MARGARET HOLT
Pieśń
dla doktor Rose
Harlequin®
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg
Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney
Sztokholm • Tokio • Warszawa
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od
tygodnia wyż, zaś Beltonshaw, jedno z przedmieść
Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu
i dusić w nagrzanym, nieruchomym powietrzu. Toteż
wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były
na oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić,
okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku na
tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która
zmierzała energicznym krokiem w stronę lekarskiej
stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się;
niejedna też dłoń podniosła się w geście pozdrowienia.
Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości
swoich pacjentek. Miała dwadzieścia sześć lat, śniadą
cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny
węzeł z tyłu głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przo
du, ukazując letnią, zwiewną sukienkę.
Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się
z lunchem od bufetu i przebiegła wzrokiem po sto
likach.
- Tutaj, Rose! - zawołał Paul Sykes, chirurg.
Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego.
Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy
z oddziału każdego niemal dnia spodziewali się wieści
o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że
Rose i Paul zdecydowali się czekać z małżeństwem
jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul
dysponował przyczepą campingową nad jednym z po
bliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą w niej
wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie
ma w rozkładzie zajęć dyżuru. Dwa dni z dala od
duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietni
cą, niemniej Rose dręczyła się myślą o ewentualnej
reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka
wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa
kolegów i koleżanek.
Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiorni
ka, znajdującego się w górnej kieszeni fartucha, dole
ciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można
go było lekceważyć. Rose poderwała się od stolika
i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie wiedziała
jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka,
patologia ciąży, ginekologia, obserwacja, oddział nag
łych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł
to być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant
na oddziale położniczym i ordynator oddziału gineko
logii, z którym miała dziś umówione spotkanie w spra
wie ewentualnego przedłużenia stażu. Będąc osobą
niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem.
Uzyskała połączenie.
-Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak
najszybciej do salki telewizyjnej na oddziale położ
niczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak
padaczki.
Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniar
kę głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwo
ści, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała
Paulowi do zrozumienia, że musi pędzić, po czym
pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do
salki, zdążyła tylko pomyśleć, że ona i Paul podjęli
właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na
stażu małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem.
Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią
Jane Mowbray klęczały już siostra Tanya Dickenson
i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka
wystarczył, by stwierdzić, że był to jeden z najcięższych
przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie zapowiedzia
nej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły
upływ moczu, szczękościsk i silne drgawki. Pani Mow-
bray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed
atakami chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie
niektórych z nich, a zmieniając parametry równowagi
hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki
zaczęły pojawiać się niemal codziennie. Stanowiło to
poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dzie
cka, które miało się narodzić dopiero za sześć tygodni.
- Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klę
kając obok pielęgniarek.
- Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya
Dickenson. - Spadła z krzesła podczas oglądania
telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast
zostały odesłane do sal. Niektóre z nich przeżyły
prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczu
kową płytkę, a pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to
w zasadzie wszystko.
- Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby
język nie tamował przepływu powietrza.
Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie
ręki do jamy ustnej.
- Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła
Laurie Moffatt.
W tym samym momencie chora, sina na twarzy
i zmieniona nie do poznania, kłapnęła zębami z całą
siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose
w ostatnim ułamku sekundy zdążyła uciec z palcami.
Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki.
Do salki wpadł doktor Leigh McDowie, internista.
Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie
sprawiały może najlepszego wrażenia, lecz Rose ode
tchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora
McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych
pacjentek z zadawnionymi zespołami chorobowymi,
takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka.
- Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziew
częta. Nie klęczcie jak nad trumną. Skocz, Laurie,
i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij
komuś, lecz tak, aby naprawdę usłyszał, że chcę mieć
tu butlę z tlenem.
Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła
ze szczypcami, konwulsje zaczęły ustępować. Ciało
chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mow-
bray próbuje z powodzeniem sama oddychać. Mimo
to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy pla
stikową maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu
pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli.
Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg
ustąpiła miejsca zdrowej różowości. Młoda kobieta
otworzyła oczy.
- Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, ko
chanie. A teraz położymy cię na takim specjalnym
wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego
łóżka. Zasłużyłaś sobie na długi, spokojny sen - po
wiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcow
skim, po czym dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek:
- Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój
dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem
za drzwiami, ma jej towarzyszyć butla. Jej dziecko
potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama.
Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze,
i wspólnymi siłami ułożyli na nich chorą. Nie ode
zwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmie
chała półprzytomnym uśmiechem człowieka wyrwa
nego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się
bolesne oszołomienie.
Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim
łóżku, doktor polecił jednej z praktykantek ze szkoły
położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego
przebudzenia. Następnie dał siostrze Dickenson in
strukcję, aby codziennie aplikowała chorej stumili-
gramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo
do czterystu jednostek. Co zaś się tyczy fenobarbitalu,
to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed
zaśnięciem.
-A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę
herbaty?
Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała
odpowiednie zarządzenia salowej. Przeszli do pokoju
lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku
w swobodnej pozie męża i ojca, który wrócił do domu
po ciężkiej, całodniowej pracy.
- No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch
podzielał mój pogląd, że w tym przypadku im wcześ
niej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze.
-Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya,
wysoka i smukła dziewczyna o wyjątkowo jasnych
włosach.
Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie takso
wały lekarza o tak zwodniczym sposobie bycia. Za
wsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przej
mował, a w dodatku nosił włosy niczym najprawdziw
szy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem
jego kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało
się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt, wesołej
i pogodnej blondynki.
Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi
o pacjentkach, i studiowała kartę chorobową Jane
Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDo-
wie'ego. To prawda, że kwadrans temu wspaniale
zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora
Horsfielda „staruchem", co nie brzmiało najgrzecz-
niej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty.
Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic
do zrobienia? A wreszcie te jego komicznie długie
włosy, tak mało pasujące do lekarza, który prze
kroczył trzydziestkę. Do każdego lekarza.
Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił
się ku niej na krześle z czarującym uśmiechem.
- A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne
dzieciątko pani Mowbray nie jest zachwycone, że jego
matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem.
- Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozwa
żał możliwość wcześniejszego rozwiązania - odparła,
nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery
tygodnie to jednak ciągle trochę za mało, tym bardziej
że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże.
-Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego
matka będzie każdego dnia krzesała te swoje epilep
tyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej
większą ilością narkotyków, bo może odbić się to na
jej chłopaku... czy dziewczynce.
- Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powie
działa Tanya. - Poza tym Jane żyje w ciągłym stresie
i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku.
Pamiętajmy też o innych ciężarnych, u których jej
napady wywołują irracjonalny strach.
Rose zesztywniała.
- Jestem przekonana, że podejmując decyzję pro
fesor Horsfield weźmie pod uwagę wszystkie oko
liczności.
- Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie?
- zapytał Leigh, dolewając sobie herbaty. - Jestem jak
najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu
czcigodnemu profesorowi. Zresztą stawiam sto prze
ciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed
upływem trzydziestego szóstego tygodnia.
Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała.
- Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca
nad krainą wiecznych śniegów i lodów. I jakiż to cud
sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi
wspaniałymi niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu
twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir
landczyk?
- Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare
- krótko wyjaśniła Rose, dostrzegając zniecierpliwie
nie malujące się na twarzach sióstr położnych.
- Wiedziałem! Już dawno rozpoznałem w tobie
celtycką duszę, wrażliwość i wyobraźnię. Ten szczęś
ciarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od
internistów?
Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej
rozmowy. Kiedy zaś Leigh McDowie zaintonował
starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to
czas na wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła
z pokoju.
Ma miłość jest jak róży krew,
Krew róży w czerwca świt.
Ma miłość jest jak rzewny śpiew,
Melodii cudnej rytm.
Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor
Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni zapadały w jej
duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy.
W piękności twojej strojna blask.
Jak w łunę jasnych zórz,
Ma miłość przetrwa świat i czas,
Gdy dna już wyschną mórz.
-
Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem
w oczach i z błogim uśmiechem na twarzy pani
Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał.
Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła
ją Trish, nastolatka, której chłopak umiał śpiewać
jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodat
ku zachrypniętym głosem.
- Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor.
- Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje
dziecko.
To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po
imieniu, było miłe, ale trochę zaskakujące. Do tej pory
traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością,
niczym kapitan statku członka swojej załogi. Być
może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby
poczuła się swobodniej. Zapewne też z tego powodu
poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym fotelu
przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego
biurka. Z okna rozciągał się widok na miasto. Dachy
domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się
upał. Ciemniejsza zieleń drzew świadczyła o tym, że
skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato.
- Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze
mną zobaczyć, profesorze - zaczęła Rose, w pełni
świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad
okularów nie wyrażało bynajmniej trudnego charak
teru tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często
bezwzględnego traktowania swoich podwładnych.
-Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją
pracę w charakterze starzystki przez ostatnie pół roku
oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyni
łaś i umiejętności, jakie pokazałaś. Pora już na objęcie
samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować
będę wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy
inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić swoje
doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracu
je się w Londynie, Edynburgu czy Birmingham. Oczy
wiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referencje.
- Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam
szczególny powód, by starać się o pozostanie w Bel-
tonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - po
wiedziała Rose trochę niepewnym głosem.
Ordynator ściągnął brwi.
- Och, wy kobiety! Ludzie obwiniają mnie o męski
szowinizm, lecz nie jest moją winą, że tak mało kobiet
robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnuje
cie szanse. Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi
niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma rodzinę,
to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze.
Zawsze wyznawałem ten pogląd i teraz go tylko po raz
kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było
dla nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macie
rzyństwa profesor stawia ponad wszystkimi innymi.
- Ale ty jesteś młoda, inteligentna i w o l n a , Rose.
Zanim nałożysz na siebie pęta żony i matki, powinnaś
iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów
w rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na
grządce, zanim któryś z nich łaskawie cię zerwie. Wykaż
energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze past
wiska, gdzie bujna trawa i nie ma ogrodzeń.
Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec.
Bezceremonialna uwaga o Paulu całkiem wyprowa
dziła ją z równowagi.
- T o nie ze względu na doktora Sykesa, sir,
proszę o możliwość pozostania w Beltonshaw - po
wiedziała z zakłopotaną miną. -I nawet nie dlatego,
że pracę tutaj uważam za coś niezmiernie cennego.
Jest inny powód.
-Tak?
- Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest
wdową i mieszka w tej dzielnicy. Pracując tutaj mogę
zawsze mieć ją na oku.
- Mów dalej - zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz
się o swoją matkę?
- Podejrzewam, że to pana działka, profesorze.
W końcu udało mi się ją zmusić, by dała się zbadać
naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma
zadawnione mięśniaki macicy, z typowymi zresztą
objawami, jak na przykład obfite okresowe krwa
wienia.
-Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie
lekarzem! - wybuchnął ordynator. - Pozwalasz od lat
cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszys
tkiemu zwykła wizyta w naszej poradni. Doprawdy,
trudno w to uwierzyć, Rose.
Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę
oczy.
- To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła
się na irlandzkiej prowincji i otrzymała bardzo staro
świeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie
rozmawiałyśmy o intymnych sprawach. Nigdy też nie
zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była
szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc
wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa wizyta
u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki
macicy.
- Ile lat ma twoja matka?
- Pięćdziesiąt pięć, sir.
-I przeszła już klimakterium?
- Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani
jednym słowem.
-A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma
odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie, za kwadrans
dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni.
- To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale...
- Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania
o ósmej czterdzieści pięć. Czy wszystko jasne?
- Tak, sir. Dziękuję.
A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy
Rose napełniły się łzami.
- Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej,
niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć prawdzie w oczy,
jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich.
W tym wypadku ostrość i przenikliwość naszego
spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości,
nadziei, lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro
poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była.
- Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze.
- Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc, będzie to
dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej
pracy. Prosisz mnie o przedłużenie umowy, ja zaś daję
ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku.
Wiem, że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie
- zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie
wiadomo który pomyślała, że starość może być rów
noznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna rzecz, którą
należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz
teraz na stanowisko starszej stażystki i w rezultacie
zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a dok
torem McDowie'em, który odtąd będzie ci podlegał.
- Doktor McDowie! - wykrzyknęła Rose ze zdu
mieniem. - Ależ jakim sposobem? Przecież on jest
internistą.
- W pewnym sensie b y ł nim - sprostował
ordynator. - Zdecydował się bowiem poszerzyć swoją
wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półrocz
ny staż na obu oddziałach, ginekologicznym i położni
czym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym
jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku.
Ale to tylko tak na marginesie. Poza tym muszę
przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej
wiedzy mogę się mniej obawiać o nasze cukrzyczki,
astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach
mowa, to w poniedziałek biorę na stół panią Mowbray.
- Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zain
teresowaniem.
-Tak. To jedna z tych trudnych decyzji, gdy
wybieramy pomiędzy większym a mniejszym złem.
Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej
w łonie matki, czy też w inkubatorze? Tutaj przewa
żają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś
tego samego zdania, Rose?
Przypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego
i mimowolnie się uśmiechnęła.
-Tak, sir - odparła. - Zgadzam się z panem
całkowicie.
Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej
wyciągnął.
- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro
rano w poradni. Pani Gillis, mam nadzieję, nie za
wiedzie.
Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby
przed opuszczeniem szpitala napić się jeszcze herbaty,
było tam pusto.
- To pani nie słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się
okropny wypadek - poinformowała ją bufetowa.
- Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie
kilkanaście samochodów. Wszyscy nasi lekarze pobie
gli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą.
- To straszne! - wyszeptała Rose.
Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali
operacyjnej, asystując doktorowi Rowanowi w szere
gu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków
czy cysty.
- Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam
- kontynuowała dziewczyna. - Caroline Trench wra
cała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć
do filmu i wpadli pod jedną z tych ogromnych
ciężarówek.
- Caroline Trench?! - wykrzyknęła Rose.
Aktorka ta zagrała w kilku popularnych serialach
i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom te
lewidzów.
- Szofer zginął na miejscu, a Caroline i jej przyja
ciel zostali mocno poturbowani. Jest mnóstwo ran
nych. Przed pawilonem chirurgii aż roi się od am
bulansów i wozów policyjnych.
- Mój Boże! Już tam biegnę. Być może przydam
się do czegoś.
- Na pewno bardziej przyda się pani doktor niż ja
- rezolutnie skomentowała dziewczyna, po czym
wstrząsnęła się na myśl o kałużach krwi i połamanych
kończynach. - Ale proszę najpierw wypić herbatę.
Doda pani sił.
Rose miała nadzieję na spokojny wieczór i otwartą,
taktowną rozmowę z matką. Wiedziała jednak, że
gdyby nie pospieszyła z pomocą ofiarom samochodo
wej kraksy, postąpiłaby wbrew etyce lekarskiej. Wy
piwszy więc na stojąco pół filiżanki herbaty, po
prawiła grzebyk we włosach i pobiegła na oddział
nagłych wypadków.
Zobaczyła tam coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie
widziała. Hol oraz izba przyjęć zapchane były nosza
mi, na których leżeli ranni. Powietrze wypełniały
płacze, jęki i skargi, pełne bólu i strachu. Nad nie
szczęsnymi pochylał się ojciec Naylor, kapelan szpi
talny, pocieszając, głaszcząc po twarzach i dłoniach,
wspierając słowem Bożym. Lekarze i pielęgniarki
uwijali się jak w ukropie. Musieli oddzielić lżej ran
nych od tych z cięższymi obrażeniami, którzy po
prześwietleniu kierowani byli do sal operacyjnych.
Udzielali pierwszej pomocy, przetaczali krew, dawali
zastrzyki przeciwbólowe. Ostry zapach potu, krwi
i wymiocin atakował nozdrza. Rose była wstrząśnięta.
- Gdzie mogę znaleźć doktora Sykesa? - zapytała
śpieszącą z kroplówką pielęgniarkę.
- W „trójce" - odparła dziewczyna, po czym wrę
czyła Rose woreczek z płynną glukozą i solą fizjologicz
ną. - Skoro pani tam idzie, to proszę mu to zanieść.
Kiedy Rose weszła do „trójki", zobaczyła leżącą
na kozetce kobietę. Była nieprzytomna i śmiertelnie
blada. Miała na sobie porwane ubranie, zaś jej
włosy poplamione były krwią. Pomimo iż znaj
dowała się w tak żałosnym stanie, nietrudno było
rozpoznać w niej Caroline Trench. Paul Sykes,
odchylając jej powiekę, badał właśnie oftalmosko-
pem dno oka.
- Cześć, Rose. Dobrze, że jesteś. Siostra dała
jej zastrzyk przeciwtężcowy, ale bardzo się spieszyła
do innych chorych. Czy mogłabyś podłączyć ją do
kroplówki?
Rose ucisnęła ramię aktorki i wprowadziła igłę.
Zbielałe wargi poruszyły się i wydobył się z nich
cichy jęk.
- Caroline, Caroline, czy słyszysz mnie? - zapytał
Paul, nachylając się do jej ucha.
Ranna kobieta ponownie jęknęła i powoli kiwnęła
głową. Paul ujął ją za rękę.
- Nie martw się, Caroline - powiedział uspokajają
co. - Zaopiekujemy się tobą i niebawem wrócisz do
zdrowia. Zaufaj nam, Caroline.
Wyprostował się i spojrzał na Rose z wyrazem ulgi
na twarzy.
- Odzyskuje przytomność - szepnął. - Nie sądzę,
aby obrażenia głowy, jakie odniosła, były bardzo
poważne. Pęknięcie czaszki, ale obędzie się chyba
nawet bez krwiaka mózgu. Poza tym liczne otarcia
i przecięcia skóry.
- A co z jej przyjacielem? - zapytała Rose.
Paul w milczeniu pokręcił głową.
Rose przebiegł zimny dreszcz. A zatem śmierć
zbierała coraz większe żniwo. Był jakiś zdumiewający
kontrast pomiędzy ruchliwością autostrady, tego pas
ma energii, pędu i życia, a nieruchomością i ciszą
śmierci.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama
pielęgniarka, która dała Rose kroplówkę.
- Doktor Gillis, czy mogłaby pani przejść do j e
dynki" i pomóc doktorowi McDowie'emu?
- A czy nie widzi siostra - warknął gniewnie Paul
- że mamy tu ranną, która nie odzyskała jeszcze
przytomności?
-Widzę, tylko że doktor McDowie ma trzech
pacjentów: małżeństwo i młodą dziewczynę, a na
dokładkę jest sam - odparła zdecydowanym tonem
pielęgniarka.
- W porządku, siostro, już idę - powiedziała Rose.
- Kroplówka jest już podłączona, proszę tylko przy
mocować plastrem igłę.
Zastała doktora McDowie'ego z nożyczkami w rę
ku. Właśnie rozcinał nogawkę spodni leżącego na
kozetce mężczyzny. Obok siedziała żona pacjenta i za
płakanymi oczami wpatrywała się w jęczącego małżon
ka. Miał brudną twarz, a na prawej skroni opatrunek
z gazy przyklejony plastrem. Na drugiej kozetce wiła
się z bólu osiemnastoletnia może dziewczyna. Jej jęki
brzmiały szczególnie przejmująco. Rose musiała po
wtórzyć sobie dwa razy, że jest lekarzem, aby choć do
pewnego stopnia zapanować nad emocjami.
- Jestem, doktorze McDowie. Co mam robić?
Spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką pogodną
beztroską, jakby witał ją na progu swojego domu.
- Cześć, Rose. Zjawiasz się niczym dobra wróżka.
Poznaj państwa Bradshawów, Alfreda i Grace. Do
stało im się co nieco na autostradzie pod Manches
terem, zaś Alfred stracił sporą butlę krwi. Będzie więc
zaraz małe pompowanko, tylko muszę doprowadzić
go do porządku.
- A co z tą młodą dziewczyną? - zapytała Rose.
-Racja, to jest Peggy, córka państwa Brand-
shawów, która jechała razem z nimi.
- Peggy nie jest naszą córką, doktorze - spro
stowała Grace Bradshaw - tylko bratanicą mojego
męża.
- Przepraszam za pomyłkę. Tak czy inaczej, zajmij
się tą krzykliwą młodą damą, Rose. Doznała albo
jakichś wewnętrznych obrażeń, albo jest to atak his
terii spowodowany szokiem powypadkowym. Skła
niałbym się ku drugiej hipotezie.
-Peggy niewątpliwie odczuwa ból - stwierdziła
Rose, biorąc dziewczynę za rękę i badając jej puls.
- Być może ból spowodowany ukąszeniem szersze
nia. Bo ciśnienie ma normalne, a do pulsu, jak już
zapewne zdążyłaś sprawdzić, też nie można się przy
czepić. Poza tym nie odpowiedziała jeszcze ani na
jedno pytanie. Więc spróbuj ją uspokoić, a wszyscy
będziemy ci wdzięczni. Choć, szczerze mówiąc, nie
miałem dotąd czasu, by zbadać ją dokładniej.
Po tych słowach doktor McDowie wrócił do swo
ich obowiązków przy panu Bradshawie, Rose zaś
skupiła się na swojej pacjentce.
- Uspokój się, Peggy. Przestań jęczeć i powiedz mi,
gdzie cię boli.
Jedyną odpowiedzią był bolesny grymas i rozpacz
liwy jęk.
Rose stała przyglądając się Peggy i nagle doznała
olśnienia. Kiedy rozchyliła jej nogi i zobaczyła za
krwawione uda, widok ten nie zaskoczył jej.
- Czy wiedziałaś, że jesteś w ciąży, Peggy? - szep
nęła do ucha dziewczyny, jednocześnie pewnymi ru
chami zsuwając z niej figi.
Peggy na chwilę przestała jęczeć.
- Nie byłam pewna - odparła żałosnym głosem.
- Nikomu o tym nie mówiłam. Wuj i ciocia nie
wiedzą. Och, pomóż mi, pomóżcie mi, ratunku...
- Nie krzycz, Peggy, tylko mocno chwyć mnie za
rękę. Bądź dzielna. Za chwilę przestanie boleć. - Od-
wróciła się i zobaczyła pielęgniarkę niosącą krew do
transfuzji. - Siostro, potrzebuję syntometriny. Proszę
przynieść mi zaraz jedną ampułkę z lodówki.
- Dobry Boże, a po co ci to? - zapytał Leigh
McDowie. - Przecież stoisz nad ofiarą wypadku
drogowego, a nie nad rodzącą porodówki.
- Siostro, proszę wykonać moje polecenie, i to
możliwie szybko.
Spokojny, lecz mocny głos Rose wykluczał wszelką
dyskusję. Mimo to pielęgniarka przed wyjściem po
zwoliła sobie na okazanie wątpliwości miną i spoj
rzeniem.
Ledwie zdążyła wrócić, gdy rozległ się głośniejszy
niż dotąd krzyk Peggy. Rose pochyliła się i zobaczyła
na prześcieradle płód wielkości pięści. Wszystko
wskazywało na to, że ciąża trwała około dziesięciu,
dwunastu tygodni.
Rose chwyciła z półki pierwsze lepsze plastikowe
naczynie i szybko umieściła w nim płód. Przykryła
je papierowym ręcznikiem, po czym wsunęła pod
kozetkę.
- Do diaska! - wykrzyknął McDowie. - Stokrotne
dzięki, Rose. Będę chyba musiał wrzucić do kosza mój
dyplom i nająć się jako tynkarz na budowę.
Rose spojrzała nań płonącymi gorączką niebies
kimi oczami.
- Zamknij się - wyszeptała, przenosząc znacząco
wzrok na stryjostwo Peggy.
- Czy... czy je utraciłam? - dobiegł ją słaby
głos Peggy.
- Tak, kochanie. Ale nie rozpaczaj. Wszystko bę
dzie dobrze. Dostaniesz tylko zastrzyk na powstrzy
manie krwawienia.
- J a k czuje się Peggy, pani doktor? - zapytała
Grace Bradshaw, widząc, że pielęgniarka pochyla się
nad Peggy ze strzykawką. - Mąż całkowicie pochłonął
moją uwagę i w swoim egoizmie zapomniałam prawie
o jego bratanicy. Tej jesieni zaczyna studia na tutej
szym uniwersytecie. Czy wróci do zdrowia i pełni sił
przez lato?
- Tak, pani Bradshaw, proszę się nie martwić. Lecz
na dzisiejszą noc będziemy musieli zatrzymać ją
w szpitalu. Na oddziale chirurgicznym w bloku ko
biecym nie ma już wolnych łóżek, więc wyjątkowo
przewieziemy ją na oddział ginekologiczny.
Rose zignorowała na poły zdumione, na poły
pytające spojrzenie doktora McDowie'ego. Nie nale
żało do jej obowiązków informowanie stryjenek o cią
ży osiemnastoletnich bratanic. Niech bratanice, jeśli
uznają to za konieczne i słuszne, powiedzą o tym same.
Tak więc z całej trójki karetka miała odwieźć do
domu tylko panią Bradshaw. Jej mąż i Peggy zo
stawali w szpitalu, przy czym pana Bradshawa za
trzymywano na chirurgii ze wstępnym rozpoznaniem
pęknięcia śledziony i krwotoku wewnętrznego, nie
licząc oczywiście mniej poważnych, choć drastycz
nych dla oka zewnętrznych obrażeń.
Pozostało jeszcze tylko załatwienie formalności.
Przy wypełnianiu formularza ze strony doktora
McDowie'ego padło pytanie o dzieci.
Na twarzy Grace Bradshaw pojawiła się gorycz
i smutek.
- Nie mamy dzieci. Jesteśmy małżeństwem od trzy
nastu lat i straciliśmy już wszelką nadzieję.
- Cóż, zdarza się, moja droga - rzucił Leigh.
W Rose zagotowało się. Ten człowiek działał jej na
nerwy już od kilku godzin, a jego brutalny komentarz
był ostatnią kroplą przepełniającą miarę.
- Pożycie małżeńskie państwa - powiedziała łagod
nym głosem - spaja szacunek i miłość, a najważniej
sze, że życiu pani męża nie zagraża żadne niebez
pieczeństwo.
- Dziękuję, pani doktor - odparła kobieta ze łzami
w oczach. - Dziękuję wszystkim za to, co dla nas
zrobiliście. I niech Bóg was błogosławi.
O siódmej było już właściwie po wszystkim. Lżej
ranni zostali odesłani do domów, ci zaś, którzy mieli
mniej szczęścia, leżeli w szpitalnych łóżkach. Nie
którzy przeszli operacje, innym założono opatrunki
gipsowe. Byli też i tacy, których zatrzymano tylko na
obserwację. Rose, pijąc herbatę, pomyślała o tych,
którzy nie przeżyli wypadku. Nie przeżyło go dziecko
Peggy. Było z pewnością nie chciane, a jednak była
to najmłodsza ofiara kraksy na autostradzie. Ofiara,
której nie uwzględnią żadne statystyki.
- Rose! A więc tu jesteś! Tu jesteś, dobra wróżko,
która uratowałaś moją reputację.
W poplamionym fartuchu i z włosami przemie
nionymi w gniazdo bocianie stał przed nią Leigh
McDowie.
Uraczyła go spojrzeniem, które powinno właściwie
obniżyć temperaturę otoczenia o dobrych kilka
stopni.
- Sądzę, doktorze McDowie, że im mniej nad tym
będziemy się rozwodzić, tym lepiej.
Rozłożył ręce w przepraszającym geście.
- Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy nie zapom
nę swojej pomyłki i że wdzięczny ci jestem za inter
wencję.
Rose wstała i zmierzyła go surowym wzrokiem.
-Mogę panu wybaczyć, iż nie wziął pan pod
uwagę możliwości poronienia, ale stanowczo nie mo
gę zaakceptować pana ogólnej postawy: obojętności
i zniecierpliwienia, jakie okazał pan wobec tej biednej
dziewczyny, oraz braku taktu w rozmowie z panią
Bradshaw, która z pewnością boleje nad swoją bez-
dzietnością. A poza tym pańska skłonność do obra
cania wszystkiego w żart, często nie licująca z powagą
chwili, a już na pewno niedopuszczalna w takim
szczególnym miejscu, jakim jest oddział ginekologicz-
no-położniczy, gdzie wchodzą w grę najintymniejsze
ludzkie uczucia.
- Bardzo mi przykro, doktor Gillis, że aż tak panią
zdenerwowałem - powiedział McDowie z wyrazem
zmieszania na twarzy.
- Nie tyle zdenerwował mnie pan, co znudził - od
paliła, biorąc odwet za lekceważenie, z jakim ją dotąd
traktował. - Bo, szczerze mówiąc, jest pan nudny.
W pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz
zaraz wziął się w garść.
- Dobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zarzut, że
jest się osobą irytującą, nie należy do najprzyjemniej
szych. Udowodnienie błędu w sztuce lekarskiej przy
gnębia jeszcze bardziej. Ale być nazwanym nudzia
rzem to już prawdziwy wyrok śmierci. A przecież
mamy ze sobą współpracować przez najbliższe pół
roku, czyż nie tak, doktor Gillis?
- Tak, doktorze McDowie. I ufam, że powiedzie
się nam ta współpraca, o ile będziemy pamiętać, że
jesteśmy lekarzami, nie komediantami.
Powiedziawszy to, odwróciła się i wyszła.
Leigh stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi
zniknęła.
-A więc nudzę cię? - wymamrotał pod nosem.
- Bo ty nie wydajesz mi się nudną osóbką. Wprost
przeciwnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przekonanie Brigid Gillis, aby wybrała się do po
radni ginekologicznej, nie należało do rzeczy łatwych.
- Bóg jeden wie, dlaczego tak bardzo chcesz, by
twoja własna matka pozwoliła sobie na taką nie-
skromność wobec jakiegoś mężczyzny - powiedziała,
patrząc na Rose oczyma pełnymi wyrzutu. - Znasz
przecież moje przekonania i moją gotowość do zno
szenia w pokorze wszystkich kobiecych przypadłości,
na jakie zostałam skazana. Czy kiedykolwiek się ska
rżyłam?
- Nie, mamo, i to jest właśnie najgorsze - odparła
Rose ze ściśniętym sercem.
Dopiero teraz bowiem, po rozmowie z ordyna
torem, dostrzegła niepokojącą chudość matki, bla
dość jej przezroczystej skóry i ogólne osłabienie. Dla
czego dotąd tego nie zauważyła? Dlaczego okazała
się ślepa na cierpienie znoszone w pokornym mi
lczeniu?
Pomyślała o samotnym życiu matki, skromnej na
uczycielki w szkole podstawowej, i jej bezgranicznym
poświęcaniu się dla jedynego dziecka. Rose musiała
pobierać lekcje gry na fortepianie, nosić eleganckie
szkolne mundurki, ukończyć prywatną szkołę, a wresz
cie pójść na kosztowne studia medyczne. Wszystko
było dla Rose, zaś jej matka zadowalała się przez lata
samymi okruchami.
Wiele przemilczeń i niedomówień nagromadziło się
między nimi. Rose między innymi nauczyła się nie
zadawać pytań na temat śmierci swojego ojca, którego
i tak nie mogła pamiętać. Jedyna, zreszą niezbyt udana
technicznie, fotografia młodego mężczyzny w marynar
skim mundurze budziła w niej sprzeczne uczucia. Uto
nął wkrótce po tym, jak sprowadził się ze swoją świeżo
poślubioną małżonką do Manchesteru, gdzie Brigid już
została na stałe, z dala od zielonych wzgórz Irlandii.
Kiedy pewnego razu Rose zadała matce pytanie, dla
czego nie wróciła w rodzinne strony, otrzymała od
powiedź, że wielkie miasto zapewniało lepsze perspek
tywy wychowania dziecka. Jak wiele więc zawdzięczała
tej cichej, nabożnej kobiecie i jak mało troski wykazała
w zamian, nie zauważając pierwszych symptomów jej
zdradliwej choroby.
- Żadnej dyskusji, mamo! Przekonasz się osobiście,
że doktor Horsfield jest wspaniałym lekarzem i praw
dziwym dżentelmenem.
Musiała stawić czoło oporowi matki, jeżeli chciała
dzielić z nią ciężar, który Brigid już dostatecznie długo,
zbyt długo nosiła sama.
Punktualnie za kwadrans dziewiąta stawiły się przed
profesorem Horsfleldem, który od razu przystąpił do
zadawania pytań. Już pierwsze z nich, dotyczące wy
próżnień i pracy nerek, zmieszało panią Gillis. W końcu
odparła ogólnikowo, że ,, jak na jej wiek" wszystko
wydaje się w porządku. Stopniowo jednak, ulegając
działaniu uprzejmości lekarza, który znalazł złoty śro
dek pomiędzy serdeczną poufałością a zawodową reze
rwą, zaczęła udzielać bardziej rzeczowych odpowiedzi.
W pewnym momencie doktor odłożył pióro, mó
wiąc, że skończył wywiad i chciałby przejść teraz do
bezpośrednich badań.
Rose podeszła do matki, by pomóc jej się rozebrać.
Napotkała jednak na zdecydowany opór.
- Nie potrzebuję cię tutaj. Nie będę rozbierała się
przy własnej córce.
Profesor Horsfield miał jak na dłoni małą próbkę
wszystkich tych trudności, o których Rose wspomniała
mu wczoraj w rozmowie.
Opuściła gabinet i poszła do bufetu na kawę. Siedząc
nad parującą filiżanką, usłyszała nad sobą miły głos
doktora McDowie'ego:
- Nie spodziewałem się spotkać pani w poradni,
doktor Gillis! Czy nie powinna pani przebywać teraz
wśród naszych nowo upieczonych matek?
Jego nieskazitelnie biały fartuch i błyszczące od szam
ponu włosy, skręcone przy końcach, czyniły zeń zupełnie
innego człowieka. Ujmujący uśmiech również nie miał nic
wspólnego z wczorajszymi wydarzeniami. Pamiętając, jak
go potraktowała, Rose poczuła się trochę niezręcznie.
- Przyprowadziłam do profesora Horsfielda moją
matkę - wyjaśniła, popijając kawę.
Leigh McDowie natychmiast podjął temat w charak
terystyczny dla siebie sposób.
- No to Horsfield przenicuje starszą panią na lewą
stronę. Nie bez powodu jest najlepszym ginekologiem
w północno-zachodniej Anglii. I dlatego proszę się nie
przejmować.
Patrzył na nią przyjaźnie i z dużą sympatią, co nie
tylko kazało jej przejść do porządku nad jego żartob
liwymi powiedzonkami, lecz zrodziło też pragnienie
zwierzenia się ze wszystkich swoich lęków, wątpliwości
i wyrzutów sumienia. Lekko się zarumieniła, on zaś
zdawał się zgadywać jej myśli.
- Na pewno jesteśmy w piekielnie trudnej sytuacji,
kiedy jakąś bliską nam osobę przekazujemy w łapy
jednego z członków naszej bandy. Ja też rok temu
musiałem przyprowadzić do doktora Stephensa mojego
ojca, kiedy, jak mi się wydawało, na szczęście bezpod
stawnie, odkryłem u niego symptomy cukrzycy. Nawia
sem mówiąc, często mylimy się w naszych diagnozach,
jeśli dotyczą one osób, które kochamy.
Ostatnie słowo powiedział tak delikatnym i melodyj
nym głosem, jak gdyby było ostatnim słowem refrenu
jakiejś ballady.
Rose była mu wdzięczna za wielkoduszność, jaką
okazał, puszczając w niepamięć wczorajszą przykrą
sprzeczkę.
- Dzięki, Leigh.
