0154 Holt Margaret Pieśń dla doktor Rose

background image

MARGARET HOLT

Pieśń

dla doktor Rose

Harlequin®

Toronto • Nowy Jork • Londyn

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney

Sztokholm • Tokio • Warszawa

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od

tygodnia wyż, zaś Beltonshaw, jedno z przedmieść

Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu

i dusić w nagrzanym, nieruchomym powietrzu. Toteż

wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były

na oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić,

okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku na

tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która

zmierzała energicznym krokiem w stronę lekarskiej

stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się;

niejedna też dłoń podniosła się w geście pozdrowienia.

Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości

swoich pacjentek. Miała dwadzieścia sześć lat, śniadą

cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny

węzeł z tyłu głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przo­

du, ukazując letnią, zwiewną sukienkę.

Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się

z lunchem od bufetu i przebiegła wzrokiem po sto­

likach.

- Tutaj, Rose! - zawołał Paul Sykes, chirurg.

Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego.

Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy

z oddziału każdego niemal dnia spodziewali się wieści

o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że

Rose i Paul zdecydowali się czekać z małżeństwem

jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul

dysponował przyczepą campingową nad jednym z po­

bliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą w niej

background image

wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie

ma w rozkładzie zajęć dyżuru. Dwa dni z dala od

duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietni­

cą, niemniej Rose dręczyła się myślą o ewentualnej

reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka

wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa

kolegów i koleżanek.

Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiorni­

ka, znajdującego się w górnej kieszeni fartucha, dole­

ciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można

go było lekceważyć. Rose poderwała się od stolika

i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie wiedziała

jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka,

patologia ciąży, ginekologia, obserwacja, oddział nag­

łych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł

to być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant

na oddziale położniczym i ordynator oddziału gineko­

logii, z którym miała dziś umówione spotkanie w spra­

wie ewentualnego przedłużenia stażu. Będąc osobą

niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem.

Uzyskała połączenie.

-Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak

najszybciej do salki telewizyjnej na oddziale położ­

niczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak

padaczki.

Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniar­

kę głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwo­

ści, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała

Paulowi do zrozumienia, że musi pędzić, po czym

pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do

salki, zdążyła tylko pomyśleć, że ona i Paul podjęli

właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na

stażu małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem.

Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią

Jane Mowbray klęczały już siostra Tanya Dickenson

background image

i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka

wystarczył, by stwierdzić, że był to jeden z najcięższych

przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie zapowiedzia­

nej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły

upływ moczu, szczękościsk i silne drgawki. Pani Mow-

bray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed

atakami chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie

niektórych z nich, a zmieniając parametry równowagi

hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki

zaczęły pojawiać się niemal codziennie. Stanowiło to

poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dzie­

cka, które miało się narodzić dopiero za sześć tygodni.

- Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klę­

kając obok pielęgniarek.

- Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya

Dickenson. - Spadła z krzesła podczas oglądania

telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast

zostały odesłane do sal. Niektóre z nich przeżyły

prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczu­

kową płytkę, a pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to

w zasadzie wszystko.

- Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby

język nie tamował przepływu powietrza.

Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie

ręki do jamy ustnej.

- Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła

Laurie Moffatt.

W tym samym momencie chora, sina na twarzy

i zmieniona nie do poznania, kłapnęła zębami z całą

siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose

w ostatnim ułamku sekundy zdążyła uciec z palcami.

Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki.

Do salki wpadł doktor Leigh McDowie, internista.

Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie

sprawiały może najlepszego wrażenia, lecz Rose ode­

tchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora

background image

McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych

pacjentek z zadawnionymi zespołami chorobowymi,

takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka.

- Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziew­

częta. Nie klęczcie jak nad trumną. Skocz, Laurie,

i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij

komuś, lecz tak, aby naprawdę usłyszał, że chcę mieć

tu butlę z tlenem.

Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła

ze szczypcami, konwulsje zaczęły ustępować. Ciało

chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mow-

bray próbuje z powodzeniem sama oddychać. Mimo

to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy pla­

stikową maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu

pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli.

Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg

ustąpiła miejsca zdrowej różowości. Młoda kobieta

otworzyła oczy.

- Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, ko­

chanie. A teraz położymy cię na takim specjalnym

wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego

łóżka. Zasłużyłaś sobie na długi, spokojny sen - po­

wiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcow­

skim, po czym dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek:

- Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój­

dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem

za drzwiami, ma jej towarzyszyć butla. Jej dziecko

potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama.

Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze,

i wspólnymi siłami ułożyli na nich chorą. Nie ode­

zwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmie­

chała półprzytomnym uśmiechem człowieka wyrwa­

nego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się

bolesne oszołomienie.

Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim

łóżku, doktor polecił jednej z praktykantek ze szkoły

background image

położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego

przebudzenia. Następnie dał siostrze Dickenson in­

strukcję, aby codziennie aplikowała chorej stumili-

gramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo

do czterystu jednostek. Co zaś się tyczy fenobarbitalu,

to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed

zaśnięciem.

-A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę

herbaty?

Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała

odpowiednie zarządzenia salowej. Przeszli do pokoju

lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku

w swobodnej pozie męża i ojca, który wrócił do domu

po ciężkiej, całodniowej pracy.

- No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch

podzielał mój pogląd, że w tym przypadku im wcześ­

niej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze.

-Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya,

wysoka i smukła dziewczyna o wyjątkowo jasnych

włosach.

Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie takso­

wały lekarza o tak zwodniczym sposobie bycia. Za­

wsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przej­

mował, a w dodatku nosił włosy niczym najprawdziw­

szy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem

jego kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało

się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt, wesołej

i pogodnej blondynki.

Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi

o pacjentkach, i studiowała kartę chorobową Jane

Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDo-

wie'ego. To prawda, że kwadrans temu wspaniale

zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora

Horsfielda „staruchem", co nie brzmiało najgrzecz-

niej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty.

Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic

background image

do zrobienia? A wreszcie te jego komicznie długie

włosy, tak mało pasujące do lekarza, który prze­

kroczył trzydziestkę. Do każdego lekarza.

Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił

się ku niej na krześle z czarującym uśmiechem.

- A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne

dzieciątko pani Mowbray nie jest zachwycone, że jego

matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem.

- Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozwa­

żał możliwość wcześniejszego rozwiązania - odparła,

nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery

tygodnie to jednak ciągle trochę za mało, tym bardziej

że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże.

-Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego

matka będzie każdego dnia krzesała te swoje epilep­

tyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej

większą ilością narkotyków, bo może odbić się to na

jej chłopaku... czy dziewczynce.

- Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powie­

działa Tanya. - Poza tym Jane żyje w ciągłym stresie

i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku.

Pamiętajmy też o innych ciężarnych, u których jej

napady wywołują irracjonalny strach.

Rose zesztywniała.

- Jestem przekonana, że podejmując decyzję pro­

fesor Horsfield weźmie pod uwagę wszystkie oko­

liczności.

- Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie?

- zapytał Leigh, dolewając sobie herbaty. - Jestem jak

najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu

czcigodnemu profesorowi. Zresztą stawiam sto prze­

ciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed

upływem trzydziestego szóstego tygodnia.

Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała.

- Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca

nad krainą wiecznych śniegów i lodów. I jakiż to cud

background image

sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi

wspaniałymi niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu

twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir­

landczyk?

- Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare

- krótko wyjaśniła Rose, dostrzegając zniecierpliwie­

nie malujące się na twarzach sióstr położnych.

- Wiedziałem! Już dawno rozpoznałem w tobie

celtycką duszę, wrażliwość i wyobraźnię. Ten szczęś­

ciarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od

internistów?

Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej

rozmowy. Kiedy zaś Leigh McDowie zaintonował

starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to

czas na wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła

z pokoju.

Ma miłość jest jak róży krew,

Krew róży w czerwca świt.

Ma miłość jest jak rzewny śpiew,

Melodii cudnej rytm.

Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor

Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni zapadały w jej

duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy.

W piękności twojej strojna blask.

Jak w łunę jasnych zórz,

Ma miłość przetrwa świat i czas,

Gdy dna już wyschną mórz.

-

Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem

w oczach i z błogim uśmiechem na twarzy pani

Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał.

Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła

ją Trish, nastolatka, której chłopak umiał śpiewać

background image

jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodat­

ku zachrypniętym głosem.

- Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor.

- Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje

dziecko.

To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po

imieniu, było miłe, ale trochę zaskakujące. Do tej pory

traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością,

niczym kapitan statku członka swojej załogi. Być

może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby

poczuła się swobodniej. Zapewne też z tego powodu

poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym fotelu

przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego

biurka. Z okna rozciągał się widok na miasto. Dachy

domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się

upał. Ciemniejsza zieleń drzew świadczyła o tym, że

skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato.

- Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze

mną zobaczyć, profesorze - zaczęła Rose, w pełni

świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad

okularów nie wyrażało bynajmniej trudnego charak­

teru tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często

bezwzględnego traktowania swoich podwładnych.

-Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją

pracę w charakterze starzystki przez ostatnie pół roku

oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyni­

łaś i umiejętności, jakie pokazałaś. Pora już na objęcie

samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować

będę wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy

inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić swoje

doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracu­

je się w Londynie, Edynburgu czy Birmingham. Oczy­

wiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referencje.

- Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam

szczególny powód, by starać się o pozostanie w Bel-

background image

tonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - po­

wiedziała Rose trochę niepewnym głosem.

Ordynator ściągnął brwi.

- Och, wy kobiety! Ludzie obwiniają mnie o męski

szowinizm, lecz nie jest moją winą, że tak mało kobiet

robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnuje­

cie szanse. Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi

niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma rodzinę,

to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze.

Zawsze wyznawałem ten pogląd i teraz go tylko po raz

kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było

dla nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macie­

rzyństwa profesor stawia ponad wszystkimi innymi.

- Ale ty jesteś młoda, inteligentna i w o l n a , Rose.

Zanim nałożysz na siebie pęta żony i matki, powinnaś

iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów

w rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na

grządce, zanim któryś z nich łaskawie cię zerwie. Wykaż

energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze past­

wiska, gdzie bujna trawa i nie ma ogrodzeń.

Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec.

Bezceremonialna uwaga o Paulu całkiem wyprowa­

dziła ją z równowagi.

- T o nie ze względu na doktora Sykesa, sir,

proszę o możliwość pozostania w Beltonshaw - po­

wiedziała z zakłopotaną miną. -I nawet nie dlatego,

że pracę tutaj uważam za coś niezmiernie cennego.

Jest inny powód.

-Tak?

- Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest

wdową i mieszka w tej dzielnicy. Pracując tutaj mogę

zawsze mieć ją na oku.

- Mów dalej - zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz

się o swoją matkę?

- Podejrzewam, że to pana działka, profesorze.

W końcu udało mi się ją zmusić, by dała się zbadać

background image

naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma

zadawnione mięśniaki macicy, z typowymi zresztą

objawami, jak na przykład obfite okresowe krwa­

wienia.

-Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie

lekarzem! - wybuchnął ordynator. - Pozwalasz od lat

cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszys­

tkiemu zwykła wizyta w naszej poradni. Doprawdy,

trudno w to uwierzyć, Rose.

Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę

oczy.

- To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła

się na irlandzkiej prowincji i otrzymała bardzo staro­

świeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie

rozmawiałyśmy o intymnych sprawach. Nigdy też nie

zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była

szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc

wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa wizyta

u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki

macicy.

- Ile lat ma twoja matka?

- Pięćdziesiąt pięć, sir.

-I przeszła już klimakterium?

- Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani

jednym słowem.

-A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma

odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie, za kwadrans

dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni.

- To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale...

- Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania

o ósmej czterdzieści pięć. Czy wszystko jasne?

- Tak, sir. Dziękuję.

A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy

Rose napełniły się łzami.

- Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej,

niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć prawdzie w oczy,

background image

jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich.

W tym wypadku ostrość i przenikliwość naszego

spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości,

nadziei, lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro

poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była.

- Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze.

- Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc, będzie to

dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej

pracy. Prosisz mnie o przedłużenie umowy, ja zaś daję

ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku.

Wiem, że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie

- zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie

wiadomo który pomyślała, że starość może być rów­

noznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna rzecz, którą

należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz

teraz na stanowisko starszej stażystki i w rezultacie

zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a dok­

torem McDowie'em, który odtąd będzie ci podlegał.

- Doktor McDowie! - wykrzyknęła Rose ze zdu­

mieniem. - Ależ jakim sposobem? Przecież on jest

internistą.

- W pewnym sensie b y ł nim - sprostował

ordynator. - Zdecydował się bowiem poszerzyć swoją

wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półrocz­

ny staż na obu oddziałach, ginekologicznym i położni­

czym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym

jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku.

Ale to tylko tak na marginesie. Poza tym muszę

przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej

wiedzy mogę się mniej obawiać o nasze cukrzyczki,

astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach

mowa, to w poniedziałek biorę na stół panią Mowbray.

- Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zain­

teresowaniem.

-Tak. To jedna z tych trudnych decyzji, gdy

wybieramy pomiędzy większym a mniejszym złem.

background image

Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej

w łonie matki, czy też w inkubatorze? Tutaj przewa­

żają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś

tego samego zdania, Rose?

Przypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego

i mimowolnie się uśmiechnęła.

-Tak, sir - odparła. - Zgadzam się z panem

całkowicie.

Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej

wyciągnął.

- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro

rano w poradni. Pani Gillis, mam nadzieję, nie za­

wiedzie.

Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby

przed opuszczeniem szpitala napić się jeszcze herbaty,

było tam pusto.

- To pani nie słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się

okropny wypadek - poinformowała ją bufetowa.

- Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie

kilkanaście samochodów. Wszyscy nasi lekarze pobie­

gli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą.

- To straszne! - wyszeptała Rose.

Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali

operacyjnej, asystując doktorowi Rowanowi w szere­

gu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków

czy cysty.

- Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam

- kontynuowała dziewczyna. - Caroline Trench wra­

cała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć

do filmu i wpadli pod jedną z tych ogromnych

ciężarówek.

- Caroline Trench?! - wykrzyknęła Rose.

Aktorka ta zagrała w kilku popularnych serialach

i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom te­

lewidzów.

background image

- Szofer zginął na miejscu, a Caroline i jej przyja­

ciel zostali mocno poturbowani. Jest mnóstwo ran­

nych. Przed pawilonem chirurgii aż roi się od am­

bulansów i wozów policyjnych.

- Mój Boże! Już tam biegnę. Być może przydam

się do czegoś.

- Na pewno bardziej przyda się pani doktor niż ja

- rezolutnie skomentowała dziewczyna, po czym

wstrząsnęła się na myśl o kałużach krwi i połamanych

kończynach. - Ale proszę najpierw wypić herbatę.

Doda pani sił.

Rose miała nadzieję na spokojny wieczór i otwartą,

taktowną rozmowę z matką. Wiedziała jednak, że

gdyby nie pospieszyła z pomocą ofiarom samochodo­

wej kraksy, postąpiłaby wbrew etyce lekarskiej. Wy­

piwszy więc na stojąco pół filiżanki herbaty, po­

prawiła grzebyk we włosach i pobiegła na oddział

nagłych wypadków.

Zobaczyła tam coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie

widziała. Hol oraz izba przyjęć zapchane były nosza­

mi, na których leżeli ranni. Powietrze wypełniały

płacze, jęki i skargi, pełne bólu i strachu. Nad nie­

szczęsnymi pochylał się ojciec Naylor, kapelan szpi­

talny, pocieszając, głaszcząc po twarzach i dłoniach,

wspierając słowem Bożym. Lekarze i pielęgniarki

uwijali się jak w ukropie. Musieli oddzielić lżej ran­

nych od tych z cięższymi obrażeniami, którzy po

prześwietleniu kierowani byli do sal operacyjnych.

Udzielali pierwszej pomocy, przetaczali krew, dawali

zastrzyki przeciwbólowe. Ostry zapach potu, krwi

i wymiocin atakował nozdrza. Rose była wstrząśnięta.

- Gdzie mogę znaleźć doktora Sykesa? - zapytała

śpieszącą z kroplówką pielęgniarkę.

- W „trójce" - odparła dziewczyna, po czym wrę­

czyła Rose woreczek z płynną glukozą i solą fizjologicz­

ną. - Skoro pani tam idzie, to proszę mu to zanieść.

background image

Kiedy Rose weszła do „trójki", zobaczyła leżącą

na kozetce kobietę. Była nieprzytomna i śmiertelnie

blada. Miała na sobie porwane ubranie, zaś jej

włosy poplamione były krwią. Pomimo iż znaj­

dowała się w tak żałosnym stanie, nietrudno było

rozpoznać w niej Caroline Trench. Paul Sykes,

odchylając jej powiekę, badał właśnie oftalmosko-

pem dno oka.

- Cześć, Rose. Dobrze, że jesteś. Siostra dała

jej zastrzyk przeciwtężcowy, ale bardzo się spieszyła

do innych chorych. Czy mogłabyś podłączyć ją do

kroplówki?

Rose ucisnęła ramię aktorki i wprowadziła igłę.

Zbielałe wargi poruszyły się i wydobył się z nich

cichy jęk.

- Caroline, Caroline, czy słyszysz mnie? - zapytał

Paul, nachylając się do jej ucha.

Ranna kobieta ponownie jęknęła i powoli kiwnęła

głową. Paul ujął ją za rękę.

- Nie martw się, Caroline - powiedział uspokajają­

co. - Zaopiekujemy się tobą i niebawem wrócisz do

zdrowia. Zaufaj nam, Caroline.

Wyprostował się i spojrzał na Rose z wyrazem ulgi

na twarzy.

- Odzyskuje przytomność - szepnął. - Nie sądzę,

aby obrażenia głowy, jakie odniosła, były bardzo

poważne. Pęknięcie czaszki, ale obędzie się chyba

nawet bez krwiaka mózgu. Poza tym liczne otarcia

i przecięcia skóry.

- A co z jej przyjacielem? - zapytała Rose.

Paul w milczeniu pokręcił głową.

Rose przebiegł zimny dreszcz. A zatem śmierć

zbierała coraz większe żniwo. Był jakiś zdumiewający

kontrast pomiędzy ruchliwością autostrady, tego pas­

ma energii, pędu i życia, a nieruchomością i ciszą

śmierci.

background image

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama

pielęgniarka, która dała Rose kroplówkę.

- Doktor Gillis, czy mogłaby pani przejść do j e ­

dynki" i pomóc doktorowi McDowie'emu?

- A czy nie widzi siostra - warknął gniewnie Paul

- że mamy tu ranną, która nie odzyskała jeszcze

przytomności?

-Widzę, tylko że doktor McDowie ma trzech

pacjentów: małżeństwo i młodą dziewczynę, a na

dokładkę jest sam - odparła zdecydowanym tonem

pielęgniarka.

- W porządku, siostro, już idę - powiedziała Rose.

- Kroplówka jest już podłączona, proszę tylko przy­

mocować plastrem igłę.

Zastała doktora McDowie'ego z nożyczkami w rę­

ku. Właśnie rozcinał nogawkę spodni leżącego na

kozetce mężczyzny. Obok siedziała żona pacjenta i za­

płakanymi oczami wpatrywała się w jęczącego małżon­

ka. Miał brudną twarz, a na prawej skroni opatrunek

z gazy przyklejony plastrem. Na drugiej kozetce wiła

się z bólu osiemnastoletnia może dziewczyna. Jej jęki

brzmiały szczególnie przejmująco. Rose musiała po­

wtórzyć sobie dwa razy, że jest lekarzem, aby choć do

pewnego stopnia zapanować nad emocjami.

- Jestem, doktorze McDowie. Co mam robić?

Spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką pogodną

beztroską, jakby witał ją na progu swojego domu.

- Cześć, Rose. Zjawiasz się niczym dobra wróżka.

Poznaj państwa Bradshawów, Alfreda i Grace. Do­

stało im się co nieco na autostradzie pod Manches­

terem, zaś Alfred stracił sporą butlę krwi. Będzie więc

zaraz małe pompowanko, tylko muszę doprowadzić

go do porządku.

- A co z tą młodą dziewczyną? - zapytała Rose.

-Racja, to jest Peggy, córka państwa Brand-

shawów, która jechała razem z nimi.

background image

- Peggy nie jest naszą córką, doktorze - spro­

stowała Grace Bradshaw - tylko bratanicą mojego

męża.

- Przepraszam za pomyłkę. Tak czy inaczej, zajmij

się tą krzykliwą młodą damą, Rose. Doznała albo

jakichś wewnętrznych obrażeń, albo jest to atak his­

terii spowodowany szokiem powypadkowym. Skła­

niałbym się ku drugiej hipotezie.

-Peggy niewątpliwie odczuwa ból - stwierdziła

Rose, biorąc dziewczynę za rękę i badając jej puls.

- Być może ból spowodowany ukąszeniem szersze­

nia. Bo ciśnienie ma normalne, a do pulsu, jak już

zapewne zdążyłaś sprawdzić, też nie można się przy­

czepić. Poza tym nie odpowiedziała jeszcze ani na

jedno pytanie. Więc spróbuj ją uspokoić, a wszyscy

będziemy ci wdzięczni. Choć, szczerze mówiąc, nie

miałem dotąd czasu, by zbadać ją dokładniej.

Po tych słowach doktor McDowie wrócił do swo­

ich obowiązków przy panu Bradshawie, Rose zaś

skupiła się na swojej pacjentce.

- Uspokój się, Peggy. Przestań jęczeć i powiedz mi,

gdzie cię boli.

Jedyną odpowiedzią był bolesny grymas i rozpacz­

liwy jęk.

Rose stała przyglądając się Peggy i nagle doznała

olśnienia. Kiedy rozchyliła jej nogi i zobaczyła za­

krwawione uda, widok ten nie zaskoczył jej.

- Czy wiedziałaś, że jesteś w ciąży, Peggy? - szep­

nęła do ucha dziewczyny, jednocześnie pewnymi ru­

chami zsuwając z niej figi.

Peggy na chwilę przestała jęczeć.

- Nie byłam pewna - odparła żałosnym głosem.

- Nikomu o tym nie mówiłam. Wuj i ciocia nie

wiedzą. Och, pomóż mi, pomóżcie mi, ratunku...

- Nie krzycz, Peggy, tylko mocno chwyć mnie za

rękę. Bądź dzielna. Za chwilę przestanie boleć. - Od-

background image

wróciła się i zobaczyła pielęgniarkę niosącą krew do

transfuzji. - Siostro, potrzebuję syntometriny. Proszę

przynieść mi zaraz jedną ampułkę z lodówki.

- Dobry Boże, a po co ci to? - zapytał Leigh

McDowie. - Przecież stoisz nad ofiarą wypadku

drogowego, a nie nad rodzącą porodówki.

- Siostro, proszę wykonać moje polecenie, i to

możliwie szybko.

Spokojny, lecz mocny głos Rose wykluczał wszelką

dyskusję. Mimo to pielęgniarka przed wyjściem po­

zwoliła sobie na okazanie wątpliwości miną i spoj­

rzeniem.

Ledwie zdążyła wrócić, gdy rozległ się głośniejszy

niż dotąd krzyk Peggy. Rose pochyliła się i zobaczyła

na prześcieradle płód wielkości pięści. Wszystko

wskazywało na to, że ciąża trwała około dziesięciu,

dwunastu tygodni.

Rose chwyciła z półki pierwsze lepsze plastikowe

naczynie i szybko umieściła w nim płód. Przykryła

je papierowym ręcznikiem, po czym wsunęła pod

kozetkę.

- Do diaska! - wykrzyknął McDowie. - Stokrotne

dzięki, Rose. Będę chyba musiał wrzucić do kosza mój

dyplom i nająć się jako tynkarz na budowę.

Rose spojrzała nań płonącymi gorączką niebies­

kimi oczami.

- Zamknij się - wyszeptała, przenosząc znacząco

wzrok na stryjostwo Peggy.

- Czy... czy je utraciłam? - dobiegł ją słaby

głos Peggy.

- Tak, kochanie. Ale nie rozpaczaj. Wszystko bę­

dzie dobrze. Dostaniesz tylko zastrzyk na powstrzy­

manie krwawienia.

- J a k czuje się Peggy, pani doktor? - zapytała

Grace Bradshaw, widząc, że pielęgniarka pochyla się

nad Peggy ze strzykawką. - Mąż całkowicie pochłonął

background image

moją uwagę i w swoim egoizmie zapomniałam prawie

o jego bratanicy. Tej jesieni zaczyna studia na tutej­

szym uniwersytecie. Czy wróci do zdrowia i pełni sił

przez lato?

- Tak, pani Bradshaw, proszę się nie martwić. Lecz

na dzisiejszą noc będziemy musieli zatrzymać ją

w szpitalu. Na oddziale chirurgicznym w bloku ko­

biecym nie ma już wolnych łóżek, więc wyjątkowo

przewieziemy ją na oddział ginekologiczny.

Rose zignorowała na poły zdumione, na poły

pytające spojrzenie doktora McDowie'ego. Nie nale­

żało do jej obowiązków informowanie stryjenek o cią­

ży osiemnastoletnich bratanic. Niech bratanice, jeśli

uznają to za konieczne i słuszne, powiedzą o tym same.

Tak więc z całej trójki karetka miała odwieźć do

domu tylko panią Bradshaw. Jej mąż i Peggy zo­

stawali w szpitalu, przy czym pana Bradshawa za­

trzymywano na chirurgii ze wstępnym rozpoznaniem

pęknięcia śledziony i krwotoku wewnętrznego, nie

licząc oczywiście mniej poważnych, choć drastycz­

nych dla oka zewnętrznych obrażeń.

Pozostało jeszcze tylko załatwienie formalności.

Przy wypełnianiu formularza ze strony doktora

McDowie'ego padło pytanie o dzieci.

Na twarzy Grace Bradshaw pojawiła się gorycz

i smutek.

- Nie mamy dzieci. Jesteśmy małżeństwem od trzy­

nastu lat i straciliśmy już wszelką nadzieję.

- Cóż, zdarza się, moja droga - rzucił Leigh.

W Rose zagotowało się. Ten człowiek działał jej na

nerwy już od kilku godzin, a jego brutalny komentarz

był ostatnią kroplą przepełniającą miarę.

- Pożycie małżeńskie państwa - powiedziała łagod­

nym głosem - spaja szacunek i miłość, a najważniej­

sze, że życiu pani męża nie zagraża żadne niebez­

pieczeństwo.

background image

- Dziękuję, pani doktor - odparła kobieta ze łzami

w oczach. - Dziękuję wszystkim za to, co dla nas

zrobiliście. I niech Bóg was błogosławi.

O siódmej było już właściwie po wszystkim. Lżej

ranni zostali odesłani do domów, ci zaś, którzy mieli

mniej szczęścia, leżeli w szpitalnych łóżkach. Nie­

którzy przeszli operacje, innym założono opatrunki

gipsowe. Byli też i tacy, których zatrzymano tylko na

obserwację. Rose, pijąc herbatę, pomyślała o tych,

którzy nie przeżyli wypadku. Nie przeżyło go dziecko

Peggy. Było z pewnością nie chciane, a jednak była

to najmłodsza ofiara kraksy na autostradzie. Ofiara,

której nie uwzględnią żadne statystyki.

- Rose! A więc tu jesteś! Tu jesteś, dobra wróżko,

która uratowałaś moją reputację.

W poplamionym fartuchu i z włosami przemie­

nionymi w gniazdo bocianie stał przed nią Leigh

McDowie.

Uraczyła go spojrzeniem, które powinno właściwie

obniżyć temperaturę otoczenia o dobrych kilka

stopni.

- Sądzę, doktorze McDowie, że im mniej nad tym

będziemy się rozwodzić, tym lepiej.

Rozłożył ręce w przepraszającym geście.

- Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy nie zapom­

nę swojej pomyłki i że wdzięczny ci jestem za inter­

wencję.

Rose wstała i zmierzyła go surowym wzrokiem.

-Mogę panu wybaczyć, iż nie wziął pan pod

uwagę możliwości poronienia, ale stanowczo nie mo­

gę zaakceptować pana ogólnej postawy: obojętności

i zniecierpliwienia, jakie okazał pan wobec tej biednej

dziewczyny, oraz braku taktu w rozmowie z panią

Bradshaw, która z pewnością boleje nad swoją bez-

dzietnością. A poza tym pańska skłonność do obra­

cania wszystkiego w żart, często nie licująca z powagą

background image

chwili, a już na pewno niedopuszczalna w takim

szczególnym miejscu, jakim jest oddział ginekologicz-

no-położniczy, gdzie wchodzą w grę najintymniejsze

ludzkie uczucia.

- Bardzo mi przykro, doktor Gillis, że aż tak panią

zdenerwowałem - powiedział McDowie z wyrazem

zmieszania na twarzy.

- Nie tyle zdenerwował mnie pan, co znudził - od­

paliła, biorąc odwet za lekceważenie, z jakim ją dotąd

traktował. - Bo, szczerze mówiąc, jest pan nudny.

W pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz

zaraz wziął się w garść.

- Dobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zarzut, że

jest się osobą irytującą, nie należy do najprzyjemniej­

szych. Udowodnienie błędu w sztuce lekarskiej przy­

gnębia jeszcze bardziej. Ale być nazwanym nudzia­

rzem to już prawdziwy wyrok śmierci. A przecież

mamy ze sobą współpracować przez najbliższe pół

roku, czyż nie tak, doktor Gillis?

- Tak, doktorze McDowie. I ufam, że powiedzie

się nam ta współpraca, o ile będziemy pamiętać, że

jesteśmy lekarzami, nie komediantami.

Powiedziawszy to, odwróciła się i wyszła.

Leigh stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi

zniknęła.

-A więc nudzę cię? - wymamrotał pod nosem.

- Bo ty nie wydajesz mi się nudną osóbką. Wprost

przeciwnie.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Przekonanie Brigid Gillis, aby wybrała się do po­

radni ginekologicznej, nie należało do rzeczy łatwych.

- Bóg jeden wie, dlaczego tak bardzo chcesz, by

twoja własna matka pozwoliła sobie na taką nie-

skromność wobec jakiegoś mężczyzny - powiedziała,

patrząc na Rose oczyma pełnymi wyrzutu. - Znasz

przecież moje przekonania i moją gotowość do zno­

szenia w pokorze wszystkich kobiecych przypadłości,

na jakie zostałam skazana. Czy kiedykolwiek się ska­

rżyłam?

- Nie, mamo, i to jest właśnie najgorsze - odparła

Rose ze ściśniętym sercem.

Dopiero teraz bowiem, po rozmowie z ordyna­

torem, dostrzegła niepokojącą chudość matki, bla­

dość jej przezroczystej skóry i ogólne osłabienie. Dla­

czego dotąd tego nie zauważyła? Dlaczego okazała

się ślepa na cierpienie znoszone w pokornym mi­

lczeniu?

Pomyślała o samotnym życiu matki, skromnej na­

uczycielki w szkole podstawowej, i jej bezgranicznym

poświęcaniu się dla jedynego dziecka. Rose musiała

pobierać lekcje gry na fortepianie, nosić eleganckie

szkolne mundurki, ukończyć prywatną szkołę, a wresz­

cie pójść na kosztowne studia medyczne. Wszystko

było dla Rose, zaś jej matka zadowalała się przez lata

samymi okruchami.

Wiele przemilczeń i niedomówień nagromadziło się

między nimi. Rose między innymi nauczyła się nie

background image

zadawać pytań na temat śmierci swojego ojca, którego

i tak nie mogła pamiętać. Jedyna, zreszą niezbyt udana

technicznie, fotografia młodego mężczyzny w marynar­

skim mundurze budziła w niej sprzeczne uczucia. Uto­

nął wkrótce po tym, jak sprowadził się ze swoją świeżo

poślubioną małżonką do Manchesteru, gdzie Brigid już

została na stałe, z dala od zielonych wzgórz Irlandii.

Kiedy pewnego razu Rose zadała matce pytanie, dla­

czego nie wróciła w rodzinne strony, otrzymała od­

powiedź, że wielkie miasto zapewniało lepsze perspek­

tywy wychowania dziecka. Jak wiele więc zawdzięczała

tej cichej, nabożnej kobiecie i jak mało troski wykazała

w zamian, nie zauważając pierwszych symptomów jej

zdradliwej choroby.

- Żadnej dyskusji, mamo! Przekonasz się osobiście,

że doktor Horsfield jest wspaniałym lekarzem i praw­

dziwym dżentelmenem.

Musiała stawić czoło oporowi matki, jeżeli chciała

dzielić z nią ciężar, który Brigid już dostatecznie długo,

zbyt długo nosiła sama.

Punktualnie za kwadrans dziewiąta stawiły się przed

profesorem Horsfleldem, który od razu przystąpił do

zadawania pytań. Już pierwsze z nich, dotyczące wy­

próżnień i pracy nerek, zmieszało panią Gillis. W końcu

odparła ogólnikowo, że ,, jak na jej wiek" wszystko

wydaje się w porządku. Stopniowo jednak, ulegając

działaniu uprzejmości lekarza, który znalazł złoty śro­

dek pomiędzy serdeczną poufałością a zawodową reze­

rwą, zaczęła udzielać bardziej rzeczowych odpowiedzi.

W pewnym momencie doktor odłożył pióro, mó­

wiąc, że skończył wywiad i chciałby przejść teraz do

bezpośrednich badań.

Rose podeszła do matki, by pomóc jej się rozebrać.

Napotkała jednak na zdecydowany opór.

- Nie potrzebuję cię tutaj. Nie będę rozbierała się

przy własnej córce.

background image

Profesor Horsfield miał jak na dłoni małą próbkę

wszystkich tych trudności, o których Rose wspomniała

mu wczoraj w rozmowie.

Opuściła gabinet i poszła do bufetu na kawę. Siedząc

nad parującą filiżanką, usłyszała nad sobą miły głos

doktora McDowie'ego:

- Nie spodziewałem się spotkać pani w poradni,

doktor Gillis! Czy nie powinna pani przebywać teraz

wśród naszych nowo upieczonych matek?

Jego nieskazitelnie biały fartuch i błyszczące od szam­

ponu włosy, skręcone przy końcach, czyniły zeń zupełnie

innego człowieka. Ujmujący uśmiech również nie miał nic

wspólnego z wczorajszymi wydarzeniami. Pamiętając, jak

go potraktowała, Rose poczuła się trochę niezręcznie.

- Przyprowadziłam do profesora Horsfielda moją

matkę - wyjaśniła, popijając kawę.

Leigh McDowie natychmiast podjął temat w charak­

terystyczny dla siebie sposób.

- No to Horsfield przenicuje starszą panią na lewą

stronę. Nie bez powodu jest najlepszym ginekologiem

w północno-zachodniej Anglii. I dlatego proszę się nie

przejmować.

Patrzył na nią przyjaźnie i z dużą sympatią, co nie

tylko kazało jej przejść do porządku nad jego żartob­

liwymi powiedzonkami, lecz zrodziło też pragnienie

zwierzenia się ze wszystkich swoich lęków, wątpliwości

i wyrzutów sumienia. Lekko się zarumieniła, on zaś

zdawał się zgadywać jej myśli.

- Na pewno jesteśmy w piekielnie trudnej sytuacji,

kiedy jakąś bliską nam osobę przekazujemy w łapy

jednego z członków naszej bandy. Ja też rok temu

musiałem przyprowadzić do doktora Stephensa mojego

ojca, kiedy, jak mi się wydawało, na szczęście bezpod­

stawnie, odkryłem u niego symptomy cukrzycy. Nawia­

sem mówiąc, często mylimy się w naszych diagnozach,

jeśli dotyczą one osób, które kochamy.

background image

Ostatnie słowo powiedział tak delikatnym i melodyj­

nym głosem, jak gdyby było ostatnim słowem refrenu

jakiejś ballady.

