura, sir. Prawdę mówiąc, sam w wą­skim zakresie uczestniczyłem czynnie w ostatniej fazie badań i mogłem naocznie przekonać się o faktycznym stanie rzeczy. Powiem krótko: zauważyłem przepaść pomiędzy teorią a praktyką.

Łzy napłynęły do oczu Rose. Przepełniała ją wdzię­czność za to otwarte i pełne poparcie.

- Czy mógłby pan podać nam kilka przykładów tych, używając pana słownika, przepastnych różnic? - nalegał ordynator.

- Nie będzie to trudne, sir. Ustawiczny płacz niemo­wląt, wyczerpanie matek, bezsenność, atmosfera napię­cia i stresu, żadnych względów dla pacjentek, które właśnie wróciły z porodówki, bywa że po cesarskim... Cóż zresztą mówić o tych obolałych i wyczerpanych kobietach! Ja, chłop zdrowy jak koń, po kilku dniach leżenia na takiej sali dostałbym kompletnego bzika. Aż dziw, że siedzące tu siostry, mimo iż pracują w takich warunkach, pozostały jak dotąd całkiem normalnymi osobami.

- Dziękuję, doktorze McDowie! - powiedział profe­sor. - Czekam na kolejne głosy.

Następnym głosem był pomruk powszechnej ap­robaty, na którego tle protest doktora Cranstone'a zabrzmiał niczym samotny flet w orkiestrze.

- Proszę pozwolić mi powiedzieć, że kiedykolwiek w nocy zaglądałem na oddział, zawsze było tam cicho i spokojnie, co zresztą może poświadczyć personel dyżurny.

Siostra Hicks ani myślała pozostawiać tych słów bez komentarza, więc nie czekając na pozwolenie zapytała pediatrę, ile tych nocnych wizyt złożył w ostatnim okresie.

- Jedną godzinną wizytę pamiętam bardzo dobrze - odparł Philip Cranstone tonem trochę już mniej przekonującym. - A poza tym wielokrotnie wpadali na oddział położniczy moi asystenci i stażyści.

Profesor Horsfield był wyraźnie zaskoczony.

- Tak, doktorze Cranstone, tyle że oddział położ­niczy to ogólniejsze pojęcie niż sale poporodowe. Jedna godzinna wizyta, powiedział pan. Panno Kavanagh, proszę przypomnieć nam, ile nocnych wizyt złożyli w tym czasie położnicy?

Sekretarka odszukała odpowiednią stronę raportu.

- Osiem wizyt doktor Gillis oraz pięć doktora McDowie'ego, co czyni w sumie piętnaście godzin i czterdzieści pięć minut.

- Dziękuję, panno Kavanagh. A teraz proszę podać nam trochę danych z raportu, abyśmy zyskali dokład­niejsze wyobrażenie o sprawie.

Sekretarka spełniła prośbę ordynatora.

- Z kolei zapytamy doktor Gillis, do jakich ogól­nych wniosków doszła na podstawie tych danych?

Rose obrzuciła towarzystwo zamyślonym, skupio­nym spojrzeniem.

- Doktor McDowie przyznał się przed chwilą do zmiany swojego stanowiska. Teraz, uważam, mnie pozostaje uczynić to samo.

Nikt się nie ruszył, nikt nie poprosił o głos, wszyscy czekali na wyjaśnienia.

- Zgodnie z wymową podanych przeze mnie liczb, jedna trzecia matek pragnie mieć swoje dzieci przy sobie i gotowa jest znosić wszystkie niedogodności z tym związane. To poważny odsetek i nie może być lekceważony tylko dlatego, że stanowi mniejszość. Mó­wimy tu głównie o matkach-karmicielkach, chociaż w grupie tej trafiają się również kobiety, których dzieci są karmione z butelki. Wynika z powyższego, że zabie­ranie wszystkich dzieci na noc do oddzielnego pomiesz­czenia równałoby się praktycznie dotychczasowemu pozostawianiu ich przy matkach. Najlepsza byłaby daleko posunięta giętkość, czyli po prostu akceptacja faktu, że każda matka i każde dziecko to odrębny świat. Powinniśmy więc znowu otworzyć salę noworodkową, zaś matki podzielić salami na te w separacji oraz te z dziećmi przy piersi. Wybór będzie należał do matek, i tylko do nich. W przypadku gdy jakaś matka nie będzie umiała podjąć decyzji, osobą, która jej w tym pomoże, będzie siostra położna, zgodnie z założeniem, że im bliżej ktoś jest jakiejś rzeczywistości, tym lepiej ją zna i rozumie. Dziękuję!

Zarumieniona i zadowolona z konkluzji, Rose opad­ła na krzesło. Leigh przesłał jej uśmiech pełen aprobaty, zaś Philip Cranstone miał minę artylerzysty, który odnalazł swoje działa zagwożdżone. Chciał zarzucić Rose, że pragnie na siłę przeforsować tylko swój punkt widzenia, a teraz został zaskoczony gotowością zawar­cia kompromisu.

- Czy siostry chciałyby coś dorzucić? - zapytał profesor Horsfield, zwracając się do pielęgniarek.

- Tak, sir - odparła Dorothy Beddows. - Każda matka powinna wiedzieć, że jest wolna w swoim wy­borze sali i sposobu karmienia dziecka, i że zawsze może zmienić raz podjętą decyzję. Wspominam o tym tylko dlatego, że doświadczenia pierwszych dni u pier­wiastek często odbiegają od ich idealnych wyobrażeń, z jakimi zjawiają się w szpitalu.

- Tak, oczywiście, prawo do zmiany zdania przy­sługuje kobietom już od tysiącleci i jako prawo kar­dynalne nie może być zniesione - powiedział profesor Horsfield z iskierkami wesołości w oczach. - Dopuść­my z kolei do głosu nasze doświadczone matki. Pani Gainsford?

Pani Gainsford przyznała, że po swojej ucieczce ze szpitala na jakiś czas, ze względów zdrowotnych, mu­siała rozłączyć się z dzieckiem, które karmiła teściowa mlekiem w proszku. Jednak niedawno znowu wróciła do karmienia piersią, z tym że wieczorami, aby zapew­nić sobie, rodzinie i dziecku spokojną noc, dokarmia je z butelki.

- Odkąd wyrwałam się z okropnej atmosfery tego oddziału, zauważyłam, że skończyły się moje kłopoty z pokarmem - dodała z wyczuwalną dumą.

- Pragnę tylko przypomnieć - wtrąciła Rose - że wieczorne dokarmianie doradzała już pani siostra Hicks.

Następnie głos zabrała pani Lambert.

- Po cesarskim nie czułam się najlepiej, a przynaj­mniej nie na tyle dobrze, by opiekować się moją córeczką. Pozwoliłam na karmienie jej z butelki, i tak już pozostało. Nie sądzę jednak, abym była przez to gorszą matką. Ośmielam się też wystąpić z gorącym apelem do państwa, abyście stworzyli w szpitalu taką atmosferę, w której matki takie jak ja nie będą dręczone wyrzutami sumienia.

- Dziękuję obu paniom - powiedział ordynator. - Myślę, że najtrafniejszymi słowami, jakie do tej pory padły, są „giętkość” i „elastyczność”. Jak w innych dziedzinach życia, tak i w tym budynku powinna znaleźć sobie należne miejsce sztuka kompromisu. Czy doktor Cranstone ma jeszcze jakieś uwagi w związku z raportem doktor Gillis?