Impulsywnie dotknęła jego ciepłej dłoni, która na
tychmiast zamknęła się w mocnym uścisku na jej
zlodowaciałych palcach.
- Głowa do góry, Rose. I najlepsze życzenia dla
twojej mamy.
Gdy jednak wróciła do gabinetu i zobaczyła kamien
ną twarz profesora Horsfielda, nogi ugięły się pod nią.
Jaki wyrok usłyszy za chwilę?
- A więc sprawy przedstawiają się następująco - za
czął z lekkim chrząknięciem. - Powiedziałem właśnie
pani Gillis, że bez szpitala się nie obędzie. Jutro jest
piątek i chyba uznajmy ten dzień za ostateczny termin
rozpoczęcia hospitalizacji. Do poniedziałku bowiem
musimy wykonać wszystkie podstawowe przedopera-
cyjne badania. W poniedziałek pobiorę próbkę z szyjki
macicy, by zbadać ją na ewentualność nowotworu
złośliwego. Uważam jednak za rzecz wielce prawdopo
dobną, że pójdę dalej i będę musiał wyciąć całą macicę.
Pobladła Rose oparła się o blat biurka.
- Teraz proszę zabrać swoją matkę do domu i zjawić
się z nią na oddziale jutro rano. Mam nadzieję, że
znajdzie się dla pani Gillis pokój jednoosobowy. Mu
simy dbać o matkę naszego pracownika. Panią zaś
proszę - dodał, podając rękę wdowie - aby pozwoliła
pani córce pomóc sobie.
Odprowadziwszy matkę do domu, Rose wróciła do
szpitala. Wszyscy koledzy byli dla niej wyjątkowo mili
i prześcigali się w ofertach pomocy. Leigh McDowie
nie pozostawał w tyle za innymi.
Paula spotkała dopiero po południu w stołówce
lekarskiej.
- Przykro mi z powodu twojej matki - powiedział
- ale cieszę się, że zostaną wreszcie podjęte jakieś
radykalne działania. W związku z tym nasz wyjazd nad
jeziora wydaje się chyba raczej nieaktualny? - dodał
z wahaniem w głosie.
- Tak, Paul. Nie mogłabym cieszyć się wodą i słoń
cem wiedząc, że moja matka przebywa w szpitalu
i czeka na operację.
- W porządku, kochanie. Nie ma sprawy. Więc
może przynajmniej wybierzemy się w sobotę wieczorem
do jakiegoś lokalu na obiad? Co powiesz o „Old Barn"?
Dwie godziny nad rzeką po upalnym dniu dobrze nam
zrobią.
Zmusiła się do uśmiechu.
- To brzmi zachęcająco. A jak się czuje Caroline
Trench?
- Nie najgorzej. Lecz jestem na noże ze sztur
mującymi jej pokój reporterami. Jeden z nich, niejaki
Maynard, chciał nawet zrobić zdjęcie biednej dziew
czynie i w imię taniej, wulgarnej sensacji pokazać
ją tysiącom jej wielbicieli w gipsie, bandażach i pod
łączoną do kroplówki. Stanowczo się temu sprze
ciwiłem.
- A czy została już powiadomiona o śmierci przyja
ciela? - zapytała Rose.
Paul zmarszczył brwi.
- Jeszcze nie. Powiedziano jej tylko, że znajduje
się w bardzo poważnym stanie. Będę więc musiał
wziąć to na siebie. Obowiązek, do którego bynajmniej
się nie palę.
Tak, oboje znali kodeks etyki lekarskiej, który
między innymi regulował powinności lekarza w za
kresie udzielania informacji. A jednak Rose wzdrygnęła
się na myśl, że również i ona, prędzej czy później, będzie
musiała przynieść komuś wiadomość o śmierci bliskiej
osoby lub powiadomić chorego o krytycznym stanie
jego zdrowia. Jak powiedzieć Caroline całą prawdę i nie
wywołać u niej dodatkowego szoku? Na pewno Paul
zrobi to w najbardziej oględnej formie. Udzielanie i
informacji było najbardziej kłopotliwym i przykrym
obowiązkiem zawodu lekarza.
Rose pomyślała także o swojej matce i o tym, czy
nie jest już za późno na skuteczną terapię. Dlatego też,
pożegnawszy się z Paulem, poszła do kaplicy szpitalnej,
gdzie pomodliła się za nią i za siebie, i za Caroline, i za
wszystkich cierpiących, którzy potrzebują wsparcia
i nadziei.
W piątek o dziesiątej rano Brigid Gillis była już
zadomowiona w swojej separatce na oddziale gineko
logicznym i słuchała monologu siostry Kelly, wesołej
i dorodnej kobiety, a na dodatek też z pochodzenia
Irlandki.
- W sumie nie będzie tu pani źle - kończyła pie
lęgniarka. - Muszę też powiedzieć, że wszyscy kochamy
tu doktor Gillis i nazywamy ją „naszą słodką dziew
czyną".
Pani Gillis zamknęła oczy. Dopiero w ostatnich
godzinach, kiedy miała okazję widzieć swoją córkę
w fartuchu i ze stetoskopem wokół szyi, uświadomiła
sobie w pełni, co to właściwie oznacza, że Rose jest
lekarką. A oznaczało to między innymi, że musiała
poddać się bez słowa jej zaleceniom i w ogóle być jej
posłuszna.
- Pani Gillis?
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą rozjaśnioną
przyjaznym uśmiechem twarz lekarza, którego długie
włosy jak gdyby zaprzeczały schematycznemu wizerun
kowi przedstawiciela tego zawodu.
- Tak, to ja. Nazywam się Brigid Gillis - odparła
też z uśmiechem.
- A może będę zwracał się do pani po prostu po
imieniu? - zapytał, siadając na brzegu jej łóżka. - Czy
niczego ci nie potrzeba, Brigid?
Rzucił okiem na jej szafkę, na której między innymi
znajdował się budzik i modlitewnik.
- Absolutnie niczego. Wszyscy są tutaj dla mnie tacy
dobrzy i mili. To chyba dlatego, że moja córka, Rose,
pracuje w tym szpitalu jako lekarz.
- Tak, Brigid, i wszyscy musimy jej słuchać. Jeśli coś
będzie nie po jej myśli, da nam do wiwatu. Ja osobiście
doświadczyłem już na sobie jej ostrego języczka. Po
stawiła mnie do kąta niczym pierwszoklasistę. Powiem
więcej: złamała mi serce.
Westchnął melodramatycznie.
- Wielkie nieba, doktorze, chce pan powiedzieć, że
to chucherko narzuca panu, mężczyźnie, swoją wolę?!
- wykrzyknęła Brigid z przerażeniem w oczach.
- Tak, gdyż jest jedną z tych wyzwolonych, bezlitos
nych kobiet, które obecnie trzymają w szachu cały świat.
Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaś Brigid pojęła
istotę tego uśmiechu. Po raz pierwszy od bardzo dawna
poczuła się rozbawiona.
- Oj, żartowniś z pana, doktorze. Chyba będę mu
siała powiedzieć o wszystkim córce.
- Litości, Brigid. Nazywam się Leigh McDowie
i przez najbliższe pół roku będę zmuszony wypełniać
jej rozkazy. Przyszedłem z prośbą, abyś od czasu do
czasu szepnęła o mnie dobre słowo tej okrutnej kobie
cie. Zrobisz to, Brigid?
- Tak, ale przede wszystkim uważam, że pan doktor
sam sobie da radę - odparła chytrze, mrużąc oko.
Na znak przyjaźni podali sobie ręce.
Kiedy już wyszedł z pokoju, zauważyła na szafce
miniaturową buteleczkę likieru irlandzkiego oraz wido
kówkę, przedstawiającą domek w ogrodzie nad stru
mieniem.
Godzinę później zjawili się Rose i Paul. Przynieśli
bukiecik fiołków oraz pudełko owocowych dropsów.
W zamian musieli wysłuchać pochwalnych hymnów na
cześć „długowłosego, zabawnego doktora". Doktora,
pomyślała Rose, który zaraził jej matkę pogodnym
uśmiechem.
Rose żałowała, że w ten weekend nie ma dyżuru.
Potrzebowała jakiegoś zajęcia i w końcu je znalazła.
Dom wymagał generalnych porządków, więc rzuciła się
do sprzątania. Pucowała, prała, odkurzała, pastowała
całą niemal sobotę. Pod wieczór odwiedziła matkę.
Zastała ją pogodną i odprężoną.
-Jest mi tu lepiej, niż myślałam. Czuję się jak
w czterogwiazdkowym hotelu -powiedziała na powitanie.
Rose uśmiechnęła się, spoglądając na pokryte siatką
niebieskich żyłek i złożone na modlitewniku dłonie
swojej matki.
- Widzę, że nareszcie odpoczywasz.
Pani Gillis przechyliła głowę.
- Powiedz mi, Rose, czy naprawdę jesteś taka cięta
na tego przemiłego, długowłosego doktora?
Rose lekko się zmieszała.
- Ach, masz na myśli doktora McDowie'ego. Nie
traktuj go zbyt poważnie. To człowiek pełen sprzeczno
ści. Czasami zachowuje się jak szczeniak. Jest jednak
bardzo dobry w swojej dziedzinie.
- Nie znam się na medycynie, ale wiem, że cię lubi.
Rose wzruszyła ramionami.
- To dobrze, ponieważ mamy ze sobą współpraco
wać. Paul przesyła ci najcieplejsze uściski. Za godzinę
mam się z nim spotkać. Idziemy na obiad. Jutro, rzecz
jasna, odwiedzę cię znowu. Może przynieść jakieś owoce
lub coś do czytania? Jeśli chcesz...
Rose przerwała, widząc, że matka zapadła w smaczną
drzemkę. Nachyliła się, pocałowała ją w czoło i wyszła
z pokoju na palcach. Lękając się złych wiadomości, nie
zajrzała do pokoju pielęgniarek i nie porozmawiała
z siostrą Kelly.
Po powrocie do domu wzięła szybki prysznic, prze
brała się w błękitną sukienkę, lekkim makijażem ożywiła
bladą twarz, kruczoczarne włosy związała z tyłu niebie
ską, atłasową tasiemką i kiedy wsuwała stopy w sandały,
do drzwi zadzwonił Paul. Powitała go uśmiechem, choć
pełna wewnętrznego niepokoju.
W samochodzie Paul uprzejmie dopytywał się o panią
Gillis. Rose w pierwszym odruchu chciała otworzyć
przed nim serce, ale skończyło się na tym, że pokazała
mu wesołą twarz, dodając, iż na matkę szpital wpływa
raczej pozytywnie.
- Cieszę się, kochana. Chciałbym to samo powiedzieć
o Caroline Trench. Odkąd usłyszała ode mnie o śmierci
przyjaciela, jest w stanie załamania nerwowego. Prawdę
mówiąc, byłem o krok od odwołania tego naszego
spotkania. Powstrzymała mnie tylko myśl, że zarówno
tobie, jak i mnie potrzebne jest oderwanie się od codzien
nego kołowrotu.
- Tak, oboje mieliśmy ciężki tydzień - przyznała Rose.
- Wszystko zresztą się skomplikowało - ciągnął Paul.
- Ów zmarły przyjaciel Caroline był człowiekiem żona
tym i dzieciatym. Wyobraź sobie, co to za gratka dla
tych dziennikarskich hien. Pewnie rozdmuchają zdradę
do rangi przewrotu gabinetowego i jeszcze gotowi spro
fanować pogrzeb. Caroline wpadła wręcz w czarną
dziurę rozpaczy.
- Jest młoda i prędzej czy później upora się z tym
- powiedziała Rose. - Współczuję jej, ale współczuję
również żonie i dzieciom tego faceta. Dla nich to jakby
podwójna strata, nie sądzisz?
- Cóż, nie znamy wszystkich okoliczności - odparł,
patrząc przed siebie na drogę. - Tak czy inaczej,
Caroline zostanie na chirurgii co najmniej przez mie
siąc. Dodajmy do tego okres rekonwalescencji, a wy
padnie nam, że nieprędko wróci do pracy. Tymczasem
jej szefowie pamiętają o niej. Zalali ją taką powodzią
kwiatów, że trudno wręcz przecisnąć się do łóżka.
Rose zamknęła oczy i pomyślała o swojej matce.
Ona miała tylko bukiecik fiołków i swój modlitewnik.
W „Old Barn" panował ożywiony tłok. Kelner
zaprowadził ich do zarezerwowanego przez Paula
stolika w rogu sali. Zamawiając smażoną flądrę,
Rose usłyszała wybuch zbiorowego śmiechu. Odwró
ciła się i spojrzała na rozbawione, siedzące kilka
stolików dalej towarzystwo. Zobaczyła samych znajo
mych. Leigh McDowie siedział w towarzystwie Tanyi
Dickenson, Laurie Moffatt oraz dwóch studentów
medycyny, odbywających sześciotygodniową prakty
kę na oddziale położniczym. Wszyscy śmiali się i żar
towali. Rose szybko odwróciła głowę, nie chcąc, by
ją rozpoznano.
- Widzę, że McDowie zaleca się do dwóch najład
niejszych naszych pielęgniarek - zauważył Paul. - Cie
kaw tylko jestem, czy zagiął parol na obie, czy też jedna
z nich ma przypaść studentom?
- Można też przyjąć, że jest to zwykłe koleżeńskie
spotkanie - powiedziała Rose i natychmiast pożałowa
ła swoich słów.
Cóż bowiem ją obchodziło, czy Leigh McDowie
zabawiał się w marcowego kota, czy też, załóżmy,
zakochał się w Laurie Moffatt?
Raz jeszcze zerknęła do tyłu. Leigh kończył właśnie
mówić coś do Laurie, na co ta odpowiedziała perlistym
śmiechem.
- Trzeba przyznać temu gościowi, że humoru to mu
nie brakuje - skomentował Paul.
- Cóż, każdy ma jakąś zaletę - rzuciła Rose z lekkim
wzruszeniem ramion.
Nagle od rozchichotanego stolika dobiegły ich ra
dosne okrzyki. Towarzystwo witało nowo przybyłą
osobę, w której Rose rozpoznała Rogera Maynarda.
Kilka miesięcy temu robił na oddziale położniczym
serię zdjęć pewnej sławnej matce i jej dziecku, a dzisiaj
Paul odprawił go z kwitkiem od łóżka Caroline Trench.
- Cześć! Przepraszam za spóźnienie. Widzę, że za
częliście beze mnie - powitał przyjaciół Maynard, po
czym usiadł obok Laurie Moffatt i pocałował ją w usta.
A więc, pomyślała Rose, Tanya Dickenson jest dla
McDowie'ego. Wlepione w lekarza oczy Tanyi jak
gdyby potwierdzały tę hipotezę.
Rose poczuła przypływ ogromnego znużenia. Z tru
dem unosiła widelec do ust. Całe otoczenie wydawało
się zasnute szarą mgłą. Słowa Paula przebijały się przez
nią tylko częściowo. Ogarnęło ją pragnienie ciszy i sa
motności. Widziała przed sobą pogodną twarz matki,
która powtarzała jej swoją rozmowę z tym „długo
włosym, zabawnym doktorem".
Gdy w poniedziałek Rose otworzyła oczy, z przydo
mowych ogródków dobiegł ją poranny hymn kosów
i drozdów. Bezchmurne niebo zapowiadało kolejny
upalny dzień. Była jeszcze wczesna godzina, więc nie
ruszając się z łóżka pomyślała o matce i czekającym ją
zabiegu chirurgicznym. Jak Brigid zniesie operację?
Czy jej serce nie sprawi kłopotów anestezjologowi?
W tym samym czasie ona, Rose, miała asystować
doktorowi Rowanowi przy cesarskim cięciu u pani
Mowbray. Godność lekarza wymagała, aby przez tę
godzinę istniała dla niej tylko Jane i jej dziecko. Brigid
miała zejść na plan dalszy.
Punktualnie o dziewiątej Jane Mowbray położono
na stole operacyjnym. Doktor Okoje, anestezjolog,
przystąpił do jednego z trudniejszych zadań w swojej
praktyce. Musiał bowiem zachować kruchą równowagę
pomiędzy narkozą a działaniem leków powstrzymują
cych atak padaczki. Natomiast rolą doktora Cransto-
ne'a, pediatry, było przyjęcie wcześniaka i zastosowanie
wszelkich możliwych środków, aby przed włożeniem do
inkubatora nic mu się nie stało.
Podczas gdy doktor Rowan i Rose szorowali ręce,
siostra Dickenson przygotowywała instrumenty chi
rurgiczne. Właściwe rozłożenie noży, peanów, ssa
ków, klamer, nici i igieł wymagało dużej znajomości
rzeczy, zaś ich podawanie operatorowi - refleksu
i zręczności.
Student Dan Clark miał przypatrywać się operacji.
Jego kolega, Ben Davis, wybrał zabieg usunięcia maci
cy na oddziale ginekologicznym.
Doktor Rowan chwycił za skalpel i zrobił pierwsze
cięcie w linii od pępka do spojenia łonowego. Po
kilku minutach poprzez powłoki jamy brzusznej
i otrzewną zagłębienia pęcherzowo-macicznego dostał
się do ściany macicy. Jeszcze końcowe cięcie w obrębie
dolnego odcinka i pozbył się skalpela. Teraz włożył
ręce do gorącego, wilgotnego gniazda i wyjął z niego
pisklę - maleńkiego, różowego i oślizgłego chłopaczka.
Lekkie trzepnięcie w pupę i chłopiec z krzykiem się
obudził. Jego płacz to forma protestu. Nie chce być
niepokojony. Wyraża swój gniew kurczeniem nóżek
i zaciskaniem piąstek. Tymczasem doktor Rowan za
wiązał i odciął pępowinę, po czym oddał szkraba
w ręce doktora Cranstone'a. Kiedy pediatra wkładał
go do inkubatora, chirurg wydobył łożysko i wyskrobał
jamę macicy. Siostra Dickenson będzie teraz podawać
już tylko igły i nici.
W tym samym czasie w sali operacyjnej na oddziale
ginekologicznym profesor Horsfield i doktor McDo-
wie, asystujący przy zabiegu, wymienili ponad stołem
spojrzenia. Przed podjęciem czynności profesor powoli
pokręcił głową.
W atmosferze ogólnego rozprężenia, gdy pozostało
już tylko zeszycie powłok jamy brzusznej, Rose uciekła
myślami ku matce. Wczoraj uczestniczyły wspólnie
w nabożeństwie niedzielnym, podczas którego Brigid
przystąpiła do spowiedzi i przyjęła komunię świętą.
Oczyszczona z grzechów, z ufnością czekała dnia dzi
siejszego i chwili przewiezienia na stół operacyjny. Aż
wreszcie ta chwila nadeszła i teraz jej matka leżała tam
bez świadomości, zdana na profesjonalizm i doświad
czenie profesora Horsfielda i doktora McDowie'ego.
A najdziwniejsze było to, że nonszalancki doktor całko
wicie podbił jej matkę, i to do tego stopnia, iż nawiązała
się między nimi jakaś intymna, tajemnicza więź.
O dziesiątej doktor Rowan zakończył swoje krawie-
cko-chirurgiczne czynności. Rose nałożyła na zaszytą
ranę opatrunek, otarła pot z czoła, a po chwili zdjęła
maskę i czepek.
Kiedy Jane Mowbray wywieziona została na kory
tarz, przypadł do niej małżonek, który czekał przed salą
operacyjną. Nachylił się nad uśpioną Jane i pocałował
ją w policzek.
- Mamy syna, Jane, maleńkiego chwata. Widziałem
go. Waży prawie dwa kilogramy i będzie musiał szybko
przytyć. Dziękuję, kochanie...
Laurie Moffatt klepnęła go po ramieniu i poinfor
mowała, że przez najbliższe kilka godzin wolno mu
będzie pozostać z żoną. Następnie zwróciła się do Rose:
- Siostra Kelly dzwoniła z ginekologii, abyś zaraz
tam przyszła.
Uwalniając się z zielonego fartucha, Rose lekko
drżała.
Brigid leżała już w swoim łóżku pod kroplówką
i z założonym cewnikiem, zaś siostra Kelly mierzyła jej
właśnie ciśnienie.
Rose zjawiła się w chwili budzenia się matki z nar
kotycznego snu. Jej zamglone oczy dostrzegły córkę.
- Rose, córeczko... wybacz mi... wybacz.
Rose ujęła w obie ręce dłoń matki.
- Jestem przy tobie, mamusiu. Nie mów, nie wysilaj
się.
- Tak mi przykro, Rose - wyszeptała matka.
- Cicho, mamusiu. Wszystko jest na jak najlepszej
drodze. Masz mnie przy sobie, teraz i na zawsze.
Brigid zamknęła oczy. Wydawało się, że ponownie
zapadła w sen.
- Wezwałam panią, pani doktor - odezwała się
siostra Kelly - bo pomyślałam sobie, że po od
zyskaniu przytomności powinna panią pierwszą zo
baczyć.
-Dziękuję, siostro... Ale dlaczego prosiła mnie
o wybaczenie? Przecież to ja jestem winna. To przeze
mnie jej choroba osiągnęła stan zaawansowany...
Ukryła twarz w dłoniach. Stała tak przez dłuższą
chwilę, przytłoczona wyrzutami sumienia, kiedy nagle
poczuła, że obejmują ją czyjeś mocne ramiona.
Dała się wyprowadzić z pokoju niczym mała, bez
radna dziewczynka.
Dopiero na korytarzu uniosła głowę i zobaczyła
Leigha McDowie'ego. Z pewnością wiedział więcej
niż ona.
- Dlaczego Brigid prosiła mnie o wybaczenie? Co
mam jej wybaczać? - zapytała długowłosego doktora.
- Może uświadomiła sobie, że robisz sobie gorzkie
wyrzuty, iż pozwoliłaś jej przemilczeć i zlekceważyć
pierwsze objawy choroby. Ale może są to tylko słowa
wypowiedziane w stanie półsnu, których później w ogó
le nie będzie pamiętać. Porozmawiasz z nią, kiedy
narkoza całkiem przestanie działać.
- A dlaczego tak prędko wróciła z sali operacyjnej?
-Ponieważ zabieg został ukończony, kochanie
- rzekł ciepłym, łagodnym głosem, gładząc ją po wło
sach. - Profesor Horsfield, kiedy upora się ze wszyst-
kimi wyznaczonymi na dzisiejsze przedpołudnie opera
cjami, z pewnością zaprosi cię na rozmowę.
- I co mi powie? - zapytała, zagłębiając spojrzenie
w ciemnych oczach Leigha McDowie'ego.
Ujrzała w nich współczucie. Współczucie dla niej i jej
matki. Zobaczyła prawdę, zanim ją usłyszała.
- A więc nie mógł nic zrobić! Nie uratował jej!
Mój Boże!
Leigh dotknął palcami jej otwartych w niemym
szlochu ust.
- Przestań, Rose. Przestań natychmiast. Masz być
dzielna i silna. Dla jej dobra. Ona cię potrzebuje.
Głęboko wciągnęła powietrze w płuca.
- Tak, spróbuję. Wezmę się w karby. Dzięki, Leigh.
Rose dotrzymała obietnicy. Kiedy w południe pro
fesor Horsfield zapoznawał ją w swoim gabinecie z fak
tycznym stanem rzeczy, uderzył go jej spokój i opa
nowanie.
- Zastosowałem zabieg radykalny. Wyciąłem drogą
brzuszną całą macicę wraz z jajnikami, tkanką łączną,
węzłami chłonnymi miednicy mniejszej oraz mankietem
pochwy, ale obawiam się większego pola inwazji. Roko
wania przy tym stopniu klinicznego zaawansowania
nowotworu nie mogą być pocieszające. Poza tym musi
my liczyć się z powikłaniami ze strony dróg moczowych,
odbytnicy oraz układu chłonnego. W tobie więc cała
nadzieja, Rose, że podtrzymasz na duchu swoją matkę.
- Jak długo jeszcze, panie profesorze?
Zadając to pytanie, które ciężko chorzy pacjenci lub
ich krewni zadają od niepamiętnych czasów lekarzom,
uśmiechnęła się nerwowo.
- Któż to może wiedzieć. Miesiąc, może dwa albo
trzy. Wiesz sama, jak trudno jest lekarzowi przewidzieć
sprawy ostateczne. Na razie najważniejsze zadanie,
jakie przed nami stoi, to nie dopuścić, aby pani Gillis
wpadła w apatię lub rozpacz.
- Tak, oczywiście. Dziękuję, panie profesorze.
- Na resztę dnia możesz zwolnić się z pracy.
- Dziękuję, ale chyba tego nie zrobię. Chcę funk
cjonować normalnie, a zawsze przecież mogę zajrzeć
do mamy.
- Jak sobie życzysz, moja droga. Być może masz
rację. Życie musi toczyć się dalej. Słyszałem, że dziecko
pani Mowbray jest zdrowe, a operacja przebiegła bez
komplikacji. Gdy tylko znajdę trochę czasu, pójdę
odwiedzić matkę.
- Teraz możemy trzymać jej epilepsję pod kontrolą.
- Oczywiście. Tak oto niektóre ścieżki wyprostowu
ją się, inne zaś wikłają jeszcze bardziej.
W milczeniu podali sobie ręce.
Idąc korytarzem na oddział położniczy Rose natknęła
się na Paula. Wydawał się czymś podniecony, jakkolwiek
powodem z pewnością nie było radosne wydarzenie.
- Kochanie, myślałem o tobie przez cały ranek, że
asystujesz przy cesarskim, mając równocześnie na stole
operacyjnym swoją matkę. Jak ona się czuje?
Oddała mu pocałunek i blado się uśmiechnęła.
- Wspaniale. Jest na morfinie, Paul.
- Ach, tak.
Zrozumieli się bez zbędnych słów.
- A jak ty się czujesz, Paul? - zapytała, czując, że
coś go zaprząta nieomal bez reszty.
- Jestem wściekły jak diabli i będę walczył, Rose.
Ten sukinsyn fotograf!
Wyraz twarzy Paula przestraszył ją.
- Czy coś się stało?
- Kup dzisiejszą popołudniówkę, a zobaczysz zdję
cie biednej Caroline w gipsie i bandażach. Wierz mi,
Rose, jeżeli to sprawka Maynarda, to wybiję mu
wszystkie zęby tą pięścią.
- Na rany Chrystusa, nie rób niczego pod wpływem
emocji, w gorączce i zaślepieniu. Zanim kogokolwiek
oskarżysz, upewnij się co do faktów. Proszę, Paul.
A teraz muszę wracać do swoich obowiązków. Spot
kamy się później.
Wchodząc do pokoju dla personelu, usłyszała naj
pierw śmiech wpleciony w rozmowę, a po chwili zoba
czyła pochylonych nad rozłożonym dziennikiem dok
tora McDowie'ego i siostrę Pardoe.
- Cześć, Rose - powitał ją Leigh. - Podejdź i rzuć
swoim ślicznym oczkiem na te obrazki.
Gazeta zamieściła trzy zdjęcia. Na pierwszym z nich
widać było Caroline Trench z głową obwiązaną ban
dażem. Drugie ukazywało ją w pozycji leżącej, z nogą
w gipsie i z podłączoną do żyły kroplówką. Trzecie
wydawało się najciekawsze. Ponad morzem kwiatów
aktorka patrzyła gdzieś w dal uduchowionym wzro
kiem, zaś dwie pocieszycielki w pielęgniarskich kitlach
siedziały po obu jej bokach i czule głaskały po lewym
i prawym ramieniu. Wybity tłustymi literami tytuł
brzmiał: CZUWANIE SIÓSTR SZPITALA W BEL-
TONSHAW PRZY POGRĄŻONEJ W BÓLU CA
ROLINE.
- Nie mogę pojąć - wyznała siostra Pardoe, czter-
dziestokilkuletnia Szkotka o miłej twarzy - jak ktoś
z zewnątrz mógł zrobić te zdjęcia. Znam siostrę Banks
z oddziału chirurgii i wiem, że nigdy na coś takiego by
nie pozwoliła. Siostro Dickenson, czy widziała już
siostra dziesiejszą popołudniówkę? - zwróciła się do
wchodzącej Tanyi, która od drzwi rzuciła szybkie
spojrzenie w kierunku doktora.
Ożywiło to w pamięci Rose obraz tamtego wieczoru
w „Old Barn". Przystojny Roger Maynard mógł osta
tecznie użyć całego swego męskiego uroku, by skłonić
nocny personel do wpuszczenia go do pokoju popular
nej aktorki.
- A swoją drogą - zauważył Leigh - to do jej
makijażu nie sposób się przyczepić.
Tanya zachichotała.
Faktycznie, wiele wskazywało na to, że Caroline nie
była zmuszona do pozowania wbrew swojej woli.
Cała trójka zaczęła snuć domysły. Z uwagi na Paula,
Rose ani myślała brać w tym udziału.
- Przepraszam, że przerywam - powiedziała w pew
nym momencie - ale muszę zrobić obchód sal przed
porodowych. Siostro Dickenson, czy ma siostra ostat
nie dane o ciężarnych? Czy u pani Lambert, tej z przo
dującym łożyskiem, nie wzmogło się czasami krwa
wienie?
- Oczywiście, że nie, pani doktor. Gdyby tak było,
zdążyłabym już postawić na nogi całą drużynę położ
niczą - odparła Tanya, odrzucając do tyłu swoje śliczne
jasnoblond włosy.
Rose zesztywniała, kiedy zaś zauważyła na twarzy
Leigha szybko stłumiony uśmiech, jej pomieszanie
objawiło się gorącym rumieńcem na szyi i policzkach.
Trudno jej było uwierzyć, że dwie godziny temu, tam,
w pokoju matki, ten człowiek trzymał ją w swoich
ramionach, ona zaś ufnie przytulała się do niego. Oby
jak najszybciej mogła zapomnieć o tej scenie!
ROZDZIAŁ TRZECI
Mijały upalne lipcowe dni. Rose wdrażała się
w nową rolę starszej asystentki. Leigh McDowie
okazał się kompetentnym współpracownikiem, który
wykonywał swoje obowiązki bez pośpiechu, lecz rze
telnie i z rozwagą. Czasami irytował ją tylko swoją
skłonnością do obracania wszystkiego w kpinę i żart.
Ale pacjentki przepadały za nim, chętnie śmiały się
z jego dowcipów, i to chyba było najważniejsze.
- Obawiałbym się o kondycję dziecka tej Pendle
- powiedział pewnego popołudnia, w tydzień po
operacji Brigid Gillis.
- Aha, chodzi ci o tę Trish Pendle z zespołem
gestozy - podjęła Rose. - Biedna dziewczyna. Osiem
naście lat, porzucona przez chłopaka, rodzice rozwie-
dzeni. Nawet trudno się dziwić, że poszła z pierwszym
lepszym, który zwrócił na nią uwagę. Raczej typowa
historia.
- Trish Pendle jest przede wszystkim horrendalnie
głupia - wtrąciła gwałtownym tonem Tanya Dicken-
son. - Zamiast leżeć w łóżku, jak Pan Bóg i lekarz
przykazał, wyskakuje co pół godziny na klatkę scho
dową, gdzie kopci jak komin fabryczny. Odmawia
przyjmowania żelaza, twierdząc, że jej nie służy. I za
miast ściśle przestrzegać diety, co wieczór opycha się
frytkami, w które zaopatruje ją jej przyjaciółka. W re
zultacie do obrzęków dochodzi jeszcze nadwaga.
- Spróbuję z nią porozmawiać -powiedziała Rose.
- Umówię ją też z dietetykiem, by sprawdził, co lubi,
a czego nie znosi. Tymczasem zaś odstawimy żelazo
w pigułkach i zaczniemy podawać w syropie.
- Ma coraz wyższe ciśnienie, Leigh - kontynuowa
ła Tanya. - Dziś rano miała sto czterdzieści pięć na
dziewięćdziesiąt pięć. Do granicy sto sześdziesiąt na
sto, za którą zaczyna się ciężka postać gestozy, jak
widać, niedaleko. Zwiększa się też ilość białka wyda
lanego z moczem. Uważam, że trzeba zacząć jej
podawać środki uspokajające. Inaczej nie zatrzyma
my jej w łóżku.
- Porozmawiam o Trish z profesorem Horsfieldem
podczas jutrzejszego obchodu - oświadczyła Rose,
próbując uciąć dyskusję.
Denerwował ją upór siostry Dickenson w dążeniu
do bycia pielęgniarką i diagnostą w jednej osobie.
- Przedtem trzeba zrobić Pendle ultrasonografię
- rzucił Leigh. - Czy mogłabyś wziąć to na siebie,
Tanya?
- Ultrasonografię? - zapytała Rose, nie kryjąc
zdumienia. - Przechodziła to badanie dziesięć dni
temu. Wykazało, że ciąża trwa już trzydzieści sześć
tygodni. Nie ma sensu powtarzać badania.
- Jeśli mam to załatwić jeszcze dzisiaj - powiedzia
ła Tanya, ignorując Rose - muszę mieć zaznaczone
na skierowaniu, że sprawa jest pilna.
- Jasne, ogłosimy stan wyjątkowy - odparł Leigh.
- A swoją drogą pertraktuj z tymi z laboratorium
najbardziej uwodzicielskim głosem, na jaki cię stać.
Natomiast ty, Rose, zanim uśmiercisz mnie tymi
swoimi cudnymi oczami, wiedz, że chodzi mi o ultra
sonografię nerek.
- Po co? Przecież nic nie wskazuje na ich złą pracę.
- Obawiam się, że zdrowotne problemy Trish nie
sprowadzają się tylko do gestozy - powiedział Leigh
w zamyśleniu. - Tanya, chciałbym, żebyś zrobiła jej
wykres falowań temperatury w okresach czterogo-
dzinnych oraz dokładny bilans pobierania i wydziela
nia płynów. Być może uzyskamy w ten sposób jakieś
wskazówki. Zgadzasz się, Rose?
Nie potrafiła spierać się w tej sprawie z lekarzem
internistą o kilkuletniej praktyce, z którego opiniami
liczył się notabene sam profesor Horsfield. Przyzwa
lająco kiwnęła głową.
- Lynne Westbrook to druga smutna dziewczyna,
choć z całkiem innych przyczyn - rzekł, biorąc do ręki
kolejną kartę chorobową.
- Ta, która w połowie września ma urodzić bliź
niaki? - upewniła się Rose. - Tak, chociaż nietrudno
wczuć się w jej położenie. Inteligentna, ładna, z do
piero co obronionym dyplomem w kieszeni. Otwierała
się przed nią przyszłość, a tu nagle tego rodzaju
wpadka...
- Szczerze jej współczuję - powiedziała Tanya.
- Jej przyjaciel chciał, żeby usunęła ciążę. Kiedy
odmówiła, zniknął z horyzontu.
- Na świecie roi się od takich przyjemniaczków
- zauważył Leigh.
- Jej rodzice - ciągnęła pielęgniarka - to, zdaje się,
stare rodowe ziemiaństwo. Rozmowa z nimi musiała
być dla Lynne wizytą w piekle. Powiedzieli, że nie
przyjmują tego do wiadomości. Ma do nich w paź
dzierniku wrócić panną i dziewicą. Stanęła więc kwes
tia adopcji i, jak słyszałam, nasza socjalna, pani
McClennan, rozgląda się za bezdzietnym małżeń
stwem, które gotowe by było adoptować bliźniaki.
Rose znała jedno bezdzietne małżeństwo. Byli to
Grace i Alfred Bradshaw z wypadku na autostradzie.
Rodzi się tylko pytanie: Czy zainteresowaliby się tego
rodzaju propozycją?
