Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM

Andrzej Brycht

RAPORT Z MONACHIUM



OD AUTORA

Jesienią ubiegłego roku, tuż przed wyjazdem z Warszawy do Monachium, pytali mnie znajomi, czy będę coś o tej podróży pisał. Odpowiedziałem: być może. Ale jeśli tak, będą to skromne i ba­nalne impresje turystyczne, jakich wiele ukazuje się w okresie wzmożonych wyjazdów za granicę;

Stało się jednak inaczej. Już na drugi dzień> pa przylocie do München zacząłem robić. notatki. Z każdą chwilą narastała w© mnie potrzeba „wypisania” dosłownie wszystkiego, co w Mona­chium widziałem, słyszałem, myślałem.i czułem.

Świat monachijski kojarzył mi się nieodparcie z moimi prze­życiami z lat okupacji. Od faszystów niemieckich doznałem wielu krzywd. Mało jest ludzi w naszym kraju, których ominęły nie­szczęścia sprowadzone przez okupanta. W ciągu pięciu lat wojny zginęło sześć milionów Polaków. Kto z nas może o tym zapo­mnieć?

Na luksusowej, wymytej, ozłoconej dolarami ziemi zachod­nich Niemiec pamięć spadła na mnie jak ciężka, porażająca cho­roba. Zrozumiałem, że to nie rządy i politycy mają za nas zała­twiać wszystko.

Nie jestem politykiem — podkreślam to uparcie. Obce mi są tego rodzaju ambicje. Jestem zwyczajnym człowiekiem, wiedzą-

S

cym, w której dłoni trzyma się pióro. To moja jedyna broń prze­ciw złu. jedyne narzędzie pomocy dla ludzi, wśród których żyję, ludzi tworzących mój naród.

Nic więcej, poza szczerym zdaniem relacji z jednej krótkiej po­dróży. zrobić nie mogę. Właściwie załatwiam tylko moje własne, intymne porachunki z Niemcami, których poznałem dwadzieścia pięć lat temu. Jakże to mało

Samolot do' Frankfurtu nad Menem odlatywał o godzinie dziewiątej minut dziesięć. W starej, rozklekotanej taksówce patrzyłem co chwila* na zegarek i popędzałem k^rowcę:

Panie, jak pragnę zdrowia, bo nie zdążymyf

To pan nie zdąży — odkręcał leniwie głowę — bo mnie to się tam nigdzie nie śpieszy...

Była ósma czterdzieści pięć. Już pół godziny temu powinie­nem być na lotnisku. Odprawa paszportowa, potem celna, i moja pierwsza podróż na Zachód stanie się faktem.

"Warszawa w grudniowym deszczu, przechodnie z podnie­sionymi kołnierzami palt, szaro i smutno. Jaka będzie pogoda tam, jacy ludzie? Nigdy dotąd nie ciągnęło mnie za granicę. Znajomi wyjeżdżali od lat w odwiedziny do rodzin, koledzy dziennikarze przemierzyli najbardziej egzotyczne krainy, w których słońce nigdy nie zachodzi, albo w których słońca w ogóle nie ma — wszyscy ci ludzie wracali ze swoich wy­praw bogatsi o nowe wrażenia albo używane samochody — tylko ja, biedny frajer, pozbawiony rodziny, bo ją całą wy- tłukli Niemcy podczas wojny, i pozbawiony kontaktów, bo uprawiający literaturę a nie dziennikarstwo, tylko ja, po­wtarzam, jedyny z dużego kręgu środowiska nie byłem dotąd za granicą.

Jeszcze w starej warszawskiej taksówce,- pędząc z szybko­ścią -czterdziestu kilometrów w stronę Okęcia, nie bardzo zdawałem sobie sprawę, jak doszło do tego, że to właśnie ja, rok temu nieznany • prawie nikomu facet, za dwie godziny mam ¡stanąć na obcej, monachijskiej ulicy wśród ludzi mó­wiących obcym, pamiętanym z koszmarnego dzieciństwa ję­zykiem, wśród narodu, którego politycy* niewiele lat temu wydali rozkaz zabicia mojego’ ojca i moją własną śmierć też z góry zaksięgowali w swych dalekesiężnych planach.

Jak to się stało, że mam w kieszeni paszport, a w nim bilet lotniczy, za który ONI zapłacili pięćset sześćdziesiąt marek <a jest to suma, za którą mógłbym w kraju przeżyć wiele mie­sięcy i napisać książkę) d że jeszcze dziś w porze obiadowej

bodę ściskał rękę jednego z najpoważniejszych wydawców xv Europie, że będę musiał mówić „bitte” i „danke” — po raz pierwszy w życiu zupełnie na serio?

