MARGARET HOLT
PIEŚŃ DLA DOKTOR ROSE
Tytuł oryginału:
A Song for Dr Rose
Harlequin Medical Romans tom 4(1'94)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od tygodnia wyż, zaś Beltonshaw,
jedno z przedmieść Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu i dusić w nagrzanym,
nieruchomym powietrzu. Toteż wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były na
oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić, okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku
na tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która zmierzała energicznym krokiem w
stronę lekarskiej stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się; niejedna też dłoń
podniosła się w geście pozdrowienia.
Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości swoich pacjentek. Miała
dwadzieścia sześć lat, śniadą cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny węzeł z tyłu
głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przodu, ukazując letnią, zwiewną sukienkę.
Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się z lunchem od bufetu i przebiegła
wzrokiem po stolikach.
- Tutaj, Rose! -
zawołał Paul Sykes, chirurg.
Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego.
Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy z oddziału każdego niemal dnia
spodziewali się wieści o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że Rose i Paul
zdecydowali się czekać z małżeństwem jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul
dysponował przyczepą campingową nad jednym z pobliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą
w niej wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie ma w rozkładzie zajęć dyżuru.
Dwa dni z dala od duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietnicą, niemniej Rose
dręczyła się myślą o ewentualnej reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka
wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa kolegów i koleżanek.
Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiornika, znajdującego się w górnej
kieszeni fartucha, dole
ciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można go było
lekceważyć. Rose poderwała się od stolika i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie
wiedziała jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka, patologia ciąży,
ginekologia, obserwacja, oddział nagłych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł to
być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant na oddziale położniczym i ordynator
oddziału ginekologii, z którym miała dziś umówione spotkanie w sprawie ewentualnego
przedłużenia stażu. Będąc osobą niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem.
Uzyskała połączenie.
-
Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak najszybciej do salki telewizyjnej na
oddziale położniczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak padaczki.
Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniarkę głosem, który nie pozostawiał
żadnych wątpliwości, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki.
Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała Paulowi do zrozumienia, że musi
pędzić, po czym pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do salki, zdążyła tylko
pomyśleć, że ona i Paul podjęli właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na stażu
małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem.
Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią Jane Mowbray klęczały już siostra
Tanya Dickenson i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka wystarczył, by
stwierdzić, że był to jeden z najcięższych przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie
zapowiedzia
nej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły upływ moczu, szczękościsk i
silne drgawki. Pani Mowbray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed atakami
chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie niektórych z nich, a zmieniając parametry
równowagi hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki zaczęły pojawiać się niemal
codziennie. Stanowiło to poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dziecka, które
miało się narodzić dopiero za sześć tygodni.
-
Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klękając obok pielęgniarek.
-
Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya Dickenson. - Spadła z krzesła
podczas oglądania telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast zostały odesłane do sal.
Niektóre z nich przeżyły prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczukową płytkę, a
pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to w zasadzie wszystko.
-
Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby język nie tamował przepływu
powietrza.
Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie ręki do jamy ustnej.
-
Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła Laurie Moffatt.
W tym samym momencie chora, sina na twarzy i zmieniona nie do poznania, kłapnęła
zębami z całą siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose w ostatnim ułamku sekundy
zdążyła uciec z palcami.
Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki. Do salki wpadł doktor Leigh
McDowie, internista. Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie sprawiały może
najlepszego wrażenia, lecz Rose odetchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora
McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych pacjentek z zadawnionymi zespołami
chorobowymi, takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka.
-
Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziewczęta. Nie klęczcie jak nad trumną.
Skocz, Laurie, i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij komuś, lecz tak, aby
naprawdę usłyszał, że chcę mieć tu butlę z tlenem.
Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła ze szczypcami, konwulsje zaczęły
ustępować. Ciało chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mowbray próbuje z
powodzeniem sama oddychać. Mimo to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy plastikową
maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli.
Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg ustąpiła miejsca zdrowej różowości.
Młoda kobieta otworzyła oczy.
-
Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, kochanie. A teraz położymy cię na takim
specjalnym wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego łóżka. Zasłużyłaś sobie na
długi, spokojny sen - powiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcowskim, po czym
dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek: - Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój-
dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem za drzwiami, ma jej towarzyszyć
butla. Jej dziecko potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama.
Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze, i wspólnymi siłami ułożyli na nich
chorą. Nie odezwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmiechała półprzytomnym
uśmiechem człowieka wyrwanego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się bolesne
oszołomienie.
Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim łóżku, doktor polecił jednej z
praktykantek ze szkoły położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego przebudzenia.
Następnie dał siostrze Dickenson instrukcję, aby codziennie aplikowała chorej
stumiligramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo do czterystu jednostek. Co zaś
się tyczy fenobarbitalu, to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed zaśnięciem.
-
A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę herbaty?
Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała odpowiednie zarządzenia salowej.
Przeszli do pokoju lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku w swobodnej pozie męża
i ojca, który wróc
ił do domu po ciężkiej, całodniowej pracy.
-
No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch podzielał mój pogląd, że w tym
przypadku im wcześniej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze.
-
Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya, wysoka i smukła dziewczyna o
wyjątkowo jasnych włosach.
Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie taksowały lekarza o tak zwodniczym
sposobie bycia. Za
wsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przejmował, a w dodatku
nosił włosy niczym najprawdziwszy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem jego
kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt;
wesołej i pogodnej blondynki.
Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi o pacjentkach, i studiowała kartę
chorobową Jane Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDowie'ego. To prawda, że
kwadrans temu wspaniale zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora Horsfielda
„staruchem”, co nie brzmiało najgrzeczniej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty.
Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic do zrobienia? A wreszcie te jego
komicznie długie włosy, tak mało pasujące do lekarza, który przekroczył trzydziestkę. Do
każdego lekarza.
Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił się ku niej na krześle z czarującym
uśmiechem.
-
A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne dzieciątko pani Mowbray nie jest
zachwycone, że jego matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem.
-
Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozważał możliwość wcześniejszego
rozwiązania - odparła, nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery tygodnie to jednak
ciągle trochę za mało, tym bardziej Że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże.
-
Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego matka będzie każdego dnia krzesała te
swoje epilep
tyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej większą ilością
narkotyków, bo może odbić się to na jej chłopaku... czy dziewczynce.
-
Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powiedziała Tanya. - Poza tym Jane żyje w
ciągłym stresie i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku. Pamiętajmy też o innych
ciężarnych, u których jej napady wywołują irracjonalny strach.
Rose zesztywniała.
-
Jestem przekonana, że podejmując decyzję profesor Horsfield weźmie pod uwagę
wszystkie oko
liczności.
-
Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie? -- zapytał Leigh, dolewając sobie
herbaty. - Jestem jak najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu czcigodnemu
profesorowi. Zresztą stawiam sto przeciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed
Upływem trzydziestego szóstego tygodnia.
Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała.
-
Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca nad krainą wiecznych śniegów i
lodów. I jakiż to cud sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi wspaniałymi
niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir-
landczyk?
-
Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare - krótko wyjaśniła Rose,
dostrzegając zniecierpliwienie malujące się na twarzach sióstr położnych.
- Wiedz
iałem! Już dawno rozpoznałem w tobie celtycką duszę, wrażliwość i
wyobraźnię. Ten szczęściarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od internistów?
Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej rozmowy. Kiedy zaś Leigh
McDowie zaintonował starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to czas na
wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła z pokoju.
Ma miłość jest jak róży krew.
Krew róży w czerwca świt.
Ma miłość jest jak rzewny śpiew,
Melodii cudnej rytm.
Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni
zapadały w jej duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy.
W piękności twojej strojna blask,
Jak w lunę jasnych zórz,
Ma miłość przetrwa świat i czas,
Gdy dna już wyschną mórz.
-
Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem w oczach i z błogim uśmiechem na
twarzy pani Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał.
Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła ją Trish, nastolatka, której chłopak
umiał śpiewać jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodatku zachrypniętym
głosem.
-
Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor.
-
Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje dziecko.
To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po imieniu, było miłe, ale trochę
zaskakujące. Do tej pory traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością, niczym kapitan
statku członka swojej załogi. Być może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby poczuła
się swobodniej. Zapewne też z tego powodu poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym
fotelu przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego biurka. Z okna rozciągał się widok
na miasto. Dachy domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się upał. Ciemniejsza
zieleń drzew świadczyła o tym, że skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato.
-
Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć, profesorze -
zaczęła Rose, w pełni świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad okularów nie
wyrażało bynajmniej trudnego charakter tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często
bezwzględnego traktowania swoich podwładnych.
-
Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją pracę w charakterze starzystki przez
ostatnie pół roku oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyniłaś i umiejętności,
jakie pokazałaś. Pora już na objęcie samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować będę
wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić
swoje doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracuje się w Londynie, Edynburgu
czy Birmingham. Oczy
wiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referenq'e.
-
Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam szczególny powód, by starać się o
pozostanie w Beltonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - powiedziała Rose trochę
niepewnym głosem. Ordynator ściągnął brwi.
- Och, wy kobiety! Ludzie obwinia
ją mnie o męski szowinizm, lecz nie jest moją
winą, że tak mało kobiet robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnujecie szanse.
Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma
rodzinę, to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze. Zawsze wyznawałem ten
pogląd i teraz go tylko po raz kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było dla
nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macierzyństwa profesor stawia ponad
wszystkimi innymi. - Ale ty j
esteś młoda, inteligentna i wolna, Rose. Zanim nałożysz na
siebie pęta żony i matki, powinnaś iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów w
rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na grządce, zanim któryś z nich łaskawie
cię zerwie. Wykaż energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze pastwiska, gdzie bujna
trawa i nie ma ogrodzeń.
Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec. Bezceremonialna uwaga o Paulu
całkiem wyprowadziła ją z równowagi.
-
To nie ze względu na doktora Sykesa, sir, proszę o możliwość pozostania w
Beltonshaw -
powiedziała z zakłopotaną miną. - I nawet nie dlatego, że pracę tutaj uważam za
coś niezmiernie cennego. Jest inny powód.
-Tak?
-
Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest wdową i mieszka w tej dzielnicy.
Pr
acując tutaj mogę zawsze mieć ją na oku.
- Mów dalej -
zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz się o swoją matkę?
-
Podejrzewam, że to pana działka, profesorze. W końcu udało mi się ją zmusić, by
dała się zbadać naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma zadawnione mięśniaki
macicy, z typowymi zresztą objawami, jak na przykład obfite okresowe krwawienia.
Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie lekarzem! -
wybuchnął ordynator. -
Pozwalasz od lat cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszystkiemu zwykła wizyta
w naszej poradni. Doprawdy, trudno w to uwierzyć, Rose.
Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę oczy.
-
To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła się na irlandzkiej prowincji i
otrzymała bardzo staroświeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie rozmawiałyśmy
o intymnych sprawach. Nigdy też nie zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była
szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa
wizyta u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki macicy.
- Ile lat ma twoja matka?
-
Pięćdziesiąt pięć, sir.
-
I przeszła już klimakterium?
-
Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani jednym słowem.
-
A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie,
za kwadrans dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni.
-
To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale...
-
Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania o ósmej czterdzieści pięć. Czy
wszystko jasne?
-
Tak, sir. Dziękuję.
A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy Rose napełniły się łzami.
-
Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej, niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć
prawdzie w oczy, jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich. W tym wypadku
ostrość i przenikliwość naszego spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości, nadziei,
lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była.
-
Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze. Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc,
będzie to dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej pracy. Prosisz mnie o
przedłużenie umowy, ja zaś daję ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku. Wiem,
że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie - zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie
wiadomo który pomy
ślała, że starość może być równoznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna
rzecz, którą należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz teraz na stanowisko starszej
stażystki i w rezultacie zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a doktorem McDowie'em,
któ
ry odtąd będzie ci podlegał.
- Doktor McDowie! -
wykrzyknęła Rose ze zdumieniem. - Ależ jakim sposobem?
Przecież on jest internistą.
-
W pewnym sensie był nim - sprostował ordynator. - Zdecydował się bowiem
poszerzyć swoją wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półroczny staż na obu
oddziałach, ginekologicznym i położniczym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym
jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku. Ale to tylko tak na marginesie. Poza
tym muszę przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej wiedzy mogę się mniej obawiać
o nasze cukrzyczki, astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach mowa, to w
poniedziałek biorę na stół panią Mowbray.
-
Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zainteresowaniem.
- Tak. To jedna
z tych trudnych decyzji, gdy wybieramy pomiędzy większym a
mniejszym złem.
Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej w łonie matki, czy też w
inkubatorze? Tutaj przewa
żają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś tego samego
zdania, Rose?
P
rzypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego i mimowolnie się uśmiechnęła.
-Tak, sir -
odparła. - Zgadzam się z panem całkowicie.
Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej wyciągnął.
- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro rano w poradni. Pani Gillis, mam
nadzieję, nie zawiedzie.
Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby przed opuszczeniem szpitala napić
się jeszcze herbaty, było tam pusto.
-To pani nie
słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się okropny wypadek - poinformowała
ją bufetowa.
-
Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie kilkanaście samochodów. Wszyscy
nasi lekarze pobie
gli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą.
- To straszne! -
wyszeptała Rose.
Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali operacyjnej, asystując doktorowi
Rowanowi w szere
gu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków czy cysty.
-
Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam - kontynuowała dziewczyna. -
Caroline Trench wra
cała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć do filmu i wpadli
pod jedną z tych ogromnych ciężarówek.
- Caroline Trench?! -
wykrzyknęła Rose. Aktorka ta zagrała w kilku popularnych
serialach i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom telewidzów.
-
Szofer zginął na miejscu, a Caroline i jej przyjaciel zostali mocno poturbowani. Jest
mnóstwo ran
nych. Przed pawilonem chirurgii aż roi się od ambulansów i wozów policyjnych.
-
Mój Boże! Już tam biegnę. Być może przydam się do czegoś.
-
Na pewno bardziej przyda się pani doktor niż ja - rezolutnie skomentowała
dziewczyn
a, po czym wstrząsnęła się na myśl o kałużach krwi i połamanych kończynach. -
Ale proszę najpierw wypić herbatę. Doda pani sił.
Rose miała nadzieję na spokojny wieczór i otwartą, taktowną rozmowę z matką.
Wiedziała jednak, że gdyby nie pospieszyła z pomocą ofiarom samochodowej kraksy,
postąpiłaby wbrew etyce lekarskiej. Wypiwszy więc na stojąco pół filiżanki herbaty, po-
prawiła grzebyk we włosach i pobiegła na oddział nagłych wypadków.
Zobaczyła tam coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie widziała. Hol oraz izba przyjęć
zapchane były noszami, na których leżeli ranni. Powietrze wypełniały płacze, jęki i skargi,
pełne bólu i strachu. Nad nieszczęsnymi pochylał się ojciec Naylor, kapelan szpitalny,
pocieszając, głaszcząc po twarzach i dłoniach, wspierając słowem Bożym. Lekarze i
pielęgniarki uwijali się jak w ukropie. Musieli oddzielić lżej rannych od tych z cięższymi
obrażeniami, którzy po prześwietleniu kierowani byli do sal operacyjnych. Udzielali
pierwszej pomocy, przetaczali krew, dawali zastrzyki przeciwbólowe. Ostry zapach potu,
krwi i wymiocin atakował nozdrza. Rose była wstrząśnięta.
-
Gdzie mogę znaleźć doktora Sykesa? - zapytała śpieszącą z kroplówką pielęgniarkę.
- W „trójce” -
odparła dziewczyna, po czym wręczyła Rose woreczek z płynną
glukozą i solą fizjologiczną. - Skoro pani tam idzie, to proszę mu to zanieść.
Kiedy Rose weszła do „trójki”, zobaczyła leżącą na kozetce kobietę. Była
nieprzytomna i śmiertelnie blada. Miała na sobie porwane ubranie, zaś jej włosy poplamione
były krwią. Pomimo iż znajdowała się w tak żałosnym stanie, nietrudno było rozpoznać w
niej Caroline Trench. Paul Sykes, odchylając jej powiekę, badał właśnie oftalmoskopem dno
oka.
-
Cześć, Rose. Dobrze, że jesteś. Siostra dała jej zastrzyk przeciwtężcowy, ale bardzo
się spieszyła do innych chorych. Czy mogłabyś podłączyć ją do kroplówki?
Rose ucisnęła ramię aktorki i wprowadziła igłę. Zbielałe wargi poruszyły się i
wydobył się z nich cichy jęk.
-
Caroline, Caroline, czy słyszysz mnie? - zapytał Paul, nachylając się do jej ucha.
Ranna kobieta ponownie jęknęła i powoli kiwnęła głową. Paul ujął ją za rękę.
-
Nie martw się, Caroline - powiedział uspokajająco. - Zaopiekujemy się tobą i
niebawem wrócisz do zdrowia. Zaufaj nam, Caroline.
Wyprostował się i spojrzał na Rose z wyrazem ulgi na twarzy.
-
Odzyskuje przytomność - szepnął. - Nie sądzę, aby obrażenia głowy, jakie odniosła,
były bardzo poważne. Pęknięcie czaszki, ale obędzie się chyba nawet bez krwiaka mózgu.
Poza tym liczne otarcia i przecięcia skóry.
- A co z jej przyjacielem? -
zapytała Rose. Paul w milczeniu pokręcił głową.
Rose przebiegł zimny dreszcz. A zatem śmierć zbierała coraz większe żniwo. Był jakiś
zdumiewający kontrast pomiędzy ruchliwością autostrady, tego pasma energii, pędu i życia, a
nieruchomością i ciszą śmierci.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama pielęgniarka, która dała Rose kroplówkę.
-
Doktor Gillis, czy mogłaby pani przejść do Jedynki” i pomóc doktorowi
McDowie'emu?
- A czy nie widzi siostra -
warknął gniewnie Paul - że mamy tu ranną, która nie
odzyskała jeszcze przytomności?
-
Widzę, tylko że doktor McDowie ma trzech pacjentów: małżeństwo i młodą
dziewczynę, a na dokładkę jest sam - odparła zdecydowanym tonem pielęgniarka.
-
W porządku, siostro, już idę - powiedziała Rose.
-
Kroplówka jest już podłączona, proszę tylko przymocować plastrem igłę.
Zastała doktora McDowie'ego z nożyczkami w ręku. Właśnie rozcinał nogawkę
spodni leżącego na kozetce mężczyzny. Obok siedziała żona pacjenta i zapłakanymi oczami
wpatrywała się w jęczącego małżonka. Miał brudną twarz, a na prawej skroni opatrunek z
gazy przyklejony plastrem. Na drugiej kozetce wiła się z bólu osiemnastoletnia może
dziewczyna. Jej jęki brzmiały szczególnie przejmująco. Rose musiała powtórzyć sobie dwa
razy, że jest lekarzem, aby choć do pewnego stopnia zapanować nad emocjami.
-
Jestem, doktorze McDowie. Co mam robić? Spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką
pogodną beztroską, jakby witał ją na progu swojego domu.
-
Cześć, Rose. Zjawiasz się niczym dobra wróżka. Poznaj państwa Bradshawów,
Alfreda i Grace. Do
stało im się co nieco na autostradzie pod Manchesterem, zaś Alfred stracił
sporą butlę krwi. Będzie więc zaraz małe pompowanko, tylko muszę doprowadzić go do
porządku.
-
A co z tą młodą dziewczyną? - zapytała Rose.
- Racja, to jest Pe
ggy, córka państwa Brand-shawów, która jechała razem z nimi.
-
Peggy nie jest naszą córką, doktorze - sprostowała Grace Bradshaw - tylko bratanicą
mojego męża.
-
Przepraszam za pomyłkę. Tak czy inaczej, zajmij się tą krzykliwą młodą damą,
Rose. Doznała albo jakichś wewnętrznych obrażeń, albo jest to atak histerii spowodowany
szokiem powypadkowym. Skłaniałbym się ku drugiej hipotezie.
-
Peggy niewątpliwie odczuwa ból - stwierdziła Rose, biorąc dziewczynę za rękę i
badając jej puls.
-
Być może ból spowodowany ukąszeniem szerszenia. Bo ciśnienie ma normalne, a do
pulsu, jak już zapewne zdążyłaś sprawdzić, też nie można się przyczepić. Poza tym nie
odpowiedziała jeszcze ani na jedno pytanie. Więc spróbuj ją uspokoić, a wszyscy będziemy ci
wdzięczni. Choć, szczerze mówiąc, nie miałem dotąd czasu, by zbadać ją dokładniej.
Po tych słowach doktor McDowie wrócił do swoich obowiązków przy panu
Bradshawie, Rose zaś skupiła się na swojej pacjentce.
-
Uspokój się, Peggy. Przestań jęczeć i powiedz mi, gdzie cię boli.
Jedyną odpowiedzią był bolesny grymas i rozpaczliwy jęk.
Rose stała przyglądając się Peggy i nagle doznała olśnienia. Kiedy rozchyliła jej nogi i
zobaczyła zakrwawione uda, widok ten nie zaskoczył jej.
-
Czy wiedziałaś, że jesteś w ciąży, Peggy? - szepnęła do ucha dziewczyny,
jednocześnie pewnymi ruchami zsuwając z niej figi.
Peggy na chwilę przestała jęczeć.
-
Nie byłam pewna - odparła żałosnym głosem. - Nikomu o tym nie mówiłam. Wuj i
ciocia nie wiedzą. Och, pomóż mi, pomóżcie mi, ratunku...
- Ni
e krzycz, Peggy, tylko mocno chwyć mnie za rękę. Bądź dzielna. Za chwilę
przestanie boleć. - Odwróciła się i zobaczyła pielęgniarkę niosącą krew do transfuzji. -
Siostro, potrzebuję syntometriny. Proszę przynieść mi zaraz jedną ampułkę z lodówki.
- Dobry B
oże, a po co ci to? - zapytał Leigh McDowie. - Przecież stoisz nad ofiarą
wypadku drogowego, a nie nad rodzącą porodówki.
-
Siostro, proszę wykonać moje polecenie, i to możliwie szybko.
Spokojny, lecz mocny głos Rose wykluczał wszelką dyskusję. Mimo to pielęgniarka
przed wyjściem pozwoliła sobie na okazanie wątpliwości miną i spojrzeniem.
Ledwie zdążyła wrócić, gdy rozległ się głośniejszy niż dotąd krzyk Peggy. Rose
pochyliła się i zobaczyła na prześcieradle płód wielkości pięści. Wszystko wskazywało na to,
że ciąża trwała około dziesięciu, dwunastu tygodni.
Rose chwyciła z półki pierwsze lepsze plastikowe naczynie i szybko umieściła w nim
płód. Przykryła je papierowym ręcznikiem, po czym wsunęła pod kozetkę.
- Do diaska! -
wykrzyknął McDowie. - Stokrotne dzięki, Rose. Będę chyba musiał
wrzucić do kosza mój dyplom i nająć się jako tynkarz na budowę.
Rose spojrzała nań płonącymi gorączką niebieskimi oczami.
-
Zamknij się - wyszeptała, przenosząc znacząco wzrok na stryjostwo Peggy.
-
Czy... czy je utraciłam? - dobiegł ją słaby głos Peggy.
-
Tak, kochanie. Ale nie rozpaczaj. Wszystko będzie dobrze. Dostaniesz tylko zastrzyk
na powstrzymanie krwawienia.
-
Jak czuje się Peggy, pani doktor? - zapytała Grace Bradshaw, widząc, że pielęgniarka
pochyla się nad Peggy ze strzykawką. -Mąż całkowicie pochłonął moją uwagę i w swoim
egoizmie zapomniałam prawie o jego bratanicy. Tej jesieni zaczyna studia na tutejszym
uniwersytecie. Czy wróci do zdrowia i pełni sił przez lato?
-
Tak, pani Bradshaw, proszę się nie martwić. Lecz na dzisiejszą noc będziemy
musieli zatrzymać ją w szpitalu. Na oddziale chirurgicznym w bloku kobiecym nie ma już
wolnych łóżek, więc wyjątkowo przewieziemy ją na oddział ginekologiczny.
Rose zignorowała na poły zdumione, na poły pytające spojrzenie doktora
McDowie'ego. Nie nale
żało do jej obowiązków informowanie stryjenek o ciąży
osiemnastoletnich bratanic. Niech bratanice, jeśli uznają to za konieczne i słuszne, powiedzą o
tym same.
Tak więc z całej trójki karetka miała odwieźć do domu tylko panią Bradshaw. Jej mąż
i Peggy zostawali w szpitalu, przy czym pana Bradshawa zatrzymywano na chirurgii ze
wstępnym rozpoznaniem pęknięcia śledziony i krwotoku wewnętrznego, nie licząc
oczywiście mniej poważnych, choć drastycznych dla oka zewnętrznych obrażeń.
Pozostało jeszcze tylko załatwienie formalności. Przy wypełnianiu formularza ze
strony doktora McDowie'ego padło pytanie o dzieci.
Na twarzy Grace Bradshaw pojawiła się gorycz i smutek.
-
Nie mamy dzieci. Jesteśmy małżeństwem od trzynastu lat i straciliśmy już wszelką
nadzieję.
-
Cóż, zdarza się, moja droga - rzucił Leigh.
W Rose zagotowało się. Ten człowiek działał jej na nerwy już od kilku godzin, a jego
brutalny komentarz był ostatnią kroplą przepełniającą miarę.
-
Pożycie małżeńskie państwa - powiedziała łagodnym głosem - spaja szacunek i
miłość, a najważniejsze, że życiu pani męża nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
-
Dziękuję, pani doktor - odparła kobieta ze łzami w oczach. - Dziękuję wszystkim za
to, co dla nas zrobiliście. I niech Bóg was błogosławi.
O siódmej było już właściwie po wszystkim. Lżej ranni zostali odesłani do domów, ci
zaś, którzy mieli mniej szczęścia, leżeli w szpitalnych łóżkach. Niektórzy przeszli operacje,
innym założono opatrunki gipsowe. Byli też i tacy, których zatrzymano tylko na obserwację.
Rose, pijąc herbatę, pomyślała o tych, którzy nie przeżyli wypadku. Nie przeżyło go dziecko
Peggy. Było z pewnością nie chciane, a jednak była to najmłodsza ofiara kraksy na
autostradzie. Ofiara, której nie uwzględnią żadne statystyki.
-
Rose! A więc tu jesteś! Tu jesteś, dobra wróżko, która uratowałaś moją reputację.
W poplamionym fartuchu i z włosami przemienionymi w gniazdo bocianie stał przed
nią Leigh McDowie.
Uraczyła go spojrzeniem, które powinno właściwie obniżyć temperaturę otoczenia o
dobrych kilka stopni.
-
Sądzę, doktorze McDowie, że im mniej nad tym będziemy się rozwodzić, tym lepiej.
Rozłożył ręce w przepraszającym geście.
-
Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy nie zapomnę swojej pomyłki i że wdzięczny ci
jestem za inter
wencję.
Rose wstała i zmierzyła go surowym wzrokiem.
-
Mogę panu wybaczyć, iż nie wziął pan pod uwagę możliwości poronienia, ale
stanowczo nie mo
gę zaakceptować pana ogólnej postawy: obojętności i zniecierpliwienia,
jakie okazał pan wobec tej biednej dziewczyny, oraz braku taktu w rozmowie z panią
Bradshaw, która z pewnością boleje nad swoją bezdzietnością. A poza tym pańska skłonność
do obra
cania wszystkiego w żart, często nie licująca z powagą chwili, a już na pewno
niedopuszczalna
w takim szczególnym miejscu, jakim jest oddział ginekologiczno-
położniczy, gdzie wchodzą w grę najintymniejsze ludzkie uczucia.
-
Bardzo mi przykro, doktor Gillis, że aż tak panią zdenerwowałem - powiedział
McDowie z wyrazem zmieszania na twarzy.
- Nie tyl
e zdenerwował mnie pan, co znudził - odpaliła, biorąc odwet za lekceważenie,
z jakim ją dotąd traktował. - Bo, szczerze mówiąc, jest pan nudny.
W pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz zaraz wziął się w garść.
-
Dobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zarzut, że jest się osobą irytującą, nie należy
do najprzyjemniej
szych. Udowodnienie błędu w sztuce lekarskiej przygnębia jeszcze bardziej.
Ale być nazwanym nudziarzem to już prawdziwy wyrok śmierci. A przecież mamy ze sobą
współpracować przez najbliższe pół roku, czyż nie tak, doktor Gillis?
-
Tak, doktorze McDowie. I ufam, że powiedzie się nam ta współpraca, o ile będziemy
pamiętać, że jesteśmy lekarzami, nie komediantami.
Powiedziawszy to, odwróciła się i wyszła.
Leigh stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła.
-
A więc nudzę cię? - wymamrotał pod nosem. - Bo ty nie wydajesz mi się nudną
osóbką. Wprost przeciwnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przekonanie Brigid Gillis, aby wybrała się do poradni ginekologicznej, nie należało do
rzeczy łatwych.
- Bóg
jeden wie, dlaczego tak bardzo chcesz, by twoja własna matka pozwoliła sobie
na taką nieskromność wobec jakiegoś mężczyzny - powiedziała, patrząc na Rose oczyma
pełnymi wyrzutu. - Znasz przecież moje przekonania i moją gotowość do znoszenia w
pokorze wsz
ystkich kobiecych przypadłości, na jakie zostałam skazana. Czy kiedykolwiek się
ska
rżyłam?
-
Nie, mamo, i to jest właśnie najgorsze - odparła Rose ze ściśniętym sercem.
Dopiero teraz bowiem, po rozmowie z ordyna
torem, dostrzegła niepokojącą chudość
matki, bla
dość jej przezroczystej skóry i ogólne osłabienie. Dlaczego dotąd tego nie
zauważyła? Dlaczego okazała się ślepa na cierpienie znoszone w pokornym milczeniu?
Pomyślała o samotnym życiu matki, skromnej nauczycielki w szkole podstawowej, i
jej
bezgranicznym poświęcaniu się dla jedynego dziecka. Rose musiała pobierać lekcje gry na
fortepianie, nosić eleganckie szkolne mundurki, ukończyć prywatną szkołę, a wreszcie pójść
na kosztowne studia medyczne. Wszystko było dla Rose, zaś jej matka zadowalała się przez
lata samymi okruchami.
Wiele przemilczeń i niedomówień nagromadziło się między nimi. Rose między
innymi nauczyła się nie zadawać pytań na temat śmierci swojego ojca, którego i tak nie mogła
pamiętać. Jedyna, zresztą niezbyt udana technicznie, fotografia młodego mężczyzny w
marynar
skim mundurze budziła w niej sprzeczne uczucia. Utonął wkrótce po tym, jak
sprowadził się ze swoją świeżo poślubioną małżonką do Manchesteru, gdzie Brigid już
została na stałe, z dala od zielonych wzgórz Irlandii. Kiedy pewnego razu Rose zadała matce
pytanie, dla
czego nie wróciła w rodzinne strony, otrzymała odpowiedź, że wielkie miasto
zapewniało lepsze perspektywy wychowania dziecka. Jak wiele więc zawdzięczała tej cichej,
nabożnej kobiecie i jak mało troski wykazała w zamian, nie zauważając pierwszych
symptomów jej zdradliwej choroby.
-
Żadnej dyskusji, mamo! Przekonasz się osobiście, że doktor Horsfield jest
wspaniałym lekarzem i prawdziwym dżentelmenem.
Musiała stawić czoło oporowi matki, jeżeli chciała dzielić z nią ciężar, który Brigid
już dostatecznie długo, zbyt długo nosiła sama.
Punktualnie za kwadrans dziewiąta stawiły się przed profesorem Horsfieldem, który
od razu przystąpił do zadawania pytań. Już pierwsze z nich, dotyczące wypróżnień i pracy
nerek,
zmieszało panią Gillis. W końcu odparła ogólnikowo, że ,jak na jej wiek” wszystko
wydaje się w porządku. Stopniowo jednak, ulegając działaniu uprzejmości lekarza, który
znalazł złoty środek pomiędzy serdeczną poufałością a zawodową rezerwą, zaczęła udzielać
bardziej rzeczowych odpowiedzi.
W pewnym momencie doktor odłożył pióro, mówiąc, że skończył wywiad i chciałby
przejść teraz do bezpośrednich badań.
Rose podeszła do matki, by pomóc jej się rozebrać. Napotkała jednak na zdecydowany
opór.
- Nie potrzeb
uję cię tutaj. Nie będę rozbierała się przy własnej córce.
Profesor Horsfield miał jak na dłoni małą próbkę wszystkich tych trudności, o których
Rose wspomniała mu wczoraj w rozmowie.
Opuściła gabinet i poszła do bufetu na kawę. Siedząc nad parującą filiżanką, usłyszała
nad sobą miły głos doktora McDowie'ego:
-
Nie spodziewałem się spotkać pani w poradni, doktor Gillis! Czy nie powinna pani
przebywać teraz wśród naszych nowo upieczonych matek?
Jego nieskazitelnie biały fartuch i błyszczące od szamponu włosy, skręcone przy
końcach, czyniły zeń zupełnie innego człowieka. Ujmujący uśmiech również nie miał nic
wspólnego z wczorajszymi wydarzeniami. Pamiętając, jak go potraktowała, Rose poczuła się
trochę niezręcznie.
-
Przyprowadziłam do profesora Horsfielda moją matkę - wyjaśniła, popijając kawę.
Leigh McDowie natychmiast podjął temat w charakterystyczny dla siebie sposób.
-
No to Horsfield przenicuje starszą panią na lewą stronę. Nie bez powodu jest
najlepszym ginekologiem w północno-zachodniej Anglii. I dlatego proszę się nie
przejmować.
Patrzył na nią przyjaźnie i z dużą sympatią, co nie tylko kazało jej przejść do porządku
nad jego żartobliwymi powiedzonkami, lecz zrodziło też pragnienie zwierzenia się ze
wszystkich swoich lęków, wątpliwości i wyrzutów sumienia. Lekko się zarumieniła, on zaś
zdawał się zgadywać jej myśli.
-
Na pewno jesteśmy w piekielnie trudnej sytuacji, kiedy jakąś bliską nam osobę
przekazujemy w łapy jednego z członków naszej bandy. Ja też rok temu musiałem
przyprowadzić do doktora Stephensa mojego ojca, kiedy, jak mi się wydawało, na szczęście
bezpod
stawnie, odkryłem u niego symptomy cukrzycy. Nawiasem mówiąc, często mylimy się
w naszych diagnozach, jeśli dotyczą one osób, które kochamy.
Ostatnie słowo powiedział tak delikatnym i melodyjnym głosem, jak gdyby było
ostatnim słowem refrenu jakiejś ballady.
Rose była mu wdzięczna za wielkoduszność, jaką okazał, puszczając w niepamięć
wczorajszą przykrą sprzeczkę. . - Dzięki, Leigh.
Impulsywnie dotknęła jego ciepłej dłoni, która natychmiast zamknęła się w mocnym
uścisku na jej zlodowaciałych palcach.