- Chodźmy, doktorze McDowie - powiedziała
wstając. - Czekają na nas młode matki i ich nowo
narodzone dzieci.
Sale poporodowe znajdowały się na parterze. Tu
również panował upał, który wydawał się nawet
bardziej dokuczliwy. Tęga i czarnoskóra siostra Do-
rothy Beddows, zawsze pogodna i uśmiechnięta, tym
razem była nieco apatyczna. Mimo to ze szczerym
zainteresowaniem zapytała o zdrowie pani Gillis, po
czym wsunęła do kieszeni kitla Rose mały srebrny
krzyżyk.
Zaczęli obchód. Noworodki darły się wniebogłosy,
zaś matki wyglądały na zmęczone i niewyspane. Tylko
Jane Mowbray uśmiechała się czułym, rozanielonym
uśmiechem. Jej synek, Lukę, wyprowadził się właśnie
z inkubatora i miała go wreszcie przy sobie. Niemowlę
ssało z butelki.
- Oczywiście, chciałabym go karmić piersią, pani
doktor, ale rozumiem, że prochy, które łykam, nie
pozwalają na to. Czy nie jest piękny? I waży już ponad
dwa kilo!
Patrząc, z jakim zapałem Luke doi butelkę, można
było śmiało założyć, że prędko dogoni wagą swoich
rówieśników.
-I nic ci nie dolega, Jane? - zapytała Rose.
- Zupełnie nic. Żadnych komplikacji. Szew goi
się wspaniale i już mnie prawie nie boli. Spaceruję,
biorę prysznic, właściwie na upartego mogłabym
już nawet jeździć na rowerze - zapewniała szczę
śliwa matka.
Podczas gdy Leigh rozmawiał z siostrą Beddows
na temat jej córki, która po raz pierwszy zaszła
w ciążę, Rose studiowała kartę chorobową pani Mow
bray. W pewnym momencie dobiegła ją wymiana
zdań pomiędzy matkami.
- Jeśli będę chciała przestawić dziecko na butelkę,
zrobię to, mając w nosie ich zalecenia i rady - powie
działa ściszonym głosem jedna z matek, dwudziesto
letnia dziewczyna.
- Możesz żałować swemu dziecku najlepszego
i najcenniejszego pokarmu, twoja sprawa. Ja mam
zamiar karmić mojego synka tylko piersią. I dlatego
zabroniłam pielęgniarkom dawać mu nocami mleko
z butelki - oświadczyła druga autorytatywnym tonem.
Pani Gainsford chodziła do tej samej szkoły co
Rose, tyle że dziesięć lat wcześniej. Mimo swoich
trzydziestu pięciu lat, po raz pierwszy leżała w połogu.
- Łatwo ci mówić - dołączyła trzecia, wieloródka
- ale przez twojego krzykacza żadna z nas ostatniej
nocy nie zmrużyła oka! Brakuje w tym szpitalu od
dzielnego pomieszczenia dla niemowląt, do którego
byłyby zanoszone na noc, aby matki mogły wyspać
się i odpocząć. Kiedy byłam tu z pierwszym dziec
kiem, praktykowano jeszcze coś takiego. - Zauważyła
na sobie wzrok doktor Gillis i podniosła głos. - Idio
tyczny pomysł, by przez okrągłą noc trzymać matki
razem z noworodkami.
- Lecz zapewne we własnym domu nie będzie pani
rozstawała się z dzieckiem? - odezwała się Rose.
- Tak, ma się rozumieć, ale będę miała tylko swoje.
Po prostu nie chcę wysłuchiwać w środku nocy krzy
ków, pisków i mlaskań j e j dzieciaka!
Pani Gainsford aż zatrzęsła się z oburzenia.
- Jak pani śmie! Osoby takie jak pani nie potrafią
wczuć się w sytuację kogoś drugiego, nie potrafią też
wyrzec się własnych wygód dla zapewnienia swemu
dziecku optymalnych warunków rozwoju. Czy w ogó
le zna pani słowo „poświęcenie"?
W tym krytycznym momencie, żeby zapobiec więk
szej awanturze, interweniowała siostra Beddows.
- Spokojnie, moje panie. Nie chcemy tu żadnych
niepotrzebnych kłótni. Różnimy się między sobą, to
oczywiste. Mamy odmienne przekonania, odmienne
charaktery, odmienny sposób patrzenia na świat.
I dlatego musimy nauczyć się tolerancji. Żyć tak, aby
pozwolić żyć innym. Wasze dzieci są piękne i kochane,
podziękujcie za nie Bogu. I niech zapanuje między
wami zgoda i harmonia. Te kilka dni, jakie spędzicie
tu ze sobą, powinny pozostać w waszej pamięci jako
dni szczęśliwe.
- Co za giez ją ukąsił, Dorothy? - zapytała Rose
czarnoskórą siostrę, kiedy całą trójką wyszli na kory
tarz. - Czy to z powodu tego nieznośnego upału?
Na szerokiej twarzy pielęgniarki malowała się peł
na napięcia powaga. Westchnęła i potrząsnęła głową
z rozgoryczeniem.
- Dosłownie tracę wszelką ochotę do życia, kiedy
widzę moje matki w takich paskudnych nastrojach.
Kłótnie się powtarzają, a ja jestem bezsilna. Ale po
co będę się skarżyć przed tobą, Rose. Ty i tak niesiesz
ciężkie brzemię z powodu choroby matki...
-A więc niech siostra ponarzeka przede mną
- zasugerował Leigh, obejmując w pasie jej rozłożyste
kształty.
Pomimo głębokiego rozgoryczenia, Dorothy Bed-
dows uśmiechnęła się, Rose zaś zauważyła, że Leigh
wkłada tyle samo czaru w uwodzenie kobiet w śred
nim wieku, co w podbój młodej i ślicznej dziewczyny
w rodzaju Tanyi.
- To wszystko przez Philipa Cranstone'a - powie
działa Dorothy, przełamując wewnętrzny opór.
Rose i Leigh spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
Doktor Cranstone pracował w tym szpitalu od pew
nego czasu i podbił serca wszystkich jako pediatra.
Ożenił się z jedną z pielęgniarek i wkrótce stali się
dumnymi rodzicami chłopca. Zaliczali się do najbliż
szych przyjaciół Dorothy Beddows.
-Mów dalej, Dorothy. W czym problem? - za
chęcała Rose.
- Myślę tu o głośnej kampanii na rzecz karmienia
piersią, jaką nie tak dawno rozpętał Philip. „Nie
chowaj, matko, swych piersi", „Najlepsza matczyna
pierś", „Naturalne jest piękne" - tak brzmiały nie
które hasła. Presja była tak duża, że matki w szpitalu
wręcz nie śmiały odmawiać piersi swym dzieciom.
-I słusznie - zauważył Leigh. - Po to ostatecznie
są te dwa gruczoły, które nazywamy piersiami. I jakąż
wygodę stanowią! Są zawsze pod ręką, nie trzeba ich
wyjaławiać poprzez gotowanie, są niezastąpione dla
dziecka, nic nie kosztują... Zaiste, „Matka karmiąca
najwyższą formą macierzyństwa".
- Pominąłeś, jak zwykle, rzecz najważniejszą - su
chym głosem powiedziała Rose. - To mianowicie, że
karmienie piersią spaja szczególnymi więzami matkę
i dziecko.
- Tyle że jest różnica pomiędzy teorią a praktyką
- kontynuowała pielęgniarka. - Wierzcie mi, pracuję
z matkami już dostatecznie długo, aby się przekonać,
że nic nie jest tak proste i łatwe, jak wydaje się na
pierwszy rzut oka. Niektóre matki, i z pewnością pani
Gainsford do nich należy, czerpią z karmienia piersią
autentyczną radość. Inne karmią w atmosferze przy
musu i utyskiwań. Ale są i takie, które po prostu nie
chcą i już pierwszego dnia sięgają po butelkę.
- A czy nie jest zadaniem, wręcz misją personelu
pielęgniarskiego, by ukazał im wszystkie dobre strony
karmienia naturalnego? - zapytał Leigh.
- Problem w tym, że żyjemy w bardzo zróżnicowa
nym i stechnicyzowanym społeczeństwie. Nie ma tu
jednej recepty, a i kobiety nie są już tak potulne, by
godziły się przyjmowć tradycję z dobrodziejstwem
inwentarza. Mają własne pomysły i próbują je nam
narzucić. Kiedy więc widzę, by tak rzec, nowoczesną
matkę, nie próbuję się przeciwstawiać i przyzwyczajam
dziecko od razu do butelki. Stosuję argumentację tylko
wtedy, gdy napotykam otwartość i gotowość uznania
autorytetu osoby w pielęgniarskim lub lekarskim kitlu.
- Wspomniałbym tu jeszcze o jednym, Dorothy
- dodał Leigh. - O postawie konsumenckiej dzisiej
szych społeczeństw. Mleko w proszku jest takim
samym towarem jak każdy inny. Producenci prze
ścigają się w reklamie, wymyślaniu pięknych opako
wań i różnych nowinek. To wszystko wpływa na
kobiety, które lepiej się czują w supermarketach
z pełnym koszykiem, niż ze swoją nader skromną
piersią w domowym zaciszu. Poza tym kiedyś jedyną
alternatywą dla matki było pełne bakterii mleko
krowie.
- Bogatsze panie - uściśliła Dorothy - wynajmo
wały mamki, które w zamian za pieniądze godziły się
karmić ich dzieci kosztem swoich własnych. A kiedy
biedna kobieta umarła podczas porodu, co dawniej
zdarzało się nader często, jej dziecku podawano mle
ko od krowy. Niektórym z takich dzieci udawało się
przeżyć. Sama należę do nich - dodała melancholij
nym tonem.
Rose zauważyła cień smutku na jej twarzy i uznała,
że dyskusja ta trwa już wystarczająco długo. Po
stanowiła ją zakończyć.
- Będziemy starali się wniknąć w problem i być
może nawet zrobimy w tym celu spotkanie pediatrów
z położnikami. W każdym razie zwrócę się z tą
sprawą do profesora Horsfielda. Tak czy inaczej,
presja na karmienie piersią nie może przybierać
formy dyktatu.
- Czyli co się komu podoba, czy tak, Rose? - za
pytał Leigh na poły ironicznie. - Phil Cranstone jest
doskonałym pediatrą i teraz, kiedy został tatusiem
i zna rzeczy z pierwszej ręki, może być chyba uznany
za niepodważalny autorytet w swojej dziedzinie.
- Ale niech sobie nie wyobraża -wtrąciła Dorothy,
idąc w sukurs Rose - że z każdej matki zrobi panią
Gainsford czy też swoją żonę, Annette, która mieszka
w pięknym domu, sprzątanym przez służbę, i może
całkowicie poświęcić się swojemu dziecku. Zapomi
nasz, że każda matka to jakaś indywidualność.
- Również każde dziecko - wtrąciła Rose.
-I co jest dobre dla jednej osoby, nie musi być
idealne dla innej. Potwierdza to chociażby sprzeczka
tych trzech matek, której byliśmy świadkami.
- Cóż, uważam, że obie za bardzo się gorączkujecie
tym wszystkim, co siłą rzeczy prowadzi do zaślepie
nia. Ostatecznie Cranstone jest na bieżąco z ostatnimi
osiągnięciami naukowymi i skoro...
-I skoro jest mężczyzną, to na pewno ma rację,
czy tak? - wybuchnęła Rose.
- Klasyczny męski szowinizm. - Dorothy postawi
ła kropkę nad „i".
Ich reakcja całkowicie go zaskoczyła.
- Och, dość tego, dziewczęta! Trochę więcej zdro
wego rozsądku! Racja nie jest związana z płcią...
Mógłby argumentować dalej, praktycznie bez koń
ca, ale zainteresowały go oczy Rose. Z niebieskich
stały się fiołkowe. Z pięknych jeszcze piękniejsze.
- Racja nie jest związana z płcią, ale może być z nią
związane przekonanie o racji - rzekła Rose pogard
liwym tonem. - Otóż jestem zdecydowana prosić
profesora Horsflelda o zorganizowanie spotkania, na
którym doktor Cranstone szczegółowo zapozna sios
try położne ze swoimi racjami.
-I matki również - dorzuciła Dorothy.
- Tak, ostatecznie to o nie chodzi w tym wszyst
kim. O nie i ich dzieci - zgodziła się Rose. - Słowem,
zrobię wszystko, aby twoje matki, Dorothy, były
szczęśliwe i nie czuły się poddawane jakiejś nieznośnej
presji.
- Dzięki, Rose. Wiedziałam, że mogę liczyć na
ciebie. Z drugiej jednak strony nie chciałabym poróż
nić cię z Philipem ani z panem, doktorze McDowie.
- Nie ma sprawy, siostro. Mnie również leży na
sercu dobro matek - odpowiedział Leigh tonem, który
Rose uznała za skandalicznie protekcjonalny. - A teraz
proszę mi wybaczyć. Mam ważne spotkanie z wyjąt
kową kobietą. Nie chciałbym, żeby czekała. Spokoj
nego dyżuru, Rose. Nie nadwerężaj sobie nerwów,
moja niebieskooka.
Po tych słowach odszedł.
- Uff! Możemy wreszcie odetchnąć! - wykrzyknęła
Rose pełnym emfazy głosem. - Siostra Dickenson
może teraz cieszyć się do woli jego towarzystwem. Nasz
przyjaciel, doktor McDowie, wiele jeszcze będzie mu
siał nauczyć się o kobietach.
- Być może - z rezerwą przyznała Dorothy Bed-
dows, umykając w bok ze spojrzeniem. - A ty, Rose,
pewnie masz zamiar wystąpić w roli nauczycielki?
Wydawało się, że los zawziął się na Rose, by tego
popołudnia nie mogła odwiedzić swojej matki. Za
każdym razem kiedy wybierała się już na oddział
ginekologiczny, pojawiała się jakaś nieprzewidziana
przeszkoda. A to kobiecie, którą przywiozło pogotowie
i która poroniła trzynastotygodniowy płód, trzeba było
wyłyżeczkować jamę macicy, a to znowu zaszyć cięcie
krocza, którego dokonał student Ben Davis, odbierając
dopiero trzecie dziecko w życiu.
- To był wspaniały moment - wyznał Ben, dumny
ze swego wyczynu. - Kiedy już rodząca zaczęła przeć
i ukazała się główka dziecka, poczułem się tak, jak
gdybym...
- Jak gdybyś w pełni kontrolował sytuację? - pod
powiedziała Rose, trochę rozbawiona jego entuz
jazmem.
- Coś w tym rodzaju. A siostra położna, która mi
asystowała, okazała się wprost cudowna. Uważając na
wszystko, równocześnie dała mi całkiem wolną rękę.
Miałem też chwilę prawdziwego strachu. Kiedy główka
dokonała zwrotu zewnętrznego do prawego uda matki
i miało nastąpić wytoczenie się barku przedniego,
zobaczyłem wokół szyi dziecka pępowinę...
- O, rany! - wykrzyknęła Rose. - I zdołałeś prze
rzucić ją przez główkę?
- Nie, była zbyt naprężona. Nie miałem wyboru.
Chwyciłem nożyczki i dokonałem odpępnienia przed
właściwym czasem. - Uśmiechnął się tryumfalnie.
- Wiesz, myślę, że położnictwo można polubić. Nie
chciałbym być sentymentalny, ale uczestnictwo w na
rodzinach człowieka jest czymś w rodzaju rzadkiego
przywileju. A poza tym mąż pacjentki nazwał mnie
„panem doktorem"... Tylko nie śmiej się ze mnie,
Rose, przepraszam, doktor Gillis.
A jednak Rose w głębi duszy uśmiechnęła się po
błażliwie na myśl o zachwytach i uniesieniach Bena.
Były one czymś zwykłym w jego wieku, kiedy serce
i umysł idealizują cały świat, tak jak, z drugiej strony,
czymś zwykłym u studentów był szok związany z wi
dokiem nagiej kobiety w połogu.
Wróciła do pokoju, aby napisać krótkie sprawozda
nie z porodu. Właśnie je kończyła, kiedy weszła siostra
Moffatt.
- Mam coś interesującego dla pani, doktor Gillis
- powiedziała od drzwi, wyciągając rękę z różową
kartką, w której Rose rozpoznała zapis badania ultra-
sonograficznego. - Wyniki Trish Pendle z dzisiejszego
popołudnia.
Rose wzięła kartkę i przeczytała:
„Lewa nerka mała, słabo wykształcona, wykazująca
stan uśpienia czynnościowego; podejrzenie wrodzonej
ułomności (możliwa też chroniczna niedoczynność);
prawa nerka z objawami umiarkowanego wodonercza
na skutek utrudnionego odpływu."
Wpatrywała się w odręcznie skreślone słowa
z mimowolnym lękiem. A więc przeczucie nie za
wiodło Leigha: dziewczyna miała praktycznie tylko
jedną nerkę. Druga, prawdopodobnie od urodzenia,
była tylko czymś w rodzaju nieudanej atrapy. Do
tej pory zdrowa nerka wywiązywała się jakoś ze
swoich podwójnych obowiązków. Ciąża jednak,
sprowadzając typowe zmiany, jak na przykład roz
szerzenie światła moczowodów i miedniczek ner-
kowych, spowodowała wsteczne odpływy moczu
i zaleganie uryny. Nadciśnienie tętnicze, białkomocz
i obrzęki, objawy charakterystyczne dla gestozy i za
takie do tej pory u Trish Pendle uważane, faktycz
nie stanowiły alarmujący sygnał upośledzenia czyn
ności nerek.
Nie można było zwlekać. Rose bezzwłocznie udała
się do chorej dziewczyny.
- Siądź prosto, Trish - poleciła. - Czy czujesz ból
w tym miejscu?
Nacisnęła dłonią miejsce po lewej stronie okolicy
lędźwiowej.
- Nie, najwyżej troszeczkę - bąknęła Trish.
- A tutaj?
Rose powtórzyła czynność po prawej stronie krę
gosłupa.
- Och, tak, tu boli! - przyznała dziewczyna, krzy
wiąc się. - Mówiłam im, że coś tu mam nie w porząd
ku, lecz nikt nie wziął sobie moich słów do serca.
Rose zamyśliła się. Bolesność prawej strony okoli
cy lędźwiowej wskazywała na odmiedniczkowe zapa
lenie przeciążonej nerki.
- Czy może dotarły już do pani doktor wyniki
moich dzisiejszych badań? - zapytała Trish, patrząc
podejrzliwie.
- Tak, kochanie, i wygląda na to, że masz pewne
kłopoty z nerkami - odparła Rose uprzejmym, lecz
chłodnym tonem, do jakiego zawsze się uciekała, gdy
miała do przekazania niepomyślne wieści.
- I co w tej sytuacji?
- Nie jestem w stanie powiedzieć dziś niczego
dokładnie. Konieczne są dodatkowe badania. Ale
nie przejmuj się. Udzielimy ci wszelkiej możliwej
pomocy. Chciałabym przy okazji poruszyć ważną
sprawę. Słyszałam od siostry, że masz pewne kłopoty
zjedzeniem...
Gdy Rose skończyła przekonywać Trish co do
konieczności ścisłego przestrzegania diety, wybiła go
dzina odwiedzin. Na korytarzu i w salach zaroiło się
od mężów, krewnych i przyjaciół. Rose poczuła głód.
Uświadomiła sobie, że od lunchu niczego nie brała do
ust. Postanowiła więc najpierw zejść do stołówki,
posilić się i już stamtąd udać się do matki.
Przy jednym ze stolików zauważyła Paula. Przenio
sła tacę z jedzeniem i dosiadła się do niego. On tylko
pił kawę, ona jadła sałatkę z tuńczyka.
- Jesteś chyba przemęczona kochanie - powiedział
współczującym tonem. - Przydałaby ci się chwila
oddechu. W ten weekend musimy wreszcie wyskoczyć
do Nethersedge.
- Ależ, Paul, zrozum, ja nie mogę. Jeszcze przed
sobotą mama wraca do domu...
- Nie ma tu żadnej konieczności. Wystarczy powie
dzieć słówko profesorowi, a zostawi ją na weekend
w szpitalu. Dwa dni odpoczynku to skromne minimum,
którego potrzebujesz, zanim dorzucisz do obowiązków
związanych z pracą obowiązki wynikające z opieki nad
matką. A będzie to piekielnie ciężkie brzemię.
- Tak, Paul, wiem o tym.
Spuściła oczy i utkwiła wzrok w talerzu. Świa
domość podwójnej lojalności - wobec własnej matki
i wobec pacjentek w szpitalu - przejmowała ją
trwogą. W ostatnim okresie uprzytomniła sobie z całą
wyrazistością, jak bardzo kocha Brigid i jak wiele jej
zawdzięcza. Ich wzajemna miłość, pozbawiona ze
wnętrznych akcesoriów i symboli, płonęła w sercach
żywym płomieniem. Piasek w klepsydrze Brigid prze
sypywał się i w każdej chwili mogło go zabraknąć.
Czas, który pozostał, ona, Rose, powinna poświęcić
tylko matce. Miała oto ostatnią okazję, by okazać jej
swoją miłość i bezgraniczne oddanie. Paul schodził tu
bez wątpienia na plan dalszy.
- Porozmawiajmy o czymś innym - rzekła przery
wając milczenie. - Widziałam Caroline Trench w te
lewizji. Wyglądała czarująco. Czy to znów jakaś akcja
Rogera Maynarda?
Zadała to pytanie z ironicznym błyskiem w oku.
Oburzanie się Paula na wścibstwo i bezczelność dzien
nikarzy należało do przeszłości. Caroline kochała
rozgłos i wiedzieli już o tym wszyscy.
Paul roześmiał się.
- Ach, tak, popełniłem błąd uważając, że Caroline
jest zwykłą śmiertelniczką. Co to za kobieta, Rose!
Co za charakter! Interesuje się wszystkimi i każdym
z osobna. Dosłownie bawi swoje towarzyszki w cier
pieniu i uprzyjemnia im ciężkie chwile. Kiedy opuści
szpital, zostanie po niej smutek i żal.
- Co przypuszczalnie stanie się wcześniej, niż my
ślałeś?
- Nie, Caroline zostanie co najmniej do połowy
sierpnia. Złamanie nogi było skomplikowane i proces
zrastania się musi trochę potrwać. Obawiam się na
wet, czy po zdjęciu gipsu nie zajdzie konieczność
przeprowadzenia drugiej operacji.
Potrząsnął głową, zaś Rose pomyślała, że troska
Paula o piękny kształt i sprawność nogi aktorki
niewiele różni się od troski lekarza o życie pacjenta.
- Młodość i zdrowie będą jej bardzo pomocne.
Dodaj oczywistą determinację, aby jak najszybciej
znów pojawić się na planie filmowym - powiedziała
z uśmiechem, on zaś skwapliwie pokiwał głową.
- Tak, ta dziewczyna wręcz tryska energią. Zamie
niła blok kobiecy na oddziale chirurgicznym niemal
w jakąś oazę nieustannego świętowania.
Rose nie mogła oprzeć się myśli, że Caroline dość
bezboleśnie i szybko przeszła do porządku nad śmier
cią przyjaciela. Pojawiało się pytanie, czy również jego
żona wykazała się taką samą psychiczną odpornością?
Prawie zmierzchało, kiedy Rose, skończywszy po
siłek, pożegnała się z Paulem i pośpieszyła na oddział
ginekologiczny. Otworzyła drzwi do pokoju matki
i stanęła zdumiona. Łóżko było puste. Również puste
były łóżka w sąsiednich salach zbiorowych. Tu i ów
dzie leżały tylko te pacjentki, które przeszły w tych
dniach jakieś operacje. Nigdzie też ani śladu personelu
pielęgniarskiego.
Idąc korytarzem, Rose usłyszała nagle muzykę
i śpiew. Kiedy podeszła do wysokich drzwi, które
prowadziły na obszerny balkon, zobaczyła scenę jak
z obrazka. Wszystkie panie, w ich liczbie również jej
matka, siedziały w półkolu i słuchały barda o ciem
nych oczach i długich, dotykających ramion włosach.
Ubrany w bawełnianą koszulę i dżinsy, opierał na
udzie gitarę, z której wydobywał słodki akompania
ment do starej francuskiej piosenki, śpiewanej w ję
zyku angielskim. Na twarzach pań, zależnie od wieku,
gościły tęskne i marzące lub figlarne i rozradowane
uśmiechy. Pieśniarz opiewał wyłożone kostką ulice
dawnego Paryża, toczącą się po nich zakrytą dorożkę
i parę zakochanych, złączonych namiętnym pocałun
kiem na tylnym siedzeniu. Skończywszy kolejną zwro
tkę, przeszedł na francuski i wówczas usłyszano,
imitowany na sześciostrunnej gitarze, stukot kopyt
końskich na bruku, który po jakimś czasie rozpłynął
się w ciszy.
Zachwycona publiczność wybuchnęła śmiechem
i oklaskami.
Panie domagały się dalszych piosenek.
Palce Leigha wyczarowały kilka słodkich i rzew
nych akordów. Na balkonie zapanowała pełna ocze
kiwania cisza. Wieczorny podmuch wiatru przyniósł
z ogrodu zapach róż i kapryfolium. Stentorowy,
czysty głos wzbił się ku pociemniałemu niebu.
Ma miłość jest jak róży krew,
Krew róży w czerwca świt.
Ma miłość jest jak rzewny śpiew,
Melodii cudnej rytm.
Rose stała oparta o framugę drzwi, nie mając
śmiałości się poruszyć. Spojrzała na zasłuchaną, po
grążoną w melancholijnej zadumie matkę. Na jej
wychudłych policzkach pojawiły się blade rumieńce,
a posiwiałe włosy przypominały aureolę. Duchowe
światło, które rozświetlało tę drogą twarz, niosło
przesłanie nadziei i ufności. Śpiewak zniżył głos
i z czułością, która chwytała za serce, zwrócił się jak
gdyby wprost do Brigid.
Gdy wszystkich mórz dna wyschną w krąg,
Skał w słońcu zniknie ślad,
Wyciekną piaski z Czasu rąk,
Ma miłość przetrwa świat.
Z listowia pobliskiego klonu dobiegł trel kosa.
Ptak zamilkł, zamilkli też śpiewak i jego gitara. Tym
razem nie było oklasków. Niektóre panie ocierały bzy.
Rose była w rozterce: zostać czy też wycofać się cicho
na palcach.
- Rose, moja córeczko! Myślałam, że już dzisiaj
nie przyjdziesz!
Po słowach Brigid inne panie też się odwróciły.
Rose usłyszała liczne pozdrowienia. Uśmiechnęła się
i dołączyła do grona pacjentek.
- Och, doktor Gillis, nigdy nie słyszałam cze
goś równie pięknego! - wykrzyknęła jedna z dzie
wcząt.
- Niech pani żałuje, doktor Gillis, że spóźniła się
pani na ten cudowny koncert - dodała siedemdziesię
cioletnia staruszka.
Rose była wściekła na siebie za swoje rumieńce,
lecz Leigh wyratował ją z opresji.
- Przekaż jej tę wiadomość, Brigid - powiedział.
- Chwileczkę, już mówię. Słuchaj, Rose. Dostałam
dzisiaj list od mojej siostry. I jak sądzisz, co pisze
Maury? Otóż zapowiada swój przyjazd. Czy nie wspa
niale? Obiecuje zostać aż do momentu, gdy wykaras-
kam się z choroby. To zaoszczędzi ci wielu zmartwień
i ujmie obowiązków.
Rose spojrzała z miłością na ożywioną twarz matki
i ujęła ją za rękę. Pożegnawszy towarzystwo wróciły
wolnym krokiem do pokoju Brigid. Przyjazd ciotki
Maury niewątpliwie rozwiązywał szereg problemów,
nie mówiąc już o radości matki, że po tylu latach znów
ujrzy swoją siostrę.
Porozmawiały ze sobą jeszcze przez kwadrans, po
czym Rose, życząc matce dobrej nocy, zgasiła światło.
Trzeba było zajrzeć również do innych pacjentek.
Wychodząc z ostatniej sali, Rose rzuciła okiem w kie
runku balkonu i zobaczyła Leigha, który stał oparty
o barierkę i wpatrywał się w noc.
- Czy pamiętasz moje słowa? - zapytał, gdy pode
szła. - Rzuciłem na odchodnym, że mam ważne
spotkanie z wyjątkową kobietą.
Rose rozłożyła ręce.
-I cóż mogę ci odpowiedzieć, Leigh? Twoje wizyty
sprawiają jej tyle radości. Zresztą nie tylko ona jedna
cieszy się na twój widok. Wszystkie leżące tu panie
wprost szaleją na twoim punkcie.
Roześmiał się, ale zaraz jego twarz przybrała po
ważny wyraz.
- Brigid wraca niebawem do domu. Będzie się nią
opiekować jej siostra, i to jest dobra wiadomość. Ale
zapewne uświadamiasz sobie, że może zaistnieć ko
nieczność jej powrotu tutaj?
Wpatrywał się w Rose uważnym spojrzeniem. Go
tów był natchnąć jej serce otuchą, ale nie chciał robić
jej fałszywych nadziei.
- Wiem. Profesor Horsfield nie krył przede mną
niczego - odparła najspokojniej jak mogła.
- Grzeczna dziewczynka.
Zamilkli i w tej ciszy Rose zdecydowała się powie
dzieć mu o wyniku badania ultrasonograficznego
Trish Pendle. Dodała też własne uwagi.
- A zatem intuicja nie zawiodła cię, Leigh - powie
działa na koniec.
Pokiwał poważnie głową.
- Biedny dzieciak. Po rozwiązaniu powinien być
dokładnie przebadany. Z rentgenem musimy się
wstrzymać, ale możemy przeprowadzić szereg innych
badań, jak na przykład bakteriologiczne badanie mo
czu czy pomiar stężenia kreatyniny we krwi.
- Zlecenie przeprowadzenia tych badań przekaza
łam już do laboratorium.
Uśmiechnął się.
-Wspaniale! Czy sądzisz, że uwzględniając tak
słabą wydolność nerek, a właściwie jednej nerki, nasz
mądry staruch pójdzie na wcześniejszy poród?
- Myślę, że bez cesarskiego się nie obędzie. Jej stan,
odkąd jest w ciąży, pogarsza się z dnia na dzień.
Leigh westchnął.
-Jakaż przyszłość czeka tę biedną dziewczynę?
Hemodializa lub transplantacja, na tym najpewniej się
skończy. Wierz mi, Rose, bywają chwile, kiedy chcę
rzucić swój zawód i wybrać, powiedzmy, karierę
piosenkarza.
- Czy mam się cieszyć, czy smucić, że jeszcze tego
nie zrobiłeś? - zapytała z kamienną twarzą.
Rzucił na nią badawcze spojrzenie i roześmiał
się w głos.
-Tylko pomyśl! Dawałbym bezpłatne koncerty
dla chorych, emerytów i kalek! Czy to nie piękne,
doktor Gillis?
Poczuła ciepło w okolicy serca. Ten długowłosy
doktor, który przed godziną ofiarował pacjentkom
oddziału ginekologicznego chwile radości i szczęścia,
a teraz tak głęboko współczuł tęgiej i prostej dziew
czynie w ciąży, wydał się jej kimś drogim i bliskim.
- Wiele osób ma romantyczne pojęcie o naszym
zawodzie - powiedziała. - Wyobrażają sobie, że na
oddziałach położniczych wszystkich szpitali świata
rodzą się tylko zdrowe, tłuściutkie i uśmiechnięte
bobasy. A tymczasem rzeczywistość jest trochę inna.
- Rzeczywistość zawsze jest inna od naszych wyob
rażeń i dlatego musimy pogłębiać wiedzę. Niech Bóg
ma nas w swojej opiece, jeśli w jakimś momencie
spoczniemy na laurach.
-I niechaj ma w opiece naszych pacjentów!
- dodała.
Nagle zbliżyli się do siebie. Leigh ujął ją za ręce.
Stali tak przez chwilę na balkonie, w zapadającej
ciemności, a gwiezdny pył prószył na ich głowy.
Wtem z elektronicznego odbiorniczka w górnej
kieszeni fartucha dobiegł natarczywy sygnał. Rose
drgnęła. Spojrzała raz jeszcze w oczy Leigha-pieś-
niarza, musnęła wzrokiem gitarę leżącą na krześle
i pobiegła tam, dokąd ją wzywano.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Czyżby zapomniała pani, doktor Gillis, o tych
dwóch pacjentkach z przenoszonymi ciążami, które
dziś przyjęliśmy w celu wzniecenia porodu? - zapytała
Pat Kelsey, młoda pielęgniarka o rudych włosach.
- Jest już prawie wpół do jedenastej, chciałabym więc
wiedzieć, czy jeszcze dzisiaj zostaną przebadane.
- Proszę mi wybaczyć, siostro. Zeszło mi trochę na
ginekologii. Wiem, że powinnam wrócić wcześniej.
- Domyślam się, że odwiedziła pani swoją matkę
- powiedziała Pat z nutką sympatii, która zdomino
wała początkową dezaprobatę.
-Jest już straszliwie późno, lecz chyba mimo
wszystko je zbadam - powiedziała Rose i chwyciwszy
obie karty chorobowe udała się na blok.
U pierwszej z pacjentek rozwarcie ujścia szyjki
macicy oceniła na dwa centymetry. Poród praktycznie
się rozpoczął. Kobieta oczekiwała drugiego dziecka.
Kalendarz ciąży przekroczony został o dziesięć dni.
- Wspaniale! Wszystko wskazuje na to, że jeszcze
tej nocy znajdzie się pani na porodówce. Wzniecenie
nie jest konieczne.
- Oby pani doktor miała rację - westchnęła ciężar
na. - Chciałabym to dziecko urodzić również w spo
sób naturalny.
-I tak z pewnością się stanie - zapewniła ją Rose.
- A teraz, siostro, idziemy obejrzeć drugą pacjentkę.
Tutaj Rose również podjęła natychmiastową decy
zję. Poleciła podać estrogeny w celu wzmożenia po-
budliwości mięśnia macicy i wrażliwości na działanie
oksytocyny, a do zasadniczego wzniecenia przejść
jutro.
- Ze mną wszystko w porządku, pani doktor - wy
znała z całą szczerością pacjentka. - Prosiłam profe
sora Horsfielda o wywołanie trochę wcześniejszego
porodu, ponieważ w przyszłym tygodniu obchodzimy
pięćdziesiąte urodziny mojej mamy. Przyjeżdża moja
siostra aż z Nowej Zelandii i chciałabym pokazać jej
siostrzeńca... lub, ma się rozumieć, siostrzenicę.
Rose uśmiechnęła się. Zauważyła, że jako przyczy
nę wzniecenia porodu profesor Horsfield podał w kar
cie wzrost ciśnienia tętniczego. Tymczasem, uwzględ
niając końcową fazę ciąży oraz falę upałów, nie
odbiegało ono w najmniejszym stopniu od normy.
Po powrocie do pokoju dla personelu Rose zapy
tała o sytuację na oddziale.
- Na razie nie dzieje się nic takiego, z czym nie
mogłybyśmy sobie poradzić - odparła jedna z położ
nych, siostra Grierson, osóbka żywa i energiczna.
- U jednej z pacjentek nastąpiło właśnie rozwiązanie,
druga lada chwila będzie rodzić. Poza tym żadnych
problemów!
- Nie zdziwiłabym się, gdyby poród nastąpił jesz
cze tej nocy u jednej z tych nowo przyjętych - powie
działa Rose. - Niech Ben Davis, ten nasz student,
będzie w pogotowiu.