Dlaczego ONI innie tam zaprosili? I pó có? Przecież tę książkę, która sprawiła,-że po raz pierwszy po'm'yślał'em o so­bie jako o pisarzu, tłumaczą mi i wydają także w innycfis kra­jach: we Francji, w Czechach, w Jugosławii-, w Anglii — a mimo to nikt mnie tam nie zaprasza tak z własnej, nieprzy­muszonej inićjatywy, nikomu z tych tak ważnych wydawni­czych tuzów nie zależy na wizycie nowego na europejskim rynku pisarza. Dlaczego właśnie Niemcy — o których właśnie ta książka, pełna żalu i złości ha ich nieustającą AKTYW5» NOSĆ wobec nas, Polaków?

Stało się to wszystko aż nazbyt prosto, aby nie wzbudzić podejrzeń, tych moich najbardziej osobistych. Przyszedł list od wielkiego wydawcy, a kiedy rozerwałem kopertę* wysunął się z wnętrza żółty karnet biletu ¡| napisem „Lufthansa”. Krótki okres załatwiania formalności Wyjazdowych (pierw­szy raz) nie pozwolił mi jednak zastanowić się nad sprawami,

o których — wiedziałem — będę myślał TAM. I oto wchodzę w tę podróż, jak w ciemną, chłodną głębię wody.

Panie, błagam, pośpiesz się pan — raz, jeszcze mówię do szofera, ale już niepotrzebnie, bo koła stukają na złączach betonowego podjazdu.

Gablota stanęła przed niskim domkiem dworca lotów za­granicznych, nim jeszcze zdążyłem powiedzieć, żeby właśnie tam.

Skąd pan wiedział.« — zacząłem z wrodzonej ciekawo­ści, ale on się zaśmiał:

Panie, trzeba mieć oko, gościa ja z miejsca rozgryzę. W takich ciuchach, ze świńską walizą to się do Rzeszowa nie leci...

Za to oko nie dostał napiwku, bo ja dotąd z tą walizą parę razy latałem samolotem — właśnie do Rzeszowa.

O pięknych-grzecznych stewardessach i niedobrych celni­kach pisano już wiele, ale nikt nie napisał o celniku-literacie, celniku-scenarzyście filmowym. Takiego celnika ma Warszaw­skie Okęcie. Ja jestem spóźniony, więc ten młody chłopak zły zbliża się do moich bagaży i nerwowo sięga po mój pasz­port.

Proszę otworzyć.

Też neTwowo szarpię pasy „świńskiej walizy” (w środku

trzy flachy polskiej wyborowej i dwa drągi suchej kiełbasy), ale zanim co, to ten celnik z radością wykrzykuje moje na­zwisko:

To pan? Świetnie! Zawsze chciałem pana poznać. Czy­tam wszystkie pana rzeczy... Bo wie pan, ja też piszę...

Klops. Kto dziś nie pisze? Ale' robi mi się cholernie przy­jemnie. Na coś się w końcu to moje pisanie przydaje — mnie samemu. Szybka wymiana telefonów, uścisk dłoni — tam­ten już wie, że w walizie nie ma dolarów ani kokainy, a te­raz: szybko, szybko, bo samolot odleci beze mnie w krainę tanich samochodów i jeszcze tańszych kar za wojenne zbrod­nie

Miłe, kochane ple-ple! Kłaniam się nisko, z wdzięcznością, kapeluszem eden marki King Family-Old Bond Street-Lon- don do samiutkiej ziemi się kłaniam świetnym polskim repor­terom i publicystom z tygodników barwnych kulturalnych, że mi wzory odpowiednie dali, bym swój własny globtroterski materiał wykorzystać tu odpowiednio umiał- Dzięki stokrotne. Miłe, kochane ple-ple! A więc:

samolot należał do polskich linii lotniczych i nazywał się Iliuszyn 18 stewardessa szczupła wysoka blondynka uwijała się skrzętnie podając pasażerom gazety następnie z głośników dyskretnie wmontowanych w sufit rozbrzmiał uprzejmy całkiem europejski głos pilota witamy państwa na pokładzie naszego samolotu podróż do Frankfurtu trwać będzie dwie godziny i piętnaście minut polecimy na wysokości siedmiu tysięcy metrów z szybkością sześciuset pięćdziesięciu kilo­metrów na godzinę życzymy przyjemnego lotu następnie to samo powtórzone kiepską ale czytelną angielszczyzną pasa­żerowie zapinają pasy i ten Iliuszyn zabiera się do rozpę­dzania faktycznie rozpędza się niewąsko i kiedy już drży