-
Głowa do góry, Rose. I najlepsze życzenia dla twojej mamy.
Gdy jednak wróciła do gabinetu i zobaczyła kamienną twarz profesora Horsfielda,
nogi ugięły się pod nią. Jaki wyrok usłyszy za chwilę?
-
A więc sprawy przedstawiają się następująco - zaczął z lekkim chrząknięciem. -
Powiedziałem właśnie pani Gillis, że bez szpitala się nie obędzie. Jutro jest piątek i chyba
uznajmy ten dzień za ostateczny termin rozpoczęcia hospitalizacji. Do poniedziałku bowiem
musimy wykonać wszystkie podstawowe przedoperacyjne badania. W poniedziałek pobiorę
próbkę z szyjki macicy, by zbadać ją na ewentualność nowotworu złośliwego. Uważam
jednak za rzecz wielce prawdopo
dobną, że pójdę dalej i będę musiał wyciąć całą macicę.
Pobladła Rose oparła się o blat biurka.
-
Teraz proszę zabrać swoją matkę do domu i zjawić się z nią na oddziale jutro rano.
Mam nadzieję, że znajdzie się dla pani Gillis pokój jednoosobowy. Musimy dbać o matkę
naszego pracownika. Panią zaś proszę - dodał, podając rękę wdowie - aby pozwoliła pani
córce pomóc sobie.
Odprowadziwszy matkę do domu, Rose wróciła do szpitala. Wszyscy koledzy byli dla
niej wyjątkowo mili i prześcigali się w ofertach pomocy. Leigh McDowie nie pozostawał w
tyle za innymi.
Paula spotkała dopiero po południu w stołówce lekarskiej.
- Przykro mi z powodu twojej matki -
powiedział - ale cieszę się, że zostaną wreszcie
podjęte jakieś radykalne działania. W związku z tym nasz wyjazd nad jeziora wydaje się
chyba raczej nieaktualny? -
dodał z wahaniem w głosie.
-
Tak, Paul. Nie mogłabym cieszyć się wodą i słońcem wiedząc, że moja matka
przebywa w szpitalu i czeka na operację.
-
W porządku, kochanie. Nie ma sprawy. Więc może przynajmniej wybierzemy się w
sob
otę wieczorem do jakiegoś lokalu na obiad? Co powiesz o „Old Barn”? Dwie godziny nad
rzeką po upalnym dniu dobrze nam zrobią.
Zmusiła się do uśmiechu.
-
To brzmi zachęcająco. A jak się czuje Caroline Trench?
-
Nie najgorzej. Lecz jestem na noże ze szturmującymi jej pokój reporterami. Jeden z
nich, niejaki Maynard, chciał nawet zrobić zdjęcie biednej dziewczynie i w imię taniej,
wulgarnej sensacji pokazać ją tysiącom jej wielbicieli w gipsie, bandażach i podłączoną do
kroplówki. Stanowczo się temu sprzeciwiłem.
-
A czy została już powiadomiona o śmierci przyjaciela? - zapytała Rose.
Paul zmarszczył brwi.
-
Jeszcze nie. Powiedziano jej tylko, że znajduje się w bardzo poważnym stanie. Będę
więc musiał wziąć to na siebie. Obowiązek, do którego bynajmniej się nie palę.
Tak, oboje znali kodeks etyki lekarskiej, który między innymi regulował powinności
lekarza w za
kresie udzielania informacji. A jednak Rose wzdrygnęła się na myśl, że również i
ona, prędzej czy później, będzie musiała przynieść komuś wiadomość o śmierci bliskiej osoby
lub powiadomić chorego o krytycznym stanie jego zdrowia. Jak powiedzieć Caroline całą
prawdę i nie wywołać u niej dodatkowego szoku? Na pewno Paul zrobi to w najbardziej
oględnej formie. Udzielanie informacji było najbardziej kłopotliwym i przykrym
obowiązkiem zawodu lekarza.
Rose pomyślała także o swojej matce i o tym, czy nie jest już za późno na skuteczną
terapię. Dlatego też, pożegnawszy się z Paulem, poszła do kaplicy szpitalnej, gdzie pomodliła
się za nią i za siebie, i za Caroline, i za wszystkich cierpiących, którzy potrzebują wsparcia i
nadziei.
W piątek o dziesiątej rano Brigid Gillis była już zadomowiona w swojej separatce na
oddziale gineko
logicznym i słuchała monologu siostry Kelly, wesołej i dorodnej kobiety, a na
doda
tek też z pochodzenia Irlandki.
-
W sumie nie będzie tu pani źle - kończyła pielęgniarka. - Muszę też powiedzieć, że
wszyscy kochamy tu doktor Gillis i nazywamy ją „naszą słodką dziewczyną”.
Pani Gillis zamknęła oczy. Dopiero w ostatnich godzinach, kiedy miała okazję
widzieć swoją córkę w fartuchu i ze stetoskopem wokół szyi, uświadomiła sobie w pełni, co
to właściwie oznacza, że Rose jest lekarką. A oznaczało to między innymi, że musiała poddać
się bez słowa jej zaleceniom i w ogóle być jej posłuszna.
- Pani Gillis?
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą rozjaśnioną przyjaznym uśmiechem twarz
lekarza, którego długie włosy jak gdyby zaprzeczały schematycznemu wizerunkowi
przedstawiciela tego zawodu.
-
Tak, to ja. Nazywam się Brigid Gillis - odparła też z uśmiechem.
-
A może będę zwracał się do pani po prostu po imieniu? - zapytał, siadając na brzegu
jej łóżka. - Czy niczego ci nie potrzeba, Brigid?
Rzucił okiem na jej szafkę, na której między innymi znajdował się budzik i
modlitewnik.
- Absolutnie niczego. Ws
zyscy są tutaj dla mnie tacy dobrzy i mili. To chyba dlatego,
że moja córka, Rose, pracuje w tym szpitalu jako lekarz.
-
Tak, Brigid, i wszyscy musimy jej słuchać. Jeśli coś będzie nie po jej myśli, da nam
do wiwatu. Ja osobiście doświadczyłem już na sobie jej ostrego języczka. Postawiła mnie do
kąta niczym pierwszoklasistę. Powiem więcej: złamała mi serce.
Westchnął melodramatycznie.
-
Wielkie nieba, doktorze, chce pan powiedzieć, że to chucherko narzuca panu,
mężczyźnie, swoją wolę?! - wykrzyknęła Brigid z przerażeniem w oczach.
-
Tak, gdyż jest jedną z tych wyzwolonych, bezlitosnych kobiet, które obecnie
trzymają w szachu cały świat.
Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaś Brigid pojęła istotę tego uśmiechu. Po raz
pierwszy od bardzo dawna poczuła się rozbawiona.
-
Oj, żartowniś z pana, doktorze. Chyba będę musiała powiedzieć o wszystkim córce.
-
Litości, Brigid. Nazywam się Leigh McDowie i przez najbliższe pół roku będę
zmuszony wypełniać jej rozkazy. Przyszedłem z prośbą, abyś od czasu do czasu szepnęła o
mnie dobre słowo tej okrutnej kobiecie. Zrobisz to, Brigid?
-
Tak, ale przede wszystkim uważam, że pan doktor sam sobie da radę - odparła
chytrze, mrużąc oko.
Na znak przyjaźni podali sobie ręce.
Kiedy już wyszedł z pokoju, zauważyła na szafce miniaturową buteleczkę likieru
irlandzkiego oraz wido
kówkę, przedstawiającą domek w ogrodzie nad strumieniem.
Godzinę później zjawili się Rose i Paul. Przynieśli bukiecik fiołków oraz pudełko
owocowych dropsów. W zamian musieli wysłuchać pochwalnych hymnów na cześć
„długowłosego, zabawnego doktora”. Doktora, pomyślała Rose, który zaraził jej matkę
pogodnym uśmiechem.
Rose żałowała, że w ten weekend nie ma dyżuru. Potrzebowała jakiegoś zajęcia i w
końcu je znalazła. Dom wymagał generalnych porządków, więc rzuciła się do sprzątania.
Pucowała, prała, odkurzała, pastowała całą niemal sobotę. Pod wieczór odwiedziła matkę.
Zastała ją pogodną i odprężoną.
-
Jest mi tu lepiej, niż myślałam. Czuję się jak w czterogwiazdkowym hotelu -
powiedziała na powitanie.
Rose uśmiechnęła się, spoglądając na pokryte siatką niebieskich żyłek i złożone na
modlitewniku dłonie swojej matki.
-
Widzę, że nareszcie odpoczywasz. Pani Gillis przechyliła głowę.
-
Powiedz mi, Rose, czy naprawdę jesteś taka cięta na tego przemiłego, długowłosego
doktora?
Rose lekko się zmieszała.
-
Ach, masz na myśli doktora McDowie'ego. Nie traktuj go zbyt poważnie. To
człowiek pełen sprzeczności. Czasami zachowuje się jak szczeniak. Jest jednak bardzo dobry
w swojej dziedzinie.
-
Nie znam się na medycynie, ale wiem, że cię lubi. Rose wzruszyła ramionami.
-
To dobrze, ponieważ mamy ze sobą współpracować. Paul przesyła ci najcieplejsze
uściski. Za godzinę mam się z nim spotkać. Idziemy na obiad. Jutro, rzecz jasna, odwiedzę cię
znowu. Może przynieść jakieś owoce lub coś do czytania? Jeśli chcesz...
Rose przerwała, widząc, że matka zapadła w smaczną drzemkę. Nachyliła się,
pocałowała ją w czoło i wyszła z pokoju na palcach. Lękając się złych wiadomości, nie
zajrzała do pokoju pielęgniarek i nie porozmawiała z siostrą Kelly.
Po powrocie do domu wzięła szybki prysznic, przebrała się w błękitną sukienkę,
lekkim makijażem ożywiła bladą twarz, kruczoczarne włosy związała z tyłu niebieską,
atłasową tasiemką i kiedy wsuwała stopy w sandały, do drzwi zadzwonił Paul. Powitała go
uśmiechem, choć pełna wewnętrznego niepokoju.
W samochodzie Paul uprzejmie dopytywał się o panią Gillis. Rose w pierwszym
odruchu chciała otworzyć przed nim serce, ale skończyło się na tym, że pokazała mu wesołą
twarz, dodając, iż na matkę szpital wpływa raczej pozytywnie.
-
Cieszę się, kochana. Chciałbym to samo powiedzieć o Caroline Trench. Odkąd
usłyszała ode mnie o śmierci przyjaciela, jest w stanie załamania nerwowego. Prawdę
mówiąc, byłem o krok od odwołania tego naszego spotkania. Powstrzymała mnie tylko myśl,
że zarówno tobie, jak i mnie potrzebne jest oderwanie się od codziennego kołowrotu.
-
Tak, oboje mieliśmy ciężki tydzień - przyznała Rose.
-
Wszystko zresztą się skomplikowało - ciągnął Paul.
-
Ów zmarły przyjaciel Caroline był człowiekiem żonatym i dzieciatym. Wyobraź
sobie, co to za gratka dla tych dziennikarskich hien. Pewnie rozdmuchają zdradę do rangi
przewrotu gabinetowego i jeszcze gotowi spro
fanować pogrzeb. Caroline wpadła wręcz w
czarną dziurę rozpaczy.
-
Jest młoda i prędzej czy później upora się z tym - powiedziała Rose. - Współczuję
jej, ale współczuję również żonie i dzieciom tego faceta. Dla nich to jakby podwójna strata,
nie sądzisz?
-
Cóż, nie znamy wszystkich okoliczności - odparł, patrząc przed siebie na drogę. -
Tak czy inaczej, Caroline zostanie na chirurgii co najmniej przez mie
siąc. Dodajmy do tego
okres rekonwalescencji, a wy
padnie nam, że nieprędko wróci do pracy. Tymczasem jej
szefowie pamiętają o niej. Zalali ją taką powodzią kwiatów, że trudno wręcz przecisnąć się do
łóżka.
Rose zamknęła oczy i pomyślała o swojej matce. Ona miała tylko bukiecik fiołków i
swój modlitewnik.
W „Old Barn” panował ożywiony tłok. Kelner zaprowadził ich do zarezerwowanego
przez Paula stolika w rogu sali. Zamawiając smażoną flądrę, Rose usłyszała wybuch
zbiorowego śmiechu. Odwróciła się i spojrzała na rozbawione, siedzące kilka stolików dalej
towarzystwo. Zobaczyła samych znajomych. Leigh McDowie siedział w towarzystwie Tanyi
Dickenson, Laurie Moffatt oraz dwóch studentów medycyny, odby
wających
sześciotygodniową praktykę na oddziale położniczym. Wszyscy śmiali się i żartowali. Rose
szybko odwróciła głowę, nie chcąc, by ją rozpoznano.
-
Widzę, że McDowie zaleca się do dwóch najładniejszych naszych pielęgniarek -
zauważył Paul. - Ciekaw tylko jestem, czy zagiął parol na obie, czy też jedna z nich ma
przypaść studentom?
-
Można też przyjąć, że jest to zwykłe koleżeńskie spotkanie - powiedziała Rose i
natychmiast pożałowała swoich słów.
Cóż bowiem ją obchodziło, czy Leigh McDowie zabawiał się w marcowego kota, czy
też, załóżmy, zakochał się w Laurie Moffatt?
Raz jeszcze zerknęła do tyłu. Leigh kończył właśnie mówić coś do Laurie, na co ta
odpowiedziała perlistym śmiechem.
-
Trzeba przyznać temu gościowi, że humoru to mu nie brakuje - skomentował Paul.
-
Cóż, każdy ma jakąś zaletę - rzuciła Rose z lekkim wzruszeniem ramion.
Nagle od rozchichotanego stolika dobiegły ich radosne okrzyki. Towarzystwo witało
nowo przybyłą osobę, w której Rose rozpoznała Rogera Maynarda. Kilka miesięcy temu robił
na oddziale położniczym serię zdjęć pewnej sławnej matce i jej dziecku, a dzisiaj Paul
odprawił go z kwitkiem od łóżka Caroline Trench.
-
Cześć! Przepraszam za spóźnienie. Widzę, że zaczęliście beze mnie - powitał
przyjaciół Maynard, po czym usiadł obok Laurie Moffatt i pocałował ją w usta.
A więc, pomyślała Rose, Tanya Dickenson jest dla McDowie'ego. Wlepione w lekarza
oczy Tanyi jak gdyby potwierdzały tę hipotezę.
Rose poczuła przypływ ogromnego znużenia. Z trudem unosiła widelec do ust. Całe
otoczeni
e wydawało się zasnute szarą mgłą. Słowa Paula przebijały się przez nią tylko
częściowo. Ogarnęło ją pragnienie ciszy i samotności. Widziała przed sobą pogodną twarz
matki, która powtarzała jej swoją rozmowę z tym „długowłosym, zabawnym doktorem”.
Gdy w
poniedziałek Rose otworzyła oczy, z przydomowych ogródków dobiegł ją
poranny hymn kosów i drozdów. Bezchmurne niebo zapowiadało kolejny upalny dzień. Była
jeszcze wczesna godzina, więc nie ruszając się z łóżka pomyślała o matce i czekającym ją
zabiegu chi
rurgicznym. Jak Brigid zniesie operację? Czy jej serce nie sprawi kłopotów
anestezjologowi? W tym samym czasie ona, Rose, miała asystować doktorowi Rowanowi
przy cesarskim cięciu u pani Mowbray. Godność lekarza wymagała, aby przez tę godzinę
istniała dla niej tylko Jane i jej dziecko. Brigid miała zejść na plan dalszy.
Punktualnie o dziewiątej Jane Mowbray położono na stole operacyjnym. Doktor
Okoje, anestezjolog, przystąpił do jednego z trudniejszych zadań w swojej praktyce. Musiał
bowiem zachować kruchą równowagę pomiędzy narkozą a działaniem leków powstrzymują-
cych atak padaczki. Natomiast rolą doktora Cranstone'a, pediatry, było przyjęcie wcześniaka i
zastosowanie wszelkich możliwych środków, aby przed włożeniem do inkubatora nic mu się
nie stało.
Podcza
s gdy doktor Rowan i Rose szorowali ręce, siostra Dickenson przygotowywała
instrumenty chi
rurgiczne. Właściwe rozłożenie noży, peanów, ssaków, klamer, nici i igieł”
wymagało dużej znajomości rzeczy, zaś ich podawanie operatorowi - refleksu i zręczności.
Student Dan Clark miał przypatrywać się operacji. Jego kolega, Ben Davis, wybrał
zabieg usunięcia macicy na oddziale ginekologicznym.
Doktor Rowan chwycił za skalpel i zrobił pierwsze cięcie w linii od pępka do spojenia
łonowego. Po kilku minutach poprzez powłoki jamy brzusznej i otrzewną zagłębienia
pęcherzowo-macicznego dostał się do ściany macicy. Jeszcze końcowe cięcie w obrębie
dolnego odcinka i pozbył się skalpela. Teraz włożył ręce do gorącego, wilgotnego gniazda i
wyjął z niego pisklę - maleńkiego, różowego i oślizgłego chłopaczka. Lekkie trzepnięcie w
pupę i chłopiec z krzykiem się obudził. Jego płacz to forma protestu. Nie chce być
niepokojony. Wyraża swój gniew kurczeniem nóżek i zaciskaniem piąstek. Tymczasem
doktor Rowan za
wiązał i odciął pępowinę, po czym oddał szkraba w ręce doktora
Cranstone'a. Kiedy pediatra wkładał go do inkubatora, chirurg wydobył łożysko i wyskrobał
jamę macicy. Siostra Dickenson będzie teraz podawać już tylko igły i nici.
W tym samym czasie w sali operacyjnej na oddziale ginekologicznym profesor
Horsfield i doktor McDowie, asystujący przy zabiegu, wymienili ponad stołem spojrzenia.
Przed podjęciem czynności profesor powoli pokręcił głową.
W atmosferze ogólnego rozprężenia, gdy pozostało już tylko zeszycie powłok jamy
brz
usznej, Rose uciekła myślami ku matce. Wczoraj uczestniczyły wspólnie w nabożeństwie
niedzielnym, podczas którego Brigid przystąpiła do spowiedzi i przyjęła komunię świętą.
Oczyszczona z grzechów, z ufnością czekała dnia dzisiejszego i chwili przewiezienia na stół
operacyjny. Aż wreszcie ta chwila nadeszła i teraz jej matka leżała tam bez świadomości,
zdana na profesjonalizm i doświadczenie profesora Horsfielda i doktora McDowie'ego. A
najdziwniejsze było to, że nonszalancki doktor całkowicie podbił jej matkę, i to do tego
stopnia, iż nawiązała się między nimi jakaś intymna, tajemnicza więź.
O dziesiątej doktor Rowan zakończył swoje krawiecko-chirurgiczne czynności. Rose
nałożyła na zaszytą ranę opatrunek, otarła pot z czoła, a po chwili zdjęła maskę i czepek.
Kiedy Jane Mowbray wywieziona została na korytarz, przypadł do niej małżonek,
który czekał przed salą operacyjną. Nachylił się nad uśpioną Jane i pocałował ją w policzek.
-
Mamy syna, Jane, maleńkiego chwata. Widziałem go. Waży prawie dwa kilogramy i
będzie musiał szybko przytyć. Dziękuję, kochanie...
Laurie Moffatt klepnęła go po ramieniu i poinformowała, że przez najbliższe kilka
godzin wolno mu będzie pozostać z żoną. Następnie zwróciła się do Rose:
-
Siostra Kelly dzwoniła z ginekologii, abyś zaraz tam przyszła.
Uwalniając się z zielonego fartucha, Rose lekko drżała.
Brigid leżała już w swoim łóżku pod kroplówką i z założonym cewnikiem, zaś siostra
Kelly mierzyła jej właśnie ciśnienie.
Rose zjawiła się w chwili budzenia się matki z narkotycznego snu. Jej zamglone oczy
dostrzegły córkę.
-
Rose, córeczko... wybacz mi... wybacz. Rose ujęła w obie ręce dłoń matki.
-
Jestem przy tobie, mamusiu. Nie mów, nie wysilaj się.
- Tak mi przykro, Rose -
wyszeptała matka.
- Cicho, mamusiu. Wszystko jest na jak najlepszej drodze. Masz mnie przy sobie,
teraz i na zawsze.
Brigid zamknęła oczy. Wydawało się, że ponownie zapadła w sen.
-
Wezwałam panią, pani doktor - odezwała się siostra Kelly - bo pomyślałam sobie, że
po od
zyskaniu przytomności powinna panią pierwszą zobaczyć.
-
Dziękuję, siostro... Ale dlaczego prosiła mnie o wybaczenie? Przecież to ja jestem
winna. To przeze mnie jej choroba osiągnęła stan zaawansowany...
Ukryła twarz w dłoniach. Stała tak przez dłuższą chwilę, przytłoczona wyrzutami
sumienia, kied
y nagle poczuła, że obejmują ją czyjeś mocne ramiona.
Dała się wyprowadzić z pokoju niczym mała, bezradna dziewczynka.
Dopiero na korytarzu uniosła głowę i zobaczyła Leigha McDowie'ego. Z pewnością
wiedział więcej niż ona.
-
Dlaczego Brigid prosiła mnie o wybaczenie? Co mam jej wybaczać? - zapytała
długowłosego doktora.
-
Może uświadomiła sobie, że robisz sobie gorzkie wyrzuty, iż pozwoliłaś jej
przemilczeć i zlekceważyć pierwsze objawy choroby. Ale może są to tylko słowa
wypowiedziane w stanie półsnu, których później w ogóle nie będzie pamiętać. Porozmawiasz
z nią, kiedy narkoza całkiem przestanie działać.
-
A dlaczego tak prędko wróciła z sali operacyjnej?
-
Ponieważ zabieg został ukończony, kochanie - rzekł ciepłym, łagodnym głosem,
gładząc ją po włosach. - Profesor Horsfield, kiedy upora się ze wszystkimi wyznaczonymi na
dzisiejsze przedpołudnie operacjami, z pewnością zaprosi cię na rozmowę.
- I co mi powie? -
zapytała, zagłębiając spojrzenie w ciemnych oczach Leigha
McDowie'ego.
Ujrzała w nich współczucie. Współczucie dla niej i jej matki. Zobaczyła prawdę,
zanim ją usłyszała.
-
A więc nie mógł nic zrobić! Nie uratował jej! Mój Boże!
Leigh dotknął palcami jej otwartych w niemym szlochu ust.
-
Przestań, Rose. Przestań natychmiast. Masz być dzielna i silna. Dla jej dobra. Ona
cię potrzebuje.
Głęboko wciągnęła powietrze w płuca.
-
Tak, spróbuję. Wezmę się w karby. Dzięki, Leigh.
Rose dotrzymała obietnicy. Kiedy w południe profesor Horsfield zapoznawał ją w
swoim gabinecie z faktycznym stanem rzeczy, ud
erzył go jej spokój i opanowanie.
-
Zastosowałem zabieg radykalny. Wyciąłem drogą brzuszną całą macicę wraz z
jajnikami, tkanką łączną, węzłami chłonnymi miednicy mniejszej oraz mankietem pochwy,
ale obawiam się większego pola inwazji. Rokowania przy tym stopniu klinicznego
zaawansowania nowotworu nie mogą być pocieszające. Poza tym musimy liczyć się z
powikłaniami ze strony dróg moczowych, odbytnicy oraz układu chłonnego. W tobie więc
cała nadzieja, Rose, że podtrzymasz na duchu swoją matkę.
-
Jak długo jeszcze, panie profesorze?
Zadając to pytanie, które ciężko chorzy pacjenci lub ich krewni zadają od
niepamiętnych czasów lekarzom, uśmiechnęła się nerwowo.
-
Któż to może wiedzieć. Miesiąc, może dwa albo trzy. Wiesz sama, jak trudno jest
lekarzowi przewi
dzieć sprawy ostateczne. Na razie najważniejsze zadanie, jakie przed nami
stoi, to nie dopuścić, aby pani Gillis wpadła w apatię lub rozpacz.
-
Tak, oczywiście. Dziękuję, panie profesorze.
-
Na resztę dnia możesz zwolnić się z pracy.
-
Dziękuję, ale chyba tego nie zrobię. Chcę funkcjonować normalnie, a zawsze
przecież mogę zajrzeć do mamy.
-
Jak sobie życzysz, moja droga. Być może masz rację. Życie musi toczyć się dalej.
Słyszałem, że dziecko pani Mowbray jest zdrowe, a operacja przebiegła bez komplikacji. Gdy
tylko znajdę trochę czasu, pójdę odwiedzić matkę.
-
Teraz możemy trzymać jej epilepsję pod kontrolą.
-
Oczywiście. Tak oto niektóre ścieżki wyprostowują się, inne zaś wikłają jeszcze
bardziej.
W milczeniu podali sobie ręce.
Idąc korytarzem na oddział położniczy Rose natknęła się na Paula. Wydawał się
czymś podniecony, jakkolwiek powodem z pewnością nie było radosne wydarzenie.
-
Kochanie, myślałem o tobie przez cały ranek, że asystujesz przy cesarskim, mając
równocześnie na stole operacyjnym swoją matkę. Jak ona się czuje?
Oddała mu pocałunek i blado się uśmiechnęła.
- Wspaniale. Jest na morfinie, Paul.
- Ach, tak.
Zrozumieli się bez zbędnych słów.
-
A jak ty się czujesz, Paul? - zapytała, czując, że coś go zaprząta nieomal bez reszty.
-
Jestem wściekły jak diabli i będę walczył, Rose. Ten sukinsyn fotograf!
Wyraz twarzy Paula przestraszył ją.
-
Czy coś się stało?
-
Kup dzisiejszą popołudniówkę, a zobaczysz zdjęcie biednej Caroline w gipsie i
bandażach. Wierz mi, Rose, jeżeli to sprawka Maynarda, to wybiję mu wszystkie zęby tą
pięścią.
-
Na rany Chrystusa, nie rób niczego pod wpływem emocji, w gorączce i zaślepieniu.
Zanim kogokolwiek oskarżysz, upewnij się co do faktów. Proszę, Paul. A teraz muszę wracać
do swoich obowiązków. Spotkamy się później.
Wch
odząc do pokoju dla personelu, usłyszała najpierw śmiech wpleciony w rozmowę,
a po chwili zoba
czyła pochylonych nad rozłożonym dziennikiem doktora McDowie'ego i
siostrę Pardoe.
-
Cześć, Rose - powitał ją Leigh. - Podejdź i rzuć swoim ślicznym oczkiem na te
obrazki.
Gazeta zamieściła trzy zdjęcia. Na pierwszym z nich widać było Caroline Trench z
głową obwiązaną bandażem. Drugie ukazywało ją w pozycji leżącej, z nogą w gipsie i z
podłączoną do żyły kroplówką. Trzecie wydawało się najciekawsze. Ponad morzem kwiatów
aktorka patrzyła gdzieś w dal uduchowionym wzrokiem, zaś dwie pocieszycielki w
pielęgniarskich kitlach siedziały po obu jej bokach i czule głaskały po lewym i prawym
ramieniu. Wybity tłustymi literami tytuł brzmiał: CZUWANIE SIÓSTR SZPITALA W
BE
LTONSHAW PRZY POGRĄŻONEJ W BÓLU CAROLINE.
-
Nie mogę pojąć - wyznała siostra Pardoe, czterdziestokilkuletnia Szkotka o miłej
twarzy -
jak ktoś z zewnątrz mógł zrobić te zdjęcia. Znam siostrę Banks z oddziału chirurgii i
wiem, że nigdy na coś takiego by nie pozwoliła. Siostro Dickenson, czy widziała już siostra
dzisiejszą popołudniówkę? - zwróciła się do wchodzącej Tanyi, która od drzwi rzuciła
szybkie spojrzenie w kierunku doktora.
Ożywiło to w pamięci Rose obraz tamtego wieczoru w „Old Barn”. Przystojny Roger
Maynard mógł ostatecznie użyć całego swego męskiego uroku, by skłonić nocny personel do
wpuszczenia go do pokoju popularnej aktorki.
-
A swoją drogą - zauważył Leigh - to do jej makijażu nie sposób się przyczepić.
Tanya zachichotała.
Faktycznie, wie
le wskazywało na to, że Caroline nie była zmuszona do pozowania
wbrew swojej woli.
Cała trójka zaczęła snuć domysły. Z uwagi na Paula, Rose ani myślała brać w tym
udziału.
-
Przepraszam, że przerywam - powiedziała w pewnym momencie - ale muszę zrobić
obchód sal przedporodowych. Siostro Dickenson, czy ma siostra ostat
nie dane o ciężarnych?
Czy u pani Lambert, tej z przo
dującym łożyskiem, nie wzmogło się czasami krwawienie?
-
Oczywiście, że nie, pani doktor. Gdyby tak było, zdążyłabym już postawić na nogi
całą drużynę położniczą - odparła Tanya, odrzucając do tyłu swoje śliczne jasnoblond włosy.
Rose zesztywniała, kiedy zaś zauważyła na twarzy Leigha szybko stłumiony uśmiech,
jej pomieszanie objawiło się gorącym rumieńcem na szyi i policzkach. Trudno jej było
uwierzyć, że dwie godziny temu, tam, w pokoju matki, ten człowiek trzymał ją w swoich
ramionach, ona zaś ufnie przytulała się do niego. Oby jak najszybciej mogła zapomnieć o tej
scenie!
ROZDZIAŁ TRZECI
Mijały upalne lipcowe dni. Rose wdrażała się w nową rolę starszej asystentki. Leigh
McDowie okazał się kompetentnym współpracownikiem, który wykonywał swoje obowiązki
bez pośpiechu, lecz rzetelnie i z rozwagą. Czasami irytował ją tylko swoją skłonnością do
obracania wszystkiego w kpinę i żart. Ale pacjentki przepadały za nim, chętnie śmiały się z
jego dowcipów, i to chyba było najważniejsze.
-
Obawiałbym się o kondycję dziecka tej Pendle - powiedział pewnego popołudnia, w
tydzień po operacji Brigid Gillis.
-
Aha, chodzi ci o tę Trish Pendle z zespołem gestozy - podjęła Rose. - Biedna
dziewczyna. Osiem
naście lat, porzucona przez chłopaka, rodzice rozwiedzeni. Nawet trudno
się dziwić, że poszła z pierwszym lepszym, który zwrócił na nią uwagę. Raczej typowa
historia.
- Trish Pendle jest przede wszystki
m horrendalnie głupia - wtrąciła gwałtownym
tonem Tanya Dickenson. -
Zamiast leżeć w łóżku, jak Pan Bóg i lekarz przykazał, wyskakuje
co pół godziny na klatkę schodową, gdzie kopci jak komin fabryczny. Odmawia
przyjmowania żelaza, twierdząc, że jej nie służy. I zamiast ściśle przestrzegać diety, co
wieczór opycha się frytkami, w które zaopatruje ją jej przyjaciółka. W rezultacie do obrzęków
dochodzi jeszcze nadwaga.
-
Spróbuję z nią porozmawiać - powiedziała Rose.
-
Umówię ją też z dietetykiem, by sprawdził, co lubi, a czego nie znosi. Tymczasem
zaś odstawimy żelazo w pigułkach i zaczniemy podawać w syropie.
-
Ma coraz wyższe ciśnienie, Leigh - kontynuowała Tanya. - Dziś rano miała sto
czterdzieści pięć na dziewięćdziesiąt pięć. Do granicy sto sześćdziesiąt na sto, za którą
zaczyna się ciężka postać gestozy, jak widać, niedaleko. Zwiększa się też ilość białka wyda-
lanego z moczem. Uważam, że trzeba zacząć jej podawać środki uspokajające. Inaczej nie
zatrzyma
my jej w łóżku.
- Porozmawiam o Trish z profesorem Horsfieldem podczas jutrzejszego obchodu -
oświadczyła Rose, próbując uciąć dyskusję.
Denerwował ją upór siostry Dickenson w dążeniu do bycia pielęgniarką i diagnostą w
jednej osobie.
-
Przedtem trzeba zrobić Pendle ultrasonografię - rzucił Leigh. - Czy mogłabyś wziąć
to na siebie.
-
Ultrasonografię? - zapytała Rose, nie kryjąc zdumienia. - Przechodziła to badanie
dziesięć dni temu. Wykazało, że ciąża trwa już trzydzieści sześć tygodni. Nie ma sensu
powtarzać badania.
-
Jeśli mam to załatwić jeszcze dzisiaj - powiedziała Tanya, ignorując Rose - muszę
mieć zaznaczone na skierowaniu, że sprawa jest pilna.
-
Jasne, ogłosimy stan wyjątkowy - odparł Leigh.
-
A swoją drogą pertraktuj z tymi z laboratorium najbardziej uwodzicielskim głosem,
na jaki cię stać. Natomiast ty, Rose, zanim uśmiercisz mnie tymi swoimi cudnymi oczami,
wiedz, że chodzi mi o ultrasonografię nerek.
-
Po co? Przecież nic nie wskazuje na ich złą pracę.
-
Obawiam się, że zdrowotne problemy Trish nie sprowadzają się tylko do gestozy -
powied
ział Leigh w zamyśleniu. - Tanya, chciałbym, żebyś zrobiła jej wykres falowań
temperatury w okresach czterogodzinnych oraz dokładny bilans pobierania i wydzielania
płynów. Być może uzyskamy w ten sposób jakieś wskazówki. Zgadzasz się, Rose?
Nie potrafiła spierać się w tej sprawie z lekarzem internistą o kilkuletniej praktyce, z
którego opiniami liczył się notabene sam profesor Horsfield. Przyzwalająco kiwnęła głową.
-
Lynne Westbrook to druga smutna dziewczyna, choć z całkiem innych przyczyn -
rzekł, biorąc do ręki kolejną kartę chorobową.
-
Ta, która w połowie września ma urodzić bliźniaki? - upewniła się Rose. - Tak,
chociaż nietrudno wczuć się w jej położenie. Inteligentna, ładna, z dopiero co obronionym
dyplomem w kieszeni. Otwierała się przed nią przyszłość, a tu nagle tego rodzaju wpadka...
-
Szczerze jej współczuję - powiedziała Tanya.
-
Jej przyjaciel chciał, żeby usunęła ciążę. Kiedy odmówiła, zniknął z horyzontu.
-
Na świecie roi się od takich przyjemniaczków - zauważył Leigh.
- Jej rodzice - ci
ągnęła pielęgniarka - to, zdaje się, stare rodowe ziemiaństwo.
Rozmowa z nimi musiała być dla Lynne wizytą w piekle. Powiedzieli, że nie przyjmują tego
do wiadomości. Ma do nich w październiku wrócić panną i dziewicą. Stanęła więc kwestia
adopcji i, jak
słyszałam, nasza socjalna, pani McClennan, rozgląda się za bezdzietnym
małżeństwem, które gotowe by było adoptować bliźniaki.
Rose znała jedno bezdzietne małżeństwo. Byli to Grace i Alfred Bradshaw z wypadku
na autostradzie. Rodzi się tylko pytanie: Czy zainteresowaliby się tego rodzaju propozycją?