- Imponujące szeregi liczb, jakie w nim się znajdują, upodobniłyby wszelki sprzeciw do walki Don Kichota z wiatrakami - oświadczył pediatra sarkastycznym tonem. - Każdy z nas, mam nadzieję, jest świadom wyższości karmienia piersią nad wszystkimi innymi substytutami. To w ogóle nie podlega i nie może podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Ale oczywiście są róż­ne uwarunkowania, specyficzne sytuacje, o których zresztą była tu mowa. I właśnie z myślą o nich gotów jestem pracować w tym kierunku, aby słowu „elastycz­ność” nadać realny sens.

Było jasne, że doktor Cranstone zgadza się na kompromis.

- Dziękuję, doktorze - powiedział ordynator. - Cze­goś, jak widać, nauczyliśmy się z raportu doktor Gillis.

Jej ciężka praca nie poszła na marne, zaś jej efekty, myślę, powinny zostać opublikowane. Krótko podsumuję: Ry­gorystyczne zasady zastępujemy od dzisiaj bardziej gięt­kimi, lepiej dostosowanymi do rzeczywistości. I otwiera­my oddzielną salę dla noworodków. Czy wszystko jasne?

Odpowiedziały mu potakiwania i uśmiechy. Doktor Cranstone spojrzał na zegarek i tłumacząc się ważnym spotkaniem opuścił salę. Wszyscy pozostali gratulowali Rose. Niektórzy zwycięstwa, inni zaś, jak Leigh McDowie, po prostu uczciwego i bezstronnego postawienia sprawy.

Niespodziewanie drzwi się otworzyły i weszła Tanya Dickenson. Jej jasne, długie włosy zebrane były w koński ogon i przewiązane niebieską kokardą. Wyglądała bar­dzo atrakcyjnie. Była naprawdę piękną dziewczyną.

- Słuchaj, Leigh - zwróciła się wprost do doktora McDowie'ego - zaczęliśmy właśnie próby do gwiazdko­wego przedstawienia. W tym roku będzie to „Śpiąca Królewna”. Jak wiesz, istotną rolę w baśni odgrywa Królewicz, który pocałunkiem budzi piękną dziewczynę z nieprzespanego snu. Ktoś w rodzaju lekarza budzącego pacjentkę po narkozie. Ty byłbyś idealny i tylko ciebie chcemy. Poza tym Królewicz musi umieć akompaniować sobie na gitarze. Więc właściwie nie masz wyboru, nie możesz nam odmówić. Ja będę grała Śpiącą Królewnę.

- No, jeśli tak, to zgadzam się z prawdziwą ochotą - odparł Leigh tonem Don Juana, zaś siostry Beddows i Hicks skomentowały tę scenę stosownym chichotem.

Rose również się zaśmiała, lecz w jej sercu zapanował chłód. Oto bowiem Leigh oddalił się od niej o tysiąc kilometrów. Oddalił się ku tej pięknej dziewczynie, która go niewątpliwie kochała.

Profesor Horsfield dotrzymał słowa i znalazł czas na odwiedzenie Brigid Gillis. Zbadawszy chorą, zasiadł w saloniku do herbaty i ciasteczek.

- I jak się pani tutaj żyje, panno Carlinnagh? - za­pytał Maurę, pochwaliwszy wpierw jej wypieki. - Czy starcza pani czasu na jedzenie i odpoczynek? Czy nie podjęła się pani zbyt ciężkiego zadania?

- Ależ radzę sobie całkiem dobrze, panie doktorze. Zresztą jestem przyzwyczajona do ciężkiej harówki i go­towa byłabym pracować podwójnie, byleby tylko ona... byleby ona...

Głos Maury zamarł. Rose wstała i objęła ciotkę, niezdolna wydobyć z siebie słowa pocieszenia.

- Doceniam pani poświęcenie - rzekł profesor Horsfield. - Pani siostra może śmiało powiedzieć, że ma najlepszą możliwą opiekę. Niemniej, aby ująć pani trudu, porozmawiam z doktorem Taitem, żeby pielęg­niarka przychodziła odtąd codziennie.

- Dziękuję, panie doktorze, to bardzo miłe z pana Strony - powiedziała Maura, ukradkowym gestem wy­cierając oczy. - A może jeszcze jedną herbatę?

Minął wrzesień i nastał październik. Zaczęły się mgli­ste ranki i chłodne noce. Leigh i David Rowan starali się na każdym kroku wyręczać Rose. Zresztą i tak ubyło jej obowiązków w związku z zakończeniem badań. Nowe porządki na oddziale zdecydowanie poprawiły atmosferę. Sala dla noworodków rozwiązywała wiele problemów. Gdy zniknęła presja na karmienie piersią, stała się rzecz, którą trudno było przewidzieć: przybyło karmiących matek. Z twarzy siostry Hicks nie schodził uśmiech. Przynajmniej Rose i Leigh zawsze widzieli ją uśmiechniętą. Doktor McDowie stał się człowiekiem bardzo zajętym, gdyż masę czasu pochłaniały mu próby „Śpiącej Królewny”. Wciąż jednak wpadał z krótkimi wizytami do Brigid, podczas których konferowali sobie jak przyjaciele z lat dziecinnych. Rose na widok Leigha pogrążała się w uczuciowym zamęcie. Wiedziała wszakże jedno: był to wspaniały przyjaciel, na którym mogła bezwzględnie polegać. Jeśli pytała siebie w duchu, co czuje jeszcze do tego mężczyzny prócz przyjaźni, natych­miast starała się zmienić temat swoich rozmyślań. Tłu­maczyła sobie, że piękna i utalentowana Tanya Dickenson jest tu pierwsza w kolejce i nikt nie może odmówić jej tych praw. Tak więc Rose tłumiła w sobie swoją miłosną tęsknotę i próbowała zrekompensować ją pracą. Zdarzały się jednak chwile głębszej refleksji i wówczas czuła się nieszczęśliwa.

Pewnego popołudnia, kiedy weszła do pokoju dla personelu, zastała tam Leigha i Tanyę pochylonych nad scenopisem.

- Czy mogłaby pani nas przepytać, doktor Gillis?

- zapytała piękna dziewczyna. - Tu jest skrypt. Za­czynamy od tego miejsca. Gotowy, Leigh?

- Kto to napisał? - zapytała Rose, przebiegając tekst oczyma i widząc, że roi się w nim od różnych zabawnych aluzji do problemów, z jakimi boryka się służba zdrowia.

- Pewna pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii - odpowiedział Leigh z niedwuznacznym chrząknięciem.

- Osóbka w jakimś sensie utalentowana, niemniej do Szekspira jej daleko.

- A zatem, mój książę, zaczynamy - powiedziała Rose, siląc się na swobodny ton i uśmiech.

Czarne oczy Leigha skrzyły się wesołością, kiedy zaczął mówić.

Dotarłem nareszcie w te ponure strony;

Widzę mury budowli, hańbę mej korony.

Nęka się tam chorych bez podania racji,

A czynią to złośliwe duchy biurokracji.

Więc chwytam za miecz i spuszczam się w dolinę,

By z urzędasów zrobić dla hien padlinę.

- Dobrze, teraz walczysz z całym zastępem demo­nów, roznosisz ich na sieczkę i wpadasz do pokoju, gdzie leżę ja, gdzie leży śpiąca piękność - zarysowała Tanya sytuację sceniczną.

Ufny w swój srebrny miecz i siłę ramienia,

Znalazłem ukochaną, wzór ludzkiej piękności.

Zaczarowana, leży w okowach omdlenia,

Pocałunkiem wrócę ją do przytomności.

- A więc do dzieła, mój rycerzu - zaśmiała się Tanya, zamykając oczy i nadstawiając rozchylone usta.

Kiedy zaś Leigh pocałował ją w czubek nosa, nadąsała się.

- Ależ nie ma w tym za grosz romantyzmu, czyż nie, doktor Gillis? Spróbuj w swoją rolę wkładać więcej uczucia. A teraz budzę się i mówię:

Miałam sen błogi, słodki niczym nektar pszczeli,

Całował mnie królewicz, leżącą w pościeli.