- Zdaje się, że nie trzeba mu o tym przypominać
- odpowiedziała pielęgniarka. - Jest to jeden z tych
praktykantów, którzy wiele czasu spędzają z ciężarną,
zanim wejdą do porodówki. Miło mieć takich, a dok
tor McDowie daje im sobą dobry przykład.
Siostra Angela Grierson rzadko kiedy kogoś chwa
liła. Oznaczało to, że doktor McDowie podbił i ocza
rował sobą cały personel pielęgniarski. Serce Rose
przyśpieszyło swój rytm. Scena balkonowa, kiedy stali
trzymając się za ręce, a nad nimi migotały roje gwiazd,
wciąż pozostawała w jej pamięci. Cóż by się stało,
gdyby siostra Kelsey nie przesłała wówczas sygnału?
Jakie słowa padłyby z jego ust? Czy byłyby to słowa
dotyczące Brigid? Zapewne tak, zważywszy na ich
głęboką przyjaźń. Przyjaźń, której tajemnicy Rose nie
udało się jeszcze dotąd zgłębić.
Przeszła do oddzielnej dyżurki, położyła się i za
snęła. Po dwóch godzinach wezwano ją do nowo
przybyłej pacjentki.
-Jest dopiero w trzydziestym piątym tygodniu,
a mówi, że odczuwa regularne bóle - oznajmiła siostra
Grierson. - Stan podgorączkowy. Ostatnie dwa dni
z objawami diurezy. Niewykluczona infekcja dróg
moczowych. Lecz równocześnie żadnego śladu skur
czów macicy.
Zbadawszy pacjentkę, Rose musiała się zgodzić
z diagnozą siostry. Na razie nie groził tu żaden
przedwczesny poród.
-Proszę się nie obawiać, urodzi pani o właś
ciwym czasie - zapewniła ciężarną i jej zdenerwowa
nego małżonka. - Jednak na kilka dni zatrzymamy
panią w szpitalu. Zbadamy mocz i ewentualnie po
dejmiemy jakąś decyzję odnośnie leczenia. Dzisiaj
proszę wziąć proszki przeciwbólowe i starać się
zasnąć.
-A czy te proszki nie wpłyną niekorzystnie na
moje dziecko? - zapytała kobieta. - Ono jest takie
maleńkie! Zniosę każdy ból...
- Jako lekarze musimy w każdym wypadku znaleźć
złoty środek pomiędzy dobrem matki a dobrem dzie
cka - odparła Rose. - Pani jest mu potrzebna,
a pomoże mu pani wówczas, gdy będzie zdrowa, silna
i wypoczęta.
Pożegnawszy się z pacjentką i jej mężem, Rose
poszła na oddział, żeby zorientować się w sytuacji.
- Wszystko w porządku, doktor Gillis - zamel
dowała siostra Grierson. - Powiem tylko, że Ben
przyjął poród około północy.
- A więc spokój i cisza?
- Tutaj tak, ale na bloku poporodowym praw
dziwe trzęsienie ziemi. Musiałam aż wysłać tam siostrę
Kelsey, gdyż siostra Hicks nie mogła dać sobie rady.
- Doprawdy? Czyżby o tej porze matki jeszcze nie
spały? - rzuciła Rose jakby do siebie.
Była druga w nocy.
- Proszę mnie nie rozśmieszać, pani doktor. A pani
by zasnęła w wieloosobowej sali, gdzie przy każdej
z matek leży noworodek? Tak oto piękne teorie was,
lekarzy, zmieniają się w praktyce w pandemonium,
którego skutki odczuwa na własnej skórze przede
wszystkim personel pielęgniarski. Wy zaś zdajecie się
o tym wcale nie pamiętać.
Rose przypomniała sobie słowa Dorothy Beddows.
Nie różniły się wiele od słów dopiero co zasłyszanych.
- Proszę nie myśleć, siostro Grierson, że lekarze
zapominają o ciężkiej i odpowiedzialnej pracy pielęg
niarek.
- Pani nie zapomina, doktor Gilliis, bo pani jest
jeszcze stażystką. Ale gdy pójdzie pani wyżej i uzy
ska stopień samodzielnego lekarza, to szybko prze
stanie się pani wczuwać w nasz los. Tak jak zapom
niał o nas doktor Philip Cranstone, jeden z tych
idealistów.
- Mogę zapewnić siostrę, iż zrobię wszystko, aby
nie szarogęsił się na naszym oddziale jakiś pediatra.
- A może, pani doktor, skorzystamy z okazji i za
jrzymy do matek, aby dowiedzieć się z pierwszej ręki,
o co tam właściwie chodzi?
Okrągłe oczy Angeli miotały gniewne błyski.
Rose tęskniła za łóżkiem i poduszką, ale wiedziała,
że tego wyzwania nie wolno jej odrzucić. Poza tym
nocna wizyta mogła dostarczyć jej mocnych argumen
tów do rozmowy z profesorem Horsfieldem.
A jednak to, co zobaczyła, przechodziło najgorsze
oczekiwania. Jeszcze będąc na schodach usłyszała
podniesione kobiece głosy i płacz noworodków. Od
dział przypominał bardziej dworzec z ewakuującymi
się przed zbliżającym się frontem cywilami niż jaką
kolwiek część szpitala. Ogniskiem zawieruchy i zamę
tu okazała się, niestety, sala, w której leżały panie
Gainsford i Mowbray.
Kiedy Rose i Angela weszły do środka, pani
Gainsford krzyczała na siostrę Hicks, zaś pozostałe
trzy panie obserwowały scenę z otwartymi ustami.
- Nie pozostanę tu ani minuty dłużej! Zatelefono
wałam do męża, aby natychmiast zabrał nas, mnie
i moje dziecko, z tego okropnego szpitala!
- I m wcześniej pani się stąd wyniesie, tym lepiej
- powiedziała pod adresem roztrzęsionej kobiety jed
na z jej towarzyszek, zwolenniczka karmienia dziecka
z butelki. - Może będziemy miały trochę spokoju.
Jane Mowbray wymieniła z sąsiadką wymowne
spojrzenia.
Siostra Doris Hicks była bliska płaczu.
- Ależ, proszę, niech pani się uspokoi i posłucha
głosu zdrowego rozsądku - rzekła błagalnym głosem.
- Pani dziecko jest duże i potrzebuje więcej pokarmu.
Nie jest pani w stanie dostarczyć mu takiej ilości.
Doris była bardzo obowiązkową, trochę staroświe
cką pielęgniarką, wdową, która brała nocne dyżury,
aby móc opłacić naukę dwójki swych dzieci.
- Opiekuję się noworodkami już od ponad trzy
dziestu lat - kontynuowała - i proszę mi zaufać, wiem,
co jest najlepsze dla pani synka...
- A właśnie że nie ufam siostrze! Siostra samowol
nie karmi go tym paskudnym, sztucznym roztworem,
wbrew moim życzeniom i wbrew zaleceniu doktora
Cranstone'a! - wykrzyknęła piskliwym, niemal his
terycznym głosem oburzona matka. - Zresztą nie chcę
więcej siostry słuchać! Mam dość tych przekonywać!
- W porządku, pani Gainsford, nie ma powodu ani
sensu tak się denerwować - odezwała się Rose, mo
dulując bardzo starannie sylaby i słowa. - Wszystko,
o co prosimy, to aby oświadczyła pani na piśmie, że
opuszcza szpital na własne żądanie.
- Tak, napiszę drukowanymi literami i jeszcze
ujmę to w ramkę, że wyrywam moje dziecko z rąk tej
kobiety! - wybuchnęła pani Gainsford. - Powiadomię
też o wszystkim doktora Cranstone'a.
- Jak pani nie wstyd wydzierać się w środku nocy
na cały szpital! - wtrąciła matka trójki dzieci. - Sios
tra Hicks próbowała tylko napełnić pusty brzuszek
pani maleństwu, aby od jego krzyku nie pomieszało
się nam w głowach.
- To prawda, doktor Gillis - powiedziała siostra
ze łzami w oczach. - Mam tu ostatnio same kłopoty.
Albo jestem winna temu, że podaję im dzieci do
karmienia piersią, albo zbieram cięgi za to, że dokar
miam je z butelki. Już dłużej tego nie wytrzymam!
Będę musiała przejść chyba na wcześniejszą emerytu
rę, ale czym wówczas opłacę studia Roberta i Ruth?
Żadne z nich nie może liczyć na stypendium.
Rose zmusiła się do uśmiechu. Oświadczyła, że ona
i inni chętnie by się napili gorącej i mocnej herbaty,
a następnie pod tym pretekstem wysłała siostrę Hicks
do pokoju dla personelu. Doris była doświadczoną
pielęgniarką, lecz jej psychika i nerwy nie wytrzymy
wały cięższych prób.
Niebawem przybył pan Gainsford, który nie do
końca orientował się w przyczynach nocnego alarmu.
Rose zdecydowała się nie odwodzić jego żony od
decyzji opuszczenia szpitala. Przeciwnie, była szczerze
zaniepokojona wyrazem nieprzytomnej wściekłości
w jej oczach. Dalsze stresy mogły wpędzić tę kobietę
w jakieś psychiczne aberracje.
Małżeństwo złożyło wymagane przepisami pod
pisy, po czym Rose wzięła ciągle płaczące dziecko na
ręce i oddała je matce dopiero wówczas, gdy ta
usadowiła się na tylnym siedzeniu samochodu. Zro
biła wszystko, co było w jej mocy, aby stworzyć
atmosferę przyjacielskiego rozstania.
Wróciwszy na oddział, skreśliła szczegółową notat
kę z zaistniałego incydentu. Kiedy podniosła głowę
znad biurka, natrafiła na wpatrzone w nią oczy siostry
Angeli Grierson.
- Proszę nie przejmować się, siostro. Wezmę na
siebie pełną odpowiedzialność za wypuszczenie pani
Gainsford. Tak czy inaczej cała ta polityka karmienia
noworodków i zajmowania się nimi musi ulec grun
townej i szybkiej rewizji. Dziś jeszcze zwrócę się z tą
sprawą do profesora Horsfielda.
Oczy siostry Angeli pociemniały.
- Jeśli wybuchnie kłótnia między pediatrami a po-
łożnikami, to i tak, prędzej czy później, wszystko
skrupi się na pielęgniarkach. One zbiorą najboleśniej
sze cięgi.
Rose ściągnęła brwi.
- Chwileczkę, siostro, nie tak pesymistycznie. Jes
tem całkowicie po waszej stronie i mam pewien wpływ
na ordynatora. Ujrzy rzeczy takimi, jakimi my je
widzimy. A poza tym to rozsądny człowiek.
- Mam nadzieję, że się pani nie myli, doktor Gillis.
Z pewnością będzie wściekły z powodu pani Gains
ford. To chyba pierwszy przypadek opuszczenia szpi
tala w środku nocy.
- W domu będzie jej dużo lepiej - powiedziała
Rose, ziewając i spoglądając na zegarek.
Dochodziła czwarta nad ranem. Rose wstała i po
szła na porodówkę. Tutaj nigdy nie było podziału na
dzień i noc. Dzień pracy trwał dwadzieścia cztery
godziny. Właśnie urodziła jedna z tych dwóch kobiet
z zaleceniem wzniecenia porodu, u której Rose pięć
godzin temu stwierdziła dwucentymetrowe rozwarcie
ujścia szyjki macicy. Rose pogratulowała matce i ojcu,
po czym wróciła do dyżurki i rzuciła się na łóżko.
Obudziła się przed siódmą. Umyła się, ubrała i poszła
do stołówki na śniadanie.
- Rose, mój ptaszku, jak przebiegł nocny dyżur?
Czy ja i Phil możemy się przysiąść? - zapytał Leigh
McDowie, stając przy jej stoliku z tacą pełną różnych
smakowitości.
- Proszę bardzo - odparła z uśmiechem, mimo że
Philip Cranstone był ostatnią osobą, z którą pragnęła
rozpocząć ten dzień.
- Ślicznie dziękujemy - rzekł Leigh, siadając
i wskazując drugie krzesło pediatrze, przystojnemu,
wysokiemu blondynowi. - Phil właśnie mówił mi
o pogarszającej się stale sytuacji dzieci, o znęcaniu
się nad już urodzonymi i uśmiercaniu jeszcze nie
narodzonych.
- Tak, statystyki mówią same za siebie - odezwał
się Philip Cranstone. - Przyczyny tych niepokoją
cych zjawisk są zresztą wielorakie. Wzrost liczby
samotnych matek, bezrobocie, ubóstwo, całkowity
rozpad więzów rodzinnych. Dlatego też my, lekarze,
musimy włączyć się do akcji ratowania rodziny.
A powinniśmy zacząć od samego początku, to
znaczy od stworzenia matce i jej nowo narodzo
nemu dziecku warunków bliskiego i intymnego
współżycia.
-Tak, uświadamiam sobie problem i popieram
cele, do jakich zmierzasz - powiedział Leigh. - W tej
chwili rozumiem też chyba lepiej twojego bzika na
punkcie karmienia piersią i przebywania matki razem
z dzieckiem.
- Powinniśmy zdążać do zacieśniania i pogłębiania
więzów rodzinnych, a jakiż kontakt może być bliższy
od ssania matczynej piersi?
Rose mogła iść o zakład, że Leigh wyciągnął
doktora Cranstone'a na tę rozmowę specjalnie z myś
lą o niej. Wiedziała też, że gdyby była studentką
medycyny, słuchającą podobnego wykładu, argumen
ty wykładowcy uznałaby za swoje. Sęk w tym, że lata
studenckie miała już za sobą. Pracowała od pół roku
jako stażystka w dużym szpitalu, gdzie poznała różne
matki. Narzucanie im jednolitego wzorca było szkod
liwą utopią, zarówno pod względem pedagogicznym,
jak i społecznym.
- A może ty również zechcesz wyrazić swoje zda
nie, Rose? - uprzejmie zaproponował Leigh.
Odstawiła na talerzyk kubek z kawą.
- Szanuję pana intencje, doktorze Cranstone - po
wiedziała, starannie dobierając słowa - ale myślę, że
przekuwa je pan w czyn, używając niewłaściwych
narzędzi. Po pierwsze, zajął pan wobec kobiet, które
zostały matkami, sztywną i pryncypialną postawę.
Tymczasem każda z tych matek to całkiem odrębny
świat psychiczny, duchowy, intelektualny i społeczny.
Po drugie, nie uznał pan za stosowne porozumieć się
najpierw z personelem pielęgniarskim i skorzystać
z jego doświadczeń. Siostra Hicks, na przykład, mog
łaby być pańską matką. Zaczęła opiekować się mat
kami i dziećmi, zanim jeszcze odcięto pana od pępowi
ny. Otóż teorie, które pan propaguje, postawiły ją
w sytuacji bez wyjścia. Minionej nocy odwiedziłam
blok matek i na własne oczy zobaczyłam, że żadna
z nich nie ma warunków do odpoczynku. Wydarzyła
się też bardzo nieprzyjemna historia. Czy pamiętasz,
Leigh, panią Gainsford?
- Panią Gainsford? - powtórzył za nią, odkładając
łyżkę. - Ależ oczywiście. To z pewnością ta na-
uczycielka, która z taką determinacją obstawała przy
karmieniu piersią? Mój Boże, Rose! Co się stało?
- Stało się to po prostu, że laktacja nie nadążała
u niej za apetytem i potrzebami dziecka, które z tego
powodu darło się wniebogłosy, odbierając wszystkim
nadzieję na sen. W rezultacie pani Gainsford wpadła
w rozstrój nerwowy. Po wściekłej awanturze zażądała
wypisania ze szpitala, ja zaś wyraziłam zgodę, widząc
w tym mniejsze zło.
- Ale musiała być chyba jakaś bezpośrednia przy
czyna? - zapytał Leigh, lustrując Rose badawczym
spojrzeniem.
- Tak. Siostra Hicks próbowała uspokoić dziecko,
karmiąc je mlekiem z butelki...
- Bez pozwolenia matki nie miała prawa tego
robić! - zasadniczym tonem zauważył Philip.
- Więc proszę mi powiedzieć, jak miała postąpić!
- odparła Rose, czując, że traci cierpliwość. - Prze
cież, na miłość Boską, to dziecko było g ł o d n e .
- Lecz zgodzisz się chyba - powiedział Leigh - że
laktację pobudza częste przystawianie noworodka.
- Tak, ale nie wtedy, kiedy stres goni stres. Pode
nerwowanie i ciągłe napięcie działają na takie procesy
hamująco.
- Moja Annette nie ma żadnych kłopotów z pokar
mem. Jej gruczoły sutkowe działają bez zarzutu - po
chwalił żonę Philip, nie dostrzegając ostrzegawczego
spojrzenia Leigha.
Oczy Rose, przybrawszy ciemnofiołkowy kolor,
zaczęły rzucać błyskawice.
- Jeśli uważa pan, że wszystkie kobiety podobne
są do pańskiej żony, to pragnę wyprowadzić pana
z błędu. Każda kobieta jest inna! Pęknięcia brodawek,
cesarskie cięcia, wzniecenia porodów, utrzymujące się
krwawienia - oto skromna namiastka tej inności
jedynie w płaszczyźnie medycznej. Jak te kobiety mają
wytrzymać w atmosferze krzyków, wrzasków i płaczu?
Dzisiaj postawię to pytanie profesorowi Horsfieldowi.
Philip Cranstone zrobił głęboki wdech, najwyraź
niej zamierzając utrzymać na wodzy swoje nerwy
wobec tej narwanej osóbki.
- Zgadzam się z pani zarzutem, że powinienem był
przeprowadzić dokładniejsze konsultacje z pielęgniar
kami. Niektórym z nich trudno jest w pełni zaakcep
tować moją koncepcję, lecz gdyby odsunęły na bok
uprzedzenia i, zamiast działać przeciwko mnie, za
częły działać ze mną, to w przeciągu trzech miesięcy
dziewięćdziesiąt procent kobiet w naszym rejonie
karmiłoby piersią.
Powiedziawszy to, opadł na oparcie krzesła i czekał
na odpowiedź. Leigh wstrzymał oddech, spodziewając
się raczej wybuchu. Żaden z nich jednak nie był
przygotowany na powiew arktycznego wiatru.
- Zdaję sobie sprawę, że jest pan młody i pełen
najlepszych chęci, doktorze Cranstone, ale brakuje
panu doświadczenia na oddziale położniczym, zwłasz
cza w zakresie psychologii kobiety. Pielęgniarki mog
łyby wiele pana nauczyć, gdyby nie stała tu na
przeszkodzie pana arogancja i...
- Chwileczkę, doktor Gillis! - przerwał jej Philip
Cranstone, poczerwieniały jak burak ze złości.
Rose, zamiast się opamiętać, jeszcze bardziej pod
niosła głos.
- Uprzedzam pana, zrobię wszystko, by przestał
pan niepokoić moje pacjentki i antagonizować kom
petentny personel położniczy. A teraz, wybaczą pa
nowie, przeniosę się ze swoim śniadaniem do innego
stolika.
Wstała, wcielając zamiar w czyn. Leigh McDowie
stracił zimną krew.
- Rose, na miłość boską! Przecież Phil jest samo
dzielnym lekarzem-pediatrą.
- Wielkie rzeczy. A ja jestem kobietą - odpaliła.
- A czy mogę zapytać, czy karmiła już pani piersią,
doktor Gillis?
- Jeszcze nie. A pan, doktorze McDowie?
Było to najprawdziwsze wypowiedzenie wojny.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Po zakończeniu porannego obchodu profesor Hor-
sfield zasiadł w gronie lekarzy do mocnej, aromatycz
nej kawy. Zapalając hawańskie cygaro, zaczął od
wyrażenia pochwały po adresem doktora McDo-
wie'ego za dociekliwość, jaką ten okazał wobec choro
by Trish Pendle. Następnie zagadnął Bena i Dana,
studentów-praktykantów, jak widzą kwestię rozwią
zania ciężarnej w sytuacji, gdy stan jej nerek jest
krytyczny. Mile pochlebieni, że zapytano ich o zdanie,
studenci w zasadzie nie różnili się poglądami. Roko
wania co do przeżycia dziecka były bardzo złe, rów
nież życiu matki zagrażało poważne niebezpieczeńst
wo. W sumie było aż nadto przyczyn do zastosowania
cesarskiego cięcia. Na podobnym stanowisku stanął
też doktor McDowie.
-Dobrze, a teraz przejdźmy do sprawy matek
- powiedział profesor Horsfield, strząsając popiół
z cygara. - Minionej nocy wydarzył się nader przykry
incydent. Jedna z naszych pacjentek na własne żąda
nie opuściła wraz z dzieckiem szpital, co skłoniło
doktor Gillis do podania w wątpliwość całą dotych
czasową koncepcję opieki nad matkami i ich dziećmi,
obowiązującą na bloku poporodowym. Jak państwo
wiecie, z chwilą oddelegowania doktora Camerona na
placówkę do Etiopii odpowiedzialność za te sprawy
przejął doktor Philip Cranstone. Powszechnie znane
są jego poglądy na temat karmienia dzieci piersią
i przebywania noworodków wraz z matkami. Swego
czasu dałem mu zresztą pod tym względem najzupeł
niej wolną rękę. Dziś rzecz wymaga dogłębnego prze
dyskutowania. Najlepiej chyba będzie, jak zacznie
doktor Gillis.
Ordynator kiwnął głową w kierunku Rose, ona zaś
spojrzała mimowolnie na Leigha. Byłaby wdzięczna
za wsparcie z jego strony, wiedziała jednak, że na
poziomie zasad Leigh zgadza się w pełni z doktorem
Cranstone'em. Co zaś się tyczy Paula, to podejrzewa
ła, że cały ten problem, jako daleki od chirurgii,
niewiele go obchodzi. Została więc na placu boju
sama, samotność zaś często rodzi desperację.
- Powiedziałam już panu, sir - odezwała się z gwał
townością, której nikt po niej się nie spodziewał - że
byłam wówczas na bloku, kiedy pani Gainsford po
dejmowała swoją rozpaczliwą decyzję. Co przede
wszystkim przerażało, to pełna bolesnych napięć at
mosfera panująca wśród matek i personelu pielęgniar
skiego. Po prostu trudno mi uwierzyć, że zgadzał się
pan do tej pory, by doktor Cranstone traktował nasze
pacjentki niczym króliki doświadczalne. Jego śmiesz
ne teorie...
- Moja droga doktor Gillis - przerwał jej profesor
Horsfield, lekko marszcząc czoło - dopóki nie opi
szemy faktów, powstrzymajmy się od subiektywnych
ocen. Dałem pani szansę przedstawienia swojego
punktu widzenia, lecz być może powinniśmy wy
słuchać najpierw innych opinii. Doktorze McDowie,
pan, zdaje się, skłonny byłby bronić karmienia dzieci
piersią?
- Samą zasadę uważam za słuszną i godną popar
cia - odparł Leigh, patrząc profesorowi prosto
w oczy. - Niemniej jednak jeżeli matka odrzuca tę
naturalną powinność, to nie można, uważam, zmu
szać jej do karmienia piersią siłą. Nie byłoby też
wskazane...
-A czy ja zarzucam doktorowi Cranstone'owi
stosowanie siły?! - wykrzyknęła Rose. - Przecież to
czysty absurd! Przeciwnie, jego środki nacisku są
bardzo subtelne. W rezultacie matki, które zdecydo
wały się na mleko w proszku, czują się jakby mniej
wartościowe, czują się po prostu gorszymi matkami.
Zaś my, położnicy, musimy przypatrywać się z boku,
jak nasze pacjentki uginają się pod psychicznym
terrorem idei, które zrodził teoretyczny umysł męż
czyzny!
-Doktor Gillis, nie zajdziemy daleko w naszym
poszukiwaniu prawdy, jeżeli pozwolimy, by powodo
wały nami emocje - zauważył profesor Horsfield,
chociaż, rzecz dziwna, nie nadał swoim słowom jakie
goś nieprzyjemnego brzmienia. - Postarajmy się wy
słuchać do końca doktora McDowie'ego.
- Cenię sobie szczerość doktor Gillis i jej wielkie
zaangażowanie w sprawę, sir. Ale z pewnych osobi
stych powodów, o których wszyscy wiemy i które
wywołują w nas głębokie współczucie, przeżywa ona
szczególnie ciężki okres. Być może to właśnie stresy,
jakim ostatnio jest poddawana, stanowią przyczynę,
że tak trudno zdobyć się jej na obiektywny sąd.
- Pani Gainsford też była poddana stresom, lecz
jakoś nie przeszkodziło jej to w podjęciu właściwej
decyzji - powiedziała Rose z niepohamowaną wściek
łością. - A skoro już o tej kobiecie mowa, to do
prowadzona została na próg załamania nerwowego.
I to dlatego, iż wmówiono jej, że będzie gorszą matką,
jeśli pozwoli, by jej dziecko nakarmiono z butelki.
-Pani Gainsford jest skrajnym przypadkiem
- rzekł profesor, nieznacznie podnosząc głos. - Do
wiedziałem się, że jest teraz na środkach uspokajają
cych. Jej synkiem opiekuje się babcia. W związku
z tym miło mi było usłyszeć, że dziecko przestało
płakać i śpi smacznie.
- Oczywiście, bo wypiło pewnie całą butelkę i jest
n a j e d z o n e ! - powiedziała Rose. - Kiedy siostra
Hicks próbowała uczynić to samo, została zelżona od
najgorszych.
- A może, doktor Gillis - wtrącił Leigh McDowie
- siostra Hicks nie wykazała dostatecznego taktu
w postępowaniu z panią Gainsford? To, oczywiście,
złota kobieta i najszlachetniejsza dusza, jednak...
- J a k pan śmie? - Rose wypowiedziała te słowa
z największym oburzeniem. - Jak pan śmie traktować
w tak protekcjonalny sposób doświadczoną pielęg
niarkę? Doris Hicks zna swoje obowiązki i wywiązuje
się z nich bez zarzutu. Doktor Cranstone powinien
jak najszybciej przeprosić ją za wszystkie nieprzyjem
ności, na które ją naraził. Dodam jeszcze, że żyje ona
w realnym świecie, o którym on i pan, dwóch wartych
siebie durniów, nie macie zielonego pojęcia!
Dławił ją gniew, łzy napłynęły do oczu. Zapano
wała ogólna konsternacja. Leigh zacisnął usta. Profe
sor Horsfield zdjął okulary i skupił się na przecieraniu
szkieł. Długo namyślał się, zanim zabrał głos.
- Wyraziła pani swoje stanowisko dobitnie, by nie
rzec, dosadnie, doktor Gillis. Wiem, że mocne słowa,
jakie usłyszeliśmy, podyktowała pani autentyczna tro
ska o nasze matki i ich dzieci.
- Dziękuję za ten dowód zrozumienia, sir. Po
prostu psychicznie nie jestem przygotowana na do
świadczenia, które stały się moim udziałem minionej
nocy. Więcej takich haniebnych incydentów, a uzys
kamy wątpliwą sławę najgorszego szpitala w Anglii.
- Na tym kończymy naszą dyskusję - oświadczył
profesor. - Nadeszła chwila, abym zapoznał państwa
z moją decyzją. Otóż niebawem wyjeżdżam na urlop,
który potrwa sześć tygodni. Przez ten czas doktor
Cranstone zachowa pełnię swoich dotychczasowych
uprawnień, zaś doktor Gillis będzie upoważniona do
interweniowania we wszystkich tych wypadkach,
gdzie interes matek i ich dzieci nie będzie postrzegany
jako nadrzędny. Ona też przedstawi mi po moim
powrocie ogólny bilans współpracy położników z pe
diatrami. Czy satysfakcjonuje panią takie rozwiąza
nie, doktor Gillis? Nadmieniam, że liczę tu na pani
trafny sąd i zdrowy rozsądek.
Policzki Rose smagał ogień, ale jej głos wydawał
się spokojny.
- Dziękuję, sir. Zrobię wszystko, aby nie zawieść
pana oczekiwań.
-A pan, doktorze McDowie? Czy stanie pan
u boku doktor Gillis?
- Obawiam się, że nie - odparł Leigh z kamienną
twarzą. - O ile bowiem cenię sobie szczerość kole
żanki, o tyle...
- Oznacza to po prostu, że jest przeciwko mnie
- z niecierpliwością przerwała mu Rose.
Nawet nie spojrzał w jej kierunku.
- ...o tyle jej próby przeciwstawiania się odwiecz
nemu zwyczajowi przypominają trochę ruchy pływa
ka, który płynie pod prąd.
- Rozumiem myśl zawartą w pana słowach - rzekł
profesor Horsfield - ale nie odpowiedział pan jeszcze
na moje pytanie. Czy stanie pan u boku doktor Gillis?
- Nie, sir. Jest to absolutnie niemożliwe z uwagi na
nasze diametralnie różne poglądy.
- Żadna to dla mnie niespodzianka - oświadczyła
Rose z goryczą. - Zresztą gotowa jestem walczyć
samotnie o dobro matek i dzieci.
-Jeśli pielęgniarki są po pani stronie, a chyba
sama pani o tym wspomniała, to trudno mówić tu
o samotności - zauważył profesor, któremu nigdy nie
zbywało na przenikliwości.
- Ja chciałbym wesprzeć doktor Gillis, sir - ode
zwał się Ben, czerwieniejąc jak piwonia. - Będąc
kobietą, poruszającą się w strefie zarezerwowanej dla
kobiet, ma moje pełne zaufanie.
- Dobrze powiedziane, młody człowieku, dobrze
powiedziane! - pochwalił ordynator z ledwie wy
czuwalną nutką ironii. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś
uwagi?
- Mam pytanie, sir - powiedziała Rose. - Chcia
łabym mianowicie dowiedzieć się, jakie zwyczaje pa
nują w szpitalu położniczym pod wezwaniem św.
Agnieszki? Słyszałam, że niektóre swoje prywatne
pacjentki tam właśnie pan wysyła.
- Zgadza się, doktor Gillis. Cóż, tam każda matka
ma swój własny pokój, więc kwestia „być razem lub
oddzielnie" całkowicie odpada. Co zaś się tyczy kar
mienia, to matkom pozostawia się wolną rękę.
- T a k właśnie myślałam, sir. Nie sądzi pan, że
trudno jest cokolwiek narzucać pacjentkom, które za
wszystko słono płacą?
Wszyscy wstrzymali oddech. Byli pewni, że or
dynator nie puści płazem tej obraźliwej sugestii, nawet
jeżeli padła z ust osoby, do której zdawał się mieć
słabość.
- Powiem coś, o czym rzadko i niechętnie mówię,
doktor Gillis. Moja córka miała bardzo ciężki poród.
Kiedy kleszcze zawiodły, podjęto decyzję o cesarskim.
Po operacji była ledwie żywa, obolała, wyczerpana,
unieruchomiona. A jednak poprosiła o dziecko i przy
stawiła je do piersi. I oświadczam, nie podlegała
naciskom żadnych zwariowanych idei. Czy wyraziłem
się jasno?
- Zupełnie jasno, sir - odparła Rose. - Wskazał
pan na przemożną siłę macierzyńskiego instynktu.
Lecz tam, gdzie ta siła słabnie, pojawia się kwestia
wyboru. Kobieta, która zdecydowała się karmić pier
sią, może niekiedy wygrać nawet przy bardzo nierów
nych szansach, podczas gdy inna chwyci się każdego
pretekstu, by tego nie robić. Każda kobieta jest inna,
tej na pozór oczywistej prawdy zdecydowana jestem
bronić. A poza tym muszę pogratulować panu dziel
nej córki!
Spotkanie dobiegło końca. Profesor pożegnał to
warzystwo promiennym uśmiechem, Rose jednak po
prosił, aby została.
- Myślę o twojej matce, moja droga - powiedział.
- Słyszałem, że przyjeżdża do was jej siostra z Irlandii?
- Tak, ma przyjechać w czwartek, więc jeśli wyrazi
pan zgodę, zabiorę mamę do domu w piątek po
południu.
- Dobrze. Jest to twój wolny weekend, więc wyko
rzystaj go jak najlepiej. Lato przemija, słoneczna
pogoda nie utrzyma się długo.
Powaga, z jaką to powiedział, zdawała się nadawać
jego słowom głębsze, bardziej ogólne znaczenie.
Skoro Rose miała za półtora miesiąca przedstawić
kompleksową charakterystykę pracy tej części od
działu położniczego, gdzie leżały kobiety w połogu,
nie mogła zwlekać i musiała od razu podjąć określone
działania. Toteż widywano ją tam prawie codziennie
w godzinach popołudniowych, a niekiedy również
nocnych, jak rozmawiała z pacjentkami, nagrywając
ich odpowiedzi na taśmę lub zadawała pielęgniarkom
i personelowi pomocniczemu masę szczegółowych
pytań. Do porządkowania ankiet i prowadzenia ogól
nej statystyki zaangażowała sekretarkę profesora
Horsfielda, pannę Kavanagh, która obchodziła się
fachowo z bezcennymi materiałami. Dużą też pomoc
miała ze strony pielęgniarek, zachwyconych i rozen
tuzjazmowanych jej zawziętością, pasją i determina
cją. Słowem, Rose była na wojennej ścieżce!
Tego rodzaju tryb życia siłą rzeczy musiał się odbić
na jej wyglądzie. Pod oczami pojawiły się cienie,
w kącikach zaciśniętych ust widać było gorycz, włosy
utraciły blask. Rose dławił jakiś nieokreślony smutek,
którego przyczyny nie znała. Domyślała się tylko, że
choroba matki nie tłumaczyła wszystkich jej apatycz
nych, ponurych nastrojów. Chodziło raczej o Leigha
McDowie'ego i jego odmowę udzielenia jej pomocy
i wsparcia. A nie mogłaby mieć lepszego, bardziej
kompetentnego sojusznika. Jakże fatalnie, wręcz
g ł u p i o się stało, że znaleźli się po przeciwnych
stronach barykady. Przecież nawet nie różnili się
w zasadniczej kwestii - akceptowania każdej osoby
w jej indywidualności.
Debata w gabinecie profesora Horsflelda odbiła się
głośnym echem w całym szpitalu. Zakrawało niemal na
żart, że uparta stażystka wraz z grupą zbuntowanych
pielęgniarek wydała wojnę doktorowi Cranstone'owi
i jego godnym szacunku koncepcjom wychowawczym.
Paul Sykes ujął rzecz lapidarnie:
- Na miłość boską, kochanie, ciesz się tym, co
masz, po co ci jeszcze te podchody? Marnujesz tylko
czas i energię.
- Dzięki za słowa pocieszenia.
Wzruszył ramionami.
- Czy wiesz, że nazywają cię kobietą-z-nożem-
w-zębach?
- Nadmiar pochlebstwa. Ale a propos, w piątek
wypisują mamę. Czy mógłbyś odwieźć ją swoim sa
mochodem do domu?
- Przykro mi, kochanie, ale piątek mam wolny.
Poza tym Caroline zmieniają gips i prześwietlają nogę.
Trzymaj za nią kciuki, by na tym skończyła się jej
męka w tym szpitalu. Zresztą, przecież możesz za
dzwonić po taksówkę?
- Jasne, mogę zadzwonić po taksówkę.