-
Chodźmy, doktorze McDowie - powiedziała wstając. - Czekają na nas młode matki i
ich nowo narodzone dzieci.
Sale poporodowe znajdowały się na parterze. Tu również panował upał, który
wydawał się nawet bardziej dokuczliwy. Tęga i czarnoskóra siostra Dorothy Beddows,
zawsze pogodna i uśmiechnięta, tym razem była nieco apatyczna. Mimo to ze szczerym
zainteresowaniem zapytała o zdrowie pani Gillis, po czym wsunęła do kieszeni kitla Rose
mały srebrny krzyżyk.
Zaczęli obchód. Noworodki darły się wniebogłosy, zaś matki wyglądały na zmęczone
i niewyspane. Tylko Jane Mowbray uśmiechała się czułym, rozanielonym uśmiechem. Jej
synek, Luke, wyprowadził się właśnie z inkubatora i miała go wreszcie przy sobie. Niemowlę
ssało z butelki.
-
Oczywiście, chciałabym go karmić piersią, pani doktor, ale rozumiem, że prochy,
które łykam, nie pozwalają na to. Czy nie jest piękny? I waży już ponad dwa kilo!
Patrząc, z jakim zapałem Luke doi butelkę, można było śmiało założyć, że prędko
dogoni wagą swoich rówieśników.
- I nic ci nie dolega, Jane? -
zapytała Rose.
-
Zupełnie nic. Żadnych komplikacji. Szew goi się wspaniale i już mnie prawie nie
boli. Spaceruję, biorę prysznic, właściwie na upartego mogłabym już nawet jeździć na
rowerze -
zapewniała szczęśliwa matka.
Podczas gdy Leigh rozmawiał z siostrą Beddows na temat jej córki, która po raz
pierwszy zaszła! w ciążę, Rose studiowała kartę chorobową pani Mowbray. W pewnym
momencie dobiegła ją wymiana! zdań pomiędzy matkami.
-
Jeśli będę chciała przestawić dziecko na butelkę, zrobię to, mając w nosie ich
zalecenia i rady -
powiedziała ściszonym głosem jedna z matek, dwudziestoletnia
dziewczyna.
-
Możesz żałować swemu dziecku najlepszego i najcenniejszego pokarmu, twoja
sprawa. Ja mam za
miar karmić mojego synka tylko piersią. I dlatego zabroniłam
pielęgniarkom dawać mu nocami mleko z butelki - oświadczyła druga autorytatywnym
tonem.
Pani Gainsford chodziła do tej samej szkoły co Rose, tyle że dziesięć lat wcześniej.
Mimo swoich trzydziest
u pięciu lat, po raz pierwszy leżała w połogu.
-
Łatwo ci mówić - dołączyła trzecia, wieloródka - ale przez twojego krzykacza żadna
z nas ostatniej nocy nie zmrużyła oka! Brakuje w tym szpitalu oddzielnego pomieszczenia dla
niemowląt, do którego byłyby zanoszone na noc, aby matki mogły wyspać się i odpocząć.
Kiedy byłam tu z pierwszym dzieckiem, praktykowano jeszcze coś takiego. - Zauważyła na
sobie wzrok doktor Gillis i podniosła głos. - Idiotyczny pomysł, by przez okrągłą noc trzymać
matki razem z noworodkami.
-
Lecz zapewne we własnym domu nie będzie pani rozstawała się z dzieckiem? -
odezwała się Rose.
-
Tak, ma się rozumieć, ale będę miała tylko swoje. Po prostu nie chcę wysłuchiwać w
środku nocy krzyków, pisków i mlaskań j e j dzieciaka!
Pani Gains
ford aż zatrzęsła się z oburzenia.
-
Jak pani śmie! Osoby takie jak pani nie potrafią wczuć się w sytuację kogoś
drugiego, nie potrafią też wyrzec się własnych wygód dla zapewnienia swemu dziecku
optymalnych warunków rozwoju. Czy w ogó
le zna pani słowo „poświęcenie”?
W tym krytycznym momencie, żeby zapobiec większej awanturze, interweniowała
siostra Beddows.
-
Spokojnie, moje panie. Nie chcemy tu żadnych niepotrzebnych kłótni. Różnimy się
między sobą, to oczywiste. Mamy odmienne przekonania, odmienne charaktery, odmienny
sposób patrzenia na świat. I dlatego musimy nauczyć się tolerancji. Żyć tak, aby pozwolić żyć
innym. Wasze dzieci są piękne i kochane, podziękujcie za nie Bogu. I niech zapanuje między
wami zgoda i harmonia. Te kilka dni, jakie spędzicie tu ze sobą, powinny pozostać w waszej
pamięci jako dni szczęśliwe.
-
Co za giez ją ukąsił, Dorothy? - zapytała Rose czarnoskórą siostrę, kiedy całą trójką
wyszli na korytarz. -
Czy to z powodu tego nieznośnego upału?
Na szerokiej twarzy pielęgniarki malowała się pełna napięcia powaga. Westchnęła i
potrząsnęła głową z rozgoryczeniem.
-
Dosłownie tracę wszelką ochotę do życia, kiedy widzę moje matki w takich
paskudnych nastrojach. Kłótnie się powtarzają, a ja jestem bezsilna. Ale po co będę się
skarżyć przed tobą, Rose. Ty i tak niesiesz ciężkie brzemię z powodu choroby matki...
-
A więc niech siostra ponarzeka przede mną - zasugerował Leigh, obejmując w pasie
jej rozłożyste kształty.
Pomimo głębokiego rozgoryczenia, Dorothy Beddows uśmiechnęła się, Rose zaś
z
auważyła, że Leigh wkłada tyle samo czaru w uwodzenie kobiet w średnim wieku, co w
podbój młodej i ślicznej dziewczyny w rodzaju Tanyi.
- To wszystko przez Philipa Cranstone'a - powie
działa Dorothy, przełamując
wewnętrzny opór.
Rose i Leigh spojrzeli na
siebie ze zdumieniem. Doktor Cranstone pracował w tym
szpitalu od pew
nego czasu i podbił serca wszystkich jako pediatra. Ożenił się z jedną z
pielęgniarek i wkrótce stali się dumnymi rodzicami chłopca. Zaliczali się do najbliższych
przyjaciół Dorothy Beddows.
-Mów dalej, Dorothy. W czym problem? - za
chęcała Rose.
-
Myślę tu o głośnej kampanii na rzecz karmienia piersią, jaką nie tak dawno rozpętał
Philip. „Nie chowaj, matko, swych piersi”, „Najlepsza matczyna pierś”, „Naturalne jest
piękne” - tak brzmiały niektóre hasła. Presja była tak duża, że matki w szpitalu wręcz nie
śmiały odmawiać piersi swym dzieciom.
-
I słusznie - zauważył Leigh. - Po to ostatecznie są te dwa gruczoły, które nazywamy
piersiami. I jakąż wygodę stanowią! Są zawsze pod ręką, nie trzeba ich wyjaławiać poprzez
gotowanie, są niezastąpione dla dziecka, nic nie kosztują... Zaiste, „Matka karmiąca
najwyższą formą macierzyństwa”.
-
Pominąłeś, jak zwykle, rzecz najważniejszą - suchym głosem powiedziała Rose. - To
mianowicie, że karmienie piersią spaja szczególnymi więzami matkę i dziecko.
-
Tyle że jest różnica pomiędzy teorią a praktyką kontynuowała pielęgniarka. -
Wierzcie mi, pracuję z matkami już dostatecznie długo, aby się przekonać, że nic nie jest tak
proste i łatwe, jak wydaje się na pierwszy rzut oka. Niektóre matki, i z pewnością pani
Gainsford do nich należy, czerpią z karmienia piersią autentyczną radość. Inne karmią w
atmosferze przy
musu i utyskiwań. Ale są i takie, które po prostu nie chcą i już pierwszego
dnia sięgają po butelkę.
-
A czy nie jest zadaniem, wręcz misją personelu pielęgniarskiego, by ukazał im
wszystkie dobre strony karmienia naturalnego? -
zapytał Leigh.
-
Problem w tym, że żyjemy w bardzo zróżnicowanym i stechnicyzowanym
społeczeństwie. Nie ma tu jednej recepty, a i kobiety nie są już tak potulne, by godziły się
przyjmowć tradycję z dobrodziejstwem inwentarza. Mają własne pomysły i próbują je nam
narzucić. Kiedy więc widzę, by tak rzec, nowoczesną matkę, nie próbuję się przeciwstawiać i
przyzwyczajam dziecko od razu do butelki. Stosuję argumentację tylko wtedy, gdy
napotykam otwartość i gotowość uznania autorytetu osoby w pielęgniarskim lub lekarskim
kitlu.
-
Wspomniałbym tu jeszcze o jednym, Dorothy - dodał Leigh. - O postawie
konsumenckiej dzisiej
szych społeczeństw. Mleko w proszku jest takim samym towarem jak
każdy inny. Producenci prześcigają się w reklamie, wymyślaniu pięknych opakowań i
różnych nowinek. To wszystko wpływa na kobiety, które lepiej się czują w supermarketach z
pełnym koszykiem, niż ze swoją nader skromną piersią w domowym zaciszu. Poza tym
kiedyś jedyną alternatywą dla matki było pełne bakterii mleko krowie.
- Bogatsze panie -
uściśliła Dorothy - wynajmowały mamki, które w zamian za
pieniądze godziły się karmić ich dzieci kosztem swoich własnych. A kiedy biedna kobieta
umarła podczas porodu, co dawniej zdarzało się nader często, jej dziecku podawano mleko od
krowy. Niektórym z takich dzieci udawało się przeżyć. Sama należę do nich - dodała
melancholijnym tonem.
Ro se zau ważyła cień smu tk u n a jej twarzy i u zn ała, że dysk u s
ja ta trwa ju ż
wystarczająco długo. Postanowiła ją zakończyć.
-
Będziemy starali się wniknąć w problem i być może nawet zrobimy w tym celu
spotkanie pediatrów z położnikami. W każdym razie zwrócę się z tą sprawą do profesora
Horsfielda. Tak czy inaczej, presja na karmienie piersią nie może przybierać formy dyktatu.
-
Czyli co się komu podoba, czy tak, Rose? - zapytał Leigh na poły ironicznie. - Phil
Cranstone jest doskonałym pediatrą i teraz, kiedy został tatusiem i zna rzeczy z pierwszej
ręki, może być chyba uznany za niepodważalny autorytet w swojej dziedzinie.
-
Ale niech sobie nie wyobraża - wtrąciła Dorothy, idąc w sukurs Rose - że z każdej
matki zrobi panią Gainsford czy też swoją żonę, Annette, która mieszkali w pięknym domu,
sprzątanym przez służbę, i może całkowicie poświęcić się swojemu dziecku. Zapominasz, że
każda matka to jakaś indywidualność.
-
Również każde dziecko - wtrąciła Rose.
-
I co jest dobre dla jednej osoby, nie musi być idealne dla innej. Potwierdza to
chociażby sprzeczka tych trzech matek, której byliśmy świadkami.
-
Cóż, uważam, że obie za bardzo się gorączkujecie tym wszystkim, co siłą rzeczy
prowadzi do zaślepienia. Ostatecznie Cranstone jest na bieżąco z ostatnimi osiągnięciami
naukowymi i skoro...
-
I skoro jest mężczyzną, to na pewno ma rację, czy tak? - wybuchnęła Rose.
-
Klasyczny męski szowinizm. - Dorothy postawiła kropkę nad „i”.
Ich reakcja całkowicie go zaskoczyła.
-
Och, dość tego, dziewczęta! Trochę więcej zdrowego rozsądku! Racja nie jest
związana z płcią...
Mógłby argumentować dalej, praktycznie bez końca, ale zainteresowały go oczy Rose.
Z niebieskich stały się fiołkowe. Z pięknych jeszcze piękniejsze.
-
Racja nie jest związana z płcią, ale może być z nią związane przekonanie o racji -
rzekła Rose pogardliwym tonem. - Otóż jestem zdecydowana prosić profesora Horsflelda o
zorganizowanie spotkania, na którym doktor Cranstone szczegółowo zapozna siostry położne
ze swoimi racjami.
-
I matki również - dorzuciła Dorothy.
- Tak, ostatecznie to o nie chodzi w tym wszystkim. O nie i ich dzieci -
zgodziła się
Rose. -
Słowem, zrobię wszystko, aby twoje matki, Dorothy, były szczęśliwe i nie czuły się
poddawane jakiejś nieznośnej presji.
-
Dzięki, Rose. Wiedziałam, że mogę liczyć na ciebie. Z drugiej jednak strony nie
chciałabym poróżnić cię z Philipem ani z panem, doktorze McDowie.
-
Nie ma sprawy, siostro. Mnie również leży na sercu dobro matek - odpowiedział
Leigh tonem, który Rose uznała za skandalicznie protekcjonalny. - A teraz proszę mi
wybaczyć. Mam ważne spotkanie z wyjątkową kobietą. Nie chciałbym, żeby czekała. Spokoj-
nego dyżuru, Rose. Nie nadwerężaj sobie nerwów, moja niebieskooka.
Po tych słowach odszedł.
-
Uff! Możemy wreszcie odetchnąć! - wykrzyknęła Rose pełnym emfazy głosem. -
Siostra Dickenson może teraz cieszyć się do woli jego towarzystwem. Nasz przyjaciel, doktor
McDowie, wiele jeszcze będzie musiał nauczyć się o kobietach.
-
Być może - z rezerwą przyznała Dorothy Beddows, umykając w bok ze spojrzeniem.
-
A ty, Rose, pewnie masz zamiar wystąpić w roli nauczycielki?
Wydawało się, że los zawziął się na Rose, by tego popołudnia nie mogła odwiedzić
swojej matki. Za każdym razem kiedy wybierała się już na oddział ginekologiczny, pojawiała
się jakaś nieprzewidziana przeszkoda. A to kobiecie, którą przywiozło pogotowie i która
poroniła trzynastotygodniowy płód, trzeba było wyłyżeczkować jamę macicy, a to znowu
zaszyć cięcie krocza, którego dokonał student Ben Davis, odbierając dopiero trzecie dziecko
w
życiu.
-
To był wspaniały moment - wyznał Ben, dumny ze swego wyczynu. - Kiedy już
rodząca zaczęła przeć i ukazała się główka dziecka, poczułem się tak, jak gdybym...
-
Jak gdybyś w pełni kontrolował sytuację? - podpowiedziała Rose, trochę rozbawiona
jego entuzjazmem.
-
Coś w tym rodzaju. A siostra położna, która mi asystowała, okazała się wprost
cudowna. Uważając na wszystko, równocześnie dała mi całkiem wolną rękę.
Miałem też chwilę prawdziwego strachu. Kiedy główka dokonała zwrotu
zewnętrznego do prawego uda matki i miało nastąpić wytoczenie się barku przedniego,
zobaczyłem wokół szyi dziecka pępowinę...
- O, rany! -
wykrzyknęła Rose. - I zdołałeś przerzucić ją przez główkę?
-
Nie, była zbyt naprężona. Nie miałem wyboru. Chwyciłem nożyczki i dokonałem
odpępnienia przed właściwym czasem. - Uśmiechnął się tryumfalnie.
-
Wiesz, myślę, że położnictwo można polubić. Nie chciałbym być sentymentalny, ale
uczestnictwo w na
rodzinach człowieka jest czymś w rodzaju rzadkiego przywileju. A poza
tym
mąż pacjentki nazwał mnie „panem doktorem”... Tylko nie śmiej się ze mnie, Rose,
przepraszam, doktor Gillis.
A jednak Rose w głębi duszy uśmiechnęła się pobłażliwie na myśl o zachwytach i
uniesieniach Bena. Były one czymś zwykłym w jego wieku, kiedy serce i umysł idealizują
cały świat, tak jak, z drugiej strony, czymś zwykłym u studentów był szok związany z wi-
dokiem nagiej kobiety w połogu.
Wróciła do pokoju, aby napisać krótkie sprawozdanie z porodu. Właśnie je kończyła,
kiedy weszła siostra Moffatt.
-
Mam coś interesującego dla pani, doktor Gillis - powiedziała od drzwi, wyciągając
rękę z różową kartką, w której Rose rozpoznała zapis badania ułtrasonograficznego. - Wyniki
Trish Pendle z dzisiejszego popołudnia.
Rose wzięła kartkę i przeczytała:
„Lewa n
erka mała, słabo wykształcona, wykazująca stan uśpienia czynnościowego;
podejrzenie wrodzonej ułomności (możliwa też chroniczna niedoczynność); prawa nerka z
objawami umiarkowanego wodonercza &a skutek utrudnionego odpływu.”
Wpatrywała się w odręcznie skreślone słowa z mimowolnym lękiem. A więc
przeczucie nie za
wiodło Leigha: dziewczyna miała praktycznie tylko jedną nerkę. Druga,
prawdopodobnie od urodzenia, była tylko czymś w rodzaju nieudanej atrapy. Do tej pory
zdrowa nerka wywiązywała się jakoś ze swoich podwójnych obowiązków. Ciąża jednak,
sprowadzając typowe zmiany, jak na przykład rozszerzenie światła moczowodów i
miedniczek ner
kowych, spowodowała wsteczne odpływy moczu i zaleganie uryny.
Nadciśnienie tętnicze, białkomocz i obrzęki, objawy charakterystyczne dla gestozy i za takie
do tej pory u Trish Pendle uważane, faktycznie stanowiły alarmujący sygnał upośledzenia
czyn
ności nerek.
Nie można było zwlekać. Rose bezzwłocznie udała się do chorej dziewczyny.
-
Siądź prosto, Trish - poleciła. - Czy czujesz ból w tym miejscu?
Nacisnęła dłonią miejsce po lewej stronie okolicy lędźwiowej.
-
Nie, najwyżej troszeczkę - bąknęła Trish.
- A tutaj?
Rose powtórzyła czynność po prawej stronie kręgosłupa.
- Och, tak, tu boli! -
przyznała dziewczyna, krzywiąc się. - Mówiłam im, że coś tu
mam nie w porządku, lecz nikt nie wziął sobie moich słów do serca.
Rose zamyśliła się. Bolesność prawej strony okolicy lędźwiowej wskazywała na
odmiedniczkowe zapa
lenie przeciążonej nerki.
-
Czy może dotarły już do pani doktor wyniki moich dzisiejszych badań? - zapytała
Trish, patrząc podejrzliwie.
-
Tak, kochanie, i wygląda na to, że masz pewne kłopoty z nerkami - odparła Rose
uprzejmym, lecz chłodnym tonem, do jakiego zawsze się uciekała, gdy miała do przekazania
niepomyślne wieści.
- I co w tej sytuacji?
-
Nie jestem w stanie powiedzieć dziś niczego dokładnie. Konieczne są dodatkowe
badania. Ale nie przejmuj się. Udzielimy ci wszelkiej możliwej pomocy. Chciałabym przy
okazji poruszyć ważną sprawę. Słyszałam od siostry, że masz pewne kłopoty z jedzeniem...
Gdy Rose skończyła przekonywać Trish co do konieczności ścisłego przestrzegania
diety, wybiła godzina odwiedzin. Na korytarzu i w salach zaroiło się od mężów, krewnych i
przyjaciół. Rose poczuła głód. Uświadomiła sobie, że od lunchu niczego nie brała do ust.
Postanowiła więc najpierw zejść do stołówki, posilić się i już stamtąd udać się do matki.
Przy jednym ze stolików zauważyła Paula. Przeniosła tacę z jedzeniem i dosiadła się
do niego. On tylko pił kawę, ona jadła sałatkę z tuńczyka.
-
Jesteś chyba przemęczona kochanie - powiedział współczującym tonem. -
Przydałaby ci się chwila oddechu. W ten weekend musimy wreszcie wyskoczyć do
Nethersedge.
-
Ależ, Paul, zrozum, ja nie mogę. Jeszcze przed sobotą mama wraca do domu...
-
Nie ma tu żadnej konieczności. Wystarczy powiedzieć słówko profesorowi, a
zostawi ją na weekend w szpitalu. Dwa dni odpoczynku to skromne minimum, którego
potrzebujesz, zanim dorzucisz do obowiązków związanych z pracą obowiązki wynikające z
opieki nad m
atką. A będzie to piekielnie ciężkie brzemię.
- Tak, Paul, wiem o tym.
Spuściła oczy i utkwiła wzrok w talerzu. Świadomość podwójnej lojalności - wobec
własnej matki i wobec pacjentek w szpitalu - przejmowała ją trwogą. W ostatnim okresie
uprzytomniła sobie z całą wyrazistością, jak bardzo kocha Brigid i jak wiele jej zawdzięcza.
Ich wzajemna miłość, pozbawiona zewnętrznych akcesoriów i symboli, płonęła w sercach
żywym płomieniem. Piasek w klepsydrze Brigid przesypywał się i w każdej chwili mogło go
zabr
aknąć. Czas, który pozostał, ona, Rose, powinna poświęcić tylko matce. Miała oto
ostatnią okazję, by okazać jej swoją miłość i bezgraniczne oddanie. Paul schodził tu bez
wątpienia na plan dalszy.
-
Porozmawiajmy o czymś innym - rzekła przerywając milczenie. - Widziałam
Caroline Trench w te
lewizji. Wyglądała czarująco. Czy to znów jakaś akcja Rogera
Maynarda?
Zadała to pytanie z ironicznym błyskiem w oku. Oburzanie się Paula na wścibstwo i
bezczelność dziennikarzy należało do przeszłości. Caroline kochała rozgłos i wiedzieli już o
tym wszyscy.
Paul roześmiał się.
-
Ach, tak, popełniłem błąd uważając, że Caroline jest zwykłą śmiertelniczką. Co to za
kobieta, Rose! Co za charakter! Interesuje się wszystkimi i każdym z osobna. Dosłownie bawi
swoje towarzyszki w cier
pieniu i uprzyjemnia im ciężkie chwile. Kiedy opuści szpital,
zostanie po niej smutek i żal.
-
Co przypuszczalnie stanie się wcześniej, niż myślałeś?
-
Nie, Caroline zostanie co najmniej do połowy sierpnia. Złamanie nogi było
skomplikowane i proce
s zrastania się musi trochę potrwać. Obawiam się nawet, czy po
zdjęciu gipsu nie zajdzie konieczność przeprowadzenia drugiej operacji.
Potrząsnął głową, zaś Rose pomyślała, że troska Paula o piękny kształt i sprawność
nogi aktorki niewiele różni się od troski lekarza o życie pacjenta.
-
Młodość i zdrowie będą jej bardzo pomocne. Dodaj oczywistą determinację, aby jak
najszybciej znów pojawić się na planie filmowym - powiedziała z uśmiechem, on zaś
skwapliwie pokiwał głową.
-
Tak, ta dziewczyna wręcz tryska energią. Zamieniła blok kobiecy na oddziale
chirurgicznym niemal w jakąś oazę nieustannego świętowania.
Rose nie mogła oprzeć się myśli, że Caroline dość bezboleśnie i szybko przeszła do
porządku nad śmiercią przyjaciela. Pojawiało się pytanie, czy również jego żona wykazała się
taką samą psychiczną odpornością?
Prawie zmierzchało, kiedy Rose, skończywszy posiłek, pożegnała się z Paulem i
pośpieszyła na oddział ginekologiczny. Otworzyła drzwi do pokoju matki i stanęła zdumiona.
Łóżko było puste. Również puste były łóżka w sąsiednich salach zbiorowych. Tu i ówdzie
leżały tylko te pacjentki, które przeszły w tych dniach jakieś operacje. Nigdzie też ani śladu
personelu pielęgniarskiego.
Idąc korytarzem, Rose usłyszała nagle muzykę i śpiew. Kiedy podeszła do wysokich
drzwi, które prowadziły na obszerny balkon, zobaczyła scenę jak z obrazka. Wszystkie panie,
w ich liczbie również jej matka, siedziały w półkolu i słuchały barda o ciemnych oczach i
długich, dotykających ramion włosach. Ubrany w bawełnianą koszulę i dżinsy, opierał na
udzie gitarę, z której wydobywał słodki akompaniament do starej francuskiej piosenki,
śpiewanej w języku angielskim. Na twarzach pań, zależnie od wieku, gościły tęskne i marzące
lub figlarne i rozradowane uśmiechy. Pieśniarz opiewał wyłożone kostką ulice dawnego
Paryża, toczącą się po nich zakrytą dorożkę i parę zakochanych, złączonych namiętnym
pocałunkiem na tylnym siedzeniu. Skończywszy kolejną zwrotkę, przeszedł na francuski i
wówczas usłyszano, imitowany na sześciostrunnej gitarze, stukot kopyt końskich na bruku,
który po jakimś czasie rozpłynął się w ciszy.
Zachwycona publiczność wybuchnęła śmiechem i oklaskami.
Panie domagały się dalszych piosenek.
Palce Leigha wyczarowały kilka słodkich i rzewnych akordów. Na balkonie
zapa
nowała pełna oczekiwania cisza. Wieczorny podmuch wiatru przyniósł z ogrodu zapach
róż i kapryfolium. Stentorowy, czysty głos wzbił się ku pociemniałemu niebu.
Ma miłość jest jak róży krew,
Krew róży w czerwca świt.
Ma miłość jest jak rzewny śpiew,
Melodii cudnej rytm.
Rose stała oparta o framugę drzwi, nie mając śmiałości się poruszyć. Spojrzała na
zasłuchaną, pogrążoną w melancholijnej zadumie matkę. Na jej wychudłych policzkach
pojawiły się blade rumieńce, a posiwiałe włosy przypominały aureolę. Duchowe światło,
które rozświetlało tę drogą twarz, niosło przesłanie nadziei i ufności. Śpiewak zniżył głos i z
czułością, która chwytała za serce, zwrócił się jak gdyby wprost do Brigid.
Gdy wszystkich mórz dna wyschną w krąg,
Skał w słońcu zniknie ślad,
Wycie
kną piaski z Czasu rąk,
Ma miłość przetrwa świat.
Z listowia pobliskiego klonu dobiegł trel kosa. Ptak zamilkł, zamilkli też śpiewak i
jego gitara. Tym razem nie było oklasków. Niektóre panie ocierały Łzy. Rose była w rozterce:
zostać czy też wycofać się cicho na palcach.
-
Rose, moja córeczko! Myślałam, że już dzisiaj nie przyjdziesz!
Po słowach Brigid inne panie też się odwróciły. Rose usłyszała liczne pozdrowienia.
Uśmiechnęła się i dołączyła do grona pacjentek.
-
Och, doktor Gillis, nigdy nie słyszałam czegoś równie pięknego! - wykrzyknęła
jedna z dzie
wcząt.
-
Niech pani żałuje, doktor Gillis, że spóźniła się pani na ten cudowny koncert - dodała
siedemdziesięcioletnia staruszka.
Rose była wściekła na siebie za swoje rumieńce, lecz Leigh wyratował ją z opresji. -
Przekaż jej tę wiadomość, Brigid - powiedział.
-
Chwileczkę, już mówię. Słuchaj, Rose. Dostałam dzisiaj list od mojej siostry. I jak
sądzisz, co pisze Maury? Otóż zapowiada swój przyjazd. Czy nie wspaniale? Obiecuje zostać
aż do momentu, gdy wykaraskam się z choroby. To zaoszczędzi ci wielu zmartwień i ujmie
obowiązków.
Rose spojrzała z miłością na ożywioną twarz matki i ujęła ją za rękę. Pożegnawszy
towarzystwo wróciły wolnym krokiem do pokoju Brigid. Przyjazd ciotki Maury niewątpliwie
rozwi
ązywał szereg problemów, nie mówiąc już o radości matki, że po tylu latach znów ujrzy
swoją siostrę.
Porozmawiały ze sobą jeszcze przez kwadrans, po czym Rose, życząc matce dobrej
nocy, zgasiła światło. Trzeba było zajrzeć również do innych pacjentek. Wychodząc z
ostatniej sali, Rose rzuciła okiem w kierunku balkonu i zobaczyła Leigha, który stał oparty o
barierkę i wpatrywał się w noc.
-
Czy pamiętasz moje słowa? - zapytał, gdy podeszła. - Rzuciłem na odchodnym, że
mam ważne spotkanie z wyjątkową kobietą.
Rose rozłożyła ręce.
-
I cóż mogę ci odpowiedzieć, Leigh? Twoje wizyty sprawiają jej tyle radości. Zresztą
nie tylko ona jedna cieszy się na twój widok. Wszystkie leżące tu panie wprost szaleją na
twoim punkcie.
Roześmiał się, ale zaraz jego twarz przybrała poważny wyraz.
-
Brigid wraca niebawem do domu. Będzie się nią opiekować jej siostra, i to jest dobra
wiadomość. Ale zapewne uświadamiasz sobie, że może zaistnieć konieczność jej powrotu
tutaj?
Wpatrywał się w Rose uważnym spojrzeniem. Gotów był natchnąć jej serce otuchą,
ale nie chciał robić jej fałszywych nadziei.
-
Wiem. Profesor Horsfield nie krył przede mną niczego - odparła najspokojniej jak
mogła.
- Grzeczna dziewczynka.
Zamilkli i w tej ciszy Rose zdecydowała się powiedzieć mu o wyniku badania
ultrasonograficznego Trish Peadle. Dodała też własne uwagi.
-
A zatem intuicja nie zawiodła cię, Leigh - powiedziała na koniec.
Pokiwał poważnie głową.
-
Biedny dzieciak. Po rozwiązaniu powinien być dokładnie przebadany. Z rentgenem
musimy się wstrzymać, ale możemy przeprowadzić szereg innych badań, jak na przykład
bakteriologiczne badanie mo
czu czy pomiar stężenia kreatyniny we krwi.
-
Zlecenie przeprowadzenia tych badań przekazałam już do laboratorium.
Uśmiechnął się.
-
Wspaniale! Czy sądzisz, że uwzględniając tak słabą wydolność nerek, a właściwie
jednej nerki, nasz mądry staruch pójdzie na wcześniejszy poród?
-
Myślę, że bez cesarskiego się nie obędzie. Jej stan, odkąd jest w ciąży, pogarsza się z
dnia na dzień.
Leigh westchnął.
-
Jakaż przyszłość czeka tę biedną dziewczynę? Hemodializa lub transplantacja, na tym
najpewniej się skończy. Wierz mi, Rose, bywają chwile, kiedy chcę rzucić swój zawód i
wybrać, powiedzmy, karierę piosenkarza.
-
Czy mam się cieszyć, czy smucić, że jeszcze tego nie zrobiłeś? - zapytała z kamienną
twarzą.
Rzucił na nią badawcze spojrzenie i roześmiał się w głos.
-
Tylko pomyśl! Dawałbym bezpłatne koncerty dla chorych, emerytów i kalek! Czy to
nie piękne, doktor Gillis?
Poczuła ciepło w okolicy serca. Ten długowłosy doktor, który przed godziną ofiarował
pacjentkom oddziału ginekologicznego chwile radości i szczęścia, a teraz tak głęboko
współczuł tęgiej i prostej dziewczynie w ciąży, wydał się jej kimś drogim i bliskim.
-
Wiele osób ma romantyczne pojęcie o naszym zawodzie - powiedziała. - Wyobrażają
sobie, że na oddziałach położniczych wszystkich szpitali świata rodzą się tylko zdrowe,
tłuściutkie i uśmiechnięte bobasy. A tymczasem rzeczywistość jest trochę inna.
-
Rzeczywistość zawsze jest inna od naszych wyobrażeń i dlatego musimy pogłębiać
wiedzę. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, jeśli w jakimś momencie spoczniemy na laurach.
-I niechaj ma w opiece naszych pacjentów! -
dodała.
Nagle zbliżyli się do siebie. Leigh ujął ją za ręce. Stali tak przez chwilę na balkonie, w
zapadaj
ącej ciemności, a gwiezdny pył prószył na ich głowy.
Wtem z elektronicznego odbiorniczka w górnej kieszeni fartucha dobiegł natarczywy
sygnał. Rose drgnęła. Spojrzała raz jeszcze w oczy Leigha-pieśniarza, musnęła wzrokiem
gitarę leżącą na krześle i pobiegła tam, dokąd ją wzywano.
ROZDZIAŁ CZWARTY
-
Czyżby zapomniała pani, doktor Gillis, o tych dwóch pacjentkach z przenoszonymi
ciążami, które dziś przyjęliśmy w celu wzniecenia porodu? - zapytała Pat Kelsey, młoda
pielęgniarka o rudych włosach.
-
Jest już prawie wpół do jedenastej, chciałabym więc wiedzieć, czy jeszcze dzisiaj
zostaną przebadane.
-
Proszę mi wybaczyć, siostro. Zeszło mi trochę na ginekologii. Wiem, że powinnam
wrócić wcześniej.
-
Domyślam się, że odwiedziła pani swoją matkę - powiedziała Pat z nutką sympatii,
która zdomino
wała początkową dezaprobatę.
-
Jest już straszliwie późno, lecz chyba mimo wszystko je zbadam - powiedziała Rose i
chwyciwszy obie karty chorobowe udała się na blok.
U pierwszej z pacjentek rozwarcie ujścia szyjki macicy oceniła na dwa centymetry.
Poród praktycznie się rozpoczął. Kobieta oczekiwała drugiego dziecka. Kalendarz ciąży
przekroczony został o dziesięć dni.
-
Wspaniale! Wszystko wskazuje na to, że jeszcze tej nocy znajdzie się pani na
porodówce. Wzniecenie nie jest konieczne.
-
Oby pani doktor miała rację - westchnęła ciężarna. - Chciałabym to dziecko urodzić
również w sposób naturalny.
-
I tak z pewnością się stanie - zapewniła ją Rose.
-
A teraz, siostro, idziemy obejrzeć drugą pacjentkę.
Tutaj Rose również podjęła natychmiastową decyzję. Poleciła podać estrogeny w celu
wzmożenia pobudliwości mięśnia macicy i wrażliwości na działanie oksytocyny, a do
zasadniczego wzniecenia przejść jutro.
-
Ze mną wszystko w porządku, pani doktor - wyznała z całą szczerością pacjentka. -
Prosiłam profesora Horsfielda o wywołanie trochę wcześniejszego porodu, ponieważ w
przyszłym tygodniu obchodzimy pięćdziesiąte urodziny mojej mamy. Przyjeżdża moja siostra
aż z Nowej Zelandii i chciałabym pokazać jej siostrzeńca... lub, ma się rozumieć, siostrzenicę.
Rose uśmiechnęła się. Zauważyła, że jako przyczynę wzniecenia porodu profesor
Horsfield podał w karcie wzrost ciśnienia tętniczego. Tymczasem, uwzględniając końcową
fazę ciąży oraz falę upałów, nie odbiegało ono w najmniejszym stopniu od normy.
Po powrocie do pokoju dla personelu Rose zapy
tała o sytuację na oddziale.
-
Na razie nie dzieje się nic takiego, z czym nie mogłybyśmy sobie poradzić - odparła
jedna z położnych, siostra Grierson, osóbka żywa i energiczna.
- U jednej z pacje
ntek nastąpiło właśnie rozwiązanie, druga lada chwila będzie rodzić.
Poza tym żadnych problemów!