Rose była mu wdzięczna za wielkoduszność, jaką

okazał, puszczając w niepamięć wczorajszą przykrą

sprzeczkę.

- Dzięki, Leigh.

Impulsywnie dotknęła jego ciepłej dłoni, która na­

tychmiast zamknęła się w mocnym uścisku na jej

zlodowaciałych palcach.

- Głowa do góry, Rose. I najlepsze życzenia dla

twojej mamy.

Gdy jednak wróciła do gabinetu i zobaczyła kamien­

ną twarz profesora Horsfielda, nogi ugięły się pod nią.

Jaki wyrok usłyszy za chwilę?

- A więc sprawy przedstawiają się następująco - za­

czął z lekkim chrząknięciem. - Powiedziałem właśnie

pani Gillis, że bez szpitala się nie obędzie. Jutro jest

piątek i chyba uznajmy ten dzień za ostateczny termin

rozpoczęcia hospitalizacji. Do poniedziałku bowiem

musimy wykonać wszystkie podstawowe przedopera-

cyjne badania. W poniedziałek pobiorę próbkę z szyjki

macicy, by zbadać ją na ewentualność nowotworu

złośliwego. Uważam jednak za rzecz wielce prawdopo­

dobną, że pójdę dalej i będę musiał wyciąć całą macicę.

Pobladła Rose oparła się o blat biurka.

- Teraz proszę zabrać swoją matkę do domu i zjawić

się z nią na oddziale jutro rano. Mam nadzieję, że

znajdzie się dla pani Gillis pokój jednoosobowy. Mu­

simy dbać o matkę naszego pracownika. Panią zaś

proszę - dodał, podając rękę wdowie - aby pozwoliła

pani córce pomóc sobie.

Odprowadziwszy matkę do domu, Rose wróciła do

szpitala. Wszyscy koledzy byli dla niej wyjątkowo mili

i prześcigali się w ofertach pomocy. Leigh McDowie

nie pozostawał w tyle za innymi.

background image

Paula spotkała dopiero po południu w stołówce

lekarskiej.

- Przykro mi z powodu twojej matki - powiedział

- ale cieszę się, że zostaną wreszcie podjęte jakieś

radykalne działania. W związku z tym nasz wyjazd nad

jeziora wydaje się chyba raczej nieaktualny? - dodał

z wahaniem w głosie.

- Tak, Paul. Nie mogłabym cieszyć się wodą i słoń­

cem wiedząc, że moja matka przebywa w szpitalu

i czeka na operację.

- W porządku, kochanie. Nie ma sprawy. Więc

może przynajmniej wybierzemy się w sobotę wieczorem

do jakiegoś lokalu na obiad? Co powiesz o „Old Barn"?

Dwie godziny nad rzeką po upalnym dniu dobrze nam

zrobią.

Zmusiła się do uśmiechu.

- To brzmi zachęcająco. A jak się czuje Caroline

Trench?

- Nie najgorzej. Lecz jestem na noże ze sztur­

mującymi jej pokój reporterami. Jeden z nich, niejaki

Maynard, chciał nawet zrobić zdjęcie biednej dziew­

czynie i w imię taniej, wulgarnej sensacji pokazać

ją tysiącom jej wielbicieli w gipsie, bandażach i pod­

łączoną do kroplówki. Stanowczo się temu sprze­

ciwiłem.

- A czy została już powiadomiona o śmierci przyja­

ciela? - zapytała Rose.

Paul zmarszczył brwi.

- Jeszcze nie. Powiedziano jej tylko, że znajduje

się w bardzo poważnym stanie. Będę więc musiał

wziąć to na siebie. Obowiązek, do którego bynajmniej

się nie palę.

Tak, oboje znali kodeks etyki lekarskiej, który

między innymi regulował powinności lekarza w za­

kresie udzielania informacji. A jednak Rose wzdrygnęła

się na myśl, że również i ona, prędzej czy później, będzie

background image

musiała przynieść komuś wiadomość o śmierci bliskiej

osoby lub powiadomić chorego o krytycznym stanie

jego zdrowia. Jak powiedzieć Caroline całą prawdę i nie

wywołać u niej dodatkowego szoku? Na pewno Paul

zrobi to w najbardziej oględnej formie. Udzielanie i

informacji było najbardziej kłopotliwym i przykrym

obowiązkiem zawodu lekarza.

Rose pomyślała także o swojej matce i o tym, czy

nie jest już za późno na skuteczną terapię. Dlatego też,

pożegnawszy się z Paulem, poszła do kaplicy szpitalnej,

gdzie pomodliła się za nią i za siebie, i za Caroline, i za

wszystkich cierpiących, którzy potrzebują wsparcia

i nadziei.

W piątek o dziesiątej rano Brigid Gillis była już

zadomowiona w swojej separatce na oddziale gineko­

logicznym i słuchała monologu siostry Kelly, wesołej

i dorodnej kobiety, a na dodatek też z pochodzenia

Irlandki.

- W sumie nie będzie tu pani źle - kończyła pie­

lęgniarka. - Muszę też powiedzieć, że wszyscy kochamy

tu doktor Gillis i nazywamy ją „naszą słodką dziew­

czyną".

Pani Gillis zamknęła oczy. Dopiero w ostatnich

godzinach, kiedy miała okazję widzieć swoją córkę

w fartuchu i ze stetoskopem wokół szyi, uświadomiła

sobie w pełni, co to właściwie oznacza, że Rose jest

lekarką. A oznaczało to między innymi, że musiała

poddać się bez słowa jej zaleceniom i w ogóle być jej

posłuszna.

- Pani Gillis?

Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą rozjaśnioną

przyjaznym uśmiechem twarz lekarza, którego długie

włosy jak gdyby zaprzeczały schematycznemu wizerun­

kowi przedstawiciela tego zawodu.

- Tak, to ja. Nazywam się Brigid Gillis - odparła

też z uśmiechem.

background image

- A może będę zwracał się do pani po prostu po

imieniu? - zapytał, siadając na brzegu jej łóżka. - Czy

niczego ci nie potrzeba, Brigid?

Rzucił okiem na jej szafkę, na której między innymi

znajdował się budzik i modlitewnik.

- Absolutnie niczego. Wszyscy są tutaj dla mnie tacy

dobrzy i mili. To chyba dlatego, że moja córka, Rose,

pracuje w tym szpitalu jako lekarz.

- Tak, Brigid, i wszyscy musimy jej słuchać. Jeśli coś

będzie nie po jej myśli, da nam do wiwatu. Ja osobiście

doświadczyłem już na sobie jej ostrego języczka. Po­

stawiła mnie do kąta niczym pierwszoklasistę. Powiem

więcej: złamała mi serce.

Westchnął melodramatycznie.

- Wielkie nieba, doktorze, chce pan powiedzieć, że

to chucherko narzuca panu, mężczyźnie, swoją wolę?!

- wykrzyknęła Brigid z przerażeniem w oczach.

- Tak, gdyż jest jedną z tych wyzwolonych, bezlitos­

nych kobiet, które obecnie trzymają w szachu cały świat.

Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaś Brigid pojęła

istotę tego uśmiechu. Po raz pierwszy od bardzo dawna

poczuła się rozbawiona.

- Oj, żartowniś z pana, doktorze. Chyba będę mu­

siała powiedzieć o wszystkim córce.

- Litości, Brigid. Nazywam się Leigh McDowie

i przez najbliższe pół roku będę zmuszony wypełniać

jej rozkazy. Przyszedłem z prośbą, abyś od czasu do

czasu szepnęła o mnie dobre słowo tej okrutnej kobie­

cie. Zrobisz to, Brigid?

- Tak, ale przede wszystkim uważam, że pan doktor

sam sobie da radę - odparła chytrze, mrużąc oko.

Na znak przyjaźni podali sobie ręce.

Kiedy już wyszedł z pokoju, zauważyła na szafce

miniaturową buteleczkę likieru irlandzkiego oraz wido­

kówkę, przedstawiającą domek w ogrodzie nad stru­

mieniem.

background image

Godzinę później zjawili się Rose i Paul. Przynieśli

bukiecik fiołków oraz pudełko owocowych dropsów.

W zamian musieli wysłuchać pochwalnych hymnów na

cześć „długowłosego, zabawnego doktora". Doktora,

pomyślała Rose, który zaraził jej matkę pogodnym

uśmiechem.

Rose żałowała, że w ten weekend nie ma dyżuru.

Potrzebowała jakiegoś zajęcia i w końcu je znalazła.

Dom wymagał generalnych porządków, więc rzuciła się

do sprzątania. Pucowała, prała, odkurzała, pastowała

całą niemal sobotę. Pod wieczór odwiedziła matkę.

Zastała ją pogodną i odprężoną.

-Jest mi tu lepiej, niż myślałam. Czuję się jak

w czterogwiazdkowym hotelu -powiedziała na powitanie.

Rose uśmiechnęła się, spoglądając na pokryte siatką

niebieskich żyłek i złożone na modlitewniku dłonie

swojej matki.

- Widzę, że nareszcie odpoczywasz.

Pani Gillis przechyliła głowę.

- Powiedz mi, Rose, czy naprawdę jesteś taka cięta

na tego przemiłego, długowłosego doktora?

Rose lekko się zmieszała.

- Ach, masz na myśli doktora McDowie'ego. Nie

traktuj go zbyt poważnie. To człowiek pełen sprzeczno­

ści. Czasami zachowuje się jak szczeniak. Jest jednak

bardzo dobry w swojej dziedzinie.

- Nie znam się na medycynie, ale wiem, że cię lubi.

Rose wzruszyła ramionami.

- To dobrze, ponieważ mamy ze sobą współpraco­

wać. Paul przesyła ci najcieplejsze uściski. Za godzinę

mam się z nim spotkać. Idziemy na obiad. Jutro, rzecz

jasna, odwiedzę cię znowu. Może przynieść jakieś owoce

lub coś do czytania? Jeśli chcesz...

Rose przerwała, widząc, że matka zapadła w smaczną

drzemkę. Nachyliła się, pocałowała ją w czoło i wyszła

background image

z pokoju na palcach. Lękając się złych wiadomości, nie

zajrzała do pokoju pielęgniarek i nie porozmawiała

z siostrą Kelly.

Po powrocie do domu wzięła szybki prysznic, prze­

brała się w błękitną sukienkę, lekkim makijażem ożywiła

bladą twarz, kruczoczarne włosy związała z tyłu niebie­

ską, atłasową tasiemką i kiedy wsuwała stopy w sandały,

do drzwi zadzwonił Paul. Powitała go uśmiechem, choć

pełna wewnętrznego niepokoju.

W samochodzie Paul uprzejmie dopytywał się o panią

Gillis. Rose w pierwszym odruchu chciała otworzyć

przed nim serce, ale skończyło się na tym, że pokazała

mu wesołą twarz, dodając, iż na matkę szpital wpływa

raczej pozytywnie.

- Cieszę się, kochana. Chciałbym to samo powiedzieć

o Caroline Trench. Odkąd usłyszała ode mnie o śmierci

przyjaciela, jest w stanie załamania nerwowego. Prawdę

mówiąc, byłem o krok od odwołania tego naszego

spotkania. Powstrzymała mnie tylko myśl, że zarówno

tobie, jak i mnie potrzebne jest oderwanie się od codzien­

nego kołowrotu.

- Tak, oboje mieliśmy ciężki tydzień - przyznała Rose.

- Wszystko zresztą się skomplikowało - ciągnął Paul.

- Ów zmarły przyjaciel Caroline był człowiekiem żona­

tym i dzieciatym. Wyobraź sobie, co to za gratka dla

tych dziennikarskich hien. Pewnie rozdmuchają zdradę

do rangi przewrotu gabinetowego i jeszcze gotowi spro­

fanować pogrzeb. Caroline wpadła wręcz w czarną

dziurę rozpaczy.

- Jest młoda i prędzej czy później upora się z tym

- powiedziała Rose. - Współczuję jej, ale współczuję

również żonie i dzieciom tego faceta. Dla nich to jakby

podwójna strata, nie sądzisz?

- Cóż, nie znamy wszystkich okoliczności - odparł,

patrząc przed siebie na drogę. - Tak czy inaczej,

background image

Caroline zostanie na chirurgii co najmniej przez mie­

siąc. Dodajmy do tego okres rekonwalescencji, a wy­

padnie nam, że nieprędko wróci do pracy. Tymczasem

jej szefowie pamiętają o niej. Zalali ją taką powodzią

kwiatów, że trudno wręcz przecisnąć się do łóżka.

Rose zamknęła oczy i pomyślała o swojej matce.

Ona miała tylko bukiecik fiołków i swój modlitewnik.

W „Old Barn" panował ożywiony tłok. Kelner

zaprowadził ich do zarezerwowanego przez Paula

stolika w rogu sali. Zamawiając smażoną flądrę,

Rose usłyszała wybuch zbiorowego śmiechu. Odwró­

ciła się i spojrzała na rozbawione, siedzące kilka

stolików dalej towarzystwo. Zobaczyła samych znajo­

mych. Leigh McDowie siedział w towarzystwie Tanyi

Dickenson, Laurie Moffatt oraz dwóch studentów

medycyny, odbywających sześciotygodniową prakty­

kę na oddziale położniczym. Wszyscy śmiali się i żar­

towali. Rose szybko odwróciła głowę, nie chcąc, by

ją rozpoznano.

- Widzę, że McDowie zaleca się do dwóch najład­

niejszych naszych pielęgniarek - zauważył Paul. - Cie­

kaw tylko jestem, czy zagiął parol na obie, czy też jedna

z nich ma przypaść studentom?

- Można też przyjąć, że jest to zwykłe koleżeńskie

spotkanie - powiedziała Rose i natychmiast pożałowa­

ła swoich słów.

Cóż bowiem ją obchodziło, czy Leigh McDowie

zabawiał się w marcowego kota, czy też, załóżmy,

zakochał się w Laurie Moffatt?

Raz jeszcze zerknęła do tyłu. Leigh kończył właśnie

mówić coś do Laurie, na co ta odpowiedziała perlistym

śmiechem.

- Trzeba przyznać temu gościowi, że humoru to mu

nie brakuje - skomentował Paul.

- Cóż, każdy ma jakąś zaletę - rzuciła Rose z lekkim

wzruszeniem ramion.

background image

Nagle od rozchichotanego stolika dobiegły ich ra­

dosne okrzyki. Towarzystwo witało nowo przybyłą

osobę, w której Rose rozpoznała Rogera Maynarda.

Kilka miesięcy temu robił na oddziale położniczym

serię zdjęć pewnej sławnej matce i jej dziecku, a dzisiaj

Paul odprawił go z kwitkiem od łóżka Caroline Trench.

- Cześć! Przepraszam za spóźnienie. Widzę, że za­

częliście beze mnie - powitał przyjaciół Maynard, po

czym usiadł obok Laurie Moffatt i pocałował ją w usta.

A więc, pomyślała Rose, Tanya Dickenson jest dla

McDowie'ego. Wlepione w lekarza oczy Tanyi jak

gdyby potwierdzały tę hipotezę.

Rose poczuła przypływ ogromnego znużenia. Z tru­

dem unosiła widelec do ust. Całe otoczenie wydawało

się zasnute szarą mgłą. Słowa Paula przebijały się przez

nią tylko częściowo. Ogarnęło ją pragnienie ciszy i sa­

motności. Widziała przed sobą pogodną twarz matki,

która powtarzała jej swoją rozmowę z tym „długo­

włosym, zabawnym doktorem".

Gdy w poniedziałek Rose otworzyła oczy, z przydo­

mowych ogródków dobiegł ją poranny hymn kosów

i drozdów. Bezchmurne niebo zapowiadało kolejny

upalny dzień. Była jeszcze wczesna godzina, więc nie

ruszając się z łóżka pomyślała o matce i czekającym ją

zabiegu chirurgicznym. Jak Brigid zniesie operację?

Czy jej serce nie sprawi kłopotów anestezjologowi?

W tym samym czasie ona, Rose, miała asystować

doktorowi Rowanowi przy cesarskim cięciu u pani

Mowbray. Godność lekarza wymagała, aby przez tę

godzinę istniała dla niej tylko Jane i jej dziecko. Brigid

miała zejść na plan dalszy.

Punktualnie o dziewiątej Jane Mowbray położono

na stole operacyjnym. Doktor Okoje, anestezjolog,

przystąpił do jednego z trudniejszych zadań w swojej

praktyce. Musiał bowiem zachować kruchą równowagę

background image

pomiędzy narkozą a działaniem leków powstrzymują­

cych atak padaczki. Natomiast rolą doktora Cransto-

ne'a, pediatry, było przyjęcie wcześniaka i zastosowanie

wszelkich możliwych środków, aby przed włożeniem do

inkubatora nic mu się nie stało.

Podczas gdy doktor Rowan i Rose szorowali ręce,

siostra Dickenson przygotowywała instrumenty chi­

rurgiczne. Właściwe rozłożenie noży, peanów, ssa­

ków, klamer, nici i igieł wymagało dużej znajomości

rzeczy, zaś ich podawanie operatorowi - refleksu

i zręczności.

Student Dan Clark miał przypatrywać się operacji.

Jego kolega, Ben Davis, wybrał zabieg usunięcia maci­

cy na oddziale ginekologicznym.

Doktor Rowan chwycił za skalpel i zrobił pierwsze

cięcie w linii od pępka do spojenia łonowego. Po

kilku minutach poprzez powłoki jamy brzusznej

i otrzewną zagłębienia pęcherzowo-macicznego dostał

się do ściany macicy. Jeszcze końcowe cięcie w obrębie

dolnego odcinka i pozbył się skalpela. Teraz włożył

ręce do gorącego, wilgotnego gniazda i wyjął z niego

pisklę - maleńkiego, różowego i oślizgłego chłopaczka.

Lekkie trzepnięcie w pupę i chłopiec z krzykiem się

obudził. Jego płacz to forma protestu. Nie chce być

niepokojony. Wyraża swój gniew kurczeniem nóżek

i zaciskaniem piąstek. Tymczasem doktor Rowan za­

wiązał i odciął pępowinę, po czym oddał szkraba

w ręce doktora Cranstone'a. Kiedy pediatra wkładał

go do inkubatora, chirurg wydobył łożysko i wyskrobał

jamę macicy. Siostra Dickenson będzie teraz podawać

już tylko igły i nici.

W tym samym czasie w sali operacyjnej na oddziale

ginekologicznym profesor Horsfield i doktor McDo-

wie, asystujący przy zabiegu, wymienili ponad stołem

spojrzenia. Przed podjęciem czynności profesor powoli

pokręcił głową.

background image

W atmosferze ogólnego rozprężenia, gdy pozostało

już tylko zeszycie powłok jamy brzusznej, Rose uciekła

myślami ku matce. Wczoraj uczestniczyły wspólnie

w nabożeństwie niedzielnym, podczas którego Brigid

przystąpiła do spowiedzi i przyjęła komunię świętą.

Oczyszczona z grzechów, z ufnością czekała dnia dzi­

siejszego i chwili przewiezienia na stół operacyjny. Aż

wreszcie ta chwila nadeszła i teraz jej matka leżała tam

bez świadomości, zdana na profesjonalizm i doświad­

czenie profesora Horsfielda i doktora McDowie'ego.

A najdziwniejsze było to, że nonszalancki doktor całko­

wicie podbił jej matkę, i to do tego stopnia, iż nawiązała

się między nimi jakaś intymna, tajemnicza więź.

O dziesiątej doktor Rowan zakończył swoje krawie-

cko-chirurgiczne czynności. Rose nałożyła na zaszytą

ranę opatrunek, otarła pot z czoła, a po chwili zdjęła

maskę i czepek.

Kiedy Jane Mowbray wywieziona została na kory­

tarz, przypadł do niej małżonek, który czekał przed salą

operacyjną. Nachylił się nad uśpioną Jane i pocałował

ją w policzek.

- Mamy syna, Jane, maleńkiego chwata. Widziałem

go. Waży prawie dwa kilogramy i będzie musiał szybko

przytyć. Dziękuję, kochanie...

Laurie Moffatt klepnęła go po ramieniu i poinfor­

mowała, że przez najbliższe kilka godzin wolno mu

będzie pozostać z żoną. Następnie zwróciła się do Rose:

- Siostra Kelly dzwoniła z ginekologii, abyś zaraz

tam przyszła.

Uwalniając się z zielonego fartucha, Rose lekko

drżała.

Brigid leżała już w swoim łóżku pod kroplówką

i z założonym cewnikiem, zaś siostra Kelly mierzyła jej

właśnie ciśnienie.

Rose zjawiła się w chwili budzenia się matki z nar­

kotycznego snu. Jej zamglone oczy dostrzegły córkę.

background image

- Rose, córeczko... wybacz mi... wybacz.

Rose ujęła w obie ręce dłoń matki.

- Jestem przy tobie, mamusiu. Nie mów, nie wysilaj

się.

- Tak mi przykro, Rose - wyszeptała matka.

- Cicho, mamusiu. Wszystko jest na jak najlepszej

drodze. Masz mnie przy sobie, teraz i na zawsze.

Brigid zamknęła oczy. Wydawało się, że ponownie

zapadła w sen.

- Wezwałam panią, pani doktor - odezwała się

siostra Kelly - bo pomyślałam sobie, że po od­

zyskaniu przytomności powinna panią pierwszą zo­

baczyć.

-Dziękuję, siostro... Ale dlaczego prosiła mnie

o wybaczenie? Przecież to ja jestem winna. To przeze

mnie jej choroba osiągnęła stan zaawansowany...

Ukryła twarz w dłoniach. Stała tak przez dłuższą

chwilę, przytłoczona wyrzutami sumienia, kiedy nagle

poczuła, że obejmują ją czyjeś mocne ramiona.

Dała się wyprowadzić z pokoju niczym mała, bez­

radna dziewczynka.

Dopiero na korytarzu uniosła głowę i zobaczyła

Leigha McDowie'ego. Z pewnością wiedział więcej

niż ona.

- Dlaczego Brigid prosiła mnie o wybaczenie? Co

mam jej wybaczać? - zapytała długowłosego doktora.

- Może uświadomiła sobie, że robisz sobie gorzkie

wyrzuty, iż pozwoliłaś jej przemilczeć i zlekceważyć

pierwsze objawy choroby. Ale może są to tylko słowa

wypowiedziane w stanie półsnu, których później w ogó­

le nie będzie pamiętać. Porozmawiasz z nią, kiedy

narkoza całkiem przestanie działać.

- A dlaczego tak prędko wróciła z sali operacyjnej?

-Ponieważ zabieg został ukończony, kochanie

- rzekł ciepłym, łagodnym głosem, gładząc ją po wło­

sach. - Profesor Horsfield, kiedy upora się ze wszyst-

background image

kimi wyznaczonymi na dzisiejsze przedpołudnie opera­

cjami, z pewnością zaprosi cię na rozmowę.

- I co mi powie? - zapytała, zagłębiając spojrzenie

w ciemnych oczach Leigha McDowie'ego.

Ujrzała w nich współczucie. Współczucie dla niej i jej

matki. Zobaczyła prawdę, zanim ją usłyszała.

- A więc nie mógł nic zrobić! Nie uratował jej!

Mój Boże!

Leigh dotknął palcami jej otwartych w niemym

szlochu ust.

- Przestań, Rose. Przestań natychmiast. Masz być

dzielna i silna. Dla jej dobra. Ona cię potrzebuje.

Głęboko wciągnęła powietrze w płuca.

- Tak, spróbuję. Wezmę się w karby. Dzięki, Leigh.

Rose dotrzymała obietnicy. Kiedy w południe pro­

fesor Horsfield zapoznawał ją w swoim gabinecie z fak­

tycznym stanem rzeczy, uderzył go jej spokój i opa­

nowanie.

- Zastosowałem zabieg radykalny. Wyciąłem drogą

brzuszną całą macicę wraz z jajnikami, tkanką łączną,

węzłami chłonnymi miednicy mniejszej oraz mankietem

pochwy, ale obawiam się większego pola inwazji. Roko­

wania przy tym stopniu klinicznego zaawansowania

nowotworu nie mogą być pocieszające. Poza tym musi­

my liczyć się z powikłaniami ze strony dróg moczowych,

odbytnicy oraz układu chłonnego. W tobie więc cała

nadzieja, Rose, że podtrzymasz na duchu swoją matkę.

- Jak długo jeszcze, panie profesorze?

Zadając to pytanie, które ciężko chorzy pacjenci lub

ich krewni zadają od niepamiętnych czasów lekarzom,

uśmiechnęła się nerwowo.

- Któż to może wiedzieć. Miesiąc, może dwa albo

trzy. Wiesz sama, jak trudno jest lekarzowi przewidzieć

sprawy ostateczne. Na razie najważniejsze zadanie,

jakie przed nami stoi, to nie dopuścić, aby pani Gillis

wpadła w apatię lub rozpacz.

background image

- Tak, oczywiście. Dziękuję, panie profesorze.

- Na resztę dnia możesz zwolnić się z pracy.

- Dziękuję, ale chyba tego nie zrobię. Chcę funk­

cjonować normalnie, a zawsze przecież mogę zajrzeć

do mamy.

- Jak sobie życzysz, moja droga. Być może masz

rację. Życie musi toczyć się dalej. Słyszałem, że dziecko

pani Mowbray jest zdrowe, a operacja przebiegła bez

komplikacji. Gdy tylko znajdę trochę czasu, pójdę

odwiedzić matkę.

- Teraz możemy trzymać jej epilepsję pod kontrolą.

- Oczywiście. Tak oto niektóre ścieżki wyprostowu­

ją się, inne zaś wikłają jeszcze bardziej.

W milczeniu podali sobie ręce.

Idąc korytarzem na oddział położniczy Rose natknęła

się na Paula. Wydawał się czymś podniecony, jakkolwiek

powodem z pewnością nie było radosne wydarzenie.

- Kochanie, myślałem o tobie przez cały ranek, że

asystujesz przy cesarskim, mając równocześnie na stole

operacyjnym swoją matkę. Jak ona się czuje?

Oddała mu pocałunek i blado się uśmiechnęła.

- Wspaniale. Jest na morfinie, Paul.

- Ach, tak.

Zrozumieli się bez zbędnych słów.

- A jak ty się czujesz, Paul? - zapytała, czując, że

coś go zaprząta nieomal bez reszty.

- Jestem wściekły jak diabli i będę walczył, Rose.

Ten sukinsyn fotograf!

Wyraz twarzy Paula przestraszył ją.

- Czy coś się stało?

- Kup dzisiejszą popołudniówkę, a zobaczysz zdję­

cie biednej Caroline w gipsie i bandażach. Wierz mi,

Rose, jeżeli to sprawka Maynarda, to wybiję mu

wszystkie zęby tą pięścią.

- Na rany Chrystusa, nie rób niczego pod wpływem

emocji, w gorączce i zaślepieniu. Zanim kogokolwiek

background image

oskarżysz, upewnij się co do faktów. Proszę, Paul.

A teraz muszę wracać do swoich obowiązków. Spot­

kamy się później.

Wchodząc do pokoju dla personelu, usłyszała naj­

pierw śmiech wpleciony w rozmowę, a po chwili zoba­

czyła pochylonych nad rozłożonym dziennikiem dok­

tora McDowie'ego i siostrę Pardoe.

- Cześć, Rose - powitał ją Leigh. - Podejdź i rzuć

swoim ślicznym oczkiem na te obrazki.

Gazeta zamieściła trzy zdjęcia. Na pierwszym z nich

widać było Caroline Trench z głową obwiązaną ban­

dażem. Drugie ukazywało ją w pozycji leżącej, z nogą

w gipsie i z podłączoną do żyły kroplówką. Trzecie

wydawało się najciekawsze. Ponad morzem kwiatów

aktorka patrzyła gdzieś w dal uduchowionym wzro­

kiem, zaś dwie pocieszycielki w pielęgniarskich kitlach

siedziały po obu jej bokach i czule głaskały po lewym

i prawym ramieniu. Wybity tłustymi literami tytuł

brzmiał: CZUWANIE SIÓSTR SZPITALA W BEL-

TONSHAW PRZY POGRĄŻONEJ W BÓLU CA­

ROLINE.

- Nie mogę pojąć - wyznała siostra Pardoe, czter-

dziestokilkuletnia Szkotka o miłej twarzy - jak ktoś

z zewnątrz mógł zrobić te zdjęcia. Znam siostrę Banks

z oddziału chirurgii i wiem, że nigdy na coś takiego by

nie pozwoliła. Siostro Dickenson, czy widziała już

siostra dziesiejszą popołudniówkę? - zwróciła się do

wchodzącej Tanyi, która od drzwi rzuciła szybkie

spojrzenie w kierunku doktora.

Ożywiło to w pamięci Rose obraz tamtego wieczoru

w „Old Barn". Przystojny Roger Maynard mógł osta­

tecznie użyć całego swego męskiego uroku, by skłonić

nocny personel do wpuszczenia go do pokoju popular­

nej aktorki.

- A swoją drogą - zauważył Leigh - to do jej

makijażu nie sposób się przyczepić.

background image

Tanya zachichotała.

Faktycznie, wiele wskazywało na to, że Caroline nie

była zmuszona do pozowania wbrew swojej woli.

Cała trójka zaczęła snuć domysły. Z uwagi na Paula,

Rose ani myślała brać w tym udziału.

- Przepraszam, że przerywam - powiedziała w pew­

nym momencie - ale muszę zrobić obchód sal przed­

porodowych. Siostro Dickenson, czy ma siostra ostat­

nie dane o ciężarnych? Czy u pani Lambert, tej z przo­

dującym łożyskiem, nie wzmogło się czasami krwa­

wienie?

- Oczywiście, że nie, pani doktor. Gdyby tak było,

zdążyłabym już postawić na nogi całą drużynę położ­

niczą - odparła Tanya, odrzucając do tyłu swoje śliczne

jasnoblond włosy.

Rose zesztywniała, kiedy zaś zauważyła na twarzy

Leigha szybko stłumiony uśmiech, jej pomieszanie

objawiło się gorącym rumieńcem na szyi i policzkach.

Trudno jej było uwierzyć, że dwie godziny temu, tam,

w pokoju matki, ten człowiek trzymał ją w swoich

ramionach, ona zaś ufnie przytulała się do niego. Oby

jak najszybciej mogła zapomnieć o tej scenie!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Mijały upalne lipcowe dni. Rose wdrażała się

w nową rolę starszej asystentki. Leigh McDowie

okazał się kompetentnym współpracownikiem, który

wykonywał swoje obowiązki bez pośpiechu, lecz rze­

telnie i z rozwagą. Czasami irytował ją tylko swoją

skłonnością do obracania wszystkiego w kpinę i żart.

Ale pacjentki przepadały za nim, chętnie śmiały się

z jego dowcipów, i to chyba było najważniejsze.

- Obawiałbym się o kondycję dziecka tej Pendle

- powiedział pewnego popołudnia, w tydzień po

operacji Brigid Gillis.

- Aha, chodzi ci o tę Trish Pendle z zespołem

gestozy - podjęła Rose. - Biedna dziewczyna. Osiem­

naście lat, porzucona przez chłopaka, rodzice rozwie-

dzeni. Nawet trudno się dziwić, że poszła z pierwszym

lepszym, który zwrócił na nią uwagę. Raczej typowa

historia.

- Trish Pendle jest przede wszystkim horrendalnie

głupia - wtrąciła gwałtownym tonem Tanya Dicken-

son. - Zamiast leżeć w łóżku, jak Pan Bóg i lekarz

przykazał, wyskakuje co pół godziny na klatkę scho­

dową, gdzie kopci jak komin fabryczny. Odmawia

przyjmowania żelaza, twierdząc, że jej nie służy. I za­

miast ściśle przestrzegać diety, co wieczór opycha się

frytkami, w które zaopatruje ją jej przyjaciółka. W re­

zultacie do obrzęków dochodzi jeszcze nadwaga.

- Spróbuję z nią porozmawiać -powiedziała Rose.

- Umówię ją też z dietetykiem, by sprawdził, co lubi,

background image

a czego nie znosi. Tymczasem zaś odstawimy żelazo

w pigułkach i zaczniemy podawać w syropie.

- Ma coraz wyższe ciśnienie, Leigh - kontynuowa­

ła Tanya. - Dziś rano miała sto czterdzieści pięć na

dziewięćdziesiąt pięć. Do granicy sto sześdziesiąt na

sto, za którą zaczyna się ciężka postać gestozy, jak

widać, niedaleko. Zwiększa się też ilość białka wyda­

lanego z moczem. Uważam, że trzeba zacząć jej

podawać środki uspokajające. Inaczej nie zatrzyma­

my jej w łóżku.

- Porozmawiam o Trish z profesorem Horsfieldem

podczas jutrzejszego obchodu - oświadczyła Rose,

próbując uciąć dyskusję.

Denerwował ją upór siostry Dickenson w dążeniu

do bycia pielęgniarką i diagnostą w jednej osobie.

- Przedtem trzeba zrobić Pendle ultrasonografię

- rzucił Leigh. - Czy mogłabyś wziąć to na siebie,

Tanya?

- Ultrasonografię? - zapytała Rose, nie kryjąc

zdumienia. - Przechodziła to badanie dziesięć dni

temu. Wykazało, że ciąża trwa już trzydzieści sześć

tygodni. Nie ma sensu powtarzać badania.

- Jeśli mam to załatwić jeszcze dzisiaj - powiedzia­

ła Tanya, ignorując Rose - muszę mieć zaznaczone

na skierowaniu, że sprawa jest pilna.

- Jasne, ogłosimy stan wyjątkowy - odparł Leigh.

- A swoją drogą pertraktuj z tymi z laboratorium

najbardziej uwodzicielskim głosem, na jaki cię stać.

Natomiast ty, Rose, zanim uśmiercisz mnie tymi

swoimi cudnymi oczami, wiedz, że chodzi mi o ultra­

sonografię nerek.

- Po co? Przecież nic nie wskazuje na ich złą pracę.

- Obawiam się, że zdrowotne problemy Trish nie

sprowadzają się tylko do gestozy - powiedział Leigh

w zamyśleniu. - Tanya, chciałbym, żebyś zrobiła jej

wykres falowań temperatury w okresach czterogo-

background image

dzinnych oraz dokładny bilans pobierania i wydziela­

nia płynów. Być może uzyskamy w ten sposób jakieś

wskazówki. Zgadzasz się, Rose?

Nie potrafiła spierać się w tej sprawie z lekarzem

internistą o kilkuletniej praktyce, z którego opiniami

liczył się notabene sam profesor Horsfield. Przyzwa­

lająco kiwnęła głową.

- Lynne Westbrook to druga smutna dziewczyna,

choć z całkiem innych przyczyn - rzekł, biorąc do ręki

kolejną kartę chorobową.

- Ta, która w połowie września ma urodzić bliź­

niaki? - upewniła się Rose. - Tak, chociaż nietrudno

wczuć się w jej położenie. Inteligentna, ładna, z do­

piero co obronionym dyplomem w kieszeni. Otwierała

się przed nią przyszłość, a tu nagle tego rodzaju

wpadka...

- Szczerze jej współczuję - powiedziała Tanya.

- Jej przyjaciel chciał, żeby usunęła ciążę. Kiedy

odmówiła, zniknął z horyzontu.

- Na świecie roi się od takich przyjemniaczków

- zauważył Leigh.

- Jej rodzice - ciągnęła pielęgniarka - to, zdaje się,

stare rodowe ziemiaństwo. Rozmowa z nimi musiała

być dla Lynne wizytą w piekle. Powiedzieli, że nie

przyjmują tego do wiadomości. Ma do nich w paź­

dzierniku wrócić panną i dziewicą. Stanęła więc kwes­

tia adopcji i, jak słyszałam, nasza socjalna, pani

McClennan, rozgląda się za bezdzietnym małżeń­

stwem, które gotowe by było adoptować bliźniaki.

Rose znała jedno bezdzietne małżeństwo. Byli to

Grace i Alfred Bradshaw z wypadku na autostradzie.

Rodzi się tylko pytanie: Czy zainteresowaliby się tego

rodzaju propozycją?