Znów rozległ się głęboki głos Leigha:

Nie w czczym śnie szukaj widomych prawdy znaków.

Twój kochanek stoi przy twoim wezgłowiu.

On to sercem, skrytym orężem medyków,

Przywrócił cię życiu, młodości i zdrowiu.

Tanya zatrzepotała długimi rzęsami.

Oddaję ci mą rękę, śluby nas zespolą,

A potem objedziemy razem nasze włości,

Gdzie na twarzach pacjentów uśmiechy swawolą,

Zaś w sercach personelu satysfakcja gości.

- A teraz bierzesz gitarę i razem z całym zespołem śpiewasz finałową piosenkę. Jak wypadliśmy, doktor Gillis?

- Horrendalnie! - wykrzyknął Leigh, wyręczając Rose w ocenie. - Słuchaj, Tanya, nie możemy absor­bować Rose takimi bzdurami. Ma ważniejsze rzeczy na głowie.

- Ależ wysłuchałam was z przyjemnością - odpa­rła Rose, starając się nadać głosowi choć trochę en­tuzjazmu. - Byłaś nadzwyczajną Śpiącą Królewną, Tanya. A teraz wybaczcie mi. Muszę zobaczyć się z siostrą Beddows i spytać ją o córkę. Poród po­winien nastąpić w najbliższych dniach, jeśli nie go­dzinach.

Okazało się, że Philippa, córka Dorothy Beddows, właśnie została przyjęta do szpitala, zaś przyszła babcia robiła wokół córki takie zamieszanie, że aż siostra Pardoe musiała ją pohamowywać.

- Chodź, Dorothy - powiedziała Rose. - My pój­dziemy na herbatę, a Philippa tymczasem zostanie przygotowana do rozwiązania.

Dorothy w końcu dała się uspokoić. Z uwagi na wczesną fazę porodu córki przyrzekła nawet pójść do domu i trochę odpocząć. Czekała ją bardzo ne­rwowa noc.

Rose również miała wpaść do domu, chociaż obo­wiązki trzymały ją w szpitalu. Zmusił ją do tego Leigh, który zaofiarował się ją zastąpić w pracy przez godzinę.

- Chcę, ażebyś powiedziała Brigid dobranoc i prze­słała jej ode mnie ten pocałunek - rzekł, delikatnie całując ją w czoło.

Rose zadzwoniła po taksówkę i po kwadransie była już przy łóżku matki. Dowiedziała się od Maury, że po południu odwiedził je ksiądz Naylor. Obie wyspowia­dały się i przyjęły komunię świętą.

- Co za słodka pociecha - dodała Maura.

I rzeczywiście, twarz biednej Brigid pełna była szla­chetności i jakiejś nieziemskiej słodyczy.

Żegnając się, Rose złożyła na czole matki najdelikat­niejszy i najczulszy z pocałunków.

- To od Leigha - wyjaśniła.

- Och, Rose, czyż to nie wspaniały człowiek? On zaopiekuje się tobą, córeczko.

Rose uśmiechnęła się i ujęła chudą, przezroczystą niemal dłoń matki.

- Muszę już iść, mamusiu. Dobranoc, śpij dobrze i niech Bóg cię błogosławi.

- Dobranoc, dobranoc, skarbeńku...

- Kocham cię, mamusiu.

Rose miała zawsze pamiętać ów pełen miłości uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Brigid, kiedy się żegnały.

Taksówka czekała przed drzwiami. Zanim Rose wsiadła, uniosła głowę i spojrzała w górę. Ujrzała nad sobą usiane gwiazdami ciemnogranatowe niebo, na którym fosforyzowała zimnym światłem pełna tarcza księżyca.

Tej nocy urodziło się dwoje dzieci, ale żadne nie było wnuczkiem czy wnuczką Dorothy Beddows. Dopiero nad ranem Philippa poczuła częstsze i mocniejsze bóle. Kiedy Rose zjawiła się na porodówce, zobaczyła, że oprócz matki towarzyszy rodzącej jej mąż, Lance. Siostra Angela Grierson przygotowywała się do przyjęcia dziec­ka i Rose nie zamierzała jej w tym wyręczać. Angela była doświadczoną położną, w niczym nie ustępowała położnikom-lekarzom, a niektórych biła na głowę umiejętnoś­cią wczucia się w psychikę rodzącej kobiety.

- Przyj, Philippa, jeszcze jeden wysiłek, tak, dobra dziewczynka, pomyśl sobie, że lepiej mieć to jak naj­szybciej za sobą, nie warto się oszczędzać, potem milszy będzie odpoczynek, tak, przyj, przyj, odetchnij sobie, spróbuj raz jeszcze, zrób to lepiej, zrób to na piątkę, pięknie, niebawem ujrzysz swoje dziecko...

Philippa dzielnie parła, jedną dłonią trzymając za rękę męża, drugą zaś matkę.

- Meta tuż-tuż, kochanie - podtrzymywał ją na duchu Lance.

- Philippa, twoja matka jest z tobą - dorzucała co chwila matka.

Rose podziwiała siostrę Grierson, która potrafiła radzić sobie nawet w tak niezwykłej sytuacji, kiedy poród miał charakter niemal rodzinnego spotkania.

Za kwadrans szósta, tuż przed jesiennym świtem przyszła na świat piękna, duża dziewczynka, wielka radość rodziców i babki. Jej czarne oczki zdawały się obserwować sprawne ruchy Angeli, kiedy ta wycierała ściereczką mokry puszek jej włosów czy też podwiązywała i przecinała pępowinę.

- Jaką mam piękną wnuczkę, najpiękniejszą na świecie! - wykrzyknęła w ekstazie radości Dorothy Beddows.

- I dlatego nazwiemy ją Bella - dość przytomnie zdecydował Lance, całując córeczkę w mikroskopijną stopkę.

Rozległ się głośny płacz dziecka, natychmiast mie­szając się z wybuchami śmiechu i słowami powin­szować. Gdzieś na oddziale zadzwonił telefon, lecz żadna z obecnych tu osób nie zwróciła uwagi na daleki, przytłumiony sygnał. Być może nawet żadna go nie usłyszała.

Po chwili do sali porodowej wpadła pielęgniarka-stażystka.

- Był do pani telefon, doktor Gillis. Proszono, aby jak najszybciej wracała pani do domu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Śmierć zabrała Brigid we śnie. Tknięta straszliwym przeczuciem, Maura obudziła się o wpół do szóstej i zastała siostrę śpiącą wiecznym snem. Na jej twarzy pozostał ślad ostatniego sennego marzenia.

Cicha słodycz tej twarzy długo przykuwała spoj­rzenie Rose. Matka umarła w domu, we własnym łóżku, nie zaś w szpitalu, i to było w tej chwili bodaj najważniejsze.

Rose nie płakała. Była pusta w środku, jakby wydrążona. Odwróciła wzrok od matki i spojrzała przez okno na zasypany liśćmi ogródek. Wstawał słoneczny, październikowy dzień.

Usłyszała w kuchni jakiś męski głos. Najpierw pomyślała, że to doktor Tait, ich lekarz domowy, zaraz jednak rozpoznała charakterystyczną intonację Leigha. Rzuciła się do drzwi i wpadła do kuchni. W mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Teraz dopiero pozwoliła popłynąć łzom. Buczała jak mała dziewczynka, on zaś pocieszał ją jak stroskany ojciec.

- Jestem do twojej dyspozycji, Rose. Mamy trochę spraw do załatwienia.

Ogarnęła ją fala wdzięczności. Kiedy potrzebowała wsparcia, pocieszenia, pomocnej przyjacielskiej dłoni, Leigh zawsze się zjawiał i stawał u jej boku.