-
Nie zdziwiłabym się, gdyby poród nastąpił jeszcze tej nocy u jednej z tych nowo
przyjętych - powiedziała Rose. - Niech Ben Davis, ten nasz student, będzie w pogotowiu.
-
Zdaje się, że nie trzeba mu o tym przypominać - odpowiedziała pielęgniarka. - Jest to
jeden z tych praktykantów, którzy wiele czasu spędzają z ciężarną, zanim wejdą do
porodówki. Miło mieć takich, a doktor McDowie daje im sobą dobry przykład.
Siostra Angela Grierson rzadko kiedy kogoś chwaliła. Oznaczało to, że doktor
McDowie podbił i oczarował sobą cały personel pielęgniarski. Serce Rose przyśpieszyło swój
rytm. Scena balkonowa, kiedy stali trzymając się za ręce, a nad nimi migotały roje gwiazd,
wciąż pozostawała w jej pamięci. Cóż by się stało, gdyby siostra Kelsey nie przesłała
wówczas sygnału? Jakie słowa padłyby z jego ust? Czy byłyby to słowa dotyczące Brigid?
Zapewne tak, zważywszy na ich głęboką przyjaźń. Przyjaźń, której tajemnicy Rose nie udało
się jeszcze dotąd zgłębić.
Przeszła do oddzielnej dyżurki, położyła się i zasnęła. Po dwóch godzinach wezwano
ją do nowo przybyłej pacjentki.
-
Jest dopiero w trzydziestym piątym tygodniu, a mówi, że odczuwa regularne bóle -
oznajmiła siostra Grierson. - Stan podgorączkowy. Ostatnie dwa dni z objawami diurezy.
Niewykluczona infekcja dróg moczowych. Lecz równocześnie żadnego śladu skurczów
macicy.
Zbadawszy pacjentkę, Rose musiała się zgodzić z diagnozą siostry. Na razie nie groził
tu żaden przedwczesny poród.
-
Proszę się nie obawiać, urodzi pani o właściwym czasie - zapewniła ciężarną i jej
zdenerwowa
nego małżonka. - Jednak na kilka dni zatrzymamy panią w szpitalu. Zbadamy
mocz i ewentualnie po
dejmiemy jakąś decyzję odnośnie leczenia. Dzisiaj proszę wziąć
proszki przeciwbólowe i starać się zasnąć.
-
A czy te proszki nie wpłyną niekorzystnie na moje dziecko? - zapytała kobieta. - Ono
jest takie maleńkie! Zniosę każdy ból...
-
Jako lekarze musimy w każdym wypadku znaleźć złoty środek pomiędzy dobrem
matki a dobrem dziecka -
odparła Rose. - Pani jest mu potrzebna, a pomoże mu pani
wówczas, gdy będzie zdrowa, silna i wypoczęta.
Pożegnawszy się z pacjentką i jej mężem, Rose poszła na oddział, żeby zorientować
się w sytuacji.
- Wszystko w porz
ądku, doktor Gillis zameldowała siostra Grierson. - Powiem tylko,
że Ben przyjął poród około północy.
-
A więc spokój i cisza?
Tutaj tak, ale na bloku poporodowym praw
dziwe trzęsienie ziemi. Musiałam aż
wysłać tam siostrę Keisey, gdyż siostra Hicks nie mogą dać sobie rady.
-
Doprawdy? Czyżby o tej porze matki jeszcze nie spały? - rzuciła Rose jakby do
siebie.
Była druga w nocy.
-
Proszę mnie nie rozśmieszać, pani doktor. A pani by zasnęła w wieloosobowej sali,
gdzie przy każdej z matek leży noworodek? Tak oto piękne teorie was, lekarzy, zmieniają się
w praktyce w pandemonium, którego skutki odczuwa na własnej skórze przede wszystkim
personel pielęgniarski. Wy zaś zdajecie się o tym wcale nie pamiętać.
Rose przypomniała sobie słowa Dorothy Beddows. Nie różniły się wiele od słów
dopiero co zasłyszanych.
-
Proszę nie myśleć, siostro Grierson, że lekarze zapominają o ciężkiej i
odpowiedzialnej pracy pielęgniarek.
-
Pani nie zapomina, doktor Gillis, bo pani jest jeszcze stażystką. Ale gdy pójdzie pani
wyżej i uzyska stopień samodzielnego lekarza, to szybko przestanie się pani wczuwać w nasz
los. Tak jak zapom
niał o nas doktor Philip Cranstone, jeden z tych idealistów.
-
Mogę zapewnić siostrę, iż zrobię wszystko, aby nie szarogęsił się na naszym
oddziale jakiś pediatra.
-
A może, pani doktor, skorzystamy z okazji i zajrzymy do matek, aby dowiedzieć się
z pierwszej ręki, o co tam właściwie chodzi?
Okrągłe oczy Angeli miotały gniewne błyski. Rose tęskniła za łóżkiem i poduszką, ale
wiedziała, że tego wyzwania nie wolno jej odrzucić. Poza tym nocna wizyta mogła dostarczyć
jej mocnych argumentów do rozmowy z profesorem Horsfieldem.
A jednak to, co zobaczyła, przechodziło najgorsze oczekiwania. Jeszcze będąc na
schodach usłyszała podniesione kobiece głosy i płacz noworodków. Oddział przypominał
bardziej dworzec z ewakuującymi się przed zbliżającym się frontem cywilami niż jaką-
kolwiek część szpitala. Ogniskiem zawieruchy i zamętu okazała się, niestety, sala, w której
leżały panie Gainsford i Mowbray.
Kiedy Rose i
Angela weszły do środka, pani Gainsford krzyczała na siostrę Hicks, zaś
pozostałe trzy panie obserwowały scenę z otwartymi ustami.
-
Nie pozostanę tu ani minuty dłużej! Zatelefonowałam do męża, aby natychmiast
zabrał nas, mnie i moje dziecko, z tego okropnego szpitala!
-
Im wcześniej pani się stąd wyniesie, tym lepiej - powiedziała pod adresem
roztrzęsionej kobiety jedna z jej towarzyszek, zwolenniczka karmienia dziecka z butelki. -
Może będziemy miały trochę spokoju.
Jane Mowbray wymieniła z sąsiadką wymowne spojrzenia.
Siostra Doris Hicks była bliska płaczu.
-
Ależ, proszę, niech pani się uspokoi i posłucha głosu zdrowego rozsądku - rzekła
błagalnym głosem.
-
Pani dziecko jest duże i potrzebuje więcej pokarmu. Nie jest pani w stanie dostarczyć
mu takiej ilości.
Doris była bardzo obowiązkową, trochę staroświecką pielęgniarką, wdową, która brała
nocne dyżury, aby móc opłacić naukę dwójki swych dzieci.
-
Opiekuję się noworodkami już od ponad trzydziestu lat - kontynuowała - i proszę mi
zaufać, wiem, co jest najlepsze dla pani synka...
-
A właśnie że nie ufam siostrze! Siostra samowolnie karmi go tym paskudnym,
sztucznym roztworem, wbrew moim życzeniom i wbrew zaleceniu doktora Cranstone'a! -
wykrzyknęła piskliwym, niemal histerycznym głosem oburzona matka. - Zresztą nie chcę
więcej siostry słuchać! Mam dość tych przekonywań.
-
W porządku, pani Gainsford, nie ma powodu ani sensu tak się denerwować -
odezwała się Rose, modulując bardzo starannie sylaby i słowa. - Wszystko, o co prosimy, to
aby oświadczyła pani na piśmie, że opuszcza szpital na własne żądanie.
-
Tak, napiszę drukowanymi literami i jeszcze ujmę to w ramkę, że wyrywam moje
dziecko z rąk tej kobiety! - wybuchnęła pani Gainsford. - Powiadomię też o wszystkim
doktora Cranstone'a.
- Jak p
ani nie wstyd wydzierać się w środku nocy na cały szpital! - wtrąciła matka
trójki dzieci. - Sios
tra Hicks próbowała tylko napełnić pusty brzuszek pani maleństwu, aby od
jego krzyku nie pomieszało się nam w głowach.
- To prawda, doktor Gillis -
powiedziała siostra ze łzami w oczach. - Mam tu ostatnio
same kłopoty. Albo jestem winna temu, że podaję im dzieci do karmienia piersią, albo
zbieram cięgi za to, że dokarmiam je z butelki. Już dłużej tego nie wytrzymam! Będę musiała
przejść chyba na wcześniejszą emeryturę, ale czym wówczas opłacę studia Roberta i Ruth?
Żadne z nich nie może liczyć na stypendium.
Rose zmusiła się do uśmiechu. Oświadczyła, że ona i inni chętnie by się napili gorącej
i mocnej herbaty, a następnie pod tym pretekstem wysłała siostrę Hicks do pokoju dla
personelu. Doris była doświadczoną pielęgniarką, lecz jej psychika i nerwy nie wytrzymy-
wały cięższych prób.
Niebawem przybył pan Gainsford, który nie do końca orientował się w przyczynach
nocnego alarmu. Rose zdecydowała się nie odwodzić jego żony od decyzji opuszczenia
szpitala. Przeciwnie, była szczerze zaniepokojona wyrazem nieprzytomnej wściekłości w jej
oczach. Dalsze stresy mogły wpędzić tę kobietę w jakieś psychiczne aberracje.
Małżeństwo złożyło wymagane przepisami podpisy, po czym Rose wzięła ciągle
płaczące dziecko na ręce i oddała je matce dopiero wówczas, gdy ta usadowiła się na tylnym
siedzeniu samochodu. Zro
biła wszystko, co było w jej mocy, aby stworzyć atmosferę
przyjacielskiego rozstania.
Wróciwszy na oddział, skreśliła szczegółową notatkę z zaistniałego incydentu. Kiedy
podniosła głowę znad biurka, natrafiła na wpatrzone w nią oczy siostry Angeli Grierson.
-
Proszę nie przejmować się, siostro. Wezmę na siebie pełną odpowiedzialność za
wypuszczenie pani Gainsford. Tak cz
y inaczej cała ta polityka karmienia noworodków i
zajmowania się nimi musi ulec gruntownej i szybkiej rewizji. Dziś jeszcze zwrócę się z tą
sprawą do profesora Horsfielda.
Oczy siostry Angeli pociemniały.
-
Jeśli wybuchnie kłótnia między pediatrami a położnikami, to i tak, prędzej czy
później, wszystko skrupi się na pielęgniarkach. One zbiorą najboleśniejsze cięgi.
Rose ściągnęła brwi.
-
Chwileczkę, siostro, nie tak pesymistycznie. Jestem całkowicie po waszej stronie i
mam pewien wpływ na ordynatora. Ujrzy rzeczy takimi, jakimi my je widzimy. A poza tym
to rozsądny człowiek.
-
Mam nadzieję, że się pani nie myli, doktor Gillis. Z pewnością będzie wściekły z
powodu pani Gainsford. To chyba pierwszy przypadek opuszczenia szpi
tala w środku nocy.
-
W domu będzie jej dużo lepiej - powiedziała Rose, ziewając i spoglądając na
zegarek.
Dochodziła czwarta nad ranem. Rose wstała i poszła na porodówkę. Tutaj nigdy nie
było podziału na dzień i noc. Dzień pracy trwał dwadzieścia cztery godziny. Właśnie urodziła
jedna
z tych dwóch kobiet z zaleceniem wzniecenia porodu, u której Rose pięć godzin temu
stwierdziła dwucentymetrowe rozwarcie ujścia szyjki macicy. Rose pogratulowała matce i
ojcu, po czym wróciła do dyżurki i rzuciła się na łóżko. Obudziła się przed siódmą. Umyła
się, ubrała i poszła do stołówki na śniadanie.
-
Rose, mój ptaszku, jak przebiegł nocny dyżur? Czy ja i Phil możemy się przysiąść? -
zapytał Leigh McDowie, stając przy jej stoliku z tacą pełną różnych smakowitości.
-
Proszę bardzo - odparła z uśmiechem, mimo że Philip Cranstone był ostatnią osobą,
z którą pragnęła rozpocząć ten dzień.
-
Ślicznie dziękujemy - rzekł Leigh, siadając i wskazując drugie krzesło pediatrze,
przystojnemu, wysokiemu blondynowi. -
Phil właśnie mówił mi o pogarszającej się stale
sytuacji dzieci, o znęcaniu się nad już urodzonymi i uśmiercaniu jeszcze nie narodzonych.
-
Tak, statystyki mówią same za siebie - odezwał się Philip Cranstone. - Przyczyny
tych niepokojących zjawisk są zresztą wielorakie. Wzrost liczby samotnych matek,
b
ezrobocie, ubóstwo, całkowity rozpad więzów rodzinnych. Dlatego też my, lekarze, musimy
włączyć się do akcji ratowania rodziny. A powinniśmy zacząć od samego początku, to znaczy
od stworzenia matce i jej nowo narodzonemu dziecku warunków bliskiego i intymnego
współżycia.
-
Tak, uświadamiam sobie problem i popieram cele, do jakich zmierzasz - powiedział
Leigh. -
W tej chwili rozumiem też chyba lepiej twojego bzika na punkcie karmienia piersią i
przebywania matki razem z dzieckiem.
-
Powinniśmy zdążać do zacieśniania i pogłębiania więzów rodzinnych, a jakiż
kontakt może być bliższy od ssania matczynej piersi?
Rose mogła iść o zakład, że Leigh wyciągnął doktora Cranstone'a na tę rozmowę
specjalnie z myślą o niej. Wiedziała też, że gdyby była studentką medycyny, słuchającą
podobnego wykładu, argumenty wykładowcy uznałaby za swoje. Sęk w tym, że lata
studenckie miała już za sobą. Pracowała od pół roku jako stażystka w dużym szpitalu, gdzie
poznała różne matki. Narzucanie im jednolitego wzorca było szkodliwą utopią, zarówno pod
względem pedagogicznym, jak i społecznym.
-
A może ty również zechcesz wyrazić swoje zdanie, Rose? - uprzejmie zaproponował
Leigh.
Odstawiła na talerzyk kubek z kawą.
-
Szanuję pana intencje, doktorze Cranstone - powiedziała, starannie dobierając słowa
-
ale myślę, że przekuwa je pan w czyn, używając niewłaściwych narzędzi. Po pierwsze, zajął
pan wobec kobiet, które zostały matkami, sztywną i pryncypialną postawę. Tymczasem każda
z tych matek to całkiem odrębny świat psychiczny, duchowy, intelektualny i społeczny. Po
drugie, nie uznał pan za stosowne porozumieć się najpierw z personelem pielęgniarskim i
skorzystać z jego doświadczeń. Siostra Hicks, na przykład, mogłaby być pańską matką.
Zaczęła opiekować się matkami i dziećmi, zanim jeszcze odcięto pana od pępowiny. Otóż
teorie, które pan propaguje, postawiły ją w sytuacji bez wyjścia. Minionej nocy odwiedziłam
blok matek i na własne oczy zobaczyłam, że żadna z nich nie ma warunków do odpoczynku.
Wydarzyła się też bardzo nieprzyjemna historia. Czy pamiętasz, Leigh, panią Gainsford?
-
Panią Gainsford? -powtórzył za nią, odkładając łyżkę. - Ależ oczywiście. To z
pewnością ta nauczycielka, która z taką determinacją obstawała przy karmieniu piersią? Mój
Boże, Rose! Co się stało?
- Sta
ło się to po prostu, że laktacja nie nadążała u niej za apetytem i potrzebami
dziecka, które z tego powodu darło się wniebogłosy, odbierając wszystkim nadzieję na sen. W
rezultacie pani Gainsford wpadła w rozstrój nerwowy. Po wściekłej awanturze zażądała
w
ypisania ze szpitala, ja zaś wyraziłam zgodę, widząc w tym mniejsze zło.
-
Ale musiała być chyba jakaś bezpośrednia przyczyna? - zapytał Leigh, lustrując
Rose badawczym spojrzeniem.
-
Tak. Siostra Hicks próbowała uspokoić dziecko, karmiąc je mlekiem z butelki...
-
Bez pozwolenia matki nie miała prawa tego robić! - zasadniczym tonem zauważył
Philip.
-
Więc proszę mi powiedzieć, jak miała postąpić! - odparła Rose, czując, że traci
cierpliwość. - Przecież, na miłość Boską, to dziecko było głodne.
- Lecz zgod
zisz się chyba - powiedział Leigh - że laktację pobudza częste
przystawianie noworodka.
- Tak, ale nie wtedy, kiedy stres goni stres. Pode
nerwowanie i ciągłe napięcie działają
na takie procesy hamująco.
-
Moja Annette nie ma żadnych kłopotów z pokarmem. Jej gruczoły sutkowe działają
bez zarzutu - po
chwalił żonę Philip, nie dostrzegając ostrzegawczego spojrzenia Leigha.
Oczy Rose, przybrawszy ciemnofiołkowy kolor, zaczęły rzucać błyskawice.
-
Jeśli uważa pan, że wszystkie kobiety podobne są do pańskiej żony, to pragnę
wyprowadzić pana z błędu. Każda kobieta jest inna! Pęknięcia brodawek, cesarskie ciecia,
wzniecenia porodów, utrzymujące się krwawienia - oto skromna namiastka tej inności jedynie
w płaszczyźnie medycznej. Jak te kobiety mają wytrzymać w atmosferze krzyków, wrzasków
i płaczu? Dzisiaj postawię to pytanie profesorowi Horsfieldowi. Philip Cranstone zrobił
głęboki wdech, najwyraźniej zamierzając utrzymać na wodzy swoje nerwy wobec tej
narwanej osóbki.
-
Zgadzam się z pani zarzutem, że powinienem był przeprowadzić dokładniejsze
konsultacje z pielęgniarkami. Niektórym z nich trudno jest w pełni zaakceptować moją
koncepcję, lecz gdyby odsunęły na bok uprzedzenia i, zamiast działać przeciwko mnie, za-
częły działać ze mną, to w przeciągu trzech miesięcy dziewięćdziesiąt procent kobiet w
naszym rejonie karmiłoby piersią.
Powiedziawszy to, opadł na oparcie krzesła i czekał na odpowiedź. Leigh wstrzymał
oddech, spodziewając się raczej wybuchu. Żaden z nich jednak nie był przygotowany na
powiew arktycznego wiatru.
-
Zdaję sobie sprawę, że jest pan młody i pełen najlepszych chęci, doktorze Cranstone,
ale brakuje panu doświadczenia na oddziale położniczym, zwłaszcza w zakresie psychologii
kobiety. Pielęgniarki mogłyby wiele pana nauczyć, gdyby nie stała tu na przeszkodzie pana
arogancja i...
-
Chwileczkę, doktor Gillis! - przerwał jej Philip Cranstone, poczerwieniały jak burak
ze złości.
Rose, zamiast się opamiętać, jeszcze bardziej podniosła głos.
-
Uprzedzam pana, zrobię wszystko, by przestał pan niepokoić moje pacjentki i
antagonizować kompetentny personel położniczy. A teraz, wybaczą panowie, przeniosę się ze
swoim śniadaniem do innego stolika.
Wstała, wcielając zamiar w czyn. Leigh McDowie stracił zimną krew.
-
Rose, na miłość boską! Przecież Phil jest samodzielnym lekarzem-pediatrą.
-
Wielkie rzeczy. A ja jestem kobietą - odpaliła.
-
A czy mogę zapytać, czy karmiła już pani piersią, doktor Gillis?
-
Jeszcze nie. A pan, doktorze McDowie? Było to najprawdziwsze wypowiedzenie
wojny.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Po zakończeniu porannego obchodu profesor Horsfield zasiadł w gronie lekarzy do
mocnej, aromatycz
nej kawy. Zapalając hawańskie cygaro, zaczął od wyrażenia pochwały po
adresem doktora McDowie'ego za dociekliwość, jaką ten okazał wobec choroby Trish Pendle.
Następnie zagadnął Bena i Dana, studentów-praktykantów, jak widzą kwestię rozwiązania
ciężarnej w sytuacji, gdy stan jej nerek jest krytyczny. Mile pochlebieni, że zapytano ich o
zdanie, studenci w zasadzie nie różnili się poglądami. Rokowania co do przeżycia dziecka
były bardzo złe, również życiu matki zagrażało poważne niebezpieczeństwo. W sumie było aż
nadto przyczyn do zastosowania cesarskiego cięcia. Na podobnym stanowisku stanął też
doktor McDowie.
-
Dobrze, a teraz przejdźmy do sprawy matek - powiedział profesor Horsfield,
strząsając popiół z cygara. - Minionej nocy wydarzył się nader przykry incydent. Jedna z
naszych pacjentek na własne żądanie opuściła wraz z dzieckiem szpital, co skłoniło doktor
Gillis do podania w wątpliwość całą dotychczasową koncepcję opieki nad matkami i ich
dziećmi, obowiązującą na bloku poporodowym. Jak państwo wiecie, z chwilą oddelegowania
doktora Camerona na placówkę do Etiopii odpowiedzialność za te sprawy przejął doktor
Philip Cranstone. Powszechnie znane są jego poglądy na temat karmienia dzieci piersią i
przebywania noworodków wraz z matkami. Swego czasu dałem mu zresztą pod tym
względem najzupełniej wolną rękę. Dziś rzecz wymaga dogłębnego przedyskutowania.
Najlepiej chyba będzie, jak zacznie doktor Gillis.
Ord
ynator kiwnął głową w kierunku Rose, ona zaś spojrzała mimowolnie na Leigha.
Byłaby wdzięczna za wsparcie z jego strony, wiedziała jednak, ze na poziomie zasad Leigh
zgadza się w pełni z doktorem Cranstone'em. Co zaś się tyczy Paula, to podejrzewała, że cały
ten problem, jako daleki od chirurgii, niewiele go obchodzi. Została więc na placu boju sama,
samotność zaś często rodzi desperację.
-
Powiedziałam już panu, sir - odezwała się z gwałtownością, której nikt po niej się nie
spodziewał - że byłam wówczas na bloku; kiedy pani Gainsford podejmowała swoją
rozpaczliwą decyzję. Co przede wszystkim przerażało, to pełna bolesnych napięć atmosfera
panująca wśród matek i personelu pielęgniarskiego. Po prostu trudno mi uwierzyć, że zgadzał
się pan do tej pory, by doktor Cranstone traktował nasze pacjentki niczym króliki
doświadczalne. Jego śmieszne teorie...
- Moja droga doktor Gillis -
przerwał jej profesor Horsfield, lekko marszcząc czoło -
dopóki nie opi
szemy faktów, powstrzymajmy się od subiektywnych ocen. Dałem pani szansę
przedstawienia swojego punktu widzenia, lecz być może powinniśmy wysłuchać najpierw
innych opinii. Doktorze McDowie, pan, zdaje się, skłonny byłby bronić karmienia dzieci
piersią?
-
Samą zasadę uważam za słuszną i godną poparcia - odparł Leigh, patrząc
profesorowi prosto w oczy. -
Niemniej jednak jeżeli matka odrzuca tę naturalną powinność, to
nie można, uważam, zmuszać jej do karmienia piersią siłą. Nie byłoby też wskazane...
-
A czy ja zarzucam doktorowi Cranstone'owi stosowanie siły?! - wykrzyknęła Rose. -
Przecież to czysty absurd! Przeciwnie, jego środki nacisku są bardzo subtelne. W rezultacie
matki, które zdecydo
wały się na mleko w proszku, czują się jakby mniej wartościowe, czują
się po prostu gorszymi matkami. Zaś my, położnicy, musimy przypatrywać się z boku, jak
nasze pacjentki uginają się pod psychicznym terrorem idei, które zrodził teoretyczny umysł
mężczyzny!
-
Doktor Gillis, nie zajdziemy daleko w naszym poszukiwaniu prawdy, jeżeli
pozwolimy, by powodo
wały nami emocje - zauważył profesor Horsfield, chociaż, rzecz
dziwna, nie nadał swoim słowom jakiegoś nieprzyjemnego brzmienia. - Postarajmy się wy-
słuchać do końca doktora McDowie'ego.
-
Cenię sobie szczerość doktor Gillis i jej wielkie zaangażowanie w sprawę, sir. Ale z
pewnych osobi
stych powodów, o których wszyscy wiemy i które wywołują w nas głębokie
współczucie, przeżywa ona szczególnie ciężki okres. Być może to właśnie stresy, jakim
ostatnio jest poddawana, stanowią przyczynę, że tak trudno zdobyć się jej na obiektywny sąd.
-
Pani Gainsford też była poddana stresom, lecz jakoś nie przeszkodziło jej to w
podjęciu właściwej decyzji - powiedziała Rose z niepohamowaną wściekłością. - A skoro już
o tej kobiecie mowa, to do
prowadzona została na próg załamania nerwowego. I to dlatego, iż
wmówiono jej, że będzie gorszą matką, jeśli pozwoli, by jej dziecko nakarmiono z butelki.
- Pani Gainsford jest skrajnym przypadkiem -
rzekł profesor, nieznacznie podnosząc
głos. - Dowiedziałem się, że jest teraz na środkach uspokajających. Jej synkiem opiekuje się
babcia. W związku z tym miło mi było usłyszeć, że dziecko przestało płakać i śpi smacznie.
-
Oczywiście, bo wypiło pewnie całą butelkę i jest najedzone!- powiedziała Rose. -
Kiedy siostra Hicks próbowała uczynić to samo, została zelżona od najgorszych.
-
A może, doktor Gillis - wtrącił Leigh McDowie - siostra Hicks nie wykazała
dostatecznego taktu w postępowaniu z panią Gainsford? To, oczywiście, złota kobieta i
najszlachetniejsza dusza, jednak...
-
Jak pan śmie? - Rose wypowiedziała te słowa z największym oburzeniem. - Jak pan
śmie traktować w tak protekcjonalny sposób doświadczoną pielęgniarkę? Doris Hicks zna
swoje obowiązki i wywiązuje się z nich bez zarzutu. Doktor Cranstone powinien jak
najszybciej przeprosić ją za wszystkie nieprzyjemności, na które ją naraził. Dodam jeszcze, że
żyje ona w realnym świecie, o którym on i pan, dwóch wartych siebie durniów, nie macie
zielonego pojęcia!
. Dławił ją gniew, łzy napłynęły do oczu. Zapanowała ogólna konsternacja. Leigh
zacisnął usta. Profesor Horsfield zdjął okulary i skupił się na przecieraniu szkieł. Długo
namyślał się, zanim zabrał głos.
-
Wyraziła pani swoje stanowisko dobitnie, by nie rzec, dosadnie, doktor Gillis. Wiem,
że mocne słowa, jakie usłyszeliśmy, podyktowała pani autentyczna troska o nasze matki i ich
dzieci.
-
Dziękuję za ten dowód zrozumienia, sir. Po prostu psychicznie nie jestem
przygotowana na do
świadczenia, które stały się moim udziałem minionej nocy. Więcej takich
haniebnych incydentów, a uzys
kamy wątpliwą sławę najgorszego szpitala w Anglii.
-
Na tym kończymy naszą dyskusję - oświadczył profesor. - Nadeszła chwila, abym
zapoznał państwa z moją decyzją. Otóż niebawem wyjeżdżam na urlop, który potrwa sześć
tygodni. Przez ten czas doktor Cranstone zachowa pełnię swoich dotychczasowych
uprawnień, zaś doktor Gillis będzie upoważniona do interweniowania we wszystkich tych
wypadkach, gdzie interes matek i ich dzieci nie będzie postrzegany jako nadrzędny. Ona też
przedstawi mi po moim powrocie ogólny bilans współpracy położników z pediatrami. Czy
satysfakcjonuje panią takie rozwiązanie, doktor Gillis? Nadmieniam, że liczę tu na pani trafny
sąd i zdrowy rozsądek.
Policzki Rose smagał ogień, ale jej głos wydawał się spokojny.
-
Dziękuję, sir. Zrobię wszystko, aby nie zawieść pana oczekiwań.
- A pan, doktorze McDowie? Czy stanie pan u boku doktor Gillis?
-
Obawiam się, że nie - odparł Leigh z kamienną twarzą. - O ile bowiem cenię sobie
szczerość koleżanki, o tyle...
-
Oznacza to po prostu, że jest przeciwko mnie - z niecierpliwością przerwała mu
Rose.
Nawet nie spojrzał w jej kierunku.
-
...o tyle jej próby przeciwstawiania się odwiecznemu zwyczajowi przypominają
trochę ruchy pływaka, który płynie pod prąd.
-
Rozumiem myśl zawartą w pana słowach - rzekł profesor Horsfield - ale nie
odpowiedział pan jeszcze na moje pytanie. Czy stanie pan u boku doktor Gillis?
-
Nie, sir. Jest to absolutnie niemożliwe z uwagi na nasze diametralnie różne poglądy.
-
Żadna to dla mnie niespodzianka - oświadczyła Rose z goryczą. - Zresztą gotowa
jestem walczyć samotnie o dobro matek i dzieci.
-
Jeśli pielęgniarki są po pani stronie, a chyba sama pani o tym wspomniała, to trudno
mówić tu o samotności - zauważył profesor, któremu nigdy nie zbywało na przenikliwości.
-
Ja chciałbym wesprzeć doktor Gillis, sir - odezwał się Ben, czerwieniejąc jak
piwonia. -
Będąc kobietą, poruszającą się w strefie zarezerwowana dla kobiet, ma moje pełne
zaufanie.
-
Dobrze powiedziane, młody człowieku, dobrze powiedziane! - pochwalił ordynator z
ledwie wyczuwal
ną nutką ironii. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś uwagi?
- Mam pytanie, sir -
powiedziała Rose. - Chciałabym mianowicie dowiedzieć się, jakie
zwyczaje pa
nują w szpitalu położniczym pod wezwaniem, św. Agnieszki? Słyszałam, że
niektóre swoje prywatne pacjentki
tam właśnie pan wysyła.
-
Zgadza się, doktor Gillis. Cóż, tam każda matka ma swój własny pokój, więc kwestia
„być razem lub oddzielnie” całkowicie odpada. Co zaś się tyczy karmienia, to matkom
pozostawia się wolną rękę.
-
Tak właśnie myślałam, sir. Nie sądzi pan, że trudno jest cokolwiek narzucać
pacjentkom, które za wszystko słono płacą?
Wszyscy wstrzymali oddech. Byli pewni, że ordynator nie puści płazem tej obraźliwej
sugestii, nawet jeżeli padła z ust osoby, do której zdawał się mieć słabość.
- Powiem
coś, o czym rzadko i niechętnie mówię, doktor Gillis. Moja córka miała
bardzo ciężki poród. Kiedy kleszcze zawiodły, podjęto decyzję o cesarskim. Po operacji była
ledwie żywa, obolała, wyczerpana, unieruchomiona. A jednak poprosiła o dziecko i przy-
stawiła je do piersi. I oświadczam, nie podlegała naciskom żadnych zwariowanych idei. Czy
wyraziłem się jasno?
-
Zupełnie jasno, sir - odparła Rose. - Wskazał pan na przemożną siłę macierzyńskiego
instynktu. Lecz tam, gdzie ta siła słabnie, pojawia się kwestia wyboru. Kobieta, która
zdecydowała się karmić piersią, może niekiedy wygrać nawet przy bardzo nierównych
szansach, podczas gdy inna chwyci się każdego pretekstu, by tego nie robić. Każda kobieta
jest inna, tej na pozór oczywistej prawdy zdecydowana jestem
bronić. A poza tym muszę
pogratulować panu dzielnej córki!
Spotkanie dobiegło końca. Profesor pożegnał towarzystwo promiennym uśmiechem,
Rose jednak po
prosił, aby została.
-
Myślę o twojej matce, moja droga - powiedział. - Słyszałem, że przyjeżdża do was
jej siostra z Irlandii?
-
Tak, ma przyjechać w czwartek, więc jeśli wyrazi pan zgodę, zabiorę mamę do domu
w piątek po południu.
-
Dobrze. Jest to twój wolny weekend, więc wykorzystaj go jak najlepiej. Lato
przemija, słoneczna pogoda nie utrzyma się długo.
Powaga, z jaką to powiedział, zdawała się nadawać jego słowom głębsze, bardziej
ogólne znaczenie.
Skoro Rose miała za półtora miesiąca przedstawić kompleksową charakterystykę
pracy tej części oddziału położniczego, gdzie leżały kobiety w połogu, nie mogła zwlekać i
musiała od razu podjąć określone działania. Toteż widywano ją tam prawie codziennie w
godzinach popołudniowych, a niekiedy również nocnych, jak rozmawiała z pacjentkami,
nagrywając ich odpowiedzi na taśmę lub zadawała pielęgniarkom i personelowi
pomocniczemu masę szczegółowych pytań. Do porządkowania ankiet i prowadzenia ogólnej
statystyki zaangażowała sekretarkę profesora Horsfielda, pannę Kavanagh, która obchodziła
się fachowo z bezcennymi materiałami. Dużą też pomoc miała ze strony pielęgniarek,
zachwyconych i rozen
tuzjazmowanych jej zawziętością, pasją i determinacją. Słowem, Rose
była na wojennej ścieżce!
Tego rodzaju tryb życia siłą rzeczy musiał się odbić na jej wyglądzie. Pod oczami
pojawiły się cienie, w kącikach zaciśniętych ust widać było gorycz, włosy utraciły blask.
Rose dławił jakiś nieokreślony smutek, którego przyczyny nie znała. Domyślała się tylko, że
choroba matki nie tłumaczyła wszystkich jej apatycznych, ponurych nastrojów. Chodziło
raczej o Leigha McDowie'ego i jego o
dmowę udzielenia jej pomocy i wsparcia. A nie
mogłaby mieć lepszego, bardziej kompetentnego sojusznika. Jakże fatalnie, wręcz głupio się
stało, że znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Przecież nawet nie różnili się w
zasadniczej kwestii - akcepto
wania każdej osoby w jej indywidualności.
Debata w gabinecie profesora Horsfielda odbiła się głośnym echem w całym szpitalu.
Zakrawało niemal na żart, że uparta stażystka wraz z grupą zbuntowanych pielęgniarek
wydała wojnę doktorowi Cranstone'owi i jego godnym szacunku koncepcjom
wychowawczym.
Paul Sykes ujął rzecz lapidarnie:
-
Na miłość boską, kochanie, ciesz się tym, co masz, po co ci jeszcze te podchody?
Marnujesz tylko czas i energię.
-
Dzięki za słowa pocieszenia. Wzruszył ramionami.
-
Czy wiesz, że nazywają cię kobietą-z-nożem-w-zębach?
-
Nadmiar pochlebstwa. Ale a propos, w piątek wypisują mamę. Czy mógłbyś odwieźć
ją swoim samochodem do domu?
-
Przykro mi, kochanie, ale piątek mam wolny. Poza tym Caroline zmieniają gips i
prześwietlają nogę. Trzymaj za nią kciuki, by na tym skończyła się jej męka w tym szpitalu.
Zresztą, przecież możesz zadzwonić po taksówkę?