- Chodźmy, doktorze McDowie - powiedziała

wstając. - Czekają na nas młode matki i ich nowo

narodzone dzieci.

background image

Sale poporodowe znajdowały się na parterze. Tu

również panował upał, który wydawał się nawet

bardziej dokuczliwy. Tęga i czarnoskóra siostra Do-

rothy Beddows, zawsze pogodna i uśmiechnięta, tym

razem była nieco apatyczna. Mimo to ze szczerym

zainteresowaniem zapytała o zdrowie pani Gillis, po

czym wsunęła do kieszeni kitla Rose mały srebrny

krzyżyk.

Zaczęli obchód. Noworodki darły się wniebogłosy,

zaś matki wyglądały na zmęczone i niewyspane. Tylko

Jane Mowbray uśmiechała się czułym, rozanielonym

uśmiechem. Jej synek, Lukę, wyprowadził się właśnie

z inkubatora i miała go wreszcie przy sobie. Niemowlę

ssało z butelki.

- Oczywiście, chciałabym go karmić piersią, pani

doktor, ale rozumiem, że prochy, które łykam, nie

pozwalają na to. Czy nie jest piękny? I waży już ponad

dwa kilo!

Patrząc, z jakim zapałem Luke doi butelkę, można

było śmiało założyć, że prędko dogoni wagą swoich

rówieśników.

-I nic ci nie dolega, Jane? - zapytała Rose.

- Zupełnie nic. Żadnych komplikacji. Szew goi

się wspaniale i już mnie prawie nie boli. Spaceruję,

biorę prysznic, właściwie na upartego mogłabym

już nawet jeździć na rowerze - zapewniała szczę­

śliwa matka.

Podczas gdy Leigh rozmawiał z siostrą Beddows

na temat jej córki, która po raz pierwszy zaszła

w ciążę, Rose studiowała kartę chorobową pani Mow­

bray. W pewnym momencie dobiegła ją wymiana

zdań pomiędzy matkami.

- Jeśli będę chciała przestawić dziecko na butelkę,

zrobię to, mając w nosie ich zalecenia i rady - powie­

działa ściszonym głosem jedna z matek, dwudziesto­

letnia dziewczyna.

background image

- Możesz żałować swemu dziecku najlepszego

i najcenniejszego pokarmu, twoja sprawa. Ja mam

zamiar karmić mojego synka tylko piersią. I dlatego

zabroniłam pielęgniarkom dawać mu nocami mleko

z butelki - oświadczyła druga autorytatywnym tonem.

Pani Gainsford chodziła do tej samej szkoły co

Rose, tyle że dziesięć lat wcześniej. Mimo swoich

trzydziestu pięciu lat, po raz pierwszy leżała w połogu.

- Łatwo ci mówić - dołączyła trzecia, wieloródka

- ale przez twojego krzykacza żadna z nas ostatniej

nocy nie zmrużyła oka! Brakuje w tym szpitalu od­

dzielnego pomieszczenia dla niemowląt, do którego

byłyby zanoszone na noc, aby matki mogły wyspać

się i odpocząć. Kiedy byłam tu z pierwszym dziec­

kiem, praktykowano jeszcze coś takiego. - Zauważyła

na sobie wzrok doktor Gillis i podniosła głos. - Idio­

tyczny pomysł, by przez okrągłą noc trzymać matki

razem z noworodkami.

- Lecz zapewne we własnym domu nie będzie pani

rozstawała się z dzieckiem? - odezwała się Rose.

- Tak, ma się rozumieć, ale będę miała tylko swoje.

Po prostu nie chcę wysłuchiwać w środku nocy krzy­

ków, pisków i mlaskań j e j dzieciaka!

Pani Gainsford aż zatrzęsła się z oburzenia.

- Jak pani śmie! Osoby takie jak pani nie potrafią

wczuć się w sytuację kogoś drugiego, nie potrafią też

wyrzec się własnych wygód dla zapewnienia swemu

dziecku optymalnych warunków rozwoju. Czy w ogó­

le zna pani słowo „poświęcenie"?

W tym krytycznym momencie, żeby zapobiec więk­

szej awanturze, interweniowała siostra Beddows.

- Spokojnie, moje panie. Nie chcemy tu żadnych

niepotrzebnych kłótni. Różnimy się między sobą, to

oczywiste. Mamy odmienne przekonania, odmienne

charaktery, odmienny sposób patrzenia na świat.

I dlatego musimy nauczyć się tolerancji. Żyć tak, aby

background image

pozwolić żyć innym. Wasze dzieci są piękne i kochane,

podziękujcie za nie Bogu. I niech zapanuje między

wami zgoda i harmonia. Te kilka dni, jakie spędzicie

tu ze sobą, powinny pozostać w waszej pamięci jako

dni szczęśliwe.

- Co za giez ją ukąsił, Dorothy? - zapytała Rose

czarnoskórą siostrę, kiedy całą trójką wyszli na kory­

tarz. - Czy to z powodu tego nieznośnego upału?

Na szerokiej twarzy pielęgniarki malowała się peł­

na napięcia powaga. Westchnęła i potrząsnęła głową

z rozgoryczeniem.

- Dosłownie tracę wszelką ochotę do życia, kiedy

widzę moje matki w takich paskudnych nastrojach.

Kłótnie się powtarzają, a ja jestem bezsilna. Ale po

co będę się skarżyć przed tobą, Rose. Ty i tak niesiesz

ciężkie brzemię z powodu choroby matki...

-A więc niech siostra ponarzeka przede mną

- zasugerował Leigh, obejmując w pasie jej rozłożyste

kształty.

Pomimo głębokiego rozgoryczenia, Dorothy Bed-

dows uśmiechnęła się, Rose zaś zauważyła, że Leigh

wkłada tyle samo czaru w uwodzenie kobiet w śred­

nim wieku, co w podbój młodej i ślicznej dziewczyny

w rodzaju Tanyi.

- To wszystko przez Philipa Cranstone'a - powie­

działa Dorothy, przełamując wewnętrzny opór.

Rose i Leigh spojrzeli na siebie ze zdumieniem.

Doktor Cranstone pracował w tym szpitalu od pew­

nego czasu i podbił serca wszystkich jako pediatra.

Ożenił się z jedną z pielęgniarek i wkrótce stali się

dumnymi rodzicami chłopca. Zaliczali się do najbliż­

szych przyjaciół Dorothy Beddows.

-Mów dalej, Dorothy. W czym problem? - za­

chęcała Rose.

- Myślę tu o głośnej kampanii na rzecz karmienia

piersią, jaką nie tak dawno rozpętał Philip. „Nie

background image

chowaj, matko, swych piersi", „Najlepsza matczyna

pierś", „Naturalne jest piękne" - tak brzmiały nie­

które hasła. Presja była tak duża, że matki w szpitalu

wręcz nie śmiały odmawiać piersi swym dzieciom.

-I słusznie - zauważył Leigh. - Po to ostatecznie

są te dwa gruczoły, które nazywamy piersiami. I jakąż

wygodę stanowią! Są zawsze pod ręką, nie trzeba ich

wyjaławiać poprzez gotowanie, są niezastąpione dla

dziecka, nic nie kosztują... Zaiste, „Matka karmiąca

najwyższą formą macierzyństwa".

- Pominąłeś, jak zwykle, rzecz najważniejszą - su­

chym głosem powiedziała Rose. - To mianowicie, że

karmienie piersią spaja szczególnymi więzami matkę

i dziecko.

- Tyle że jest różnica pomiędzy teorią a praktyką

- kontynuowała pielęgniarka. - Wierzcie mi, pracuję

z matkami już dostatecznie długo, aby się przekonać,

że nic nie jest tak proste i łatwe, jak wydaje się na

pierwszy rzut oka. Niektóre matki, i z pewnością pani

Gainsford do nich należy, czerpią z karmienia piersią

autentyczną radość. Inne karmią w atmosferze przy­

musu i utyskiwań. Ale są i takie, które po prostu nie

chcą i już pierwszego dnia sięgają po butelkę.

- A czy nie jest zadaniem, wręcz misją personelu

pielęgniarskiego, by ukazał im wszystkie dobre strony

karmienia naturalnego? - zapytał Leigh.

- Problem w tym, że żyjemy w bardzo zróżnicowa­

nym i stechnicyzowanym społeczeństwie. Nie ma tu

jednej recepty, a i kobiety nie są już tak potulne, by

godziły się przyjmowć tradycję z dobrodziejstwem

inwentarza. Mają własne pomysły i próbują je nam

narzucić. Kiedy więc widzę, by tak rzec, nowoczesną

matkę, nie próbuję się przeciwstawiać i przyzwyczajam

dziecko od razu do butelki. Stosuję argumentację tylko

wtedy, gdy napotykam otwartość i gotowość uznania

autorytetu osoby w pielęgniarskim lub lekarskim kitlu.

background image

- Wspomniałbym tu jeszcze o jednym, Dorothy

- dodał Leigh. - O postawie konsumenckiej dzisiej­

szych społeczeństw. Mleko w proszku jest takim

samym towarem jak każdy inny. Producenci prze­

ścigają się w reklamie, wymyślaniu pięknych opako­

wań i różnych nowinek. To wszystko wpływa na

kobiety, które lepiej się czują w supermarketach

z pełnym koszykiem, niż ze swoją nader skromną

piersią w domowym zaciszu. Poza tym kiedyś jedyną

alternatywą dla matki było pełne bakterii mleko

krowie.

- Bogatsze panie - uściśliła Dorothy - wynajmo­

wały mamki, które w zamian za pieniądze godziły się

karmić ich dzieci kosztem swoich własnych. A kiedy

biedna kobieta umarła podczas porodu, co dawniej

zdarzało się nader często, jej dziecku podawano mle­

ko od krowy. Niektórym z takich dzieci udawało się

przeżyć. Sama należę do nich - dodała melancholij­

nym tonem.

Rose zauważyła cień smutku na jej twarzy i uznała,

że dyskusja ta trwa już wystarczająco długo. Po­

stanowiła ją zakończyć.

- Będziemy starali się wniknąć w problem i być

może nawet zrobimy w tym celu spotkanie pediatrów

z położnikami. W każdym razie zwrócę się z tą

sprawą do profesora Horsfielda. Tak czy inaczej,

presja na karmienie piersią nie może przybierać

formy dyktatu.

- Czyli co się komu podoba, czy tak, Rose? - za­

pytał Leigh na poły ironicznie. - Phil Cranstone jest

doskonałym pediatrą i teraz, kiedy został tatusiem

i zna rzeczy z pierwszej ręki, może być chyba uznany

za niepodważalny autorytet w swojej dziedzinie.

- Ale niech sobie nie wyobraża -wtrąciła Dorothy,

idąc w sukurs Rose - że z każdej matki zrobi panią

Gainsford czy też swoją żonę, Annette, która mieszka

background image

w pięknym domu, sprzątanym przez służbę, i może

całkowicie poświęcić się swojemu dziecku. Zapomi­

nasz, że każda matka to jakaś indywidualność.

- Również każde dziecko - wtrąciła Rose.

-I co jest dobre dla jednej osoby, nie musi być

idealne dla innej. Potwierdza to chociażby sprzeczka

tych trzech matek, której byliśmy świadkami.

- Cóż, uważam, że obie za bardzo się gorączkujecie

tym wszystkim, co siłą rzeczy prowadzi do zaślepie­

nia. Ostatecznie Cranstone jest na bieżąco z ostatnimi

osiągnięciami naukowymi i skoro...

-I skoro jest mężczyzną, to na pewno ma rację,

czy tak? - wybuchnęła Rose.

- Klasyczny męski szowinizm. - Dorothy postawi­

ła kropkę nad „i".

Ich reakcja całkowicie go zaskoczyła.

- Och, dość tego, dziewczęta! Trochę więcej zdro­

wego rozsądku! Racja nie jest związana z płcią...

Mógłby argumentować dalej, praktycznie bez koń­

ca, ale zainteresowały go oczy Rose. Z niebieskich

stały się fiołkowe. Z pięknych jeszcze piękniejsze.

- Racja nie jest związana z płcią, ale może być z nią

związane przekonanie o racji - rzekła Rose pogard­

liwym tonem. - Otóż jestem zdecydowana prosić

profesora Horsflelda o zorganizowanie spotkania, na

którym doktor Cranstone szczegółowo zapozna sios­

try położne ze swoimi racjami.

-I matki również - dorzuciła Dorothy.

- Tak, ostatecznie to o nie chodzi w tym wszyst­

kim. O nie i ich dzieci - zgodziła się Rose. - Słowem,

zrobię wszystko, aby twoje matki, Dorothy, były

szczęśliwe i nie czuły się poddawane jakiejś nieznośnej

presji.

- Dzięki, Rose. Wiedziałam, że mogę liczyć na

ciebie. Z drugiej jednak strony nie chciałabym poróż­

nić cię z Philipem ani z panem, doktorze McDowie.

background image

- Nie ma sprawy, siostro. Mnie również leży na

sercu dobro matek - odpowiedział Leigh tonem, który

Rose uznała za skandalicznie protekcjonalny. - A teraz

proszę mi wybaczyć. Mam ważne spotkanie z wyjąt­

kową kobietą. Nie chciałbym, żeby czekała. Spokoj­

nego dyżuru, Rose. Nie nadwerężaj sobie nerwów,

moja niebieskooka.

Po tych słowach odszedł.

- Uff! Możemy wreszcie odetchnąć! - wykrzyknęła

Rose pełnym emfazy głosem. - Siostra Dickenson

może teraz cieszyć się do woli jego towarzystwem. Nasz

przyjaciel, doktor McDowie, wiele jeszcze będzie mu­

siał nauczyć się o kobietach.

- Być może - z rezerwą przyznała Dorothy Bed-

dows, umykając w bok ze spojrzeniem. - A ty, Rose,

pewnie masz zamiar wystąpić w roli nauczycielki?

Wydawało się, że los zawziął się na Rose, by tego

popołudnia nie mogła odwiedzić swojej matki. Za

każdym razem kiedy wybierała się już na oddział

ginekologiczny, pojawiała się jakaś nieprzewidziana

przeszkoda. A to kobiecie, którą przywiozło pogotowie

i która poroniła trzynastotygodniowy płód, trzeba było

wyłyżeczkować jamę macicy, a to znowu zaszyć cięcie

krocza, którego dokonał student Ben Davis, odbierając

dopiero trzecie dziecko w życiu.

- To był wspaniały moment - wyznał Ben, dumny

ze swego wyczynu. - Kiedy już rodząca zaczęła przeć

i ukazała się główka dziecka, poczułem się tak, jak

gdybym...

- Jak gdybyś w pełni kontrolował sytuację? - pod­

powiedziała Rose, trochę rozbawiona jego entuz­

jazmem.

- Coś w tym rodzaju. A siostra położna, która mi

asystowała, okazała się wprost cudowna. Uważając na

wszystko, równocześnie dała mi całkiem wolną rękę.

background image

Miałem też chwilę prawdziwego strachu. Kiedy główka

dokonała zwrotu zewnętrznego do prawego uda matki

i miało nastąpić wytoczenie się barku przedniego,

zobaczyłem wokół szyi dziecka pępowinę...

- O, rany! - wykrzyknęła Rose. - I zdołałeś prze­

rzucić ją przez główkę?

- Nie, była zbyt naprężona. Nie miałem wyboru.

Chwyciłem nożyczki i dokonałem odpępnienia przed

właściwym czasem. - Uśmiechnął się tryumfalnie.

- Wiesz, myślę, że położnictwo można polubić. Nie

chciałbym być sentymentalny, ale uczestnictwo w na­

rodzinach człowieka jest czymś w rodzaju rzadkiego

przywileju. A poza tym mąż pacjentki nazwał mnie

„panem doktorem"... Tylko nie śmiej się ze mnie,

Rose, przepraszam, doktor Gillis.

A jednak Rose w głębi duszy uśmiechnęła się po­

błażliwie na myśl o zachwytach i uniesieniach Bena.

Były one czymś zwykłym w jego wieku, kiedy serce

i umysł idealizują cały świat, tak jak, z drugiej strony,

czymś zwykłym u studentów był szok związany z wi­

dokiem nagiej kobiety w połogu.

Wróciła do pokoju, aby napisać krótkie sprawozda­

nie z porodu. Właśnie je kończyła, kiedy weszła siostra

Moffatt.

- Mam coś interesującego dla pani, doktor Gillis

- powiedziała od drzwi, wyciągając rękę z różową

kartką, w której Rose rozpoznała zapis badania ultra-

sonograficznego. - Wyniki Trish Pendle z dzisiejszego

popołudnia.

Rose wzięła kartkę i przeczytała:

„Lewa nerka mała, słabo wykształcona, wykazująca

stan uśpienia czynnościowego; podejrzenie wrodzonej

ułomności (możliwa też chroniczna niedoczynność);

prawa nerka z objawami umiarkowanego wodonercza

na skutek utrudnionego odpływu."

background image

Wpatrywała się w odręcznie skreślone słowa

z mimowolnym lękiem. A więc przeczucie nie za­

wiodło Leigha: dziewczyna miała praktycznie tylko

jedną nerkę. Druga, prawdopodobnie od urodzenia,

była tylko czymś w rodzaju nieudanej atrapy. Do

tej pory zdrowa nerka wywiązywała się jakoś ze

swoich podwójnych obowiązków. Ciąża jednak,

sprowadzając typowe zmiany, jak na przykład roz­

szerzenie światła moczowodów i miedniczek ner-

kowych, spowodowała wsteczne odpływy moczu

i zaleganie uryny. Nadciśnienie tętnicze, białkomocz

i obrzęki, objawy charakterystyczne dla gestozy i za

takie do tej pory u Trish Pendle uważane, faktycz­

nie stanowiły alarmujący sygnał upośledzenia czyn­

ności nerek.

Nie można było zwlekać. Rose bezzwłocznie udała

się do chorej dziewczyny.

- Siądź prosto, Trish - poleciła. - Czy czujesz ból

w tym miejscu?

Nacisnęła dłonią miejsce po lewej stronie okolicy

lędźwiowej.

- Nie, najwyżej troszeczkę - bąknęła Trish.

- A tutaj?

Rose powtórzyła czynność po prawej stronie krę­

gosłupa.

- Och, tak, tu boli! - przyznała dziewczyna, krzy­

wiąc się. - Mówiłam im, że coś tu mam nie w porząd­

ku, lecz nikt nie wziął sobie moich słów do serca.

Rose zamyśliła się. Bolesność prawej strony okoli­

cy lędźwiowej wskazywała na odmiedniczkowe zapa­

lenie przeciążonej nerki.

- Czy może dotarły już do pani doktor wyniki

moich dzisiejszych badań? - zapytała Trish, patrząc

podejrzliwie.

- Tak, kochanie, i wygląda na to, że masz pewne

kłopoty z nerkami - odparła Rose uprzejmym, lecz

background image

chłodnym tonem, do jakiego zawsze się uciekała, gdy

miała do przekazania niepomyślne wieści.

- I co w tej sytuacji?

- Nie jestem w stanie powiedzieć dziś niczego

dokładnie. Konieczne są dodatkowe badania. Ale

nie przejmuj się. Udzielimy ci wszelkiej możliwej

pomocy. Chciałabym przy okazji poruszyć ważną

sprawę. Słyszałam od siostry, że masz pewne kłopoty

zjedzeniem...

Gdy Rose skończyła przekonywać Trish co do

konieczności ścisłego przestrzegania diety, wybiła go­

dzina odwiedzin. Na korytarzu i w salach zaroiło się

od mężów, krewnych i przyjaciół. Rose poczuła głód.

Uświadomiła sobie, że od lunchu niczego nie brała do

ust. Postanowiła więc najpierw zejść do stołówki,

posilić się i już stamtąd udać się do matki.

Przy jednym ze stolików zauważyła Paula. Przenio­

sła tacę z jedzeniem i dosiadła się do niego. On tylko

pił kawę, ona jadła sałatkę z tuńczyka.

- Jesteś chyba przemęczona kochanie - powiedział

współczującym tonem. - Przydałaby ci się chwila

oddechu. W ten weekend musimy wreszcie wyskoczyć

do Nethersedge.

- Ależ, Paul, zrozum, ja nie mogę. Jeszcze przed

sobotą mama wraca do domu...

- Nie ma tu żadnej konieczności. Wystarczy powie­

dzieć słówko profesorowi, a zostawi ją na weekend

w szpitalu. Dwa dni odpoczynku to skromne minimum,

którego potrzebujesz, zanim dorzucisz do obowiązków

związanych z pracą obowiązki wynikające z opieki nad

matką. A będzie to piekielnie ciężkie brzemię.

- Tak, Paul, wiem o tym.

Spuściła oczy i utkwiła wzrok w talerzu. Świa­

domość podwójnej lojalności - wobec własnej matki

i wobec pacjentek w szpitalu - przejmowała ją

trwogą. W ostatnim okresie uprzytomniła sobie z całą

background image

wyrazistością, jak bardzo kocha Brigid i jak wiele jej

zawdzięcza. Ich wzajemna miłość, pozbawiona ze­

wnętrznych akcesoriów i symboli, płonęła w sercach

żywym płomieniem. Piasek w klepsydrze Brigid prze­

sypywał się i w każdej chwili mogło go zabraknąć.

Czas, który pozostał, ona, Rose, powinna poświęcić

tylko matce. Miała oto ostatnią okazję, by okazać jej

swoją miłość i bezgraniczne oddanie. Paul schodził tu

bez wątpienia na plan dalszy.

- Porozmawiajmy o czymś innym - rzekła przery­

wając milczenie. - Widziałam Caroline Trench w te­

lewizji. Wyglądała czarująco. Czy to znów jakaś akcja

Rogera Maynarda?

Zadała to pytanie z ironicznym błyskiem w oku.

Oburzanie się Paula na wścibstwo i bezczelność dzien­

nikarzy należało do przeszłości. Caroline kochała

rozgłos i wiedzieli już o tym wszyscy.

Paul roześmiał się.

- Ach, tak, popełniłem błąd uważając, że Caroline

jest zwykłą śmiertelniczką. Co to za kobieta, Rose!

Co za charakter! Interesuje się wszystkimi i każdym

z osobna. Dosłownie bawi swoje towarzyszki w cier­

pieniu i uprzyjemnia im ciężkie chwile. Kiedy opuści

szpital, zostanie po niej smutek i żal.

- Co przypuszczalnie stanie się wcześniej, niż my­

ślałeś?

- Nie, Caroline zostanie co najmniej do połowy

sierpnia. Złamanie nogi było skomplikowane i proces

zrastania się musi trochę potrwać. Obawiam się na­

wet, czy po zdjęciu gipsu nie zajdzie konieczność

przeprowadzenia drugiej operacji.

Potrząsnął głową, zaś Rose pomyślała, że troska

Paula o piękny kształt i sprawność nogi aktorki

niewiele różni się od troski lekarza o życie pacjenta.

- Młodość i zdrowie będą jej bardzo pomocne.

Dodaj oczywistą determinację, aby jak najszybciej

background image

znów pojawić się na planie filmowym - powiedziała

z uśmiechem, on zaś skwapliwie pokiwał głową.

- Tak, ta dziewczyna wręcz tryska energią. Zamie­

niła blok kobiecy na oddziale chirurgicznym niemal

w jakąś oazę nieustannego świętowania.

Rose nie mogła oprzeć się myśli, że Caroline dość

bezboleśnie i szybko przeszła do porządku nad śmier­

cią przyjaciela. Pojawiało się pytanie, czy również jego

żona wykazała się taką samą psychiczną odpornością?

Prawie zmierzchało, kiedy Rose, skończywszy po­

siłek, pożegnała się z Paulem i pośpieszyła na oddział

ginekologiczny. Otworzyła drzwi do pokoju matki

i stanęła zdumiona. Łóżko było puste. Również puste

były łóżka w sąsiednich salach zbiorowych. Tu i ów­

dzie leżały tylko te pacjentki, które przeszły w tych

dniach jakieś operacje. Nigdzie też ani śladu personelu

pielęgniarskiego.

Idąc korytarzem, Rose usłyszała nagle muzykę

i śpiew. Kiedy podeszła do wysokich drzwi, które

prowadziły na obszerny balkon, zobaczyła scenę jak

z obrazka. Wszystkie panie, w ich liczbie również jej

matka, siedziały w półkolu i słuchały barda o ciem­

nych oczach i długich, dotykających ramion włosach.

Ubrany w bawełnianą koszulę i dżinsy, opierał na

udzie gitarę, z której wydobywał słodki akompania­

ment do starej francuskiej piosenki, śpiewanej w ję­

zyku angielskim. Na twarzach pań, zależnie od wieku,

gościły tęskne i marzące lub figlarne i rozradowane

uśmiechy. Pieśniarz opiewał wyłożone kostką ulice

dawnego Paryża, toczącą się po nich zakrytą dorożkę

i parę zakochanych, złączonych namiętnym pocałun­

kiem na tylnym siedzeniu. Skończywszy kolejną zwro­

tkę, przeszedł na francuski i wówczas usłyszano,

imitowany na sześciostrunnej gitarze, stukot kopyt

końskich na bruku, który po jakimś czasie rozpłynął

się w ciszy.

background image

Zachwycona publiczność wybuchnęła śmiechem

i oklaskami.

Panie domagały się dalszych piosenek.

Palce Leigha wyczarowały kilka słodkich i rzew­

nych akordów. Na balkonie zapanowała pełna ocze­

kiwania cisza. Wieczorny podmuch wiatru przyniósł

z ogrodu zapach róż i kapryfolium. Stentorowy,

czysty głos wzbił się ku pociemniałemu niebu.

Ma miłość jest jak róży krew,

Krew róży w czerwca świt.

Ma miłość jest jak rzewny śpiew,

Melodii cudnej rytm.

Rose stała oparta o framugę drzwi, nie mając

śmiałości się poruszyć. Spojrzała na zasłuchaną, po­

grążoną w melancholijnej zadumie matkę. Na jej

wychudłych policzkach pojawiły się blade rumieńce,

a posiwiałe włosy przypominały aureolę. Duchowe

światło, które rozświetlało tę drogą twarz, niosło

przesłanie nadziei i ufności. Śpiewak zniżył głos

i z czułością, która chwytała za serce, zwrócił się jak

gdyby wprost do Brigid.

Gdy wszystkich mórz dna wyschną w krąg,

Skał w słońcu zniknie ślad,

Wyciekną piaski z Czasu rąk,

Ma miłość przetrwa świat.

Z listowia pobliskiego klonu dobiegł trel kosa.

Ptak zamilkł, zamilkli też śpiewak i jego gitara. Tym

razem nie było oklasków. Niektóre panie ocierały bzy.

Rose była w rozterce: zostać czy też wycofać się cicho

na palcach.

- Rose, moja córeczko! Myślałam, że już dzisiaj

nie przyjdziesz!

background image

Po słowach Brigid inne panie też się odwróciły.

Rose usłyszała liczne pozdrowienia. Uśmiechnęła się

i dołączyła do grona pacjentek.

- Och, doktor Gillis, nigdy nie słyszałam cze­

goś równie pięknego! - wykrzyknęła jedna z dzie­

wcząt.

- Niech pani żałuje, doktor Gillis, że spóźniła się

pani na ten cudowny koncert - dodała siedemdziesię­

cioletnia staruszka.

Rose była wściekła na siebie za swoje rumieńce,

lecz Leigh wyratował ją z opresji.

- Przekaż jej tę wiadomość, Brigid - powiedział.

- Chwileczkę, już mówię. Słuchaj, Rose. Dostałam

dzisiaj list od mojej siostry. I jak sądzisz, co pisze

Maury? Otóż zapowiada swój przyjazd. Czy nie wspa­

niale? Obiecuje zostać aż do momentu, gdy wykaras-

kam się z choroby. To zaoszczędzi ci wielu zmartwień

i ujmie obowiązków.

Rose spojrzała z miłością na ożywioną twarz matki

i ujęła ją za rękę. Pożegnawszy towarzystwo wróciły

wolnym krokiem do pokoju Brigid. Przyjazd ciotki

Maury niewątpliwie rozwiązywał szereg problemów,

nie mówiąc już o radości matki, że po tylu latach znów

ujrzy swoją siostrę.

Porozmawiały ze sobą jeszcze przez kwadrans, po

czym Rose, życząc matce dobrej nocy, zgasiła światło.

Trzeba było zajrzeć również do innych pacjentek.

Wychodząc z ostatniej sali, Rose rzuciła okiem w kie­

runku balkonu i zobaczyła Leigha, który stał oparty

o barierkę i wpatrywał się w noc.

- Czy pamiętasz moje słowa? - zapytał, gdy pode­

szła. - Rzuciłem na odchodnym, że mam ważne

spotkanie z wyjątkową kobietą.

Rose rozłożyła ręce.

-I cóż mogę ci odpowiedzieć, Leigh? Twoje wizyty

sprawiają jej tyle radości. Zresztą nie tylko ona jedna

background image

cieszy się na twój widok. Wszystkie leżące tu panie

wprost szaleją na twoim punkcie.

Roześmiał się, ale zaraz jego twarz przybrała po­

ważny wyraz.

- Brigid wraca niebawem do domu. Będzie się nią

opiekować jej siostra, i to jest dobra wiadomość. Ale

zapewne uświadamiasz sobie, że może zaistnieć ko­

nieczność jej powrotu tutaj?

Wpatrywał się w Rose uważnym spojrzeniem. Go­

tów był natchnąć jej serce otuchą, ale nie chciał robić

jej fałszywych nadziei.

- Wiem. Profesor Horsfield nie krył przede mną

niczego - odparła najspokojniej jak mogła.

- Grzeczna dziewczynka.

Zamilkli i w tej ciszy Rose zdecydowała się powie­

dzieć mu o wyniku badania ultrasonograficznego

Trish Pendle. Dodała też własne uwagi.

- A zatem intuicja nie zawiodła cię, Leigh - powie­

działa na koniec.

Pokiwał poważnie głową.

- Biedny dzieciak. Po rozwiązaniu powinien być

dokładnie przebadany. Z rentgenem musimy się

wstrzymać, ale możemy przeprowadzić szereg innych

badań, jak na przykład bakteriologiczne badanie mo­

czu czy pomiar stężenia kreatyniny we krwi.

- Zlecenie przeprowadzenia tych badań przekaza­

łam już do laboratorium.

Uśmiechnął się.

-Wspaniale! Czy sądzisz, że uwzględniając tak

słabą wydolność nerek, a właściwie jednej nerki, nasz

mądry staruch pójdzie na wcześniejszy poród?

- Myślę, że bez cesarskiego się nie obędzie. Jej stan,

odkąd jest w ciąży, pogarsza się z dnia na dzień.

Leigh westchnął.

-Jakaż przyszłość czeka tę biedną dziewczynę?

Hemodializa lub transplantacja, na tym najpewniej się

background image

skończy. Wierz mi, Rose, bywają chwile, kiedy chcę

rzucić swój zawód i wybrać, powiedzmy, karierę

piosenkarza.

- Czy mam się cieszyć, czy smucić, że jeszcze tego

nie zrobiłeś? - zapytała z kamienną twarzą.

Rzucił na nią badawcze spojrzenie i roześmiał

się w głos.

-Tylko pomyśl! Dawałbym bezpłatne koncerty

dla chorych, emerytów i kalek! Czy to nie piękne,

doktor Gillis?

Poczuła ciepło w okolicy serca. Ten długowłosy

doktor, który przed godziną ofiarował pacjentkom

oddziału ginekologicznego chwile radości i szczęścia,

a teraz tak głęboko współczuł tęgiej i prostej dziew­

czynie w ciąży, wydał się jej kimś drogim i bliskim.

- Wiele osób ma romantyczne pojęcie o naszym

zawodzie - powiedziała. - Wyobrażają sobie, że na

oddziałach położniczych wszystkich szpitali świata

rodzą się tylko zdrowe, tłuściutkie i uśmiechnięte

bobasy. A tymczasem rzeczywistość jest trochę inna.

- Rzeczywistość zawsze jest inna od naszych wyob­

rażeń i dlatego musimy pogłębiać wiedzę. Niech Bóg

ma nas w swojej opiece, jeśli w jakimś momencie

spoczniemy na laurach.

-I niechaj ma w opiece naszych pacjentów!

- dodała.

Nagle zbliżyli się do siebie. Leigh ujął ją za ręce.

Stali tak przez chwilę na balkonie, w zapadającej

ciemności, a gwiezdny pył prószył na ich głowy.

Wtem z elektronicznego odbiorniczka w górnej

kieszeni fartucha dobiegł natarczywy sygnał. Rose

drgnęła. Spojrzała raz jeszcze w oczy Leigha-pieś-

niarza, musnęła wzrokiem gitarę leżącą na krześle

i pobiegła tam, dokąd ją wzywano.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Czyżby zapomniała pani, doktor Gillis, o tych

dwóch pacjentkach z przenoszonymi ciążami, które

dziś przyjęliśmy w celu wzniecenia porodu? - zapytała

Pat Kelsey, młoda pielęgniarka o rudych włosach.

- Jest już prawie wpół do jedenastej, chciałabym więc

wiedzieć, czy jeszcze dzisiaj zostaną przebadane.

- Proszę mi wybaczyć, siostro. Zeszło mi trochę na

ginekologii. Wiem, że powinnam wrócić wcześniej.

- Domyślam się, że odwiedziła pani swoją matkę

- powiedziała Pat z nutką sympatii, która zdomino­

wała początkową dezaprobatę.

-Jest już straszliwie późno, lecz chyba mimo

wszystko je zbadam - powiedziała Rose i chwyciwszy

obie karty chorobowe udała się na blok.

U pierwszej z pacjentek rozwarcie ujścia szyjki

macicy oceniła na dwa centymetry. Poród praktycznie

się rozpoczął. Kobieta oczekiwała drugiego dziecka.

Kalendarz ciąży przekroczony został o dziesięć dni.

- Wspaniale! Wszystko wskazuje na to, że jeszcze

tej nocy znajdzie się pani na porodówce. Wzniecenie

nie jest konieczne.

- Oby pani doktor miała rację - westchnęła ciężar­

na. - Chciałabym to dziecko urodzić również w spo­

sób naturalny.

-I tak z pewnością się stanie - zapewniła ją Rose.

- A teraz, siostro, idziemy obejrzeć drugą pacjentkę.

Tutaj Rose również podjęła natychmiastową decy­

zję. Poleciła podać estrogeny w celu wzmożenia po-

background image

budliwości mięśnia macicy i wrażliwości na działanie

oksytocyny, a do zasadniczego wzniecenia przejść

jutro.

- Ze mną wszystko w porządku, pani doktor - wy­

znała z całą szczerością pacjentka. - Prosiłam profe­

sora Horsfielda o wywołanie trochę wcześniejszego

porodu, ponieważ w przyszłym tygodniu obchodzimy

pięćdziesiąte urodziny mojej mamy. Przyjeżdża moja

siostra aż z Nowej Zelandii i chciałabym pokazać jej

siostrzeńca... lub, ma się rozumieć, siostrzenicę.

Rose uśmiechnęła się. Zauważyła, że jako przyczy­

nę wzniecenia porodu profesor Horsfield podał w kar­

cie wzrost ciśnienia tętniczego. Tymczasem, uwzględ­

niając końcową fazę ciąży oraz falę upałów, nie

odbiegało ono w najmniejszym stopniu od normy.

Po powrocie do pokoju dla personelu Rose zapy­

tała o sytuację na oddziale.

- Na razie nie dzieje się nic takiego, z czym nie

mogłybyśmy sobie poradzić - odparła jedna z położ­

nych, siostra Grierson, osóbka żywa i energiczna.

- U jednej z pacjentek nastąpiło właśnie rozwiązanie,

druga lada chwila będzie rodzić. Poza tym żadnych

problemów!

- Nie zdziwiłabym się, gdyby poród nastąpił jesz­

cze tej nocy u jednej z tych nowo przyjętych - powie­

działa Rose. - Niech Ben Davis, ten nasz student,

będzie w pogotowiu.