Przy herbacie i grzankach, które podała Maura, ustalili pierwsze konieczne formalności: uzyskanie aktu zgonu od doktora Taita, wizyta w przedsiębiorstwie pogrzebowym, zgłoszenie o śmierci w magistracie.

Rejestracja zejścia wymagała przedłożenia odpo­wiednich dokumentów, w związku z czym Rose przy­pomniała sobie o metalowym pudle na szafie.

- Trzymała w nim wszystkie swoje papiery, a ja nie mam pojęcia, gdzie się znajduje klucz.

Leigh położył rękę na stole i rozchylił dłoń. Ujrzała to, o co pytała: duży żeliwny klucz.

Podniosła na niego wzrok. Skinął głową, ona zaś natychmiast pomyślała o tamtym dniu, kiedy zastała Brigid i Leigha pochylonych nad rodzinnymi papie­rami. Spłonęła rumieńcem.

- Czy mama ci go dała?

- Tak, kilka tygodni temu.

- Ale dlaczego nie mnie, swojej córce? Dlaczego do końca nie obdarzyła mnie swoim zaufaniem?! - wy­krzyknęła, czując żal w sercu.

- Cicho, Rose, uspokój się! Nie w obecności Maury - powiedział autorytatywnym tonem. - Kiedy załatwimy najpilniejsze sprawy, wezmę cię na małą przejażdżkę. Musimy porozmawiać.

O dziesiątej mieli już akt zgonu oraz zapewnienie ze strony przedsiębiorcy pogrzebowego, że wszystko zostanie zorganizowane zgodnie z ich życzeniami.

Następnie Leigh zawiózł Rose do otwartego dla publiczności rozległego parku w starej podmiejskiej rezydencji. Wysiedli z samochodu i poszli wysłaną kolorowymi liśćmi szeroką aleją.

- Co masz mi do powiedzenia, Leigh? - zapytała Rose. Myślała o tej rozmowie od ponad dwóch godzin.

- Coś, o czym twoja matka nigdy ci nie wspomniała. Ustrojone w brąz, czerwień i złoto drzewa pyszniły się przemijającą urodą.

- Mów dalej. Nie dręcz mnie jakimiś ogólnikami.

- Znam zawartość tego pudełka. Brigid uczyniła mi ten zaszczyt i dopuściła mnie do sekretu. To był wyłącznie jej wybór. Ja o nic nie prosiłem, niczego nawet nie sugerowałem.

- Więc powiedz mi, co jest w tym przeklętym pudełku?

- Jest tam akt urodzenia Brigid...

- Bawisz się ze mną jak kot z myszką, Leigh - wybuchnęła Rose. - Oczywiście, że jest tam jej akt urodzenia, podobnie jak akt ślubu rodziców. Oba te dokumenty muszę przedłożyć w magistracie i chyba mama, która liczyła się z rychłą śmiercią, musiała wiedzieć, że prędzej czy później wezmę je do rąk.

- Brigid miała specjalne powody, aby trzymać cię od tych papierów z daleka. Jest wśród nich również twój akt urodzenia...

- A co, do licha, mój akt urodzenia ma wspólnego ze Sprawą? - zapytała Rose wzburzona.

- Kiedy weźmiesz go do ręki, zauważysz, że zapis jest bardzo lakoniczny. Podaje się w nim jedynie twoje imię, nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia.

- I co z tego? Czy to nie wystarczy? Ku czemu zmierzasz, Leigh?

Wziął głęboki oddech.

- W pudełku nie ma aktu ślubu.

- Co? O czym ty w ogóle mówisz?! - wykrzyknęła zatrzymując się.

- Twoja matka nigdy nie była mężatką.

Rose niespodziewanie zauważyła, że tak jasnego, barwnego i czystego dnia nie było chyba od wiosny.

- Oczywiście, że była zamężna. Poślubiła maryna­rza, Nazywał się James Gillis. Jak śmiesz twierdzić, że mój ojciec jest nieznany? Że noszę zmyślone, wybrane z książki telefonicznej nazwisko?

Nie tyle wymawiała, co wyrzucała z siebie każde słowo, równocześnie krok po kroku odsuwając się od Leigha, jak gdyby był potworem, który przejmuje strachem lub przynajmniej obrzydzeniem.

Mój Boże, Rose, właśnie tego rodzaju reakcji z twej strony obawiała się Brigid. To lęk pieczętował w niej tę tajemnicę.

- Nie ma żadnej tajemnicy! Mój ojciec nazywał się James Gillis!

- Posłuchaj, Rose, kochanie. Zdobądź się na odro­binę cierpliwości. Tak, twój ojciec nazywał się James Gillis, ale nigdy nie poślubił twojej matki. Brigid była świętą kobietą. Pełną poświęcenia jako matka, szla­chetną i dzielną jako człowiek. Ale nie znalazła w sobie dość odwagi, aby powiedzieć ci prawdę. Teraz rozumiem, dlaczego.

Podszedł do niej i ujął ją pod ramię. Znowu ruszyli wysadzaną kasztanami aleją. Rose szła u boku przy­jaciela, ale bez udziału własnej woli.

- Być może w naszych czasach - kontynuował Leigh - po tych wszystkich rewolucjach seksualnych i obyczajowych, panny zachodzą w ciążę równie bezproblemowo, jakby smażyły jajecznicę lub czyściły zęby. Ale pamiętaj, Rose, że Brigid była Irlandką i wychowała się w katolickiej rodzinie. Do końca nosiła brzemię winy. Oddając się temu mężczyźnie, wystąpiła przeciwko Bogu i przeciw swojej społeczno­ści. Nie mogła zawieść swoich najbliższych, którzy ją kochali, podziwiali i szanowali. Dlatego ukryła praw­dę. I niech ta prawda zostanie ukryta przed nimi na zawsze. Brigid miała moje słowo, że rodzina nigdy się o tym nie dowie. Teraz będzie to zależało również od ciebie.

- Czy faktycznie był marynarzem?

- Tak, marynarzem na urlopie. Kiedy wrócił na statek, Brigid próbowała się z nim skontaktować. Bez rezultatu. Po jakimś czasie dostała od kapitana list z suchą informacją, że marynarz kwalifikowany Ja­mes Gillis utonął podczas akcji ratunkowej na morzu. List również znajduje się w pudełku.

- Czy nie miał rodziców... rodziny? - zapytała Rose, połykając łzy.

- Dokładnie nikogo. Wychował się w sierocińcu w Liverpoolu. Gdy dorósł, wybrał morze. Ktoś bardzo samotny i bardzo młody. Był kilka lat młodszy od Brigid. - Leigh westchnął głęboko. - Kiedy uświadomiła sobie, że zaszła w ciążę, wyje­chała do Liverpoolu. Stamtąd po jakimś czasie zawiadomiła rodzinę o zamążpójściu, narodzinach córki i śmierci męża. Och, Rose, co ta kobieta musiała przejść podczas tych kilku miesięcy, kiedy nosiła ciebie w swym łonie. Potem już było jej łatwiej. Stanowiłaś jej oparcie, jej nadzieję, jej ukochanie. Podołała wszystkiemu. Wspaniała matka! Możesz być z niej dumna.

Rose zadrżała niczym liście kasztanów w ciepłym powiewie złotej jesieni.

- Dzięki, Leigh. Potrzebuję czasu, żeby wszystko to ogarnąć i przemyśleć. Ale już teraz rozumiem pewne fakty. To na przykład, że nigdy nie rozmawiała ze mną o przeszłości, nawet wówczas, gdy pytałam o ojca. I wiem, dlaczego prosiła mnie o wybaczenie, kiedy budziła się z narkozy po operacji. Ale dlaczego, zanim odeszła na zawsze, nie dopuściła mnie do swojej tajemnicy?

- Prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakie­go my nie mówimy rodzicom o naszych własnych romansach.

Rose odrzuciła do tyłu głowę.

- Przypuszczam, że masz na myśli Paula - powie­działa ostrym tonem. - Jak ty wszystko wiesz! Fak­tycznie, mama nie dowiedziała się o jego wolcie.

- Mój ty narwańcu, ja również wikłałem się w róż­ne historie z kobietami, lecz nie pisnąłem o nich słówkiem rodzicom. To jest temat tabu pomiędzy rodzicami a dziećmi. Co się zaś tyczy tajemnicy Brigid, to będziemy ją znali tylko my i urzędnik w magistracie, i nikt poza naszą trójką.

Poza naszą czwórką, sprostowała w duchu Rose, mając na myśli księdza Naylora, spowiednika matki.

Wrócili do samochodu. Serce Rose krwawiło. Wciąż myślała o matce i jej samotności w Liverpoolu. Czy Brigid rozważała wówczas możliwość aborcji? Na pewno nie. A może kwestię adopcji? Być może, ale tylko do momentu, kiedy nie urodziła córki i nie wzięła jej w ramiona.

Brigid znała praktycznie w swym życiu tylko dwóch mężczyzn: Jamesa Gillisa, którego pokochała krótką, namiętną miłością, oraz Leigha McDowie'ego, którego obdarzyła najczulszą przyjaźnią i pełnym zaufaniem.

Nadszedł dzień pogrzebu. Wśród żałobników prze­ważali koledzy i przyjaciele ze szpitala, z profesorem Horsfieldem na czele. Rose kroczyła za trumną po­między Leighem a płaczącą ciotką. Ksiądz Naylor wygłosił piękną pożegnalną mowę.

Na konsolację do domu zaproszeni zostali tylko najbliżsi. Maura częstowała kanapkami, ciastem i her­batą. Pokoje tonęły w kwiatach. Na stoliku w holu leżały dziesiątki depesz z kondolencjami.

Gdy zamknęły się drzwi za ostatnią osobą, Rose wyszła na taras i spojrzała na czyste, błękitne niebo. Pomyślała, że życie musi toczyć się dalej, a ją czeka jeszcze dużo radości w towarzystwie przyjaciół i w pracy.

Na trzeci dzień odwiozła ciotkę do Liverpoolu. Uścisnęły się czule, a potem Rose długo odprowadza­ła wzrokiem oddalający się statek, który rozcinał fale Morza Irlandzkiego. Tam, za tym morzem leżała jej druga ojczyzna.

Wróciwszy do Manchesteru, Rose rzuciła się w wir pracy. Mało jej było własnych obowiązków.

Odbierała je innym. Szczególnie pod tym względem upodobała sobie Leigha. Tłumaczyła mu, że będzie to z obopólną dla nich korzyścią, gdyż on znajdzie czas na szlifowanie swojej roli, ona zaś uniknie strasz­liwych mąk bezczynności. Leigh przeżywał pewien dramat i szukał rozwiązania. Nie miał już wątpliwo­ści, że Tanya jest w nim po uszy zakochana, i wyrzucał sobie, że na to pozwolił, ba, że zrobił tak wiele, aby ją w sobie rozkochać. Stało się zaś tak dlatego, że w pięknej pielęgniarce znalazł pociechę i azyl, ucieka­jąc przed Rose| która była przeznaczona innemu, Paulowi Sykesowi. Lecz sytuacja diametralnie się zmieniła. Paul stracił głowę dla Caroline Trench, zerwał zaręczyny i właściwie nie było już obiektywnej przeszkody, aby on, Leigh, wyznał kobiecie, na której naprawdę mu zależało, swoją gorącą miłość.

Więc dlaczego tego jeszcze nie zrobił? Zwlekał z dwóch powodów. Nie był pewien, czy Rose od­wzajemnia jego uczucia. Mogła nadal kochać Paula. W związku z tym możliwa była sytuacja, że gdyby kapryśnej Caroline Paul nagle przestał się podobać lub gdyby znalazła sobie innego mężczyznę, Rose mogłaby go przyjąć z otwartymi ramionami i wszyst­ko wybaczyć.

Drugim powodem była Tanya. Cieszyła się wspól­nymi próbami i tym, że może tak często z nim przebywać. Okazywała swoją radość zarówno pub­licznie, jak i prywatnie, kiedy siedzieli nad tekstem przedstawienia w zaciszu biblioteki lub w pustym pokoju. Leigh traktował ją z przyjaźnią i sympatią, zapraszał od czasu do czasu na obiad czy kolację, całował rutynowo na „dzień dobry” i „do widzenia”, lecz nie posunął się dalej ani o krok. Ona jednak uparcie myliła świat „Śpiącej Królewny” ze światem realnym, interpretując poufałość jako intymność, zaś zachwyt jej urodą jako miłość i pożądanie. Leigh wiedział, że jego moralnym obowiązkiem jest wy­prowadzenie jej z błędu, nawet za cenę chwilowego okrucieństwa, lecz zdecydował się przełożyć roz­mowę na dzień po przedstawieniu. Po prostu obawiał się, że kiedy Królewna się dowie, że Królewicz wcale jej nie kocha, gotowa będzie jeszcze zrezy­gnować ze swej roli i tym samym położy całą imprezę.

Listopad zaczął się od sensacji. Doktor Paul Sykes oraz Caroline Trench ogłosili oficjalne zaręczyny. Wiadomość natychmiast przedostała się do prasy i gazety zamieściły zdjęcia narzeczeńskiej pary. Dzien­nikarze specjalizujący się w towarzyskiej plotce zaczęli prześwietlać przeszłość Caroline i doszukali się męża-policjanta oraz dziewiętnastoletniego syna, który mieszkał z ojcem i macochą.

- Co za idiotę robi z siebie ten biedaczyna Sykes! - zawołał Leigh do nadchodzącej szpitalnym koryta­rzem Rose. - Chłop musiał kompletnie zbzikować. Nie chciałbym wtrącać się w twoje prywatne sprawy, lecz nadarza się dobra okazja, byś raz na zawsze uwolniła się od niego, kochanie. Musisz chyba się czuć, jakbyś dostała cios w plecy?

Rose poczuła się tyleż wzruszona, co rozbawiona tym dowodem troski.

- Och, Leigh, wiedziałam już od dawna, że Paul i Caroline zamierzają się pobrać. Nie spodziewałam się tylko, że zaręczyny zostaną ogłoszone tak szybko. Życzę im z całego serca jak najlepiej, chociaż obawiam się, że Paul nie będzie miał łatwego życia, żeniąc się z gwiazdą filmową.

- Szczerze mówiąc, guzik mnie to wszystko ob­chodzi - odparł Leigh głosem pełnym irytacji. - Ob­chodzisz mnie tylko ty i twoje samopoczucie. Myślisz, że Paul wiedział o tym dziewiętnastoletnim synu?

Spojrzała na niego z jakimś smutkiem w oczach.

- Biedna Caroline! Udawało się jej zachować sek­ret przez tyle lat. I teraz nagle okazuje się, że wywloką ci wszystko, nawet najgłębiej skrywaną intymność.

Leigh uświadomił sobie, że Rose mówiąc to myś­lała bardziej o swojej matce niż o aktorce.

Porozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Rose pośpieszyła do swoich obowiązków. Miała dziś dyżur w przychodni przyszpitalnej.

Leigh patrzył na jej szczupłe nogi i zaokrąglone, lekko rozkołysane biodra. Uświadomił sobie, że wi­dok ten sprawia mu dużą przyjemność.