Odmowa Paula zmroziła ją i po raz kolejny zadała
sobie pytanie, czy czasami ich miłość ni weszła w fazę
kryzysu. Był jedynym mężczyzną, który posiadał jej
ciało. Z kolei ona była „największym ukochaniem"
jego życia, co niejednokrotnie powtarzał i co wy-
słuchiwała z ufnym i wdzięcznym sercem. Lecz teraz
pomyślała, że może już nigdy więcej nie spędzą wspól
nego weekendu w Nethersedge. Myśl ta wywołała
w niej sprzeczne uczucia. Doznaniu ulgi towarzyszyło
uświadomienie swojej samotności. Bez Paula i matki
byłaby sama jak ten palec.
Rose nie zdawała sobie sprawy, że Leigh cały czas
ją obserwuje, i że to jego uważne i troskliwe oko
rychło dostrzegło ślady zmęczenia i napięcia na jej
twarzy. Nie wiedziała też, że przeklinał tamtą debatę
w gabinecie ordynatora i skutki, jakie z niej wynikły.
Publicznie wspierał doktora Cranstone'a, gdyż tak
nakazywała mu moralna i intelektualna uczciwość,
w ukryciu jednak robił wszystko, by ująć choć cokol
wiek z ciężaru, jaki dźwigała Rose. Między innymi to
dzięki jego zdolnościom dyplomatycznym rzadko kie
dy dochodziło na oddziale położniczym do spotkania
Rose z doktorem Cranstone'em, a dzięki jego zapo
biegliwości jej ulubiony stolik w stołówce był zawsze
wolny. Kiedy zaś w czwartek Rose poszła odwiedzić
matkę, Leigh siedział przy łóżku chorej niczym wierny
przyjaciel, który nigdy nie zawodzi.
-Wiesz, co mówi ten odmieniec, Rose? Że od
bierze Maurę ze statku w Liverpoolu i przywiezie ją
prosto tutaj!
Pamiętając o swoim brutalnym zachowaniu wobec
Leigha, Rose nie wiedziała wręcz, gdzie uciec z ocza
mi.
- Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała, nagle
uświadamiając sobie, że ma przetłuszczone włosy
i wyblakłą twarz. - Ciocia Maura miała przyjechać
pociągiem. Ale oczywiście bardzo się ucieszy, gdy
w porcie będzie na nią ktoś czekał. Jak ją rozpoznasz?
- To proste, córeczko. Będzie trzymał tekturkę
z wypisanymi dużymi literami jej imieniem i nazwis
kiem - radosnym głosem powiedziała Brigid. - Och,
Rose, czy to nie złoty człowiek?
- Ten „złoty człowiek" chce cię prosić, Rose, abyś
go zastąpiła w jego obowiązkach, gdyż w związku
z wyjazdem nad morze musi urwać się z pracy.
- Ależ oczywiście, Leigh. Zresztą dzisiaj poród
przewidywany jest tylko u jednej pacjentki, pani
Taylor.
- Wiem, to ta biedaczka, której odporność na
środki farmakologiczne wyzwalające skurcze macicy
stała się już legendarna. Jak sądzisz, czy zdąży uwinąć
się z dzieckiem przed urodzinową fetą swojej matki?
- Decydujące będą najbliższe godziny. Dłużej
nie można zwlekać, wynika to z kontroli stanu
płodu. Zastosujemy więc albo przebicie pęcherza
płodowego, albo...
- Albo David Rowan ją posieka.
-Najświętsza Panienko, o czym wy mówicie?!
- wykrzyknęła z przerażeniem Brigid.
- O cesarskim cieciu, mamusiu. To naprawdę nic
strasznego. Zresztą zrobię wszystko, aby ta jej uparta
szyjka zaczęła wreszcie się rozszerzać.
- Słyszysz, Brigid, jeśli tak mówi, to odniesie suk
ces. Moja szefowa ma głowę nie od parady.
- Nie miałam dotąd zielonego pojęcia, że mam tak
mądrą córkę - powiedziała Brigid z jakimś rzewnym
zachwytem. - Chcę jeszcze dodać, Rose, że Leigh
zaofiarował się odwieźć mnie jutro do domu swoim
samochodem.
Rose mogła się zdobyć w tej chwili tylko na pełne
wdzięczności spojrzenie. Zbyt bolał kontrast między
odmową Paula a tą spontaniczną, przyjacielską ofertą.
Leigh wywiązał się ze swojej misji w stu procen
tach. Przywiózł Maurę Carlinnagh prosto do szpitala,
a kiedy obie siostry ze łzami w oczach rzuciły się sobie
w ramiona, pobiegł na oddział położniczy, gdzie
powitały go trzy śmiejące się panie: Rose Gillis,
siostra Pardoe oraz pani Taylor, obok której leżało
spowite w pieluszki niemowlę.
- Widzę, że już po krzyku - zauważył żartobliwie.
- Doktor Rose powiedziała, że jeśli będę bardzo
chciała, to na pewno się uda. I udało się! - rzuciła
z nutką dumy świeżo upieczona matka. - Parłam
przez dwie godziny, aż wreszcie go usłyszałam. Mo
jego synka. Czy nie jest wspaniały?
- Kawał chłopa - przyznał Leigh.
- A teraz chciałabym wiedzieć, pani Taylor - za
pytała siostra Pardoe - czy będzie pani karmiła
piersią?
- Oczywiście, że piersią. Chodź do mnie, mój
skarbie, chodź do mamusi - powiedziała pani Taylor
pełnym słodyczy głosem, po czym rozpięła koszulę,
pozwoliła sobie odkazić brodawkę i podała pierś
dziecku. Ono zaś nie dało się prosić dwa razy. Przy
warło usteczkami do sutka i z widoczną rozkoszą
zaczęło ssać.
Widok, jakkolwiek zwyczajny w tym miejscu
i mocno opatrzony, miał w sobie tyle wdzięku, świeżo
ści i ciepła, że Rose i Leigh wymienili pogodne
uśmiechy.
Rose pochyliła się nad matką i dzieckiem, zaś
Leigh, zainspirowany skrawkiem koronkowego bius
tonosza, widocznym w rozchyleniu jej fartucha, oddał
się nieskromnym myślom. Musiała chyba wyczuć jego
gorące spojrzenie, gdyż szybko uniosła głowę, a skrzy
żowawszy z nim wzrok, stanęła w pąsach. Zobaczyła
w czarnych oczach Leigha szczery zachwyt, a może
nawet coś więcej niż zachwyt, co ją speszyło, lecz
równocześnie dodało pewności siebie. A więc wciąż
była na tyle atrakcyjną i pociągającą kobietą, by
wzbudzać w mężczyznach pragnienie, by nawet
w swym zdeklarowanym przeciwniku przyśpieszyć
pulsowanie krwi. Niemy, aczkolwiek bardzo ekspre
syjny hołd Leigha odrodził ją. Ostatnio czuła się
zaniedbywana przez Paula, czemu towarzyszyło przy
gniatające poczucie, że gaśnie wewnętrznie jako ko
bieta. Pożądliwy wzrok Leigha znowu rozniecił w niej
płomień. Wiedziała, że prędko o tym nie zapomni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Maura Carlinnagh ledwie zdołała ukryć przeraże
nie, jakie ogarnęło ją na widok zmienionej nie do
poznania starszej siostry. Gdy odzyskała głos, zaczęła
od wymówek.
- Och, Brigid, nikt z nas do tej pory nie może
pojąć, dlaczego uciekłaś z domu i wyszłaś za tego
Anglika? I czy tak trudno było przyjechać z nim
i przedstawić go rodzinie? - pytała gładząc posiwiałe
włosy siostry i patrząc na nią z łagodnym wyrzutem.
Brigid uchodziła za najmądrzejszą z rodzeństwa.
Młodsi bracia i siostry zawsze patrzyli na nią
z podziwem pełnym szacunku. Kiedy zaś po ukoń
czeniu szkoły wróciła do domu z dyplomem na
uczycielki w kieszeni, ich szacunek zmienił się niemal
w nabożną cześć.
- Przyjechałam zaopiekować się tobą, siostro -cią
gnęła Maura, uważając, aby się nie rozpłakać. - Zo
stanę do momentu, kiedy... kiedy poczujesz się lepiej
i będziesz mogła radzić sobie beze mnie.
Maura okazała się prawdziwym darem niebios.
Gotowała, prała, sprzątała, skakała koło chorej sios
try, we wszystko to wkładając całe swoje serce i duszę.
Była starą panną, osobą prostą i z natury dobrą,
zawsze gotową zapomnieć o sobie, zawsze skorą do
poświęceń. Siostrzenicę traktowała z rewerencją, jako
osobę przewyższającą mądrością i wykształceniem
nawet swoją matkę, a więc zasługującą na odpoczynek
i komfort po pracy. I Rose, tym razem za sprawą
ciotki, poczuła się znowu jak mała dziewczynka,
której wszystko w domu podsuwa się pod nos i której
życzenia się odgaduje.
Któregoś dnia Maura poprowadziła Rose do okna
i wskazała ręką stojący w ogródku piękny wyściełany
fotel, w którym Brigid drzemała w cieniu krzewu
jaśminu.
- Dostarczono go z kartką, na której widniały
słowa: „Od oddanego wielbiciela". Czy nie wiesz
przypadkiem, kto to może być?
Rose znała odpowiedź na to pytanie i nie mogła
ukryć wzruszenia, kiedy Leigh McDowie wpadł po
godzinie z przyjacielską wizytą. Usiedli na tarasie
w promieniach zachodzącego słońca, zaś Maura
uraczyła wszystkich herbatą i słodkimi bułeczkami
własnego wypieku. Wizyty „długowłosego doktora"
zaczęły się powtarzać. Rose długo pamiętała te zło
ciste sierpniowe wieczory, spędzane na miłych po
gawędkach.
Na oddziale położniczym wszystko szło swoim
trybem. Paul Sykes zbadał Trish Pendle i zdecydował,
że w celu uniknięcia poważnych powikłań, włącznie
ze śmiercią, grożących dziecku i rodzącej, należy
wybrać metodę prewencyjną, czyli cesarskie cięcie.
Operacja przebiegła bez komplikacji. Dziecko urodzi
ło się zdrowe. Trish nazwała synka Donovan. Na
razie miała karmić go mamka, o którą postarał się
szpital, gdyż Trish, w związku z planowaną operacją
nerki, została przewieziona na oddział chirurgiczny.
- Mój Boże, Rose, skąd takie prymitywy jak ta
Pendle się biorą? - biadolił Paul podczas lunchu.
-I co z nimi robić? Niechlujne toto, tępe, tłuste i na
dokładkę żadnej odpowiedzialności za wychowanie
dziecka! W takich wypadkach zaczynam wręcz wie
rzyć w sensowność przymusowej sterylizacji. Wiem,
że mówiąc to, ranie twoje uszy, lecz taka jest po prostu
moja spontaniczna reakcja.
Ranił nie tylko jej uszy. Tak nie godziło się mówić.
Na szczęście nie wszyscy myśleli w ten sposób o Trish.
Rose pamiętała o dowodach sympatii, jakie Leigh i
okazał nieszczęśliwej nastolatce i jej dziecku. W sumie
uznała, że uwagi Paula nie zasługują na odpowiedź,
- Czy dostałaś zaproszenie na pożegnalne przyję-
cie, jakie urządza Caroline? - zapytał Paul.
Kiwnęła głową, jednak bez entuzjazmu.
Strzaskane kości aktorki zrosły się wręcz wzorowo,
co było niewątpliwie zawodowym sukcesem Paula.
Założono jej lżejszy i poręczniejszy gips, w którym
mogła poruszać się o kulach. Cieszyła się na myśl
o powrocie do domu i chciała, żeby inni również
uczestniczyli w jej radości. Bez trudu dostała pozwole
nie na urządzenie przyjęcia, które miało się odbyć
w stołówce w ostatni piątek sierpnia. Zaprosiła poło
wę personelu medycznego, to znaczy te wszystkie
osoby spośród lekarzy i pielęgniarek, które pośrednio
i bezpośrednio przyczyniły się do jej powrotu do
zdrowia. Paul miał być honorowym gościem. Rose
i Leigh, jako obecni wówczas przy ofiarach wypadku,
też nie zostali pominięci. Każdy zresztą mógł przyjść
z osobą towarzyszącą. Rose była świadkiem, jak
Tanya Dickenson chwaliła się przed Laurie Moffatt,
iż Leigh zwrócił się do niej z prośbą, aby to ona
wystąpiła w roli jego partnerki. Kiedy to mówiła, w jej
jasnoniebieskich i zwykle zimnych oczach błyszczała
satysfakcja.
Tymczasem walka Rose o dobro matek i ich dzieci
nie słabła. Rzadko jednak takie działania obywają się
bez kosztów i Rose płaciła za swoją aktywność krań
cowym wyczerpaniem. Dzień pracy lekarza na stażu
i tak był dostatecznie długi. Dodatkowe godziny, jakie
trzeba było poświęcić na zbieranie danych, czyniły go
praktycznie nie kończącym się. W trzecim tygodniu
sierpnia Rose stwierdziła, że goni resztkami sił. W dwa
dni później, asystując doktorowi Rowanowi przy
cesarskim, zasłabła i na chwilę straciła przytomność.
Jedno było pewne jak amen w pacierzu: musiała
odpocząć. Toteż bez słowa protestu pozwoliła zapa
kować się do taksówki i odesłać do domu.
- Wielkie nieba, co się stało?! - wykrzyknęła ciotka
Maura, kiedy o tak wczesnej i stąd niezwykłej porze
dnia Rose stanęła w drzwiach.
- Wszystko w porządku, ciociu. Po prostu dzisiaj
mam wolne. Gdzie mama?
Maura wskazała palcem na drzwi saloniku, po
czym natychmiast przyłożyła go do ust.
- Sza, Rose, twoja matka konferuje - wyszeptała.
- I zabroniła sobie przeszkadzać pod jakimkolwiek
pozorem.
- Konferuje? A z kim, jeśli wolno wiedzieć? - zapy
tała Rose.
Nasuwały się tylko dwie możliwości. Mógł to być
ksiądz Naylor lub ich lekarz domowy, doktor Tait.
- Czy wezwała księdza Naylora, żeby się wyspo
wiadać? - uszczegółowiła pytanie, nie mogąc docze
kać się odpowiedzi.
- Nie, to jest... ech... - Maura zaczęła się jąkać.
Rose nagle poczuła, że wzbiera w niej podejrzli
wość. Szybko podeszła do drzwi saloniku. Usłyszała
głos matki oraz swoje imię. Słowo „Rose" powtórzyło
się, ale zarówno teraz, jak i przed chwilą nie wypowie
działa go Brigid. Padło z ust doktora McDowie'ego,
którego miękki, głęboki głos rozpoznała bez trudu.
Zapukała i nie czekając na odpowiedź otworzyła
drzwi. Matka i Leigh siedzieli przy stole nad jakimiś
dokumentami.
- Co się tutaj dzieje? - zapytała z wyczuwalnym
rozdrażnieniem. - Przychodzisz, Leigh, podczas mojej
nieobecności i ucinasz sobie z mamą pogawędkę na
mój temat. Czy nie za dużo tego dobrego?
Zbliżyła się do stołu, by rzucić okiem na dokumen-
ty, lecz Leigh uprzedził ją i zakrył je leżącą obok
tekturową teczką.
- Nie tak szybko, Rose. Twoja matka i ja mamy
pełne prawo, by się spotykać i rozmawiać, o czym
nam się żywnie podoba. Nie przewidzieliśmy twojego
tak rychłego powrotu.
- Jasne, że nie! - wykrzyknęła rozwścieczona, z po
bladłą twarzą. - Tyle że ja z kolei mam pełne prawo
wiedzieć. Ostatecznie jestem jej jedyną córką. Nie
pozwolę tu na żadne konspiracje, na żadne szeptanki
skierowane przeciwko mnie! Mamo, proszę, powiedz
mi, o czym rozmawiałaś z tym człowiekiem?
- Nie, Rose, nie.
Matka ukryła twarz w dłoniach, po czym do uszu
przerażonej Rose dobiegł jej stłumiony szloch. Leigh
objął Brigid opiekuńczym ramieniem i zaczął szeptać
jej jakieś słowa pocieszenia. W pewnym momencie
podniósł głowę.
- Bądź tak dobra i zostaw nas samych - powiedział
tonem, który wykluczał wszelką dyskusję. - I nie
zapomnij zamknąć za sobą drzwi.
W osłupieniu, wystraszona, zrobiła to, co jej kaza
no. Następnie krokiem lunatyczki przeszła do kuchni,
gdzie bez życia padła na krzesło.
- Ależ nie masz się czego obawiać - uspokajała ją
ciotka. - Wiesz przecież, że Brigid zawsze miała, ma
i będzie mieć na względzie tylko twoje dobro. A i dok
tor McDowie wydaje się być przyzwoitym człowiekiem.
-Wiem, ciociu, wiem! Tylko czuję się taka ode
pchnięta, gdzieś na marginesie, prawie niepotrzebna
- skarżyła się Rose ze szlochem.
Na widok Leigha, który stanął w drzwiach, szybko
jednak otarła łzy.
- Musisz mi przyrzec, Rose, że nigdy już wobec
Brigid nie zachowasz się w taki sposób. Ona i tak już
dźwiga dostatecznie ciężkie brzemię cierpień - powie
dział głosem nie znoszącym sprzeciwu. - A więc?
- Przyrzekam - wyszeptała.
- Dobra dziewczynka. A teraz wytłumacz mi swój
stan. Wyglądasz, jakby zmarli ci podczas porodu
matka i dziecko.
Rose zdobyła się na wątły uśmiech.
- Tak źle to nie było. Po prostu zasłabłam przy
cesarskim.
Usłyszawszy to, Maura natychmiast skoczyła po
poduszkę i podłożyła ją pod głowę siostrzenicy.
- Cóż ty wyrabiasz, kobieto?! -wykrzyknął Leigh.
- Chcesz zapracować się na śmierć? Marsz do łóżka!
I nie wstawać mi do jutra rana!
- Ani myślę. Dziś koło północy muszę jeszcze wpaść
na oddział do moich matek. Chodzi o nocne wywiady
w ramach badań, które podjęłam się przeprowadzić.
- Do diabła z badaniami! - rzucił zdecydowanie.
- Nie zdajesz sobie sprawy, jakie to dla mnie
ważne, Leigh. Teraz odpocznę, ale nikt nie odwiedzie
mnie od tej wizyty. Ty również.
- No więc dobrze, Rose - rzekł rozdrażnionym
głosem. - Pójdę i przeprowadzę za ciebie te cholerne
wywiady! Wezmę pióro, notatnik i przemienię się na
dzisiejszą noc w kobietę-z-nożem-w-zębach, w wielo
czynnościowego robota. Będę pytał, wysłuchiwał, spi
sywał, zmieniał pieluszki, przystawiał do piersi, sło
wem: uczynię każde wariactwo, włącznie z seksual
nym zaspokojeniem siostry Hicks, bylebyś tylko spę
dziła tę noc w łóżku!
- W porządku - zgodziła się.
Skapitulowała tak szybko, gdyż zaczęła się oba
wiać, że jeszcze chwila, a wybuchnie histerycznym,
niepowstrzymanym śmiechem.
Kiedy Leigh pożegnał się i poszedł, Maura sko
mentowała jego wizytę:
- Widać jak na dłoni, że doktor McDowie dba
o ciebie, Rose.
Rose spała przez cały dzień i całą noc. Obudziła
się rześka i wypoczęta fizycznie i psychicznie. Zjadła
obfite śniadanie i poszła do pracy z mocnym po-
stanowieniem podziękowania „długowłosemu dokto
rowi". Niestety, zajęty był na oddziale ginekologicz
nym i musiała czekać aż do pory lunchu.
Prawie kończyła swój posiłek, gdy zobaczyła go
z tacą przy barze. Równocześnie usłyszała, jak wołają
go, aby się przysiadł od stolika pediatrów, gdzie
siedział również doktor Cranstone z żoną, Annette.
Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odpowiedział im tylko
zdawkowym uśmiechem, po czym wybrał jej stolik.
- Czy nie przeszkadzam? - zapytał, rozkładając się
ze swoim szaszłykiem baranim, surówką i kawą.
- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
Uśmiechnęła się.
- Ależ oczywiście, Leigh. Prawdę mówiąc, miałam
nadzieję na to spotkanie.
- Przede wszystkim powiedz mi, jak się czujesz?
- Czuję się zdrowa jak ryba. I to dzięki tobie,
Leigh, za co z całego serca dziękuję. A poza tym
- spuściła oczy na talerz - chciałabym cię prze
prosić. Zachowałam się wczoraj wobec ciebie i ma
my głupio, wulgarnie i napastliwie. Dzisiaj wstydzę
się tego.
- A jak się czuje Brigid? - zapytał pośpiesznie.
-Możliwie. Gdy wychodziłam z domu, jeszcze
spała. Twarz miała pogodną, jakby nawiedzały ją tej
nocy jedynie dobre sny.
Z oczu Leigha znikły iskierki wesołości. Została
w nich tylko niezgłębiona czerń. Milczał.
- A ty, Leigh? Jak spędziłeś ostatnią noc? - zapyta
ła. - Na położniczym musiał panować niezły rejwach...
Przerwała i biegnąc za wzrokiem Leigha spojrzała
w górę. Przy stoliku stał uśmiechnięty Philip Cran-
stone.
- Cześć, Leigh. Cześć, Rose. Przysiądźcie się do
nas. Annette chciałaby usłyszeć ostatnie ploteczki
z położniczego. Zróbcie jej tę przyjemność.
Rose bez słowa spuściła głowę. Natomiast od
powiedź Leigha zabrzmiała dość bezceremonialnie:
- Przykro mi, Phil. Nie czuję się dzisiaj w nastroju
do plotkowania i żartów. Poza tym prowadzę teraz
ważną rozmowę. Wybacz, stary. I przeproś od nas
małżonkę.
Phil lekko pobladł, wzruszył ramionami i obróciw
szy się na pięcie odszedł.
- Słuchaj, Rose. Chciałbym ci teraz zaproponować
coś, czego odmówiłem wówczas w gabinecie naszego
starucha. Słowem, chcę wziąć udział w twoich ba
daniach. Bez wątpienia potrzebna ci pomoc. Tylko
razem możemy podołać temu zadaniu w narzuconym
terminie, nawet jeżeli różnimy się poglądami na spra
wę. Zresztą odmienność stanowisk sprawi jedynie,
że końcowe wnioski będą bardziej obiektywne i wy
ważone.
Nagle spojrzenie Rose stało się badawcze. Szukała
w twarzy Leigha śladu jakichś ukrytych pobudek.
Zlękła się, że jej tezy zostaną rozwodnione lub ukaza
ne w fałszywym świetle.
- Czy mam rozumieć, że nie popierasz już doktora
Cranstone'a? - zapytała bez ogródek.
- Powiedzmy raczej, iż zależy mi w równym stop
niu jak tobie, by nasze grube ryby dostały rzetelny,
dobrze udokumentowany raport, który, miejmy na
dzieję, zostanie opublikowany w którymś z lekarskich
periodyków. A jeśli przedrukuje go jakieś pismo
kobiece, to tym lepiej. Tyle że musimy operować
faktami, nie anegdotami.
Spojrzenie Rose złagodniało. Patrzyła na swego
byłego przeciwnika, nieświadoma przemiany, jakiej
ulega w tej chwili jego romantyczna dusza.
- Powiedz mi, Leigh, czy minionej nocy wydarzyło
się coś, co spowodowało tę zmianę w twoim stosunku
do mnie?
Potrząsnął głową.
- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, Rose.
Nie zmieniam poglądów w ciągu dwóch godzin, nawet
gdyby obfitowały one w dość szokujące doświadcze
nia. Musimy przede wszystkim oczyścić się z emocji.
No więc jak, przyjmujesz moją wyciągniętą rękę?
Rose westchnęła.
- Przyjmuję. Raz kozie śmierć.
Uśmiechnął się. Znane jej dobrze ogniki znów
zatańczyły w jego oczach.
- A teraz zmieńmy temat. Myślę, że pracę trzeba
przeplatać rozrywką, i właśnie czegoś takiego po
trzebujesz. Otóż wdzięczny mąż jednej z moich pac
jentek, chcąc mnie uszczęśliwić, podarował mi... Zga
dnij, co?
- Nie mam pojęcia - odparła lekko zaintrygowana.
- Dwa bilety na „Burzę" Szekspira. Co ty na to?
- A Tanya nie chce iść?
- Ma dzisiaj dyżur. Poza tym nie jestem pewien,
czy przepada za klasyką.
- Ja również. To znaczy również mam dyżur.
Rose nie wiedziała, czy cieszyć się, czy też smucić
z tego powodu.
- Wiem, z tym że doktor Rowan zaofiarował się
przejąć twoje obowiązki na te kilka godzin. Zostanie
w szpitalu aż do naszego powrotu. Tak jak my
wszyscy, on również przejmuje się tobą. Urazisz go,
odrzucając jego ofertę.
Rose przez chwilę się wahała. W końcu potrząsnęła
głową.
- Przykro mi, Leigh, ale nic z tego.
- Przykro mi, Rose, ale to musi wypalić - rzekł
stanowczym tonem, pochylając się do przodu. - Jeśli
będziesz uparta, pójdę i poskarżę się twojej matce. Czy
chcesz ją jeszcze bardziej przygnębić? I tak już w dosta
tecznym stopniu zamartwia się, że za dużo pracujesz.
Przeczucie podpowiadało jej, że gotów naprawdę
to zrobić. Poddała się.
- Cóż, widzę, że nie mam wyboru, Leigh.
Po gorącym dniu nastał ciepły i miły wieczór.
Południowo-zachodni wietrzyk oczyszczał miasto
z nagrzanego, ciężkiego od spalin powietrza. Rzęsiście
oświetlona bryła teatru nasuwała na myśl porównania
ze świątynią magii, azylem fantazji, arką pięknego
słowa. Dzień w dzień podczas tego letniego sezonu
elegancka publiczność zapełniała widownię, aby na
cieszyć oczy i uszy ostatnią z trzydziestu sześciu sztuk
Maga ze Stratfordu, dramatyczną baśnią, w której
zawarł on całą swoją dojrzałą mądrość.
- Ciekawa jestem - powiedziała Rose, zajmując
miejsce - jak inscenizator poradził sobie z pierwszą
sceną burzy na morzu.
- Obawiam się, że jeśli potraktował rzecz realis
tycznie, to przyjdzie nam rozejrzeć się za jakąś kłodą,
żeby nie zatonąć - zażartował Leigh.
Leigh w swoich żartach niezbyt daleko odbiegł od
prawdy. Po chwili bowiem, za skinieniem czarodziej
skiej różdżki Prospera, niebo zarysowały błyskawice
i zagrzmiały pioruny, wicher rzucił góry wody na
nieszczęsnych śmiertelników, a liny statku pękały
niczym pajęcze nici. Żagle poszły w strzępy, okręt
zaczął się rozpadać, zaś krzyki i żale załogi, która
spojrzała w oczy bezlitosnej śmierci, głuszyło wycie
oceanu. Ale książę-czarodziej zadbał, by nikomu nic
złego się nie stało. Jego zamiary były dobrotliwe,
a jego sługa Ariel, duch powietrza, swoim cudownym
śpiewem najpełniej je wyraził:
Posplatajcie wasze dłonie!
Gdy całunki, gdy pieszczoty
Ukołyszą morskie tonie,
Suńcie po nich krok wesoły
I zanućcie ze mną społy*
I stała się rzecz dziwna. Rose i Leigh spojrzeli na
siebie i bez słowa, posłuszni Arielowi, ujęli się za ręce.
A kiedy śliczna Miranda, córka Prospera, i Fer
dynand, królewicz neapolitański, wyznali sobie mi
łość, Rose poczuła na swoim policzku delikatny po
całunek Leigha. Z tą chwilą scena przed jej oczami
poszybowała ku niebu i Rose całą duszą doznała
cudowności istnienia. Lecz aby czar nie rozpłynął się
zbyt szybko, odwróciła głowę i Przyjąwszy ustami
usta mężczyzny utonęła w pocałunku słodszym od
śpiewu Ariela.
Sztuka dobiegła końca. Roztopiła się baśniowa
rzeczywistość. Długo trwały oklaski. Kiedy zamilkły,
Rose poczuła, że ma łzy na policzkach.
-I jak, Rose? - zapytał Leigh głosem doktora
McDowie'ego.
- Nie chcę wracać do rzeczywistości, Leigh - od
parła ze smutkiem.
Ujął ją za ramię i uścisnął.
- To było cudowne przedstawienie, i to pod każ
dym względem. Chodź, przygotowałem na dzisiaj
jeszcze jedną niespodziankę.
* Tłum. Leon Ulrich
Zaprowadził ją za kulisy i chciał już zapukać do
którychś z rzędu drzwi, gdy otworzyły się nagle
i stanął w nich aktor, który grał Bosmana w pierwszej
i ostatniej scenie.
- Cześć, Bosmanie. Widzę, że właśnie wychodzisz.
Pójdziemy więc razem na parking.
- Cześć, stary chłopie. A co to za czarnowłosa
piękność stoi u twego boku?
- Rose, pozwól, że ci przedstawię mego młodszego
brata, Andrew - rzekł Leigh, szczerząc zęby w uśmie
chu. - Może jeszcze nie aktor, lecz klown całą gębą.
Właśnie debiutuje na deskach tego teatru.
Rose nawet nie starała się ukryć przyjemnego
zaskoczenia.
- Co za miła niespodzianka! Leigh, dlaczego nie
powiedziałeś mi podczas przedstawienia, że patrzę na
twojego brata? Nigdy ci tego nie wybaczę. Byłeś
wspaniały, Andrew, wszyscy byliście wspaniali.
Zaczęli komentować reżyserię, grę poszczególnych
aktorów, dekoracje i kostiumy. W pewnym momencie
Andrew zmienił temat.
- Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego puściłeś kan
tem internę i wlazłeś w skórę stażysty na oddziale
położniczym. Jeżeli wszystkie lekarki są tam takie jak
Rose, to ja również jestem gotów zrezygnować ze
sceny i witać głębokim ukłonem rodzące się dzieci.
- Dość błaznowania, braciszku - powiedział Leigh.
- Wiedza z zakresu położnictwa, ginekologii i pediatrii
będzie mi bardzo pomocna w mojej prywatnej prakty
ce. Jako lekarz domowy i rodzinny, którym mam
nadzieję zostać, nie mogę znać się przecież tylko na
wątrobie czy nerkach. - Westchnął i spojrzał na
zegarek. - Niestety, Bosmanie, musimy się rozstać. Jeśli
nie zjawimy się o oznaczonej godzinie w szpitalu,
posiekają nas na drobne kawałki. W takim razie do
zobaczenia przy okazji jakiegoś innego przedstawienia.
- Do zobaczenia. Żegnaj, słodki książę i ty piękna
księżniczko - odparł Andrew, składając na policzku
Rose braterski pocałunek.
Wracali do Beltonshaw w milczeniu. Rose tylko
ciałem była w samochodzie, jej dusza została w tea
trze, zaś myśli krążyły wokół tamtej chwili, kiedy ona
i Leigh, częściowo tylko świadomie, spełnili życzenie
starego Prospera. Czy biły wówczas ostrzegawcze
dzwony? Być może biły, lecz ona ich nie słyszała.
Inaczej przecież pomyślałaby o Paulu!
- Paul zdziwi się, kiedy usłyszy, gdzie byłam
- zauważyła, przerywając milczenie.
- Powiedz mu, że zjeżdża do Manchesteru Edna
Everage. Być może to go zainteresuje - rzucił zimnym
głosem Leigh.
- Przepraszam, ale sama lubię Ednę. Wszystko
zależy od tego, w jakim w danym momencie jesteśmy
nastroju.
- Racja. Lecz Edna musiałaby wznieść się na wyży
ny, żeby wyciągnąć Sykesa z kobiecego bloku na
oddziale chirurgii.
Rose zmarszczyła brwi.
- Co chesz przez to powiedzieć? Dlaczego psujesz
uroczy wieczór?
- Och, Rose, Rose. Jak ty w ogóle możesz to
wszystko znieść? Czy nie obraża cię fakt, że on niczego
nie widzi poza nogą tej aktorki?
Rose zesztywniała. Dlaczego Leigh McDowie stał
się nagle tak nieprzyjemny? Czyżby powodowała nim
zazdrość? Myśl ta zaintrygowała ją, lecz po chwili
wydała się zwyczajnie śmieszna.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przygotowania do pożegnalnego przyjęcia Caroli-
ne Trench były na ukończeniu. Aktorka wynajęła
renomowaną firmę, organizującą tego typu imprezy,
a ponieważ utrzymała się piękna pogoda, podjęto
decyzję o zorganizowaniu zabawy pod gołym niebem,
w ogrodzie na tyłach szpitalnego budynku.
Lista gości wydłużyła się o sławy i znakomitości ze
światka telewizyjnego i filmowego, co z pewnością
podniosło temperaturę oczekiwania na ów od dawna
już zapowiadany ostatni piątek miesiąca. Aż wreszcie
dzień ten nadszedł. Było bardzo gorąco, a nieruchome
powietrze zdawało się gęste jak zupa. Wszyscy goście
pocili się przy najmniejszym ruchu. Dwie ciężarówki
przywiozły pół tuzina dość pokaźnych rusztów oraz
chyba tonę węgla drzewnego. Na trawnikach porozsta
wiano ogrodowe stoliki i krzesła, zaś na zaimprowizo
wanym podium zaczęto instalować mikrofony, głośniki
i światła. Każde drzewo przybrano girlandami żaró
wek, aby po zapadnięciu zmroku móc bawić się dalej.
Nie mogło zabraknąć, rzecz jasna, dziennikarzy
i reporterów, a wśród nich wszędobylskiego Rogera
Maynarda. Każda, nawet najmniejsza lokalna gazeta
przysłała swoją delegację, która toczyła bój o lepsze
miejsca z kolegami z innych redakcji. Nazwisko Caro-
line Trench działało bowiem jak magnes i przysparza
ło czytelników.
Rose do ostatniej chwili miała nadzieję, że nawał
pracy uniemożliwi jej udział w zbiorowej imprezie
przy rożnach, lecz jakby fatalnym zrządzeniem losu
tego dnia zjawiła się na oddziale tylko jedna ciężarna
i nic nie wskazywało, aby zanosiło się na więcej
porodów. Pozostawała jeszcze najważniejsza kwestia.
Otóż Rose poczuwała się do obowiązku towarzysze-
nia Paulowi, kiedy ten, w roli gościa tym razem, I
będzie witany przez gospodynię wieczoru, Caroline
Trench.
Patrząc w lustro, zadała sobie pytanie, które drę
czyło ją od dawna. Kim jest właściwie dla Paula?
Narzeczoną? A może, by użyć trochę staroświeckiego
słowa, kochanką? Zmarszczyła brwi. Byli ze sobą
zaręczeni. Mniejsza z tym, że nieoficjalnie, gdyż
wszyscy o tym wiedzieli, tak jak wszyscy wiedzieli
o istnieniu ich miłosnego gniazdka w campingowej
przyczepie w Nethersedge. Ostatni raz byli tam przed
dwoma miesiącami. Czyż zatem mogło dziwić, że Paul
ochłódł cokolwiek w swych uczuciach i już nie po
święcał jej całego swojego wolnego czasu? Zresztą,
nawet gdyby chciał poświęcić, to ona, przytłoczona
pracą i dodatkowymi obowiązkami, nie mogła zaofia
rować mu ani minuty.
Tak czy inaczej przy najbliższej okazji powinna
przeprowadzić z nim szczerą rozmowę. Jeżeli nadal
będzie zapewniał ją o swojej miłości, to ona, Rose,
musi postawić kwestię oficjalnych zaręczyn i wyzna
czenia orientacyjnej daty ślubu.