- Zdaje się, że nie trzeba mu o tym przypominać

- odpowiedziała pielęgniarka. - Jest to jeden z tych

praktykantów, którzy wiele czasu spędzają z ciężarną,

zanim wejdą do porodówki. Miło mieć takich, a dok­

tor McDowie daje im sobą dobry przykład.

Siostra Angela Grierson rzadko kiedy kogoś chwa­

liła. Oznaczało to, że doktor McDowie podbił i ocza­

rował sobą cały personel pielęgniarski. Serce Rose

przyśpieszyło swój rytm. Scena balkonowa, kiedy stali

background image

trzymając się za ręce, a nad nimi migotały roje gwiazd,

wciąż pozostawała w jej pamięci. Cóż by się stało,

gdyby siostra Kelsey nie przesłała wówczas sygnału?

Jakie słowa padłyby z jego ust? Czy byłyby to słowa

dotyczące Brigid? Zapewne tak, zważywszy na ich

głęboką przyjaźń. Przyjaźń, której tajemnicy Rose nie

udało się jeszcze dotąd zgłębić.

Przeszła do oddzielnej dyżurki, położyła się i za­

snęła. Po dwóch godzinach wezwano ją do nowo

przybyłej pacjentki.

-Jest dopiero w trzydziestym piątym tygodniu,

a mówi, że odczuwa regularne bóle - oznajmiła siostra

Grierson. - Stan podgorączkowy. Ostatnie dwa dni

z objawami diurezy. Niewykluczona infekcja dróg

moczowych. Lecz równocześnie żadnego śladu skur­

czów macicy.

Zbadawszy pacjentkę, Rose musiała się zgodzić

z diagnozą siostry. Na razie nie groził tu żaden

przedwczesny poród.

-Proszę się nie obawiać, urodzi pani o właś­

ciwym czasie - zapewniła ciężarną i jej zdenerwowa­

nego małżonka. - Jednak na kilka dni zatrzymamy

panią w szpitalu. Zbadamy mocz i ewentualnie po­

dejmiemy jakąś decyzję odnośnie leczenia. Dzisiaj

proszę wziąć proszki przeciwbólowe i starać się

zasnąć.

-A czy te proszki nie wpłyną niekorzystnie na

moje dziecko? - zapytała kobieta. - Ono jest takie

maleńkie! Zniosę każdy ból...

- Jako lekarze musimy w każdym wypadku znaleźć

złoty środek pomiędzy dobrem matki a dobrem dzie­

cka - odparła Rose. - Pani jest mu potrzebna,

a pomoże mu pani wówczas, gdy będzie zdrowa, silna

i wypoczęta.

Pożegnawszy się z pacjentką i jej mężem, Rose

poszła na oddział, żeby zorientować się w sytuacji.

background image

- Wszystko w porządku, doktor Gillis - zamel­

dowała siostra Grierson. - Powiem tylko, że Ben

przyjął poród około północy.

- A więc spokój i cisza?

- Tutaj tak, ale na bloku poporodowym praw­

dziwe trzęsienie ziemi. Musiałam aż wysłać tam siostrę

Kelsey, gdyż siostra Hicks nie mogła dać sobie rady.

- Doprawdy? Czyżby o tej porze matki jeszcze nie

spały? - rzuciła Rose jakby do siebie.

Była druga w nocy.

- Proszę mnie nie rozśmieszać, pani doktor. A pani

by zasnęła w wieloosobowej sali, gdzie przy każdej

z matek leży noworodek? Tak oto piękne teorie was,

lekarzy, zmieniają się w praktyce w pandemonium,

którego skutki odczuwa na własnej skórze przede

wszystkim personel pielęgniarski. Wy zaś zdajecie się

o tym wcale nie pamiętać.

Rose przypomniała sobie słowa Dorothy Beddows.

Nie różniły się wiele od słów dopiero co zasłyszanych.

- Proszę nie myśleć, siostro Grierson, że lekarze

zapominają o ciężkiej i odpowiedzialnej pracy pielęg­

niarek.

- Pani nie zapomina, doktor Gilliis, bo pani jest

jeszcze stażystką. Ale gdy pójdzie pani wyżej i uzy­

ska stopień samodzielnego lekarza, to szybko prze­

stanie się pani wczuwać w nasz los. Tak jak zapom­

niał o nas doktor Philip Cranstone, jeden z tych

idealistów.

- Mogę zapewnić siostrę, iż zrobię wszystko, aby

nie szarogęsił się na naszym oddziale jakiś pediatra.

- A może, pani doktor, skorzystamy z okazji i za­

jrzymy do matek, aby dowiedzieć się z pierwszej ręki,

o co tam właściwie chodzi?

Okrągłe oczy Angeli miotały gniewne błyski.

Rose tęskniła za łóżkiem i poduszką, ale wiedziała,

że tego wyzwania nie wolno jej odrzucić. Poza tym

background image

nocna wizyta mogła dostarczyć jej mocnych argumen­

tów do rozmowy z profesorem Horsfieldem.

A jednak to, co zobaczyła, przechodziło najgorsze

oczekiwania. Jeszcze będąc na schodach usłyszała

podniesione kobiece głosy i płacz noworodków. Od­

dział przypominał bardziej dworzec z ewakuującymi

się przed zbliżającym się frontem cywilami niż jaką­

kolwiek część szpitala. Ogniskiem zawieruchy i zamę­

tu okazała się, niestety, sala, w której leżały panie

Gainsford i Mowbray.

Kiedy Rose i Angela weszły do środka, pani

Gainsford krzyczała na siostrę Hicks, zaś pozostałe

trzy panie obserwowały scenę z otwartymi ustami.

- Nie pozostanę tu ani minuty dłużej! Zatelefono­

wałam do męża, aby natychmiast zabrał nas, mnie

i moje dziecko, z tego okropnego szpitala!

- I m wcześniej pani się stąd wyniesie, tym lepiej

- powiedziała pod adresem roztrzęsionej kobiety jed­

na z jej towarzyszek, zwolenniczka karmienia dziecka

z butelki. - Może będziemy miały trochę spokoju.

Jane Mowbray wymieniła z sąsiadką wymowne

spojrzenia.

Siostra Doris Hicks była bliska płaczu.

- Ależ, proszę, niech pani się uspokoi i posłucha

głosu zdrowego rozsądku - rzekła błagalnym głosem.

- Pani dziecko jest duże i potrzebuje więcej pokarmu.

Nie jest pani w stanie dostarczyć mu takiej ilości.

Doris była bardzo obowiązkową, trochę staroświe­

cką pielęgniarką, wdową, która brała nocne dyżury,

aby móc opłacić naukę dwójki swych dzieci.

- Opiekuję się noworodkami już od ponad trzy­

dziestu lat - kontynuowała - i proszę mi zaufać, wiem,

co jest najlepsze dla pani synka...

- A właśnie że nie ufam siostrze! Siostra samowol­

nie karmi go tym paskudnym, sztucznym roztworem,

wbrew moim życzeniom i wbrew zaleceniu doktora

background image

Cranstone'a! - wykrzyknęła piskliwym, niemal his­

terycznym głosem oburzona matka. - Zresztą nie chcę

więcej siostry słuchać! Mam dość tych przekonywać!

- W porządku, pani Gainsford, nie ma powodu ani

sensu tak się denerwować - odezwała się Rose, mo­

dulując bardzo starannie sylaby i słowa. - Wszystko,

o co prosimy, to aby oświadczyła pani na piśmie, że

opuszcza szpital na własne żądanie.

- Tak, napiszę drukowanymi literami i jeszcze

ujmę to w ramkę, że wyrywam moje dziecko z rąk tej

kobiety! - wybuchnęła pani Gainsford. - Powiadomię

też o wszystkim doktora Cranstone'a.

- Jak pani nie wstyd wydzierać się w środku nocy

na cały szpital! - wtrąciła matka trójki dzieci. - Sios­

tra Hicks próbowała tylko napełnić pusty brzuszek

pani maleństwu, aby od jego krzyku nie pomieszało

się nam w głowach.

- To prawda, doktor Gillis - powiedziała siostra

ze łzami w oczach. - Mam tu ostatnio same kłopoty.

Albo jestem winna temu, że podaję im dzieci do

karmienia piersią, albo zbieram cięgi za to, że dokar­

miam je z butelki. Już dłużej tego nie wytrzymam!

Będę musiała przejść chyba na wcześniejszą emerytu­

rę, ale czym wówczas opłacę studia Roberta i Ruth?

Żadne z nich nie może liczyć na stypendium.

Rose zmusiła się do uśmiechu. Oświadczyła, że ona

i inni chętnie by się napili gorącej i mocnej herbaty,

a następnie pod tym pretekstem wysłała siostrę Hicks

do pokoju dla personelu. Doris była doświadczoną

pielęgniarką, lecz jej psychika i nerwy nie wytrzymy­

wały cięższych prób.

Niebawem przybył pan Gainsford, który nie do

końca orientował się w przyczynach nocnego alarmu.

Rose zdecydowała się nie odwodzić jego żony od

decyzji opuszczenia szpitala. Przeciwnie, była szczerze

zaniepokojona wyrazem nieprzytomnej wściekłości

background image

w jej oczach. Dalsze stresy mogły wpędzić tę kobietę

w jakieś psychiczne aberracje.

Małżeństwo złożyło wymagane przepisami pod­

pisy, po czym Rose wzięła ciągle płaczące dziecko na

ręce i oddała je matce dopiero wówczas, gdy ta

usadowiła się na tylnym siedzeniu samochodu. Zro­

biła wszystko, co było w jej mocy, aby stworzyć

atmosferę przyjacielskiego rozstania.

Wróciwszy na oddział, skreśliła szczegółową notat­

kę z zaistniałego incydentu. Kiedy podniosła głowę

znad biurka, natrafiła na wpatrzone w nią oczy siostry

Angeli Grierson.

- Proszę nie przejmować się, siostro. Wezmę na

siebie pełną odpowiedzialność za wypuszczenie pani

Gainsford. Tak czy inaczej cała ta polityka karmienia

noworodków i zajmowania się nimi musi ulec grun­

townej i szybkiej rewizji. Dziś jeszcze zwrócę się z tą

sprawą do profesora Horsfielda.

Oczy siostry Angeli pociemniały.

- Jeśli wybuchnie kłótnia między pediatrami a po-

łożnikami, to i tak, prędzej czy później, wszystko

skrupi się na pielęgniarkach. One zbiorą najboleśniej­

sze cięgi.

Rose ściągnęła brwi.

- Chwileczkę, siostro, nie tak pesymistycznie. Jes­

tem całkowicie po waszej stronie i mam pewien wpływ

na ordynatora. Ujrzy rzeczy takimi, jakimi my je

widzimy. A poza tym to rozsądny człowiek.

- Mam nadzieję, że się pani nie myli, doktor Gillis.

Z pewnością będzie wściekły z powodu pani Gains­

ford. To chyba pierwszy przypadek opuszczenia szpi­

tala w środku nocy.

- W domu będzie jej dużo lepiej - powiedziała

Rose, ziewając i spoglądając na zegarek.

Dochodziła czwarta nad ranem. Rose wstała i po­

szła na porodówkę. Tutaj nigdy nie było podziału na

background image

dzień i noc. Dzień pracy trwał dwadzieścia cztery

godziny. Właśnie urodziła jedna z tych dwóch kobiet

z zaleceniem wzniecenia porodu, u której Rose pięć

godzin temu stwierdziła dwucentymetrowe rozwarcie

ujścia szyjki macicy. Rose pogratulowała matce i ojcu,

po czym wróciła do dyżurki i rzuciła się na łóżko.

Obudziła się przed siódmą. Umyła się, ubrała i poszła

do stołówki na śniadanie.

- Rose, mój ptaszku, jak przebiegł nocny dyżur?

Czy ja i Phil możemy się przysiąść? - zapytał Leigh

McDowie, stając przy jej stoliku z tacą pełną różnych

smakowitości.

- Proszę bardzo - odparła z uśmiechem, mimo że

Philip Cranstone był ostatnią osobą, z którą pragnęła

rozpocząć ten dzień.

- Ślicznie dziękujemy - rzekł Leigh, siadając

i wskazując drugie krzesło pediatrze, przystojnemu,

wysokiemu blondynowi. - Phil właśnie mówił mi

o pogarszającej się stale sytuacji dzieci, o znęcaniu

się nad już urodzonymi i uśmiercaniu jeszcze nie

narodzonych.

- Tak, statystyki mówią same za siebie - odezwał

się Philip Cranstone. - Przyczyny tych niepokoją­

cych zjawisk są zresztą wielorakie. Wzrost liczby

samotnych matek, bezrobocie, ubóstwo, całkowity

rozpad więzów rodzinnych. Dlatego też my, lekarze,

musimy włączyć się do akcji ratowania rodziny.

A powinniśmy zacząć od samego początku, to

znaczy od stworzenia matce i jej nowo narodzo­

nemu dziecku warunków bliskiego i intymnego

współżycia.

-Tak, uświadamiam sobie problem i popieram

cele, do jakich zmierzasz - powiedział Leigh. - W tej

chwili rozumiem też chyba lepiej twojego bzika na

punkcie karmienia piersią i przebywania matki razem

z dzieckiem.

background image

- Powinniśmy zdążać do zacieśniania i pogłębiania

więzów rodzinnych, a jakiż kontakt może być bliższy

od ssania matczynej piersi?

Rose mogła iść o zakład, że Leigh wyciągnął

doktora Cranstone'a na tę rozmowę specjalnie z myś­

lą o niej. Wiedziała też, że gdyby była studentką

medycyny, słuchającą podobnego wykładu, argumen­

ty wykładowcy uznałaby za swoje. Sęk w tym, że lata

studenckie miała już za sobą. Pracowała od pół roku

jako stażystka w dużym szpitalu, gdzie poznała różne

matki. Narzucanie im jednolitego wzorca było szkod­

liwą utopią, zarówno pod względem pedagogicznym,

jak i społecznym.

- A może ty również zechcesz wyrazić swoje zda­

nie, Rose? - uprzejmie zaproponował Leigh.

Odstawiła na talerzyk kubek z kawą.

- Szanuję pana intencje, doktorze Cranstone - po­

wiedziała, starannie dobierając słowa - ale myślę, że

przekuwa je pan w czyn, używając niewłaściwych

narzędzi. Po pierwsze, zajął pan wobec kobiet, które

zostały matkami, sztywną i pryncypialną postawę.

Tymczasem każda z tych matek to całkiem odrębny

świat psychiczny, duchowy, intelektualny i społeczny.

Po drugie, nie uznał pan za stosowne porozumieć się

najpierw z personelem pielęgniarskim i skorzystać

z jego doświadczeń. Siostra Hicks, na przykład, mog­

łaby być pańską matką. Zaczęła opiekować się mat­

kami i dziećmi, zanim jeszcze odcięto pana od pępowi­

ny. Otóż teorie, które pan propaguje, postawiły ją

w sytuacji bez wyjścia. Minionej nocy odwiedziłam

blok matek i na własne oczy zobaczyłam, że żadna

z nich nie ma warunków do odpoczynku. Wydarzyła

się też bardzo nieprzyjemna historia. Czy pamiętasz,

Leigh, panią Gainsford?

- Panią Gainsford? - powtórzył za nią, odkładając

łyżkę. - Ależ oczywiście. To z pewnością ta na-

background image

uczycielka, która z taką determinacją obstawała przy

karmieniu piersią? Mój Boże, Rose! Co się stało?

- Stało się to po prostu, że laktacja nie nadążała

u niej za apetytem i potrzebami dziecka, które z tego

powodu darło się wniebogłosy, odbierając wszystkim

nadzieję na sen. W rezultacie pani Gainsford wpadła

w rozstrój nerwowy. Po wściekłej awanturze zażądała

wypisania ze szpitala, ja zaś wyraziłam zgodę, widząc

w tym mniejsze zło.

- Ale musiała być chyba jakaś bezpośrednia przy­

czyna? - zapytał Leigh, lustrując Rose badawczym

spojrzeniem.

- Tak. Siostra Hicks próbowała uspokoić dziecko,

karmiąc je mlekiem z butelki...

- Bez pozwolenia matki nie miała prawa tego

robić! - zasadniczym tonem zauważył Philip.

- Więc proszę mi powiedzieć, jak miała postąpić!

- odparła Rose, czując, że traci cierpliwość. - Prze­

cież, na miłość Boską, to dziecko było g ł o d n e .

- Lecz zgodzisz się chyba - powiedział Leigh - że

laktację pobudza częste przystawianie noworodka.

- Tak, ale nie wtedy, kiedy stres goni stres. Pode­

nerwowanie i ciągłe napięcie działają na takie procesy

hamująco.

- Moja Annette nie ma żadnych kłopotów z pokar­

mem. Jej gruczoły sutkowe działają bez zarzutu - po­

chwalił żonę Philip, nie dostrzegając ostrzegawczego

spojrzenia Leigha.

Oczy Rose, przybrawszy ciemnofiołkowy kolor,

zaczęły rzucać błyskawice.

- Jeśli uważa pan, że wszystkie kobiety podobne

są do pańskiej żony, to pragnę wyprowadzić pana

z błędu. Każda kobieta jest inna! Pęknięcia brodawek,

cesarskie cięcia, wzniecenia porodów, utrzymujące się

krwawienia - oto skromna namiastka tej inności

jedynie w płaszczyźnie medycznej. Jak te kobiety mają

background image

wytrzymać w atmosferze krzyków, wrzasków i płaczu?

Dzisiaj postawię to pytanie profesorowi Horsfieldowi.

Philip Cranstone zrobił głęboki wdech, najwyraź­

niej zamierzając utrzymać na wodzy swoje nerwy

wobec tej narwanej osóbki.

- Zgadzam się z pani zarzutem, że powinienem był

przeprowadzić dokładniejsze konsultacje z pielęgniar­

kami. Niektórym z nich trudno jest w pełni zaakcep­

tować moją koncepcję, lecz gdyby odsunęły na bok

uprzedzenia i, zamiast działać przeciwko mnie, za­

częły działać ze mną, to w przeciągu trzech miesięcy

dziewięćdziesiąt procent kobiet w naszym rejonie

karmiłoby piersią.

Powiedziawszy to, opadł na oparcie krzesła i czekał

na odpowiedź. Leigh wstrzymał oddech, spodziewając

się raczej wybuchu. Żaden z nich jednak nie był

przygotowany na powiew arktycznego wiatru.

- Zdaję sobie sprawę, że jest pan młody i pełen

najlepszych chęci, doktorze Cranstone, ale brakuje

panu doświadczenia na oddziale położniczym, zwłasz­

cza w zakresie psychologii kobiety. Pielęgniarki mog­

łyby wiele pana nauczyć, gdyby nie stała tu na

przeszkodzie pana arogancja i...

- Chwileczkę, doktor Gillis! - przerwał jej Philip

Cranstone, poczerwieniały jak burak ze złości.

Rose, zamiast się opamiętać, jeszcze bardziej pod­

niosła głos.

- Uprzedzam pana, zrobię wszystko, by przestał

pan niepokoić moje pacjentki i antagonizować kom­

petentny personel położniczy. A teraz, wybaczą pa­

nowie, przeniosę się ze swoim śniadaniem do innego

stolika.

Wstała, wcielając zamiar w czyn. Leigh McDowie

stracił zimną krew.

- Rose, na miłość boską! Przecież Phil jest samo­

dzielnym lekarzem-pediatrą.

background image

- Wielkie rzeczy. A ja jestem kobietą - odpaliła.

- A czy mogę zapytać, czy karmiła już pani piersią,

doktor Gillis?

- Jeszcze nie. A pan, doktorze McDowie?

Było to najprawdziwsze wypowiedzenie wojny.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Po zakończeniu porannego obchodu profesor Hor-

sfield zasiadł w gronie lekarzy do mocnej, aromatycz­

nej kawy. Zapalając hawańskie cygaro, zaczął od

wyrażenia pochwały po adresem doktora McDo-

wie'ego za dociekliwość, jaką ten okazał wobec choro­

by Trish Pendle. Następnie zagadnął Bena i Dana,

studentów-praktykantów, jak widzą kwestię rozwią­

zania ciężarnej w sytuacji, gdy stan jej nerek jest

krytyczny. Mile pochlebieni, że zapytano ich o zdanie,

studenci w zasadzie nie różnili się poglądami. Roko­

wania co do przeżycia dziecka były bardzo złe, rów­

nież życiu matki zagrażało poważne niebezpieczeńst­

wo. W sumie było aż nadto przyczyn do zastosowania

cesarskiego cięcia. Na podobnym stanowisku stanął

też doktor McDowie.

-Dobrze, a teraz przejdźmy do sprawy matek

- powiedział profesor Horsfield, strząsając popiół

z cygara. - Minionej nocy wydarzył się nader przykry

incydent. Jedna z naszych pacjentek na własne żąda­

nie opuściła wraz z dzieckiem szpital, co skłoniło

doktor Gillis do podania w wątpliwość całą dotych­

czasową koncepcję opieki nad matkami i ich dziećmi,

obowiązującą na bloku poporodowym. Jak państwo

wiecie, z chwilą oddelegowania doktora Camerona na

placówkę do Etiopii odpowiedzialność za te sprawy

przejął doktor Philip Cranstone. Powszechnie znane

są jego poglądy na temat karmienia dzieci piersią

i przebywania noworodków wraz z matkami. Swego

background image

czasu dałem mu zresztą pod tym względem najzupeł­

niej wolną rękę. Dziś rzecz wymaga dogłębnego prze­

dyskutowania. Najlepiej chyba będzie, jak zacznie

doktor Gillis.

Ordynator kiwnął głową w kierunku Rose, ona zaś

spojrzała mimowolnie na Leigha. Byłaby wdzięczna

za wsparcie z jego strony, wiedziała jednak, że na

poziomie zasad Leigh zgadza się w pełni z doktorem

Cranstone'em. Co zaś się tyczy Paula, to podejrzewa­

ła, że cały ten problem, jako daleki od chirurgii,

niewiele go obchodzi. Została więc na placu boju

sama, samotność zaś często rodzi desperację.

- Powiedziałam już panu, sir - odezwała się z gwał­

townością, której nikt po niej się nie spodziewał - że

byłam wówczas na bloku, kiedy pani Gainsford po­

dejmowała swoją rozpaczliwą decyzję. Co przede

wszystkim przerażało, to pełna bolesnych napięć at­

mosfera panująca wśród matek i personelu pielęgniar­

skiego. Po prostu trudno mi uwierzyć, że zgadzał się

pan do tej pory, by doktor Cranstone traktował nasze

pacjentki niczym króliki doświadczalne. Jego śmiesz­

ne teorie...

- Moja droga doktor Gillis - przerwał jej profesor

Horsfield, lekko marszcząc czoło - dopóki nie opi­

szemy faktów, powstrzymajmy się od subiektywnych

ocen. Dałem pani szansę przedstawienia swojego

punktu widzenia, lecz być może powinniśmy wy­

słuchać najpierw innych opinii. Doktorze McDowie,

pan, zdaje się, skłonny byłby bronić karmienia dzieci

piersią?

- Samą zasadę uważam za słuszną i godną popar­

cia - odparł Leigh, patrząc profesorowi prosto

w oczy. - Niemniej jednak jeżeli matka odrzuca tę

naturalną powinność, to nie można, uważam, zmu­

szać jej do karmienia piersią siłą. Nie byłoby też

wskazane...

background image

-A czy ja zarzucam doktorowi Cranstone'owi

stosowanie siły?! - wykrzyknęła Rose. - Przecież to

czysty absurd! Przeciwnie, jego środki nacisku są

bardzo subtelne. W rezultacie matki, które zdecydo­

wały się na mleko w proszku, czują się jakby mniej

wartościowe, czują się po prostu gorszymi matkami.

Zaś my, położnicy, musimy przypatrywać się z boku,

jak nasze pacjentki uginają się pod psychicznym

terrorem idei, które zrodził teoretyczny umysł męż­

czyzny!

-Doktor Gillis, nie zajdziemy daleko w naszym

poszukiwaniu prawdy, jeżeli pozwolimy, by powodo­

wały nami emocje - zauważył profesor Horsfield,

chociaż, rzecz dziwna, nie nadał swoim słowom jakie­

goś nieprzyjemnego brzmienia. - Postarajmy się wy­

słuchać do końca doktora McDowie'ego.

- Cenię sobie szczerość doktor Gillis i jej wielkie

zaangażowanie w sprawę, sir. Ale z pewnych osobi­

stych powodów, o których wszyscy wiemy i które

wywołują w nas głębokie współczucie, przeżywa ona

szczególnie ciężki okres. Być może to właśnie stresy,

jakim ostatnio jest poddawana, stanowią przyczynę,

że tak trudno zdobyć się jej na obiektywny sąd.

- Pani Gainsford też była poddana stresom, lecz

jakoś nie przeszkodziło jej to w podjęciu właściwej

decyzji - powiedziała Rose z niepohamowaną wściek­

łością. - A skoro już o tej kobiecie mowa, to do­

prowadzona została na próg załamania nerwowego.

I to dlatego, iż wmówiono jej, że będzie gorszą matką,

jeśli pozwoli, by jej dziecko nakarmiono z butelki.

-Pani Gainsford jest skrajnym przypadkiem

- rzekł profesor, nieznacznie podnosząc głos. - Do­

wiedziałem się, że jest teraz na środkach uspokajają­

cych. Jej synkiem opiekuje się babcia. W związku

z tym miło mi było usłyszeć, że dziecko przestało

płakać i śpi smacznie.

background image

- Oczywiście, bo wypiło pewnie całą butelkę i jest

n a j e d z o n e ! - powiedziała Rose. - Kiedy siostra

Hicks próbowała uczynić to samo, została zelżona od

najgorszych.

- A może, doktor Gillis - wtrącił Leigh McDowie

- siostra Hicks nie wykazała dostatecznego taktu

w postępowaniu z panią Gainsford? To, oczywiście,

złota kobieta i najszlachetniejsza dusza, jednak...

- J a k pan śmie? - Rose wypowiedziała te słowa

z największym oburzeniem. - Jak pan śmie traktować

w tak protekcjonalny sposób doświadczoną pielęg­

niarkę? Doris Hicks zna swoje obowiązki i wywiązuje

się z nich bez zarzutu. Doktor Cranstone powinien

jak najszybciej przeprosić ją za wszystkie nieprzyjem­

ności, na które ją naraził. Dodam jeszcze, że żyje ona

w realnym świecie, o którym on i pan, dwóch wartych

siebie durniów, nie macie zielonego pojęcia!

Dławił ją gniew, łzy napłynęły do oczu. Zapano­

wała ogólna konsternacja. Leigh zacisnął usta. Profe­

sor Horsfield zdjął okulary i skupił się na przecieraniu

szkieł. Długo namyślał się, zanim zabrał głos.

- Wyraziła pani swoje stanowisko dobitnie, by nie

rzec, dosadnie, doktor Gillis. Wiem, że mocne słowa,

jakie usłyszeliśmy, podyktowała pani autentyczna tro­

ska o nasze matki i ich dzieci.

- Dziękuję za ten dowód zrozumienia, sir. Po

prostu psychicznie nie jestem przygotowana na do­

świadczenia, które stały się moim udziałem minionej

nocy. Więcej takich haniebnych incydentów, a uzys­

kamy wątpliwą sławę najgorszego szpitala w Anglii.

- Na tym kończymy naszą dyskusję - oświadczył

profesor. - Nadeszła chwila, abym zapoznał państwa

z moją decyzją. Otóż niebawem wyjeżdżam na urlop,

który potrwa sześć tygodni. Przez ten czas doktor

Cranstone zachowa pełnię swoich dotychczasowych

uprawnień, zaś doktor Gillis będzie upoważniona do

background image

interweniowania we wszystkich tych wypadkach,

gdzie interes matek i ich dzieci nie będzie postrzegany

jako nadrzędny. Ona też przedstawi mi po moim

powrocie ogólny bilans współpracy położników z pe­

diatrami. Czy satysfakcjonuje panią takie rozwiąza­

nie, doktor Gillis? Nadmieniam, że liczę tu na pani

trafny sąd i zdrowy rozsądek.

Policzki Rose smagał ogień, ale jej głos wydawał

się spokojny.

- Dziękuję, sir. Zrobię wszystko, aby nie zawieść

pana oczekiwań.

-A pan, doktorze McDowie? Czy stanie pan

u boku doktor Gillis?

- Obawiam się, że nie - odparł Leigh z kamienną

twarzą. - O ile bowiem cenię sobie szczerość kole­

żanki, o tyle...

- Oznacza to po prostu, że jest przeciwko mnie

- z niecierpliwością przerwała mu Rose.

Nawet nie spojrzał w jej kierunku.

- ...o tyle jej próby przeciwstawiania się odwiecz­

nemu zwyczajowi przypominają trochę ruchy pływa­

ka, który płynie pod prąd.

- Rozumiem myśl zawartą w pana słowach - rzekł

profesor Horsfield - ale nie odpowiedział pan jeszcze

na moje pytanie. Czy stanie pan u boku doktor Gillis?

- Nie, sir. Jest to absolutnie niemożliwe z uwagi na

nasze diametralnie różne poglądy.

- Żadna to dla mnie niespodzianka - oświadczyła

Rose z goryczą. - Zresztą gotowa jestem walczyć

samotnie o dobro matek i dzieci.

-Jeśli pielęgniarki są po pani stronie, a chyba

sama pani o tym wspomniała, to trudno mówić tu

o samotności - zauważył profesor, któremu nigdy nie

zbywało na przenikliwości.

- Ja chciałbym wesprzeć doktor Gillis, sir - ode­

zwał się Ben, czerwieniejąc jak piwonia. - Będąc

background image

kobietą, poruszającą się w strefie zarezerwowanej dla

kobiet, ma moje pełne zaufanie.

- Dobrze powiedziane, młody człowieku, dobrze

powiedziane! - pochwalił ordynator z ledwie wy­

czuwalną nutką ironii. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś

uwagi?

- Mam pytanie, sir - powiedziała Rose. - Chcia­

łabym mianowicie dowiedzieć się, jakie zwyczaje pa­

nują w szpitalu położniczym pod wezwaniem św.

Agnieszki? Słyszałam, że niektóre swoje prywatne

pacjentki tam właśnie pan wysyła.

- Zgadza się, doktor Gillis. Cóż, tam każda matka

ma swój własny pokój, więc kwestia „być razem lub

oddzielnie" całkowicie odpada. Co zaś się tyczy kar­

mienia, to matkom pozostawia się wolną rękę.

- T a k właśnie myślałam, sir. Nie sądzi pan, że

trudno jest cokolwiek narzucać pacjentkom, które za

wszystko słono płacą?

Wszyscy wstrzymali oddech. Byli pewni, że or­

dynator nie puści płazem tej obraźliwej sugestii, nawet

jeżeli padła z ust osoby, do której zdawał się mieć

słabość.

- Powiem coś, o czym rzadko i niechętnie mówię,

doktor Gillis. Moja córka miała bardzo ciężki poród.

Kiedy kleszcze zawiodły, podjęto decyzję o cesarskim.

Po operacji była ledwie żywa, obolała, wyczerpana,

unieruchomiona. A jednak poprosiła o dziecko i przy­

stawiła je do piersi. I oświadczam, nie podlegała

naciskom żadnych zwariowanych idei. Czy wyraziłem

się jasno?

- Zupełnie jasno, sir - odparła Rose. - Wskazał

pan na przemożną siłę macierzyńskiego instynktu.

Lecz tam, gdzie ta siła słabnie, pojawia się kwestia

wyboru. Kobieta, która zdecydowała się karmić pier­

sią, może niekiedy wygrać nawet przy bardzo nierów­

nych szansach, podczas gdy inna chwyci się każdego

background image

pretekstu, by tego nie robić. Każda kobieta jest inna,

tej na pozór oczywistej prawdy zdecydowana jestem

bronić. A poza tym muszę pogratulować panu dziel­

nej córki!

Spotkanie dobiegło końca. Profesor pożegnał to­

warzystwo promiennym uśmiechem, Rose jednak po­

prosił, aby została.

- Myślę o twojej matce, moja droga - powiedział.

- Słyszałem, że przyjeżdża do was jej siostra z Irlandii?

- Tak, ma przyjechać w czwartek, więc jeśli wyrazi

pan zgodę, zabiorę mamę do domu w piątek po

południu.

- Dobrze. Jest to twój wolny weekend, więc wyko­

rzystaj go jak najlepiej. Lato przemija, słoneczna

pogoda nie utrzyma się długo.

Powaga, z jaką to powiedział, zdawała się nadawać

jego słowom głębsze, bardziej ogólne znaczenie.

Skoro Rose miała za półtora miesiąca przedstawić

kompleksową charakterystykę pracy tej części od­

działu położniczego, gdzie leżały kobiety w połogu,

nie mogła zwlekać i musiała od razu podjąć określone

działania. Toteż widywano ją tam prawie codziennie

w godzinach popołudniowych, a niekiedy również

nocnych, jak rozmawiała z pacjentkami, nagrywając

ich odpowiedzi na taśmę lub zadawała pielęgniarkom

i personelowi pomocniczemu masę szczegółowych

pytań. Do porządkowania ankiet i prowadzenia ogól­

nej statystyki zaangażowała sekretarkę profesora

Horsfielda, pannę Kavanagh, która obchodziła się

fachowo z bezcennymi materiałami. Dużą też pomoc

miała ze strony pielęgniarek, zachwyconych i rozen­

tuzjazmowanych jej zawziętością, pasją i determina­

cją. Słowem, Rose była na wojennej ścieżce!

Tego rodzaju tryb życia siłą rzeczy musiał się odbić

na jej wyglądzie. Pod oczami pojawiły się cienie,

background image

w kącikach zaciśniętych ust widać było gorycz, włosy

utraciły blask. Rose dławił jakiś nieokreślony smutek,

którego przyczyny nie znała. Domyślała się tylko, że

choroba matki nie tłumaczyła wszystkich jej apatycz­

nych, ponurych nastrojów. Chodziło raczej o Leigha

McDowie'ego i jego odmowę udzielenia jej pomocy

i wsparcia. A nie mogłaby mieć lepszego, bardziej

kompetentnego sojusznika. Jakże fatalnie, wręcz

g ł u p i o się stało, że znaleźli się po przeciwnych

stronach barykady. Przecież nawet nie różnili się

w zasadniczej kwestii - akceptowania każdej osoby

w jej indywidualności.

Debata w gabinecie profesora Horsflelda odbiła się

głośnym echem w całym szpitalu. Zakrawało niemal na

żart, że uparta stażystka wraz z grupą zbuntowanych

pielęgniarek wydała wojnę doktorowi Cranstone'owi

i jego godnym szacunku koncepcjom wychowawczym.

Paul Sykes ujął rzecz lapidarnie:

- Na miłość boską, kochanie, ciesz się tym, co

masz, po co ci jeszcze te podchody? Marnujesz tylko

czas i energię.

- Dzięki za słowa pocieszenia.

Wzruszył ramionami.

- Czy wiesz, że nazywają cię kobietą-z-nożem-

w-zębach?

- Nadmiar pochlebstwa. Ale a propos, w piątek

wypisują mamę. Czy mógłbyś odwieźć ją swoim sa­

mochodem do domu?

- Przykro mi, kochanie, ale piątek mam wolny.

Poza tym Caroline zmieniają gips i prześwietlają nogę.

Trzymaj za nią kciuki, by na tym skończyła się jej

męka w tym szpitalu. Zresztą, przecież możesz za­

dzwonić po taksówkę?

- Jasne, mogę zadzwonić po taksówkę.

Odmowa Paula zmroziła ją i po raz kolejny zadała

sobie pytanie, czy czasami ich miłość ni weszła w fazę

background image

kryzysu. Był jedynym mężczyzną, który posiadał jej

ciało. Z kolei ona była „największym ukochaniem"

jego życia, co niejednokrotnie powtarzał i co wy-

słuchiwała z ufnym i wdzięcznym sercem. Lecz teraz

pomyślała, że może już nigdy więcej nie spędzą wspól­

nego weekendu w Nethersedge. Myśl ta wywołała

w niej sprzeczne uczucia. Doznaniu ulgi towarzyszyło

uświadomienie swojej samotności. Bez Paula i matki

byłaby sama jak ten palec.