Rose wzięła pióro do ręki, przygotowując się do przyjęcia ostatniej pacjentki.

- Dzień dobry, pani Bradshaw. Proszę usiąść. Mam nadzieję, że siostra już panią zbadała? - zapy­tała z uśmiechem.

- Tak, doktor Gillis - odparła przystojna, trzydziestokilkuletnia kobieta. O wieku pani Bradshaw świad­czyły ślady siwizny we włosach i delikatne zmarszczki przy oczach, natomiast zaprzeczała mu świeżość jej pogodnej twarzy. - Siostra zmierzyła mi ciśnienie, postawiła na wadze, pobrała krew i płyn owodniowy. Słowem, zrobiła wszystko, co można było zrobić.

Rose rzuciła okiem na wyniki badań. W żadnym punkcie nie odbiegały od normy.

- Powiedzmy, że prawie wszystko - zgodziła się. - A teraz proszę powiedzieć mi o swoich kłopotach ze zdrowiem, kontaktach z lekarzami i tak dalej.

- Właściwie nie mam nic do powiedzenia. Jestem zdrowa jak ryba, a to jest moja pierwsza ciąża.

- Ach, tak, rozumiem - powiedziała Rose, notując w karcie „pierwiastka”. - To miłe, że nie jest nam odebrana radość urodzenia dziecka nawet w trochę późniejszym wieku.

- Bardzo późnym, pani doktor. Mam trzydzieści dziewięć lat.

Coś w głosie pani Bradshaw zaintrygowało Rose. Spojrzała na pacjentkę uważniej.

- Pani Bradshaw, czy my już kiedyś się nie spot­kałyśmy? - zapytała, gorączkowo szukając w pamięci.

- Oczywiście, doktor Rose.

- Proszę mi wybaczyć, ale...

- Wtedy wyglądałam całkiem inaczej. Widziała mnie pani poplamioną krwią, w podartym ubraniu, zapłakaną... Siedziałam i prosiłam Boga, żeby mój mąż nie umarł.

Nagle w pamięci Rose zapaliło się światełko. Uj­rzała tamtą scenę: gabinet lekarski, Leigha, państwa Bradshaw i dziewczynę o imieniu Peggy, ich kuzynkę.

- Ależ, oczywiście! - wykrzyknęła, wstając i ścis­kając Grace. - Mieliście państwo wypadek, a pani mąż ma na imię Alfred. Jak on się czuje?

- Wrócił do zdrowia i odzyskał krzepę, czego dowodem jest moja tu obecność! - odparła Grace śmiejąc się. - Och, doktor Gillis, oczekuję dziecka! Po tylu latach!

- Pamiętam, iż powiedziała pani wówczas, że nie możecie mieć dzieci.

- Tak, nie mogliśmy. Straciliśmy już wszelką na­dzieję. A tu nagle nie doczekałam się dwóch kolejnych okresów, poczułam mrowienie w piersiach i dostałam mdłości. Nawet mi jednak przez myśl nie przeszło, że to może być ciąża. Mój lekarz przepisał mi coś na przeczyszczenie.

- Nie uwierzę! - zachichotała Rose.

- Jakieś przeczyszczające ziółka! Teraz mówi, że nie chciał zbyt wcześnie wzbudzać we mnie nadziei, lecz myślę, że po prostu się nie połapał. Potem zaczęłam obserwować siebie, stałam się podejrzliwa. Podejrzliwość zmieniła się w nadzieję, a nadzieja w pewność -mówiła Grace ze łzami radości w oczach. -Mój lekarz wysuwa przypuszczenie, że w chwili wypadku coś mogło zostać poruszone, wstrząśnięte, przesunięte na właściwe miejsce. Być może chodzi tu o drożność jajowodów, być może o coś innego. Tak czy inaczej, doktor Gillis, jestem dzisiaj najszczęśli­wszą kobietą pod słońcem.

- Cieszę się razem z panią, Grace. - Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer wewnętrzny oddziału położniczego. - Dzwonię po doktora McDowie'ego. Chciałabym, żeby on również się z panią zobaczył.

Po chwili wszedł Leigh. Rozpoznał Grace już w drzwiach.

- Grace Bradshaw albo ulegam omamom! wy­krzyknął podchodząc. - Pamiętam tamtą swoją gafę. Pewnie nigdy nie będzie mi wybaczona. Chyba nie przyszłaś po moją głowę, Grace?

Pani Bradshaw wybuchnęła śmiechem.

- Nie, panie doktorze. Spodziewam się dziecka. Otworzył ramiona i serdecznie uścisnął przyszłą matkę.

- Najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem. Kiedy to się stało, to zstąpienie Ducha Świętego?

Grace odpowiedziała, a on zadał kolejne pytanie. Gawędzili tak przez dobry kwadrans. Kiedy zaś pani Bradshaw się pożegnała, Leigh zwrócił się do Rose:

- I tylko pomyśl sobie, Rose. W tamtym wypadku zginęły trzy osoby, jeśli kilkutygodniowy płód Peggy można określić tym mianem. Ale również tamten wypadek przyczynił się do powstania nowego życia. Dziwny jest ten świat.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Będziemy musieli otoczyć ją wyjątkową opieką.

- Idę o zakład, że nasz staruch wybierze cesarskie w trzydziestym ósmym tygodniu, aby zaoszczędzić matce i dziecku wysiłku.

Tego wieczoru Rose poszła na mszę świętą do szpitalnej kaplicy. Gdy odwróciła głowę, ujrzała ze zdumieniem, że obok niej stoi Leigh. Kapłan otworzył Pismo Święte. Rozpoczęło się czytanie Ewangelii we­dług świętego Łukasza. A kiedy padły słowa: „A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną”, Rose i Leigh spojrzeli na siebie. Dla nich te słowa miały szczególny sens.

Minęło kolejnych kilka tygodni i zaczął się okres przedświąteczny. W czwartek, na parę dni przed Bożym Narodzeniem, miało się odbyć pierwsze z dwóch przedstawień „Śpiącej Królewny”. Rose nie miała ochoty na oglądanie romantycznych scen z udziałem Tanyi i Leigha. Spędziła ten wieczór u swojego sąsiada, starego i samotnego człowieka. Gdy następnego dnia zjawiła się w pracy, cały szpital rozbrzmiewał komenta­rzami na temat wielkiego sukcesu.

- Popisali się na medal - powiedział David Rowan.

- A jeśli chodzi o Leigha, to bez wątpienia powinien zostać zawodowym piosenkarzem. Ma taki...

Przerwał na widok Leigha i Tanyi, którzy, uśmie­chnięci, weszli do pokoju.

- Nie było cię wczoraj, Rose! - zauważył od razu Leigh.

- Przepraszam, miałam umówioną wizytę. David właśnie pochwalił was przede mną.

- Ale dzisiaj przyjdziesz? - nacierał Leigh, prze­szywając ją badawczym wzrokiem.

- Postaram się, ale, jak wiesz, mam dyżur. Nie dziw się więc, jeśli nie będę mogła.

Wiedziała, że mówi jak ostatni tchórz.

- To postaraj się móc. Zależy mi na tym.

- Nie ma sprawy - odezwał się David Rowan.

- Ja już widziałem przedstawienie, więc przyjdę i za­stąpię Rose.

- Dzięki, ale trudno mi cokolwiek obiecywać. Za­powiada się bardzo pracowity wieczór.

Powiedziawszy to, Rose opuściła pokój. Leigh dogonił ją na korytarzu w pobliżu porodówki.

- Rose, poczekaj! Chcę, żebyś była. Mam specjalny powód, żeby cię o to prosić. Przyjmij propozycję Rowana i zajmij miejsce w pierwszym rzędzie.