-
Jasne, mogę zadzwonić po taksówkę. Odmowa Paula zmroziła ją i po raz kolejny
zadała sobie pytanie, czy czasami ich miłość ni weszła w fazę kryzysu. Był jedynym
mężczyzną, który posiadał jej ciało. Z kolei ona była „największym ukochaniem” jego życia,
co niejednokrotnie powtarzał i co wysłuchiwała z ufnym i wdzięcznym sercem. Lecz teraz
pomyślała, że może już nigdy więcej nie spędzą wspólnego weekendu w Nethersedge. Myśl
ta wywołała w niej sprzeczne uczucia. Doznaniu ulgi towarzyszyło uświadomienie swojej
samotności. Bez Paula i matki byłaby sama jak ten palec.
Rose nie zdawała sobie sprawy, że Leigh cały czas ją obserwuje, i że to jego uważne i
troskliwe oko rychło dostrzegło ślady zmęczenia i napięcia na jej twarzy. Nie wiedziała też,
że przeklinał tamtą debatę w gabinecie ordynatora i skutki, jakie z niej wynikły. Publicznie
wspierał doktora Cranstone'a, gdyż tak nakazywała mu moralna i intelektualna uczciwość, w
ukryciu jednak
robił wszystko, by ująć choć cokolwiek z ciężaru, jaki dźwigała Rose. Między
innymi to dzięki jego zdolnościom dyplomatycznym rzadko kiedy dochodziło na oddziale
położniczym do spotkania Rose z doktorem Cranstone'em, a dzięki jego zapobiegliwości jej
ulubiony stolik w stołówce był zawsze wolny. Kiedy zaś w czwartek Rose poszła odwiedzić
matkę, Leigh siedział przy łóżku chorej niczym wierny przyjaciel, który nigdy nie zawodzi.
-
Wiesz, co mówi ten odmieniec, Rose? Że odbierze Maurę ze statku w Liverpoolu i
przywiezie ją prosto tutaj!
Pamiętając o swoim brutalnym zachowaniu wobec Leigha, Rose nie wiedziała wręcz,
gdzie uciec z oczami.
-
Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała, nagle uświadamiając sobie, że ma
przetłuszczone włosy i wyblakłą twarz. - Ciocia Maura miała przyjechać pociągiem. Ale
oczywiście bardzo się ucieszy, gdy w porcie będzie na nią ktoś czekał. Jak ją rozpoznasz?
-
To proste, córeczko. Będzie trzymał tekturkę z wypisanymi dużymi literami jej
imieniem i nazwiskiem -
radosnym głosem powiedziała Brigid. - Och, Rose, czy to nie złoty
człowiek?
•-
Ten „złoty człowiek” chce cię prosić, Rose, abyś go zastąpiła w jego obowiązkach,
gdyż w związku z wyjazdem nad morze musi urwać się z pracy.
-
Ależ oczywiście, Leigh. Zresztą dzisiaj poród przewidywany jest tylko u jednej
pacjentki, pani Taylor.
-
Wiem, to ta biedaczka, której odporność na środki farmakologiczne wyzwalające
skurcze macicy stała się już legendarna. Jak sądzisz, czy zdąży uwinąć się z dzieckiem przed
urodzinową fetą swojej matki?
-
Decydujące będą najbliższe godziny. Dłużej nie można zwlekać, wynika to z kontroli
stanu płodu. Zastosujemy więc albo przebicie pęcherza płodowego, albo...
-
Albo David Rowan ją posieka.
-
Najświętsza Panienko, o czym wy mówicie?! - wykrzyknęła z przerażeniem Brigid.
-
O cesarskim cięciu, mamusiu. To naprawdę nic strasznego. Zresztą zrobię wszystko,
aby ta jej uparta szyjka zaczęła wreszcie się rozszerzać.
-
Słyszysz, Brigid, jeśli tak mówi, to odniesie sukces. Moja szefowa ma głowę nie od
parady.
-
Nie miałam dotąd zielonego pojęcia, że mam tak mądrą córkę - powiedziała Brigid z
jakimś rzewnym zachwytem. - Chcę jeszcze dodać, Rose, że Leigh zaofiarował się odwieźć
mnie jutro do domu swoim samochodem.
Rose mogła się zdobyć w tej chwili tylko na pełne wdzięczności spojrzenie. Zbyt bolał
kontrast między odmową Paula a tą spontaniczną, przyjacielską ofertą.
Leigh wywiązał się ze swojej misji w stu procentach. Przywiózł Maurę Carlinnagh
prosto do szpitala, a kiedy obie sios
try ze łzami w oczach rzuciły się sobie w ramiona, pobiegł
na oddział położniczy, gdzie powitały go trzy śmiejące się panie: Rose Gillis, siostra Pardoe
oraz pani Taylor, obok której leżało spowite w pieluszki niemowlę.
-
Widzę, że już po krzyku - zauważył żartobliwie.
-
Doktor Rose powiedziała, że jeśli będę bardzo chciała, to na pewno się uda. I udało
się! - rzuciła z nutką dumy świeżo upieczona matka. - Parłam przez dwie godziny, aż
wreszcie go usłyszałam. Mojego synka. Czy nie jest wspaniały?
-
Kawał chłopa - przyznał Leigh.
-
A teraz chciałabym wiedzieć, pani Taylor - zapytała siostra Pardoe - czy będzie pani
karmiła piersią?
-
Oczywiście, że piersią. Chodź do mnie, mój skarbie, chodź do mamusi - powiedziała
pani Taylor pełnym słodyczy głosem, po czym rozpięła koszulę, pozwoliła sobie odkazić
brodawkę i podała pierś dziecku. Ono zaś nie dało się prosić dwa razy. Przywarło usteczkami
do sutka i z widoczną rozkoszą zaczęło ssać.
Widok, jakkolwiek zwyczajny w tym miejscu i mocno opatrzony, miał w sobie tyle
wdzięku, świeżości i ciepła, że Rose i Leigh wymienili pogodne uśmiechy.
Rose pochyliła się nad matką i dzieckiem, zaś Leigh, zainspirowany skrawkiem
koronkowego bius
tonosza, widocznym w rozchyleniu jej fartucha, oddał się nieskromnym
myślom. Musiała chyba wyczuć jego gorące spojrzenie, gdyż szybko uniosła głowę, a skrzy-
żowawszy z nim wzrok, stanęła w pąsach. Zobaczyła w czarnych oczach Leigha szczery
zachwyt, a może nawet coś więcej niż zachwyt, co ją speszyło, lecz równocześnie dodało
pewności siebie. A więc wciąż była na tyle atrakcyjną i pociągającą kobietą, by wzbudzać w
mężczyznach pragnienie, by nawet w swym zdeklarowanym przeciwniku przyśpieszyć
pulsowanie krwi. Niemy, aczkolwiek bardzo ekspre
syjny hołd Leigha odrodził ją. Ostatnio
czuła się zaniedbywana przez Paula, czemu towarzyszyło przygniatające poczucie, że gaśnie
wewnętrznie jako kobieta. Pożądliwy wzrok Leigha znowu rozniecił w niej płomień.
Wiedziała, że prędko o tym nie zapomni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Maura Carlinnagh ledwie zdołała ukryć przerażenie, jakie ogarnęło ją na widok
zmienionej nie do poznania starszej siostry. Gdy odzyskała głos, zaczęła od wymówek.
-
Och, Brigid, nikt z nas do tej pory nie może pojąć, dlaczego uciekłaś z domu i
wyszłaś za tego Anglika? I czy tak trudno było przyjechać z nim i przedstawić go rodzinie? -
pytała gładząc posiwiałe włosy siostry i patrząc na nią z łagodnym wyrzutem.
Brigid uchodziła za najmądrzejszą z rodzeństwa. Młodsi bracia i siostry zawsze
patrzyli na nią z podziwem pełnym szacunku. Kiedy zaś po ukończeniu szkoły wróciła do
domu z dyplomem na
uczycielki w kieszeni, ich szacunek zmienił się niemal w nabożną cześć.
-
Przyjechałam zaopiekować się tobą, siostro - ciągnęła Maura, uważając, aby się nie
rozpłakać. - Zostanę do momentu, kiedy... kiedy poczujesz się lepiej i będziesz mogła radzić
sobie beze mnie.
Maura okazała się prawdziwym darem niebios. Gotowała, prała, sprzątała, skakała
koło chorej siostry, we wszystko to wkładając całe swoje serce i duszę. Była starą panną,
osobą prostą i z natury dobrą, zawsze gotową zapomnieć o sobie, zawsze skorą do poświęceń.
Siostrzenicę traktowała z rewerencją, jako osobę przewyższającą mądrością i wykształceniem
nawet swoją matkę, a więc zasługującą na odpoczynek i komfort po pracy. I Rose, tym razem
za sp
rawą ciotki, poczuła się znowu jak mała dziewczynka, której wszystko w domu podsuwa
się pod nos i której życzenia się odgaduje.
Któregoś dnia Maura poprowadziła Rose do okna i wskazała ręką stojący w ogródku
piękny wyściełany fotel, w którym Brigid drzemała w cieniu krzewu jaśminu.
-
Dostarczono go z kartką, na której widniały słowa: „Od oddanego wielbiciela”. Czy
nie wiesz przypadkiem, kto to może być?
Rose znała odpowiedź na to pytanie i nie mogła ukryć wzruszenia, kiedy Leigh
McDowie wpadł po godzinie z przyjacielską wizytą. Usiedli na tarasie w promieniach
zachodzącego słońca, zaś Maura uraczyła wszystkich herbatą i słodkimi bułeczkami własnego
wypieku. Wizyty „długowłosego doktora” zaczęły się powtarzać. Rose długo pamiętała te
złociste sierpniowe wieczory, spędzane na miłych pogawędkach.
Na oddziale położniczym wszystko szło swoim trybem. Paul Sykes zbadał Trish
Pendle i zdecydował, że w celu uniknięcia poważnych powikłań, włącznie ze śmiercią,
grożących dziecku i rodzącej, należy wybrać metodę prewencyjną, czyli cesarskie cięcie.
Operacja przebiegła bez komplikacji. Dziecko urodziło się zdrowe. Trish nazwała synka
Donovan. Na razie miała karmić go mamka, o którą postarał się szpital, gdyż Trish, w
związku z planowaną operacją nerki, została przewieziona na oddział chirurgiczny.
-
Mój Boże, Rose, skąd takie prymitywy jak ta Pendle się biorą? - biadolił Paul
podczas lunchu. -
I co z nimi robić? Niechlujne toto, tępe, tłuste i na dokładkę żadnej
odpowiedzialności za wychowanie dziecka! W takich wypadkach zaczynam wręcz wierzyć w
sensowność przymusowej sterylizacji. Wiem, że mówiąc to, ranię twoje uszy, lecz taka jest po
prostu moja spontaniczna reakcja.
Ranił nie tylko jej uszy. Tak nie godziło się mówić. Na szczęście nie wszyscy myśleli
w ten sposób o T
rish. Rose pamiętała o dowodach sympatii, jakie Leigh okazał nieszczęśliwej
nastolatce i jej dziecku. W sumie uznała, że uwagi Paula nie zasługują na odpowiedź.
-
Czy dostałaś zaproszenie na pożegnalne przyjęcie, jakie urządza Caroline? - zapytał
Paul.
Ki
wnęła głową, jednak bez entuzjazmu.
Strzaskane kości aktorki zrosły się wręcz wzorowo, co było niewątpliwie zawodowym
sukcesem Paula. Założono jej lżejszy i poręczniejszy gips, w którym mogła poruszać się o
kulach. Cieszyła się na myśl o powrocie do domu i chciała, żeby inni również uczestniczyli w
jej radości. Bez trudu dostała pozwolenie na urządzenie przyjęcia, które miało się odbyć w
stołówce w ostatni piątek sierpnia. Zaprosiła połowę personelu medycznego, to znaczy te
wszystkie osoby spośród lekarzy i pielęgniarek, które pośrednio i bezpośrednio przyczyniły
się do jej powrotu do zdrowia. Paul miał być honorowym gościem. Rose i Leigh, jako obecni
wówczas przy ofiarach wypadku, też nie zostali pominięci. Każdy zresztą mógł przyjść z
osobą towarzyszącą. Rose była świadkiem, jak Tanya Dickenson chwaliła się przed Laurie
Moffatt, iż Leigh zwrócił się do niej z prośbą, aby to ona wystąpiła w roli jego partnerki.
Kiedy to mówiła, w jej jasnoniebieskich i zwykle zimnych oczach błyszczała satysfakcja.
Tymczase
m walka Rose o dobro matek i ich dzieci nie słabła. Rzadko jednak takie
działania obywają się bez kosztów i Rose płaciła za swoją aktywność krańcowym
wyczerpaniem. Dzień pracy lekarza na stażu i tak był dostatecznie długi. Dodatkowe godziny,
jakie trzeba
było poświęcić na zbieranie danych, czyniły go praktycznie nie kończącym się.
W trzecim tygodniu sierpnia Rose stwierdziła, że goni resztkami sił. W dwa dni później,
asystując doktorowi Rowanowi przy cesarskim, zasłabła i na chwilę straciła przytomność.
Je
dno było pewne jak amen w pacierzu: musiała odpocząć. Toteż bez słowa protestu
pozwoliła zapakować się do taksówki i odesłać do domu.
-
Wielkie nieba, co się stało?! - wykrzyknęła ciotka Maura, kiedy o tak wczesnej i stąd
niezwykłej porze dnia Rose stanęła w drzwiach.
-
Wszystko w porządku, ciociu. Po prostu dzisiaj mam wolne. Gdzie mama?
Maura wskazała palcem na drzwi saloniku, po czym natychmiast przyłożyła go do ust.
- Sza, Rose, twoja matka konferuje -
wyszeptała. - I zabroniła sobie przeszkadzać pod
jakimkolwiek pozorem.
-
Konferuje? A z kim, jeśli wolno wiedzieć? - zapytała Rose.
Nasuwały się tylko dwie możliwości. Mógł to być ksiądz Naylor lub ich lekarz
domowy, doktor Tait.
-
Czy wezwała księdza Naylora, żeby się wyspowiadać? - uszczegółowiła pytanie, nie
mogąc doczekać się odpowiedzi.
- Nie, to jest... ech... -
Maura zaczęła się jąkać.
Rose nagle poczuła, że wzbiera w niej podejrzliwość. Szybko podeszła do drzwi
saloniku. Usłyszała głos matki oraz swoje imię. Słowo „Rose” powtórzyło się, ale zarówno
teraz, jak i przed chwilą nie wypowiedziała go Brigid. Padło z ust doktora McDowie'ego,
którego miękki, głęboki głos rozpoznała bez trudu.
Zapukała i nie czekając na odpowiedź otworzyła drzwi. Matka i Leigh siedzieli przy
stole nad jakimiś dokumentami.
-
Co się tutaj dzieje? - zapytała z wyczuwalnym rozdrażnieniem. - Przychodzisz,
Leigh, podczas mojej nieobecności i ucinasz sobie z mamą pogawędkę na mój temat. Czy nie
za dużo tego dobrego?
Zbliżyła się do stołu, by rzucić okiem na dokumenty, lecz Leigh uprzedził ją i zakrył
je leżącą obok tekturową teczką.
-
Nie tak szybko, Rose. Twoja matka i ja mamy pełne prawo, by się spotykać i
rozmawiać, o czym nam się żywnie podoba. Nie przewidzieliśmy twojego tak rychłego
powrotu.
-
Jasne, że nie! -wykrzyknęła rozwścieczona, z pobladłą twarzą. - Tyle że ja z kolei
mam pełne prawo wiedzieć. Ostatecznie jestem jej jedyną córką. Nie pozwolę tu na żadne
konspiracje, na żadne szeptanki skierowane przeciwko mnie! Mamo, proszę, powiedz mi, o
czym rozmawiałaś z tym człowiekiem?
- Nie, Rose, nie.
Matka ukryła twarz w dłoniach, po czym do uszu przerażonej Rose dobiegł jej
stłumiony szloch. Leigh objął Brigid opiekuńczym ramieniem i zaczął szeptać jej jakieś słowa
pocieszenia. W pewnym momencie podniósł głowę.
-
Bądź tak dobra i zostaw nas samych - powiedział tonem, który wykluczał wszelką
dyskusję. - I nie zapomnij zamknąć za sobą drzwi.
W osłupieniu, wystraszona, zrobiła to, co jej kazano. Następnie krokiem lunatyczki
przeszła do kuchni, gdzie bez życia padła na krzesło.
-
Ależ nie masz się czego obawiać - uspokajała ją ciotka. - Wiesz przecież, że Brigid
zawsze miała, ma i będzie mieć na względzie tylko twoje dobro. A i doktor McDowie wydaje
się być przyzwoitym człowiekiem.
-
Wiem, ciociu, wiem! Tylko czuję się taka odepchnięta, gdzieś na marginesie, prawie
niepotrzebna -
skarżyła się Rose ze szlochem.
Na widok Leigha, który stanął w drzwiach, szybko jednak otarła łzy.
-
Musisz mi przyrzec, Rose, że nigdy już wobec Brigid nie zachowasz się w taki
sposób. Ona i tak już dźwiga dostatecznie ciężkie brzemię cierpień - powiedział głosem nie
znoszącym sprzeciwu. - A więc?
- Przyrzekam -
wyszeptała.
-
Dobra dziewczynka. A teraz wytłumacz mi swój stan. Wyglądasz, jakby zmarli ci
podczas porodu matka i dziecko.
Rose zdobyła się na wątły uśmiech.
-
Tak źle to nie było. Po prostu zasłabłam przy cesarskim.
Usłyszawszy to, Maura natychmiast skoczyła po poduszkę i podłożyła ją pod głowę
siostrzenicy.
-
Cóż ty wyrabiasz, kobieto?! - wykrzyknął Leigh. - Chcesz zapracować się na śmierć?
M
arsz do łóżka! I nie wstawać mi do jutra rana!
-
Ani myślę. Dziś koło północy muszę jeszcze wpaść na oddział do moich matek.
Chodzi o nocne wywiady w ramach badań, które podjęłam się przeprowadzić.
-
Do diabła z badaniami! - rzucił zdecydowanie.
- Nie zdaj
esz sobie sprawy, jakie to dla mnie ważne, Leigh. Teraz odpocznę, ale nikt
nie odwiedzie mnie od tej wizyty. Ty również.
-
No więc dobrze, Rose - rzekł rozdrażnionym głosem. - Pójdę i przeprowadzę za
ciebie te cholerne wywiady! Wezmę pióro, notatnik i przemienię się na dzisiejszą noc w
kobietę-z-nożem-w-zębach, w wieloczynnościowego robota. Będę pytał, wysłuchiwał, spi-
sywał, zmieniał pieluszki, przystawiał do piersi, słowem: uczynię każde wariactwo, włącznie
z seksualnym zaspokojeniem siostry Hicks, byl
ebyś tylko spędziła tę noc w łóżku!
-
W porządku - zgodziła się.
Skapitulowała tak szybko, gdyż zaczęła się obawiać, że jeszcze chwila, a wybuchnie
histerycznym, niepowstrzymanym śmiechem.
Kiedy Leigh pożegnał się i poszedł, Maura skomentowała jego wizytę:
-
Widać jak na dłoni, że doktor McDowie dba o ciebie, Rose.
Rose spała przez cały dzień i całą noc. Obudziła się rześka i wypoczęta fizycznie i
psychicznie. Zjadła obfite śniadanie i poszła do pracy z mocnym postanowieniem
podziękowania „długowłosemu doktorowi”. Niestety, zajęty był na oddziale ginekologicznym
i musiała czekać aż do pory lunchu.
Prawie kończyła swój posiłek, gdy zobaczyła go z tacą przy barze. Równocześnie
usłyszała, jak wołają go, aby się przysiadł od stolika pediatrów, gdzie siedział również doktor
Cranstone z żoną, Annette. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odpowiedział im tylko
zdawkowym uśmiechem, po czym wybrał jej stolik.
- Czy nie przeszkadzam? -
zapytał, rozkładając się ze swoim szaszłykiem baranim,
surówką i kawą.
-
Chciałbym zamienić z tobą kilka słów.
Uśmiechnęła się.
-
Ależ oczywiście, Leigh- Prawdę mówiąc, miałam nadzieję na to spotkanie.
-
Przede wszystkim powiedz mi, jak się czujesz?
-
Czuję się zdrowa jak ryba. I to dzięki tobie, Leigh, za co z całego serca dziękuję. A
poza tym -
spuściła oczy na talerz - chciałabym cię przeprosić. Zachowałam się wczoraj
wobec ciebie i mamy głupio, wulgarnie i napastliwie. Dzisiaj wstydzę się tego.
-
A jak się czuje Brigid? - zapytał pośpiesznie. -Możliwie. Gdy wychodziłam z domu,
jeszcze
spała. Twarz miała pogodną, jakby nawiedzały ją tej nocy jedynie dobre sny.
Z oczu Leigha znikły iskierki wesołości. Została w nich tylko niezgłębiona czerń.
Milczał.
A ty, Leigh? Jak spędziłeś ostatnią noc? - zapytała. - Na położniczym musiał panować
nie
zły rejwach... Przerwała i biegnąc za wzrokiem Leigha spojrzała w górę. Przy stoliku stał
uśmiechnięty Philip Cranstone.
-
Cześć, Leigh. Cześć, Rose. Przysiądźcie się do nas. Annette chciałaby usłyszeć
ostatnie ploteczki z położniczego. Zróbcie jej tę przyjemność.
Rose bez słowa spuściła głowę. Natomiast odpowiedź Leigha zabrzmiała dość
bezceremonialnie:
-
Przykro mi, Phil. Nie czuję się dzisiaj w nastroju do plotkowania i żartów. Poza tym
prowadzę teraz ważną rozmowę. Wybacz, stary. I przeproś od nas małżonkę.
Phil lekko pobladł, wzruszył ramionami i obróciwszy się na pięcie odszedł.
-
Słuchaj, Rose. Chciałbym ci teraz zaproponować starucha. Słowem, chcę wziąć
udział w twoich badaniach. Bez wątpienia potrzebna ci pomoc. Tylko razem możemy podołać
temu za
daniu w narzucanym terminie, nawet jeżeli różnimy się poglądami na sprawę. Zresztą
odmienność stanowisk sprawi jedynie, że końcowe wnioski będą bardziej obiektywne i wy-
ważone.
Nagle spojrzenie Rose stało się badawcze. Szukała w twarzy Leigha śladu jakichś
ukrytych pobudek. Zlękła się, że jej tezy zostaną rozwodnione lub ukazane w fałszywym
świetle.
-
Czy mam rozumieć, że nie popierasz już doktora Cranstone'a? - zapytała bez
ogródek.
-
Powiedzmy raczej, iż zależy mi w równym stopniu jak tobie, by nasze grube ryby
dostały rzetelny, dobrze udokumentowany raport, który, miejmy nadzieję, zostanie
opublikowany w którymś z lekarskich periodyków. A jeśli przedrukuje go jakieś pismo
kobiece, to tym lepiej. Tyle że musimy operować faktami, nie anegdotami.
Spojrze
nie Rose złagodniało. Patrzyła na swego byłego przeciwnika, nieświadoma
przemiany, jakiej ulega w tej chwili jego romantyczna dusza.
-
Powiedz mi, Leigh, czy minionej nocy wydarzyło się coś, co spowodowało tę zmianę
w twoim stosunku do mnie?
Potrząsnął głową.
-
Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, Rose. Nie zmieniam poglądów w ciągu
dwóch godzin, nawet gdyby obfitowały one w dość szokujące doświadczenia. Musimy przede
wszystkim oczyścić się z emocji. No więc jak, przyjmujesz moją wyciągniętą rękę?
Rose w
estchnęła.
-
Przyjmuję. Raz kozie śmierć.
Uśmiechnął się. Znane jej dobrze ogniki znów zatańczyły w jego oczach.
-
A teraz zmieńmy temat. Myślę, że pracę trzeba przeplatać rozrywką, i właśnie
czegoś takiego potrzebujesz. Otóż wdzięczny mąż jednej z moich pacjentek, chcąc mnie
uszczęśliwić, podarował mi... Zgadnij, co?
-
Nie mam pojęcia - odparła lekko zaintrygowana.
-
Dwa bilety na „Burzę” Szekspira. Co ty na to?
-
A Tanya nie chce iść?
-
Ma dzisiaj dyżur. Poza tym nie jestem pewien, czy przepada za klasyką.
-
Ja również. To znaczy również mam dyżur. Rose nie wiedziała, czy cieszyć się, czy
też smucić z tego powodu.
-
Wiem, z tym że doktor Rowan zaofiarował się przejąć twoje obowiązki na te kilka
godzin. Zostanie w szpitalu aż do naszego powrotu. Tak jak my wszyscy, on również
przejmuje się tobą. Urazisz go, odrzucając jego ofertę.
Rose przez chwilę się wahała. W końcu potrząsnęła głową.
- Przykro mi, Leigh, ale nic z tego.
-
Przykro mi, Rose, ale to musi wypalić - rzekł stanowczym tonem, pochylając się do
przodu. -
Jeśli będziesz uparta, pójdę i poskarżę się twojej matce. Czy chcesz ją jeszcze
bardziej przygnębić? I tak już w dostatecznym stopniu zamartwia się, że za dużo pracujesz.
Przeczucie podpowiadało jej, że gotów naprawdę to zrobić. Poddała się.
Cóż, widzę, że nie mam wyboru. Leigh.
Po gorącym dniu nastał ciepły i miły wieczór. Południowo-zachodni wietrzyk
oczyszczał miasto z nagrzanego, ciężkiego od spalin powietrza. Rzęsiście oświetlona bryła
teatru nasuwała na myśl porównania ze świątynią magii, azylem fantazji, arką pięknego
słowa. Dzień w dzień podczas tego letniego sezonu elegancka publiczność zapełniała
widownię, aby nacieszyć oczy i uszy ostatnią z trzydziestu sześciu sztuk Maga ze Stratfordu,
dramatyczną baśnią, w której zawarł on całą swoją dojrzałą mądrość.
- Ciekawa jestem -
powiedziała Rose, zajmując miejsce - jak inscenizator poradził
sobie z pierwszą sceną burzy na morzu.
-
Obawiam się, że jeśli potraktował rzecz realistycznie, to przyjdzie nam rozejrzeć się
za jakąś kłodą, żeby nie zatonąć - zażartował Leigh.
Leigh w swoich żartach niezbyt daleko odbiegł od prawdy. Po chwili bowiem, za
skinieniem czarodziej
skiej różdżki Prospera, niebo zarysowały błyskawice i zagrzmiały
pioruny, wicher rzucił góry wody na nieszczęsnych śmiertelników, a liny statku pękały
niczym pajęcze nici. Żagle poszły w strzępy, okręt zaczął się rozpadać, zaś krzyki i żale
załogi, która spojrzała w oczy bezlitosnej śmierci, głuszyło wycie oceanu. Ale książę-
czarodziej zadbał, by nikomu nic złego się nie stało. Jego zamiary były dobrotliwe, a jego
sługa Ariel, duch powietrza, swoim cudownym śpiewem najpełniej je wyraził:
Posplatajcie wasze dłonie
Gdy całunki, gdy pieszczoty
Ukołyszą morskie tonie,
Suńcie po nich krok wesoły
I zanućcie ze mną społy
∗
Tłum. Leon Ulrich
I stała się rzecz dziwna. Rose i Leigh spojrzeli na siebie i bez słowa, posłuszni
Arielowi, ujęli się za ręce. A kiedy śliczna Miranda, córka Prospera, i Ferdynand, królewicz
neapolitański, wyznali sobie miłość, Rose poczuła na swoim policzku delikatny pocałunek
Leigha. Z tą chwilą scena przed jej oczami poszybowała ku niebu i Rose całą duszą doznała
cudowności istnienia. Lecz aby czar nie rozpłynął się zbyt szybko, odwróciła głowę i
przyjąwszy ustami usta mężczyzny utonęła w pocałunku słodszym od śpiewu Ariela.
Sztuka dobiegła końca. Roztopiła się baśniowa rzeczywistość. Długo trwały oklaski.
Kiedy zamilkły, Rose poczuła, że ma łzy na policzkach.
- I jak, Rose? -
zapytał Leigh głosem doktora McDowie'ego.
-
Nie chcę wracać do rzeczywistości, Leigh - odparła ze smutkiem.
Ujął ją za ramię i uścisnął.
-
To było cudowne przedstawienie, i to pod każdym względem. Chodź,
przygotowałem na dzisiaj jeszcze jedną niespodziankę.
Zaprowadził ją za kulisy i chciał już zapukać do którychś z rzędu drzwi, gdy
otworzyły się nagle i stanął w nich aktor, który grał Bosmana w pierwszej i ostatniej scenie.
-
Cześć, Bosmanie. Widzę, że właśnie wychodzisz. Pójdziemy więc razem na parking.
-
Cześć, stary chłopie. A co to za czarnowłosa piękność stoi u twego boku?
-
Rose, pozwól, że ci przedstawię mego młodszego brata, Andrew - rzekł Leigh,
szczerząc zęby w uśmiechu. - Może jeszcze nie aktor, lecz klown całą gębą. Właśnie
debiutuje na deskach tego teatru.
Rose nawet ni
e starała się ukryć przyjemnego zaskoczenia.
-
Co za miła niespodzianka! Leigh, dlaczego nie powiedziałeś mi podczas
przedstawienia, że patrzę na twojego brata? Nigdy ci tego nie wybaczę. Byłeś wspaniały,
Andrew, wszyscy byliście wspaniali.
Zaczęli komentować reżyserię, grę poszczególnych aktorów, dekoracje i kostiumy. W
pewnym momencie Andrew zmienił temat.
-
Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego puściłeś kantem internę i wlazłeś w skórę
stażysty na oddziale położniczym. Jeżeli wszystkie lekarki są tam takie jak Rose, to ja
również jestem gotów zrezygnować ze sceny i witać głębokim ukłonem rodzące się dzieci.
-
Dość błaznowania, braciszku - powiedział Leigh. - Wiedza z zakresu położnictwa,
ginekologii i pediatrii będzie mi bardzo pomocna w mojej prywatnej praktyce. Jako lekarz
domowy i rodzinny, którym mam nadzieję zostać, nie mogę znać się przecież tylko na
wątrobie czy nerkach. - Westchnął i spojrzał na zegarek. - Niestety, Bosmanie, musimy się
rozstać. Jeśli nie zjawimy się o oznaczonej godzinie w szpitalu, posiekają nas na drobne
kawałki. W takim razie do zobaczenia przy okazji jakiegoś innego przedstawienia.
-
Do zobaczenia. Żegnaj, słodki książę i ty piękna księżniczko - odparł Andrew,
składając na policzku Rose braterski pocałunek.
Wracali do Beltonshaw w milczeniu. Rose tylko ciałem była w samochodzie, jej dusza
została w teatrze, zaś myśli krążyły wokół tamtej chwili, kiedy ona i Leigh, częściowo tylko
świadomie, spełnili życzenie starego Prospera. Czy biły wówczas ostrzegawcze dzwony? Być
może biły, lecz ona ich nie słyszała. Inaczej przecież pomyślałaby o Paulu!
-
Paul zdziwi się, kiedy usłyszy, gdzie byłam - zauważyła, przerywając milczenie.
-
Powiedz mu, że zjeżdża do Manchesteru Edna Everage. Być może to go zainteresuje
-
rzucił zimnym głosem Leigh.
-
Przepraszam, ale sama lubię Ednę. Wszystko zależy od tego, w jakim w danym
momencie jesteśmy nastroju.
-
Racja. Lecz Edna musiałaby wznieść się na wyżyny, żeby wyciągnąć Sykesa z
kobiecego bloku na oddziale chirurgii.
Rose zmarszczyła brwi.
-
Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego psujesz uroczy wieczór?
- Och, Rose, Rose.
Jak ty w ogóle możesz to wszystko znieść? Czy nie obraża cię fakt,
że on niczego nie widzi poza nogą tej aktorki?
Rose zesztywniała. Dlaczego Leigh McDowie stał się nagle tak nieprzyjemny?
Czyżby powodowała nim zazdrość? Myśl ta zaintrygowała ją, lecz po chwili wydała się
zwyczajnie śmieszna.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przygotowania do pożegnalnego przyjęcia Caroline Trench były na ukończeniu.
Aktork
a wynajęła renomowaną firmę, organizującą tego typu imprezy, a ponieważ utrzymała
się piękna pogoda, podjęto decyzję o zorganizowaniu zabawy pod gołym niebem, w ogrodzie
na tyłach szpitalnego budynku.
Lista gości wydłużyła się o sławy i znakomitości ze światka telewizyjnego i
filmowego, co z pewnością podniosło temperaturę oczekiwania na ów od dawna już
zapowiadany ostatni piątek miesiąca. Aż wreszcie dzień ten nadszedł. Było bardzo gorąco, a
nieruchome powietrze zdawało się gęste jak zupa. Wszyscy goście pocili się przy
najmniejszym ruchu. Dwie ciężarówki przywiozły pół tuzina dość pokaźnych rusztów oraz
chyba tonę węgla drzewnego. Na trawnikach porozstawiano ogrodowe stoliki i krzesła, zaś na
zaimprowizo
wanym podium zaczęto instalować mikrofony, głośniki i światła. Każde drzewo
przybrano girlandami żarówek, aby po zapadnięciu zmroku móc bawić się dalej.
Nie mogło zabraknąć, rzecz jasna, dziennikarzy i reporterów, a wśród nich
wszędobylskiego Rogera Maynarda. Każda, nawet najmniejsza lokalna gazeta przysłała swoją
delegację, która toczyła bój o lepsze miejsca z kolegami z innych redakcji. Nazwisko Caroline
Trench działało bowiem jak magnes i przysparzało czytelników.
Rose do ostatniej chwili miała nadzieję, że nawał pracy uniemożliwi jej udział w
zbiorowe
j imprezie przy rożnach, lecz jakby fatalnym zrządzeniem losu tego dnia zjawiła się
na oddziale tylko jedna ciężarna i nic nie wskazywało, aby zanosiło się na więcej porodów.
Pozostawała jeszcze najważniejsza kwestia. Otóż Rose poczuwała się do obowiązku
towarzysze
nia Paulowi, kiedy ten, w roli gościa tym razem, będzie witany przez gospodynię
wieczoru, Caroline Trench.
Patrząc w lustro, zadała sobie pytanie, które dręczyło ją od dawna. Kim jest właściwie
dla Paula? Narzeczoną? A może, by użyć trochę staroświeckiego słowa, kochanką?
Zmarszczyła brwi. Byli ze sobą zaręczeni. Mniejsza z tym, że nieoficjalnie, gdyż wszyscy o
tym wiedzieli, tak jak wszyscy wiedzieli o istnieniu ich miłosnego gniazdka w campingowej
przyczepie w Nethersedge. Ostatni raz byli tam
przed dwoma miesiącami. Czyż zatem mogło
dziwić, że Paul ochłódł cokolwiek w swych uczuciach i już nie poświęcał jej całego swojego
wolnego czasu? Zresztą, nawet gdyby chciał poświęcić, to ona, przytłoczona pracą i
dodatkowymi obowiązkami, nie mogła zaofiarować mu ani minuty.
Tak czy inaczej przy najbliższej okazji powinna przeprowadzić z nim szczerą
rozmowę. Jeżeli nadal będzie zapewniał ją o swojej miłości, to ona, Rose, musi postawić
kwestię oficjalnych zaręczyn i wyznaczenia orientacyjnej daty ślubu.