Rose nie zdawała sobie sprawy, że Leigh cały czas

ją obserwuje, i że to jego uważne i troskliwe oko

rychło dostrzegło ślady zmęczenia i napięcia na jej

twarzy. Nie wiedziała też, że przeklinał tamtą debatę

w gabinecie ordynatora i skutki, jakie z niej wynikły.

Publicznie wspierał doktora Cranstone'a, gdyż tak

nakazywała mu moralna i intelektualna uczciwość,

w ukryciu jednak robił wszystko, by ująć choć cokol­

wiek z ciężaru, jaki dźwigała Rose. Między innymi to

dzięki jego zdolnościom dyplomatycznym rzadko kie­

dy dochodziło na oddziale położniczym do spotkania

Rose z doktorem Cranstone'em, a dzięki jego zapo­

biegliwości jej ulubiony stolik w stołówce był zawsze

wolny. Kiedy zaś w czwartek Rose poszła odwiedzić

matkę, Leigh siedział przy łóżku chorej niczym wierny

przyjaciel, który nigdy nie zawodzi.

-Wiesz, co mówi ten odmieniec, Rose? Że od­

bierze Maurę ze statku w Liverpoolu i przywiezie ją

prosto tutaj!

Pamiętając o swoim brutalnym zachowaniu wobec

Leigha, Rose nie wiedziała wręcz, gdzie uciec z ocza­

mi.

- Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała, nagle

uświadamiając sobie, że ma przetłuszczone włosy

i wyblakłą twarz. - Ciocia Maura miała przyjechać

pociągiem. Ale oczywiście bardzo się ucieszy, gdy

w porcie będzie na nią ktoś czekał. Jak ją rozpoznasz?

background image

- To proste, córeczko. Będzie trzymał tekturkę

z wypisanymi dużymi literami jej imieniem i nazwis­

kiem - radosnym głosem powiedziała Brigid. - Och,

Rose, czy to nie złoty człowiek?

- Ten „złoty człowiek" chce cię prosić, Rose, abyś

go zastąpiła w jego obowiązkach, gdyż w związku

z wyjazdem nad morze musi urwać się z pracy.

- Ależ oczywiście, Leigh. Zresztą dzisiaj poród

przewidywany jest tylko u jednej pacjentki, pani

Taylor.

- Wiem, to ta biedaczka, której odporność na

środki farmakologiczne wyzwalające skurcze macicy

stała się już legendarna. Jak sądzisz, czy zdąży uwinąć

się z dzieckiem przed urodzinową fetą swojej matki?

- Decydujące będą najbliższe godziny. Dłużej

nie można zwlekać, wynika to z kontroli stanu

płodu. Zastosujemy więc albo przebicie pęcherza

płodowego, albo...

- Albo David Rowan ją posieka.

-Najświętsza Panienko, o czym wy mówicie?!

- wykrzyknęła z przerażeniem Brigid.

- O cesarskim cieciu, mamusiu. To naprawdę nic

strasznego. Zresztą zrobię wszystko, aby ta jej uparta

szyjka zaczęła wreszcie się rozszerzać.

- Słyszysz, Brigid, jeśli tak mówi, to odniesie suk­

ces. Moja szefowa ma głowę nie od parady.

- Nie miałam dotąd zielonego pojęcia, że mam tak

mądrą córkę - powiedziała Brigid z jakimś rzewnym

zachwytem. - Chcę jeszcze dodać, Rose, że Leigh

zaofiarował się odwieźć mnie jutro do domu swoim

samochodem.

Rose mogła się zdobyć w tej chwili tylko na pełne

wdzięczności spojrzenie. Zbyt bolał kontrast między

odmową Paula a tą spontaniczną, przyjacielską ofertą.

Leigh wywiązał się ze swojej misji w stu procen­

tach. Przywiózł Maurę Carlinnagh prosto do szpitala,

background image

a kiedy obie siostry ze łzami w oczach rzuciły się sobie

w ramiona, pobiegł na oddział położniczy, gdzie

powitały go trzy śmiejące się panie: Rose Gillis,

siostra Pardoe oraz pani Taylor, obok której leżało

spowite w pieluszki niemowlę.

- Widzę, że już po krzyku - zauważył żartobliwie.

- Doktor Rose powiedziała, że jeśli będę bardzo

chciała, to na pewno się uda. I udało się! - rzuciła

z nutką dumy świeżo upieczona matka. - Parłam

przez dwie godziny, aż wreszcie go usłyszałam. Mo­

jego synka. Czy nie jest wspaniały?

- Kawał chłopa - przyznał Leigh.

- A teraz chciałabym wiedzieć, pani Taylor - za­

pytała siostra Pardoe - czy będzie pani karmiła

piersią?

- Oczywiście, że piersią. Chodź do mnie, mój

skarbie, chodź do mamusi - powiedziała pani Taylor

pełnym słodyczy głosem, po czym rozpięła koszulę,

pozwoliła sobie odkazić brodawkę i podała pierś

dziecku. Ono zaś nie dało się prosić dwa razy. Przy­

warło usteczkami do sutka i z widoczną rozkoszą

zaczęło ssać.

Widok, jakkolwiek zwyczajny w tym miejscu

i mocno opatrzony, miał w sobie tyle wdzięku, świeżo­

ści i ciepła, że Rose i Leigh wymienili pogodne

uśmiechy.

Rose pochyliła się nad matką i dzieckiem, zaś

Leigh, zainspirowany skrawkiem koronkowego bius­

tonosza, widocznym w rozchyleniu jej fartucha, oddał

się nieskromnym myślom. Musiała chyba wyczuć jego

gorące spojrzenie, gdyż szybko uniosła głowę, a skrzy­

żowawszy z nim wzrok, stanęła w pąsach. Zobaczyła

w czarnych oczach Leigha szczery zachwyt, a może

nawet coś więcej niż zachwyt, co ją speszyło, lecz

równocześnie dodało pewności siebie. A więc wciąż

była na tyle atrakcyjną i pociągającą kobietą, by

background image

wzbudzać w mężczyznach pragnienie, by nawet

w swym zdeklarowanym przeciwniku przyśpieszyć

pulsowanie krwi. Niemy, aczkolwiek bardzo ekspre­

syjny hołd Leigha odrodził ją. Ostatnio czuła się

zaniedbywana przez Paula, czemu towarzyszyło przy­

gniatające poczucie, że gaśnie wewnętrznie jako ko­

bieta. Pożądliwy wzrok Leigha znowu rozniecił w niej

płomień. Wiedziała, że prędko o tym nie zapomni.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Maura Carlinnagh ledwie zdołała ukryć przeraże­

nie, jakie ogarnęło ją na widok zmienionej nie do

poznania starszej siostry. Gdy odzyskała głos, zaczęła

od wymówek.

- Och, Brigid, nikt z nas do tej pory nie może

pojąć, dlaczego uciekłaś z domu i wyszłaś za tego

Anglika? I czy tak trudno było przyjechać z nim

i przedstawić go rodzinie? - pytała gładząc posiwiałe

włosy siostry i patrząc na nią z łagodnym wyrzutem.

Brigid uchodziła za najmądrzejszą z rodzeństwa.

Młodsi bracia i siostry zawsze patrzyli na nią

z podziwem pełnym szacunku. Kiedy zaś po ukoń­

czeniu szkoły wróciła do domu z dyplomem na­

uczycielki w kieszeni, ich szacunek zmienił się niemal

w nabożną cześć.

- Przyjechałam zaopiekować się tobą, siostro -cią­

gnęła Maura, uważając, aby się nie rozpłakać. - Zo­

stanę do momentu, kiedy... kiedy poczujesz się lepiej

i będziesz mogła radzić sobie beze mnie.

Maura okazała się prawdziwym darem niebios.

Gotowała, prała, sprzątała, skakała koło chorej sios­

try, we wszystko to wkładając całe swoje serce i duszę.

Była starą panną, osobą prostą i z natury dobrą,

zawsze gotową zapomnieć o sobie, zawsze skorą do

poświęceń. Siostrzenicę traktowała z rewerencją, jako

osobę przewyższającą mądrością i wykształceniem

nawet swoją matkę, a więc zasługującą na odpoczynek

background image

i komfort po pracy. I Rose, tym razem za sprawą

ciotki, poczuła się znowu jak mała dziewczynka,

której wszystko w domu podsuwa się pod nos i której

życzenia się odgaduje.

Któregoś dnia Maura poprowadziła Rose do okna

i wskazała ręką stojący w ogródku piękny wyściełany

fotel, w którym Brigid drzemała w cieniu krzewu

jaśminu.

- Dostarczono go z kartką, na której widniały

słowa: „Od oddanego wielbiciela". Czy nie wiesz

przypadkiem, kto to może być?

Rose znała odpowiedź na to pytanie i nie mogła

ukryć wzruszenia, kiedy Leigh McDowie wpadł po

godzinie z przyjacielską wizytą. Usiedli na tarasie

w promieniach zachodzącego słońca, zaś Maura

uraczyła wszystkich herbatą i słodkimi bułeczkami

własnego wypieku. Wizyty „długowłosego doktora"

zaczęły się powtarzać. Rose długo pamiętała te zło­

ciste sierpniowe wieczory, spędzane na miłych po­

gawędkach.

Na oddziale położniczym wszystko szło swoim

trybem. Paul Sykes zbadał Trish Pendle i zdecydował,

że w celu uniknięcia poważnych powikłań, włącznie

ze śmiercią, grożących dziecku i rodzącej, należy

wybrać metodę prewencyjną, czyli cesarskie cięcie.

Operacja przebiegła bez komplikacji. Dziecko urodzi­

ło się zdrowe. Trish nazwała synka Donovan. Na

razie miała karmić go mamka, o którą postarał się

szpital, gdyż Trish, w związku z planowaną operacją

nerki, została przewieziona na oddział chirurgiczny.

- Mój Boże, Rose, skąd takie prymitywy jak ta

Pendle się biorą? - biadolił Paul podczas lunchu.

-I co z nimi robić? Niechlujne toto, tępe, tłuste i na

dokładkę żadnej odpowiedzialności za wychowanie

dziecka! W takich wypadkach zaczynam wręcz wie­

rzyć w sensowność przymusowej sterylizacji. Wiem,

background image

że mówiąc to, ranie twoje uszy, lecz taka jest po prostu

moja spontaniczna reakcja.

Ranił nie tylko jej uszy. Tak nie godziło się mówić.

Na szczęście nie wszyscy myśleli w ten sposób o Trish.

Rose pamiętała o dowodach sympatii, jakie Leigh i

okazał nieszczęśliwej nastolatce i jej dziecku. W sumie

uznała, że uwagi Paula nie zasługują na odpowiedź,

- Czy dostałaś zaproszenie na pożegnalne przyję-

cie, jakie urządza Caroline? - zapytał Paul.

Kiwnęła głową, jednak bez entuzjazmu.

Strzaskane kości aktorki zrosły się wręcz wzorowo,

co było niewątpliwie zawodowym sukcesem Paula.

Założono jej lżejszy i poręczniejszy gips, w którym

mogła poruszać się o kulach. Cieszyła się na myśl

o powrocie do domu i chciała, żeby inni również

uczestniczyli w jej radości. Bez trudu dostała pozwole­

nie na urządzenie przyjęcia, które miało się odbyć

w stołówce w ostatni piątek sierpnia. Zaprosiła poło­

wę personelu medycznego, to znaczy te wszystkie

osoby spośród lekarzy i pielęgniarek, które pośrednio

i bezpośrednio przyczyniły się do jej powrotu do

zdrowia. Paul miał być honorowym gościem. Rose

i Leigh, jako obecni wówczas przy ofiarach wypadku,

też nie zostali pominięci. Każdy zresztą mógł przyjść

z osobą towarzyszącą. Rose była świadkiem, jak

Tanya Dickenson chwaliła się przed Laurie Moffatt,

iż Leigh zwrócił się do niej z prośbą, aby to ona

wystąpiła w roli jego partnerki. Kiedy to mówiła, w jej

jasnoniebieskich i zwykle zimnych oczach błyszczała

satysfakcja.

Tymczasem walka Rose o dobro matek i ich dzieci

nie słabła. Rzadko jednak takie działania obywają się

bez kosztów i Rose płaciła za swoją aktywność krań­

cowym wyczerpaniem. Dzień pracy lekarza na stażu

i tak był dostatecznie długi. Dodatkowe godziny, jakie

trzeba było poświęcić na zbieranie danych, czyniły go

background image

praktycznie nie kończącym się. W trzecim tygodniu

sierpnia Rose stwierdziła, że goni resztkami sił. W dwa

dni później, asystując doktorowi Rowanowi przy

cesarskim, zasłabła i na chwilę straciła przytomność.

Jedno było pewne jak amen w pacierzu: musiała

odpocząć. Toteż bez słowa protestu pozwoliła zapa­

kować się do taksówki i odesłać do domu.

- Wielkie nieba, co się stało?! - wykrzyknęła ciotka

Maura, kiedy o tak wczesnej i stąd niezwykłej porze

dnia Rose stanęła w drzwiach.

- Wszystko w porządku, ciociu. Po prostu dzisiaj

mam wolne. Gdzie mama?

Maura wskazała palcem na drzwi saloniku, po

czym natychmiast przyłożyła go do ust.

- Sza, Rose, twoja matka konferuje - wyszeptała.

- I zabroniła sobie przeszkadzać pod jakimkolwiek

pozorem.

- Konferuje? A z kim, jeśli wolno wiedzieć? - zapy­

tała Rose.

Nasuwały się tylko dwie możliwości. Mógł to być

ksiądz Naylor lub ich lekarz domowy, doktor Tait.

- Czy wezwała księdza Naylora, żeby się wyspo­

wiadać? - uszczegółowiła pytanie, nie mogąc docze­

kać się odpowiedzi.

- Nie, to jest... ech... - Maura zaczęła się jąkać.

Rose nagle poczuła, że wzbiera w niej podejrzli­

wość. Szybko podeszła do drzwi saloniku. Usłyszała

głos matki oraz swoje imię. Słowo „Rose" powtórzyło

się, ale zarówno teraz, jak i przed chwilą nie wypowie­

działa go Brigid. Padło z ust doktora McDowie'ego,

którego miękki, głęboki głos rozpoznała bez trudu.

Zapukała i nie czekając na odpowiedź otworzyła

drzwi. Matka i Leigh siedzieli przy stole nad jakimiś

dokumentami.

- Co się tutaj dzieje? - zapytała z wyczuwalnym

rozdrażnieniem. - Przychodzisz, Leigh, podczas mojej

background image

nieobecności i ucinasz sobie z mamą pogawędkę na

mój temat. Czy nie za dużo tego dobrego?

Zbliżyła się do stołu, by rzucić okiem na dokumen-

ty, lecz Leigh uprzedził ją i zakrył je leżącą obok

tekturową teczką.

- Nie tak szybko, Rose. Twoja matka i ja mamy

pełne prawo, by się spotykać i rozmawiać, o czym

nam się żywnie podoba. Nie przewidzieliśmy twojego

tak rychłego powrotu.

- Jasne, że nie! - wykrzyknęła rozwścieczona, z po­

bladłą twarzą. - Tyle że ja z kolei mam pełne prawo

wiedzieć. Ostatecznie jestem jej jedyną córką. Nie

pozwolę tu na żadne konspiracje, na żadne szeptanki

skierowane przeciwko mnie! Mamo, proszę, powiedz

mi, o czym rozmawiałaś z tym człowiekiem?

- Nie, Rose, nie.

Matka ukryła twarz w dłoniach, po czym do uszu

przerażonej Rose dobiegł jej stłumiony szloch. Leigh

objął Brigid opiekuńczym ramieniem i zaczął szeptać

jej jakieś słowa pocieszenia. W pewnym momencie

podniósł głowę.

- Bądź tak dobra i zostaw nas samych - powiedział

tonem, który wykluczał wszelką dyskusję. - I nie

zapomnij zamknąć za sobą drzwi.

W osłupieniu, wystraszona, zrobiła to, co jej kaza­

no. Następnie krokiem lunatyczki przeszła do kuchni,

gdzie bez życia padła na krzesło.

- Ależ nie masz się czego obawiać - uspokajała ją

ciotka. - Wiesz przecież, że Brigid zawsze miała, ma

i będzie mieć na względzie tylko twoje dobro. A i dok­

tor McDowie wydaje się być przyzwoitym człowiekiem.

-Wiem, ciociu, wiem! Tylko czuję się taka ode­

pchnięta, gdzieś na marginesie, prawie niepotrzebna

- skarżyła się Rose ze szlochem.

Na widok Leigha, który stanął w drzwiach, szybko

jednak otarła łzy.

background image

- Musisz mi przyrzec, Rose, że nigdy już wobec

Brigid nie zachowasz się w taki sposób. Ona i tak już

dźwiga dostatecznie ciężkie brzemię cierpień - powie­

dział głosem nie znoszącym sprzeciwu. - A więc?

- Przyrzekam - wyszeptała.

- Dobra dziewczynka. A teraz wytłumacz mi swój

stan. Wyglądasz, jakby zmarli ci podczas porodu

matka i dziecko.

Rose zdobyła się na wątły uśmiech.

- Tak źle to nie było. Po prostu zasłabłam przy

cesarskim.

Usłyszawszy to, Maura natychmiast skoczyła po

poduszkę i podłożyła ją pod głowę siostrzenicy.

- Cóż ty wyrabiasz, kobieto?! -wykrzyknął Leigh.

- Chcesz zapracować się na śmierć? Marsz do łóżka!

I nie wstawać mi do jutra rana!

- Ani myślę. Dziś koło północy muszę jeszcze wpaść

na oddział do moich matek. Chodzi o nocne wywiady

w ramach badań, które podjęłam się przeprowadzić.

- Do diabła z badaniami! - rzucił zdecydowanie.

- Nie zdajesz sobie sprawy, jakie to dla mnie

ważne, Leigh. Teraz odpocznę, ale nikt nie odwiedzie

mnie od tej wizyty. Ty również.

- No więc dobrze, Rose - rzekł rozdrażnionym

głosem. - Pójdę i przeprowadzę za ciebie te cholerne

wywiady! Wezmę pióro, notatnik i przemienię się na

dzisiejszą noc w kobietę-z-nożem-w-zębach, w wielo­

czynnościowego robota. Będę pytał, wysłuchiwał, spi­

sywał, zmieniał pieluszki, przystawiał do piersi, sło­

wem: uczynię każde wariactwo, włącznie z seksual­

nym zaspokojeniem siostry Hicks, bylebyś tylko spę­

dziła tę noc w łóżku!

- W porządku - zgodziła się.

Skapitulowała tak szybko, gdyż zaczęła się oba­

wiać, że jeszcze chwila, a wybuchnie histerycznym,

niepowstrzymanym śmiechem.

background image

Kiedy Leigh pożegnał się i poszedł, Maura sko­

mentowała jego wizytę:

- Widać jak na dłoni, że doktor McDowie dba

o ciebie, Rose.

Rose spała przez cały dzień i całą noc. Obudziła

się rześka i wypoczęta fizycznie i psychicznie. Zjadła

obfite śniadanie i poszła do pracy z mocnym po-

stanowieniem podziękowania „długowłosemu dokto­

rowi". Niestety, zajęty był na oddziale ginekologicz­

nym i musiała czekać aż do pory lunchu.

Prawie kończyła swój posiłek, gdy zobaczyła go

z tacą przy barze. Równocześnie usłyszała, jak wołają

go, aby się przysiadł od stolika pediatrów, gdzie

siedział również doktor Cranstone z żoną, Annette.

Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odpowiedział im tylko

zdawkowym uśmiechem, po czym wybrał jej stolik.

- Czy nie przeszkadzam? - zapytał, rozkładając się

ze swoim szaszłykiem baranim, surówką i kawą.

- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.

Uśmiechnęła się.

- Ależ oczywiście, Leigh. Prawdę mówiąc, miałam

nadzieję na to spotkanie.

- Przede wszystkim powiedz mi, jak się czujesz?

- Czuję się zdrowa jak ryba. I to dzięki tobie,

Leigh, za co z całego serca dziękuję. A poza tym

- spuściła oczy na talerz - chciałabym cię prze­

prosić. Zachowałam się wczoraj wobec ciebie i ma­

my głupio, wulgarnie i napastliwie. Dzisiaj wstydzę

się tego.

- A jak się czuje Brigid? - zapytał pośpiesznie.

-Możliwie. Gdy wychodziłam z domu, jeszcze

spała. Twarz miała pogodną, jakby nawiedzały ją tej

nocy jedynie dobre sny.

Z oczu Leigha znikły iskierki wesołości. Została

w nich tylko niezgłębiona czerń. Milczał.

background image

- A ty, Leigh? Jak spędziłeś ostatnią noc? - zapyta­

ła. - Na położniczym musiał panować niezły rejwach...

Przerwała i biegnąc za wzrokiem Leigha spojrzała

w górę. Przy stoliku stał uśmiechnięty Philip Cran-

stone.

- Cześć, Leigh. Cześć, Rose. Przysiądźcie się do

nas. Annette chciałaby usłyszeć ostatnie ploteczki

z położniczego. Zróbcie jej tę przyjemność.

Rose bez słowa spuściła głowę. Natomiast od­

powiedź Leigha zabrzmiała dość bezceremonialnie:

- Przykro mi, Phil. Nie czuję się dzisiaj w nastroju

do plotkowania i żartów. Poza tym prowadzę teraz

ważną rozmowę. Wybacz, stary. I przeproś od nas

małżonkę.

Phil lekko pobladł, wzruszył ramionami i obróciw­

szy się na pięcie odszedł.

- Słuchaj, Rose. Chciałbym ci teraz zaproponować

coś, czego odmówiłem wówczas w gabinecie naszego

starucha. Słowem, chcę wziąć udział w twoich ba­

daniach. Bez wątpienia potrzebna ci pomoc. Tylko

razem możemy podołać temu zadaniu w narzuconym

terminie, nawet jeżeli różnimy się poglądami na spra­

wę. Zresztą odmienność stanowisk sprawi jedynie,

że końcowe wnioski będą bardziej obiektywne i wy­

ważone.

Nagle spojrzenie Rose stało się badawcze. Szukała

w twarzy Leigha śladu jakichś ukrytych pobudek.

Zlękła się, że jej tezy zostaną rozwodnione lub ukaza­

ne w fałszywym świetle.

- Czy mam rozumieć, że nie popierasz już doktora

Cranstone'a? - zapytała bez ogródek.

- Powiedzmy raczej, iż zależy mi w równym stop­

niu jak tobie, by nasze grube ryby dostały rzetelny,

dobrze udokumentowany raport, który, miejmy na­

dzieję, zostanie opublikowany w którymś z lekarskich

periodyków. A jeśli przedrukuje go jakieś pismo

background image

kobiece, to tym lepiej. Tyle że musimy operować

faktami, nie anegdotami.

Spojrzenie Rose złagodniało. Patrzyła na swego

byłego przeciwnika, nieświadoma przemiany, jakiej

ulega w tej chwili jego romantyczna dusza.

- Powiedz mi, Leigh, czy minionej nocy wydarzyło

się coś, co spowodowało tę zmianę w twoim stosunku

do mnie?

Potrząsnął głową.

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, Rose.

Nie zmieniam poglądów w ciągu dwóch godzin, nawet

gdyby obfitowały one w dość szokujące doświadcze­

nia. Musimy przede wszystkim oczyścić się z emocji.

No więc jak, przyjmujesz moją wyciągniętą rękę?

Rose westchnęła.

- Przyjmuję. Raz kozie śmierć.

Uśmiechnął się. Znane jej dobrze ogniki znów

zatańczyły w jego oczach.

- A teraz zmieńmy temat. Myślę, że pracę trzeba

przeplatać rozrywką, i właśnie czegoś takiego po­

trzebujesz. Otóż wdzięczny mąż jednej z moich pac­

jentek, chcąc mnie uszczęśliwić, podarował mi... Zga­

dnij, co?

- Nie mam pojęcia - odparła lekko zaintrygowana.

- Dwa bilety na „Burzę" Szekspira. Co ty na to?

- A Tanya nie chce iść?

- Ma dzisiaj dyżur. Poza tym nie jestem pewien,

czy przepada za klasyką.

- Ja również. To znaczy również mam dyżur.

Rose nie wiedziała, czy cieszyć się, czy też smucić

z tego powodu.

- Wiem, z tym że doktor Rowan zaofiarował się

przejąć twoje obowiązki na te kilka godzin. Zostanie

w szpitalu aż do naszego powrotu. Tak jak my

wszyscy, on również przejmuje się tobą. Urazisz go,

odrzucając jego ofertę.

background image

Rose przez chwilę się wahała. W końcu potrząsnęła

głową.

- Przykro mi, Leigh, ale nic z tego.

- Przykro mi, Rose, ale to musi wypalić - rzekł

stanowczym tonem, pochylając się do przodu. - Jeśli

będziesz uparta, pójdę i poskarżę się twojej matce. Czy

chcesz ją jeszcze bardziej przygnębić? I tak już w dosta­

tecznym stopniu zamartwia się, że za dużo pracujesz.

Przeczucie podpowiadało jej, że gotów naprawdę

to zrobić. Poddała się.

- Cóż, widzę, że nie mam wyboru, Leigh.

Po gorącym dniu nastał ciepły i miły wieczór.

Południowo-zachodni wietrzyk oczyszczał miasto

z nagrzanego, ciężkiego od spalin powietrza. Rzęsiście

oświetlona bryła teatru nasuwała na myśl porównania

ze świątynią magii, azylem fantazji, arką pięknego

słowa. Dzień w dzień podczas tego letniego sezonu

elegancka publiczność zapełniała widownię, aby na­

cieszyć oczy i uszy ostatnią z trzydziestu sześciu sztuk

Maga ze Stratfordu, dramatyczną baśnią, w której

zawarł on całą swoją dojrzałą mądrość.

- Ciekawa jestem - powiedziała Rose, zajmując

miejsce - jak inscenizator poradził sobie z pierwszą

sceną burzy na morzu.

- Obawiam się, że jeśli potraktował rzecz realis­

tycznie, to przyjdzie nam rozejrzeć się za jakąś kłodą,

żeby nie zatonąć - zażartował Leigh.

Leigh w swoich żartach niezbyt daleko odbiegł od

prawdy. Po chwili bowiem, za skinieniem czarodziej­

skiej różdżki Prospera, niebo zarysowały błyskawice

i zagrzmiały pioruny, wicher rzucił góry wody na

nieszczęsnych śmiertelników, a liny statku pękały

niczym pajęcze nici. Żagle poszły w strzępy, okręt

zaczął się rozpadać, zaś krzyki i żale załogi, która

spojrzała w oczy bezlitosnej śmierci, głuszyło wycie

background image

oceanu. Ale książę-czarodziej zadbał, by nikomu nic

złego się nie stało. Jego zamiary były dobrotliwe,

a jego sługa Ariel, duch powietrza, swoim cudownym

śpiewem najpełniej je wyraził:

Posplatajcie wasze dłonie!

Gdy całunki, gdy pieszczoty

Ukołyszą morskie tonie,

Suńcie po nich krok wesoły

I zanućcie ze mną społy*

I stała się rzecz dziwna. Rose i Leigh spojrzeli na

siebie i bez słowa, posłuszni Arielowi, ujęli się za ręce.

A kiedy śliczna Miranda, córka Prospera, i Fer­

dynand, królewicz neapolitański, wyznali sobie mi­

łość, Rose poczuła na swoim policzku delikatny po­

całunek Leigha. Z tą chwilą scena przed jej oczami

poszybowała ku niebu i Rose całą duszą doznała

cudowności istnienia. Lecz aby czar nie rozpłynął się

zbyt szybko, odwróciła głowę i Przyjąwszy ustami

usta mężczyzny utonęła w pocałunku słodszym od

śpiewu Ariela.

Sztuka dobiegła końca. Roztopiła się baśniowa

rzeczywistość. Długo trwały oklaski. Kiedy zamilkły,

Rose poczuła, że ma łzy na policzkach.

-I jak, Rose? - zapytał Leigh głosem doktora

McDowie'ego.

- Nie chcę wracać do rzeczywistości, Leigh - od­

parła ze smutkiem.

Ujął ją za ramię i uścisnął.

- To było cudowne przedstawienie, i to pod każ­

dym względem. Chodź, przygotowałem na dzisiaj

jeszcze jedną niespodziankę.

* Tłum. Leon Ulrich

background image

Zaprowadził ją za kulisy i chciał już zapukać do

którychś z rzędu drzwi, gdy otworzyły się nagle

i stanął w nich aktor, który grał Bosmana w pierwszej

i ostatniej scenie.

- Cześć, Bosmanie. Widzę, że właśnie wychodzisz.

Pójdziemy więc razem na parking.

- Cześć, stary chłopie. A co to za czarnowłosa

piękność stoi u twego boku?

- Rose, pozwól, że ci przedstawię mego młodszego

brata, Andrew - rzekł Leigh, szczerząc zęby w uśmie­

chu. - Może jeszcze nie aktor, lecz klown całą gębą.

Właśnie debiutuje na deskach tego teatru.

Rose nawet nie starała się ukryć przyjemnego

zaskoczenia.

- Co za miła niespodzianka! Leigh, dlaczego nie

powiedziałeś mi podczas przedstawienia, że patrzę na

twojego brata? Nigdy ci tego nie wybaczę. Byłeś

wspaniały, Andrew, wszyscy byliście wspaniali.

Zaczęli komentować reżyserię, grę poszczególnych

aktorów, dekoracje i kostiumy. W pewnym momencie

Andrew zmienił temat.

- Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego puściłeś kan­

tem internę i wlazłeś w skórę stażysty na oddziale

położniczym. Jeżeli wszystkie lekarki są tam takie jak

Rose, to ja również jestem gotów zrezygnować ze

sceny i witać głębokim ukłonem rodzące się dzieci.

- Dość błaznowania, braciszku - powiedział Leigh.

- Wiedza z zakresu położnictwa, ginekologii i pediatrii

będzie mi bardzo pomocna w mojej prywatnej prakty­

ce. Jako lekarz domowy i rodzinny, którym mam

nadzieję zostać, nie mogę znać się przecież tylko na

wątrobie czy nerkach. - Westchnął i spojrzał na

zegarek. - Niestety, Bosmanie, musimy się rozstać. Jeśli

nie zjawimy się o oznaczonej godzinie w szpitalu,

posiekają nas na drobne kawałki. W takim razie do

zobaczenia przy okazji jakiegoś innego przedstawienia.

background image

- Do zobaczenia. Żegnaj, słodki książę i ty piękna

księżniczko - odparł Andrew, składając na policzku

Rose braterski pocałunek.

Wracali do Beltonshaw w milczeniu. Rose tylko

ciałem była w samochodzie, jej dusza została w tea­

trze, zaś myśli krążyły wokół tamtej chwili, kiedy ona

i Leigh, częściowo tylko świadomie, spełnili życzenie

starego Prospera. Czy biły wówczas ostrzegawcze

dzwony? Być może biły, lecz ona ich nie słyszała.

Inaczej przecież pomyślałaby o Paulu!

- Paul zdziwi się, kiedy usłyszy, gdzie byłam

- zauważyła, przerywając milczenie.

- Powiedz mu, że zjeżdża do Manchesteru Edna

Everage. Być może to go zainteresuje - rzucił zimnym

głosem Leigh.

- Przepraszam, ale sama lubię Ednę. Wszystko

zależy od tego, w jakim w danym momencie jesteśmy

nastroju.

- Racja. Lecz Edna musiałaby wznieść się na wyży­

ny, żeby wyciągnąć Sykesa z kobiecego bloku na

oddziale chirurgii.

Rose zmarszczyła brwi.

- Co chesz przez to powiedzieć? Dlaczego psujesz

uroczy wieczór?

- Och, Rose, Rose. Jak ty w ogóle możesz to

wszystko znieść? Czy nie obraża cię fakt, że on niczego

nie widzi poza nogą tej aktorki?

Rose zesztywniała. Dlaczego Leigh McDowie stał

się nagle tak nieprzyjemny? Czyżby powodowała nim

zazdrość? Myśl ta zaintrygowała ją, lecz po chwili

wydała się zwyczajnie śmieszna.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przygotowania do pożegnalnego przyjęcia Caroli-

ne Trench były na ukończeniu. Aktorka wynajęła

renomowaną firmę, organizującą tego typu imprezy,

a ponieważ utrzymała się piękna pogoda, podjęto

decyzję o zorganizowaniu zabawy pod gołym niebem,

w ogrodzie na tyłach szpitalnego budynku.

Lista gości wydłużyła się o sławy i znakomitości ze

światka telewizyjnego i filmowego, co z pewnością

podniosło temperaturę oczekiwania na ów od dawna

już zapowiadany ostatni piątek miesiąca. Aż wreszcie

dzień ten nadszedł. Było bardzo gorąco, a nieruchome

powietrze zdawało się gęste jak zupa. Wszyscy goście

pocili się przy najmniejszym ruchu. Dwie ciężarówki

przywiozły pół tuzina dość pokaźnych rusztów oraz

chyba tonę węgla drzewnego. Na trawnikach porozsta­

wiano ogrodowe stoliki i krzesła, zaś na zaimprowizo­

wanym podium zaczęto instalować mikrofony, głośniki

i światła. Każde drzewo przybrano girlandami żaró­

wek, aby po zapadnięciu zmroku móc bawić się dalej.

Nie mogło zabraknąć, rzecz jasna, dziennikarzy

i reporterów, a wśród nich wszędobylskiego Rogera

Maynarda. Każda, nawet najmniejsza lokalna gazeta

przysłała swoją delegację, która toczyła bój o lepsze

miejsca z kolegami z innych redakcji. Nazwisko Caro-

line Trench działało bowiem jak magnes i przysparza­

ło czytelników.

Rose do ostatniej chwili miała nadzieję, że nawał

pracy uniemożliwi jej udział w zbiorowej imprezie

background image

przy rożnach, lecz jakby fatalnym zrządzeniem losu

tego dnia zjawiła się na oddziale tylko jedna ciężarna

i nic nie wskazywało, aby zanosiło się na więcej

porodów. Pozostawała jeszcze najważniejsza kwestia.

Otóż Rose poczuwała się do obowiązku towarzysze-

nia Paulowi, kiedy ten, w roli gościa tym razem, I

będzie witany przez gospodynię wieczoru, Caroline

Trench.

Patrząc w lustro, zadała sobie pytanie, które drę­

czyło ją od dawna. Kim jest właściwie dla Paula?

Narzeczoną? A może, by użyć trochę staroświeckiego

słowa, kochanką? Zmarszczyła brwi. Byli ze sobą

zaręczeni. Mniejsza z tym, że nieoficjalnie, gdyż

wszyscy o tym wiedzieli, tak jak wszyscy wiedzieli

o istnieniu ich miłosnego gniazdka w campingowej

przyczepie w Nethersedge. Ostatni raz byli tam przed

dwoma miesiącami. Czyż zatem mogło dziwić, że Paul

ochłódł cokolwiek w swych uczuciach i już nie po­

święcał jej całego swojego wolnego czasu? Zresztą,

nawet gdyby chciał poświęcić, to ona, przytłoczona

pracą i dodatkowymi obowiązkami, nie mogła zaofia­

rować mu ani minuty.

Tak czy inaczej przy najbliższej okazji powinna

przeprowadzić z nim szczerą rozmowę. Jeżeli nadal

będzie zapewniał ją o swojej miłości, to ona, Rose,

musi postawić kwestię oficjalnych zaręczyn i wyzna­

czenia orientacyjnej daty ślubu.