Nerwy Rose, już i tak napięte do ostatnich granic, nagle odmówiły jej posłuszeństwa.

- Na miłość Boską, Leigh, czego ci się zachcie­wa? Uważasz, że umieram z ochoty, żeby gapić się na twoje romansowe podrygiwania czy też słu­chać twoich miłosnych zawodzeń? Zostaw mnie! Idź sobie do diabła! Wracaj do swojej Śpiącej Królewny, która właśnie się obudziła i czeka na dalsze pocałunki!

Głos Rose załamał się. Odwróciła się i pobiegła schodami na górę.

- No, moja maleńka - mruknął do siebie Leigh. - Zastosujemy w takim razie wobec ciebie specjalne środki.

Rzeczywiście zdarzyło się, że oddział tętnił tego wieczoru wytężoną pracą. Rose i David nie mieli chwili wytchnienia. Kiedy zaś Rose wpadła na korytarzu na Rogera Maynarda, który niósł jakieś zwoje przewodów, potraktowała go tylko krótkim skinie­niem głowy i pospieszyła dalej. Wiedziała, że po przedstawieniu część zespołu wraz z częścią widowni wróci na oddział i podejrzewała, że będzie to czas robienia okolicznościowych zdjęć. Sama postanowiła skryć się w jakimś kąciku.

Kończyła właśnie operację kleszczową, kiedy w głośnikach radiowych na piętrze rozległy się szmery i trzaski. Normalnie głośniki były wyłączone, zaś program radiowy odbierały pacjentki dzięki słuchawkom zainstalowanym przy łóżkach. Teraz ktoś zrobił z nich użytek, a tym kimś, wszystko na to wskazywa­ło, był Roger Maynard.

Nagle Rose usłyszała czysty i dźwięczny tenor Leigha. Śpiewał finałową piosenkę przedstawienia. Niesione melodią słowa rozbrzmiewały we wszystkich pomieszczeniach oddziału.

- Czyż to nie cudowne? - szepnęła Laurie Moffatt, która asystowała Rose przy operacji.

Na szczęście zabieg zakończył się pełnym sukcesem i Rose mogła schować się w gabinecie lekarskim, gdzie zasiadła do pisania raportu.

W pewnym momencie Leigh przestał śpiewać. Za­czął mówić:

- A teraz, przyjaciele, zaśpiewam inną piosenkę o miłości. Dedykuję ją wyjątkowej lekarce i wyjąt­kowej osobie. Mam nadzieję, że słyszysz mnie, Rose. Jeżeli nie, to ci, którzy mnie słyszą, powtórzą ci moje przesłanie. Więc zwracam się ku tobie z głębi mojego serca, a słowa szkockiego poety-pieśniarza, Roberta Burnsa, niechaj mówią za mnie.

Wydobył z gitary kilka swobodnych akordów, a z jego ust popłynęły słowa pięknej, słodkiej pieśni miłosnej. Emanowały taką tęsknotą i żarem, iż słu­chającym zdawało się, że przenoszą się w jakiś inny wymiar, gdzie miłość ma za oprawę góry, doliny, wrzosowiska i granatowe jeziora.

Ma miłość jest jak róży krew,

Krew róży w czerwca świt.

Rose stała na środku pokoju, oszołomiona, zdu­miona, zachwycona. Wszystko to graniczyło z cudem. Czuła się jak w objęciach magii.

Wpadła Laurie Moffatt i niemal siłą wyciągnęła ją na korytarz.

Otoczyły ją roześmiane twarze, posypały się gratu­lacje, pocałunki, miłe docinki.

Na końcu korytarza pojawiła się Śpiąca Królewna. Trzymając jedną ręką dół swej przepysznej sukni zmierzała prosto w kierunku Rose. Jej oczy płonęły usta miała zaciśnięte.

- Wydaje się, że podbiła pani wszystkich, doktor Gillis - powiedziała z godnością. - Życzę wam obojgu wiele szczęścia.

- Dziękuję Tanya. Wyglądasz bajkowo... Przerwała, gdyż piękna dziewczyna znikała już za drzwiami prowadzącymi na blok matek. Powitały ją tam burzliwe oklaski i okrzyki entuzjazmu. Tymczasem pieśń cichła w końcowej obietnicy:

Więc czym rozłąka? - Zdrowa bądź!

Do ciebie wrócę tu,

Choć mil tysiące miałbym brnąć

Bez sił, bez tchu, bez snu.*2

Rose w końcu uświadomiła sobie, że kocha Leigha i że on za chwilę się tu pojawi. Wybiegła mu na spotkanie.

Wpadli na siebie na podeście schodów. Książę odrzucił swój elżbietański kapelusz z piórem i ot­worzył ramiona, zamykając ją w uścisku.

- Czy wysłuchałaś mojej piosenki? Czy uwierzyłaś każdemu jej słowu? - zapytał.

-Tak, tak, tak... Więc naprawdę kochasz mnie, Leigh, naprawdę?

Jego długi, namiętny pocałunek nie pozostawiał tu żadnych wątpliwości. On sam też zyskał pewność, że kocha z wzajemnością.

Rose odchyliła głowę.

- Muszę wracać na oddział, mój książę.

- Rozumiem. Zresztą ja również muszę pokazać się mym wielbicielkom w połogu. Ale posłuchaj, Rose. Chcę ożenić się z tobą, i to możliwie jak najszybciej. W związku z tym pragnąłbym przedstawić cię moim rodzicom. Mieszkają w Carlisle, sto pięćdziesiąt kilo­metrów od Manchesteru. Zadzwonię do nich i powiem, że przyjedziemy w niedzielę.

- W niedzielę? Ale to już pojutrze! - wykrzyknęła z przerażeniem.

- Nie obawiaj się, kochanie. Zawrócisz im w głowie równie szybko, jak zrobiłaś to z moim bratem, Andrew.

Chciała protestować, lecz zapobiegł temu poca­łunkiem.

Rodzice Leigha powitali Rose, nie szczędząc wyra­zów radości i sympatii. Pan McDowie, prawnik, powiedział jej, że perspektywa ustatkowania się syna to dla nich najwspanialszy bożonarodzeniowy pre­zent, natomiast pani McDowie była po prostu zachwycona Rose. Co zaś się tyczy Andrew, to uścisnął ją niczym starą przyjaciółkę.

Stół uginał się od różnych smakowitości, a wśród nich znalazł się również świąteczny pudding.

- Nie będzie was na Boże Narodzenie, więc poświętujemy sobie dzisiaj - powiedziała matka Leigha.

Ciepło przyjęcia, serdeczna atmosfera, to wszystko ujęło Rose i wzruszyło, niemniej, nie mogąc pozbyć się skrępowania, jadła tyle co ptaszek.

Ślub miał się odbyć w połowie stycznia, to znaczy tuż po zakończeniu obu okresów stażowych. Z uwagi na żałobę Rose oraz fakt, że ona i Leigh należeli do odrębnych kościołów, zdecydowali się na cichą uro­czystość w szpitalnej kaplicy. Leigh planował podjąć prywatną praktykę w Chorlton i namawiał Rose do tego samego.

- Ależ mając dwóch doktorów McDowie, ludzie będą was mylić i na przykład ktoś zapisze się na wizytę do doktora McDowie'ego, licząc na przyjęcie przez doktor McDowie - zażartował ojciec.

- Ja tam już wian, u kogo z tej dwójki chciałbym się leczyć - zauważył Andrew, łypiąc na Rose i zmu­szając ją do uśmiechu. - Czy jesteś pewna, Rose, że wybrałaś właściwego faceta? Był coś bardzo powolny w zalotach, jeżeli przyjąć, że wówczas w teatrze już szalał za tobą.