Ponownie spojrzała w lustro, tym razem z przyjem
nością. W długiej sukni z karmazynowego brokatu,
z głębokim wycięciem na plecach wyglądała wręcz
oszołamiająco. Kryształowe kolczyki w kształcie wi
siorków na tle kruczoczarnych włosów przypominały
dwie roziskrzone gwiazdy na tle nocnego nieba. Lecz
bez wątpienia najciekawsze były okolone długimi
rzęsami ciemnoniebieskie oczy. Zachował się w nich
bowiem ślad tamtego pytania z teatru o granicę
pomiędzy rzeczywistością realną a tą ze świata magii
i czarów.
Kiedy zjawiła się w przemienionym w teatralną
scenerię i rozbrzmiewającym miłą muzyką ogrodzie,
nie tylko Paul Sykes, lecz również inni koledzy wyra
zili mimiką i słowem swój zachwyt piękną i elegancką
koleżanką. Tylko Leigh McDowie, który przyszedł
w towarzystwie triumfalnie młodej i jasnej Tanyi
Dickenson, ograniczył się do badawczego, trochę
melancholijnego, trochę ironicznego spojrzenia.
Wkrótce też zaczęli napływać goście spoza szpitala.
Rozpalono ogień pod rożnami. W powietrzu rozeszła
się smakowita woń kiełbasek i szaszłyków.
Nagle zrobiło się wietrznie i chłodno. Do dźwięków
muzyki i rozmów dołączył szelest liści. Wiatr napędził
chmury, które przesłoniły chylące się ku zachodowi
słońce. Na obnażonych ramionach pań pojawiła się
gęsia skórka. Sięgnięto po szale i narzutki.
Rozpoczęła się część oficjalna. Paul Sykes wpro
wadził na estradę Caroline Trench i pomógł jej usiąść
na przygotowanym tam specjalnie dla niej krześle.
Aktorka, niewątpliwie zachwycająca w swej białej
jedwabnej sukni ze złotym paskiem, biła jednak inne
panie nie tyle elegancją czy urodą, co przede wszyst
kim szczęściem promieniującym z jej twarzy.
Powitała wszystkich gości, dziękując im za przyby
cie, a następnie, trzymając mikrofon przy ustach,
z wprawą zawodowej aktorki zwróciła się do Paula
Sykesa, który stał w pobliżu jej krzesła.
- A teraz, korzystając z tej miłej okazji, chciałabym
wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi Paulowi
Sykesowi, który uratował moją nogę, a tym samym
moją aktorską karierę, a tym samym moje życie.
Słowa zresztą nie są w stanie oddać tego, co czuję.
Ten szpital oraz jego personel na zawsze pozostaną
w mym sercu. Ale szczególne w nim miejsce będzie
zajmował najlepszy z chirurgów i fantastyczny czło-
wiek, Paul Sykes, mój doktor, mój cudowny doktor.
Paul Sykes pochylił się, by pocałować dłoń aktorki,
lecz ona zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła ob-
sypywać namiętnymi pocałunkami.
Rozległy się oklaski, wesołe okrzyki i gwizdy.
Błyskały flesze aparatów. Szczery entuzjazm ogarnął
też pacjentów okupujących okna szpitalnego budyn
ku.
- T o ci heca! - skomentował Leigh na użytek
Tanyi, lecz Rose, która stała w pobliżu, usłyszała
jego słowa.
-I to chyba dość przykra dla doktor Gillis, zwa
żywszy na jej związek z Paulem Sykesem - dodała
pielęgniarka.
- Nie przejmuj się, taka piękna kobieta jak Rose
nie zostanie długo sama - powiedział Leigh oschłym,
jakby drewnianym głosem. - Poza tym rozumiem tego
Sykesa, że smakują mu usta Caroline, lecz ja chciał
bym popróbować smaku czegoś z rusztu. Jestem
wściekle głodny, a w każdej chwili mogą mnie wezwać
na oddział.
Rose modliła się w duchu, aby Leigh i Tanya nie
dostrzegli jej i nie zorientowali się, że wszystko sły
szała. Odetchnęła dopiero wówczas, kiedy na skutek
falowania tłumu oddaliła się od nich na dostateczną
odległość. Czuła się upokorzona zarówno słowami
Leigha i Tanyi, jak i sceną na estradzie. Gniew
zabarwił jej policzki. Postanowiła, że machnie ręką na
to całe przyjęcie i wróci do matki i ciotki. I gdy była
już blisko wyjścia, niespodziewanie natknęła się na
ludzi, których bardzo lubiła: doktora Okoje, anestez
jologa, z żoną Susannah oraz Lewisa Granta, też
anestezjologa, z żoną Fay.
Fay i Rose były przyjaciółkami, a że praktycznie
nie widziały się od wesela Grantów, na którym Rose
wystąpiła w roli druhny, miały wiele tematów do
poruszenia.
- Czy to prawda - zagadnęła Fay, kiedy już do
woli się wyściskały - że masz teraz pod sobą Leigha
McDowie'ego? Szampański facet. Czy wciąż otacza
go rój omdlewających z zachwytu dziewcząt? Dobrze
choć, że Paul ma na ciebie oko, bo byłabyś jego
następną ofiarą.
- Nie ma obawy! - odparła Rose, nieco zmieszana
żartami przyjaciółki. - Aktualnie interesuje się jedną
z pielęgniarek, młodą, lecz nie w ciemię bitą dziewczy
ną, która wie, czego chce. A wszystko wskazuje na to,
że chce właśnie Leigha McDowie'ego.
- Oho! Wyczuwam w twoim głosie nutkę urażonej
kobiecej ambicji - powiedziała Fay, puszczając oko.
- Przecież już wróble na dachach ćwierkają, że wspa
niały, olśniewający Leigh niemal codziennie odwiedza
swoją szefową w jej domu.
- Faktycznie, przychodzi do mojego domu, ale
niestety czy „stety" nie do mnie. Zaprzyjaźnił się
z moją matką i wydaje się, że jest to wyjątkowo
serdeczna i głęboka przyjaźń. Zaczęła się tutaj, w tym
szpitalu, gdzie Brigid miała operację.
- Tak, słyszałam, że twoja mama leżała na gineko
logii - powiedziała Fay, tym razem już poważnym
głosem. - Ale chyba wszystko w porządku?
- Przeciwnie, Fay. Nie mogę mieć dużych nadziei.
-Och, Rose, jakże mi przykro! - Twarz Fay
wyrażała szczere współczucie. - A może przyjecha
łabyś do nas ze swoją mamą na weekend? Barfylde
to urocza miejscowość i skończyliśmy już urządzanie
domu.
- Nie sądzę, żeby mama chciała wyjeżdżać w tej
chwili gdziekolwiek. Zresztą przyjechała do nas jej
siostra, która się nią opiekuje. Tak czy inaczej, dzię
kuję, Fay.
- To może wybrałabyś się z Paulem? - nalegała
młoda kobieta.
-Wierz mi, bardzo bym chciała, ale ostatnio
wszystko tak jakoś mi się układa, że nie mogę ruszyć
się z Beltonshaw - odparła Rose głosem, który roz
płynął się w półtonach melancholii i smutku.
Zaraz jednak uśmiechnęła się i odrzuciwszy głowę
do tyłu poszła z przyjaciółmi w kierunku rozstawio
nych stolików, gdzie już czekały na nich upieczone na
ruszcie, rumiane i wonne mięsiwa.
Wiatr rozwiewał zapachy, porywał ze stołów pa
pierowe chusteczki i szumiał w koronach drzew.
Na trawniku pomiędzy podium a stolikami pojawił
się wózek inwalidzki, na którym siedziała Caroline
Trench. Z tyłu, w roli pielęgniarza, kroczył Paul
Sykes, po bokach zaś ciągnęło roześmiane i rozbawio
ne towarzystwo z telewizji. Na obrzeżach grupy uwi
jali się niezmordowani fotoreporterzy.
- Rose, kochanie, gdzie się podziewałaś? - zapytał
Paul, pomagając aktorce przesiąść się z wózka na
krzesło. - Cześć, Lewis, jak leci, przyjacielu? Zdaje
się, że nie przedstawiłem cię jeszcze Caroline?
Do prezentacji jednak nie doszło. Nagle tuż ponad
ich głowami pojawił się na niebie jęzor błyskawicy,
a zaraz potem rozdarł powietrze ogłuszający grzmot.
Wiatr zawył, jak gdyby przestraszony gniewem nie
bios, i z gwałtownością rzucił się na ludzi i przed
mioty. Tu pofrunął jakiś szal, tam znów szybował
obrus, niczym resztka porwanego żagla. Gromy za
częły się sypać jeden za drugim, głusząc piski kobiet
i krzyki mężczyzn, którzy nawoływali do spokojnego
odwrotu w kierunku głównego wejścia do szpitala.
Kiedy zaś zgasło światło, zapanował ogólny chaos.
Jakby tego jeszcze było mało, z czarnej, skłębionej,
ciągnącej się aż po horyzont chmury lunęły na spie
czoną letnimi upałami ziemię całe potoki deszczu.
Ogniska pod rusztami zaczęły syczeć i parować. Go
ście, biegnąc w kierunku budynku, instynktownie
zarzucali na głowy marynarki lub narzutki, jak gdyby
mogło to ich uchronić przed całkowitym przemocze
niem. Ktokolwiek wpadał do holu, niewiele różnił się
od skąpanego w balii kota czy kury.
Nie zatrzymując się, Rose pobiegła prosto na
oddział, gdzie wiatr narobił trochę szkód i bałaganu,
zanim pielęgniarkom udało się zamknąć okna. Więk
szość matek w dużej sali tuliła opiekuńczo w ramio
nach swoje pociechy i słuchała barwnego opowiada
nia siostry Hicks o niemieckich nalotach bombowych,
które ta starsza kobieta pamiętała z okresu dzieciń
stwa. Siostra Hicks w co drugim zdaniu podkreślała,
że było to p r a w d z i w e niebezpieczeństwo
w odróżnieniu od tej niewinnej burzy z piorunami,
która nie zrobi nikomu krzywdy, chyba tylko ptakom
na drzewach. Jednak dwie czy trzy pacjentki, w ata
wistycznym lęku przed gniewem żywiołów, nakryły
głowy poduszkami.
W pokoju dla personelu było tłoczno, a ponieważ
każda z przemoczonych osób chciała się napić gorącej
herbaty, zabrakło plastikowych kubków. Rose pamię
tała, że cały ich zapas znajduje się w przechowalni
bielizny i sprzętu na końcu korytarza.
Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, stanęła
jak wmurowana. Zobaczyła Paula i Caroline sple
cionych w uścisku tak mocnym, że wydawali się
jedną istotą. Caroline wydała cichy okrzyk. Paul
odwrócił głowę.
- Przepraszam - wybąkała Rose. - Nie wiedzia
łam, że ktoś jest tutaj.
Odwracając się, uderzyła kostką o podnóżek sto
jącego z boku wózka Caroline. Zabolało.
- Cholera! - zamruczała i zatrzasnęła za sobą
drzwi.
Na korytarzu pomyślała, że po kubki musi pójść
teraz aż do bufetu. Przyniosła je i mogła wreszcie wraz
z innymi rozgrzać się gorącą herbatą.
Pijąc ją, zadała sobie pytanie, skąd ten spokój, ta i
chłodna obojętność? Chyba stąd, pomyślała, że scena
w przechowalni w gruncie rzeczy jej nie zaskoczyła.
Od jak dawna podświadomie wiedziała o zaślepieniu
Paula piękną Caroline? Niewykluczone, że od samego
początku, to znaczy od tamtego dnia wypadku na
autostradzie, który dla niej był zarazem dniem boles
nej cezury, związanej z chorobą matki.
Po godzinie burza osłabła. Wiatr ucichł, grzmoty
oddalały się. Goście zaczęli się rozjeżdżać. Rose stała
przy oknie i patrzyła na migoczące w prześwitach
pomiędzy chmurami pojedyncze gwiazdy. Czuła go
rycz i żal. Bezgranicznie zaufała mężczyźnie, który ją
zawiódł. Na myśl jednak o Nethersedge żal ustąpił
miejsca wstydowi. To siebie raczej powinna winić, nie
zaś mężczyznę, który szepcząc słodkie słówka brał ją
w ramiona. I czy ostatecznie tam, w teatrze, oszoło
miona śpiewem Ariela, nie dopuściła się zdrady?
Dochodziła już północ, kiedy Rose zdecydowała
się zadzwonić po taksówkę. Specjalnie czekała do tak
późnej pory. Nie czuła się na siłach stawić czoło
pytaniom ciotki i matki. Pragnęła zastać je w łóżkach
i tym samym odłożyć wszystko do jutra.
Podniosła słuchawkę i wykręciła numer radio-taxi.
Po drugiej stronie odezwał się miły głos dyżurującej
dziewczyny. I w tym momencie Rose poczuła, że nie
wolno jej odjeżdżać, że musi zostać w szpitalu. Prze
czucie to oddziaływało na nią niczym bezwzględny
nakaz, któremu trzeba się podporządkować. Jak gdy
by niewidzialna ręka spoczęła na jej ustach i nie
dawała sformułować zamówienia. Mimo zmęczenia
i przygnębienia bez słowa odłożyła słuchawkę. Była
zaskoczona własnym zachowaniem, a równocześnie
coś jej mówiło, że postąpiła słusznie. Pozostawało
tylko jedno zasadnicze pytanie: co teraz pocznie ze
sobą w tej brokatowej, karmazynowej sukni i z kol
czykami w uszach?
Odpowiedź, jakiej udzielił jej wewnętrzny głos,
brzmiała: powinna natychmiast, nie tracąc ani sekun
dy, udać się na oddział do swoich matek.
I znów poczuła się zaskoczona, że pozornie podej
muje jakieś decyzje, a faktycznie wszystko rozgrywa
się poza jej wolą i świadomością. Że jest posłuszna
czemuś, co może być tylko psychiczną anomalią.
Kiedy zadyszana stanęła w drzwiach pokoju dla
personelu, obecna tam pielęgniarka rozmawiała przez
telefon.
- Więc jest pani całkowicie pewna, że doktor Gillis
nie wróciła jeszcze do domu? W takim razie może wie
pani, pani Gillis, gdzie w tej chwili... Och, prze
praszam, myślałam, że rozmawiam z matką. Dzwonię
ze szpitala...
- Powiedz mojej ciotce - odezwała się Rose, wcho
dząc do środka - że jestem tutaj, bo inaczej rozchoruje
się z niepokoju o mnie.
- Już wszystko w porządku. Doktor Gillis właśnie
się pojawiła. Musiała otrzymać wiadomość od kogoś
innego. Przepraszam, że niepokoiłam panią o tak
późnej porze, ale jest nam tutaj bardzo potrzebna.
Pielęgniarka odłożyła słuchawkę i spojrzała na
Rose oczami, z których wyzierała panika.
- Och, doktor Gillis, dzięki Bogu, że nie zdążyła
pani jeszcze opuścić szpitala. Ta Westbrook z ciążą
bliźniaczą zaczęła rodzić podczas burzy, lecz nie
pisnęła nikomu o pierwszych skurczach. Równocześ
nie z policji otrzymaliśmy telefon, że doktor Rowan
miał wypadek samochodowy i nie będzie mógł przy
jechać. Są tylko doktor McDowie i siostra Grierson.
Rose, nie zwlekając, poszła na porodówkę. West-
brook leżała na plecach z rozstawionymi nogami
i podłożoną pod pośladki twardą, klinową poduszką.
Angela Grierson pochylała się nad rodzącą i delikatną
perswazją zachęcała ją do aktywnego współdziałania.
Leigh McDowie czekał w pełnej gotowości na poja-
wienie się główki pierwszego dziecka.
Rose jednym spojrzeniem ogarnęła zastaną sytua-
cję. Przede wszystkim zauważyła, że brakuje jednego
przyrządu i jednej osoby: kroplówki i pediatry. Na-
stępnie przypomniała sobie, że ostatnie badanie Lyn-
ne Westbrook wykazało niprawidłowe położenie jed
nego z bliźniąt w macicy, co groziło kolizją płodów,
krwotokiem, a w konsekwencji nawet śmiercią dru
giego dziecka.
- Strasznie mi przykro, że ściągnęliśmy cię tutaj
- powiedział Leigh - lecz nie mieliśmy wyboru. Bóg
jeden wie, co wydarzyło się Rowanowi, więc ty musisz
tu wszystkim kierować. Jeszcze nigdy nie odbierałem
bliźniąt, a sama teoria to za mało.
- Czy wezwaliście pediatrę?
- Tak. Doktor Vane, asystentka doktora Cransto-
ne'a, już jedzie - potwierdziła Angela Grierson. - Lyn-
ne poczuła bóle przed dziesiątą, lecz nie skojarzyła ich
z porodem. O jedenastej trzydzieści odeszły wody
płodowe, a przed kwadransem stwierdziłam pełne
rozwarcie ujścia szyjki macicy.
-Doktorze McDowie, proszę naciąć krocze
i przygotować się do odebrania pierwszego dziecka
- powiedziała Rose, nakładając fartuch. - Siostro,
potrzebuję kroplówki, gdyż musimy się liczyć z od
wodnieniem ustroju i zmianą zawartości elektro
litów. Cicho, Lynne, kochanie, twoje dzieci będą
maleńkie, ale zrobimy wszystko, by były zdrowe.
Wykonuj wszystkie polecenia doktora McDo-
wie'ego.
-
Chyba go mamy, widzę potylicę! - wykrzyknął
Leigh podenerwowanym głosem, po czym cały skon
centrował się na przeciskaniu się główki.
Wpadła doktor Vane, zadała Rose kilka pytań
i zaraz sprawdziła stan aparatury tlenowej przy in
kubatorach.
Gdy główka się wytoczyła, siostra Grierson usu
nęła miękkim ssaczkiem pokłady śluzu z nosa i ust
dziecka. Urodzenie się barków i całego tułowia
przebiegło już bardzo szybko. Chłopiec przekazany
został w ręce doktor Vane, a kiedy złapał pierwszy
oddech i pociesznie zamiauczał, wszyscy uśmiechnęli
się z ulgą.
Leigh dokonał odpępnienia, uprzednio starannie
podwiązawszy pępowinę również od strony łożyska,
aby w razie istnienia połączeń naczyniowych w łożys
ku drugie dziecko nie wykrwawiło się przez pępowinę
pierwszego.
Korzystając z przerwy w skurczach macicy, Rose
przystąpiła do badania położenia drugiego z bliźniąt.
Jej ustalenie nie było pocieszające.
- Położenie poprzeczne. Siostro, rękawiczki! Zary
zykuję obrót wewnętrzny i ręczne wydobycie płodu.
- Czy robiłaś to już kiedyś? - zapytał Leigh ściszo
nym głosem.
- Nie, ten zabieg rzadko jest dzisiaj stosowany.
Trudno. Na cesarskie cięcie nie mamy czasu ani
warunków. Przedtem jednak musimy uśpić Lynne.
Nie mamy też czasu, aby ściągnąć tu z domu jakiegoś
anestezjologa. Ty, Leigh, będziesz musiał wziąć na
siebie jego obowiązki.
Leigh kiwnął w milczeniu głową, po czym zlecił
siostrze Grierson wyjąć z szafki ampułkę pentothalu.
Siostra-stażystka, ta, która dzwoniła do domu Rose,
przytoczyła z sali operacyjnej wózek z aparaturą.
Narkoza została podana, rodząca zasnęła. Oddychała
teraz przez maskę tlenową. Puls wskazywał, że żad
nego niebezpieczeństwa z tej strony nie należy się
chyba spodziewać.
Leigh spojrzał wymownie na Rose, jakby pod
powiadając, że teraz jej kolej i że, o ile to możliwe,
musi się pośpieszyć.
Tak, pośpiech był jak najbardziej wskazany! Rose
wzięła głęboki oddech, poleciła się Bogu i przystąpiła
do zabiegu.
Wszystkie swoje czynności przekładała na słowa,
aby zespół orientował się w aktualnym stanie rzeczy,
-Teraz wkładam rękę przez rozwarcie szyjki,
dotykam nogi, nie, ramienia, nie, nogi, ujmuję pal-
cami piętę, ciągnę, opór słaby, jest, wyszła, pokazuje
się noga, widzę pośladki, to dziewczynka, a teraz
druga noga, wyłania się samoistnie, obluźniam pę-
powinę...
- Czy pulsuje? - ośmielił się zapytać Leigh.
- Wydaje się, że tak. Na pewno tak. Wyłania się
jedno ramię, dotykam zgięcia w łokciu, obrót całego
ciała, widzę oba ramiona i barki, została jeszcze
główka...
Cisza, jaka zapadła w tym momencie, oznaczała
jedno: nadszedł kulminacyjny moment porodu w po
łożeniu miednicowym.
Rose wyciągnęła rękę.
- Siostro, kleszcze! - Następnie zaś dodała dla
wyjaśnienia: - Nie będę nimi wyciągała główki, Leigh, ;
lecz użyję ich w celu zabezpieczenia jej przed zbyt
gwałtownym wypchnięciem i szkodliwym wpływem
różnicy ciśnień... Wprowadzam teraz obie łyżki, zbli
żam je ku sobie, sprawdzam, czy nie zostały uchwyco
ne tkanki miękkie kanału rodnego, łyżki tworzą teraz
coś w rodzaju ochronnego kasku wokół główki dzie
cka, główka wytacza się, piękna, kochana, cudowna
główka...
I faktycznie, główka wytoczyła się z jakąś pełną
wdzięku powolnością. Znów siostra Grierson użyła
ssaczka do oczyszczenia ze śluzu dróg oddechowych
noworodka i ponownie podczas tego długiego porodu
usłyszeli radosny hymn życia.
Rose zamknęła oczy. Jej ryzykowna gra skończyła
się sukcesem. Na jej twarzy malowało się błogie
odprężenie. Spojrzała na Leigha i na widok jego
kciuka wzniesionego ku górze uśmiechnęła się pro
miennie.
Następnie spojrzała na obie kruszyny. Leżały już
w ciepłym domku inkubatora, bliźniacze, a jednak
różniące się wagą ciała i płcią. Chłopiec ważył trzysta
gram więcej od swojej siostrzyczki.
Ale była to tylko krótka przerwa w jeszcze nie
zakończonej pracy. Rose spodziewała się obfitego
krwawienia i rzeczywiście, po wydaleniu łożyska na
stąpił krwotok. Zastosowano więc dożylny wlew kro
plowy na usunięcie niedowładu nadmiernie rozciąg
niętej macicy. Rose poleciła również podanie anty
biotyków, aby zapobiec infekcji, częstej w tego typu
porodach.
Leigh zaaplikował matce dawkę czystego tlenu, po
której zaczęła ona cicho jęczeć i ruszać głową na boki.
- W porządku, Lynne, już po wszystkim. Urodzi
łaś chłopca i dziewczynkę. Dwa małe cuda.
Drzwi otworzyły się i wszedł pobladły na twarzy
David Rowan.
- Mój Boże, Rose, co za noc! - Rozejrzał się i od
pierwszego rzutu oka zorientował się w sytuacji.
- Gratulacje z powodu przyjęcia bliźniąt. Wiem, że
nie było to łatwe. Strasznie mi przykro, ale musiałem
umieścić Eve na ginekologii. Poroniła i jest komplet
nie załamana.
Wracali z przyjęcia i na mokrej nawierzchni wpadli
w poślizg. Uderzyli w słup latarni. Samochód nadawał
się już tylko do kasacji, lecz oni, dzięki pasom, nie
odnieśli żadnych zewnętrznych obrażeń. Niestety, na
skutek wstrząsu spowodowanego uderzeniem i psy-
chicznego szoku, Eve, która była w trzecim miesiącu
ciąży, straciła dziecko.
David ze smutkiem przyjmował wyrazy współczu
cia od przyjaciół. W końcu jednak uśmiechnął się
i wrócił do pochwał pod adresem Rose. W ustach
doktora Rowana, najlepszego z położników, każde
słowo uznania liczyło się podwójnie. Podziękowa-
wszy, Rose przypomniała koledze, iż najwyższy czas,
aby wracał do swojej żony i próbował ją pocieszyć.
Kiedy doktor Rowan się pożegnał, Rose zaszyła
nacięcie krocza, a siostra Grierson i Nancy, pielęg-
niarka-stażystka, umyły Lynne Westbrook, przebrały
i zawiozły na oddział. Czekał ją teraz kilkugodzinny
sen, który miał dodać jej sił i przygotować na moment
podjęcia trudnej i ważnej decyzji. Lynne nie była
mężatką. Jej macierzyństwo wynikło z chwilowego
miłosnego zauroczenia. Czy zatem formalnie wyrzek
nie się swoich dzieci, aby nie wyrzucić ich nigdy
z serca i myśli? Czy też przygarnie je do matczynej
piersi, tym samym biorąc za nie pełną odpowiedzial
ność i poniekąd zawiązując sobie życie? Te właśnie
pytania kołatały się w głowie doktora McDowie'ego,
kiedy razem z doktor Gillis pisali w pokoju lekarzy
raport z odebranego porodu.
Weszła Nancy z herbatą.
- Przypuśćmy, że wiadomość nie dotarłaby do
ciebie - powiedział Leigh, jakby głośno myśląc - i ta
dziewczyna miałaby położnika w mojej osobie. Wów
czas jej drugie dziecko mogłoby umrzeć lub urodzić
się z urazem głowy. W rezultacie żyłbym do końca
swych dni w poczuciu winy.
- Co z góry możemy wiedzieć, Leigh? Rozważania:
„co by było, gdyby..." są czystą igraszką umysłu
- odparła Rose poważnym tonem. - Siostra Grierson
jest doświadczoną położną i razem moglibyście dać
sobie radę. Cieszmy się z tego, że Lynne znajdowała
się w szpitalu. Przypuśćmy, że bóle chwyciłyby ją
w domu. Wątpię, czy wówczas udałoby się uratować
dziewczynkę. Wciąż drugie z bliźniąt ma mniejsze
szanse przeżycia i prawdopodobnie zawsze tak będzie.
Pomyślmy też o tych wszystkich tragediach, które
wydarzyły się w przeszłości.
Rose ciężko westchnęła.
- Tak, ci wiejscy lekarze i babki, które wzywało się
do porodu, musieli napatrzyć się na niejeden dramat
- zgodził się Leigh. - Dzisiaj ciężarne znajdują się
w dosyć komfortowej sytuacji, bez względu na głosy
krytyki, których nikt nie szczędzi służbie medycznej.
- Moja matka często wspominała, że w jej wiosce
zawsze był jakiś „miejscowy głupek". Inne wioski też
miały swoich głupków. Kto wie, czy większość z nich
to nie ofiary porodu pośladkowego, szczególnie
u pierwiastek?
- Więc nie jesteś zwolenniczką tak zwanych poro
dów naturalnych? - zapytał Leigh z nutką ironii.
- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Jasne,
że poród naturalny i połóg w domu to chyba naj
bardziej optymalna forma rozwiązania, co nie znaczy,
że chciałabym narażać kobiety i dzieci na niepo
trzebne ryzyko. Matka natura nie zawsze jest tak
łaskawa i doskonała, jak głoszą jej wielbiciele. Nauka
i technika niewątpliwie znacznie zmniejszyły margines
ryzyka.
- Niech zatem kroczą nadal ścieżką postępu - pod
sumował Leigh, nie wiadomo: żartem czy serio.
Zamilkli.
Rose spojrzała na zegarek.
- Wielkie nieba, już wpół do drugiej! Muszę wracać
do domu - powiedziała, nagle uświadamiając sobie,
jak bardzo jest zmęczona i... niestosownie do tego
miejsca ubrana.
- Zanim pożegnamy się, powiedz mi jeszcze, Rose,
kto cię powiadomił? Dzwoniliśmy we wszystkie miejs
ca. W końcu pomyślałem, że jesteś z...
Rose zaczerwieniła się.
- Nie, byłam samiuteńka w dyżurce. A potem
zeszłam do holu wezwać taksówkę.
- Więc kto cię znalazł?
Zawahała się.
- Nikt. Po prostu nagle poczułam, że muszę zajrzeć
na oddział. To wszystko.
- Żeby mnie poszukać, czy tak, Rose? - zapytał
z uśmiechem.
- Oczywiście, że nie! Jeśli już chcesz wiedzieć,
doświadczyłam czegoś w rodzaju proroczego jasnowi
dzenia, a mówiąc mniej górnolotnie, tknęło mnie
przeczucie, że jestem potrzebna, i to zaraz, natychmiast.
Rzecz jasna, nie wiedziałam, że Lynne Westbrook leży
na porodówce, ani że David i Eve mieli wypadek.
Leigh popatrzył na nią uważnie.
- To interesujące, Rose, interesujące tym bardziej,
że wzywałem cię w myślach i wyszeptywałem w duchu
prośby, żebyś jak najszybciej się znalazła. A kiedy
pojawiłaś się, nie byłem nawet tym zaskoczony. Wy
gląda na to, że oboje mamy zdolności telepatyczne.
- Być może - odparła odwracając wzrok, żeby nie
zajrzał do jej duszy. - Lecz równie prawdopodobna
jest wersja, że to anioł stróż Lynne i jej dzieci przy
szedł po mnie i zawiódł na górę.
- Nie, Rose. To ja wysłałem w eter informację,
która miała przywieść anioła.
Z jego głosu i twarzy biła taka szczerość, iż Rose
spuściła oczy.
- Cóż, był to długi dzień i teraz nic już mnie nie
powstrzyma przed zadzwonieniem po taksówkę - po-
wiedziała cichym głosem, biorąc za słuchawkę i wy
kręcając numer.
Zamówienie miało być zrealizowane za dziesięć
minut.
- Odprowadzę cię - zaproponował Leigh.
Zeszli na dół do holu, trochę oszołomieni nocną
ciszą szpitala.
- Niezwykła cisza tej nocy - zauważył Leigh.
- Tak, burza przytłumiła emocje, a poza tym
w bloku poporodowym mamy aktualnie tylko dziesięć
matek. Philip Cranstone kręcił się tam wczoraj w go
dzinach nocnych, a biedna siostra Hicks aż kipiała
z wściekłości, że nie może mu zafundować jakiejś
piekielnej awantury.
-Wyobrażam sobie - roześmiał się Leigh, lecz
natychmiast spoważniał. - Rose, tam na górze
wspomniałem o aniele, a teraz chcę cię zapewnić,
że żaden anioł nie byłby goręcej powitany niż ty
przed dwiema godzinami w porodówce. A już spo
sób i styl, w jakim pomogłaś urodzić się temu
drugiemu dziecku, sięgał wręcz wyżyn kunsztu sztu
ki lekarskiej.
Przypomniała sobie, w jakim skupieniu słuchał
wówczas jej „komentarza" i jak bardzo czuła się przez
niego wspierana. Był niewątpliwie człowiekiem o wiel
kiej sile ducha. Gotowa była wierzyć, że to on właśnie
skontaktował się z nią bez udziału zmysłów i przywo
łał na oddział. Pomyślała też o zdradzie Paula i swojej
samotności. Łzy napłynęły jej do oczu. Spuściła głowę
i oparła się o ramię Leigha. Poczuła, że dotknął dłonią
jej włosów. Pod wpływem znużenia, rozczarowania
i żalu wybuchnęła szlochem. Łzy spływały na jego
biały fartuch. Ogarnął ją ramionami i przytulił do
siebie.
- Nie płacz, Rose, kochanie. Wszystko w porząd
ku, moja dziewczynko.
Słowa, które jej szeptał do ucha, i ramiona, który
mi ją otaczał, dawały jej poczucie bezpieczeństwa,
nasuwały myśl, że oto ma przyjaciela, na którego
zawsze, nawet w największej potrzebie i biedzie może
liczyć. Ogarnęła ją fala spokoju. Odpłynęły wszystkie
troski i zmartwienia.
Nagle oboje usłyszeli natarczywy dźwięk dzwonka.
Za szklanymi drzwiami głównego wejścia stał tak-
sówkarz.
Rose gwałtownym ruchem odsunęła się od Leigha,
okryła ramiona szalem i chwyciła za torebkę.
- Muszę już iść, Leigh. Dobranoc.
- Dobranoc, Rose, dobranoc, moja dziewczynko.
I raz jeszcze dziękuję za piękny pokaz wiedzy i umie
jętności. Długo go będę pamiętał.
Wziął ją pod ramię i podprowadził przez hol do
drzwi. Zwolnił wenętrzną blokadę.
Ale Rose opanowało nagle nieprzeparte pragnienie
podziękowania temu mężczyźnie za wszystko, co dla
niej zrobił. A przede wszystkim za to, że mogła
pomyśleć o nim przed chwilą jako o oparciu i uciecz
ce. Więc stojąc już w otwartych drzwiach, odwróciła
się i złożyła na jego policzku przyjacielski pocałunek.
Chciał odpowiedzieć czymś innym, na pewno mniej
niewinnym, ale ponieważ taksówkarz ciągle stał
i przyglądał się im badawczo, pozwolił odejść Rose
w przekonaniu, że ten świat jest światem Disneylandu,
gdzie kobiety i mężczyźni całują się tylko w policzki
i czoła.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Piątkowa burza zakończyła okres letnich upałów.
Wrzesień nastał pod znakiem zachmurzonego nieba
i zimnych wiatrów. Jesień zdawała się dochodzić swych
praw i spychać lato w bezpowrotną przeszłość. Na
drzewach zaczęły pojawiać się pierwsze żółte liście
i jakkolwiek rolnicy cieszyli się z końca długotrwałej
suszy, mieszkańcy miasta reagowali melancholią na
ponurą szarość coraz krótszych dni. Opalone i wypo
częte dzieci znowu zasiadły w szkolnych ławkach, zaś
Brigid Gillis porzuciła swój ogrodowy fotel i przeniosła
się do domu. Siły nieubłaganie ją opuszczały. Opieka
siostry już nie wystarczała. Trzy razy w tygodniu
przychodziła pielęgniarka, która wspomagała Maurę.
Rose walczyła z rozpaczą i przerzucała się od naj
bardziej absurdalnych nadziei do najczarniejszej re
zygnacji.
Pewnego dnia zadzwonił Paul.
- Trudno mi wręcz wyrazić - zaczął niepewnie -jak
bardzo mi przykro z powodu tamtego incydentu
i chciałbym...
- Incydentu? Nazywasz incydentem swoją miłość do
Caroline? Myślę, że wiedziałam to już od dawna.
- Jakim sposobem?
- Słuchaj, Paul, długo by o tym mówić, lecz chcę
przede wszystkim cię zapewnić, że nie mam najmniej
szego zamiaru robić ci scen na szpitalnych korytarzach
czy w stołówce. Przeciwnie, mam nadzieję, że znalazłeś
wreszcie swoje szczęście. To wszystko.
- Rose, z całego serca dzięki za twoją wyrozumia
łość, więcej, wielkoduszność, chociaż nie powiem, bym
czuł się przez to lepiej. Mimo wszystko winien ci jestem
jakieś wytłumaczenie. Czy moglibyśmy zjeść razem
obiad? Proszę, Rose!
- Uważam, że nie jest to konieczne!
On jednak nie przestawał nalegać i w końcu, po
drugich pertraktacjach, stanęło na kompromisie. Umó
wili się na najbliższą sobotę w porze lunchu w popular-
nej winiarni, niedaleko szpitala.
W szpitalu sprawy szły swoim trybem. Największą
troską Rose była obecnie Lynne Westbrook i stan jej
zdrowia. A zdrowie to budziło uzasadniony niepokój.