Ponownie spojrzała w lustro, tym razem z przyjemnością. W długiej sukni z
karmazynowego brokatu, z głębokim wycięciem na plecach wyglądała wręcz oszołamiająco.
Kryształowe kolczyki w kształcie wisiorków na tle kruczoczarnych włosów przypominały
dwie roz
iskrzone gwiazdy na tle nocnego nieba. Lecz bez wątpienia najciekawsze były
okolone długimi rzęsami ciemnoniebieskie oczy. Zachował się w nich bowiem ślad tamtego
pytania z teatru o granicę pomiędzy rzeczywistością realną a tą ze świata magii i czarów.
Kie
dy zjawiła się w przemienionym w teatralną scenerię i rozbrzmiewającym miłą
muzyką ogrodzie, nie tylko Paul Sykes, lecz również inni koledzy wyrazili mimiką i słowem
swój zachwyt piękną i elegancką koleżanką. Tylko Leigh McDowie, który przyszedł w
towarzy
stwie triumfalnie młodej i jasnej Tanyi Dickenson, ograniczył się do badawczego,
trochę melancholijnego, trochę ironicznego spojrzenia. Wkrótce też zaczęli napływać goście
spoza szpitala. Rozpalono ogień pod rożnami. W powietrzu rozeszła się smakowita woń
kiełbasek i szaszłyków.
Nagle zrobiło się wietrznie i chłodno. Do dźwięków muzyki i rozmów dołączył szelest
liści. Wiatr napędził chmury, które przesłoniły chylące się ku zachodowi słońce. Na
obnażonych ramionach pań pojawiła się gęsia skórka. Sięgnięto po szale i narzutki.
Rozpoczęła się część oficjalna. Paul Sykes wprowadził na estradę Caroline Trench i
pomógł jej usiąść na przygotowanym tam specjalnie dla niej krześle. Aktorka, niewątpliwie
zachwycająca w swej białej jedwabnej sukni ze złotym paskiem, biła jednak inne panie nie
tyle elegancją czy urodą, co przede wszystkim szczęściem promieniującym z jej twarzy.
Powitała wszystkich gości, dziękując im za przybycie, a następnie, trzymając
mikrofon przy ustach, z wprawą zawodowej aktorki zwróciła się do Paula Sykesa, który stał
w pobliżu jej krzesła.
-
A teraz, korzystając z tej miłej okazji, chciałabym wyrazić swoją wdzięczność panu
doktorowi Paulowi Sykesowi, który uratował moją nogę, a tym samym moją aktorską karierę,
a tym samym moje życie. Słowa zresztą nie są w stanie oddać tego, co czuję. Ten szpital oraz
jego personel na zawsze pozostaną w mym sercu. Ale szczególne w nim miejsce będzie
zajmował najlepszy z chirurgów i fantastyczny człowiek, Paul Sykes, mój doktor, mój
cudowny doktor.
Paul Sykes po
chylił się, by pocałować dłoń aktorki, lecz ona zarzuciła mu ręce na
szyję i zaczęła obsypywać namiętnymi pocałunkami.
Rozległy się oklaski, wesołe okrzyki i gwizdy Błyskały flesze aparatów. Szczery
entuzjazm ogarnął też pacjentów okupujących okna szpitalnego budynku.
- To ci heca! -
skomentował Leigh na użytek Tanyi, lecz Rose, która stała w pobliżu,
usłyszała jego słowa.
-
I to chyba dość przykra dla doktor Gillis, zważywszy na jej związek z Paulem
Sykesem -
dodała pielęgniarka.
-
Nie przejmuj się, taka piękna kobieta jak Rose nie zostanie długo sama - powiedział
Leigh oschłym, jakby drewnianym głosem. - Poza tym rozumiem tego Sykesa, że smakują mu
usta Caroline, lecz ja chciałbym popróbować smaku czegoś z rusztu. Jestem wściekle głodny,
a w każdej chwili mogą mnie wezwać na oddział.
Rose modliła się w duchu, aby Leigh i Tanya nie dostrzegli jej i nie zorientowali się,
że wszystko słyszała. Odetchnęła dopiero wówczas, kiedy na skutek falowania tłumu oddaliła
się od nich na dostateczną odległość. Czuła się upokorzona zarówno słowami Leigha i Tanyi,
jak i sceną na estradzie. Gniew zabarwił jej policzki. Postanowiła, że machnie ręką na to całe
przyjęcie i wróci do matki i ciotki. I gdy była już blisko wyjścia, niespodziewanie natknęła się
na ludzi, kt
órych bardzo lubiła: doktora Okoje, anestezjologa, z żoną Susannah oraz Lewisa
Granta, też anestezjologa, z żoną Fay.
Fay i Rose były przyjaciółkami, a że praktycznie nie widziały się od wesela Grantów,
na którym Rose wystąpiła w roli druhny, miały wiele tematów do poruszenia.
- Czy to prawda -
zagadnęła Fay, kiedy już do woli się wyściskały - że masz teraz pod
sobą Leigha McDowie'ego? Szampański facet. Czy wciąż otacza go rój omdlewających z
zachwytu dziewcząt? Dobrze choć, że Paul ma na ciebie oko, bo byłabyś jego następną ofiarą.
- Nie ma obawy! -
odparła Rose, nieco zmieszana żartami przyjaciółki. - Aktualnie
interesuje się jedną z pielęgniarek, młodą, lecz nie w ciemię bitą dziewczyną, która wie,
czego chce. A wszystko wskazuje na to, że chce właśnie Leigha McDowie'ego.
-
Oho! Wyczuwam w twoim głosie nutkę urażonej kobiecej ambicji - powiedziała Fay,
puszczając oko. Przecież już wróble na dachach ćwierkają, że wspaniały, olśniewający Leigh
niemal codziennie odwiedza swoją szefową w jej domu.
- Faktycznie, przychodzi do mojego domu, ale niestety czy „stety” nie do mnie.
Zaprzyjaźnił się z moją matką i wydaje się, że jest to wyjątkowo serdeczna i głęboka
przyjaźń. Zaczęła się tutaj, w tym szpitalu, gdzie Brigid miała operację.
-
Tak, słyszałam, że twoja mama leżała na ginekologii - powiedziała Fay, tym razem
już poważnym głosem. - Ale chyba wszystko w porządku?
-
Przeciwnie, Fay. Nie mogę mieć dużych nadziei.
-
Och, Rose, jakże mi przykro! - Twarz Fay wyrażała szczere współczucie. - A może
przyjecha
łabyś do nas ze swoją mamą na weekend? Barfylde to urocza miejscowość i
skończyliśmy już urządzanie domu.
-
Nie sądzę, żeby mama chciała wyjeżdżać w tej chwili gdziekolwiek. Zresztą
przyjechała do nas jej siostra, która się nią opiekuje. Tak czy inaczej, dziękuję, Fay.
-
To może wybrałabyś się z Paulem? - nalegała młoda kobieta.
-
Wierz mi, bardzo bym chciała, ale ostatnio wszystko tak jakoś mi się układa, że nie
mogę ruszyć się z Beltonshaw - odparła Rose głosem, który rozpłynął się w półtonach
melancholii i smutku.
Zaraz jednak uśmiechnęła się i odrzuciwszy głowę do tyłu poszła z przyjaciółmi w
kierunku rozstawio
nych stolików, gdzie już czekały na nich upieczone na ruszcie, rumiane i
wonne mięsiwa.
Wiatr rozwiewał zapachy, porywał ze stołów papierowe chusteczki i szumiał w
koronach drzew.
Na trawniku pomiędzy podium a stolikami pojawił się wózek inwalidzki, na którym
siedziała Caroline Trench. Z tyłu, w roli pielęgniarza, kroczył Paul Sykes, po bokach zaś
ciągnęło roześmiane i rozbawione towarzystwo z telewizji. Na obrzeżach grupy uwijali się
niezmordowani fotoreporterzy.
-
Rose, kochanie, gdzie się podziewałaś? - zapytał Paul, pomagając aktorce przesiąść
się z wózka na krzesło. - Cześć, Lewis, jak leci, przyjacielu? Zdaje się, że nie przedstawiłem
cię jeszcze Caroline?
Do prezentacji jednak nie doszło. Nagle tuż ponad ich głowami pojawił się na niebie
jęzor błyskawicy, a zaraz potem rozdarł powietrze ogłuszający grzmot. Wiatr zawył, jak
gdyby przestraszony gniewem nie
bios, i z gwałtownością rzucił się na ludzi i przedmioty. Tu
pofrunął jakiś szal, tam znów szybował obrus, niczym resztka porwanego żagla. Gromy za-
częły się sypać jeden za drugim, głusząc piski kobiet i krzyki mężczyzn, którzy nawoływali
do spokojnego odwrotu w kierunku głównego wejścia do szpitala. Kiedy zaś zgasło światło,
zapanował ogólny chaos.
Jakby tego jeszcze było mało, z czarnej, skłębionej, ciągnącej się aż po horyzont
chmury lunęły na spieczoną letnimi upałami ziemię całe potoki deszczu.
Ogniska pod rusztami zaczęły syczeć i parować. Goście, biegnąc w kierunku budynku,
instynktownie zarzucali na głowy marynarki lub narzutki, jak gdyby mogło to ich uchronić
przed całkowitym przemoczeniem. Ktokolwiek wpadał do holu, niewiele różnił się od
skąpanego w balii kota czy kury.
Nie zatrzym
ując się, Rose pobiegła prosto na oddział, gdzie wiatr narobił trochę szkód
i bałaganu, zanim pielęgniarkom udało się zamknąć okna. Większość matek w dużej sali tuliła
opiekuńczo w ramionach swoje pociechy i słuchała barwnego opowiadania siostry Hicks o
niemieckich nalotach bombowych, które ta starsza kobieta pamiętała z okresu dzieciństwa.
Siostra Hicks w co drugim zdaniu podkreślała, że było to prawdziwe niebezpieczeństwo w
odróżnieniu od tej niewinnej burzy z piorunami, która nie zrobi nikomu krzywdy, chyba tylko
ptakom na drzewach. Jednak dwie czy trzy pacjentki, w atawistycznym lęku przed gniewem
żywiołów, nakryły głowy poduszkami.
W pokoju dla personelu było tłoczno, a ponieważ każda z przemoczonych osób
chciała się napić gorącej herbaty, zabrakło plastikowych kubków. Rose pamiętała, że cały ich
zapas znajduje się w przechowalni bielizny i sprzętu na końcu korytarza.
Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, stanęła jak wmurowana. Zobaczyła Paula i
Caroline sple
cionych w uścisku tak mocnym, że wydawali się jedną istotą. Caroline wydała
cichy okrzyk. Paul odwrócił głowę.
- Przepraszam -
wybąkała Rose. - Nie wiedziałam, że ktoś jest tutaj.
Odwracając się, uderzyła kostką o podnóżek stojącego z boku wózka Caroline.
Zabolało.
- Cholera! -
zamruczała i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Na korytarzu pomyślała, że po kubki musi pójść teraz aż do bufetu. Przyniosła je i
mogła wreszcie wraz z innymi rozgrzać się gorącą herbatą.
Pijąc ją, zadała sobie pytanie, skąd ten spokój, ta chłodna obojętność? Chyba stąd,
pomyślała, że scena w przechowalni w gruncie rzeczy jej nie zaskoczyła. Od jak dawna
podświadomie wiedziała o zaślepieniu Paula piękną Caroline? Niewykluczone, że od samego
początku, to znaczy od tamtego dnia wypadku na autostradzie, który dla niej był zarazem
dniem boles
nej cezury, związanej z chorobą matki.
Po godzinie burza osłabła. Wiatr ucichł, grzmoty oddalały się. Goście zaczęli się
rozjeżdżać. Rose stała przy oknie i patrzyła na migoczące w prześwitach pomiędzy chmurami
pojedyncze gwiazdy. Czuła gorycz i żal. Bezgranicznie zaufała mężczyźnie, który ją zawiódł.
Na myśl jednak o Nethersedge żal ustąpił miejsca wstydowi. To siebie raczej powinna winić,
nie zaś mężczyznę, który szepcząc słodkie słówka brał ją w ramiona. I czy ostatecznie tam, w
teatrze, osz
ołomiona śpiewem Ariela, nie dopuściła się zdrady?
Dochodziła już północ, kiedy Rose zdecydowała się zadzwonić po taksówkę.
Specjalnie czekała do tak późnej pory. Nie czuła się na siłach stawić czoło pytaniom ciotki i
matki. Pragnęła zastać je w łóżkach i tym samym odłożyć wszystko do jutra.
Podniosła słuchawkę i wykręciła numer radio-taxi. Po drugiej stronie odezwał się miły
głos dyżurującej dziewczyny. I w tym momencie Rose poczuła, że nie wolno jej odjeżdżać, że
musi zostać w szpitalu. Przeczucie to oddziaływało na nią niczym bezwzględny nakaz,
któremu trzeba się podporządkować. Jak gdyby niewidzialna ręka spoczęła na jej ustach i nie
dawała sformułować zamówienia. Mimo zmęczenia i przygnębienia bez słowa odłożyła
słuchawkę. Była zaskoczona własnym zachowaniem, a równocześnie coś jej mówiło, że
postąpiła słusznie. Pozostawało tylko jedno zasadnicze pytanie: co teraz pocznie ze sobą w tej
brokatowej, karmazynowej sukni i z kolczykami w uszach?
Odpowiedź, jakiej udzielił jej wewnętrzny głos, brzmiała: powinna natychmiast, nie
tracąc ani sekundy, udać się na oddział do swoich matek.
I znów poczuła się zaskoczona, że pozornie podejmuje jakieś decyzje, a faktycznie
wszystko rozgrywa się poza jej wolą i świadomością. Że jest posłuszna czemuś, co może być
ty
lko psychiczną anomalią.
Kiedy zadyszana stanęła w drzwiach pokoju dla personelu, obecna tam pielęgniarka
rozmawiała przez telefon.
-
Więc jest pani całkowicie pewna, że doktor Gillis nie wróciła jeszcze do domu? W
takim razie może wie pani, pani Gillis, gdzie w tej chwili... Och, przepraszam, myślałam, że
rozmawiam z matką. Dzwonię ze szpitala...
- Powiedz mojej ciotce -
odezwała się Rose, wchodząc do środka - że jestem tutaj, bo
inaczej rozchoruje się z niepokoju o mnie.
-
Już wszystko w porządku. Doktor Gillis właśnie się pojawiła. Musiała otrzymać
wiadomość od kogoś innego. Przepraszam, że niepokoiłam panią o tak późnej porze, ale jest
nam tutaj bardzo potrzebna.
Pielęgniarka odłożyła słuchawkę i spojrzała na Rose oczami, z których wyzierała
panika.
-
Och, doktor Gillis, dzięki Bogu, że nie zdążyła pani jeszcze opuścić szpitala. Ta
Westbrook z ciążą bliźniaczą zaczęła rodzić podczas burzy, lecz nie pisnęła nikomu o
pierwszych skurczach. Równocześnie z policji otrzymaliśmy telefon, że doktor Rowan miał
wypadek samochodowy i nie będzie mógł przyjechać. Są tylko doktor McDowie i siostra
Grierson.
Rose, nie zwlekając, poszła na porodówkę. Westbrook leżała na plecach z
rozstawionymi nogami; i podłożoną pod pośladki twardą, klinową poduszką. Angela Grierson
pochylała się nad rodzącą i delikatną perswazją zachęcała ją do aktywnego współdziałania.
Leigh McDowie czekał w pełnej gotowości na pojawienie się główki pierwszego dziecka.
Rose jednym spojrzeniem ogarnęła zastaną sytuację. Przede wszystkim zauważyła, że
brakuje jednego przyrządu i jednej osoby: kroplówki i pediatry. Następnie przypomniała
sobie, że ostatnie badanie Lynne Westbrook wykazało nieprawidłowe położenie jednego z
bliźniąt w macicy, co groziło kolizją płodów, krwotokiem, a w konsekwencji nawet śmiercią
drugiego dziecka.
-
Strasznie mi przykro, że ściągnęliśmy cię tutaj - powiedział Leigh - lecz nie
mieliśmy wyboru. Bóg jeden wie, co wydarzyło się Rowanowi, więc ty musisz tu wszystkim
kierować. Jeszcze nigdy nie odbierałem bliźniąt, a sama teoria to za mało.
-
Czy wezwaliście pediatrę?
-
Tak. Doktor Vane, asystentka doktora Cranstone'a, już jedzie - potwierdziła Angela
Grierson. - Lyn
ne poczuła bóle przed dziesiątą, lecz nie skojarzyła ich z porodem. O
jedenastej trzydzieści odeszły wody płodowe, a przed kwadransem stwierdziłam pełne
rozwarcie ujścia szyjki macicy.
-
Doktorze McDowie, proszę naciąć krocze i przygotować się do odebrania pierwszego
dziecka -
powiedziała Rose, nakładając fartuch. - Siostro, potrzebuję kroplówki, gdyż musimy
się liczyć z odwodnieniem ustroju i zmianą zawartości elektrolitów. Cicho, Lynne, kochanie,
twoje dzieci będą maleńkie, ale zrobimy wszystko, by były zdrowe. Wykonuj wszystkie
polecenia doktora McDowie'ego.
-
Chyba go mamy, widzę potylicę! - wykrzyknął Leigh podenerwowanym głosem, po
czym cały skoncentrował się na przeciskaniu się główki.
Wpadła doktor Vane, zadała Rose kilka pytań i zaraz sprawdziła stan aparatury
tlenowej przy inkubatorach.
Gdy główka się wytoczyła, siostra Grierson usunęła miękkim ssaczkiem pokłady śluzu
z nosa i ust dziecka. Urodzenie się barków i całego tułowia przebiegło już bardzo szybko.
Chłopiec przekazany został w ręce doktor Vane, a kiedy złapał pierwszy oddech i pociesznie
zamiauczał, wszyscy uśmiechnęli się z ulgą.
Leigh dokonał odpępnienia, uprzednio starannie podwiązawszy pępowinę również od
strony łożyska, aby w razie istnienia połączeń naczyniowych w łożysku drugie dziecko nie
wykrwawiło się przez pępowinę pierwszego.
Korzystając z przerwy w skurczach macicy, Rose przystąpiła do badania położenia
drugiego z bliźniąt. Jej ustalenie nie było pocieszające.
-
Położenie poprzeczne. Siostro, rękawiczki! Zaryzykuję obrót wewnętrzny i ręczne
wydobycie płodu.
-
Czy robiłaś to już kiedyś? - zapytał Leigh ściszonym głosem.
- Nie, ten zabi
eg rzadko jest dzisiaj stosowany. Trudno. Na cesarskie cięcie nie mamy
czasu ani warunków. Przedtem jednak musimy uśpić Lynne. Nie mamy też czasu, aby
ściągnąć tu z domu jakiegoś anestezjologa. Ty, Leigh, będziesz musiał wziąć na siebie jego
obowiązki.
Leigh kiwnął w milczeniu głową, po czym zlecił siostrze Grierson wyjąć z szafki
ampułkę pentothalu. Siostra-stażystka, ta, która dzwoniła do domu Rose, przytoczyła z sali
operacyjnej wózek z aparaturą. Narkoza została podana, rodząca zasnęła. Oddychała teraz
przez maskę tlenową. Puls wskazywał, że żadnego niebezpieczeństwa z tej strony nie należy
się chyba spodziewać.
Leigh spojrzał wymownie na Rose, jakby podpowiadając, że teraz jej kolej i że, o ile
to możliwe, musi się pośpieszyć.
Tak, pośpiech był jak najbardziej wskazany! Rose wzięła głęboki oddech, poleciła się
Bogu i przystąpiła do zabiegu.
Wszystkie swoje czynności przekładała na słowa, aby zespół orientował się w
aktualnym stanie rzeczy.
-
Teraz wkładam rękę przez rozwarcie szyjki, dotykam nogi, nie, ramienia, nie, nogi,
ujmuję palcami piętę, ciągnę, opór słaby, jest, wyszła, pokazuje się noga, widzę pośladki, to
dziewczynka, a teraz druga noga, wyłania się samoistnie, obluźniam pępowinę...
- Czy pulsuje? -
ośmielił się zapytać Leigh.
-
Wydaje się, że tak. Na pewno tak. Wyłania się jedno ramię, dotykam zgięcia w
łokciu, obrót całego ciała, widzę oba ramiona i barki, została jeszcze główka...
Cisza, jaka zapadła w tym momencie, oznaczała jedno: nadszedł kulminacyjny
moment porodu w po
łożeniu miednicowym.
Rose wyciągnęła rękę.
- Siostro, kleszcze! -
Następnie zaś dodała dla wyjaśnienia: - Nie będę nimi wyciągała
główki, Leigh, lecz użyję ich w celu zabezpieczenia jej przed zbyt gwałtownym
wypchnięciem i szkodliwym wpływem różnicy ciśnień... Wprowadzam teraz obie łyżki, zbli-
żam je ku sobie, sprawdzam, czy nie zostały uchwycone tkanki miękkie kanału rodnego, łyżki
tworzą teraz coś w rodzaju ochronnego kasku wokół główki dziecka, główka wytacza się,
piękna, kochana, cudowna główka...
I faktycznie, główka wytoczyła się z jakąś pełną wdzięku powolnością. Znów siostra
Grierson użyła ssaczka do oczyszczenia ze śluzu dróg oddechowych noworodka i ponownie
podczas tego długiego porodu usłyszeli radosny hymn życia.
Rose zamknęła oczy. Jej ryzykowna gra skończyła się sukcesem. Na jej twarzy
malowało się błogie odprężenie. Spojrzała na Leigha i na widok jego kciuka wzniesionego ku
górze uśmiechnęła się promiennie.
Następnie spojrzała na obie kruszyny. Leżały już w ciepłym domku inkubatora,
bliźniacze, a jednak różniące się wagą ciała i płcią. Chłopiec ważył trzysta gram więcej od
swojej siostrzyczki.
Ale była to tylko krótka przerwa w jeszcze nie zakończonej pracy. Rose spodziewała
się obfitego krwawienia i rzeczywiście, po wydaleniu łożyska nastąpił krwotok. Zastosowano
więc dożylny wlew kroplowy na usunięcie niedowładu nadmiernie rozciągniętej macicy. Rose
poleciła również podanie antybiotyków, aby zapobiec infekcji, częstej w tego typu porodach.
Leigh zaaplikował matce dawkę czystego tlenu, po której zaczęła ona cicho jęczeć i
ruszać głową na boki.
-
W porządku, Lynne, już po wszystkim. Urodziłaś chłopca i dziewczynkę. Dwa małe
cuda.
Drzwi otworzyły się i wszedł pobladły na twarzy David Rowan.
-
Mój Boże, Rose, co za noc! - Rozejrzał się i od pierwszego rzutu oka zorientował się
w sytuacji. -
Gratulacje z powodu przyjęcia bliźniąt. Wiem, że nie było to łatwe. Strasznie mi
przykro, ale musiałem umieścić Eve na ginekologii. Poroniła i jest kompletnie załamana.
Wracali z przyjęcia i na mokrej nawierzchni wpadli w poślizg. Uderzyli w słup latarni.
Samochód nadawał się już tylko do kasacji, lecz oni, dzięki pasom, nie odnieśli żadnych
zewnętrznych obrażeń. Niestety, na skutek wstrząsu spowodowanego uderzeniem i psy-
chicznego szoku, Eve, która była w trzecim miesiącu ciąży, straciła dziecko.
David ze smutkiem przyjmował wyrazy współczucia od przyjaciół. W końcu jednak
uśmiechnął się i wrócił do pochwał pod adresem Rose. W ustach doktora Rowana,
najlepszego z położników, każde słowo uznania liczyło się podwójnie. Podziękowawszy,
Rose przypomniała koledze, iż najwyższy czas, aby wracał do swojej żony i próbował ją
pocieszyć.
Kiedy doktor Rowan się pożegnał, Rose zaszyła nacięcie krocza, a siostra Grierson i
Nancy, pielęgniarka-stażystka, umyły Lynne Westbrook, przebrały i zawiozły na oddział.
Czekał ją teraz kilkugodzinny sen, który miał dodać jej sił i przygotować na moment podjęcia
trudnej i ważnej decyzji. Lynne nie była mężatką. Jej macierzyństwo wynikło z chwilowego
miłosnego zauroczenia. Czy zatem formalnie wyrzeknie się swoich dzieci, aby nie wyrzucić
ich nigdy z serca i myśli? Czy też przygarnie je do matczynej piersi, tym samym biorąc za nie
pełną odpowiedzialność i poniekąd zawiązując sobie życie? Te właśnie pytania kołatały się w
głowie doktora McDowie'ego, kiedy razem z doktor Gillis pisali w pokoju lekarzy raport z
odebranego porodu.
Weszła Nancy z herbatą.
-
Przypuśćmy, że wiadomość nie dotarłaby do ciebie - powiedział Leigh, jakby głośno
myśląc - i ta dziewczyna miałaby położnika w mojej osobie. Wówczas jej drugie dziecko
mogłoby umrzeć lub urodzić się z urazem głowy. W rezultacie żyłbym do końca swych dni w
poczuciu winy.
-
Co z góry możemy wiedzieć, Leigh? Rozważania: „co by było, gdyby...” są czystą
igraszką umysłu odparła Rose poważnym tonem. - Siostra Grierson jest doświadczoną
położną i razem moglibyście dać sobie radę. Cieszmy się z tego, że Lynne znajdowała się w
szpitalu. Przypuśćmy, że bóle chwyciłyby ją w domu. Wątpię, czy wówczas udałoby się
uratować dziewczynkę. Wciąż drugie z bliźniąt ma mniejsze szanse przeżycia i
prawdopodobnie zawsze tak będzie. Pomyślmy też o tych wszystkich tragediach, które
wydarzyły się w przeszłości. Rose ciężko westchnęła.
-
Tak, ci wiejscy lekarze i babki, które wzywało się do porodu, musieli napatrzyć się
na niejeden dramat -
zgodził się Leigh. - Dzisiaj ciężarne znajdują się w dosyć komfortowej
sytuacji, bez względu na głosy krytyki, których nikt nie szczędzi służbie medycznej.
-
Moja matka często wspominała, że w jej wiosce zawsze był jakiś „miejscowy
głupek”. Inne wioski też miały swoich głupków. Kto wie, czy większość z nich to nie ofiary
porodu pośladkowego, szczególnie u pierwiastek?
-
Więc nie jesteś zwolenniczką tak zwanych porodów naturalnych? - zapytał Leigh z
nutką ironii.
-
Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Jasne, ale poród naturalny i połóg w
domu to chyba naj
bardziej optymalna forma rozwiązania, co nie znaczy, że chciałabym
narażać kobiety i dzieci na niepotrzebne ryzyko. Matka natura nie zawsze jest tak łaskawa i
doskonała, jak głoszą jej wielbiciele. Nauka i technika niewątpliwie znacznie zmniejszyły
margines ryzyka.
-
Niech zatem kroczą nadal ścieżką postępu - podsumował Leigh, nie wiadomo:
żartem czy serio.
Zamilkli.
Rose spojrzała na zegarek.
-
Wielkie nieba, już wpół do drugiej! Muszę wracać do domu - powiedziała, nagle
uświadamiając sobie, jak bardzo jest zmęczona i... niestosownie do tego miejsca ubrana.
-
Zanim pożegnamy się, powiedz mi jeszcze, Rose, kto cię powiadomił? Dzwoniliśmy
we wszystkie miejs
ca. W końcu pomyślałem, że jesteś z...
Rose zaczerwieniła się.
-
Nie, byłam samiuteńka w dyżurce. A potem zeszłam do holu wezwać taksówkę.
-
Więc kto cię znalazł? Zawahała się.
-
Nikt. Po prostu nagle poczułam, że muszę zajrzeć na oddział. To wszystko.
-
Żeby mnie poszukać, czy tak, Rose? - zapytał z uśmiechem.
-
Oczywiście, że nie! Jeśli już chcesz wiedzieć, doświadczyłam czegoś w rodzaju
proroczego jasnowi
dzenia, a mówiąc mniej górnolotnie, tknęło mnie przeczucie, że jestem
potrzebna, i to zaraz, natychmiast. Rzecz jasn
a, nie wiedziałam, że Lynne Westbrook leży na
porodówce, ani że David i Eve mieli wypadek.
Leigh popatrzył na nią uważnie.
-
To interesujące, Rose, interesujące tym bardziej, że wzywałem cię w myślach i
wyszeptywałem w duchu prośby, żebyś jak najszybciej się znalazła. A kiedy pojawiłaś się,
nie byłem nawet tym zaskoczony. Wygląda na to, że oboje mamy zdolności telepatyczne.
-
Być może - odparła odwracając wzrok, żeby nie zajrzał do jej duszy. - Lecz równie
prawdopodobna jest wersja, że to anioł stróż Lynne i jej dzieci przyszedł po mnie i zawiódł na
górę.
-
Nie, Rose. To ja wysłałem w eter informację, która miała przywieść anioła.
Z jego głosu i twarzy biła taka szczerość, iż Rose spuściła oczy.
-
Cóż, był to długi dzień i teraz nic już mnie nie powstrzyma przed zadzwonieniem po
taksówkę - po- wiedziała cichym głosem, biorąc za słuchawkę i wykręcając numer.
Zamówienie miało być zrealizowane za dziesięć minut.
-
Odprowadzę cię - zaproponował Leigh. Zeszli na dół do holu, trochę oszołomieni
nocną ciszą szpitala.
-
Niezwykła cisza tej nocy - zauważył Leigh.
-
Tak, burza przytłumiła emocje, a poza tym w bloku poporodowym mamy aktualnie
tylko dziesięć matek. Philip Cranstone kręcił się tam wczoraj w godzinach nocnych, a biedna
siostra Hicks aż kipiała z wściekłości, że nie może mu zafundować jakiejś piekielnej
awantury.
-
Wyobrażam sobie - roześmiał się Leigh, lecz natychmiast spoważniał. - Rose, tam na
górze wspomniałem o aniele, a teraz chcę cię zapewnić, że żaden anioł nie byłby goręcej
powitany niż ty przed dwiema godzinami w porodówce. A już sposób i styl, w jakim
pomogłaś urodzić się temu drugiemu dziecku, sięgał wręcz wyżyn kunsztu sztuki lekarskiej.
Przypomniała sobie, w jakim skupieniu słuchał wówczas jej „komentarza” i jak bardzo
czuła się przez niego wspierana. Był niewątpliwie człowiekiem o wielkiej sile ducha. Gotowa
była wierzyć, że to on właśnie skontaktował się z nią bez udziału zmysłów i przywołał na
oddział. Pomyślała też o zdradzie Paula i swojej samotności. Łzy napłynęły jej do oczu.
Spuściła głowę i oparła się o ramię Leigha. Poczuła, że dotknął dłonią jej włosów. Pod
wpływem znużenia, rozczarowania i żalu wybuchnęła szlochem. Łzy spływały na jego biały
fartuch. Ogarnął ją ramionami i przytulił do siebie.
-
Nie płacz, Rose, kochanie. Wszystko w porządku, moja dziewczynko.
Słowa, które jej szeptał do ucha, i ramiona, którymi ją otaczał, dawały jej poczucie
bezpieczeństwa, nasuwały myśl, że oto ma przyjaciela, na którego zawsze, nawet w
największej potrzebie i biedzie może liczyć. Ogarnęła ją fala spokoju. Odpłynęły wszystkie
troski i zmartwienia.
Nagle oboje usłyszeli natarczywy dźwięk dzwonka. Za szklanymi drzwiami głównego
wejścia stał taksówkarz.
Rose gwałtownym ruchem odsunęła się od Leigha, okryła ramiona szalem i chwyciła
za torebkę.
-
Muszę już iść, Leigh. Dobranoc.
-
Dobranoc, Rose, dobranoc, moja dziewczynko. I raz jeszcze dziękuję za piękny
pokaz wiedzy i umie
jętności. Długo go będę pamiętał.
Wziął ją pod ramię i podprowadził przez hol do drzwi. Zwolnił wewnętrzną blokadę.
Ale Ros
e opanowało nagle nieprzeparte pragnienie podziękowania temu mężczyźnie
za wszystko, co dla niej zrobił. A przede wszystkim za to, że mogła pomyśleć o nim przed
chwilą jako o oparciu i ucieczce. Więc stojąc już w otwartych drzwiach, odwróciła się i
złożyła na jego policzku przyjacielski pocałunek.
Chciał odpowiedzieć czymś innym, na pewno mniej niewinnym, ale ponieważ
taksówkarz ciągle stał i przyglądał się im badawczo, pozwolił odejść Rose w przekonaniu, że
ten świat jest światem Disneylandu, gdzie kobiety i mężczyźni całują się tylko w policzki i
czoła.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Piątkowa burza zakończyła okres letnich upałów. Wrzesień nastał pod znakiem
zachmurzonego nieba i zimnych wiatrów. Jesień zdawała się dochodzić swych praw i spychać
lato w bezpowrotną przeszłość. Na drzewach zaczęły pojawiać się pierwsze żółte liście i
jakkolwiek rolnicy cieszyli się z końca długotrwałej suszy, mieszkańcy miasta reagowali
melancholią na ponurą szarość coraz krótszych dni. Opalone i wypoczęte dzieci znowu
zasiadły w szkolnych ławkach, zaś Brigid Gillis porzuciła swój ogrodowy fotel i przeniosła
się do domu. Siły nieubłaganie ją opuszczały. Opieka siostry już nie wystarczała. Trzy razy w
tygodniu przychodziła pielęgniarka, która wspomagała Maurę.
Rose walczyła z rozpaczą i przerzucała się od najbardziej absurdalnych nadziei do
najczarniejszej rezygnacji.
Pewnego dnia zadzwonił Paul.
-
Trudno mi wręcz wyrazić - zaczął niepewnie -jak bardzo mi przykro z powodu
tamtego incydentu i chciałbym...
- Incydentu? Nazywasz incydentem swoj
ą miłość do Caroline? Myślę, że wiedziałam
to już od dawna.
- Jakim sposobem?
-
Słuchaj, Paul, długo by o tym mówić, lecz chcę przede wszystkim cię zapewnić, że
nie mam najmniej
szego zamiaru robić ci scen na szpitalnych korytarzach czy w stołówce.
Przeciw
nie, mam nadzieję, że znalazłeś wreszcie swoje szczęście. To wszystko.
-
Rose, z całego serca dzięki za twoją wyrozumiałość, więcej, wielkoduszność,
chociaż nie powiem, bym czuł się przez to lepiej. Mimo wszystko winien ci jestem jakieś
wytłumaczenie. Czy moglibyśmy zjeść razem obiad? Proszę, Rose!
-
Uważam, że nie jest to konieczne!
On jednak nie przestawał nalegać i w końcu, po długich pertraktacjach, stanęło na
kompromisie. Umówili się na najbliższą sobotę w porze lunchu w popularnej winiarni,
niedaleko szpitala.