- Raczej trudno to przyjąć - odparła Rose. - Po­szliśmy na „Burzę” całkiem przypadkowo. Leigh dostał bilety od wdzięcznego męża pacjentki, a ja byłam akurat pod ręką.

Andrew wybuchnął śmiechem.

-Doprawdy? Jeżeli uwierzyłaś w to, Rose, to uwierzysz we wszystko. Założę się, że kupił je z myślą o tobie.

Rose spojrzała na Leigha. Z jego twarzy wyczytała przyznanie się do winy i zaczerwieniła się. Rzecz jasna, nie wiedziała, że tym rumieńcem ostatecznie podbiła serca swych przyszłych teściów.

Zmierzchało się, kiedy wyruszyli w drogę powrotną do Manchesteru. Rose siedziała obok narzeczonego. Czuła, że spisała się nie najgorzej. Jeśli państwo McDowie zaakceptowali ją, to niebawem znajdzie w nich ojca i matkę.

Leigh wyczuł jej pogodny nastrój, jakże różny od nerwowego napięcia, w jakim jechała w tamtą stro­nę, i zdjąwszy rękę z kierownicy pogładził ją po włosach.

- Oczarowałaś ich, kochanie. Jestem z ciebie dumny.

- Myślę, że byli trochę zaskoczeni tak bliską datą ślubu. Zastanawiam się, czy czasami nie podejrzewa­ją... hmm... obiektywnych przyczyn.

- To ja subiektywnie śpieszę się do tych obiektyw­nych przyczyn - zapewnił ją z uśmiechem.

Przytuliła się do niego i pozwoliła oddać się marze­niom. Wkrótce zapadła w sen. Obudziła się, kiedy już byli przed jej domem. Na niebie świecił księżyc, zaś uliczkę oświetlały latarnie.

- Ależ szybko dojechaliśmy! - wykrzyknęła odpina­jąc pasy.

Leigh się nie poruszył. Spojrzała na niego pytająco.

- Oczywiście wejdziesz, Leigh?

- A czy jestem zaproszony?

Wiedziała, co ma na myśli. Wybór należał do niej. Nie wahała się ani sekundy.

- To jest twój dom i ja jestem twoja - powiedziała z wielką prostotą.

Kiedy weszli do środka, Rose od razu nastawiła wodę.

- Poczekaj w saloniku, Leigh. Kawa będzie za chwilę. Wyjmując filiżanki z kredensu, usłyszała wiosenne allegro z „Czterech pór roku” Vivaldiego. Uśmiechnęła się. Leigh puścił jej ulubiony utwór.

- A może coś zjesz? Jakąś kanapkę lub jajko? - zapytała, wchodząc do saloniku z kawą.

- Rose.

Padło tylko jedno słowo, a zadrżała na całym ciele. Objął ją i zaczął całować. Zarzuciła mu ręce na szyję. Wydała ciche westchnienie, gdy poczuła, że zwalnia haftki jej biustonosza. Po chwili znaleźli się na dywa­nie, wśród rozrzuconych i przemieszanych ze sobą części garderoby. Z długimi, potarganymi włosami Leigh sprawiał wrażenie dwudziestoletniego chłopca. W jakimś sensie młodzieńcza była również muzyka, która płynęła z magnetofonu.

Zaczęli siebie dotykać, odkrywać własną nagość. W nowym wymiarze fizycznej miłości pojawiły się też nowe uczucia i stany: fascynacji, upojenia, bezwsty­du... Osiągnęli szczyt tak szybko, jakby ona była jego pierwszą kobietą, on zaś jej pierwszym mężczyzną.

Ich ciała stopniowo uspokajały się w przy largo i allegro „Zimy”.

-- Musimy przyśpieszyć nasz ślub - odezwał się w pewnym momencie Leigh. - Chciałbym robić to z tobą legalnie, najdroższa.

Ślub odbył się w słoneczne, mroźne południe No­wego Roku, w kaplicy szpitala. Rose, ubraną w jas­noszary wełniany kostium i popielaty aksamitny ka­pelusz z dużą czerwoną różą, powiódł do ołtarza Derek Horsfield. Pachniało świerkiem, ostrokrzewem i geranium. Płomienie świec drżały, a dookoła rozbrzmiewała muzyka organowa Haendla. Koledzy, przyjaciele i znajomi pary młodej wypełniali kaplicę po brzegi. W pierwszym rzędzie siedziała najbliższa rodzina Leigha oraz Maura Carlinnagh, która przy­była na ślub siostrzenicy aż z Irlandii. Maura myślała o swojej zmarłej siostrze i o tym, że prośby i pragnie­nia Brigid zostały spełnione. Rose wychodziła za mąż za „długowłosego doktora”, człowieka, którego w głębi swojego serca wybrała dla niej matka.

David Rowan i jego żona Eve byli w szczególnie radosnym nastroju. Eve po poronieniu spowodowa­nym wypadkiem ponownie zaszła w ciążę i do roz­wiązania pozostało jej już tylko siedem miesięcy.

Philip i Annette Cranstone siedzieli obok Paula Sykesa, który przyszedł sam, gdyż jego narzeczona miała dziś próbne zdjęcia do nowego serialu tele­wizyjnego.

pielęgniarki stawiły się niemal w komplecie, ciesząc się szczęściem ich ukochanej pani doktor, i nawet nie zawiodła Tanya Dickenson, dziewczyna tyleż piękna, co dzielna i wielkoduszna.

Ale największą niespodziankę sprawiły byłe pac­jentki. Dorothy Beddows przyszła z Philippą i jej śliczną Bella. Pani Mowbray z dumą trzymała na rękach swego sześciomiesięcznego synka. Tuż obok uspokajała swoją córeczkę pani Lambert. Hałasował też Donovan, synek Trish Pendle. Zaś w ostatnim rzędzie, pogodna i zasłuchana w siebie, siedziała Grace Bradshaw w towarzystwie męża.

Lecz Rose, świadoma obecności ich wszystkich i czując to ciepło, jakie wytwarzali swymi najlepszymi o niej myślami, patrzyła tylko w jednym kierunku, na jednego człowieka, który czekał na nią w towarzy­stwie księdza Naylora.

Derek Horsfield, przyprowadziwszy pannę młodą do ołtarza, z lekkim ukłonem wycofał się i dłoń Rose znalazła się w dłoni Leigha McDowie'ego. Unieśli głowy i spojrzeli na kapłana. Ten przyjął od nich przysięgę, pobłogosławił i ogłosił ich mężem i żoną.

Stali oto, młodzi i rozkochani w sobie, na progu Nowego Roku i nowego życia. Przed Leighem ot­wierał się kolejny rozdział jego kariery zawodowej. Rose patrzyła na swoją bardziej sceptycznym okiem. Będąc kobietą, wiedziała, że wkrótce zmieni swe obowiązki wobec matek na obowiązki matki.

Na razie jednak była świeżo poślubioną oblubieni­cą. Wszyscy zgodnie orzekli, że tak promiennej i uro­czej jeszcze jej nie widzieli.

1* Tłum. Leon Ulrich

2* Tłum. Zofia Kierszys


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0154 Holt Margaret Pieśń dla doktor Rose
154 Holt Margaret Pieśń dla doktor Rose
Holt Margaret Piesn dla doktor Rose
Kay Guy Gavriel Piesn dla Arbonne NSB
wykl dla doktorantow bis
Starks Margaret Wszystko dla niego
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Pieśń dla Oblubieńca
Saraha Pieśń dla Marpy Buddyzm
02 Anioł, Jastrząb i Kruk Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Holt Margaret Medical Romance 79 Po drugiej stronie laguny
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla kruka
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Martin George R R Pieśń dla Lyanny(1)
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka 2
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Elizabeth Lowell Miłosna pieśń dla Kruka

więcej podobnych podstron