U Lynne utrzymywała się wysoka temperatura, wy
stąpiło też zakażenie układu moczowego. Duże dawki
antybiotyku nie przynosiły natychmiastowej poprawy.
W trzy dni po porodzie wpompowano w dziewczynę
cały litr krwi, a mimo to zmian na lepsze nie dało się
zauważyć. Leżała bladziutka jak opłatek, z zamknięty-
mi lub wpatrzonymi w sufit oczami, obojętna na
toczące się wokół niej życie. Dopiero kiedy odwiedzili
ją jej skłopotani, zafrasowani rodzice, zareagowała
żywiej i wybuchnęła płaczem. Była młodą, inteligentną
kobietą z ambicjami kariery uniwersyteckiej, a stała się
oto matką dwójki dzieci, których ojciec nawet nie
wiedział o ich istnieniu.
Rose zaprowadziła państwa Westbrook do ich
wnuków. Nie spodziewała się, że przeżyje tak wzru
szającą scenę.
- O n jest całkiem podobny do ciebie, Graham!
- wykrzyknęła pani Westbrook.
- Ona jest wypisz-wymaluj tobą, Hannah! - wy-
krzyknął pan Westbrook.
Skrzywili się z niekłamaną zgrozą, kiedy Rose napo
mknęła o ewentualnym przeznaczeniu bliźniąt do adop-
cji. Lynne mogła nadal myśleć o swojej karierze nauko-
wej lub z niej zrezygnować. Oni, jej rodzice, tak czy
inaczej zaopiekują się wnukami. Rose miała ochotę
zatańczyć z radości. Ostatecznie te dwa małe szkraby
głęboko zapadły jej w serce.
W sobotę, zgodnie z umową, Paul wpadł po Rose
do jej domu. Rose przedstawiła go ciotce, po czym
przeszli do salonu. Tam na kanapie, przykryta kocem
i wsparta poduszkami, leżała Brigid Gillis. Paul był
wstrząśnięty widokiem jej wymizerowanej twarzy. Wy
rzuty sumienia, które od dawna go gnębiły, przybrały
na sile. Poczuł, że do winy wobec córki powinien dodać
winę wobec matki. W rozmowie próbował być serdecz
ny, lecz Brigid rzadko się odzywała.
Rose miała na sobie zgrabną, ciemną wełnianą
sukienkę oraz naszyjnik z pereł i gustownie dobrane
klipsy. Wyglądała w każdym calu na kobietę wy
kształconą, niezależną, doskonale obywającą się bez
męskiej opieki. Podobała się Paulowi bardziej niż
kiedykolwiek.
Nie było między nimi dzisiaj miejsca na urazy
i pretensje. W ich rozmowie w lokalu, w którym się
wreszcie znaleźli, przebijały nawet serdeczne tony. Paul
opowiadał o Caroline z pełnym entuzjazmu zachwy
tem. Przypominał zakochanego po uszy osiemnastolet
niego chłopaka. Rose uśmiechała się w duchu, a rów
nocześnie czuła pewien niepokój. Martwiła się o Paula.
Caroline była ambitną osóbką i swoją karierę stawiała
ponad wszystko. Z kolei Paul gotów był spełniać każdą
jej zachciankę i iść na pasku wszystkich jej kaprysów.
Tworzyło to nierówną zależność w ich stosunkach,
która nie wróżyła najlepiej dla tego związku.
- Powiedz mi, Paul, ile Caroline ma lat? Wiem, że
zadaję bardzo osobiste pytanie, i bynajmniej nie zmu
szam cię do udzielania odpowiedzi. Twoja rudowłosa
piękność wydaje się być moją rówieśniczką, ale jak jest
naprawdę?
- Naprawdę jest dziesięć lat starsza od ciebie, ale
zachowaj to, proszę, wyłącznie dla siebie. Tak, wiem,
że trudno w to uwierzyć, i nie dziwię się twojemu
zaskoczeniu. To jej cudowna żywotność sprawia, że
wygląda tak młodo!
Paul musiał być bardzo zaślepiony miłością, skoro
nie widział pewnych faktów. Caroline powoli zbliżała
się do czterdziestki, wciąż zwlekała z zamążpójściem
i uzależniała je od podpisania filmowego kontraktu.
Wszystko więc wskazywało na to, że szanse Paula na
ojcostwo są niewielkie i z każdym dniem maleją.
- Więc nie macie jeszcze wyznaczonej daty ślubu?
- Nie, Rose, ale między nami mówiąc, planuję oże
nić się z nią równo za rok. Ma się rozumieć, Caroline
zachowa swoje nazwisko, pod którym zyskała sławę
i popularność. Poza tym nasze małżeństwo będzie
odbiegało cokolwiek od standardowego modelu „dom,
ich dwoje oraz czwórka dzieci"...
Z pewnością, pomyślała Rose.
- ...który notabene nie za bardzo mnie pociąga.
Chciałbym kontynuować moją karierę zawodową...
W jej cieniu, dodała w myślach Rose.
- ...i sprzedać przyczepę campingową nad jeziorem.
Rozumiesz, w stanie, w jakim znajduje się Caroline, nie
mogę jej tam zabierać.
- Rozumiem, Paul. W naszym małym domku na
kółkach mogłaby jeszcze urazić się w nogę.
Rose wybuchnęła śmiechem. Paul w pierwszej chwili
się zmieszał, lecz zaraz też zaczął się śmiać. Śmiali się
prawie do łez, ściągając na siebie spojrzenia osób
siedzących przy sąsiednich stolikach.
- Och, mój Boże, Paul, ależ ty jesteś zabawny!
- A ty cudownie słodka i wyrozumiała!
Ich donośny śmiech przeszedł w bardziej powściąg
liwe chichotanie, kiedy nagle Rose zamilkła z wpółot-
wartymi ustami. Ponad ramieniem Paula dostrzegła
Leigha McDowie'ego, który wszedł do lokalu w towa
rzystwie doktora Okoje i jego żony, Susannah. Leigh
musiał dostrzec ich rozbawienie, gdyż jego twarz wy
rażała zarazem rozczarowanie i niesmak. Powiedział
coś do anestezjologa, po czym wybrali stolik po prze
ciwnej stronie baru, gdzie nie byli widoczni. Rose
odczuła pokusę, aby podejść do Leigha i wyjaśnić mu
swoją obecność tutaj, lecz zrezygnowała z tego. Co
ostatecznie mogło go to obchodzić? Tak czy inaczej, jej
dobry humor i apetyt zniknęły bez śladu.
W połowie września niebo wypogodziło się i nastała
prawdziwie złota jesień. Profesor Horsfield wrócił
z urlopu wypoczęty i opalony. Już pierwszego dnia
wezwał Rose do swego gabinetu.
- Wyglądasz mizernie, moja droga. Po tym, co
słyszałem, nie jest to dla mnie większym zaskoczeniem.
Podczas mojej nieobecności zmierzyłaś się tutaj z po
wodzeniem z wieloma problemami. Znam też dokład
nie wypadki tamtej nocy, gdy odbierałaś bliźnięta. Ta
młoda kobieta nigdy nie będzie wiedziała, ile ci za
wdzięcza. McDowie opowiadał mi o twojej rozsądnej
odwadze. Dobra robota, Rose, dobra robota!
Rose przyjęła pochwałę z radością i rumieńcem
na twarzy, odpowiadając następnie na szereg pytań
dotyczących matki. Profesor obiecał odwiedzić chorą
w domu.
- A teraz przejdźmy do kwestii badań, które pod
jęłaś się przeprowadzić. Moja sekretarka przekazała
mi bardzo interesujące materiały. Zleciłem jej, aby
w najbliższym czasie zwołała zebranie położników
i pediatrów. Chodzi o wspólne przedyskutowanie two
ich ustaleń. Rzecz jasna, nie może zabraknąć na
tym spotkaniu również sióstr położnych. Widziałbym
też chętnie jakieś matki, przynajmniej te spośród na
szych byłych pacjentek, które posiadają zdecydowane
poglądy i potrafią jasno je wyrazić. Co powiesz na
najbliższą środę?
- Im wcześniej, tym lepiej, sir - odparła Rose.
Środa faktycznie szybko nadeszła i wszystkie za
proszone i zainteresowane osoby zebrały się w sali
wykładowej przyszpitalnej szkoły pielęgniarek. Profe
sor Horsfield zajął miejsce u boku panny Kavanagh.
Leigh i Rose usiedli naprzeciwko Philipa Cranstone'a
i Stephanle Vane. Siostry Beddows i Hicks siedziały
razem z paniami Gainsford i Lambert.
Rose poczuła w sercu lekki niepokój. Patrzyła na
kamienną twarz doktora Cranstone'a, który z pewno-
ścią już się domyślał, że Leigh zweryfikował swoje
poglądy i może być teraz równie trudny jako przeciw
nik, jak był pomocny w roli sojusznika.
W końcu profesor Horsfield wstał, wyłożył cele
przyświecające spotkaniu i otworzył dyskusję. Ku za-
skoczeniu Rose, pierwszego dopuścił do głosu Leigha
McDowie'ego.
- Proszę zacząć, doktorze. Wspomagał pan doktor
Gillis w jej badaniach, ciekaw więc jestem, czy nadal
zalicza się pan do zwolenników koncepcji doktora
Cranstone'a?
- Nie, sir. Dopuszczony do badań i zapoznawszy się
z ich rezultatami, całkowicie zmieniłem zdanie. Dzisiaj
uważam, że racja leży po stronie doktor Gillis i cieszę
się, że mogę powiedzieć to publicznie.
Przystojna twarz doktora Cranstone'a spoważniała,
zaś obie siostry położne wymieniły między sobą wy
mowne spojrzenia.
- Doprawdy, doktorze McDowie, wygląda to na
zwrot o sto osiemdziesiąt stopni! - skomentował pro
fesor. - Lektura raportu doktor Gillis musiała bardzo
panem wstrząsnąć?
- Nie tylko lektura, sir. Prawdę mówiąc, sam w wą
skim zakresie uczestniczyłem czynnie w ostatniej fazie
badań i mogłem naocznie przekonać się o faktycznym
stanie rzeczy. Powiem krótko: zauważyłem przepaść
pomiędzy teorią a praktyką.
Łzy napłynęły do oczu Rose. Przepełniała ją wdzię
czność za to otwarte i pełne poparcie.
- Czy mógłby pan podać nam kilka przykładów
tych, używając pana słownika, p r z e p a s t n y c h
różnic? - nalegał ordynator.
- Nie będzie to trudne, sir. Ustawiczny płacz niemo
wląt, wyczerpanie matek, bezsenność, atmosfera napię
cia i stresu, żadnych względów dla pacjentek, które
właśnie wróciły z porodówki, bywa że po cesarskim...
Cóż zresztą mówić o tych obolałych i wyczerpanych
kobietach! Ja, chłop zdrowy jak koń, po kilku dniach
leżenia na takiej sali dostałbym kompletnego bzika. Aż
dziw, że siedzące tu siostry, mimo iż pracują w takich
warunkach, pozostały jak dotąd całkiem normalnymi
osobami.
- Dziękuję, doktorze McDowie! - powiedział profe
sor. - Czekam na kolejne głosy.
Następnym głosem był pomruk powszechnej ap
robaty, na którego tle protest doktora Cranstone'a
zabrzmiał niczym samotny flet w orkiestrze.
- Proszę pozwolić mi powiedzieć, że kiedykolwiek
w nocy zaglądałem na oddział, zawsze było tam cicho
i spokojnie, co zresztą może poświadczyć personel
dyżurny.
Siostra Hicks ani myślała pozostawiać tych słów bez
komentarza, więc nie czekając na pozwolenie zapytała
pediatrę, ile tych nocnych wizyt złożył w ostatnim
okresie.
- Jedną godzinną wizytę pamiętam bardzo dobrze
- odparł Philip Cranstone tonem trochę już mniej
przekonującym. - A poza tym wielokrotnie wpadali na
oddział położniczy moi asystenci i stażyści.
Profesor Horsfield był wyraźnie zaskoczony.
- Tak, doktorze Cranstone, tyle że oddział położ
niczy to ogólniejsze pojęcie niż sale poporodowe.
Jedna godzinna wizyta, powiedział pan. Panno Kava-
nagh, proszę przypomnieć nam, ile nocnych wizyt
złożyli w tym czasie położnicy?
Sekretarka odszukała odpowiednią stronę raportu.
- Osiem wizyt doktor Gillis oraz pięć doktora
McDowie'ego, co czyni w sumie piętnaście godzin
i czterdzieści pięć minut.
- Dziękuję, panno Kavanagh. A teraz proszę podać
nam trochę danych z raportu, abyśmy zyskali dokład
niejsze wyobrażenie o sprawie.
Sekretarka spełniła prośbę ordynatora.
- Z kolei zapytamy doktor Gillis, do jakich ogól
nych wniosków doszła na podstawie tych danych?
Rose obrzuciła towarzystwo zamyślonym, skupio
nym spojrzeniem.
- Doktor McDowie przyznał się przed chwilą do
zmiany swojego stanowiska. Teraz, uważam, mnie
pozostaje uczynić to samo.
Nikt się nie ruszył, nikt nie poprosił o głos, wszyscy
czekali na wyjaśnienia.
- Zgodnie z wymową podanych przeze mnie liczb,
jedna trzecia matek pragnie mieć swoje dzieci przy
sobie i gotowa jest znosić wszystkie niedogodności
z tym związane. To poważny odsetek i nie może być
lekceważony tylko dlatego, że stanowi mniejszość. Mó
wimy tu głównie o matkach-karmicielkach, chociaż
w grupie tej trafiają się również kobiety, których dzieci
są karmione z butelki. Wynika z powyższego, że zabie
ranie wszystkich dzieci na noc do oddzielnego pomiesz
czenia równałoby się praktycznie dotychczasowemu
pozostawianiu ich przy matkach. Najlepsza byłaby
daleko posunięta giętkość, czyli po prostu akceptacja
faktu, że każda matka i każde dziecko to odrębny
świat. Powinniśmy więc znowu otworzyć salę noworod-
kową, zaś matki podzielić salami na te w separacji oraz
te z dziećmi przy piersi. Wybór będzie należał do
matek, i tylko do nich. W przypadku gdy jakaś matka
nie będzie umiała podjąć decyzji, osobą, która jej w tym
pomoże, będzie siostra położna, zgodnie z założeniem,
że im bliżej ktoś jest jakiejś rzeczywistości, tym lepiej
ją zna i rozumie. Dziękuję!
Zarumieniona i zadowolona z konkluzji, Rose opad
ła na krzesło. Leigh przesłał jej uśmiech pełen aprobaty,
zaś Philip Cranstone miał minę artylerzysty, który
odnalazł swoje działa zagwożdżone. Chciał zarzucić
Rose, że pragnie na siłę przeforsować tylko swój punkt
widzenia, a teraz został zaskoczony gotowością zawar
cia kompromisu.
- Czy siostry chciałyby coś dorzucić? - zapytał
profesor Horsfield, zwracając się do pielęgniarek.
- Tak, sir - odparła Dorothy Beddows. - Każda
matka powinna wiedzieć, że jest wolna w swoim wy
borze sali i sposobu karmienia dziecka, i że zawsze
może zmienić raz podjętą decyzję. Wspominam o tym
tylko dlatego, że doświadczenia pierwszych dni u pier
wiastek często odbiegają od ich idealnych wyobrażeń,
z jakimi zjawiają się w szpitalu.
- Tak, oczywiście, prawo do zmiany zdania przy
sługuje kobietom już od tysiącleci i jako prawo kar
dynalne nie może być zniesione - powiedział profesor
Horsfield z iskierkami wesołości w oczach. - Dopuść
my z kolei do głosu nasze doświadczone matki. Pani
Gainsford?
Pani Gainsford przyznała, że po swojej ucieczce ze
szpitala na jakiś czas, ze względów zdrowotnych, mu
siała rozłączyć się z dzieckiem, które karmiła teściowa
mlekiem w proszku. Jednak niedawno znowu wróciła
do karmienia piersią, z tym że wieczorami, aby zapew
nić sobie, rodzinie i dziecku spokojną noc, dokarmia
je z butelki.
- Odkąd wyrwałam się z okropnej atmosfery tego
oddziału, zauważyłam, że skończyły się moje kłopoty
z pokarmem - dodała z wyczuwalną dumą.
- Pragnę tylko przypomnieć - wtrąciła Rose - że
wieczorne dokarmianie doradzała już pani siostra Hicks.
Następnie głos zabrała pani Lambert.
- Po cesarskim nie czułam się najlepiej, a przynaj
mniej nie na tyle dobrze, by opiekować się moją
córeczką. Pozwoliłam na karmienie jej z butelki, i tak
już pozostało. Nie sądzę jednak, abym była przez to
gorszą matką. Ośmielam się też wystąpić z gorącym
apelem do państwa, abyście stworzyli w szpitalu taką
atmosferę, w której matki takie jak ja nie będą dręczone
wyrzutami sumienia.
- Dziękuję obu paniom - powiedział ordynator.
- Myślę, że najtrafniejszymi słowami, jakie do tej pory
padły, są „giętkość" i „elastyczność". Jak w innych
dziedzinach życia, tak i w tym budynku powinna
znaleźć sobie należne miejsce sztuka kompromisu. Czy
doktor Cranstone ma jeszcze jakieś uwagi w związku
z raportem doktor Gillis?
- Imponujące szeregi liczb, jakie w nim się znajdują,
upodobniłyby wszelki sprzeciw do walki Don Kichota
z wiatrakami - oświadczył pediatra sarkastycznym
tonem. - Każdy z nas, mam nadzieję, jest świadom
wyższości karmienia piersią nad wszystkimi innymi
substytutami. To w ogóle nie podlega i nie może
podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Ale oczywiście są róż
ne uwarunkowania, specyficzne sytuacje, o których
zresztą była tu mowa. I właśnie z myślą o nich gotów
jestem pracować w tym kierunku, aby słowu „elastycz
ność" nadać realny sens.
Było jasne, że doktor Cranstone zgadza się na
kompromis.
- Dziękuję, doktorze - powiedział ordynator. - Cze
goś, jak widać, nauczyliśmy się z raportu doktor Gillis.
Jej ciężka praca nie poszła na marne, zaś jej efekty, myślę,
powinny zostać opublikowane. Krótko podsumuję: Ry
gorystyczne zasady zastępujemy od dzisiaj bardziej gięt
kimi, lepiej dostosowanymi do rzeczywistości. I otwiera
my oddzielną salę dla noworodków. Czy wszystko jasne?
Odpowiedziały mu potakiwania i uśmiechy. Doktor
Cranstone spojrzał na zegarek i tłumacząc się ważnym
spotkaniem opuścił salę. Wszyscy pozostali gratulowali
Rose. Niektórzy zwycięstwa, inni zaś, jak Leigh McDo-
wie, po prostu uczciwego i bezstronnego postawienia
sprawy.
Niespodziewanie drzwi się otworzyły i weszła Tanya
Dickenson. Jej jasne, długie włosy zebrane były w koński
ogon i przewiązane niebieską kokardą. Wyglądała bar
dzo atrakcyjnie. Była naprawdę piękną dziewczyną.
- Słuchaj, Leigh - zwróciła się wprost do doktora
McDowie'ego - zaczęliśmy właśnie próby do gwiazdko
wego przedstawienia. W tym roku będzie to „Śpiąca
Królewna". Jak wiesz, istotną rolę w baśni odgrywa
Królewicz, który pocałunkiem budzi piękną dziewczynę
z nieprzespanego snu. Ktoś w rodzaju lekarza budzącego
pacjentkę po narkozie. Ty byłbyś idealny i tylko ciebie
chcemy. Poza tym Królewicz musi umieć akompaniować
sobie na gitarze. Więc właściwie nie masz wyboru, nie
możesz nam odmówić. Ja będę grała Śpiącą Królewnę.
- No, jeśli tak, to zgadzam się z prawdziwą ochotą
- odparł Leigh tonem Don Juana, zaś siostry Beddows
i Hicks skomentowały tę scenę stosownym chichotem.
Rose również się zaśmiała, lecz w jej sercu zapanował
chłód. Oto bowiem Leigh oddalił się od niej o tysiąc
kilometrów. Oddalił się ku tej pięknej dziewczynie, która
go niewątpliwie kochała.
Profesor Horsfield dotrzymał słowa i znalazł czas na
odwiedzenie Brigid Gillis. Zbadawszy chorą, zasiadł
w saloniku do herbaty i ciasteczek.
-I jak się pani tutaj żyje, panno Carlinnagh? - za
pytał Maurę, pochwaliwszy wpierw jej wypieki. - Czy
starcza pani czasu na jedzenie i odpoczynek? Czy nie
podjęła się pani zbyt ciężkiego zadania?
- Ależ radzę sobie całkiem dobrze, panie doktorze.
Zresztą jestem przyzwyczajona do ciężkiej harówki i go
towa byłabym pracować podwójnie, byleby tylko ona...
byleby ona...
Głos Maury zamarł. Rose wstała i objęła ciotkę,
niezdolna wydobyć z siebie słowa pocieszenia.
- Doceniam pani poświęcenie - rzekł profesor Hors-
field. - Pani siostra może śmiało powiedzieć, że ma
najlepszą możliwą opiekę. Niemniej, aby ująć pani
trudu, porozmawiam z doktorem Taitem, żeby pielęg
niarka przychodziła odtąd codziennie.
- Dziękuję, panie doktorze, to bardzo miłe z pana
strony - powiedziała Maura, ukradkowym gestem wy
cierając oczy. - A może jeszcze jedną herbatę?
Minął wrzesień i nastał październik. Zaczęły się mgli
ste ranki i chłodne noce. Leigh i David Rowan starali
się na każdym kroku wyręczać Rose. Zresztą i tak ubyło
jej obowiązków w związku z zakończeniem badań.
Nowe porządki na oddziale zdecydowanie poprawiły
atmosferę. Sala dla noworodków rozwiązywała wiele
problemów. Gdy zniknęła presja na karmienie piersią,
stała się rzecz, którą trudno było przewidzieć: przybyło
karmiących matek. Z twarzy siostry Hicks nie schodził
uśmiech. Przynajmniej Rose i Leigh zawsze widzieli ją
uśmiechniętą. Doktor McDowie stał się człowiekiem
bardzo zajętym, gdyż masę czasu pochłaniały mu próby
„Śpiącej Królewny". Wciąż jednak wpadał z krótkimi
wizytami do Brigid, podczas których konferowali sobie
jak przyjaciele z lat dziecinnych. Rose na widok Leigha
pogrążała się w uczuciowym zamęcie. Wiedziała wszakże
jedno: był to wspaniały przyjaciel, na którym mogła
bezwzględnie polegać. Jeśli pytała siebie w duchu, co
czuje jeszcze do tego mężczyzny prócz przyjaźni, natych
miast starała się zmienić temat swoich rozmyślań. Tłu
maczyła sobie, że piękna i utalentowana Tanya Dicken-
son jest tu pierwsza w kolejce i nikt nie może odmówić
jej tych praw. Tak więc Rose tłumiła w sobie swoją
miłosną tęsknotę i próbowała zrekompensować ją pracą.
Zdarzały się jednak chwile głębszej refleksji i wówczas
czuła się nieszczęśliwa.
Pewnego popołudnia, kiedy weszła do pokoju dla
personelu, zastała tam Leigha i Tanyę pochylonych nad
scenopisem.
- Czy mogłaby pani nas przepytać, doktor Gillis?
- zapytała piękna dziewczyna. - Tu jest skrypt. Za
czynamy od tego miejsca. Gotowy, Leigh?
- Kto to napisał? - zapytała Rose, przebiegając tekst
oczyma i widząc, że roi się w nim od różnych zabawnych
aluzji do problemów, z jakimi boryka się służba zdrowia.
- Pewna pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii
- odpowiedział Leigh z niedwuznacznym chrząknięciem.
- Osóbka w jakimś sensie utalentowana, niemniej do
Szekspira jej daleko.
- A zatem, mój książę, zaczynamy - powiedziała
Rose, siląc się na swobodny ton i uśmiech.
Czarne oczy Leigha skrzyły się wesołością, kiedy
zaczął mówić.
Dotarłem nareszcie w te ponure strony;
Widzę mury budowli, hańbę mej korony.
Nęka się tam chorych bez podania racji,
A czynią to złośliwe duchy biurokracji.
Więc chwytam za miecz i spuszczam się w dolinę,
By z urzędasów zrobić dla hien padlinę.
-
Dobrze, teraz walczysz z całym zastępem demo
nów, roznosisz ich na sieczkę i wpadasz do pokoju, gdzie
leżę ja, gdzie leży śpiąca piękność - zarysowała Tanya
sytuację sceniczną.
Ufny w swój srebrny miecz i siłę ramienia,
Znalazłem ukochaną, wzór ludzkiej piękności.
Zaczarowana, leży w okowach omdlenia,
Pocałunkiem wrócę ją do przytomności.
-
A więc do dzieła, mój rycerzu - zaśmiała się
Tanya, zamykając oczy i nadstawiając rozchylone usta.
Kiedy zaś Leigh pocałował ją w czubek nosa, nadą-
sała się.
- Ależ nie ma w tym za grosz romantyzmu, czyż nie,
doktor Gillis? Spróbuj w swoją rolę wkładać więcej
uczucia. A teraz budzę się i mówię:
Miałam sen błogi, słodki niczym nektar pszczeli,
Całował mnie królewicz, leżącą w pościeli.
Znów rozległ się głęboki głos Leigha:
Nie w czczym śnie szukaj widomych prawdy znaków.
Twój kochanek stoi przy twoim wezgłowiu.
On to sercem, skrytym orężem medyków,
Przywrócił cię życiu, młodości i zdrowiu.
Tanya zatrzepotała długimi rzęsami.
Oddaję ci mą rękę, śluby nas zespolą,
A potem objedziemy razem nasze włości,
Gdzie na twarzach pacjentów uśmiechy swawolą,
Zaś w sercach personelu satysfakcja gości.
- A teraz bierzesz gitarę i razem z całym zespołem
śpiewasz finałową piosenkę. Jak wypadliśmy, doktor
Gillis?
- Horrendalnie! - wykrzyknął Leigh, wyręczając
Rose w ocenie. - Słuchaj, Tanya, nie możemy absor
bować Rose takimi bzdurami. Ma ważniejsze rzeczy na
głowie.
- Ależ wysłuchałam was z przyjemnością - odpa
rła Rose, starając się nadać głosowi choć trochę en
tuzjazmu. - Byłaś nadzwyczajną Śpiącą Królewną,
Tanya. A teraz wybaczcie mi. Muszę zobaczyć się
z siostrą Beddows i spytać ją o córkę. Poród po
winien nastąpić w najbliższych dniach, jeśli nie go
dzinach.
Okazało się, że Philippa, córka Dorothy Beddows,
właśnie została przyjęta do szpitala, zaś przyszła babcia
robiła wokół córki takie zamieszanie, że aż siostra
Pardoe musiała ją pohamowywać.
- Chodź, Dorothy - powiedziała Rose. - My pój
dziemy na herbatę, a Philippa tymczasem zostanie
przygotowana do rozwiązania.
Dorothy w końcu dała się uspokoić. Z uwagi na
wczesną fazę porodu córki przyrzekła nawet pójść
do domu i trochę odpocząć. Czekała ją bardzo ne
rwowa noc.
Rose również miała wpaść do domu, chociaż obo
wiązki trzymały ją w szpitalu. Zmusił ją do tego Leigh,
który zaofiarował się ją zastąpić w pracy przez godzinę.
- Chcę, ażebyś powiedziała Brigid dobranoc i prze
słała jej ode mnie ten pocałunek - rzekł, delikatnie
całując ją w czoło.
Rose zadzwoniła po taksówkę i po kwadransie była
już przy łóżku matki. Dowiedziała się od Maury, że po
południu odwiedził je ksiądz Naylor. Obie wyspowia
dały się i przyjęły komunię świętą.
- Co za słodka pociecha - dodała Maura.
I rzeczywiście, twarz biednej Brigid pełna była szla
chetności i jakiejś nieziemskiej słodyczy.
Żegnając się, Rose złożyła na czole matki najdelikat
niejszy i najczulszy z pocałunków.
- To od Leigha - wyjaśniła.
- Och, Rose, czyż to nie wspaniały człowiek? On
zaopiekuje się tobą, córeczko.
Rose uśmiechnęła się i ujęła chudą, przezroczystą
niemal dłoń matki.
- Muszę już iść, mamusiu. Dobranoc, śpij dobrze
i niech Bóg cię błogosławi.
- Dobranoc, dobranoc, skarbeńku...
- Kocham cię, mamusiu.
Rose miała zawsze pamiętać ów pełen miłości
uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Brigid, kiedy się żegnały.
Taksówka czekała przed drzwiami. Zanim Rose
wsiadła, uniosła głowę i spojrzała w górę. Ujrzała nad
sobą usiane gwiazdami ciemnogranatowe niebo, na
którym fosforyzowała zimnym światłem pełna tarcza
księżyca.
Tej nocy urodziło się dwoje dzieci, ale żadne nie było
wnuczkiem czy wnuczką Dorothy Beddows. Dopiero
nad ranem Philippa poczuła częstsze i mocniejsze bóle.
Kiedy Rose zjawiła się na porodówce, zobaczyła, że
oprócz matki towarzyszy rodzącej jej mąż, Lance. Siostra
Angela Grierson przygotowywała się do przyjęcia dziec
ka i Rose nie zamierzała jej w tym wyręczać. Angela była
doświadczoną położną, w niczym nie ustępowała położ-
nikom-lekarzom, a niektórych biła na głowę umiejętnoś
cią wczucia się w psychikę rodzącej kobiety.
- Przyj, Philippa, jeszcze jeden wysiłek, tak, dobra
dziewczynka, pomyśl sobie, że lepiej mieć to jak naj
szybciej za sobą, nie warto się oszczędzać, potem milszy
będzie odpoczynek, tak, przyj, przyj, odetchnij sobie,
spróbuj raz jeszcze, zrób to lepiej, zrób to na piątkę,
pięknie, niebawem ujrzysz swoje dziecko...
Philippa dzielnie parła, jedną dłonią trzymając za
rękę męża, drugą zaś matkę.
- Meta tuż-tuż, kochanie - podtrzymywał ją na
duchu Lance.
- Philippa, twoja matka jest z tobą - dorzucała co
chwila matka.
Rose podziwiała siostrę Grierson, która potrafiła
radzić sobie nawet w tak niezwykłej sytuacji, kiedy
poród miał charakter niemal rodzinnego spotkania.
Za kwadrans szósta, tuż przed jesiennym świtem
przyszła na świat piękna, duża dziewczynka, wielka
radość rodziców i babki. Jej czarne oczki zdawały się
obserwować sprawne ruchy Angeli, kiedy ta wycierała
ściereczką mokry puszek jej włosów czy też podwiązy-
wała i przecinała pępowinę.
- Jaką mam piękną wnuczkę, najpiękniejszą na
świecie! - wykrzyknęła w ekstazie radości Dorothy
Beddows.
- I dlatego nazwiemy ją Bella - dość przytomnie
zdecydował Lance, całując córeczkę w mikroskopijną
stopkę.
Rozległ się głośny płacz dziecka, natychmiast mie
szając się z wybuchami śmiechu i słowami powin
szowali. Gdzieś na oddziale zadzwonił telefon, lecz
żadna z obecnych tu osób nie zwróciła uwagi na daleki,
przytłumiony sygnał. Być może nawet żadna go nie
usłyszała.
Po chwili do sali porodowej wpadła pielęgniar-
ka-stażystka.
- Był do pani telefon, doktor Gillis. Proszono, aby
jak najszybciej wracała pani do domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Śmierć zabrała Brigid we śnie. Tknięta straszliwym
przeczuciem, Maura obudziła się o wpół do szóstej
i zastała siostrę śpiącą wiecznym snem. Na jej twarzy
pozostał ślad ostatniego sennego marzenia.
Cicha słodycz tej twarzy długo przykuwała spoj
rzenie Rose. Matka umarła w domu, we własnym
łóżku, nie zaś w szpitalu, i to było w tej chwili bodaj
najważniejsze.
Rose nie płakała. Była pusta w środku, jakby
wydrążona. Odwróciła wzrok od matki i spojrzała
przez okno na zasypany liśćmi ogródek. Wstawał
słoneczny, październikowy dzień.
Usłyszała w kuchni jakiś męski głos. Najpierw
pomyślała, że to doktor Tait, ich lekarz domowy,
zaraz jednak rozpoznała charakterystyczną intonację
Leigha. Rzuciła się do drzwi i wpadła do kuchni.
W mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Teraz
dopiero pozwoliła popłynąć łzom. Buczała jak mała
dziewczynka, on zaś pocieszał ją jak stroskany ojciec.
- Jestem do twojej dyspozycji, Rose. Mamy trochę
spraw do załatwienia.
Ogarnęła ją fala wdzięczności. Kiedy potrzebowała
wsparcia, pocieszenia, pomocnej przyjacielskiej dłoni,
Leigh zawsze się zjawiał i stawał u jej boku.
Przy herbacie i grzankach, które podała Maura,
ustalili pierwsze konieczne formalności: uzyskanie aktu
zgonu od doktora Taita, wizyta w przedsiębiorstwie
pogrzebowym, zgłoszenie o śmierci w magistracie.
Rejestracja zejścia wymagała przedłożenia odpo
wiednich dokumentów, w związku z czym Rose przy
pomniała sobie o metalowym pudle na szafie.
- Trzymała w nim wszystkie swoje papiery, a ja nie
mam pojęcia, gdzie się znajduje klucz.
Leigh położył rękę na stole i rozchylił dłoń. Ujrzała
to, o co pytała: duży żeliwny klucz.
Podniosła na niego wzrok. Skinął głową, ona zaś
natychmiast pomyślała o tamtym dniu, kiedy zastała
Brigid i Leigha pochylonych nad rodzinnymi papie
rami. Spłonęła rumieńcem.
- Czy mama ci go dała?
- Tak, kilka tygodni temu.
- Ale dlaczego nie mnie, swojej córce? Dlaczego do
końca nie obdarzyła mnie swoim zaufaniem?! - wy
krzyknęła, czując żal w sercu.
- Cicho, Rose, uspokój się! Nie w obecności Mau-
ry - powiedział autorytatywnym tonem. - Kiedy
załatwimy najpilniejsze sprawy, wezmę cię na małą
przejażdżkę. Musimy porozmawiać.
O dziesiątej mieli już akt zgonu oraz zapewnienie
ze strony przedsiębiorcy pogrzebowego, że wszystko
zostanie zorganizowane zgodnie z ich życzeniami.
Następnie Leigh zawiózł Rose do otwartego dla
publiczności rozległego parku w starej podmiejskiej
rezydencji. Wysiedli z samochodu i poszli wysłaną
kolorowymi liśćmi szeroką aleją.
- Co masz mi do powiedzenia, Leigh? - zapytała
Rose. Myślała o tej rozmowie od ponad dwóch
godzin.
- Coś, o czym twoja matka nigdy ci nie wspomniała.
Ustrojone w brąz, czerwień i złoto drzewa pyszniły
się przemijającą urodą.
- Mów dalej. Nie dręcz mnie jakimiś ogólnikami.
- Znam zawartość tego pudełka. Brigid uczyniła
mi ten zaszczyt i dopuściła mnie do sekretu. To był
wyłącznie jej wybór. Ja o nic nie prosiłem, niczego
nawet nie sugerowałem.