Ponownie spojrzała w lustro, tym razem z przyjem­

nością. W długiej sukni z karmazynowego brokatu,

z głębokim wycięciem na plecach wyglądała wręcz

oszołamiająco. Kryształowe kolczyki w kształcie wi­

siorków na tle kruczoczarnych włosów przypominały

dwie roziskrzone gwiazdy na tle nocnego nieba. Lecz

bez wątpienia najciekawsze były okolone długimi

rzęsami ciemnoniebieskie oczy. Zachował się w nich

bowiem ślad tamtego pytania z teatru o granicę

background image

pomiędzy rzeczywistością realną a tą ze świata magii

i czarów.

Kiedy zjawiła się w przemienionym w teatralną

scenerię i rozbrzmiewającym miłą muzyką ogrodzie,

nie tylko Paul Sykes, lecz również inni koledzy wyra­

zili mimiką i słowem swój zachwyt piękną i elegancką

koleżanką. Tylko Leigh McDowie, który przyszedł

w towarzystwie triumfalnie młodej i jasnej Tanyi

Dickenson, ograniczył się do badawczego, trochę

melancholijnego, trochę ironicznego spojrzenia.

Wkrótce też zaczęli napływać goście spoza szpitala.

Rozpalono ogień pod rożnami. W powietrzu rozeszła

się smakowita woń kiełbasek i szaszłyków.

Nagle zrobiło się wietrznie i chłodno. Do dźwięków

muzyki i rozmów dołączył szelest liści. Wiatr napędził

chmury, które przesłoniły chylące się ku zachodowi

słońce. Na obnażonych ramionach pań pojawiła się

gęsia skórka. Sięgnięto po szale i narzutki.

Rozpoczęła się część oficjalna. Paul Sykes wpro­

wadził na estradę Caroline Trench i pomógł jej usiąść

na przygotowanym tam specjalnie dla niej krześle.

Aktorka, niewątpliwie zachwycająca w swej białej

jedwabnej sukni ze złotym paskiem, biła jednak inne

panie nie tyle elegancją czy urodą, co przede wszyst­

kim szczęściem promieniującym z jej twarzy.

Powitała wszystkich gości, dziękując im za przyby­

cie, a następnie, trzymając mikrofon przy ustach,

z wprawą zawodowej aktorki zwróciła się do Paula

Sykesa, który stał w pobliżu jej krzesła.

- A teraz, korzystając z tej miłej okazji, chciałabym

wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi Paulowi

Sykesowi, który uratował moją nogę, a tym samym

moją aktorską karierę, a tym samym moje życie.

Słowa zresztą nie są w stanie oddać tego, co czuję.

Ten szpital oraz jego personel na zawsze pozostaną

w mym sercu. Ale szczególne w nim miejsce będzie

background image

zajmował najlepszy z chirurgów i fantastyczny czło-

wiek, Paul Sykes, mój doktor, mój cudowny doktor.

Paul Sykes pochylił się, by pocałować dłoń aktorki,

lecz ona zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła ob-

sypywać namiętnymi pocałunkami.

Rozległy się oklaski, wesołe okrzyki i gwizdy.

Błyskały flesze aparatów. Szczery entuzjazm ogarnął

też pacjentów okupujących okna szpitalnego budyn­

ku.

- T o ci heca! - skomentował Leigh na użytek

Tanyi, lecz Rose, która stała w pobliżu, usłyszała

jego słowa.

-I to chyba dość przykra dla doktor Gillis, zwa­

żywszy na jej związek z Paulem Sykesem - dodała

pielęgniarka.

- Nie przejmuj się, taka piękna kobieta jak Rose

nie zostanie długo sama - powiedział Leigh oschłym,

jakby drewnianym głosem. - Poza tym rozumiem tego

Sykesa, że smakują mu usta Caroline, lecz ja chciał­

bym popróbować smaku czegoś z rusztu. Jestem

wściekle głodny, a w każdej chwili mogą mnie wezwać

na oddział.

Rose modliła się w duchu, aby Leigh i Tanya nie

dostrzegli jej i nie zorientowali się, że wszystko sły­

szała. Odetchnęła dopiero wówczas, kiedy na skutek

falowania tłumu oddaliła się od nich na dostateczną

odległość. Czuła się upokorzona zarówno słowami

Leigha i Tanyi, jak i sceną na estradzie. Gniew

zabarwił jej policzki. Postanowiła, że machnie ręką na

to całe przyjęcie i wróci do matki i ciotki. I gdy była

już blisko wyjścia, niespodziewanie natknęła się na

ludzi, których bardzo lubiła: doktora Okoje, anestez­

jologa, z żoną Susannah oraz Lewisa Granta, też

anestezjologa, z żoną Fay.

Fay i Rose były przyjaciółkami, a że praktycznie

nie widziały się od wesela Grantów, na którym Rose

background image

wystąpiła w roli druhny, miały wiele tematów do

poruszenia.

- Czy to prawda - zagadnęła Fay, kiedy już do

woli się wyściskały - że masz teraz pod sobą Leigha

McDowie'ego? Szampański facet. Czy wciąż otacza

go rój omdlewających z zachwytu dziewcząt? Dobrze

choć, że Paul ma na ciebie oko, bo byłabyś jego

następną ofiarą.

- Nie ma obawy! - odparła Rose, nieco zmieszana

żartami przyjaciółki. - Aktualnie interesuje się jedną

z pielęgniarek, młodą, lecz nie w ciemię bitą dziewczy­

ną, która wie, czego chce. A wszystko wskazuje na to,

że chce właśnie Leigha McDowie'ego.

- Oho! Wyczuwam w twoim głosie nutkę urażonej

kobiecej ambicji - powiedziała Fay, puszczając oko.

- Przecież już wróble na dachach ćwierkają, że wspa­

niały, olśniewający Leigh niemal codziennie odwiedza

swoją szefową w jej domu.

- Faktycznie, przychodzi do mojego domu, ale

niestety czy „stety" nie do mnie. Zaprzyjaźnił się

z moją matką i wydaje się, że jest to wyjątkowo

serdeczna i głęboka przyjaźń. Zaczęła się tutaj, w tym

szpitalu, gdzie Brigid miała operację.

- Tak, słyszałam, że twoja mama leżała na gineko­

logii - powiedziała Fay, tym razem już poważnym

głosem. - Ale chyba wszystko w porządku?

- Przeciwnie, Fay. Nie mogę mieć dużych nadziei.

-Och, Rose, jakże mi przykro! - Twarz Fay

wyrażała szczere współczucie. - A może przyjecha­

łabyś do nas ze swoją mamą na weekend? Barfylde

to urocza miejscowość i skończyliśmy już urządzanie

domu.

- Nie sądzę, żeby mama chciała wyjeżdżać w tej

chwili gdziekolwiek. Zresztą przyjechała do nas jej

siostra, która się nią opiekuje. Tak czy inaczej, dzię­

kuję, Fay.

background image

- To może wybrałabyś się z Paulem? - nalegała

młoda kobieta.

-Wierz mi, bardzo bym chciała, ale ostatnio

wszystko tak jakoś mi się układa, że nie mogę ruszyć

się z Beltonshaw - odparła Rose głosem, który roz­

płynął się w półtonach melancholii i smutku.

Zaraz jednak uśmiechnęła się i odrzuciwszy głowę

do tyłu poszła z przyjaciółmi w kierunku rozstawio­

nych stolików, gdzie już czekały na nich upieczone na

ruszcie, rumiane i wonne mięsiwa.

Wiatr rozwiewał zapachy, porywał ze stołów pa­

pierowe chusteczki i szumiał w koronach drzew.

Na trawniku pomiędzy podium a stolikami pojawił

się wózek inwalidzki, na którym siedziała Caroline

Trench. Z tyłu, w roli pielęgniarza, kroczył Paul

Sykes, po bokach zaś ciągnęło roześmiane i rozbawio­

ne towarzystwo z telewizji. Na obrzeżach grupy uwi­

jali się niezmordowani fotoreporterzy.

- Rose, kochanie, gdzie się podziewałaś? - zapytał

Paul, pomagając aktorce przesiąść się z wózka na

krzesło. - Cześć, Lewis, jak leci, przyjacielu? Zdaje

się, że nie przedstawiłem cię jeszcze Caroline?

Do prezentacji jednak nie doszło. Nagle tuż ponad

ich głowami pojawił się na niebie jęzor błyskawicy,

a zaraz potem rozdarł powietrze ogłuszający grzmot.

Wiatr zawył, jak gdyby przestraszony gniewem nie­

bios, i z gwałtownością rzucił się na ludzi i przed­

mioty. Tu pofrunął jakiś szal, tam znów szybował

obrus, niczym resztka porwanego żagla. Gromy za­

częły się sypać jeden za drugim, głusząc piski kobiet

i krzyki mężczyzn, którzy nawoływali do spokojnego

odwrotu w kierunku głównego wejścia do szpitala.

Kiedy zaś zgasło światło, zapanował ogólny chaos.

Jakby tego jeszcze było mało, z czarnej, skłębionej,

ciągnącej się aż po horyzont chmury lunęły na spie­

czoną letnimi upałami ziemię całe potoki deszczu.

background image

Ogniska pod rusztami zaczęły syczeć i parować. Go­

ście, biegnąc w kierunku budynku, instynktownie

zarzucali na głowy marynarki lub narzutki, jak gdyby

mogło to ich uchronić przed całkowitym przemocze­

niem. Ktokolwiek wpadał do holu, niewiele różnił się

od skąpanego w balii kota czy kury.

Nie zatrzymując się, Rose pobiegła prosto na

oddział, gdzie wiatr narobił trochę szkód i bałaganu,

zanim pielęgniarkom udało się zamknąć okna. Więk­

szość matek w dużej sali tuliła opiekuńczo w ramio­

nach swoje pociechy i słuchała barwnego opowiada­

nia siostry Hicks o niemieckich nalotach bombowych,

które ta starsza kobieta pamiętała z okresu dzieciń­

stwa. Siostra Hicks w co drugim zdaniu podkreślała,

że było to p r a w d z i w e niebezpieczeństwo

w odróżnieniu od tej niewinnej burzy z piorunami,

która nie zrobi nikomu krzywdy, chyba tylko ptakom

na drzewach. Jednak dwie czy trzy pacjentki, w ata­

wistycznym lęku przed gniewem żywiołów, nakryły

głowy poduszkami.

W pokoju dla personelu było tłoczno, a ponieważ

każda z przemoczonych osób chciała się napić gorącej

herbaty, zabrakło plastikowych kubków. Rose pamię­

tała, że cały ich zapas znajduje się w przechowalni

bielizny i sprzętu na końcu korytarza.

Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, stanęła

jak wmurowana. Zobaczyła Paula i Caroline sple­

cionych w uścisku tak mocnym, że wydawali się

jedną istotą. Caroline wydała cichy okrzyk. Paul

odwrócił głowę.

- Przepraszam - wybąkała Rose. - Nie wiedzia­

łam, że ktoś jest tutaj.

Odwracając się, uderzyła kostką o podnóżek sto­

jącego z boku wózka Caroline. Zabolało.

- Cholera! - zamruczała i zatrzasnęła za sobą

drzwi.

background image

Na korytarzu pomyślała, że po kubki musi pójść

teraz aż do bufetu. Przyniosła je i mogła wreszcie wraz

z innymi rozgrzać się gorącą herbatą.

Pijąc ją, zadała sobie pytanie, skąd ten spokój, ta i

chłodna obojętność? Chyba stąd, pomyślała, że scena

w przechowalni w gruncie rzeczy jej nie zaskoczyła.

Od jak dawna podświadomie wiedziała o zaślepieniu

Paula piękną Caroline? Niewykluczone, że od samego

początku, to znaczy od tamtego dnia wypadku na

autostradzie, który dla niej był zarazem dniem boles­

nej cezury, związanej z chorobą matki.

Po godzinie burza osłabła. Wiatr ucichł, grzmoty

oddalały się. Goście zaczęli się rozjeżdżać. Rose stała

przy oknie i patrzyła na migoczące w prześwitach

pomiędzy chmurami pojedyncze gwiazdy. Czuła go­

rycz i żal. Bezgranicznie zaufała mężczyźnie, który ją

zawiódł. Na myśl jednak o Nethersedge żal ustąpił

miejsca wstydowi. To siebie raczej powinna winić, nie

zaś mężczyznę, który szepcząc słodkie słówka brał ją

w ramiona. I czy ostatecznie tam, w teatrze, oszoło­

miona śpiewem Ariela, nie dopuściła się zdrady?

Dochodziła już północ, kiedy Rose zdecydowała

się zadzwonić po taksówkę. Specjalnie czekała do tak

późnej pory. Nie czuła się na siłach stawić czoło

pytaniom ciotki i matki. Pragnęła zastać je w łóżkach

i tym samym odłożyć wszystko do jutra.

Podniosła słuchawkę i wykręciła numer radio-taxi.

Po drugiej stronie odezwał się miły głos dyżurującej

dziewczyny. I w tym momencie Rose poczuła, że nie

wolno jej odjeżdżać, że musi zostać w szpitalu. Prze­

czucie to oddziaływało na nią niczym bezwzględny

nakaz, któremu trzeba się podporządkować. Jak gdy­

by niewidzialna ręka spoczęła na jej ustach i nie

dawała sformułować zamówienia. Mimo zmęczenia

i przygnębienia bez słowa odłożyła słuchawkę. Była

background image

zaskoczona własnym zachowaniem, a równocześnie

coś jej mówiło, że postąpiła słusznie. Pozostawało

tylko jedno zasadnicze pytanie: co teraz pocznie ze

sobą w tej brokatowej, karmazynowej sukni i z kol­

czykami w uszach?

Odpowiedź, jakiej udzielił jej wewnętrzny głos,

brzmiała: powinna natychmiast, nie tracąc ani sekun­

dy, udać się na oddział do swoich matek.

I znów poczuła się zaskoczona, że pozornie podej­

muje jakieś decyzje, a faktycznie wszystko rozgrywa

się poza jej wolą i świadomością. Że jest posłuszna

czemuś, co może być tylko psychiczną anomalią.

Kiedy zadyszana stanęła w drzwiach pokoju dla

personelu, obecna tam pielęgniarka rozmawiała przez

telefon.

- Więc jest pani całkowicie pewna, że doktor Gillis

nie wróciła jeszcze do domu? W takim razie może wie

pani, pani Gillis, gdzie w tej chwili... Och, prze­

praszam, myślałam, że rozmawiam z matką. Dzwonię

ze szpitala...

- Powiedz mojej ciotce - odezwała się Rose, wcho­

dząc do środka - że jestem tutaj, bo inaczej rozchoruje

się z niepokoju o mnie.

- Już wszystko w porządku. Doktor Gillis właśnie

się pojawiła. Musiała otrzymać wiadomość od kogoś

innego. Przepraszam, że niepokoiłam panią o tak

późnej porze, ale jest nam tutaj bardzo potrzebna.

Pielęgniarka odłożyła słuchawkę i spojrzała na

Rose oczami, z których wyzierała panika.

- Och, doktor Gillis, dzięki Bogu, że nie zdążyła

pani jeszcze opuścić szpitala. Ta Westbrook z ciążą

bliźniaczą zaczęła rodzić podczas burzy, lecz nie

pisnęła nikomu o pierwszych skurczach. Równocześ­

nie z policji otrzymaliśmy telefon, że doktor Rowan

miał wypadek samochodowy i nie będzie mógł przy­

jechać. Są tylko doktor McDowie i siostra Grierson.

background image

Rose, nie zwlekając, poszła na porodówkę. West-

brook leżała na plecach z rozstawionymi nogami

i podłożoną pod pośladki twardą, klinową poduszką.

Angela Grierson pochylała się nad rodzącą i delikatną

perswazją zachęcała ją do aktywnego współdziałania.

Leigh McDowie czekał w pełnej gotowości na poja-

wienie się główki pierwszego dziecka.

Rose jednym spojrzeniem ogarnęła zastaną sytua-

cję. Przede wszystkim zauważyła, że brakuje jednego

przyrządu i jednej osoby: kroplówki i pediatry. Na-

stępnie przypomniała sobie, że ostatnie badanie Lyn-

ne Westbrook wykazało niprawidłowe położenie jed­

nego z bliźniąt w macicy, co groziło kolizją płodów,

krwotokiem, a w konsekwencji nawet śmiercią dru­

giego dziecka.

- Strasznie mi przykro, że ściągnęliśmy cię tutaj

- powiedział Leigh - lecz nie mieliśmy wyboru. Bóg

jeden wie, co wydarzyło się Rowanowi, więc ty musisz

tu wszystkim kierować. Jeszcze nigdy nie odbierałem

bliźniąt, a sama teoria to za mało.

- Czy wezwaliście pediatrę?

- Tak. Doktor Vane, asystentka doktora Cransto-

ne'a, już jedzie - potwierdziła Angela Grierson. - Lyn-

ne poczuła bóle przed dziesiątą, lecz nie skojarzyła ich

z porodem. O jedenastej trzydzieści odeszły wody

płodowe, a przed kwadransem stwierdziłam pełne

rozwarcie ujścia szyjki macicy.

-Doktorze McDowie, proszę naciąć krocze

i przygotować się do odebrania pierwszego dziecka

- powiedziała Rose, nakładając fartuch. - Siostro,

potrzebuję kroplówki, gdyż musimy się liczyć z od­

wodnieniem ustroju i zmianą zawartości elektro­

litów. Cicho, Lynne, kochanie, twoje dzieci będą

maleńkie, ale zrobimy wszystko, by były zdrowe.

Wykonuj wszystkie polecenia doktora McDo-

wie'ego.

background image

-

Chyba go mamy, widzę potylicę! - wykrzyknął

Leigh podenerwowanym głosem, po czym cały skon­

centrował się na przeciskaniu się główki.

Wpadła doktor Vane, zadała Rose kilka pytań

i zaraz sprawdziła stan aparatury tlenowej przy in­

kubatorach.

Gdy główka się wytoczyła, siostra Grierson usu­

nęła miękkim ssaczkiem pokłady śluzu z nosa i ust

dziecka. Urodzenie się barków i całego tułowia

przebiegło już bardzo szybko. Chłopiec przekazany

został w ręce doktor Vane, a kiedy złapał pierwszy

oddech i pociesznie zamiauczał, wszyscy uśmiechnęli

się z ulgą.

Leigh dokonał odpępnienia, uprzednio starannie

podwiązawszy pępowinę również od strony łożyska,

aby w razie istnienia połączeń naczyniowych w łożys­

ku drugie dziecko nie wykrwawiło się przez pępowinę

pierwszego.

Korzystając z przerwy w skurczach macicy, Rose

przystąpiła do badania położenia drugiego z bliźniąt.

Jej ustalenie nie było pocieszające.

- Położenie poprzeczne. Siostro, rękawiczki! Zary­

zykuję obrót wewnętrzny i ręczne wydobycie płodu.

- Czy robiłaś to już kiedyś? - zapytał Leigh ściszo­

nym głosem.

- Nie, ten zabieg rzadko jest dzisiaj stosowany.

Trudno. Na cesarskie cięcie nie mamy czasu ani

warunków. Przedtem jednak musimy uśpić Lynne.

Nie mamy też czasu, aby ściągnąć tu z domu jakiegoś

anestezjologa. Ty, Leigh, będziesz musiał wziąć na

siebie jego obowiązki.

Leigh kiwnął w milczeniu głową, po czym zlecił

siostrze Grierson wyjąć z szafki ampułkę pentothalu.

Siostra-stażystka, ta, która dzwoniła do domu Rose,

przytoczyła z sali operacyjnej wózek z aparaturą.

Narkoza została podana, rodząca zasnęła. Oddychała

background image

teraz przez maskę tlenową. Puls wskazywał, że żad­

nego niebezpieczeństwa z tej strony nie należy się

chyba spodziewać.

Leigh spojrzał wymownie na Rose, jakby pod­

powiadając, że teraz jej kolej i że, o ile to możliwe,

musi się pośpieszyć.

Tak, pośpiech był jak najbardziej wskazany! Rose

wzięła głęboki oddech, poleciła się Bogu i przystąpiła

do zabiegu.

Wszystkie swoje czynności przekładała na słowa,

aby zespół orientował się w aktualnym stanie rzeczy,

-Teraz wkładam rękę przez rozwarcie szyjki,

dotykam nogi, nie, ramienia, nie, nogi, ujmuję pal-

cami piętę, ciągnę, opór słaby, jest, wyszła, pokazuje

się noga, widzę pośladki, to dziewczynka, a teraz

druga noga, wyłania się samoistnie, obluźniam pę-

powinę...

- Czy pulsuje? - ośmielił się zapytać Leigh.

- Wydaje się, że tak. Na pewno tak. Wyłania się

jedno ramię, dotykam zgięcia w łokciu, obrót całego

ciała, widzę oba ramiona i barki, została jeszcze

główka...

Cisza, jaka zapadła w tym momencie, oznaczała

jedno: nadszedł kulminacyjny moment porodu w po­

łożeniu miednicowym.

Rose wyciągnęła rękę.

- Siostro, kleszcze! - Następnie zaś dodała dla

wyjaśnienia: - Nie będę nimi wyciągała główki, Leigh, ;

lecz użyję ich w celu zabezpieczenia jej przed zbyt

gwałtownym wypchnięciem i szkodliwym wpływem

różnicy ciśnień... Wprowadzam teraz obie łyżki, zbli­

żam je ku sobie, sprawdzam, czy nie zostały uchwyco­

ne tkanki miękkie kanału rodnego, łyżki tworzą teraz

coś w rodzaju ochronnego kasku wokół główki dzie­

cka, główka wytacza się, piękna, kochana, cudowna

główka...

background image

I faktycznie, główka wytoczyła się z jakąś pełną

wdzięku powolnością. Znów siostra Grierson użyła

ssaczka do oczyszczenia ze śluzu dróg oddechowych

noworodka i ponownie podczas tego długiego porodu

usłyszeli radosny hymn życia.

Rose zamknęła oczy. Jej ryzykowna gra skończyła

się sukcesem. Na jej twarzy malowało się błogie

odprężenie. Spojrzała na Leigha i na widok jego

kciuka wzniesionego ku górze uśmiechnęła się pro­

miennie.

Następnie spojrzała na obie kruszyny. Leżały już

w ciepłym domku inkubatora, bliźniacze, a jednak

różniące się wagą ciała i płcią. Chłopiec ważył trzysta

gram więcej od swojej siostrzyczki.

Ale była to tylko krótka przerwa w jeszcze nie

zakończonej pracy. Rose spodziewała się obfitego

krwawienia i rzeczywiście, po wydaleniu łożyska na­

stąpił krwotok. Zastosowano więc dożylny wlew kro­

plowy na usunięcie niedowładu nadmiernie rozciąg­

niętej macicy. Rose poleciła również podanie anty­

biotyków, aby zapobiec infekcji, częstej w tego typu

porodach.

Leigh zaaplikował matce dawkę czystego tlenu, po

której zaczęła ona cicho jęczeć i ruszać głową na boki.

- W porządku, Lynne, już po wszystkim. Urodzi­

łaś chłopca i dziewczynkę. Dwa małe cuda.

Drzwi otworzyły się i wszedł pobladły na twarzy

David Rowan.

- Mój Boże, Rose, co za noc! - Rozejrzał się i od

pierwszego rzutu oka zorientował się w sytuacji.

- Gratulacje z powodu przyjęcia bliźniąt. Wiem, że

nie było to łatwe. Strasznie mi przykro, ale musiałem

umieścić Eve na ginekologii. Poroniła i jest komplet­

nie załamana.

Wracali z przyjęcia i na mokrej nawierzchni wpadli

w poślizg. Uderzyli w słup latarni. Samochód nadawał

background image

się już tylko do kasacji, lecz oni, dzięki pasom, nie

odnieśli żadnych zewnętrznych obrażeń. Niestety, na

skutek wstrząsu spowodowanego uderzeniem i psy-

chicznego szoku, Eve, która była w trzecim miesiącu

ciąży, straciła dziecko.

David ze smutkiem przyjmował wyrazy współczu­

cia od przyjaciół. W końcu jednak uśmiechnął się

i wrócił do pochwał pod adresem Rose. W ustach

doktora Rowana, najlepszego z położników, każde

słowo uznania liczyło się podwójnie. Podziękowa-

wszy, Rose przypomniała koledze, iż najwyższy czas,

aby wracał do swojej żony i próbował ją pocieszyć.

Kiedy doktor Rowan się pożegnał, Rose zaszyła

nacięcie krocza, a siostra Grierson i Nancy, pielęg-

niarka-stażystka, umyły Lynne Westbrook, przebrały

i zawiozły na oddział. Czekał ją teraz kilkugodzinny

sen, który miał dodać jej sił i przygotować na moment

podjęcia trudnej i ważnej decyzji. Lynne nie była

mężatką. Jej macierzyństwo wynikło z chwilowego

miłosnego zauroczenia. Czy zatem formalnie wyrzek­

nie się swoich dzieci, aby nie wyrzucić ich nigdy

z serca i myśli? Czy też przygarnie je do matczynej

piersi, tym samym biorąc za nie pełną odpowiedzial­

ność i poniekąd zawiązując sobie życie? Te właśnie

pytania kołatały się w głowie doktora McDowie'ego,

kiedy razem z doktor Gillis pisali w pokoju lekarzy

raport z odebranego porodu.

Weszła Nancy z herbatą.

- Przypuśćmy, że wiadomość nie dotarłaby do

ciebie - powiedział Leigh, jakby głośno myśląc - i ta

dziewczyna miałaby położnika w mojej osobie. Wów­

czas jej drugie dziecko mogłoby umrzeć lub urodzić

się z urazem głowy. W rezultacie żyłbym do końca

swych dni w poczuciu winy.

- Co z góry możemy wiedzieć, Leigh? Rozważania:

„co by było, gdyby..." są czystą igraszką umysłu

background image

- odparła Rose poważnym tonem. - Siostra Grierson

jest doświadczoną położną i razem moglibyście dać

sobie radę. Cieszmy się z tego, że Lynne znajdowała

się w szpitalu. Przypuśćmy, że bóle chwyciłyby ją

w domu. Wątpię, czy wówczas udałoby się uratować

dziewczynkę. Wciąż drugie z bliźniąt ma mniejsze

szanse przeżycia i prawdopodobnie zawsze tak będzie.

Pomyślmy też o tych wszystkich tragediach, które

wydarzyły się w przeszłości.

Rose ciężko westchnęła.

- Tak, ci wiejscy lekarze i babki, które wzywało się

do porodu, musieli napatrzyć się na niejeden dramat

- zgodził się Leigh. - Dzisiaj ciężarne znajdują się

w dosyć komfortowej sytuacji, bez względu na głosy

krytyki, których nikt nie szczędzi służbie medycznej.

- Moja matka często wspominała, że w jej wiosce

zawsze był jakiś „miejscowy głupek". Inne wioski też

miały swoich głupków. Kto wie, czy większość z nich

to nie ofiary porodu pośladkowego, szczególnie

u pierwiastek?

- Więc nie jesteś zwolenniczką tak zwanych poro­

dów naturalnych? - zapytał Leigh z nutką ironii.

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Jasne,

że poród naturalny i połóg w domu to chyba naj­

bardziej optymalna forma rozwiązania, co nie znaczy,

że chciałabym narażać kobiety i dzieci na niepo­

trzebne ryzyko. Matka natura nie zawsze jest tak

łaskawa i doskonała, jak głoszą jej wielbiciele. Nauka

i technika niewątpliwie znacznie zmniejszyły margines

ryzyka.

- Niech zatem kroczą nadal ścieżką postępu - pod­

sumował Leigh, nie wiadomo: żartem czy serio.

Zamilkli.

Rose spojrzała na zegarek.

- Wielkie nieba, już wpół do drugiej! Muszę wracać

do domu - powiedziała, nagle uświadamiając sobie,

background image

jak bardzo jest zmęczona i... niestosownie do tego

miejsca ubrana.

- Zanim pożegnamy się, powiedz mi jeszcze, Rose,

kto cię powiadomił? Dzwoniliśmy we wszystkie miejs­

ca. W końcu pomyślałem, że jesteś z...

Rose zaczerwieniła się.

- Nie, byłam samiuteńka w dyżurce. A potem

zeszłam do holu wezwać taksówkę.

- Więc kto cię znalazł?

Zawahała się.

- Nikt. Po prostu nagle poczułam, że muszę zajrzeć

na oddział. To wszystko.

- Żeby mnie poszukać, czy tak, Rose? - zapytał

z uśmiechem.

- Oczywiście, że nie! Jeśli już chcesz wiedzieć,

doświadczyłam czegoś w rodzaju proroczego jasnowi­

dzenia, a mówiąc mniej górnolotnie, tknęło mnie

przeczucie, że jestem potrzebna, i to zaraz, natychmiast.

Rzecz jasna, nie wiedziałam, że Lynne Westbrook leży

na porodówce, ani że David i Eve mieli wypadek.

Leigh popatrzył na nią uważnie.

- To interesujące, Rose, interesujące tym bardziej,

że wzywałem cię w myślach i wyszeptywałem w duchu

prośby, żebyś jak najszybciej się znalazła. A kiedy

pojawiłaś się, nie byłem nawet tym zaskoczony. Wy­

gląda na to, że oboje mamy zdolności telepatyczne.

- Być może - odparła odwracając wzrok, żeby nie

zajrzał do jej duszy. - Lecz równie prawdopodobna

jest wersja, że to anioł stróż Lynne i jej dzieci przy­

szedł po mnie i zawiódł na górę.

- Nie, Rose. To ja wysłałem w eter informację,

która miała przywieść anioła.

Z jego głosu i twarzy biła taka szczerość, iż Rose

spuściła oczy.

- Cóż, był to długi dzień i teraz nic już mnie nie

powstrzyma przed zadzwonieniem po taksówkę - po-

background image

wiedziała cichym głosem, biorąc za słuchawkę i wy­

kręcając numer.

Zamówienie miało być zrealizowane za dziesięć

minut.

- Odprowadzę cię - zaproponował Leigh.

Zeszli na dół do holu, trochę oszołomieni nocną

ciszą szpitala.

- Niezwykła cisza tej nocy - zauważył Leigh.

- Tak, burza przytłumiła emocje, a poza tym

w bloku poporodowym mamy aktualnie tylko dziesięć

matek. Philip Cranstone kręcił się tam wczoraj w go­

dzinach nocnych, a biedna siostra Hicks aż kipiała

z wściekłości, że nie może mu zafundować jakiejś

piekielnej awantury.

-Wyobrażam sobie - roześmiał się Leigh, lecz

natychmiast spoważniał. - Rose, tam na górze

wspomniałem o aniele, a teraz chcę cię zapewnić,

że żaden anioł nie byłby goręcej powitany niż ty

przed dwiema godzinami w porodówce. A już spo­

sób i styl, w jakim pomogłaś urodzić się temu

drugiemu dziecku, sięgał wręcz wyżyn kunsztu sztu­

ki lekarskiej.

Przypomniała sobie, w jakim skupieniu słuchał

wówczas jej „komentarza" i jak bardzo czuła się przez

niego wspierana. Był niewątpliwie człowiekiem o wiel­

kiej sile ducha. Gotowa była wierzyć, że to on właśnie

skontaktował się z nią bez udziału zmysłów i przywo­

łał na oddział. Pomyślała też o zdradzie Paula i swojej

samotności. Łzy napłynęły jej do oczu. Spuściła głowę

i oparła się o ramię Leigha. Poczuła, że dotknął dłonią

jej włosów. Pod wpływem znużenia, rozczarowania

i żalu wybuchnęła szlochem. Łzy spływały na jego

biały fartuch. Ogarnął ją ramionami i przytulił do

siebie.

- Nie płacz, Rose, kochanie. Wszystko w porząd­

ku, moja dziewczynko.

background image

Słowa, które jej szeptał do ucha, i ramiona, który­

mi ją otaczał, dawały jej poczucie bezpieczeństwa,

nasuwały myśl, że oto ma przyjaciela, na którego

zawsze, nawet w największej potrzebie i biedzie może

liczyć. Ogarnęła ją fala spokoju. Odpłynęły wszystkie

troski i zmartwienia.

Nagle oboje usłyszeli natarczywy dźwięk dzwonka.

Za szklanymi drzwiami głównego wejścia stał tak-

sówkarz.

Rose gwałtownym ruchem odsunęła się od Leigha,

okryła ramiona szalem i chwyciła za torebkę.

- Muszę już iść, Leigh. Dobranoc.

- Dobranoc, Rose, dobranoc, moja dziewczynko.

I raz jeszcze dziękuję za piękny pokaz wiedzy i umie­

jętności. Długo go będę pamiętał.

Wziął ją pod ramię i podprowadził przez hol do

drzwi. Zwolnił wenętrzną blokadę.

Ale Rose opanowało nagle nieprzeparte pragnienie

podziękowania temu mężczyźnie za wszystko, co dla

niej zrobił. A przede wszystkim za to, że mogła

pomyśleć o nim przed chwilą jako o oparciu i uciecz­

ce. Więc stojąc już w otwartych drzwiach, odwróciła

się i złożyła na jego policzku przyjacielski pocałunek.

Chciał odpowiedzieć czymś innym, na pewno mniej

niewinnym, ale ponieważ taksówkarz ciągle stał

i przyglądał się im badawczo, pozwolił odejść Rose

w przekonaniu, że ten świat jest światem Disneylandu,

gdzie kobiety i mężczyźni całują się tylko w policzki

i czoła.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Piątkowa burza zakończyła okres letnich upałów.

Wrzesień nastał pod znakiem zachmurzonego nieba

i zimnych wiatrów. Jesień zdawała się dochodzić swych

praw i spychać lato w bezpowrotną przeszłość. Na

drzewach zaczęły pojawiać się pierwsze żółte liście

i jakkolwiek rolnicy cieszyli się z końca długotrwałej

suszy, mieszkańcy miasta reagowali melancholią na

ponurą szarość coraz krótszych dni. Opalone i wypo­

częte dzieci znowu zasiadły w szkolnych ławkach, zaś

Brigid Gillis porzuciła swój ogrodowy fotel i przeniosła

się do domu. Siły nieubłaganie ją opuszczały. Opieka

siostry już nie wystarczała. Trzy razy w tygodniu

przychodziła pielęgniarka, która wspomagała Maurę.

Rose walczyła z rozpaczą i przerzucała się od naj­

bardziej absurdalnych nadziei do najczarniejszej re­

zygnacji.

Pewnego dnia zadzwonił Paul.

- Trudno mi wręcz wyrazić - zaczął niepewnie -jak

bardzo mi przykro z powodu tamtego incydentu

i chciałbym...

- Incydentu? Nazywasz incydentem swoją miłość do

Caroline? Myślę, że wiedziałam to już od dawna.

- Jakim sposobem?

- Słuchaj, Paul, długo by o tym mówić, lecz chcę

przede wszystkim cię zapewnić, że nie mam najmniej­

szego zamiaru robić ci scen na szpitalnych korytarzach

czy w stołówce. Przeciwnie, mam nadzieję, że znalazłeś

wreszcie swoje szczęście. To wszystko.

background image

- Rose, z całego serca dzięki za twoją wyrozumia­

łość, więcej, wielkoduszność, chociaż nie powiem, bym

czuł się przez to lepiej. Mimo wszystko winien ci jestem

jakieś wytłumaczenie. Czy moglibyśmy zjeść razem

obiad? Proszę, Rose!

- Uważam, że nie jest to konieczne!

On jednak nie przestawał nalegać i w końcu, po

drugich pertraktacjach, stanęło na kompromisie. Umó­

wili się na najbliższą sobotę w porze lunchu w popular-

nej winiarni, niedaleko szpitala.

W szpitalu sprawy szły swoim trybem. Największą

troską Rose była obecnie Lynne Westbrook i stan jej

zdrowia. A zdrowie to budziło uzasadniony niepokój.

U Lynne utrzymywała się wysoka temperatura, wy­

stąpiło też zakażenie układu moczowego. Duże dawki

antybiotyku nie przynosiły natychmiastowej poprawy.