W szpitalu sprawy szły swoim trybem. Największą troską Rose była obecnie Lynne
Westbrook i stan jej zdrowia. A zdrowie to budziło uzasadniony niepokój. U Lynne
utrzymywała się wysoka temperatura, wystąpiło też zakażenie układu moczowego. Duże
d
awki antybiotyku nie przynosiły natychmiastowej poprawy. W trzy dni po porodzie
wpompowano w dziewczynę cały litr krwi, a mimo to zmian na lepsze nie dało się zauważyć.
Leżała bladziutka jak opłatek, z zamkniętymi lub wpatrzonymi w sufit oczami, obojętna na
toczące się wokół niej życie. Dopiero kiedy odwiedzili ją. jej skłopotani, zafrasowani rodzice,
zareagowała żywiej i wybuchnęła płaczem. Była młodą, inteligentną kobietą z ambicjami
kariery uniwersyteckiej, a stała się oto matką dwójki dzieci, których ojciec nawet nie wiedział
o ich istnieniu.
Rose zaprowadziła państwa Westbrook do ich wnuków. Nie spodziewała się, że
przeżyje tak wzruszającą scenę.
-
On jest całkiem podobny do ciebie, Graham!
_
wykrzyknęła pani Westbrook.
- Ona jest wypisz-
wymaluj tobą, Hannah! - wykrzyknął pan Westbrook.
Skrzywili się z niekłamaną zgrozą, kiedy Rose napomknęła o ewentualnym
przeznaczeniu bliźniąt do adopcji. Lynne mogła nadal myśleć o swojej karierze naukowej lub
z niej zrezygnować. Oni, jej rodzice, tak czy inaczej zaopiekują się wnukami. Rose miała
ochotę zatańczyć z radości. Ostatecznie te dwa małe szkraby głęboko zapadły jej w serce.
W sobotę, zgodnie z umową, Paul wpadł po Rose do jej domu. Rose przedstawiła go
ciotce, po czym przeszli do salonu. Tam na kanapie, przykryta kocem i wsparta poduszkami,
leżała Brigid Gillis. Paul był wstrząśnięty widokiem jej wymizerowanej twarzy. Wyrzuty
sumienia, które od dawna go gnębiły, przybrały na sile. Poczuł, że do winy wobec córki
powinien dodać winę wobec matki. W rozmowie próbował być serdeczny, lecz Brigid rzadko
się odzywała.
Rose miała na sobie zgrabną, ciemną wełnianą sukienkę oraz naszyjnik z pereł i
gustownie dobrane klipsy. Wyglądała w każdym calu na kobietę wykształconą, niezależną,
doskonale obywającą się bez męskiej opieki. Podobała się Paulowi bardziej niż kiedykolwiek.
Nie było między nimi dzisiaj miejsca na urazy i pretensje. W ich rozmowie w lokalu,
w którym się wreszcie znaleźli, przebijały nawet serdeczne tony. Paul opowiadał o Caroline z
pełnym entuzjazmu zachwytem. Przypominał zakochanego po uszy osiemnastoletniego
chłopaka. Rose uśmiechała się w duchu, a równocześnie czuła pewien niepokój. Martwiła się
o Paula. Caroline była ambitną osóbką i swoją karierę stawiała ponad wszystko. Z kolei Paul
gotów był spełniać każdą jej zachciankę i iść na pasku wszystkich jej kaprysów. Tworzyło to
nierówną zależność w ich stosunkach, która nie wróżyła najlepiej dla tego związku.
-
Powiedz mi, Paul, ile Caroline ma lat? Wiem, że zadaję bardzo osobiste pytanie, i
bynajmniej nie zmu
szam cię do udzielania odpowiedzi. Twoja rudowłosa piękność wydaje się
być moją rówieśniczką, ale jak jest naprawdę?
-
Naprawdę jest dziesięć lat starsza od ciebie, ale zachowaj to, proszę, wyłącznie dla
siebie. Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć, i nie dziwię się twojemu zaskoczeniu. To jej
cudowna żywotność sprawia, że wygląda tak młodo!
Paul musiał być bardzo zaślepiony miłością, skoro nie widział pewnych faktów.
Caroline powoli zbliżała się do czterdziestki, wciąż zwlekała z zamążpójściem i uzależniała je
od podpisania filmowego kontraktu. Wszystko więc wskazywało na to, że szanse Paula na
ojcostwo są niewielkie i z każdym dniem maleją.
-
Więc nie macie jeszcze wyznaczonej daty ślubu?
-
Nie, Rose, ale między nami mówiąc, planuję ożenić się z nią równo za rok. Ma się
rozumieć, Caroline zachowa swoje nazwisko, pod którym zyskała sławę i popularność. Poza
tym nasze małżeństwo będzie odbiegało cokolwiek od standardowego modelu „dom, ich
dwoje oraz czwórka dzieci”...
Z pewnością, pomyślała Rose.
-
...który notabene nie za bardzo mnie pociąga. Chciałbym kontynuować moją karierę
zawodową...
W jej cieniu, dodała w myślach Rose.
-
...i sprzedać przyczepę campingową nad jeziorem. Rozumiesz, w stanie, w jakim
znajduje się Caroline, nie mogę jej tam zabierać.
-
Rozumiem, Paul. W naszym małym domku na kółkach mogłaby jeszcze urazić się w
nogę.
Rose wybuchnęła śmiechem. Paul w pierwszej chwili się zmieszał, lecz zaraz też
zaczął się śmiać. Śmiali się prawie do łez, ściągając na siebie spojrzenia osób siedzących przy
sąsiednich stolikach.
-
Och, mój Boże, Paul, ależ ty jesteś zabawny!
-
A ty cudownie słodka i wyrozumiała!
Ich donośny śmiech przeszedł w bardziej powściągliwe chichotanie, kiedy nagle Rose
zamilkła z wpółotwartymi ustami. Ponad ramieniem Paula dostrzegła Leigha McDowie'ego,
który wszedł do lokalu w towarzystwie doktora Okoje i jego żony, Susannah. Leigh musiał
dostrzec ich rozbawienie, gdyż jego twarz wyrażała zarazem rozczarowanie i niesmak.
Powiedział coś do anestezjologa, po czym wybrali stolik po przeciwnej stronie baru, gdzie nie
byli widoczni. Rose odczuła pokusę, aby podejść do Leigha i wyjaśnić mu swoją obecność
tutaj, lecz zrezygnowała z tego. Co ostatecznie mogło go to obchodzić? Tak czy inaczej, jej
dobry humor i apetyt zniknęły bez śladu.
W połowie września niebo wypogodziło się i nastała prawdziwie złota jesień. Profesor
Horsfield wrócił z urlopu wypoczęty i opalony. Już pierwszego dnia wezwał Rose do swego
gabinetu.
-
Wyglądasz mizernie, moja droga. Po tym, co słyszałem, nie jest to dla mnie
większym zaskoczeniem. Podczas mojej nieobecności zmierzyłaś się tutaj z powodzeniem z
wieloma problemami. Znam też dokładnie wypadki tamtej nocy, gdy odbierałaś bliźnięta. Ta
młoda kobieta nigdy nie będzie wiedziała, ile ci zawdzięcza. McDowie opowiadał mi o twojej
rozsądnej odwadze. Dobra robota, Rose, dobra robota!
Rose przyjęła pochwałę z radością i rumieńcem na twarzy, odpowiadając następnie na
szereg pytań dotyczących matki. Profesor obiecał odwiedzić chorą w domu.
- A teraz przej
dźmy do kwestii badań, które podjęłaś się przeprowadzić. Moja
sekretarka przekazała mi bardzo interesujące materiały. Zleciłem jej, aby w najbliższym
czasie zwołała zebranie położników i pediatrów. Chodzi o wspólne przedyskutowanie twoich
ustaleń. Rzecz jasna, nie może zabraknąć na tym spotkaniu również sióstr położnych.
Widziałbym też chętnie jakieś matki, przynajmniej te spośród naszych byłych pacjentek, które
posiadają zdecydowane poglądy i potrafią jasno je wyrazić. Co powiesz na najbliższą środę?
-
Im wcześniej, tym lepiej, sir - odparła Rose.
Środa faktycznie szybko nadeszła i wszystkie zaproszone i zainteresowane osoby
zebrały się w sali wykładowej przyszpitalnej szkoły pielęgniarek. Profesor Horsfield zajął
miejsce u boku panny Kavanagh. Leigh i Rose usiedli naprzeciwko Philipa Cranstone'a i
Stephanie Vane. Siostry Beddows i Hicks siedziały razem z paniami Gainsford i Lambert.
Rose poczuła w sercu lekki niepokój. Patrzyła na kamienną twarz doktora Cranstone'a,
który z pewno
ścią już się domyślał, że Leigh zweryfikował swoje poglądy i może być teraz
równie trudny jako przeciw
nik, jak był pomocny w roli sojusznika.
W końcu profesor Horsfield wstał, wyłożył cele przyświecające spotkaniu i otworzył
dyskusję. Ku zaskoczeniu Rose, pierwszego dopuścił do głosu Leigha McDowie'ego.
-
Proszę zacząć, doktorze. Wspomagał pan doktor Gillis w jej badaniach, ciekaw więc
jestem, czy nadal zalicza się pan do zwolenników koncepcji doktora Cranstone'a?
-
Nie, sir. Dopuszczony do badań i zapoznawszy się z ich rezultatami, całkowicie
zmieniłem zdanie. Dzisiaj uważam, że racja leży po stronie doktor Gillis i cieszę się, że mogę
powiedzieć to publicznie.
Przystojna twarz doktora Cranstone'a spoważniała, zaś obie siostry położne wymieniły
między sobą wymowne spojrzenia.
-
Doprawdy, doktorze McDowie, wygląda to na zwrot o sto osiemdziesiąt stopni! -
skomentował profesor. - Lektura raportu doktor Gillis musiała bardzo panem wstrząsnąć?
-
Nie tylko lektura, sir. Prawdę mówiąc, sam w wąskim zakresie uczestniczyłem
czynnie
w ostatniej fazie badań i mogłem naocznie przekonać się o faktycznym stanie rzeczy.
Powiem krótko: zauważyłem przepaść pomiędzy teorią a praktyką.
Łzy napłynęły do oczu Rose. Przepełniała ją wdzięczność za to otwarte i pełne
poparcie.
-
Czy mógłby pan podać nam kilka przykładów tych, używając pana słownika,
przepastnych różnic? - nalegał ordynator.
-
Nie będzie to trudne, sir. Ustawiczny płacz niemowląt, wyczerpanie matek,
bezsenność, atmosfera napięcia i stresu, żadnych względów dla pacjentek, które właśnie
wróciły z porodówki, bywa że po cesarskim... Cóż zresztą mówić o tych obolałych i
wyczerpanych kobietach! Ja, chłop zdrowy jak koń, po kilku dniach leżenia na takiej sali
dostałbym kompletnego bzika. Aż dziw, że siedzące tu siostry, mimo iż pracują w takich
warunkach, pozostały jak dotąd całkiem normalnymi osobami.
-
Dziękuję, doktorze McDowie! - powiedział profesor. - Czekam na kolejne głosy.
Następnym głosem był pomruk powszechnej aprobaty, na którego tle protest doktora
Cranstone'a zabrzmiał niczym samotny flet w orkiestrze.
-
Proszę pozwolić mi powiedzieć, że kiedykolwiek w nocy zaglądałem na oddział,
zawsze było tam cicho i spokojnie, co zresztą może poświadczyć personel dyżurny.
Siostra Hicks ani myślała pozostawiać tych słów bez komentarza, więc nie czekając na
pozwolenie zapytała pediatrę, ile tych nocnych wizyt złożył w ostatnim okresie.
-
Jedną godzinną wizytę pamiętam bardzo dobrze - odparł Philip Cranstone tonem
trochę już mniej przekonującym. - A poza tym wielokrotnie wpadali na oddział położniczy
moi asystenci i stażyści.
Profesor Horsfield był wyraźnie zaskoczony.
-
Tak, doktorze Cranstone, tyle że oddział położniczy to ogólniejsze pojęcie niż sale
poporodowe. Jedna godzinna wizyta, powiedział pan. Panno Kavanagh, proszę przypomnieć
nam,
ile nocnych wizyt złożyli w tym czasie położnicy?
Sekretarka odszukała odpowiednią stronę raportu.
-
Osiem wizyt doktor Gillis oraz pięć doktora McDowie'ego, co czyni w sumie
piętnaście godzin i czterdzieści pięć minut.
-
Dziękuję, panno Kavanagh. A teraz proszę podać nam trochę danych z raportu,
abyśmy zyskali dokładniejsze wyobrażenie o sprawie.
Sekretarka spełniła prośbę ordynatora.
- Z kolei zapytamy doktor Gillis, do jakich ogól
nych wniosków doszła na podstawie
tych danych?
Rose obrzuciła towarzystwo zamyślonym, skupionym spojrzeniem.
-
Doktor McDowie przyznał się przed chwilą do zmiany swojego stanowiska. Teraz,
uważam, mnie pozostaje uczynić to samo.
Nikt się nie ruszył, nikt nie poprosił o głos, wszyscy czekali na wyjaśnienia.
-
Zgodnie z wymową podanych przeze mnie liczb, jedna trzecia matek pragnie mieć
swoje dzieci przy sobie i gotowa jest znosić wszystkie niedogodności z tym związane. To
poważny odsetek i nie może być lekceważony tylko dlatego, że stanowi mniejszość. Mówimy
tu głównie o matkach-karmicielkach, chociaż w grupie tej trafiają się również kobiety,
których dzieci są karmione z butelki. Wynika z powyższego, że zabieranie wszystkich dzieci
na noc do oddzielnego pomiesz
czenia równałoby się praktycznie dotychczasowemu
pozostawianiu ic
h przy matkach. Najlepsza byłaby daleko posunięta giętkość, czyli po prostu
akceptacja faktu, że każda matka i każde dziecko to odrębny świat. Powinniśmy więc znowu
otworzyć salę noworodkową, zaś matki podzielić salami na te w separacji oraz te z dziećmi
p
rzy piersi. Wybór będzie należał do matek, i tylko do nich. W przypadku gdy jakaś matka
nie będzie umiała podjąć decyzji, osobą, która jej w tym pomoże, będzie siostra położna,
zgodnie z założeniem, że im bliżej ktoś jest jakiejś rzeczywistości, tym lepiej ją zna i
rozumie. Dziękuję!
Zarumieniona i zadowolona z konkluzji, Rose opad
ła na krzesło. Leigh przesłał jej
uśmiech pełen aprobaty, zaś Philip Cranstone miał minę artylerzysty, który odnalazł swoje
działa zagwożdżone. Chciał zarzucić Rose, że pragnie na siłę przeforsować tylko swój punkt
widzenia, a teraz został zaskoczony gotowością zawarcia kompromisu.
-
Czy siostry chciałyby coś dorzucić? - zapytał profesor Horsfield, zwracając się do
pielęgniarek.
- Tak, sir -
odparła Dorothy Beddows. - Każda matka powinna wiedzieć, że jest wolna
w swoim wy
borze sali i sposobu karmienia dziecka, i że zawsze może zmienić raz podjętą
decyzję. Wspominam o tym tylko dlatego, że doświadczenia pierwszych dni u pierwiastek
często odbiegają od ich idealnych wyobrażeń, z jakimi zjawiają się w szpitalu.
-
Tak, oczywiście, prawo do zmiany zdania przysługuje kobietom już od tysiącleci i
jako prawo kar
dynalne nie może być zniesione - powiedział profesor Horsfield z iskierkami
wesołości w oczach. - Dopuśćmy z kolei do głosu nasze doświadczone matki. Pani
Gainsford?
Pani Gainsford przyznała, że po swojej ucieczce ze szpitala na jakiś czas, ze względów
zdrowotnych, mu
siała rozłączyć się z dzieckiem, które karmiła teściowa mlekiem w proszku.
Jednak niedawno znowu wróciła do karmienia piersią, z tym że wieczorami, aby zapewnić
sobie, rodzinie i dziecku spokojną noc, dokarmia je z butelki.
-
Odkąd wyrwałam się z okropnej atmosfery tego oddziału, zauważyłam, że skończyły
się moje kłopoty z pokarmem - dodała z wyczuwalną dumą.
- Pra
gnę tylko przypomnieć - wtrąciła Rose - że wieczorne dokarmianie doradzała już
pani siostra Hicks.
Następnie głos zabrała pani Lambert.
-
Po cesarskim nie czułam się najlepiej, a przynajmniej nie na tyle dobrze, by
opiekować się moją córeczką. Pozwoliłam na karmienie jej z butelki, i tak już pozostało. Nie
sądzę jednak, abym była przez to gorszą matką. Ośmielam się też wystąpić z gorącym apelem
do państwa, abyście stworzyli w szpitalu taką atmosferę, w której matki takie jak ja nie będą
dręczone wyrzutami sumienia.
-
Dziękuję obu paniom - powiedział ordynator. - Myślę, że najtrafniejszymi słowami,
jakie do tej pory padły, są „giętkość” i „elastyczność”. Jak w innych dziedzinach życia, tak i
w tym budynku powinna znaleźć sobie należne miejsce sztuka kompromisu. Czy doktor
Cranstone ma jeszcze jakieś uwagi w związku z raportem doktor Gillis?
-
Imponujące szeregi liczb, jakie w nim się znajdują, upodobniłyby wszelki sprzeciw
do walki Don Kichota z wiatrakami -
oświadczył pediatra sarkastycznym tonem. - Każdy z
nas, mam nadzieję, jest świadom wyższości karmienia piersią nad wszystkimi innymi
substytutami. To w ogóle nie podlega i nie może podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Ale
oczywiście są różne uwarunkowania, specyficzne sytuacje, o których zresztą była tu mowa. I
właśnie z myślą o nich gotów jestem pracować w tym kierunku, aby słowu „elastyczność”
nadać realny sens.
Było jasne, że doktor Cranstone zgadza się na kompromis.
-
Dziękuję, doktorze - powiedział ordynator. - Czegoś, jak widać, nauczyliśmy się z
raportu doktor Gillis.
Jej ciężka praca nie poszła na marne, zaś jej efekty, myślę, powinny zostać
opublikowane. Krótko podsumuję: Rygorystyczne zasady zastępujemy od dzisiaj bardziej
giętkimi, lepiej dostosowanymi do rzeczywistości. I otwieramy oddzielną salę dla
noworodków. Czy wszystko jasne?
Odpowiedziały mu potakiwania i uśmiechy. Doktor Cranstone spojrzał na zegarek i
tłumacząc się ważnym spotkaniem opuścił salę. Wszyscy pozostali gratulowali Rose.
Niektórzy zwycięstwa, inni zaś, jak Leigh McDowie, po prostu uczciwego i bezstronnego
postawienia sprawy.
Niespodziewanie drzwi się otworzyły i weszła Tanya Dickenson. Jej jasne, długie
włosy zebrane były w koński ogon i przewiązane niebieską kokardą. Wyglądała bardzo
atrakcyjnie. Była naprawdę piękną dziewczyną.
-
Słuchaj, Leigh - zwróciła się wprost do doktora McDowie'ego - zaczęliśmy właśnie
próby do gwiazdko
wego przedstawienia. W tym roku będzie to „Śpiąca Królewna”. Jak
wiesz, istotną rolę w baśni odgrywa Królewicz, który pocałunkiem budzi piękną dziewczynę
z nieprzespanego snu. Ktoś w rodzaju lekarza budzącego pacjentkę po narkozie. Ty byłbyś
idealny i tylko ciebie chcemy. Poza tym Królewicz musi umieć akompaniować sobie na
gitarze. Więc właściwie nie masz wyboru, nie możesz nam odmówić. Ja będę grała Śpiącą
Królewnę.
-
No, jeśli tak, to zgadzam się z prawdziwą ochotą - odparł Leigh tonem Don Juana,
zaś siostry Beddows i Hicks skomentowały tę scenę stosownym chichotem.
Rose również się zaśmiała, lecz w jej sercu zapanował chłód. Oto bowiem Leigh
odda
lił się od niej o tysiąc kilometrów. Oddalił się ku tej pięknej dziewczynie, która go
niewątpliwie kochała.
Profesor Horsfield dotrzymał słowa i znalazł czas na odwiedzenie Brigid Gillis.
Zbadawszy chorą, zasiadł w saloniku do herbaty i ciasteczek.
- I jak
się pani tutaj żyje, panno Carlinnagh? - zapytał Maurę, pochwaliwszy wpierw
jej wypieki. -
Czy starcza pani czasu na jedzenie i odpoczynek? Czy nie podjęła się pani zbyt
ciężkiego zadania?
-
Ależ radzę sobie całkiem dobrze, panie doktorze. Zresztą jestem przyzwyczajona do
ciężkiej harówki i gotowa byłabym pracować podwójnie, byleby tylko ona... byleby ona...
Głos Maury zamarł. Rose wstała i objęła ciotkę, niezdolna wydobyć z siebie słowa
pocieszenia.
-
Doceniam pani poświęcenie - rzekł profesor Horsfield. - Pani siostra może śmiało
powiedzieć, że ma najlepszą możliwą opiekę. Niemniej, aby ująć pani trudu, porozmawiam z
doktorem Taitem, żeby pielęgniarka przychodziła odtąd codziennie.
-
Dziękuję, panie doktorze, to bardzo miłe z pana Strony - powiedziała Maura,
ukradkowym gestem wy
cierając oczy. - A może jeszcze jedną herbatę?
Minął wrzesień i nastał październik. Zaczęły się mgliste ranki i chłodne noce. Leigh i
David Rowan starali się na każdym kroku wyręczać Rose. Zresztą i tak ubyło jej obowiązków
w z
wiązku z zakończeniem badań. Nowe porządki na oddziale zdecydowanie poprawiły
atmosferę. Sala dla noworodków rozwiązywała wiele problemów. Gdy zniknęła presja na
karmienie piersią, stała się rzecz, którą trudno było przewidzieć: przybyło karmiących matek.
Z twarzy siostry Hicks nie schodził uśmiech. Przynajmniej Rose i Leigh zawsze widzieli ją
uśmiechniętą. Doktor McDowie stał się człowiekiem bardzo zajętym, gdyż masę czasu
pochłaniały mu próby „Śpiącej Królewny”. Wciąż jednak wpadał z krótkimi wizytami do
Brigid, podczas których konferowali sobie jak przyjaciele z lat dziecinnych. Rose na widok
Leigha pogrążała się w uczuciowym zamęcie. Wiedziała wszakże jedno: był to wspaniały
przyjaciel, na którym mogła bezwzględnie polegać. Jeśli pytała siebie w duchu, co czuje
jeszcze do tego mężczyzny prócz przyjaźni, natychmiast starała się zmienić temat swoich
rozmyślań. Tłumaczyła sobie, że piękna i utalentowana Tanya Dickenson jest tu pierwsza w
kolejce i nikt nie może odmówić jej tych praw. Tak więc Rose tłumiła w sobie swoją miłosną
tęsknotę i próbowała zrekompensować ją pracą. Zdarzały się jednak chwile głębszej refleksji i
wówczas czuła się nieszczęśliwa.
Pewnego popołudnia, kiedy weszła do pokoju dla personelu, zastała tam Leigha i
Tanyę pochylonych nad scenopisem.
-
Czy mogłaby pani nas przepytać, doktor Gillis?
-
zapytała piękna dziewczyna. - Tu jest skrypt. Zaczynamy od tego miejsca. Gotowy,
Leigh?
-
Kto to napisał? - zapytała Rose, przebiegając tekst oczyma i widząc, że roi się w nim
od różnych zabawnych aluzji do problemów, z jakimi boryka się służba zdrowia.
-
Pewna pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii - odpowiedział Leigh z
niedwuznacznym chrząknięciem.
-
Osóbka w jakimś sensie utalentowana, niemniej do Szekspira jej daleko.
-
A zatem, mój książę, zaczynamy - powiedziała Rose, siląc się na swobodny ton i
uśmiech.
Czarne oczy Leigha skrzyły się wesołością, kiedy zaczął mówić.
Dotarłem nareszcie w te ponure strony;
Widzę mury budowli, hańbę mej korony.
Nęka się tam chorych bez podania racji,
A czynią to złośliwe duchy biurokracji.
Więc chwytam za miecz i spuszczam się w dolinę,
By z urzędasów zrobić dla hien padlinę.
-
Dobrze, teraz walczysz z całym zastępem demonów, roznosisz ich na sieczkę i
wpadasz do pokoju, gdzie leżę ja, gdzie leży śpiąca piękność - zarysowała Tanya sytuację
sceniczną.
Ufny w swój srebrny miecz i siłę ramienia,
Znalazłem ukochaną, wzór ludzkiej piękności.
Zaczarowana, leży w okowach omdlenia,
Pocałunkiem wrócę ją do przytomności.
-
A więc do dzieła, mój rycerzu - zaśmiała się Tanya, zamykając oczy i nadstawiając
rozchylone usta.
Kiedy zaś Leigh pocałował ją w czubek nosa, nadąsała się.
-
Ależ nie ma w tym za grosz romantyzmu, czyż nie, doktor Gillis? Spróbuj w swoją
rolę wkładać więcej uczucia. A teraz budzę się i mówię:
Miałam sen błogi, słodki niczym nektar pszczeli,
Całował mnie królewicz, leżącą w pościeli.
Znów rozległ się głęboki głos Leigha:
Nie w czczym śnie szukaj widomych prawdy znaków.
Twój kochanek stoi przy twoim wezgłowiu.
On to sercem, skrytym orężem medyków,
P
rzywrócił cię życiu, młodości i zdrowiu.
Tanya zatrzepotała długimi rzęsami.
Oddaję ci mą rękę, śluby nas zespolą,
A potem objedziemy razem nasze włości,
Gdzie na twarzach pacjentów uśmiechy swawolą,
Zaś w sercach personelu satysfakcja gości.
- A teraz
bierzesz gitarę i razem z całym zespołem śpiewasz finałową piosenkę. Jak
wypadliśmy, doktor Gillis?
- Horrendalnie! -
wykrzyknął Leigh, wyręczając Rose w ocenie. - Słuchaj, Tanya, nie
możemy absorbować Rose takimi bzdurami. Ma ważniejsze rzeczy na głowie.
-
Ależ wysłuchałam was z przyjemnością - odparła Rose, starając się nadać głosowi
choć trochę entuzjazmu. - Byłaś nadzwyczajną Śpiącą Królewną, Tanya. A teraz wybaczcie
mi. Muszę zobaczyć się z siostrą Beddows i spytać ją o córkę. Poród powinien nastąpić w
najbliższych dniach, jeśli nie godzinach.
Okazało się, że Philippa, córka Dorothy Beddows, właśnie została przyjęta do szpitala,
zaś przyszła babcia robiła wokół córki takie zamieszanie, że aż siostra Pardoe musiała ją
pohamowywać.
-
Chodź, Dorothy - powiedziała Rose. - My pójdziemy na herbatę, a Philippa
tymczasem zostanie przygotowana do rozwiązania.
Dorothy w końcu dała się uspokoić. Z uwagi na wczesną fazę porodu córki przyrzekła
nawet pójść do domu i trochę odpocząć. Czekała ją bardzo nerwowa noc.
Rose również miała wpaść do domu, chociaż obowiązki trzymały ją w szpitalu.
Zmusił ją do tego Leigh, który zaofiarował się ją zastąpić w pracy przez godzinę.
-
Chcę, ażebyś powiedziała Brigid dobranoc i przesłała jej ode mnie ten pocałunek -
rzekł, delikatnie całując ją w czoło.
Rose zadzwoniła po taksówkę i po kwadransie była już przy łóżku matki. Dowiedziała
się od Maury, że po południu odwiedził je ksiądz Naylor. Obie wyspowiadały się i przyjęły
komunię świętą.
-
Co za słodka pociecha - dodała Maura.
I rzeczywiście, twarz biednej Brigid pełna była szlachetności i jakiejś nieziemskiej
słodyczy.
Żegnając się, Rose złożyła na czole matki najdelikatniejszy i najczulszy z
pocałunków.
- To od Leigha -
wyjaśniła.
-
Och, Rose, czyż to nie wspaniały człowiek? On zaopiekuje się tobą, córeczko.
Rose uśmiechnęła się i ujęła chudą, przezroczystą niemal dłoń matki.
-
Muszę już iść, mamusiu. Dobranoc, śpij dobrze i niech Bóg cię błogosławi.
-
Dobranoc, dobranoc, skarbeńku...
-
Kocham cię, mamusiu.
Ros
e miała zawsze pamiętać ów pełen miłości uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Brigid,
kiedy się żegnały.
Taksówka czekała przed drzwiami. Zanim Rose wsiadła, uniosła głowę i spojrzała w
górę. Ujrzała nad sobą usiane gwiazdami ciemnogranatowe niebo, na którym fosforyzowała
zimnym światłem pełna tarcza księżyca.
Tej nocy urodziło się dwoje dzieci, ale żadne nie było wnuczkiem czy wnuczką
Dorothy Beddows. Dopiero nad ranem Philippa poczuła częstsze i mocniejsze bóle. Kiedy
Rose zjawiła się na porodówce, zobaczyła, że oprócz matki towarzyszy rodzącej jej mąż,
Lance. Siostra Angela Grierson przygotowywała się do przyjęcia dziecka i Rose nie
zamierzała jej w tym wyręczać. Angela była doświadczoną położną, w niczym nie ustępowała
położnikom-lekarzom, a niektórych biła na głowę umiejętnością wczucia się w psychikę
rodzącej kobiety.
-
Przyj, Philippa, jeszcze jeden wysiłek, tak, dobra dziewczynka, pomyśl sobie, że
lepiej mieć to jak najszybciej za sobą, nie warto się oszczędzać, potem milszy będzie
odpoczynek, tak, przyj, przyj, odetchnij sobie, spróbuj raz jeszcze, zrób to lepiej, zrób to na
piątkę, pięknie, niebawem ujrzysz swoje dziecko...
Philippa dzielnie parła, jedną dłonią trzymając za rękę męża, drugą zaś matkę.
-
Meta tuż-tuż, kochanie - podtrzymywał ją na duchu Lance.
-
Philippa, twoja matka jest z tobą - dorzucała co chwila matka.
Rose podziwiała siostrę Grierson, która potrafiła radzić sobie nawet w tak niezwykłej
sytuacji, kiedy poród miał charakter niemal rodzinnego spotkania.
Za kwadrans szósta, tuż przed jesiennym świtem przyszła na świat piękna, duża
dziewczynka, wielka radość rodziców i babki. Jej czarne oczki zdawały się obserwować
sprawne ruchy Angeli, kiedy ta wycierała ściereczką mokry puszek jej włosów czy też
podwiązywała i przecinała pępowinę.
-
Jaką mam piękną wnuczkę, najpiękniejszą na świecie! - wykrzyknęła w ekstazie
radości Dorothy Beddows.
-
I dlatego nazwiemy ją Bella - dość przytomnie zdecydował Lance, całując córeczkę
w mikroskopijną stopkę.
Rozległ się głośny płacz dziecka, natychmiast mieszając się z wybuchami śmiechu i
słowami powinszować. Gdzieś na oddziale zadzwonił telefon, lecz żadna z obecnych tu osób
nie zwróciła uwagi na daleki, przytłumiony sygnał. Być może nawet żadna go nie usłyszała.
Po chwili do sali porodowej wpadła pielęgniarka-stażystka.
-
Był do pani telefon, doktor Gillis. Proszono, aby jak najszybciej wracała pani do
domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Śmierć zabrała Brigid we śnie. Tknięta straszliwym przeczuciem, Maura obudziła się
o wpół do szóstej i zastała siostrę śpiącą wiecznym snem. Na jej twarzy pozostał ślad
ostatniego sennego marzenia.
Cicha słodycz tej twarzy długo przykuwała spojrzenie Rose. Matka umarła w domu,
we własnym łóżku, nie zaś w szpitalu, i to było w tej chwili bodaj najważniejsze.
Rose nie płakała. Była pusta w środku, jakby wydrążona. Odwróciła wzrok od matki i
spojrzała przez okno na zasypany liśćmi ogródek. Wstawał słoneczny, październikowy dzień.
Usłyszała w kuchni jakiś męski głos. Najpierw pomyślała, że to doktor Tait, ich lekarz
domowy, zaraz je
dnak rozpoznała charakterystyczną intonację Leigha. Rzuciła się do drzwi i
wpadła do kuchni. W mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Teraz dopiero pozwoliła
popłynąć łzom. Buczała jak mała dziewczynka, on zaś pocieszał ją jak stroskany ojciec.
- Jest
em do twojej dyspozycji, Rose. Mamy trochę spraw do załatwienia.
Ogarnęła ją fala wdzięczności. Kiedy potrzebowała wsparcia, pocieszenia, pomocnej
przyjacielskiej dłoni, Leigh zawsze się zjawiał i stawał u jej boku.
Przy herbacie i grzankach, które podała Maura, ustalili pierwsze konieczne
formalności: uzyskanie aktu zgonu od doktora Taita, wizyta w przedsiębiorstwie
pogrzebowym, zgłoszenie o śmierci w magistracie.
Rejestracja zejścia wymagała przedłożenia odpowiednich dokumentów, w związku z
czym Rose przy
pomniała sobie o metalowym pudle na szafie.
-
Trzymała w nim wszystkie swoje papiery, a ja nie mam pojęcia, gdzie się znajduje
klucz.
Leigh położył rękę na stole i rozchylił dłoń. Ujrzała to, o co pytała: duży żeliwny
klucz.
Podniosła na niego wzrok. Skinął głową, ona zaś natychmiast pomyślała o tamtym
dniu, kiedy zastała Brigid i Leigha pochylonych nad rodzinnymi papierami. Spłonęła
rumieńcem.
-
Czy mama ci go dała?
- Tak, kilka tygodni temu.
-
Ale dlaczego nie mnie, swojej córce? Dlaczego do końca nie obdarzyła mnie swoim
zaufaniem?! - wy
krzyknęła, czując żal w sercu.
-
Cicho, Rose, uspokój się! Nie w obecności Maury - powiedział autorytatywnym
tonem. -
Kiedy załatwimy najpilniejsze sprawy, wezmę cię na małą przejażdżkę. Musimy
porozmawiać.
O dziesiątej mieli już akt zgonu oraz zapewnienie ze strony przedsiębiorcy
pogrzebowego, że wszystko zostanie zorganizowane zgodnie z ich życzeniami.
Następnie Leigh zawiózł Rose do otwartego dla publiczności rozległego parku w
starej podmiejskiej rezydencji. Wysiedl
i z samochodu i poszli wysłaną kolorowymi liśćmi
szeroką aleją.
- Co masz mi do powiedzenia, Leigh? -
zapytała Rose. Myślała o tej rozmowie od
ponad dwóch godzin.
-
Coś, o czym twoja matka nigdy ci nie wspomniała. Ustrojone w brąz, czerwień i
złoto drzewa pyszniły się przemijającą urodą.
-
Mów dalej. Nie dręcz mnie jakimiś ogólnikami.
-
Znam zawartość tego pudełka. Brigid uczyniła mi ten zaszczyt i dopuściła mnie do
sekretu. To był wyłącznie jej wybór. Ja o nic nie prosiłem, niczego nawet nie sugerowałem.