-Więc powiedz mi, co jest w tym przeklętym
pudełku?
- Jest tam akt urodzenia Brigid...
-Bawisz się ze mną jak kot z myszką, Leigh
- wybuchnęła Rose. - Oczywiście, że jest tam jej akt
urodzenia, podobnie jak akt ślubu rodziców. Oba te
dokumenty muszę przedłożyć w magistracie i chyba
mama, która liczyła się z rychłą śmiercią, musiała
wiedzieć, że prędzej czy później wezmę je do rąk.
- Brigid miała specjalne powody, aby trzymać cię
od tych papierów z daleka. Jest wśród nich również
twój akt urodzenia...
- A co, do licha, mój akt urodzenia ma wspólnego
ze sprawą? - zapytała Rose wzburzona.
- Kiedy weźmiesz go do ręki, zauważysz, że zapis
jest bardzo lakoniczny. Podaje się w nim jedynie twoje
imię, nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia.
-I co z tego? Czy to nie wystarczy? Ku czemu
zmierzasz, Leigh?
Wziął głęboki oddech.
- W pudełku nie ma aktu ślubu.
- Co? O czym ty w ogóle mówisz?! - wykrzyknęła
zatrzymując się.
- Twoja matka nigdy nie była mężatką.
Rose niespodziewanie zauważyła, że tak jasnego,
barwnego i czystego dnia nie było chyba od wiosny.
- Oczywiście, że była zamężna. Poślubiła maryna
rza. Nazywał się James Gillis. Jak śmiesz twierdzić,
że mój ojciec jest nieznany? Że noszę zmyślone,
wybrane z książki telefonicznej nazwisko?
Nie tyle wymawiała, co wyrzucała z siebie każde
słowo, równocześnie krok po kroku odsuwając się od
Leigha, jak gdyby był potworem, który przejmuje
strachem lub przynajmniej obrzydzeniem.
- Mój Boże, Rose, właśnie tego rodzaju reakcji
z twej strony obawiała się Brigid. To lęk pieczętował
w niej tę tajemnicę.
- Nie ma żadnej tajemnicy! Mój ojciec nazywał się
James Gillis!
- Posłuchaj, Rose, kochanie. Zdobądź się na odro
binę cierpliwości. Tak, twój ojciec nazywał się James
Gillis, ale nigdy nie poślubił twojej matki. Brigid była
świętą kobietą. Pełną poświęcenia jako matka, szla
chetną i dzielną jako człowiek. Ale nie znalazła
w sobie dość odwagi, aby powiedzieć ci prawdę. Teraz
rozumiem, dlaczego.
Podszedł do niej i ujął ją pod ramię. Znowu ruszyli
wysadzaną kasztanami aleją. Rose szła u boku przy
jaciela, ale bez udziału własnej woli.
- Być może w naszych czasach - kontynuował
Leigh - po tych wszystkich rewolucjach seksualnych
i obyczajowych, panny zachodzą w ciążę równie
bezproblemowo, jakby smażyły jajecznicę lub czyściły
zęby. Ale pamiętaj, Rose, że Brigid była Irlandką
i wychowała się w katolickiej rodzinie. Do końca
nosiła brzemię winy. Oddając się temu mężczyźnie,
wystąpiła przeciwko Bogu i przeciw swojej społeczno
ści. Nie mogła zawieść swoich najbliższych, którzy ją
kochali, podziwiali i szanowali. Dlatego ukryła praw
dę. I niech ta prawda zostanie ukryta przed nimi na
zawsze. Brigid miała moje słowo, że rodzina nigdy się
o tym nie dowie. Teraz będzie to zależało również od
ciebie.
- Czy faktycznie był marynarzem?
-Tak, marynarzem na urlopie. Kiedy wrócił na
statek, Brigid próbowała się z nim skontaktować. Bez
rezultatu. Po jakimś czasie dostała od kapitana list
z suchą informacją, że marynarz kwalifikowany Ja
mes Gillis utonął podczas akcji ratunkowej na morzu.
List również znajduje się w pudełku.
-Czy nie miał rodziców... rodziny? - zapytała
Rose, połykając łzy.
-Dokładnie nikogo. Wychował się w sierocińcu
w Liverpoolu. Gdy dorósł, wybrał morze. Ktoś
bardzo samotny i bardzo młody. Był kilka lat
młodszy od Brigid. - Leigh westchnął głęboko.
- Kiedy uświadomiła sobie, że zaszła w ciążę, wyje
chała do Liverpoolu. Stamtąd po jakimś czasie
zawiadomiła rodzinę o zamążpójściu, narodzinach
córki i śmierci męża. Och, Rose, co ta kobieta
musiała przejść podczas tych kilku miesięcy, kiedy
nosiła ciebie w swym łonie. Potem już było jej łatwiej.
Stanowiłaś jej oparcie, jej nadzieję, jej ukochanie.
Podołała wszystkiemu. Wspaniała matka! Możesz
być z niej dumna.
Rose zadrżała niczym liście kasztanów w ciepłym
powiewie złotej jesieni.
- Dzięki, Leigh. Potrzebuję czasu, żeby wszystko
to ogarnąć i przemyśleć. Ale już teraz rozumiem
pewne fakty. To na przykład, że nigdy nie rozmawiała
ze mną o przeszłości, nawet wówczas, gdy pytałam
o ojca. I wiem, dlaczego prosiła mnie o wybaczenie,
kiedy budziła się z narkozy po operacji. Ale dlaczego,
zanim odeszła na zawsze, nie dopuściła mnie do swojej
tajemnicy?
- Prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakie
go my nie mówimy rodzicom o naszych własnych
romansach.
Rose odrzuciła do tyłu głowę.
- Przypuszczam, że masz na myśli Paula - powie
działa ostrym tonem. - Jak ty wszystko wiesz! Fak
tycznie, mama nie dowiedziała się o jego wolcie.
- Mój ty narwańcu, ja również wikłałem się w róż
ne historie z kobietami, lecz nie pisnąłem o nich
słówkiem rodzicom. To jest temat tabu pomiędzy
rodzicami a dziećmi. Co się zaś tyczy tajemnicy
Brigid, to będziemy ją znali tylko my i urzędnik
w magistracie, i nikt poza naszą trójką
Poza naszą czwórką, sprostowała w duchu Rose,
mając na myśli księdza Naylora, spowiednika matki.
Wrócili do samochodu. Serce Rose krwawiło.
Wciąż myślała o matce i jej samotności w Liverpoolu.
Czy Brigid rozważała wówczas możliwość aborcji? Na
pewno nie. A może kwestię adopcji? Być może, ale
tylko do momentu, kiedy nie urodziła córki i nie
wzięła jej w ramiona.
Brigid znała praktycznie w swym życiu tylko dwóch
mężczyzn: Jamesa Gillisa, którego pokochała krótką,
namiętną miłością, oraz Leigha McDowie'ego, którego
obdarzyła najczulszą przyjaźnią i pełnym zaufaniem.
Nadszedł dzień pogrzebu. Wśród żałobników prze
ważali koledzy i przyjaciele ze szpitala, z profesorem
Horsfieldem na czele. Rose kroczyła za trumną po
między Leighem a płaczącą ciotką. Ksiądz Naylor
wygłosił piękną pożegnalną mowę.
Na konsolację do domu zaproszeni zostali tylko
najbliżsi. Maura częstowała kanapkami, ciastem i her
batą. Pokoje tonęły w kwiatach. Na stoliku w holu
leżały dziesiątki depesz z kondolencjami.
Gdy zamknęły się drzwi za ostatnią osobą, Rose
wyszła na taras i spojrzała na czyste, błękitne niebo.
Pomyślała, że życie musi toczyć się dalej, a ją czeka
jeszcze dużo radości w towarzystwie przyjaciół
i w pracy.
Na trzeci dzień odwiozła ciotkę do Liverpoolu.
Uścisnęły się czule, a potem Rose długo odprowadza
ła wzrokiem oddalający się statek, który rozcinał fale
Morza Irlandzkiego. Tam, za tym morzem leżała jej
druga ojczyzna.
Wróciwszy do Manchesteru, Rose rzuciła się
w wir pracy. Mało jej było własnych obowiązków.
Odbierała je innym. Szczególnie pod tym względem
upodobała sobie Leigha. Tłumaczyła mu, że będzie to
z obopólną dla nich korzyścią, gdyż on znajdzie czas
na szlifowanie swojej roli, ona zaś uniknie strasz
liwych mąk bezczynności. Leigh przeżywał pewien
dramat i szukał rozwiązania. Nie miał już wątpliwo
ści, że Tanya jest w nim po uszy zakochana, i wyrzucał
sobie, że na to pozwolił, ba, że zrobił tak wiele, aby
ją w sobie rozkochać. Stało się zaś tak dlatego, że
w pięknej pielęgniarce znalazł pociechę i azyl, ucieka
jąc przed Rose, która była przeznaczona innemu,
Paulowi Sykesowi. Lecz sytuacja diametralnie się
zmieniła. Paul stracił głowę dla Caroline Trench,
zerwał zaręczyny i właściwie nie było już obiektywnej
przeszkody, aby on, Leigh, wyznał kobiecie, na której
naprawdę mu zależało, swoją gorącą miłość.
Więc dlaczego tego jeszcze nie zrobił? Zwlekał
z dwóch powodów. Nie był pewien, czy Rose od
wzajemnia jego uczucia. Mogła nadal kochać Paula.
W związku z tym możliwa była sytuacja, że gdyby
kapryśnej Caroline Paul nagle przestał się podobać
lub gdyby znalazła sobie innego mężczyznę, Rose
mogłaby go przyjąć z otwartymi ramionami i wszyst
ko wybaczyć.
Drugim powodem była Tanya. Cieszyła się wspól
nymi próbami i tym, że może tak często z nim
przebywać. Okazywała swoją radość zarówno pub
licznie, jak i prywatnie, kiedy siedzieli nad tekstem
przedstawienia w zaciszu biblioteki lub w pustym
pokoju. Leigh traktował ją z przyjaźnią i sympatią,
zapraszał od czasu do czasu na obiad czy kolację,
całował rutynowo na „dzień dobry" i „do widzenia",
lecz nie posunął się dalej ani o krok. Ona jednak
uparcie myliła świat „Śpiącej Królewny" ze światem
realnym, interpretując poufałość jako intymność, zaś
zachwyt jej urodą jako miłość i pożądanie. Leigh
wiedział, że jego moralnym obowiązkiem jest wy
prowadzenie jej z błędu, nawet za cenę chwilowego
okrucieństwa, lecz zdecydował się przełożyć roz
mowę na dzień po przedstawieniu. Po prostu obawiał
się, że kiedy Królewna się dowie, że Królewicz
wcale jej nie kocha, gotowa będzie jeszcze zrezy
gnować ze swej roli i tym samym położy całą
imprezę.
Listopad zaczął się od sensacji. Doktor Paul Sykes
oraz Caroline Trench ogłosili oficjalne zaręczyny.
Wiadomość natychmiast przedostała się do prasy
i gazety zamieściły zdjęcia narzeczeńskiej pary. Dzien
nikarze specjalizujący się w towarzyskiej plotce zaczęli
prześwietlać przeszłość Caroline i doszukali się mę-
ża-policjanta oraz dziewiętnastoletniego syna, który
mieszkał z ojcem i macochą.
- Co za idiotę robi z siebie ten biedaczyna Sykes!
- zawołał Leigh do nadchodzącej szpitalnym koryta
rzem Rose. - Chłop musiał kompletnie zbzikować.
Nie chciałbym wtrącać się w twoje prywatne sprawy,
lecz nadarza się dobra okazja, byś raz na zawsze
uwolniła się od niego, kochanie. Musisz chyba się
czuć, jakbyś dostała cios w plecy?
Rose poczuła się tyleż wzruszona, co rozbawiona
tym dowodem troski.
- Och, Leigh, wiedziałam już od dawna, że Paul
i Caroline zamierzają się pobrać. Nie spodziewałam
się tylko, że zaręczyny zostaną ogłoszone tak szybko.
Życzę im z całego serca jak najlepiej, chociaż obawiam
się, że Paul nie będzie miał łatwego życia, żeniąc się
z gwiazdą filmową.
- Szczerze mówiąc, guzik mnie to wszystko ob
chodzi - odparł Leigh głosem pełnym irytacji. - Ob
chodzisz mnie tylko ty i twoje samopoczucie. Myślisz,
że Paul wiedział o tym dziewiętnastoletnim synu?
Spojrzała na niego z jakimś smutkiem w oczach.
- Biedna Caroline! Udawało się jej zachować sek
ret przez tyle lat. I teraz nagle okazuje się, że wywloką
ci wszystko, nawet najgłębiej skrywaną intymność.
Leigh uświadomił sobie, że Rose mówiąc to myś
lała bardziej o swojej matce niż o aktorce.
Porozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Rose
pośpieszyła do swoich obowiązków. Miała dziś dyżur
w przychodni przyszpitalnej.
Leigh patrzył na jej szczupłe nogi i zaokrąglone,
lekko rozkołysane biodra. Uświadomił sobie, że wi
dok ten sprawia mu dużą przyjemność.
Rose wzięła pióro do ręki, przygotowując się do
przyjęcia ostatniej pacjentki.
-Dzień dobry, pani Bradshaw. Proszę usiąść.
Mam nadzieję, że siostra już panią zbadała? - zapy
tała z uśmiechem.
- Tak, doktor Gillis - odparła przystojna, trzydzie-
stokilkuletnia kobieta. O wieku pani Bradshaw świad
czyły ślady siwizny we włosach i delikatne zmarszczki
przy oczach, natomiast zaprzeczała mu świeżość jej
pogodnej twarzy. - Siostra zmierzyła mi ciśnienie,
postawiła na wadze, pobrała krew i płyn owodniowy.
Słowem, zrobiła wszystko, co można było zrobić.
Rose rzuciła okiem na wyniki badań. W żadnym
punkcie nie odbiegały od normy.
- Powiedzmy, że prawie wszystko - zgodziła się.
- A teraz proszę powiedzieć mi o swoich kłopotach
ze zdrowiem, kontaktach z lekarzami i tak dalej.
- Właściwie nie mam nic do powiedzenia. Jestem
zdrowa jak ryba, a to jest moja pierwsza ciąża.
- Ach, tak, rozumiem - powiedziała Rose, notując
w karcie „pierwiastka". - To miłe, że nie jest nam
odebrana radość urodzenia dziecka nawet w trochę
późniejszym wieku.
- Bardzo późnym, pani doktor. Mam trzydzieści
dziewięć lat.
Coś w głosie pani Bradshaw zaintrygowało Rose.
Spojrzała na pacjentkę uważniej.
- Pani Bradshaw, czy my już kiedyś się nie spot
kałyśmy? - zapytała, gorączkowo szukając w pamięci.
- Oczywiście, doktor Rose. '
- Proszę mi wybaczyć, ale...
- Wtedy wyglądałam całkiem inaczej. Widziała
mnie pani poplamioną krwią, w podartym ubraniu,
zapłakaną... Siedziałam i prosiłam Boga, żeby mój
mąż nie umarł.
Nagle w pamięci Rose zapaliło się światełko. Uj
rzała tamtą scenę: gabinet lekarski, Leigha, państwa
Bradshaw i dziewczynę o imieniu Peggy, ich kuzynkę.
- Ależ, oczywiście! - wykrzyknęła, wstając i ścis
kając Grace. - Mieliście państwo wypadek, a pani
mąż ma na imię Alfred. Jak on się czuje?
- Wrócił do zdrowia i odzyskał krzepę, czego
dowodem jest moja tu obecność! - odparła Grace
śmiejąc się. - Och, doktor Gillis, oczekuję dziecka! Po
tylu latach!
- Pamiętam, iż powiedziała pani wówczas, że nie
możecie mieć dzieci.
- Tak, nie mogliśmy. Straciliśmy już wszelką na
dzieję. A tu nagle nie doczekałam się dwóch kolejnych
okresów, poczułam mrowienie w piersiach i dostałam
mdłości. Nawet mi jednak przez myśl nie przeszło, że
to może być ciąża. Mój lekarz przepisał mi coś na
przeczyszczenie.
- Nie uwierzę! - zachichotała Rose.
- Jakieś przeczyszczające ziółka! Teraz mówi, że
nie chciał zbyt wcześnie wzbudzać we mnie nadziei,
lecz myślę, że po prostu się nie połapał. Potem
zaczęłam obserwować siebie, stałam się podejrzliwa.
Podejrzliwość zmieniła się w nadzieję, a nadzieja
w pewność -mówiła Grace ze łzami radości w oczach.
- Mój lekarz wysuwa przypuszczenie, że w chwili
wypadku coś mogło zostać poruszone, wstrząśnięte,
przesunięte na właściwe miejsce. Być może chodzi tu
o drożność jajowodów, być może o coś innego. Tak
czy inaczej, doktor Gillis, jestem dzisiaj najszczęśli
wszą kobietą pod słońcem.
- Cieszę się razem z panią, Grace. - Sięgnęła po
słuchawkę i wykręciła numer wewnętrzny oddziału
położniczego. - Dzwonię po doktora McDowie'ego.
Chciałabym, żeby on również się z panią zobaczył.
Po chwili wszedł Leigh. Rozpoznał Grace już
w drzwiach.
- Grace Bradshaw albo ulegam omamom! - wy
krzyknął podchodząc. - Pamiętam tamtą swoją gafę.
Pewnie nigdy nie będzie mi wybaczona. Chyba nie
przyszłaś po moją głowę, Grace?
Pani Bradshaw wybuchnęła śmiechem.
- Nie, panie doktorze. Spodziewam się dziecka.
Otworzył ramiona i serdecznie uścisnął przyszłą
matkę.
- Najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem.
Kiedy to się stało, to zstąpienie Ducha Świętego?
Grace odpowiedziała, a on zadał kolejne pytanie.
Gawędzili tak przez dobry kwadrans. Kiedy zaś pani
Bradshaw się pożegnała, Leigh zwrócił się do Rose:
-I tylko pomyśl sobie, Rose. W tamtym wypadku
zginęły trzy osoby, jeśli kilkutygodniowy płód Peggy
można określić tym mianem. Ale również tamten
wypadek przyczynił się do powstania nowego życia.
Dziwny jest ten świat.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Będziemy musieli
otoczyć ją wyjątkową opieką.
- Idę o zakład, że nasz staruch wybierze cesarskie
w trzydziestym ósmym tygodniu, aby zaoszczędzić
matce i dziecku wysiłku.
Tego wieczoru Rose poszła na mszę świętą do
szpitalnej kaplicy. Gdy odwróciła głowę, ujrzała ze
zdumieniem, że obok niej stoi Leigh. Kapłan otworzył
Pismo Święte. Rozpoczęło się czytanie Ewangelii we
dług świętego Łukasza. A kiedy padły słowa: „A oto
również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej
starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która
uchodzi za niepłodną", Rose i Leigh spojrzeli na
siebie. Dla nich te słowa miały szczególny sens.
Minęło kolejnych kilka tygodni i zaczął się okres
przedświąteczny. W czwartek, na parę dni przed Bożym
Narodzeniem, miało się odbyć pierwsze z dwóch
przedstawień „Śpiącej Królewny". Rose nie miała
ochoty na oglądanie romantycznych scen z udziałem
Tanyi i Leigha. Spędziła ten wieczór u swojego sąsiada,
starego i samotnego człowieka. Gdy następnego dnia
zjawiła się w pracy, cały szpital rozbrzmiewał komenta
rzami na temat wielkiego sukcesu.
- Popisali się na medal - powiedział David Rowan.
- A jeśli chodzi o Leigha, to bez wątpienia powinien
zostać zawodowym piosenkarzem. Ma taki...
Przerwał na widok Leigha i Tanyi, którzy, uśmie
chnięci, weszli do pokoju.
- Nie było cię wczoraj, Rose! - zauważył od
razu Leigh.
- Przepraszam, miałam umówioną wizytę. David
właśnie pochwalił was przede mną.
- Ale dzisiaj przyjdziesz? - nacierał Leigh, prze
szywając ją badawczym wzrokiem.
- Postaram się, ale, jak wiesz, mam dyżur. Nie
dziw się więc, jeśli nie będę mogła.
Wiedziała, że mówi jak ostatni tchórz.
- To postaraj się móc. Zależy mi na tym.
- Nie ma sprawy - odezwał się David Rowan.
- Ja już widziałem przedstawienie, więc przyjdę i za
stąpię Rose.
- Dzięki, ale trudno mi cokolwiek obiecywać. Za
powiada się bardzo pracowity wieczór.
Powiedziawszy to, Rose opuściła pokój. Leigh
dogonił ją na korytarzu w pobliżu porodówki.
- Rose, poczekaj! Chcę, żebyś była. Mam specjalny
powód, żeby cię o to prosić. Przyjmij propozycję
Rowana i zajmij miejsce w pierwszym rzędzie.
Nerwy Rose, już i tak napięte do ostatnich granic,
nagle odmówiły jej posłuszeństwa.
- Na miłość Boską, Leigh, czego ci się zachcie
wa? Uważasz, że umieram z ochoty, żeby gapić
się na twoje romansowe podrygiwania czy też słu
chać twoich miłosnych zawodzeń? Zostaw mnie!
Idź sobie do diabła! Wracaj do swojej Śpiącej Kró
lewny, która właśnie się obudziła i czeka na dalsze
pocałunki!
Głos Rose załamał się. Odwróciła się i pobiegła
schodami na górę.
- No, moja maleńka - mruknął do siebie Leigh.
- Zastosujemy w takim razie wobec ciebie specjalne
środki.
Rzeczywiście zdarzyło się, że oddział tętnił tego
wieczoru wytężoną pracą. Rose i David nie mieli
chwili wytchnienia. Kiedy zaś Rose wpadła na kory
tarzu na Rogera Maynarda, który niósł jakieś zwoje
przewodów, potraktowała go tylko krótkim skinie
niem głowy i pospieszyła dalej. Wiedziała, że po
przedstawieniu część zespołu wraz z częścią widowni
wróci na oddział i podejrzewała, że będzie to czas
robienia okolicznościowych zdjęć. Sama postanowiła
skryć się w jakimś kąciku.
Kończyła właśnie operację kleszczową, kiedy
w głośnikach radiowych na piętrze rozległy się szmery
i trzaski. Normalnie głośniki były wyłączone, zaś
program radiowy odbierały pacjentki dzięki słuchaw-
kom zainstalowanym przy łóżkach. Teraz ktoś zrobił
z nich użytek, a tym kimś, wszystko na to wskazywa
ło, był Roger Maynard.
Nagle Rose usłyszała czysty i dźwięczny tenor
Leigha. Śpiewał finałową piosenkę przedstawienia.
Niesione melodią słowa rozbrzmiewały we wszystkich
pomieszczeniach oddziału.
- Czyż to nie cudowne? - szepnęła Laurie Moffatt,
która asystowała Rose przy operacji.
Na szczęście zabieg zakończył się pełnym sukcesem
i Rose mogła schować się w gabinecie lekarskim, gdzie
zasiadła do pisania raportu.
W pewnym momencie Leigh przestał śpiewać. Za
czął mówić:
- A teraz, przyjaciele, zaśpiewam inną piosenkę
o miłości. Dedykuję ją wyjątkowej lekarce i wyjąt
kowej osobie. Mam nadzieję, że słyszysz mnie, Rose.
Jeżeli nie, to ci, którzy mnie słyszą, powtórzą ci moje
przesłanie. Więc zwracam się ku tobie z głębi mojego
serca, a słowa szkockiego poety-pieśniarza, Roberta
Burnsa, niechaj mówią za mnie.
Wydobył z gitary kilka swobodnych akordów,
a z jego ust popłynęły słowa pięknej, słodkiej pieśni
miłosnej. Emanowały taką tęsknotą i żarem, iż słu
chającym zdawało się, że przenoszą się w jakiś inny
wymiar, gdzie miłość ma za oprawę góry, doliny,
wrzosowiska i granatowe jeziora.
Ma miłość jest jak róży krew,
Krew róży w czerwca świt.
Rose stała na środku pokoju, oszołomiona, zdu
miona, zachwycona. Wszystko to graniczyło z cudem.
Czuła się jak w objęciach magii.
Wpadła Laurie Moffatt i niemal siłą wyciągnęła ją
na korytarz.
Otoczyły ją roześmiane twarze, posypały się gratu-
lacje, pocałunki, miłe docinki.
Na końcu korytarza pojawiła się Śpiąca Królewna.
Trzymając jedną ręką dół swej przepysznej sukni,
zmierzała prosto w kierunku Rose. Jej oczy płonęły,
usta miała zaciśnięte.
- Wydaje się, że podbiła pani wszystkich, doktor
Gillis - powiedziała z godnością. - Życzę wam obojgu
wiele szczęścia.
- Dziękuję Tanya. Wyglądasz bajkowo...
Przerwała, gdyż piękna dziewczyna znikała już za
drzwiami prowadzącymi na blok matek. Powitały ją
tam burzliwe oklaski i okrzyki entuzjazmu.
Tymczasem pieśń cichła w końcowej obietnicy:
Więc czym rozłąka? - Zdrowa bądź!
Do ciebie wrócę tu,
Choć mil tysiące miałbym brnąć
Bez sił, bez tchu, bez snu.*
Rose w końcu uświadomiła sobie, że kocha Leigha
i że on za chwilę się tu pojawi. Wybiegła mu na
spotkanie.
Wpadli na siebie na podeście schodów. Książę
odrzucił swój elżbietański kapelusz z piórem i ot
worzył ramiona, zamykając ją w uścisku.
- Czy wysłuchałaś mojej piosenki? Czy uwierzyłaś
każdemu jej słowu? - zapytał.
-Tak, tak, tak... Więc naprawdę kochasz mnie,
Leigh, naprawdę?
Jego długi, namiętny pocałunek nie pozostawiał tu
żadnych wątpliwości. On sam też zyskał pewność, że
kocha z wzajemnością.
* Tłum. Zofia Kierszys
Rose odchyliła głowę.
- Muszę wracać na oddział, mój książę.
- Rozumiem. Zresztą ja również muszę pokazać się
mym wielbicielkom w połogu. Ale posłuchaj, Rose.
Chcę ożenić się z tobą, i to możliwie jak najszybciej.
W związku z tym pragnąłbym przedstawić cię moim
rodzicom. Mieszkają w Carlisle, sto pięćdziesiąt kilo
metrów od Manchesteru. Zadzwonię do nich i po
wiem, że przyjedziemy w niedzielę.
- W niedzielę? Ale to już pojutrze! - wykrzyknęła
z przerażeniem.
- Nie obawiaj się, kochanie. Zawrócisz im w głowie
równie szybko, jak zrobiłaś to z moim bratem,
Andrew.
Chciała protestować, lecz zapobiegł temu poca
łunkiem.
Rodzice Leigha powitali Rose, nie szczędząc wyra
zów radości i sympatii. Pan McDowie, prawnik,
powiedział jej, że perspektywa ustatkowania się syna
to dla nich najwspanialszy bożonarodzeniowy pre
zent, natomiast pani McDowie była po prostu za
chwycona Rose. Co zaś się tyczy Andrew, to uścisnął
ją niczym starą przyjaciółkę.
Stół uginał się od różnych smakowitości, a wśród
nich znalazł się również świąteczny pudding.
- Nie będzie was na Boże Narodzenie, więc po-
świętujemy sobie dzisiaj - powiedziała matka Leigha.
Ciepło przyjęcia, serdeczna atmosfera, to wszystko
ujęło Rose i wzruszyło, niemniej, nie mogąc pozbyć
się skrępowania, jadła tyle co ptaszek.
Ślub miał się odbyć w połowie stycznia, to znaczy
tuż po zakończeniu obu okresów stażowych. Z uwagi
na żałobę Rose oraz fakt, że ona i Leigh należeli do
odrębnych kościołów, zdecydowali się na cichą uro
czystość w szpitalnej kaplicy. Leigh planował podjąć
prywatną praktykę w Chorlton i namawiał Rose do
tego samego.
- Ależ mając dwóch doktorów McDowie, ludzie
będą was mylić i na przykład ktoś zapisze się na wizytę
do doktora McDowie'ego, licząc na przyjęcie przez
doktor McDowie - zażartował ojciec.
- Ja tam już wiem, u kogo z tej dwójki chciałbym
się leczyć - zauważył Andrew, łypiąc na Rose i zmu
szając ją do uśmiechu. - Czy jesteś pewna, Rose, że
wybrałaś właściwego faceta? Był coś bardzo powolny
w zalotach, jeżeli przyjąć, że wówczas w teatrze już
szalał za tobą.
- Raczej trudno to przyjąć - odparła Rose. - Po
szliśmy na „Burzę" całkiem przypadkowo. Leigh
dostał bilety od wdzięcznego męża pacjentki, a ja
byłam akurat pod ręką.
Andrew wybuchnął śmiechem.
-Doprawdy? Jeżeli uwierzyłaś w to, Rose, to
uwierzysz we wszystko. Założę się, że kupił je z myślą
o tobie.
Rose spojrzała na Leigha. Z jego twarzy wyczytała
przyznanie się do winy i zaczerwieniła się. Rzecz
jasna, nie wiedziała, że tym rumieńcem ostatecznie
podbiła serca swych przyszłych teściów.
Zmierzchało się, kiedy wyruszyli w drogę powrotną
do Manchesteru. Rose siedziała obok narzeczonego.
Czuła, że spisała się nie najgorzej. Jeśli państwo
McDowie zaakceptowali ją, to niebawem znajdzie
w nich ojca i matkę.
Leigh wyczuł jej pogodny nastrój, jakże różny od
nerwowego napięcia, w jakim jechała w tamtą stro
nę, i zdjąwszy rękę z kierownicy pogładził ją po
włosach.
- Oczarowałaś ich, kochanie. Jestem z ciebie
dumny.
- Myślę, że byli trochę zaskoczeni tak bliską datą
ślubu. Zastanawiam się, czy czasami nie podejrzewa
ją... hmm... obiektywnych przyczyn.
- To ja subiektywnie śpieszę się do tych obiektyw
nych przyczyn - zapewnił ją z uśmiechem.
Przytuliła się do niego i pozwoliła oddać się marze
niom. Wkrótce zapadła w sen. Obudziła się, kiedy już
byli przed jej domem. Na niebie świecił księżyc, zaś
uliczkę oświetlały latarnie.
- Ależ szybko dojechaliśmy! - wykrzyknęła odpina
jąc pasy.
Leigh się nie poruszył. Spojrzała na niego pytająco.
- Oczywiście wejdziesz, Leigh?
- A czy jestem zaproszony?
Wiedziała, co ma na myśli. Wybór należał do niej.
Nie wahała się ani sekundy.
- To jest twój dom i ja jestem twoja - powiedziała
z wielką prostotą.
Kiedy weszli do środka, Rose od razu nastawiła
wodę.
- Poczekaj w saloniku, Leigh. Kawa będzie za chwilę.
Wyjmując filiżanki z kredensu, usłyszała wiosenne
allegro z „Czterech pór roku" Vivaldiego. Uśmiechnęła
się. Leigh puścił jej ulubiony utwór.
- A może coś zjesz? Jakąś kanapkę lub jajko?
- zapytała, wchodząc do saloniku z kawą.
- Rose.
Padło tylko jedno słowo, a zadrżała na całym ciele.
Objął ją i zaczął całować. Zarzuciła mu ręce na szyję.
Wydała ciche westchnienie, gdy poczuła, że zwalnia
haftki jej biustonosza. Po chwili znaleźli się na dywa
nie, wśród rozrzuconych i przemieszanych ze sobą
części garderoby. Z długimi, potarganymi włosami
Leigh sprawiał wrażenie dwudziestoletniego chłopca.
W jakimś sensie młodzieńcza była również muzyka,
która płynęła z magnetofonu.
Zaczęli siebie dotykać, odkrywać własną nagość.
W nowym wymiarze fizycznej miłości pojawiły się też
nowe uczucia i stany: fascynacji, upojenia, bezwsty
du... Osiągnęli szczyt tak szybko, jakby ona była jego
pierwszą kobietą, on zaś jej pierwszym mężczyzną.
Ich ciała stopniowo uspokajały się w przy largo
i allegro „Zimy".
-Musimy przyśpieszyć nasz ślub - odezwał się
w pewnym momencie Leigh. - Chciałbym robić to
z tobą legalnie, najdroższa.
Ślub odbył się w słoneczne, mroźne południe No
wego Roku, w kaplicy szpitala. Rose, ubraną w jas
noszary wełniany kostium i popielaty aksamitny ka
pelusz z dużą czerwoną różą, powiódł do ołtarza
Derek Horsfield. Pachniało świerkiem, ostrokrzewem
i geranium. Płomienie świec drżały, a dookoła roz
brzmiewała muzyka organowa Haendla. Koledzy,
przyjaciele i znajomi pary młodej wypełniali kaplicę
po brzegi. W pierwszym rzędzie siedziała najbliższa
rodzina Leigha oraz Maura Carlinnagh, która przy
była na ślub siostrzenicy aż z Irlandii. Maura myślała
o swojej zmarłej siostrze i o tym, że prośby i pragnie
nia Brigid zostały spełnione. Rose wychodziła za mąż
za „długowłosego doktora", człowieka, którego
w głębi swojego serca wybrała dla niej matka.
David Rowan i jego żona Eve byli w szczególnie
radosnym nastroju. Eve po poronieniu spowodowa
nym wypadkiem ponownie zaszła w ciążę i do roz
wiązania pozostało jej już tylko siedem miesięcy.
Philip i Annette Cranstone siedzieli obok Paula
Sykesa, który przyszedł sam, gdyż jego narzeczona
miała dziś próbne zdjęcia do nowego serialu tele
wizyjnego.
Pielęgniarki stawiły się niemal w komplecie, ciesząc
się szczęściem ich ukochanej pani doktor, i nawet nie
zawiodła Tanya Dickenson, dziewczyna tyleż piękna,
co dzielna i wielkoduszna.
Ale największą niespodziankę sprawiły byłe pac
jentki. Dorothy Beddows przyszła z Philippą i jej
śliczną Bellą. Pani Mowbray z dumą trzymała na
rękach swego sześciomiesięcznego synka. Tuż obok
uspokajała swoją córeczkę pani Lambert. Hałasował
też Donovan, synek Trish Pendle. Zaś w ostatnim
rzędzie, pogodna i zasłuchana w siebie, siedziała
Grace Bradshaw w towarzystwie męża.
Lecz Rose, świadoma obecności ich wszystkich
i czując to ciepło, jakie wytwarzali swymi najlepszymi
o niej myślami, patrzyła tylko w jednym kierunku, na
jednego człowieka, który czekał na nią w towarzy
stwie księdza Naylora.
Derek Horsfield, przyprowadziwszy pannę młodą
do ołtarza, z lekkim ukłonem wycofał się i dłoń Rose
znalazła się w dłoni Leigha McDowie'ego. Unieśli
głowy i spojrzeli na kapłana. Ten przyjął od nich
przysięgę, pobłogosławił i ogłosił ich mężem i żoną.
Stali oto, młodzi i rozkochani w sobie, na progu
Nowego Roku i nowego życia. Przed Leighem ot
wierał się kolejny rozdział jego kariery zawodowej.
Rose patrzyła na swoją bardziej sceptycznym okiem.
Będąc kobietą, wiedziała, że wkrótce zmieni swe
obowiązki wobec matek na obowiązki matki.
Na razie jednak była świeżo poślubioną oblubieni
cą. Wszyscy zgodnie orzekli, że tak promiennej i uro
czej jeszcze jej nie widzieli.