i huczy tak że się 'mało nie rozwali na kawałki to zaczyna frunąć w powietrzu i frunie ledwie jednak pofruwał trochę spokojnie to zaraz stewardessa zakłóca spokój w jego wnę­trzu zaczynając roznosić tace a na tacach jedzenie patrzę tu siedzi Murzyn tam Chińczyk ówdzie Amerykanin w pum­pach i koszuli w kratę i wszyscy oni wysuwają z oparć foteli poprzedników takie małe stoliczki a stewardessa podaje im tace z tym jedzeniem którego jest w bród mianowicie cztery białe bułeczki duży kawałek masła trzy płaty szynki i kawa­łek pieczonego schabu ogóreczek polski kwaszony lecz pó kul- turalno-europejskiemu cieniutki tea czyli herbata w torc-

beczce marki Ex co w nomenklaturze medycznej oznacza zej­ście czyli zgon oczywiście cukier chrzan i musztarda a także pieprz papryka a na deser szklanka soku z jabłek czyli tak zwany płynny owoc w lądowej cenie trzy złote butelka BRA­WO POLSKIE LINIE LOTNICZE NARESZCIE EUROPA lecz moj-ą pierwszą myślą, kiedy ona, ta stewardessa żarcie roz­dawała, moją pierwszą myślą było wtedy i tu na nic doświadczenia pisarskie światowych naszych reporterów, na nic mi, różnię się od nich już od tego miejsca: kiedy z plastikowych tac bez brzęku talerzyki plastikowe i szklanki w ogromnym usypiającym szumie samolotu zsu­wały się miękko do obcych pasażerskich rąk, to moja pierw­sza myśl była zrodzona strachem, czy nie trzeba płacić póź­niej za to wszystko zjedzone, a przecież nie mam przy sobie pieniędzy, żadnych walut obcych ni rodzimych, i może bę­dzie wstyd na cały samolot, że tu taki cwaniak jedzie, ubrany jak zagraniczny, a taki nędzarz, zjadł i nie ma czym zapłacić,

0 cholera, myślę sobie, lepiej udam, że mi się wcale jeść nie chce, chociaż śniadania nie jadłem — przez moment czułem się głupi jak pierwszego dnia w wojsku albo w więzieniu

1 już kręcę głową, że nie, kiedy ta chuda blondynka tak się nade mną pochyla i uśmiecha swoim wysoko kwalifikowanym striptisowym uśmiechem, kręcę głową i coś bełkoczę też się uśmiechając jakimś naiwnym przedszkolnym wschodnioeu­ropejskim grymasem — lecz ona już na zawsze widać han- dlowo-zachodnio nastawiona bierze mnie szybko za absolut­nego cudzoziemca i szepcze PLIS, co po angielsku ponoć zna­czy straszną uprzejmość i serwuje mi błyskawicznie niebieską tacę z uprzednio wymienionymi potrawami. Wtedy odbija mi równie błyskawicznie treść paru w życiu przejrzanych nu­merów tygodnika „Przekrój” i gram ną całego: SĘKJU, to też jest uprzejme po angielsku, żrę nic się już o nic nie martwiąc, bo reporterzy najwięksi pisali, że linie lotnicze karmią i się ludziom bardziej lot opłaca niż jazda, bo się mogą porządnie przy okazji najeść.

Drobiazg. Lecz taka była pierwsza moja myśl, takie pierw­sze strachliwe doznanie — bo, myślę, pierwsze doznanie to jest zawsze strach, a życie mnie nauczyło, że za wszystko się płaci.

I druga myśl, drugie doznanie, już nie tak prymitywne, choć też wynikające z życiowych doświadczeń: to było pierw­sze w życiu żarcie za niemieckie pieniądze. Polskie żarcie, ale już za niemieckie pieniądze, bo wliczone przecież w koszt

biletu. Nakarmili innie pierwszy raz. Dali mi śniadanie. Za darmo. Za nic. Z dobrego serca niemieckiego. Z gościnności szczerej i czystej.

Ach, jak miło, myślą sobie, jacy szczodrzy i kulturalni ci Niemcy! Już nawet nie chodzi o to, że mają ze mną interes, że zarobią na tej mojej książce kupę marek, przy której ten ..koszt biletu” jest zerem. Staram się przecież być wdzięcz­nym zaproszonym, nie dostrzegać, jeśli można, zimnych pra­wideł rzeczywistości. Dobrze mi z tym, przynajmniej na razie.