W trzy dni po porodzie wpompowano w dziewczynę

cały litr krwi, a mimo to zmian na lepsze nie dało się

zauważyć. Leżała bladziutka jak opłatek, z zamknięty-

mi lub wpatrzonymi w sufit oczami, obojętna na

toczące się wokół niej życie. Dopiero kiedy odwiedzili

ją jej skłopotani, zafrasowani rodzice, zareagowała

żywiej i wybuchnęła płaczem. Była młodą, inteligentną

kobietą z ambicjami kariery uniwersyteckiej, a stała się

oto matką dwójki dzieci, których ojciec nawet nie

wiedział o ich istnieniu.

Rose zaprowadziła państwa Westbrook do ich

wnuków. Nie spodziewała się, że przeżyje tak wzru­

szającą scenę.

- O n jest całkiem podobny do ciebie, Graham!

- wykrzyknęła pani Westbrook.

- Ona jest wypisz-wymaluj tobą, Hannah! - wy-

krzyknął pan Westbrook.

Skrzywili się z niekłamaną zgrozą, kiedy Rose napo­

mknęła o ewentualnym przeznaczeniu bliźniąt do adop-

cji. Lynne mogła nadal myśleć o swojej karierze nauko-

background image

wej lub z niej zrezygnować. Oni, jej rodzice, tak czy

inaczej zaopiekują się wnukami. Rose miała ochotę

zatańczyć z radości. Ostatecznie te dwa małe szkraby

głęboko zapadły jej w serce.

W sobotę, zgodnie z umową, Paul wpadł po Rose

do jej domu. Rose przedstawiła go ciotce, po czym

przeszli do salonu. Tam na kanapie, przykryta kocem

i wsparta poduszkami, leżała Brigid Gillis. Paul był

wstrząśnięty widokiem jej wymizerowanej twarzy. Wy­

rzuty sumienia, które od dawna go gnębiły, przybrały

na sile. Poczuł, że do winy wobec córki powinien dodać

winę wobec matki. W rozmowie próbował być serdecz­

ny, lecz Brigid rzadko się odzywała.

Rose miała na sobie zgrabną, ciemną wełnianą

sukienkę oraz naszyjnik z pereł i gustownie dobrane

klipsy. Wyglądała w każdym calu na kobietę wy­

kształconą, niezależną, doskonale obywającą się bez

męskiej opieki. Podobała się Paulowi bardziej niż

kiedykolwiek.

Nie było między nimi dzisiaj miejsca na urazy

i pretensje. W ich rozmowie w lokalu, w którym się

wreszcie znaleźli, przebijały nawet serdeczne tony. Paul

opowiadał o Caroline z pełnym entuzjazmu zachwy­

tem. Przypominał zakochanego po uszy osiemnastolet­

niego chłopaka. Rose uśmiechała się w duchu, a rów­

nocześnie czuła pewien niepokój. Martwiła się o Paula.

Caroline była ambitną osóbką i swoją karierę stawiała

ponad wszystko. Z kolei Paul gotów był spełniać każdą

jej zachciankę i iść na pasku wszystkich jej kaprysów.

Tworzyło to nierówną zależność w ich stosunkach,

która nie wróżyła najlepiej dla tego związku.

- Powiedz mi, Paul, ile Caroline ma lat? Wiem, że

zadaję bardzo osobiste pytanie, i bynajmniej nie zmu­

szam cię do udzielania odpowiedzi. Twoja rudowłosa

piękność wydaje się być moją rówieśniczką, ale jak jest

naprawdę?

background image

- Naprawdę jest dziesięć lat starsza od ciebie, ale

zachowaj to, proszę, wyłącznie dla siebie. Tak, wiem,

że trudno w to uwierzyć, i nie dziwię się twojemu

zaskoczeniu. To jej cudowna żywotność sprawia, że

wygląda tak młodo!

Paul musiał być bardzo zaślepiony miłością, skoro

nie widział pewnych faktów. Caroline powoli zbliżała

się do czterdziestki, wciąż zwlekała z zamążpójściem

i uzależniała je od podpisania filmowego kontraktu.

Wszystko więc wskazywało na to, że szanse Paula na

ojcostwo są niewielkie i z każdym dniem maleją.

- Więc nie macie jeszcze wyznaczonej daty ślubu?

- Nie, Rose, ale między nami mówiąc, planuję oże­

nić się z nią równo za rok. Ma się rozumieć, Caroline

zachowa swoje nazwisko, pod którym zyskała sławę

i popularność. Poza tym nasze małżeństwo będzie

odbiegało cokolwiek od standardowego modelu „dom,

ich dwoje oraz czwórka dzieci"...

Z pewnością, pomyślała Rose.

- ...który notabene nie za bardzo mnie pociąga.

Chciałbym kontynuować moją karierę zawodową...

W jej cieniu, dodała w myślach Rose.

- ...i sprzedać przyczepę campingową nad jeziorem.

Rozumiesz, w stanie, w jakim znajduje się Caroline, nie

mogę jej tam zabierać.

- Rozumiem, Paul. W naszym małym domku na

kółkach mogłaby jeszcze urazić się w nogę.

Rose wybuchnęła śmiechem. Paul w pierwszej chwili

się zmieszał, lecz zaraz też zaczął się śmiać. Śmiali się

prawie do łez, ściągając na siebie spojrzenia osób

siedzących przy sąsiednich stolikach.

- Och, mój Boże, Paul, ależ ty jesteś zabawny!

- A ty cudownie słodka i wyrozumiała!

Ich donośny śmiech przeszedł w bardziej powściąg­

liwe chichotanie, kiedy nagle Rose zamilkła z wpółot-

wartymi ustami. Ponad ramieniem Paula dostrzegła

background image

Leigha McDowie'ego, który wszedł do lokalu w towa­

rzystwie doktora Okoje i jego żony, Susannah. Leigh

musiał dostrzec ich rozbawienie, gdyż jego twarz wy­

rażała zarazem rozczarowanie i niesmak. Powiedział

coś do anestezjologa, po czym wybrali stolik po prze­

ciwnej stronie baru, gdzie nie byli widoczni. Rose

odczuła pokusę, aby podejść do Leigha i wyjaśnić mu

swoją obecność tutaj, lecz zrezygnowała z tego. Co

ostatecznie mogło go to obchodzić? Tak czy inaczej, jej

dobry humor i apetyt zniknęły bez śladu.

W połowie września niebo wypogodziło się i nastała

prawdziwie złota jesień. Profesor Horsfield wrócił

z urlopu wypoczęty i opalony. Już pierwszego dnia

wezwał Rose do swego gabinetu.

- Wyglądasz mizernie, moja droga. Po tym, co

słyszałem, nie jest to dla mnie większym zaskoczeniem.

Podczas mojej nieobecności zmierzyłaś się tutaj z po­

wodzeniem z wieloma problemami. Znam też dokład­

nie wypadki tamtej nocy, gdy odbierałaś bliźnięta. Ta

młoda kobieta nigdy nie będzie wiedziała, ile ci za­

wdzięcza. McDowie opowiadał mi o twojej rozsądnej

odwadze. Dobra robota, Rose, dobra robota!

Rose przyjęła pochwałę z radością i rumieńcem

na twarzy, odpowiadając następnie na szereg pytań

dotyczących matki. Profesor obiecał odwiedzić chorą

w domu.

- A teraz przejdźmy do kwestii badań, które pod­

jęłaś się przeprowadzić. Moja sekretarka przekazała

mi bardzo interesujące materiały. Zleciłem jej, aby

w najbliższym czasie zwołała zebranie położników

i pediatrów. Chodzi o wspólne przedyskutowanie two­

ich ustaleń. Rzecz jasna, nie może zabraknąć na

tym spotkaniu również sióstr położnych. Widziałbym

też chętnie jakieś matki, przynajmniej te spośród na­

szych byłych pacjentek, które posiadają zdecydowane

background image

poglądy i potrafią jasno je wyrazić. Co powiesz na

najbliższą środę?

- Im wcześniej, tym lepiej, sir - odparła Rose.

Środa faktycznie szybko nadeszła i wszystkie za­

proszone i zainteresowane osoby zebrały się w sali

wykładowej przyszpitalnej szkoły pielęgniarek. Profe­

sor Horsfield zajął miejsce u boku panny Kavanagh.

Leigh i Rose usiedli naprzeciwko Philipa Cranstone'a

i Stephanle Vane. Siostry Beddows i Hicks siedziały

razem z paniami Gainsford i Lambert.

Rose poczuła w sercu lekki niepokój. Patrzyła na

kamienną twarz doktora Cranstone'a, który z pewno-

ścią już się domyślał, że Leigh zweryfikował swoje

poglądy i może być teraz równie trudny jako przeciw­

nik, jak był pomocny w roli sojusznika.

W końcu profesor Horsfield wstał, wyłożył cele

przyświecające spotkaniu i otworzył dyskusję. Ku za-

skoczeniu Rose, pierwszego dopuścił do głosu Leigha

McDowie'ego.

- Proszę zacząć, doktorze. Wspomagał pan doktor

Gillis w jej badaniach, ciekaw więc jestem, czy nadal

zalicza się pan do zwolenników koncepcji doktora

Cranstone'a?

- Nie, sir. Dopuszczony do badań i zapoznawszy się

z ich rezultatami, całkowicie zmieniłem zdanie. Dzisiaj

uważam, że racja leży po stronie doktor Gillis i cieszę

się, że mogę powiedzieć to publicznie.

Przystojna twarz doktora Cranstone'a spoważniała,

zaś obie siostry położne wymieniły między sobą wy­

mowne spojrzenia.

- Doprawdy, doktorze McDowie, wygląda to na

zwrot o sto osiemdziesiąt stopni! - skomentował pro­

fesor. - Lektura raportu doktor Gillis musiała bardzo

panem wstrząsnąć?

- Nie tylko lektura, sir. Prawdę mówiąc, sam w wą­

skim zakresie uczestniczyłem czynnie w ostatniej fazie

background image

badań i mogłem naocznie przekonać się o faktycznym

stanie rzeczy. Powiem krótko: zauważyłem przepaść

pomiędzy teorią a praktyką.

Łzy napłynęły do oczu Rose. Przepełniała ją wdzię­

czność za to otwarte i pełne poparcie.

- Czy mógłby pan podać nam kilka przykładów

tych, używając pana słownika, p r z e p a s t n y c h

różnic? - nalegał ordynator.

- Nie będzie to trudne, sir. Ustawiczny płacz niemo­

wląt, wyczerpanie matek, bezsenność, atmosfera napię­

cia i stresu, żadnych względów dla pacjentek, które

właśnie wróciły z porodówki, bywa że po cesarskim...

Cóż zresztą mówić o tych obolałych i wyczerpanych

kobietach! Ja, chłop zdrowy jak koń, po kilku dniach

leżenia na takiej sali dostałbym kompletnego bzika. Aż

dziw, że siedzące tu siostry, mimo iż pracują w takich

warunkach, pozostały jak dotąd całkiem normalnymi

osobami.

- Dziękuję, doktorze McDowie! - powiedział profe­

sor. - Czekam na kolejne głosy.

Następnym głosem był pomruk powszechnej ap­

robaty, na którego tle protest doktora Cranstone'a

zabrzmiał niczym samotny flet w orkiestrze.

- Proszę pozwolić mi powiedzieć, że kiedykolwiek

w nocy zaglądałem na oddział, zawsze było tam cicho

i spokojnie, co zresztą może poświadczyć personel

dyżurny.

Siostra Hicks ani myślała pozostawiać tych słów bez

komentarza, więc nie czekając na pozwolenie zapytała

pediatrę, ile tych nocnych wizyt złożył w ostatnim

okresie.

- Jedną godzinną wizytę pamiętam bardzo dobrze

- odparł Philip Cranstone tonem trochę już mniej

przekonującym. - A poza tym wielokrotnie wpadali na

oddział położniczy moi asystenci i stażyści.

Profesor Horsfield był wyraźnie zaskoczony.

background image

- Tak, doktorze Cranstone, tyle że oddział położ­

niczy to ogólniejsze pojęcie niż sale poporodowe.

Jedna godzinna wizyta, powiedział pan. Panno Kava-

nagh, proszę przypomnieć nam, ile nocnych wizyt

złożyli w tym czasie położnicy?

Sekretarka odszukała odpowiednią stronę raportu.

- Osiem wizyt doktor Gillis oraz pięć doktora

McDowie'ego, co czyni w sumie piętnaście godzin

i czterdzieści pięć minut.

- Dziękuję, panno Kavanagh. A teraz proszę podać

nam trochę danych z raportu, abyśmy zyskali dokład­

niejsze wyobrażenie o sprawie.

Sekretarka spełniła prośbę ordynatora.

- Z kolei zapytamy doktor Gillis, do jakich ogól­

nych wniosków doszła na podstawie tych danych?

Rose obrzuciła towarzystwo zamyślonym, skupio­

nym spojrzeniem.

- Doktor McDowie przyznał się przed chwilą do

zmiany swojego stanowiska. Teraz, uważam, mnie

pozostaje uczynić to samo.

Nikt się nie ruszył, nikt nie poprosił o głos, wszyscy

czekali na wyjaśnienia.

- Zgodnie z wymową podanych przeze mnie liczb,

jedna trzecia matek pragnie mieć swoje dzieci przy

sobie i gotowa jest znosić wszystkie niedogodności

z tym związane. To poważny odsetek i nie może być

lekceważony tylko dlatego, że stanowi mniejszość. Mó­

wimy tu głównie o matkach-karmicielkach, chociaż

w grupie tej trafiają się również kobiety, których dzieci

są karmione z butelki. Wynika z powyższego, że zabie­

ranie wszystkich dzieci na noc do oddzielnego pomiesz­

czenia równałoby się praktycznie dotychczasowemu

pozostawianiu ich przy matkach. Najlepsza byłaby

daleko posunięta giętkość, czyli po prostu akceptacja

faktu, że każda matka i każde dziecko to odrębny

świat. Powinniśmy więc znowu otworzyć salę noworod-

background image

kową, zaś matki podzielić salami na te w separacji oraz

te z dziećmi przy piersi. Wybór będzie należał do

matek, i tylko do nich. W przypadku gdy jakaś matka

nie będzie umiała podjąć decyzji, osobą, która jej w tym

pomoże, będzie siostra położna, zgodnie z założeniem,

że im bliżej ktoś jest jakiejś rzeczywistości, tym lepiej

ją zna i rozumie. Dziękuję!

Zarumieniona i zadowolona z konkluzji, Rose opad­

ła na krzesło. Leigh przesłał jej uśmiech pełen aprobaty,

zaś Philip Cranstone miał minę artylerzysty, który

odnalazł swoje działa zagwożdżone. Chciał zarzucić

Rose, że pragnie na siłę przeforsować tylko swój punkt

widzenia, a teraz został zaskoczony gotowością zawar­

cia kompromisu.

- Czy siostry chciałyby coś dorzucić? - zapytał

profesor Horsfield, zwracając się do pielęgniarek.

- Tak, sir - odparła Dorothy Beddows. - Każda

matka powinna wiedzieć, że jest wolna w swoim wy­

borze sali i sposobu karmienia dziecka, i że zawsze

może zmienić raz podjętą decyzję. Wspominam o tym

tylko dlatego, że doświadczenia pierwszych dni u pier­

wiastek często odbiegają od ich idealnych wyobrażeń,

z jakimi zjawiają się w szpitalu.

- Tak, oczywiście, prawo do zmiany zdania przy­

sługuje kobietom już od tysiącleci i jako prawo kar­

dynalne nie może być zniesione - powiedział profesor

Horsfield z iskierkami wesołości w oczach. - Dopuść­

my z kolei do głosu nasze doświadczone matki. Pani

Gainsford?

Pani Gainsford przyznała, że po swojej ucieczce ze

szpitala na jakiś czas, ze względów zdrowotnych, mu­

siała rozłączyć się z dzieckiem, które karmiła teściowa

mlekiem w proszku. Jednak niedawno znowu wróciła

do karmienia piersią, z tym że wieczorami, aby zapew­

nić sobie, rodzinie i dziecku spokojną noc, dokarmia

je z butelki.

background image

- Odkąd wyrwałam się z okropnej atmosfery tego

oddziału, zauważyłam, że skończyły się moje kłopoty

z pokarmem - dodała z wyczuwalną dumą.

- Pragnę tylko przypomnieć - wtrąciła Rose - że

wieczorne dokarmianie doradzała już pani siostra Hicks.

Następnie głos zabrała pani Lambert.

- Po cesarskim nie czułam się najlepiej, a przynaj­

mniej nie na tyle dobrze, by opiekować się moją

córeczką. Pozwoliłam na karmienie jej z butelki, i tak

już pozostało. Nie sądzę jednak, abym była przez to

gorszą matką. Ośmielam się też wystąpić z gorącym

apelem do państwa, abyście stworzyli w szpitalu taką

atmosferę, w której matki takie jak ja nie będą dręczone

wyrzutami sumienia.

- Dziękuję obu paniom - powiedział ordynator.

- Myślę, że najtrafniejszymi słowami, jakie do tej pory

padły, są „giętkość" i „elastyczność". Jak w innych

dziedzinach życia, tak i w tym budynku powinna

znaleźć sobie należne miejsce sztuka kompromisu. Czy

doktor Cranstone ma jeszcze jakieś uwagi w związku

z raportem doktor Gillis?

- Imponujące szeregi liczb, jakie w nim się znajdują,

upodobniłyby wszelki sprzeciw do walki Don Kichota

z wiatrakami - oświadczył pediatra sarkastycznym

tonem. - Każdy z nas, mam nadzieję, jest świadom

wyższości karmienia piersią nad wszystkimi innymi

substytutami. To w ogóle nie podlega i nie może

podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Ale oczywiście są róż­

ne uwarunkowania, specyficzne sytuacje, o których

zresztą była tu mowa. I właśnie z myślą o nich gotów

jestem pracować w tym kierunku, aby słowu „elastycz­

ność" nadać realny sens.

Było jasne, że doktor Cranstone zgadza się na

kompromis.

- Dziękuję, doktorze - powiedział ordynator. - Cze­

goś, jak widać, nauczyliśmy się z raportu doktor Gillis.

background image

Jej ciężka praca nie poszła na marne, zaś jej efekty, myślę,

powinny zostać opublikowane. Krótko podsumuję: Ry­

gorystyczne zasady zastępujemy od dzisiaj bardziej gięt­

kimi, lepiej dostosowanymi do rzeczywistości. I otwiera­

my oddzielną salę dla noworodków. Czy wszystko jasne?

Odpowiedziały mu potakiwania i uśmiechy. Doktor

Cranstone spojrzał na zegarek i tłumacząc się ważnym

spotkaniem opuścił salę. Wszyscy pozostali gratulowali

Rose. Niektórzy zwycięstwa, inni zaś, jak Leigh McDo-

wie, po prostu uczciwego i bezstronnego postawienia

sprawy.

Niespodziewanie drzwi się otworzyły i weszła Tanya

Dickenson. Jej jasne, długie włosy zebrane były w koński

ogon i przewiązane niebieską kokardą. Wyglądała bar­

dzo atrakcyjnie. Była naprawdę piękną dziewczyną.

- Słuchaj, Leigh - zwróciła się wprost do doktora

McDowie'ego - zaczęliśmy właśnie próby do gwiazdko­

wego przedstawienia. W tym roku będzie to „Śpiąca

Królewna". Jak wiesz, istotną rolę w baśni odgrywa

Królewicz, który pocałunkiem budzi piękną dziewczynę

z nieprzespanego snu. Ktoś w rodzaju lekarza budzącego

pacjentkę po narkozie. Ty byłbyś idealny i tylko ciebie

chcemy. Poza tym Królewicz musi umieć akompaniować

sobie na gitarze. Więc właściwie nie masz wyboru, nie

możesz nam odmówić. Ja będę grała Śpiącą Królewnę.

- No, jeśli tak, to zgadzam się z prawdziwą ochotą

- odparł Leigh tonem Don Juana, zaś siostry Beddows

i Hicks skomentowały tę scenę stosownym chichotem.

Rose również się zaśmiała, lecz w jej sercu zapanował

chłód. Oto bowiem Leigh oddalił się od niej o tysiąc

kilometrów. Oddalił się ku tej pięknej dziewczynie, która

go niewątpliwie kochała.

Profesor Horsfield dotrzymał słowa i znalazł czas na

odwiedzenie Brigid Gillis. Zbadawszy chorą, zasiadł

w saloniku do herbaty i ciasteczek.

background image

-I jak się pani tutaj żyje, panno Carlinnagh? - za­

pytał Maurę, pochwaliwszy wpierw jej wypieki. - Czy

starcza pani czasu na jedzenie i odpoczynek? Czy nie

podjęła się pani zbyt ciężkiego zadania?

- Ależ radzę sobie całkiem dobrze, panie doktorze.

Zresztą jestem przyzwyczajona do ciężkiej harówki i go­

towa byłabym pracować podwójnie, byleby tylko ona...

byleby ona...

Głos Maury zamarł. Rose wstała i objęła ciotkę,

niezdolna wydobyć z siebie słowa pocieszenia.

- Doceniam pani poświęcenie - rzekł profesor Hors-

field. - Pani siostra może śmiało powiedzieć, że ma

najlepszą możliwą opiekę. Niemniej, aby ująć pani

trudu, porozmawiam z doktorem Taitem, żeby pielęg­

niarka przychodziła odtąd codziennie.

- Dziękuję, panie doktorze, to bardzo miłe z pana

strony - powiedziała Maura, ukradkowym gestem wy­

cierając oczy. - A może jeszcze jedną herbatę?

Minął wrzesień i nastał październik. Zaczęły się mgli­

ste ranki i chłodne noce. Leigh i David Rowan starali

się na każdym kroku wyręczać Rose. Zresztą i tak ubyło

jej obowiązków w związku z zakończeniem badań.

Nowe porządki na oddziale zdecydowanie poprawiły

atmosferę. Sala dla noworodków rozwiązywała wiele

problemów. Gdy zniknęła presja na karmienie piersią,

stała się rzecz, którą trudno było przewidzieć: przybyło

karmiących matek. Z twarzy siostry Hicks nie schodził

uśmiech. Przynajmniej Rose i Leigh zawsze widzieli ją

uśmiechniętą. Doktor McDowie stał się człowiekiem

bardzo zajętym, gdyż masę czasu pochłaniały mu próby

„Śpiącej Królewny". Wciąż jednak wpadał z krótkimi

wizytami do Brigid, podczas których konferowali sobie

jak przyjaciele z lat dziecinnych. Rose na widok Leigha

pogrążała się w uczuciowym zamęcie. Wiedziała wszakże

jedno: był to wspaniały przyjaciel, na którym mogła

background image

bezwzględnie polegać. Jeśli pytała siebie w duchu, co

czuje jeszcze do tego mężczyzny prócz przyjaźni, natych­

miast starała się zmienić temat swoich rozmyślań. Tłu­

maczyła sobie, że piękna i utalentowana Tanya Dicken-

son jest tu pierwsza w kolejce i nikt nie może odmówić

jej tych praw. Tak więc Rose tłumiła w sobie swoją

miłosną tęsknotę i próbowała zrekompensować ją pracą.

Zdarzały się jednak chwile głębszej refleksji i wówczas

czuła się nieszczęśliwa.

Pewnego popołudnia, kiedy weszła do pokoju dla

personelu, zastała tam Leigha i Tanyę pochylonych nad

scenopisem.

- Czy mogłaby pani nas przepytać, doktor Gillis?

- zapytała piękna dziewczyna. - Tu jest skrypt. Za­

czynamy od tego miejsca. Gotowy, Leigh?

- Kto to napisał? - zapytała Rose, przebiegając tekst

oczyma i widząc, że roi się w nim od różnych zabawnych

aluzji do problemów, z jakimi boryka się służba zdrowia.

- Pewna pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii

- odpowiedział Leigh z niedwuznacznym chrząknięciem.

- Osóbka w jakimś sensie utalentowana, niemniej do

Szekspira jej daleko.

- A zatem, mój książę, zaczynamy - powiedziała

Rose, siląc się na swobodny ton i uśmiech.

Czarne oczy Leigha skrzyły się wesołością, kiedy

zaczął mówić.

Dotarłem nareszcie w te ponure strony;

Widzę mury budowli, hańbę mej korony.

Nęka się tam chorych bez podania racji,

A czynią to złośliwe duchy biurokracji.

Więc chwytam za miecz i spuszczam się w dolinę,

By z urzędasów zrobić dla hien padlinę.

-

Dobrze, teraz walczysz z całym zastępem demo­

nów, roznosisz ich na sieczkę i wpadasz do pokoju, gdzie

background image

leżę ja, gdzie leży śpiąca piękność - zarysowała Tanya

sytuację sceniczną.

Ufny w swój srebrny miecz i siłę ramienia,

Znalazłem ukochaną, wzór ludzkiej piękności.

Zaczarowana, leży w okowach omdlenia,

Pocałunkiem wrócę ją do przytomności.

-

A więc do dzieła, mój rycerzu - zaśmiała się

Tanya, zamykając oczy i nadstawiając rozchylone usta.

Kiedy zaś Leigh pocałował ją w czubek nosa, nadą-

sała się.

- Ależ nie ma w tym za grosz romantyzmu, czyż nie,

doktor Gillis? Spróbuj w swoją rolę wkładać więcej

uczucia. A teraz budzę się i mówię:

Miałam sen błogi, słodki niczym nektar pszczeli,

Całował mnie królewicz, leżącą w pościeli.

Znów rozległ się głęboki głos Leigha:

Nie w czczym śnie szukaj widomych prawdy znaków.

Twój kochanek stoi przy twoim wezgłowiu.

On to sercem, skrytym orężem medyków,

Przywrócił cię życiu, młodości i zdrowiu.

Tanya zatrzepotała długimi rzęsami.

Oddaję ci mą rękę, śluby nas zespolą,

A potem objedziemy razem nasze włości,

Gdzie na twarzach pacjentów uśmiechy swawolą,

Zaś w sercach personelu satysfakcja gości.

- A teraz bierzesz gitarę i razem z całym zespołem

śpiewasz finałową piosenkę. Jak wypadliśmy, doktor

Gillis?

background image

- Horrendalnie! - wykrzyknął Leigh, wyręczając

Rose w ocenie. - Słuchaj, Tanya, nie możemy absor­

bować Rose takimi bzdurami. Ma ważniejsze rzeczy na

głowie.

- Ależ wysłuchałam was z przyjemnością - odpa­

rła Rose, starając się nadać głosowi choć trochę en­

tuzjazmu. - Byłaś nadzwyczajną Śpiącą Królewną,

Tanya. A teraz wybaczcie mi. Muszę zobaczyć się

z siostrą Beddows i spytać ją o córkę. Poród po­

winien nastąpić w najbliższych dniach, jeśli nie go­

dzinach.

Okazało się, że Philippa, córka Dorothy Beddows,

właśnie została przyjęta do szpitala, zaś przyszła babcia

robiła wokół córki takie zamieszanie, że aż siostra

Pardoe musiała ją pohamowywać.

- Chodź, Dorothy - powiedziała Rose. - My pój­

dziemy na herbatę, a Philippa tymczasem zostanie

przygotowana do rozwiązania.

Dorothy w końcu dała się uspokoić. Z uwagi na

wczesną fazę porodu córki przyrzekła nawet pójść

do domu i trochę odpocząć. Czekała ją bardzo ne­

rwowa noc.

Rose również miała wpaść do domu, chociaż obo­

wiązki trzymały ją w szpitalu. Zmusił ją do tego Leigh,

który zaofiarował się ją zastąpić w pracy przez godzinę.

- Chcę, ażebyś powiedziała Brigid dobranoc i prze­

słała jej ode mnie ten pocałunek - rzekł, delikatnie

całując ją w czoło.

Rose zadzwoniła po taksówkę i po kwadransie była

już przy łóżku matki. Dowiedziała się od Maury, że po

południu odwiedził je ksiądz Naylor. Obie wyspowia­

dały się i przyjęły komunię świętą.

- Co za słodka pociecha - dodała Maura.

I rzeczywiście, twarz biednej Brigid pełna była szla­

chetności i jakiejś nieziemskiej słodyczy.

background image

Żegnając się, Rose złożyła na czole matki najdelikat­

niejszy i najczulszy z pocałunków.

- To od Leigha - wyjaśniła.

- Och, Rose, czyż to nie wspaniały człowiek? On

zaopiekuje się tobą, córeczko.

Rose uśmiechnęła się i ujęła chudą, przezroczystą

niemal dłoń matki.

- Muszę już iść, mamusiu. Dobranoc, śpij dobrze

i niech Bóg cię błogosławi.

- Dobranoc, dobranoc, skarbeńku...

- Kocham cię, mamusiu.

Rose miała zawsze pamiętać ów pełen miłości

uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Brigid, kiedy się żegnały.

Taksówka czekała przed drzwiami. Zanim Rose

wsiadła, uniosła głowę i spojrzała w górę. Ujrzała nad

sobą usiane gwiazdami ciemnogranatowe niebo, na

którym fosforyzowała zimnym światłem pełna tarcza

księżyca.

Tej nocy urodziło się dwoje dzieci, ale żadne nie było

wnuczkiem czy wnuczką Dorothy Beddows. Dopiero

nad ranem Philippa poczuła częstsze i mocniejsze bóle.

Kiedy Rose zjawiła się na porodówce, zobaczyła, że

oprócz matki towarzyszy rodzącej jej mąż, Lance. Siostra

Angela Grierson przygotowywała się do przyjęcia dziec­

ka i Rose nie zamierzała jej w tym wyręczać. Angela była

doświadczoną położną, w niczym nie ustępowała położ-

nikom-lekarzom, a niektórych biła na głowę umiejętnoś­

cią wczucia się w psychikę rodzącej kobiety.

- Przyj, Philippa, jeszcze jeden wysiłek, tak, dobra

dziewczynka, pomyśl sobie, że lepiej mieć to jak naj­

szybciej za sobą, nie warto się oszczędzać, potem milszy

będzie odpoczynek, tak, przyj, przyj, odetchnij sobie,

spróbuj raz jeszcze, zrób to lepiej, zrób to na piątkę,

pięknie, niebawem ujrzysz swoje dziecko...

Philippa dzielnie parła, jedną dłonią trzymając za

rękę męża, drugą zaś matkę.

background image

- Meta tuż-tuż, kochanie - podtrzymywał ją na

duchu Lance.

- Philippa, twoja matka jest z tobą - dorzucała co

chwila matka.

Rose podziwiała siostrę Grierson, która potrafiła

radzić sobie nawet w tak niezwykłej sytuacji, kiedy

poród miał charakter niemal rodzinnego spotkania.

Za kwadrans szósta, tuż przed jesiennym świtem

przyszła na świat piękna, duża dziewczynka, wielka

radość rodziców i babki. Jej czarne oczki zdawały się

obserwować sprawne ruchy Angeli, kiedy ta wycierała

ściereczką mokry puszek jej włosów czy też podwiązy-

wała i przecinała pępowinę.

- Jaką mam piękną wnuczkę, najpiękniejszą na

świecie! - wykrzyknęła w ekstazie radości Dorothy

Beddows.

- I dlatego nazwiemy ją Bella - dość przytomnie

zdecydował Lance, całując córeczkę w mikroskopijną

stopkę.

Rozległ się głośny płacz dziecka, natychmiast mie­

szając się z wybuchami śmiechu i słowami powin­

szowali. Gdzieś na oddziale zadzwonił telefon, lecz

żadna z obecnych tu osób nie zwróciła uwagi na daleki,

przytłumiony sygnał. Być może nawet żadna go nie

usłyszała.

Po chwili do sali porodowej wpadła pielęgniar-

ka-stażystka.

- Był do pani telefon, doktor Gillis. Proszono, aby

jak najszybciej wracała pani do domu.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Śmierć zabrała Brigid we śnie. Tknięta straszliwym

przeczuciem, Maura obudziła się o wpół do szóstej

i zastała siostrę śpiącą wiecznym snem. Na jej twarzy

pozostał ślad ostatniego sennego marzenia.

Cicha słodycz tej twarzy długo przykuwała spoj­

rzenie Rose. Matka umarła w domu, we własnym

łóżku, nie zaś w szpitalu, i to było w tej chwili bodaj

najważniejsze.

Rose nie płakała. Była pusta w środku, jakby

wydrążona. Odwróciła wzrok od matki i spojrzała

przez okno na zasypany liśćmi ogródek. Wstawał

słoneczny, październikowy dzień.

Usłyszała w kuchni jakiś męski głos. Najpierw

pomyślała, że to doktor Tait, ich lekarz domowy,

zaraz jednak rozpoznała charakterystyczną intonację

Leigha. Rzuciła się do drzwi i wpadła do kuchni.

W mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Teraz

dopiero pozwoliła popłynąć łzom. Buczała jak mała

dziewczynka, on zaś pocieszał ją jak stroskany ojciec.

- Jestem do twojej dyspozycji, Rose. Mamy trochę

spraw do załatwienia.

Ogarnęła ją fala wdzięczności. Kiedy potrzebowała

wsparcia, pocieszenia, pomocnej przyjacielskiej dłoni,

Leigh zawsze się zjawiał i stawał u jej boku.

Przy herbacie i grzankach, które podała Maura,

ustalili pierwsze konieczne formalności: uzyskanie aktu

zgonu od doktora Taita, wizyta w przedsiębiorstwie

pogrzebowym, zgłoszenie o śmierci w magistracie.

background image

Rejestracja zejścia wymagała przedłożenia odpo­

wiednich dokumentów, w związku z czym Rose przy­

pomniała sobie o metalowym pudle na szafie.

- Trzymała w nim wszystkie swoje papiery, a ja nie

mam pojęcia, gdzie się znajduje klucz.

Leigh położył rękę na stole i rozchylił dłoń. Ujrzała

to, o co pytała: duży żeliwny klucz.

Podniosła na niego wzrok. Skinął głową, ona zaś

natychmiast pomyślała o tamtym dniu, kiedy zastała

Brigid i Leigha pochylonych nad rodzinnymi papie­

rami. Spłonęła rumieńcem.

- Czy mama ci go dała?

- Tak, kilka tygodni temu.

- Ale dlaczego nie mnie, swojej córce? Dlaczego do

końca nie obdarzyła mnie swoim zaufaniem?! - wy­

krzyknęła, czując żal w sercu.

- Cicho, Rose, uspokój się! Nie w obecności Mau-

ry - powiedział autorytatywnym tonem. - Kiedy

załatwimy najpilniejsze sprawy, wezmę cię na małą

przejażdżkę. Musimy porozmawiać.

O dziesiątej mieli już akt zgonu oraz zapewnienie

ze strony przedsiębiorcy pogrzebowego, że wszystko

zostanie zorganizowane zgodnie z ich życzeniami.

Następnie Leigh zawiózł Rose do otwartego dla

publiczności rozległego parku w starej podmiejskiej

rezydencji. Wysiedli z samochodu i poszli wysłaną

kolorowymi liśćmi szeroką aleją.

- Co masz mi do powiedzenia, Leigh? - zapytała

Rose. Myślała o tej rozmowie od ponad dwóch

godzin.

- Coś, o czym twoja matka nigdy ci nie wspomniała.

Ustrojone w brąz, czerwień i złoto drzewa pyszniły

się przemijającą urodą.

- Mów dalej. Nie dręcz mnie jakimiś ogólnikami.

- Znam zawartość tego pudełka. Brigid uczyniła

mi ten zaszczyt i dopuściła mnie do sekretu. To był

background image

wyłącznie jej wybór. Ja o nic nie prosiłem, niczego

nawet nie sugerowałem.

-Więc powiedz mi, co jest w tym przeklętym

pudełku?

- Jest tam akt urodzenia Brigid...

-Bawisz się ze mną jak kot z myszką, Leigh

- wybuchnęła Rose. - Oczywiście, że jest tam jej akt

urodzenia, podobnie jak akt ślubu rodziców. Oba te

dokumenty muszę przedłożyć w magistracie i chyba

mama, która liczyła się z rychłą śmiercią, musiała

wiedzieć, że prędzej czy później wezmę je do rąk.