-
Więc powiedz mi, co jest w tym przeklętym pudełku?
- Jest tam akt urodzenia Brigid...
-
Bawisz się ze mną jak kot z myszką, Leigh - wybuchnęła Rose. - Oczywiście, że jest
tam jej akt urodzenia, podobnie jak akt ślubu rodziców. Oba te dokumenty muszę przedłożyć
w magistracie i chyba mama, która liczyła się z rychłą śmiercią, musiała wiedzieć, że prędzej
czy później wezmę je do rąk.
-
Brigid miała specjalne powody, aby trzymać cię od tych papierów z daleka. Jest
wśród nich również twój akt urodzenia...
-
A co, do licha, mój akt urodzenia ma wspólnego ze Sprawą? - zapytała Rose
wzburzona.
-
Kiedy weźmiesz go do ręki, zauważysz, że zapis jest bardzo lakoniczny. Podaje się
w nim jedynie twoje imię, nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia.
- I co z tego? Czy to nie wystarczy? Ku czemu zmierzasz, Leigh?
Wziął głęboki oddech.
-
W pudełku nie ma aktu ślubu.
- Co? O czym ty w ogóle mówisz?! -
wykrzyknęła zatrzymując się.
-
Twoja matka nigdy nie była mężatką.
Rose niespodziewanie zauważyła, że tak jasnego, barwnego i czystego dnia nie było
chyba od wiosny.
-
Oczywiście, że była zamężna. Poślubiła marynarza, Nazywał się James Gillis. Jak
śmiesz twierdzić, że mój ojciec jest nieznany? Że noszę zmyślone, wybrane z książki
telefonicznej nazwisko?
Nie tyle wymawiała, co wyrzucała z siebie każde słowo, równocześnie krok po kroku
odsuwając się od Leigha, jak gdyby był potworem, który przejmuje strachem lub
przynajmniej obrzydzeniem.
Mój Boże, Rose, właśnie tego rodzaju reakcji z twej strony obawiała się Brigid. To lęk
pi
eczętował w niej tę tajemnicę.
-
Nie ma żadnej tajemnicy! Mój ojciec nazywał się James Gillis!
-
Posłuchaj, Rose, kochanie. Zdobądź się na odrobinę cierpliwości. Tak, twój ojciec
nazywał się James Gillis, ale nigdy nie poślubił twojej matki. Brigid była świętą kobietą.
Pełną poświęcenia jako matka, szlachetną i dzielną jako człowiek. Ale nie znalazła w sobie
dość odwagi, aby powiedzieć ci prawdę. Teraz rozumiem, dlaczego.
Podszedł do niej i ujął ją pod ramię. Znowu ruszyli wysadzaną kasztanami aleją. Rose
szła u boku przyjaciela, ale bez udziału własnej woli.
-
Być może w naszych czasach - kontynuował Leigh - po tych wszystkich rewolucjach
seksualnych i obyczajowych, panny zachodzą w ciążę równie bezproblemowo, jakby smażyły
jajecznicę lub czyściły zęby. Ale pamiętaj, Rose, że Brigid była Irlandką i wychowała się w
katolickiej rodzinie. Do końca nosiła brzemię winy. Oddając się temu mężczyźnie, wystąpiła
przeciwko Bogu i przeciw swojej społeczności. Nie mogła zawieść swoich najbliższych,
którzy ją kochali, podziwiali i szanowali. Dlatego ukryła prawdę. I niech ta prawda zostanie
ukryta przed nimi na zawsze. Brigid miała moje słowo, że rodzina nigdy się o tym nie dowie.
Teraz będzie to zależało również od ciebie.
-
Czy faktycznie był marynarzem?
- Tak, mar
ynarzem na urlopie. Kiedy wrócił na statek, Brigid próbowała się z nim
skontaktować. Bez rezultatu. Po jakimś czasie dostała od kapitana list z suchą informacją, że
marynarz kwalifikowany Ja
mes Gillis utonął podczas akcji ratunkowej na morzu. List
również znajduje się w pudełku.
-
Czy nie miał rodziców... rodziny? - zapytała Rose, połykając łzy.
-
Dokładnie nikogo. Wychował się w sierocińcu w Liverpoolu. Gdy dorósł, wybrał
morze. Ktoś bardzo samotny i bardzo młody. Był kilka lat młodszy od Brigid. - Leigh
westchnął głęboko. - Kiedy uświadomiła sobie, że zaszła w ciążę, wyjechała do Liverpoolu.
Stamtąd po jakimś czasie zawiadomiła rodzinę o zamążpójściu, narodzinach córki i śmierci
męża. Och, Rose, co ta kobieta musiała przejść podczas tych kilku miesięcy, kiedy nosiła
ciebie w swym łonie. Potem już było jej łatwiej. Stanowiłaś jej oparcie, jej nadzieję, jej
ukochanie. Podołała wszystkiemu. Wspaniała matka! Możesz być z niej dumna.
Rose zadrżała niczym liście kasztanów w ciepłym powiewie złotej jesieni.
- Dz
ięki, Leigh. Potrzebuję czasu, żeby wszystko to ogarnąć i przemyśleć. Ale już
teraz rozumiem pewne fakty. To na przykład, że nigdy nie rozmawiała ze mną o przeszłości,
nawet wówczas, gdy pytałam o ojca. I wiem, dlaczego prosiła mnie o wybaczenie, kiedy
bud
ziła się z narkozy po operacji. Ale dlaczego, zanim odeszła na zawsze, nie dopuściła mnie
do swojej tajemnicy?
- Prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakiego my nie mówimy rodzicom o
naszych własnych romansach.
Rose odrzuciła do tyłu głowę.
- Przypuszcz
am, że masz na myśli Paula - powiedziała ostrym tonem. - Jak ty
wszystko wiesz! Fak
tycznie, mama nie dowiedziała się o jego wolcie.
-
Mój ty narwańcu, ja również wikłałem się w różne historie z kobietami, lecz nie
pisnąłem o nich słówkiem rodzicom. To jest temat tabu pomiędzy rodzicami a dziećmi. Co się
zaś tyczy tajemnicy Brigid, to będziemy ją znali tylko my i urzędnik w magistracie, i nikt
poza naszą trójką.
Poza naszą czwórką, sprostowała w duchu Rose, mając na myśli księdza Naylora,
spowiednika matki.
Wrócili do samochodu. Serce Rose krwawiło. Wciąż myślała o matce i jej samotności
w Liverpoolu. Czy Brigid rozważała wówczas możliwość aborcji? Na pewno nie. A może
kwestię adopcji? Być może, ale tylko do momentu, kiedy nie urodziła córki i nie wzięła jej w
ramiona.
Brigid znała praktycznie w swym życiu tylko dwóch mężczyzn: Jamesa Gillisa,
którego pokochała krótką, namiętną miłością, oraz Leigha McDowie'ego, którego obdarzyła
najczulszą przyjaźnią i pełnym zaufaniem.
Nadszedł dzień pogrzebu. Wśród żałobników przeważali koledzy i przyjaciele ze
szpitala, z profesorem Horsfieldem na czele. Rose kroczyła za trumną pomiędzy Leighem a
płaczącą ciotką. Ksiądz Naylor wygłosił piękną pożegnalną mowę.
Na konsolację do domu zaproszeni zostali tylko najbliżsi. Maura częstowała
kanapkami, ciastem i her
batą. Pokoje tonęły w kwiatach. Na stoliku w holu leżały dziesiątki
depesz z kondolencjami.
Gdy zamknęły się drzwi za ostatnią osobą, Rose wyszła na taras i spojrzała na czyste,
błękitne niebo. Pomyślała, że życie musi toczyć się dalej, a ją czeka jeszcze dużo radości w
towarzystwie przyjaciół i w pracy.
Na trzeci dzień odwiozła ciotkę do Liverpoolu. Uścisnęły się czule, a potem Rose
długo odprowadzała wzrokiem oddalający się statek, który rozcinał fale Morza Irlandzkiego.
Tam, za tym morzem leżała jej druga ojczyzna.
Wróciwszy do Manchesteru, Rose rzuciła się w wir pracy. Mało jej było własnych
obowiązków.
Odbierała je innym. Szczególnie pod tym względem upodobała sobie Leigha.
Tłumaczyła mu, że będzie to z obopólną dla nich korzyścią, gdyż on znajdzie czas na
szlifowanie swojej roli, ona zaś uniknie straszliwych mąk bezczynności. Leigh przeżywał
pewien dramat i szukał rozwiązania. Nie miał już wątpliwości, że Tanya jest w nim po uszy
zakochana, i wyrzucał sobie, że na to pozwolił, ba, że zrobił tak wiele, aby ją w sobie
rozkochać. Stało się zaś tak dlatego, że w pięknej pielęgniarce znalazł pociechę i azyl, ucieka-
jąc przed Rose| która była przeznaczona innemu, Paulowi Sykesowi. Lecz sytuacja
diametralnie się zmieniła. Paul stracił głowę dla Caroline Trench, zerwał zaręczyny i
właściwie nie było już obiektywnej przeszkody, aby on, Leigh, wyznał kobiecie, na której
naprawdę mu zależało, swoją gorącą miłość.
Więc dlaczego tego jeszcze nie zrobił? Zwlekał z dwóch powodów. Nie był pewien,
czy Rose od
wzajemnia jego uczucia. Mogła nadal kochać Paula. W związku z tym możliwa
była sytuacja, że gdyby kapryśnej Caroline Paul nagle przestał się podobać lub gdyby
znalazła sobie innego mężczyznę, Rose mogłaby go przyjąć z otwartymi ramionami i wszyst-
ko wybaczyć.
Drugim powodem była Tanya. Cieszyła się wspólnymi próbami i tym, że może tak
często z nim przebywać. Okazywała swoją radość zarówno publicznie, jak i prywatnie, kiedy
siedzieli nad tekstem przedstawienia w zaciszu biblioteki lub w pustym pokoju. Leigh
traktował ją z przyjaźnią i sympatią, zapraszał od czasu do czasu na obiad czy kolację,
całował rutynowo na „dzień dobry” i „do widzenia”, lecz nie posunął się dalej ani o krok. Ona
jednak uparcie myliła świat „Śpiącej Królewny” ze światem realnym, interpretując poufałość
jako intymność, zaś zachwyt jej urodą jako miłość i pożądanie. Leigh wiedział, że jego
moralnym obowiązkiem jest wyprowadzenie jej z błędu, nawet za cenę chwilowego
okrucieństwa, lecz zdecydował się przełożyć rozmowę na dzień po przedstawieniu. Po prostu
obawiał się, że kiedy Królewna się dowie, że Królewicz wcale jej nie kocha, gotowa będzie
jeszcze zrezy
gnować ze swej roli i tym samym położy całą imprezę.
Listopad zaczął się od sensacji. Doktor Paul Sykes oraz Caroline Trench ogłosili
oficjalne zaręczyny. Wiadomość natychmiast przedostała się do prasy i gazety zamieściły
zdjęcia narzeczeńskiej pary. Dziennikarze specjalizujący się w towarzyskiej plotce zaczęli
prześwietlać przeszłość Caroline i doszukali się męża-policjanta oraz dziewiętnastoletniego
syna, który mieszkał z ojcem i macochą.
-
Co za idiotę robi z siebie ten biedaczyna Sykes! - zawołał Leigh do nadchodzącej
szpitalnym korytarzem Rose. -
Chłop musiał kompletnie zbzikować. Nie chciałbym wtrącać
się w twoje prywatne sprawy, lecz nadarza się dobra okazja, byś raz na zawsze uwolniła się
od niego, kochanie. Musisz chyba się czuć, jakbyś dostała cios w plecy?
Rose poczuła się tyleż wzruszona, co rozbawiona tym dowodem troski.
- Och, Leigh, wiedz
iałam już od dawna, że Paul i Caroline zamierzają się pobrać. Nie
spodziewałam się tylko, że zaręczyny zostaną ogłoszone tak szybko. Życzę im z całego serca
jak najlepiej, chociaż obawiam się, że Paul nie będzie miał łatwego życia, żeniąc się z
gwiazdą filmową.
-
Szczerze mówiąc, guzik mnie to wszystko obchodzi - odparł Leigh głosem pełnym
irytacji. - Ob
chodzisz mnie tylko ty i twoje samopoczucie. Myślisz, że Paul wiedział o tym
dziewiętnastoletnim synu?
Spojrzała na niego z jakimś smutkiem w oczach.
- Bi
edna Caroline! Udawało się jej zachować sekret przez tyle lat. I teraz nagle
okazuje się, że wywloką ci wszystko, nawet najgłębiej skrywaną intymność.
Leigh uświadomił sobie, że Rose mówiąc to myślała bardziej o swojej matce niż o
aktorce.
Porozmawiali j
eszcze przez chwilę, po czym Rose pośpieszyła do swoich
obowiązków. Miała dziś dyżur w przychodni przyszpitalnej.
Leigh patrzył na jej szczupłe nogi i zaokrąglone, lekko rozkołysane biodra.
Uświadomił sobie, że widok ten sprawia mu dużą przyjemność.
Rose
wzięła pióro do ręki, przygotowując się do przyjęcia ostatniej pacjentki.
-
Dzień dobry, pani Bradshaw. Proszę usiąść. Mam nadzieję, że siostra już panią
zbadała? - zapytała z uśmiechem.
- Tak, doktor Gillis -
odparła przystojna, trzydziestokilkuletnia kobieta. O wieku pani
Bradshaw świadczyły ślady siwizny we włosach i delikatne zmarszczki przy oczach,
natomiast zaprzeczała mu świeżość jej pogodnej twarzy. - Siostra zmierzyła mi ciśnienie,
postawiła na wadze, pobrała krew i płyn owodniowy. Słowem, zrobiła wszystko, co można
było zrobić.
Rose rzuciła okiem na wyniki badań. W żadnym punkcie nie odbiegały od normy.
-
Powiedzmy, że prawie wszystko - zgodziła się. - A teraz proszę powiedzieć mi o
swoich kłopotach ze zdrowiem, kontaktach z lekarzami i tak dalej.
-
Właściwie nie mam nic do powiedzenia. Jestem zdrowa jak ryba, a to jest moja
pierwsza ciąża.
- Ach, tak, rozumiem -
powiedziała Rose, notując w karcie „pierwiastka”. - To miłe,
że nie jest nam odebrana radość urodzenia dziecka nawet w trochę późniejszym wieku.
-
Bardzo późnym, pani doktor. Mam trzydzieści dziewięć lat.
Coś w głosie pani Bradshaw zaintrygowało Rose. Spojrzała na pacjentkę uważniej.
-
Pani Bradshaw, czy my już kiedyś się nie spotkałyśmy? - zapytała, gorączkowo
szukając w pamięci.
-
Oczywiście, doktor Rose.
-
Proszę mi wybaczyć, ale...
-
Wtedy wyglądałam całkiem inaczej. Widziała mnie pani poplamioną krwią, w
podartym ubraniu, zapłakaną... Siedziałam i prosiłam Boga, żeby mój mąż nie umarł.
Nagle w pamięci Rose zapaliło się światełko. Ujrzała tamtą scenę: gabinet lekarski,
Leigha, państwa Bradshaw i dziewczynę o imieniu Peggy, ich kuzynkę.
-
Ależ, oczywiście! - wykrzyknęła, wstając i ściskając Grace. - Mieliście państwo
wypadek, a pani mąż ma na imię Alfred. Jak on się czuje?
- Wró
cił do zdrowia i odzyskał krzepę, czego dowodem jest moja tu obecność! -
odparła Grace śmiejąc się. - Och, doktor Gillis, oczekuję dziecka! Po tylu latach!
-
Pamiętam, iż powiedziała pani wówczas, że nie możecie mieć dzieci.
-
Tak, nie mogliśmy. Straciliśmy już wszelką nadzieję. A tu nagle nie doczekałam się
dwóch kolejnych okresów, poczułam mrowienie w piersiach i dostałam mdłości. Nawet mi
jednak przez myśl nie przeszło, że to może być ciąża. Mój lekarz przepisał mi coś na
przeczyszczenie.
-
Nie uwierzę! - zachichotała Rose.
-
Jakieś przeczyszczające ziółka! Teraz mówi, że nie chciał zbyt wcześnie wzbudzać
we mnie nadziei, lecz myślę, że po prostu się nie połapał. Potem zaczęłam obserwować
siebie, stałam się podejrzliwa. Podejrzliwość zmieniła się w nadzieję, a nadzieja w pewność -
mówiła Grace ze łzami radości w oczach. -Mój lekarz wysuwa przypuszczenie, że w chwili
wypadku coś mogło zostać poruszone, wstrząśnięte, przesunięte na właściwe miejsce. Być
może chodzi tu o drożność jajowodów, być może o coś innego. Tak czy inaczej, doktor Gillis,
jestem dzisiaj najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
-
Cieszę się razem z panią, Grace. - Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer
wewnętrzny oddziału położniczego. - Dzwonię po doktora McDowie'ego. Chciałabym, żeby
on r
ównież się z panią zobaczył.
Po chwili wszedł Leigh. Rozpoznał Grace już w drzwiach.
- Grace Bradshaw albo ulegam omamom! wy
krzyknął podchodząc. - Pamiętam tamtą
swoją gafę. Pewnie nigdy nie będzie mi wybaczona. Chyba nie przyszłaś po moją głowę,
Grace?
P
ani Bradshaw wybuchnęła śmiechem.
-
Nie, panie doktorze. Spodziewam się dziecka. Otworzył ramiona i serdecznie
uścisnął przyszłą matkę.
-
Najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem. Kiedy to się stało, to zstąpienie
Ducha Świętego?
Grace odpowiedziała, a on zadał kolejne pytanie. Gawędzili tak przez dobry kwadrans.
Kiedy zaś pani Bradshaw się pożegnała, Leigh zwrócił się do Rose:
-
I tylko pomyśl sobie, Rose. W tamtym wypadku zginęły trzy osoby, jeśli
kilkutygodniowy płód Peggy można określić tym mianem. Ale również tamten wypadek
przyczynił się do powstania nowego życia. Dziwny jest ten świat.
-
Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Będziemy musieli otoczyć ją wyjątkową opieką.
-
Idę o zakład, że nasz staruch wybierze cesarskie w trzydziestym ósmym tygodniu,
aby
zaoszczędzić matce i dziecku wysiłku.
Tego wieczoru Rose poszła na mszę świętą do szpitalnej kaplicy. Gdy odwróciła
głowę, ujrzała ze zdumieniem, że obok niej stoi Leigh. Kapłan otworzył Pismo Święte.
Rozpoczęło się czytanie Ewangelii według świętego Łukasza. A kiedy padły słowa: „A oto
również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu
ta, która uchodzi za niepłodną”, Rose i Leigh spojrzeli na siebie. Dla nich te słowa miały
szczególny sens.
Minęło kolejnych kilka tygodni i zaczął się okres przedświąteczny. W czwartek, na
parę dni przed Bożym Narodzeniem, miało się odbyć pierwsze z dwóch przedstawień
„Śpiącej Królewny”. Rose nie miała ochoty na oglądanie romantycznych scen z udziałem
Tanyi i Leigha. Spędziła ten wieczór u swojego sąsiada, starego i samotnego człowieka. Gdy
następnego dnia zjawiła się w pracy, cały szpital rozbrzmiewał komentarzami na temat
wielkiego sukcesu.
-
Popisali się na medal - powiedział David Rowan.
-
A jeśli chodzi o Leigha, to bez wątpienia powinien zostać zawodowym
piosenkarzem. Ma taki...
Przerwał na widok Leigha i Tanyi, którzy, uśmiechnięci, weszli do pokoju.
-
Nie było cię wczoraj, Rose! - zauważył od razu Leigh.
-
Przepraszam, miałam umówioną wizytę. David właśnie pochwalił was przede mną.
- Ale dzisiaj przyjdziesz? -
nacierał Leigh, przeszywając ją badawczym wzrokiem.
-
Postaram się, ale, jak wiesz, mam dyżur. Nie dziw się więc, jeśli nie będę mogła.
Wiedziała, że mówi jak ostatni tchórz.
-
To postaraj się móc. Zależy mi na tym.
- Nie ma sprawy -
odezwał się David Rowan.
-
Ja już widziałem przedstawienie, więc przyjdę i zastąpię Rose.
-
Dzięki, ale trudno mi cokolwiek obiecywać. Zapowiada się bardzo pracowity
wieczór.
Powiedziawszy to, Rose opuściła pokój. Leigh dogonił ją na korytarzu w pobliżu
porodówki.
-
Rose, poczekaj! Chcę, żebyś była. Mam specjalny powód, żeby cię o to prosić.
Przyjmij propozycję Rowana i zajmij miejsce w pierwszym rzędzie.
Nerwy Rose, już i tak napięte do ostatnich granic, nagle odmówiły jej posłuszeństwa.
-
Na miłość Boską, Leigh, czego ci się zachciewa? Uważasz, że umieram z ochoty,
żeby gapić się na twoje romansowe podrygiwania czy też słuchać twoich miłosnych
zawodzeń? Zostaw mnie! Idź sobie do diabła! Wracaj do swojej Śpiącej Królewny, która
właśnie się obudziła i czeka na dalsze pocałunki!
Głos Rose załamał się. Odwróciła się i pobiegła schodami na górę.
-
No, moja maleńka - mruknął do siebie Leigh. - Zastosujemy w takim razie wobec
ciebie specjalne środki.
Rzeczywiście zdarzyło się, że oddział tętnił tego wieczoru wytężoną pracą. Rose i
David nie mieli chwili wytchnienia. Kiedy zaś Rose wpadła na korytarzu na Rogera
Maynarda, który niósł jakieś zwoje przewodów, potraktowała go tylko krótkim skinieniem
głowy i pospieszyła dalej. Wiedziała, że po przedstawieniu część zespołu wraz z częścią
widowni wróci na oddział i podejrzewała, że będzie to czas robienia okolicznościowych
zdjęć. Sama postanowiła skryć się w jakimś kąciku.
Kończyła właśnie operację kleszczową, kiedy w głośnikach radiowych na piętrze
rozległy się szmery i trzaski. Normalnie głośniki były wyłączone, zaś program radiowy
odbierały pacjentki dzięki słuchawkom zainstalowanym przy łóżkach. Teraz ktoś zrobił z nich
użytek, a tym kimś, wszystko na to wskazywało, był Roger Maynard.
Nagl
e Rose usłyszała czysty i dźwięczny tenor Leigha. Śpiewał finałową piosenkę
przedstawienia. Niesione melodią słowa rozbrzmiewały we wszystkich pomieszczeniach
oddziału.
-
Czyż to nie cudowne? - szepnęła Laurie Moffatt, która asystowała Rose przy
operacji.
Na szczęście zabieg zakończył się pełnym sukcesem i Rose mogła schować się w
gabinecie lekarskim, gdzie zasiadła do pisania raportu.
W pewnym momencie Leigh przestał śpiewać. Zaczął mówić:
-
A teraz, przyjaciele, zaśpiewam inną piosenkę o miłości. Dedykuję ją wyjątkowej
lekarce i wyjątkowej osobie. Mam nadzieję, że słyszysz mnie, Rose. Jeżeli nie, to ci, którzy
mnie słyszą, powtórzą ci moje przesłanie. Więc zwracam się ku tobie z głębi mojego serca, a
słowa szkockiego poety-pieśniarza, Roberta Burnsa, niechaj mówią za mnie.
Wydobył z gitary kilka swobodnych akordów, a z jego ust popłynęły słowa pięknej,
słodkiej pieśni miłosnej. Emanowały taką tęsknotą i żarem, iż słuchającym zdawało się, że
przenoszą się w jakiś inny wymiar, gdzie miłość ma za oprawę góry, doliny, wrzosowiska i
granatowe jeziora.
Ma miłość jest jak róży krew,
Krew róży w czerwca świt.
Rose stała na środku pokoju, oszołomiona, zdumiona, zachwycona. Wszystko to
graniczyło z cudem. Czuła się jak w objęciach magii.
Wpadła Laurie Moffatt i niemal siłą wyciągnęła ją na korytarz.
Otoczyły ją roześmiane twarze, posypały się gratulacje, pocałunki, miłe docinki.
Na końcu korytarza pojawiła się Śpiąca Królewna. Trzymając jedną ręką dół swej
przepysznej sukni zmierzała prosto w kierunku Rose. Jej oczy płonęły usta miała zaciśnięte.
-
Wydaje się, że podbiła pani wszystkich, doktor Gillis - powiedziała z godnością. -
Życzę wam obojgu wiele szczęścia.
-
Dziękuję Tanya. Wyglądasz bajkowo... Przerwała, gdyż piękna dziewczyna znikała
już za drzwiami prowadzącymi na blok matek. Powitały ją tam burzliwe oklaski i okrzyki
entuzjazmu. Tymczasem pieśń cichła w końcowej obietnicy:
Więc czym rozłąka? - Zdrowa bądź!
Do ciebie wrócę tu,
Choć mil tysiące miałbym brnąć
Bez sił, bez tchu, bez snu.
Ślub miał się odbyć w połowie stycznia, to znaczy tuż po zakończeniu obu okresów
stażowych. Z uwagi na żałobę Rose oraz fakt, że ona i Leigh należeli do odrębnych
Rose w końcu uświadomiła sobie, że kocha Leigha i że on za chwilę się tu pojawi.
Wybiegła mu na spotkanie.
Wpadli na siebie na podeście schodów. Książę odrzucił swój elżbietański kapelusz z
piórem i ot
worzył ramiona, zamykając ją w uścisku.
-
Czy wysłuchałaś mojej piosenki? Czy uwierzyłaś każdemu jej słowu? - zapytał.
-
Tak, tak, tak... Więc naprawdę kochasz mnie, Leigh, naprawdę?
Jego długi, namiętny pocałunek nie pozostawiał tu żadnych wątpliwości. On sam też
zyskał pewność, że kocha z wzajemnością.
Rose odchyliła głowę.
-
Muszę wracać na oddział, mój książę.
-
Rozumiem. Zresztą ja również muszę pokazać się mym wielbicielkom w połogu. Ale
posłuchaj, Rose. Chcę ożenić się z tobą, i to możliwie jak najszybciej. W związku z tym
pragnąłbym przedstawić cię moim rodzicom. Mieszkają w Carlisle, sto pięćdziesiąt kilo-
metrów od Manchesteru. Zadzwonię do nich i powiem, że przyjedziemy w niedzielę.
-
W niedzielę? Ale to już pojutrze! - wykrzyknęła z przerażeniem.
-
Nie obawiaj się, kochanie. Zawrócisz im w głowie równie szybko, jak zrobiłaś to z
moim bratem, Andrew.
Chciała protestować, lecz zapobiegł temu pocałunkiem.
Rodzice Leigha powitali Rose, nie szczędząc wyrazów radości i sympatii. Pan
McDowie, prawnik, powiedział jej, że perspektywa ustatkowania się syna to dla nich
najwspanialszy bożonarodzeniowy prezent, natomiast pani McDowie była po prostu
zachwycona Rose. Co zaś się tyczy Andrew, to uścisnął ją niczym starą przyjaciółkę.
Stół uginał się od różnych smakowitości, a wśród nich znalazł się również świąteczny
pudding.
-
Nie będzie was na Boże Narodzenie, więc poświętujemy sobie dzisiaj - powiedziała
matka Leigha.
Ciepło przyjęcia, serdeczna atmosfera, to wszystko ujęło Rose i wzruszyło, niemniej,
nie mogąc pozbyć się skrępowania, jadła tyle co ptaszek.
∗
Tłum. Zofia Kierszys
kościołów, zdecydowali się na cichą uroczystość w szpitalnej kaplicy. Leigh planował podjąć
prywatną praktykę w Chorlton i namawiał Rose do tego samego.
-
Ależ mając dwóch doktorów McDowie, ludzie będą was mylić i na przykład ktoś
zapisze się na wizytę do doktora McDowie'ego, licząc na przyjęcie przez doktor McDowie -
zażartował ojciec.
-
Ja tam już wian, u kogo z tej dwójki chciałbym się leczyć - zauważył Andrew, łypiąc
na Rose i zmu
szając ją do uśmiechu. - Czy jesteś pewna, Rose, że wybrałaś właściwego
faceta
? Był coś bardzo powolny w zalotach, jeżeli przyjąć, że wówczas w teatrze już szalał za
tobą.
-
Raczej trudno to przyjąć - odparła Rose. - Poszliśmy na „Burzę” całkiem
przypadkowo. Leigh dostał bilety od wdzięcznego męża pacjentki, a ja byłam akurat pod
r
ęką.
Andrew wybuchnął śmiechem.
-
Doprawdy? Jeżeli uwierzyłaś w to, Rose, to uwierzysz we wszystko. Założę się, że
kupił je z myślą o tobie.
Rose spojrzała na Leigha. Z jego twarzy wyczytała przyznanie się do winy i
zaczerwieniła się. Rzecz jasna, nie wiedziała, że tym rumieńcem ostatecznie podbiła serca
swych przyszłych teściów.
Zmierzchało się, kiedy wyruszyli w drogę powrotną do Manchesteru. Rose siedziała
obok narzeczonego. Czuła, że spisała się nie najgorzej. Jeśli państwo McDowie
zaakceptowali ją, to niebawem znajdzie w nich ojca i matkę.
Leigh wyczuł jej pogodny nastrój, jakże różny od nerwowego napięcia, w jakim
jechała w tamtą stronę, i zdjąwszy rękę z kierownicy pogładził ją po włosach.
-
Oczarowałaś ich, kochanie. Jestem z ciebie dumny.
-
Myślę, że byli trochę zaskoczeni tak bliską datą ślubu. Zastanawiam się, czy czasami
nie podejrzewa
ją... hmm... obiektywnych przyczyn.
-
To ja subiektywnie śpieszę się do tych obiektywnych przyczyn - zapewnił ją z
uśmiechem.
Przytuliła się do niego i pozwoliła oddać się marzeniom. Wkrótce zapadła w sen.
Obudziła się, kiedy już byli przed jej domem. Na niebie świecił księżyc, zaś uliczkę
oświetlały latarnie.
-
Ależ szybko dojechaliśmy! - wykrzyknęła odpinając pasy.
Leigh się nie poruszył. Spojrzała na niego pytająco.
-
Oczywiście wejdziesz, Leigh?
- A czy jestem zaproszony?
Wiedziała, co ma na myśli. Wybór należał do niej. Nie wahała się ani sekundy.
- To jest twój dom i ja jestem twoja -
powiedziała z wielką prostotą.
Kiedy weszli do środka, Rose od razu nastawiła wodę.
-
Poczekaj w saloniku, Leigh. Kawa będzie za chwilę. Wyjmując filiżanki z kredensu,
usłyszała wiosenne allegro z „Czterech pór roku” Vivaldiego. Uśmiechnęła się. Leigh puścił
jej ulubiony utwór.
-
A może coś zjesz? Jakąś kanapkę lub jajko? - zapytała, wchodząc do saloniku z
kawą.
- Rose.
Padło tylko jedno słowo, a zadrżała na całym ciele. Objął ją i zaczął całować.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Wydała ciche westchnienie, gdy poczuła, że zwalnia haftki jej
biustonosza. Po chwili znaleźli się na dywanie, wśród rozrzuconych i przemieszanych ze sobą
części garderoby. Z długimi, potarganymi włosami Leigh sprawiał wrażenie
dwudziestoletniego chłopca. W jakimś sensie młodzieńcza była również muzyka, która
płynęła z magnetofonu.
Zaczęli siebie dotykać, odkrywać własną nagość. W nowym wymiarze fizycznej
miłości pojawiły się też nowe uczucia i stany: fascynacji, upojenia, bezwstydu... Osiągnęli
szczyt tak szybko, jakby ona była jego pierwszą kobietą, on zaś jej pierwszym mężczyzną.
Ich ciała stopniowo uspokajały się w przy largo i allegro „Zimy”.
--
Musimy przyśpieszyć nasz ślub - odezwał się w pewnym momencie Leigh. -
Chciałbym robić to z tobą legalnie, najdroższa.
Ślub odbył się w słoneczne, mroźne południe Nowego Roku, w kaplicy szpitala. Rose,
ubraną w jasnoszary wełniany kostium i popielaty aksamitny kapelusz z dużą czerwoną różą,
powiódł do ołtarza Derek Horsfield. Pachniało świerkiem, ostrokrzewem i geranium.
Płomienie świec drżały, a dookoła rozbrzmiewała muzyka organowa Haendla. Koledzy,
przyjaciele
i znajomi pary młodej wypełniali kaplicę po brzegi. W pierwszym rzędzie
siedziała najbliższa rodzina Leigha oraz Maura Carlinnagh, która przybyła na ślub
siostrzenicy aż z Irlandii. Maura myślała o swojej zmarłej siostrze i o tym, że prośby i
pragnienia
Brigid zostały spełnione. Rose wychodziła za mąż za „długowłosego doktora”,
człowieka, którego w głębi swojego serca wybrała dla niej matka.
David Rowan i jego żona Eve byli w szczególnie radosnym nastroju. Eve po
poronieniu spowodowanym wypadkiem ponowni
e zaszła w ciążę i do rozwiązania pozostało
jej już tylko siedem miesięcy.
Philip i Annette Cranstone siedzieli obok Paula Sykesa, który przyszedł sam, gdyż
jego narzeczona miała dziś próbne zdjęcia do nowego serialu telewizyjnego.
pielęgniarki stawiły się niemal w komplecie, ciesząc się szczęściem ich ukochanej
pani doktor, i nawet nie zawiodła Tanya Dickenson, dziewczyna tyleż piękna, co dzielna i
wielkoduszna.
Ale największą niespodziankę sprawiły byłe pacjentki. Dorothy Beddows przyszła z
Philippą i jej śliczną Bella. Pani Mowbray z dumą trzymała na rękach swego
sześciomiesięcznego synka. Tuż obok uspokajała swoją córeczkę pani Lambert. Hałasował
też Donovan, synek Trish Pendle. Zaś w ostatnim rzędzie, pogodna i zasłuchana w siebie,
siedziała Grace Bradshaw w towarzystwie męża.
Lecz Rose, świadoma obecności ich wszystkich i czując to ciepło, jakie wytwarzali
swymi najlepszymi o niej myślami, patrzyła tylko w jednym kierunku, na jednego człowieka,
który czekał na nią w towarzystwie księdza Naylora.
Derek Horsfield, przyprowadziwszy pannę młodą do ołtarza, z lekkim ukłonem
wycofał się i dłoń Rose znalazła się w dłoni Leigha McDowie'ego. Unieśli głowy i spojrzeli
na kapłana. Ten przyjął od nich przysięgę, pobłogosławił i ogłosił ich mężem i żoną.
Stali
oto, młodzi i rozkochani w sobie, na progu Nowego Roku i nowego życia. Przed
Leighem ot
wierał się kolejny rozdział jego kariery zawodowej. Rose patrzyła na swoją
bardziej sceptycznym okiem. Będąc kobietą, wiedziała, że wkrótce zmieni swe obowiązki
wobec
matek na obowiązki matki.
Na razie jednak była świeżo poślubioną oblubienicą. Wszyscy zgodnie orzekli, że tak
promiennej i uroczej jeszcze jej nie widzieli.