- Brigid miała specjalne powody, aby trzymać cię

od tych papierów z daleka. Jest wśród nich również

twój akt urodzenia...

- A co, do licha, mój akt urodzenia ma wspólnego

ze sprawą? - zapytała Rose wzburzona.

- Kiedy weźmiesz go do ręki, zauważysz, że zapis

jest bardzo lakoniczny. Podaje się w nim jedynie twoje

imię, nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia.

-I co z tego? Czy to nie wystarczy? Ku czemu

zmierzasz, Leigh?

Wziął głęboki oddech.

- W pudełku nie ma aktu ślubu.

- Co? O czym ty w ogóle mówisz?! - wykrzyknęła

zatrzymując się.

- Twoja matka nigdy nie była mężatką.

Rose niespodziewanie zauważyła, że tak jasnego,

barwnego i czystego dnia nie było chyba od wiosny.

- Oczywiście, że była zamężna. Poślubiła maryna­

rza. Nazywał się James Gillis. Jak śmiesz twierdzić,

że mój ojciec jest nieznany? Że noszę zmyślone,

wybrane z książki telefonicznej nazwisko?

Nie tyle wymawiała, co wyrzucała z siebie każde

słowo, równocześnie krok po kroku odsuwając się od

Leigha, jak gdyby był potworem, który przejmuje

strachem lub przynajmniej obrzydzeniem.

background image

- Mój Boże, Rose, właśnie tego rodzaju reakcji

z twej strony obawiała się Brigid. To lęk pieczętował

w niej tę tajemnicę.

- Nie ma żadnej tajemnicy! Mój ojciec nazywał się

James Gillis!

- Posłuchaj, Rose, kochanie. Zdobądź się na odro­

binę cierpliwości. Tak, twój ojciec nazywał się James

Gillis, ale nigdy nie poślubił twojej matki. Brigid była

świętą kobietą. Pełną poświęcenia jako matka, szla­

chetną i dzielną jako człowiek. Ale nie znalazła

w sobie dość odwagi, aby powiedzieć ci prawdę. Teraz

rozumiem, dlaczego.

Podszedł do niej i ujął ją pod ramię. Znowu ruszyli

wysadzaną kasztanami aleją. Rose szła u boku przy­

jaciela, ale bez udziału własnej woli.

- Być może w naszych czasach - kontynuował

Leigh - po tych wszystkich rewolucjach seksualnych

i obyczajowych, panny zachodzą w ciążę równie

bezproblemowo, jakby smażyły jajecznicę lub czyściły

zęby. Ale pamiętaj, Rose, że Brigid była Irlandką

i wychowała się w katolickiej rodzinie. Do końca

nosiła brzemię winy. Oddając się temu mężczyźnie,

wystąpiła przeciwko Bogu i przeciw swojej społeczno­

ści. Nie mogła zawieść swoich najbliższych, którzy ją

kochali, podziwiali i szanowali. Dlatego ukryła praw­

dę. I niech ta prawda zostanie ukryta przed nimi na

zawsze. Brigid miała moje słowo, że rodzina nigdy się

o tym nie dowie. Teraz będzie to zależało również od

ciebie.

- Czy faktycznie był marynarzem?

-Tak, marynarzem na urlopie. Kiedy wrócił na

statek, Brigid próbowała się z nim skontaktować. Bez

rezultatu. Po jakimś czasie dostała od kapitana list

z suchą informacją, że marynarz kwalifikowany Ja­

mes Gillis utonął podczas akcji ratunkowej na morzu.

List również znajduje się w pudełku.

background image

-Czy nie miał rodziców... rodziny? - zapytała

Rose, połykając łzy.

-Dokładnie nikogo. Wychował się w sierocińcu

w Liverpoolu. Gdy dorósł, wybrał morze. Ktoś

bardzo samotny i bardzo młody. Był kilka lat

młodszy od Brigid. - Leigh westchnął głęboko.

- Kiedy uświadomiła sobie, że zaszła w ciążę, wyje­

chała do Liverpoolu. Stamtąd po jakimś czasie

zawiadomiła rodzinę o zamążpójściu, narodzinach

córki i śmierci męża. Och, Rose, co ta kobieta

musiała przejść podczas tych kilku miesięcy, kiedy

nosiła ciebie w swym łonie. Potem już było jej łatwiej.

Stanowiłaś jej oparcie, jej nadzieję, jej ukochanie.

Podołała wszystkiemu. Wspaniała matka! Możesz

być z niej dumna.

Rose zadrżała niczym liście kasztanów w ciepłym

powiewie złotej jesieni.

- Dzięki, Leigh. Potrzebuję czasu, żeby wszystko

to ogarnąć i przemyśleć. Ale już teraz rozumiem

pewne fakty. To na przykład, że nigdy nie rozmawiała

ze mną o przeszłości, nawet wówczas, gdy pytałam

o ojca. I wiem, dlaczego prosiła mnie o wybaczenie,

kiedy budziła się z narkozy po operacji. Ale dlaczego,

zanim odeszła na zawsze, nie dopuściła mnie do swojej

tajemnicy?

- Prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakie­

go my nie mówimy rodzicom o naszych własnych

romansach.

Rose odrzuciła do tyłu głowę.

- Przypuszczam, że masz na myśli Paula - powie­

działa ostrym tonem. - Jak ty wszystko wiesz! Fak­

tycznie, mama nie dowiedziała się o jego wolcie.

- Mój ty narwańcu, ja również wikłałem się w róż­

ne historie z kobietami, lecz nie pisnąłem o nich

słówkiem rodzicom. To jest temat tabu pomiędzy

rodzicami a dziećmi. Co się zaś tyczy tajemnicy

background image

Brigid, to będziemy ją znali tylko my i urzędnik

w magistracie, i nikt poza naszą trójką

Poza naszą czwórką, sprostowała w duchu Rose,

mając na myśli księdza Naylora, spowiednika matki.

Wrócili do samochodu. Serce Rose krwawiło.

Wciąż myślała o matce i jej samotności w Liverpoolu.

Czy Brigid rozważała wówczas możliwość aborcji? Na

pewno nie. A może kwestię adopcji? Być może, ale

tylko do momentu, kiedy nie urodziła córki i nie

wzięła jej w ramiona.

Brigid znała praktycznie w swym życiu tylko dwóch

mężczyzn: Jamesa Gillisa, którego pokochała krótką,

namiętną miłością, oraz Leigha McDowie'ego, którego

obdarzyła najczulszą przyjaźnią i pełnym zaufaniem.

Nadszedł dzień pogrzebu. Wśród żałobników prze­

ważali koledzy i przyjaciele ze szpitala, z profesorem

Horsfieldem na czele. Rose kroczyła za trumną po­

między Leighem a płaczącą ciotką. Ksiądz Naylor

wygłosił piękną pożegnalną mowę.

Na konsolację do domu zaproszeni zostali tylko

najbliżsi. Maura częstowała kanapkami, ciastem i her­

batą. Pokoje tonęły w kwiatach. Na stoliku w holu

leżały dziesiątki depesz z kondolencjami.

Gdy zamknęły się drzwi za ostatnią osobą, Rose

wyszła na taras i spojrzała na czyste, błękitne niebo.

Pomyślała, że życie musi toczyć się dalej, a ją czeka

jeszcze dużo radości w towarzystwie przyjaciół

i w pracy.

Na trzeci dzień odwiozła ciotkę do Liverpoolu.

Uścisnęły się czule, a potem Rose długo odprowadza­

ła wzrokiem oddalający się statek, który rozcinał fale

Morza Irlandzkiego. Tam, za tym morzem leżała jej

druga ojczyzna.

Wróciwszy do Manchesteru, Rose rzuciła się

w wir pracy. Mało jej było własnych obowiązków.

background image

Odbierała je innym. Szczególnie pod tym względem

upodobała sobie Leigha. Tłumaczyła mu, że będzie to

z obopólną dla nich korzyścią, gdyż on znajdzie czas

na szlifowanie swojej roli, ona zaś uniknie strasz­

liwych mąk bezczynności. Leigh przeżywał pewien

dramat i szukał rozwiązania. Nie miał już wątpliwo­

ści, że Tanya jest w nim po uszy zakochana, i wyrzucał

sobie, że na to pozwolił, ba, że zrobił tak wiele, aby

ją w sobie rozkochać. Stało się zaś tak dlatego, że

w pięknej pielęgniarce znalazł pociechę i azyl, ucieka­

jąc przed Rose, która była przeznaczona innemu,

Paulowi Sykesowi. Lecz sytuacja diametralnie się

zmieniła. Paul stracił głowę dla Caroline Trench,

zerwał zaręczyny i właściwie nie było już obiektywnej

przeszkody, aby on, Leigh, wyznał kobiecie, na której

naprawdę mu zależało, swoją gorącą miłość.

Więc dlaczego tego jeszcze nie zrobił? Zwlekał

z dwóch powodów. Nie był pewien, czy Rose od­

wzajemnia jego uczucia. Mogła nadal kochać Paula.

W związku z tym możliwa była sytuacja, że gdyby

kapryśnej Caroline Paul nagle przestał się podobać

lub gdyby znalazła sobie innego mężczyznę, Rose

mogłaby go przyjąć z otwartymi ramionami i wszyst­

ko wybaczyć.

Drugim powodem była Tanya. Cieszyła się wspól­

nymi próbami i tym, że może tak często z nim

przebywać. Okazywała swoją radość zarówno pub­

licznie, jak i prywatnie, kiedy siedzieli nad tekstem

przedstawienia w zaciszu biblioteki lub w pustym

pokoju. Leigh traktował ją z przyjaźnią i sympatią,

zapraszał od czasu do czasu na obiad czy kolację,

całował rutynowo na „dzień dobry" i „do widzenia",

lecz nie posunął się dalej ani o krok. Ona jednak

uparcie myliła świat „Śpiącej Królewny" ze światem

realnym, interpretując poufałość jako intymność, zaś

zachwyt jej urodą jako miłość i pożądanie. Leigh

background image

wiedział, że jego moralnym obowiązkiem jest wy­

prowadzenie jej z błędu, nawet za cenę chwilowego

okrucieństwa, lecz zdecydował się przełożyć roz­

mowę na dzień po przedstawieniu. Po prostu obawiał

się, że kiedy Królewna się dowie, że Królewicz

wcale jej nie kocha, gotowa będzie jeszcze zrezy­

gnować ze swej roli i tym samym położy całą

imprezę.

Listopad zaczął się od sensacji. Doktor Paul Sykes

oraz Caroline Trench ogłosili oficjalne zaręczyny.

Wiadomość natychmiast przedostała się do prasy

i gazety zamieściły zdjęcia narzeczeńskiej pary. Dzien­

nikarze specjalizujący się w towarzyskiej plotce zaczęli

prześwietlać przeszłość Caroline i doszukali się mę-

ża-policjanta oraz dziewiętnastoletniego syna, który

mieszkał z ojcem i macochą.

- Co za idiotę robi z siebie ten biedaczyna Sykes!

- zawołał Leigh do nadchodzącej szpitalnym koryta­

rzem Rose. - Chłop musiał kompletnie zbzikować.

Nie chciałbym wtrącać się w twoje prywatne sprawy,

lecz nadarza się dobra okazja, byś raz na zawsze

uwolniła się od niego, kochanie. Musisz chyba się

czuć, jakbyś dostała cios w plecy?

Rose poczuła się tyleż wzruszona, co rozbawiona

tym dowodem troski.

- Och, Leigh, wiedziałam już od dawna, że Paul

i Caroline zamierzają się pobrać. Nie spodziewałam

się tylko, że zaręczyny zostaną ogłoszone tak szybko.

Życzę im z całego serca jak najlepiej, chociaż obawiam

się, że Paul nie będzie miał łatwego życia, żeniąc się

z gwiazdą filmową.

- Szczerze mówiąc, guzik mnie to wszystko ob­

chodzi - odparł Leigh głosem pełnym irytacji. - Ob­

chodzisz mnie tylko ty i twoje samopoczucie. Myślisz,

że Paul wiedział o tym dziewiętnastoletnim synu?

background image

Spojrzała na niego z jakimś smutkiem w oczach.

- Biedna Caroline! Udawało się jej zachować sek­

ret przez tyle lat. I teraz nagle okazuje się, że wywloką

ci wszystko, nawet najgłębiej skrywaną intymność.

Leigh uświadomił sobie, że Rose mówiąc to myś­

lała bardziej o swojej matce niż o aktorce.

Porozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Rose

pośpieszyła do swoich obowiązków. Miała dziś dyżur

w przychodni przyszpitalnej.

Leigh patrzył na jej szczupłe nogi i zaokrąglone,

lekko rozkołysane biodra. Uświadomił sobie, że wi­

dok ten sprawia mu dużą przyjemność.

Rose wzięła pióro do ręki, przygotowując się do

przyjęcia ostatniej pacjentki.

-Dzień dobry, pani Bradshaw. Proszę usiąść.

Mam nadzieję, że siostra już panią zbadała? - zapy­

tała z uśmiechem.

- Tak, doktor Gillis - odparła przystojna, trzydzie-

stokilkuletnia kobieta. O wieku pani Bradshaw świad­

czyły ślady siwizny we włosach i delikatne zmarszczki

przy oczach, natomiast zaprzeczała mu świeżość jej

pogodnej twarzy. - Siostra zmierzyła mi ciśnienie,

postawiła na wadze, pobrała krew i płyn owodniowy.

Słowem, zrobiła wszystko, co można było zrobić.

Rose rzuciła okiem na wyniki badań. W żadnym

punkcie nie odbiegały od normy.

- Powiedzmy, że prawie wszystko - zgodziła się.

- A teraz proszę powiedzieć mi o swoich kłopotach

ze zdrowiem, kontaktach z lekarzami i tak dalej.

- Właściwie nie mam nic do powiedzenia. Jestem

zdrowa jak ryba, a to jest moja pierwsza ciąża.

- Ach, tak, rozumiem - powiedziała Rose, notując

w karcie „pierwiastka". - To miłe, że nie jest nam

odebrana radość urodzenia dziecka nawet w trochę

późniejszym wieku.

background image

- Bardzo późnym, pani doktor. Mam trzydzieści

dziewięć lat.

Coś w głosie pani Bradshaw zaintrygowało Rose.

Spojrzała na pacjentkę uważniej.

- Pani Bradshaw, czy my już kiedyś się nie spot­

kałyśmy? - zapytała, gorączkowo szukając w pamięci.

- Oczywiście, doktor Rose. '

- Proszę mi wybaczyć, ale...

- Wtedy wyglądałam całkiem inaczej. Widziała

mnie pani poplamioną krwią, w podartym ubraniu,

zapłakaną... Siedziałam i prosiłam Boga, żeby mój

mąż nie umarł.

Nagle w pamięci Rose zapaliło się światełko. Uj­

rzała tamtą scenę: gabinet lekarski, Leigha, państwa

Bradshaw i dziewczynę o imieniu Peggy, ich kuzynkę.

- Ależ, oczywiście! - wykrzyknęła, wstając i ścis­

kając Grace. - Mieliście państwo wypadek, a pani

mąż ma na imię Alfred. Jak on się czuje?

- Wrócił do zdrowia i odzyskał krzepę, czego

dowodem jest moja tu obecność! - odparła Grace

śmiejąc się. - Och, doktor Gillis, oczekuję dziecka! Po

tylu latach!

- Pamiętam, iż powiedziała pani wówczas, że nie

możecie mieć dzieci.

- Tak, nie mogliśmy. Straciliśmy już wszelką na­

dzieję. A tu nagle nie doczekałam się dwóch kolejnych

okresów, poczułam mrowienie w piersiach i dostałam

mdłości. Nawet mi jednak przez myśl nie przeszło, że

to może być ciąża. Mój lekarz przepisał mi coś na

przeczyszczenie.

- Nie uwierzę! - zachichotała Rose.

- Jakieś przeczyszczające ziółka! Teraz mówi, że

nie chciał zbyt wcześnie wzbudzać we mnie nadziei,

lecz myślę, że po prostu się nie połapał. Potem

zaczęłam obserwować siebie, stałam się podejrzliwa.

Podejrzliwość zmieniła się w nadzieję, a nadzieja

background image

w pewność -mówiła Grace ze łzami radości w oczach.

- Mój lekarz wysuwa przypuszczenie, że w chwili

wypadku coś mogło zostać poruszone, wstrząśnięte,

przesunięte na właściwe miejsce. Być może chodzi tu

o drożność jajowodów, być może o coś innego. Tak

czy inaczej, doktor Gillis, jestem dzisiaj najszczęśli­

wszą kobietą pod słońcem.

- Cieszę się razem z panią, Grace. - Sięgnęła po

słuchawkę i wykręciła numer wewnętrzny oddziału

położniczego. - Dzwonię po doktora McDowie'ego.

Chciałabym, żeby on również się z panią zobaczył.

Po chwili wszedł Leigh. Rozpoznał Grace już

w drzwiach.

- Grace Bradshaw albo ulegam omamom! - wy­

krzyknął podchodząc. - Pamiętam tamtą swoją gafę.

Pewnie nigdy nie będzie mi wybaczona. Chyba nie

przyszłaś po moją głowę, Grace?

Pani Bradshaw wybuchnęła śmiechem.

- Nie, panie doktorze. Spodziewam się dziecka.

Otworzył ramiona i serdecznie uścisnął przyszłą

matkę.

- Najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem.

Kiedy to się stało, to zstąpienie Ducha Świętego?

Grace odpowiedziała, a on zadał kolejne pytanie.

Gawędzili tak przez dobry kwadrans. Kiedy zaś pani

Bradshaw się pożegnała, Leigh zwrócił się do Rose:

-I tylko pomyśl sobie, Rose. W tamtym wypadku

zginęły trzy osoby, jeśli kilkutygodniowy płód Peggy

można określić tym mianem. Ale również tamten

wypadek przyczynił się do powstania nowego życia.

Dziwny jest ten świat.

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Będziemy musieli

otoczyć ją wyjątkową opieką.

- Idę o zakład, że nasz staruch wybierze cesarskie

w trzydziestym ósmym tygodniu, aby zaoszczędzić

matce i dziecku wysiłku.

background image

Tego wieczoru Rose poszła na mszę świętą do

szpitalnej kaplicy. Gdy odwróciła głowę, ujrzała ze

zdumieniem, że obok niej stoi Leigh. Kapłan otworzył

Pismo Święte. Rozpoczęło się czytanie Ewangelii we­

dług świętego Łukasza. A kiedy padły słowa: „A oto

również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej

starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która

uchodzi za niepłodną", Rose i Leigh spojrzeli na

siebie. Dla nich te słowa miały szczególny sens.

Minęło kolejnych kilka tygodni i zaczął się okres

przedświąteczny. W czwartek, na parę dni przed Bożym

Narodzeniem, miało się odbyć pierwsze z dwóch

przedstawień „Śpiącej Królewny". Rose nie miała

ochoty na oglądanie romantycznych scen z udziałem

Tanyi i Leigha. Spędziła ten wieczór u swojego sąsiada,

starego i samotnego człowieka. Gdy następnego dnia

zjawiła się w pracy, cały szpital rozbrzmiewał komenta­

rzami na temat wielkiego sukcesu.

- Popisali się na medal - powiedział David Rowan.

- A jeśli chodzi o Leigha, to bez wątpienia powinien

zostać zawodowym piosenkarzem. Ma taki...

Przerwał na widok Leigha i Tanyi, którzy, uśmie­

chnięci, weszli do pokoju.

- Nie było cię wczoraj, Rose! - zauważył od

razu Leigh.

- Przepraszam, miałam umówioną wizytę. David

właśnie pochwalił was przede mną.

- Ale dzisiaj przyjdziesz? - nacierał Leigh, prze­

szywając ją badawczym wzrokiem.

- Postaram się, ale, jak wiesz, mam dyżur. Nie

dziw się więc, jeśli nie będę mogła.

Wiedziała, że mówi jak ostatni tchórz.

- To postaraj się móc. Zależy mi na tym.

- Nie ma sprawy - odezwał się David Rowan.

- Ja już widziałem przedstawienie, więc przyjdę i za­

stąpię Rose.

background image

- Dzięki, ale trudno mi cokolwiek obiecywać. Za­

powiada się bardzo pracowity wieczór.

Powiedziawszy to, Rose opuściła pokój. Leigh

dogonił ją na korytarzu w pobliżu porodówki.

- Rose, poczekaj! Chcę, żebyś była. Mam specjalny

powód, żeby cię o to prosić. Przyjmij propozycję

Rowana i zajmij miejsce w pierwszym rzędzie.

Nerwy Rose, już i tak napięte do ostatnich granic,

nagle odmówiły jej posłuszeństwa.

- Na miłość Boską, Leigh, czego ci się zachcie­

wa? Uważasz, że umieram z ochoty, żeby gapić

się na twoje romansowe podrygiwania czy też słu­

chać twoich miłosnych zawodzeń? Zostaw mnie!

Idź sobie do diabła! Wracaj do swojej Śpiącej Kró­

lewny, która właśnie się obudziła i czeka na dalsze

pocałunki!

Głos Rose załamał się. Odwróciła się i pobiegła

schodami na górę.

- No, moja maleńka - mruknął do siebie Leigh.

- Zastosujemy w takim razie wobec ciebie specjalne

środki.

Rzeczywiście zdarzyło się, że oddział tętnił tego

wieczoru wytężoną pracą. Rose i David nie mieli

chwili wytchnienia. Kiedy zaś Rose wpadła na kory­

tarzu na Rogera Maynarda, który niósł jakieś zwoje

przewodów, potraktowała go tylko krótkim skinie­

niem głowy i pospieszyła dalej. Wiedziała, że po

przedstawieniu część zespołu wraz z częścią widowni

wróci na oddział i podejrzewała, że będzie to czas

robienia okolicznościowych zdjęć. Sama postanowiła

skryć się w jakimś kąciku.

Kończyła właśnie operację kleszczową, kiedy

w głośnikach radiowych na piętrze rozległy się szmery

i trzaski. Normalnie głośniki były wyłączone, zaś

program radiowy odbierały pacjentki dzięki słuchaw-

background image

kom zainstalowanym przy łóżkach. Teraz ktoś zrobił

z nich użytek, a tym kimś, wszystko na to wskazywa­

ło, był Roger Maynard.

Nagle Rose usłyszała czysty i dźwięczny tenor

Leigha. Śpiewał finałową piosenkę przedstawienia.

Niesione melodią słowa rozbrzmiewały we wszystkich

pomieszczeniach oddziału.

- Czyż to nie cudowne? - szepnęła Laurie Moffatt,

która asystowała Rose przy operacji.

Na szczęście zabieg zakończył się pełnym sukcesem

i Rose mogła schować się w gabinecie lekarskim, gdzie

zasiadła do pisania raportu.

W pewnym momencie Leigh przestał śpiewać. Za­

czął mówić:

- A teraz, przyjaciele, zaśpiewam inną piosenkę

o miłości. Dedykuję ją wyjątkowej lekarce i wyjąt­

kowej osobie. Mam nadzieję, że słyszysz mnie, Rose.

Jeżeli nie, to ci, którzy mnie słyszą, powtórzą ci moje

przesłanie. Więc zwracam się ku tobie z głębi mojego

serca, a słowa szkockiego poety-pieśniarza, Roberta

Burnsa, niechaj mówią za mnie.

Wydobył z gitary kilka swobodnych akordów,

a z jego ust popłynęły słowa pięknej, słodkiej pieśni

miłosnej. Emanowały taką tęsknotą i żarem, iż słu­

chającym zdawało się, że przenoszą się w jakiś inny

wymiar, gdzie miłość ma za oprawę góry, doliny,

wrzosowiska i granatowe jeziora.

Ma miłość jest jak róży krew,

Krew róży w czerwca świt.

Rose stała na środku pokoju, oszołomiona, zdu­

miona, zachwycona. Wszystko to graniczyło z cudem.

Czuła się jak w objęciach magii.

Wpadła Laurie Moffatt i niemal siłą wyciągnęła ją

na korytarz.

background image

Otoczyły ją roześmiane twarze, posypały się gratu-

lacje, pocałunki, miłe docinki.

Na końcu korytarza pojawiła się Śpiąca Królewna.

Trzymając jedną ręką dół swej przepysznej sukni,

zmierzała prosto w kierunku Rose. Jej oczy płonęły,

usta miała zaciśnięte.

- Wydaje się, że podbiła pani wszystkich, doktor

Gillis - powiedziała z godnością. - Życzę wam obojgu

wiele szczęścia.

- Dziękuję Tanya. Wyglądasz bajkowo...

Przerwała, gdyż piękna dziewczyna znikała już za

drzwiami prowadzącymi na blok matek. Powitały ją

tam burzliwe oklaski i okrzyki entuzjazmu.

Tymczasem pieśń cichła w końcowej obietnicy:

Więc czym rozłąka? - Zdrowa bądź!

Do ciebie wrócę tu,

Choć mil tysiące miałbym brnąć

Bez sił, bez tchu, bez snu.*

Rose w końcu uświadomiła sobie, że kocha Leigha

i że on za chwilę się tu pojawi. Wybiegła mu na

spotkanie.

Wpadli na siebie na podeście schodów. Książę

odrzucił swój elżbietański kapelusz z piórem i ot­

worzył ramiona, zamykając ją w uścisku.

- Czy wysłuchałaś mojej piosenki? Czy uwierzyłaś

każdemu jej słowu? - zapytał.

-Tak, tak, tak... Więc naprawdę kochasz mnie,

Leigh, naprawdę?

Jego długi, namiętny pocałunek nie pozostawiał tu

żadnych wątpliwości. On sam też zyskał pewność, że

kocha z wzajemnością.

* Tłum. Zofia Kierszys

background image

Rose odchyliła głowę.

- Muszę wracać na oddział, mój książę.

- Rozumiem. Zresztą ja również muszę pokazać się

mym wielbicielkom w połogu. Ale posłuchaj, Rose.

Chcę ożenić się z tobą, i to możliwie jak najszybciej.

W związku z tym pragnąłbym przedstawić cię moim

rodzicom. Mieszkają w Carlisle, sto pięćdziesiąt kilo­

metrów od Manchesteru. Zadzwonię do nich i po­

wiem, że przyjedziemy w niedzielę.

- W niedzielę? Ale to już pojutrze! - wykrzyknęła

z przerażeniem.

- Nie obawiaj się, kochanie. Zawrócisz im w głowie

równie szybko, jak zrobiłaś to z moim bratem,

Andrew.

Chciała protestować, lecz zapobiegł temu poca­

łunkiem.

Rodzice Leigha powitali Rose, nie szczędząc wyra­

zów radości i sympatii. Pan McDowie, prawnik,

powiedział jej, że perspektywa ustatkowania się syna

to dla nich najwspanialszy bożonarodzeniowy pre­

zent, natomiast pani McDowie była po prostu za­

chwycona Rose. Co zaś się tyczy Andrew, to uścisnął

ją niczym starą przyjaciółkę.

Stół uginał się od różnych smakowitości, a wśród

nich znalazł się również świąteczny pudding.

- Nie będzie was na Boże Narodzenie, więc po-

świętujemy sobie dzisiaj - powiedziała matka Leigha.

Ciepło przyjęcia, serdeczna atmosfera, to wszystko

ujęło Rose i wzruszyło, niemniej, nie mogąc pozbyć

się skrępowania, jadła tyle co ptaszek.

Ślub miał się odbyć w połowie stycznia, to znaczy

tuż po zakończeniu obu okresów stażowych. Z uwagi

na żałobę Rose oraz fakt, że ona i Leigh należeli do

odrębnych kościołów, zdecydowali się na cichą uro­

czystość w szpitalnej kaplicy. Leigh planował podjąć

background image

prywatną praktykę w Chorlton i namawiał Rose do

tego samego.

- Ależ mając dwóch doktorów McDowie, ludzie

będą was mylić i na przykład ktoś zapisze się na wizytę

do doktora McDowie'ego, licząc na przyjęcie przez

doktor McDowie - zażartował ojciec.

- Ja tam już wiem, u kogo z tej dwójki chciałbym

się leczyć - zauważył Andrew, łypiąc na Rose i zmu­

szając ją do uśmiechu. - Czy jesteś pewna, Rose, że

wybrałaś właściwego faceta? Był coś bardzo powolny

w zalotach, jeżeli przyjąć, że wówczas w teatrze już

szalał za tobą.

- Raczej trudno to przyjąć - odparła Rose. - Po­

szliśmy na „Burzę" całkiem przypadkowo. Leigh

dostał bilety od wdzięcznego męża pacjentki, a ja

byłam akurat pod ręką.

Andrew wybuchnął śmiechem.

-Doprawdy? Jeżeli uwierzyłaś w to, Rose, to

uwierzysz we wszystko. Założę się, że kupił je z myślą

o tobie.

Rose spojrzała na Leigha. Z jego twarzy wyczytała

przyznanie się do winy i zaczerwieniła się. Rzecz

jasna, nie wiedziała, że tym rumieńcem ostatecznie

podbiła serca swych przyszłych teściów.

Zmierzchało się, kiedy wyruszyli w drogę powrotną

do Manchesteru. Rose siedziała obok narzeczonego.

Czuła, że spisała się nie najgorzej. Jeśli państwo

McDowie zaakceptowali ją, to niebawem znajdzie

w nich ojca i matkę.

Leigh wyczuł jej pogodny nastrój, jakże różny od

nerwowego napięcia, w jakim jechała w tamtą stro­

nę, i zdjąwszy rękę z kierownicy pogładził ją po

włosach.

- Oczarowałaś ich, kochanie. Jestem z ciebie

dumny.

background image

- Myślę, że byli trochę zaskoczeni tak bliską datą

ślubu. Zastanawiam się, czy czasami nie podejrzewa­

ją... hmm... obiektywnych przyczyn.

- To ja subiektywnie śpieszę się do tych obiektyw­

nych przyczyn - zapewnił ją z uśmiechem.

Przytuliła się do niego i pozwoliła oddać się marze­

niom. Wkrótce zapadła w sen. Obudziła się, kiedy już

byli przed jej domem. Na niebie świecił księżyc, zaś

uliczkę oświetlały latarnie.

- Ależ szybko dojechaliśmy! - wykrzyknęła odpina­

jąc pasy.

Leigh się nie poruszył. Spojrzała na niego pytająco.

- Oczywiście wejdziesz, Leigh?

- A czy jestem zaproszony?

Wiedziała, co ma na myśli. Wybór należał do niej.

Nie wahała się ani sekundy.

- To jest twój dom i ja jestem twoja - powiedziała

z wielką prostotą.

Kiedy weszli do środka, Rose od razu nastawiła

wodę.

- Poczekaj w saloniku, Leigh. Kawa będzie za chwilę.

Wyjmując filiżanki z kredensu, usłyszała wiosenne

allegro z „Czterech pór roku" Vivaldiego. Uśmiechnęła

się. Leigh puścił jej ulubiony utwór.

- A może coś zjesz? Jakąś kanapkę lub jajko?

- zapytała, wchodząc do saloniku z kawą.

- Rose.

Padło tylko jedno słowo, a zadrżała na całym ciele.

Objął ją i zaczął całować. Zarzuciła mu ręce na szyję.

Wydała ciche westchnienie, gdy poczuła, że zwalnia

haftki jej biustonosza. Po chwili znaleźli się na dywa­

nie, wśród rozrzuconych i przemieszanych ze sobą

części garderoby. Z długimi, potarganymi włosami

Leigh sprawiał wrażenie dwudziestoletniego chłopca.

W jakimś sensie młodzieńcza była również muzyka,

która płynęła z magnetofonu.

background image

Zaczęli siebie dotykać, odkrywać własną nagość.

W nowym wymiarze fizycznej miłości pojawiły się też

nowe uczucia i stany: fascynacji, upojenia, bezwsty­

du... Osiągnęli szczyt tak szybko, jakby ona była jego

pierwszą kobietą, on zaś jej pierwszym mężczyzną.

Ich ciała stopniowo uspokajały się w przy largo

i allegro „Zimy".

-Musimy przyśpieszyć nasz ślub - odezwał się

w pewnym momencie Leigh. - Chciałbym robić to

z tobą legalnie, najdroższa.

Ślub odbył się w słoneczne, mroźne południe No­

wego Roku, w kaplicy szpitala. Rose, ubraną w jas­

noszary wełniany kostium i popielaty aksamitny ka­

pelusz z dużą czerwoną różą, powiódł do ołtarza

Derek Horsfield. Pachniało świerkiem, ostrokrzewem

i geranium. Płomienie świec drżały, a dookoła roz­

brzmiewała muzyka organowa Haendla. Koledzy,

przyjaciele i znajomi pary młodej wypełniali kaplicę

po brzegi. W pierwszym rzędzie siedziała najbliższa

rodzina Leigha oraz Maura Carlinnagh, która przy­

była na ślub siostrzenicy aż z Irlandii. Maura myślała

o swojej zmarłej siostrze i o tym, że prośby i pragnie­

nia Brigid zostały spełnione. Rose wychodziła za mąż

za „długowłosego doktora", człowieka, którego

w głębi swojego serca wybrała dla niej matka.

David Rowan i jego żona Eve byli w szczególnie

radosnym nastroju. Eve po poronieniu spowodowa­

nym wypadkiem ponownie zaszła w ciążę i do roz­

wiązania pozostało jej już tylko siedem miesięcy.

Philip i Annette Cranstone siedzieli obok Paula

Sykesa, który przyszedł sam, gdyż jego narzeczona

miała dziś próbne zdjęcia do nowego serialu tele­

wizyjnego.

Pielęgniarki stawiły się niemal w komplecie, ciesząc

się szczęściem ich ukochanej pani doktor, i nawet nie

background image

zawiodła Tanya Dickenson, dziewczyna tyleż piękna,

co dzielna i wielkoduszna.

Ale największą niespodziankę sprawiły byłe pac­

jentki. Dorothy Beddows przyszła z Philippą i jej

śliczną Bellą. Pani Mowbray z dumą trzymała na

rękach swego sześciomiesięcznego synka. Tuż obok

uspokajała swoją córeczkę pani Lambert. Hałasował

też Donovan, synek Trish Pendle. Zaś w ostatnim

rzędzie, pogodna i zasłuchana w siebie, siedziała

Grace Bradshaw w towarzystwie męża.

Lecz Rose, świadoma obecności ich wszystkich

i czując to ciepło, jakie wytwarzali swymi najlepszymi

o niej myślami, patrzyła tylko w jednym kierunku, na

jednego człowieka, który czekał na nią w towarzy­

stwie księdza Naylora.

Derek Horsfield, przyprowadziwszy pannę młodą

do ołtarza, z lekkim ukłonem wycofał się i dłoń Rose

znalazła się w dłoni Leigha McDowie'ego. Unieśli

głowy i spojrzeli na kapłana. Ten przyjął od nich

przysięgę, pobłogosławił i ogłosił ich mężem i żoną.

Stali oto, młodzi i rozkochani w sobie, na progu

Nowego Roku i nowego życia. Przed Leighem ot­

wierał się kolejny rozdział jego kariery zawodowej.

Rose patrzyła na swoją bardziej sceptycznym okiem.

Będąc kobietą, wiedziała, że wkrótce zmieni swe

obowiązki wobec matek na obowiązki matki.

Na razie jednak była świeżo poślubioną oblubieni­

cą. Wszyscy zgodnie orzekli, że tak promiennej i uro­

czej jeszcze jej nie widzieli.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
154 Holt Margaret Pieśń dla doktor Rose
Holt Margaret Pieśń dla doktor Rose
Holt Margaret Piesn dla doktor Rose
Kay Guy Gavriel Piesn dla Arbonne NSB
wykl dla doktorantow bis
Starks Margaret Wszystko dla niego
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Pieśń dla Oblubieńca
Saraha Pieśń dla Marpy Buddyzm
02 Anioł, Jastrząb i Kruk Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Holt Margaret Medical Romance 79 Po drugiej stronie laguny
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Martin George R R Pieśń dla Lyanny(1)
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka 2
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Elizabeth Lowell Miłosna pieśń dla Kruka

więcej podobnych podstron