Więc to druga myśl. Trzecia — to już nie myśl, to smak, przypomnienie smaku. Zamierzchłego, sprzed dwudziestu siedmiu lat. Wtedy po raz pierwszy jadłem niemiecki chleb.

Wrzesień, rok trzydziesty dziewiąty. Słoneczny dzień. War­szawa. W mojej dzielnicy Powiśle ruiny zburzonych domów parują rudym, duszącym pyłem. Ja jeszcze mam dom. Do­piero pięć lat później wykończą mój dom i wszystkie domy na Powiślu. Wtedy będę już wiedział, co to znaczy dom. Te­raz, we. wrześniu jestem szczeniakiem, dla którego to pojęcie może nie istnieć. Matka jest wszystkim. Ale umiem już od­czuwać głód. Ten mój kochany kolega będzie mi wiemy przez wiele następnych lat. Jesteśmy oboje z matką głodni. Nagle krzyk rozlega się na ulicy Radnej: NA BROWARNEJ NIEM­CY DAJĄ CHLEB! Więc biegniemy tam w tłumie spoconych bab, woń zakisłego brudu szeleści w powietrzu. DAJĄ CHLEB. NIEMCY.

W sierpniu tego samego roku leżałem z krasnalem o czer­wonych polikach rozmazanych od pocałunków (zginął w Po­wstaniu pod gruzami pięciopiętrowej kamienicy i dla mnie wtedy była to najboleśniejsza strata) na tapczanie, był ranek, matka pudrowała się przed lustrem, widziałem jej plecy

i uniesioną rękę z prześwietlonym słonecznie puszkiem, drga­jącym lekko, spytałem, bo ciekawość życia dręczyła mnie strasznie:

Mamusiu, czy na świede jest tylko Polska?

Nie — odparła matka nienaturalnym głosem, bo twarz miała dziwnie przed lustrem wykrzywioną dla sprawdzenia, jak co dzień, swojej urody — nie, są jeszcze inne kraje, gdzie ludzie mówią zupełnie innymi językami, bardzo dużo jest obcych narodów...

Nie mogłem tego sobie wyobrazić, ale na wszelki wypadek zapytałem:

A jakie są te obce narody?

No... na przykład... Niemcy... wybełkotała matka, przekrzywiając inną część twarzy do lustra.

Na tym skończyła się rozmowa, ktoś wszedł, dowiedziałem się tyle, że są Niemcy, nikt więcej, tylko Polska i Niemcy, i oto miesiąc później zobaczyłem żywych, prawdziwych Niemców, takich jak inni ludzie, starszych siwawych facetów w mundurach bez jakichś tam srebrzystych odznak i bez me­dali — i może właśnie dlatego, że te mundury takie były pro­ste i zwyczajne, odczułem na ich widok okropny strach. Już nie dziecinny. To był pierwszy dorosły strach.

Niemcy stali na wojskowej ciężarówce wyładowanej Chle­bem i rzucali okrągłe ciemnobrązowe bochenki w tłum wy­ciągający ruchliwe ręce. Rzucali sprytnie, z wrodzonym wi­dać poczuciem sprawiedliwości — nikt nie dostał dwa razy. Matka moja też schwyciła taki chleb. Wtedy ja, prze­niknięty nagle tą bijącą z ciężarówki sprawiedliwością, wy­ciągnąłem ręce, choć wówczas ledwo czubkami palców do­sięgałem piersi wrzeszczących bab. Tam wszakże, w górze, była sprawiedliwość, przecież byłem mimo wszystko człowie­kiem, a najprostsza logika wskazuje, że każdy człowiek, mały czy duży, potrzebuje jeść, więc Niemcy wtedy zaśmiali się na swojej ciężarówce i podali mi z trudem chleb, z trudem, ponieważ baby nie ty lico wrzeszczały PANIE, DAJ PAN TU, albo, jak która bystrzejsza BITTE BROT, HERR! lecz ten bo­chenek do mnie wyciągnięty próbowały za wszelką cenę po drodze przyłapać, jak piłkę w grze DWA OGNIE.

Staliśmy tam do końca, aż chleb się rozszedł, z ciekawością przypatrując się Niemcom, nawet matka nigdy przedtem nie widziała Niemca, ciężarówka odjechała wznosząc różowy pył pokruszonych cegieł i ludzie zaczęli się rozłazić, komentując ten dobry Niemców czyn, KTÓRY IM W NIEBIE BĘDZIE POLICZONY, jak powiedziała jedna baba, a jak odjechali już na dobre, dodała: ZEBY WAS GROM Z JASNEGO NIEBA SPALIŁ i wtedy jeden pan tramwajarz powiedział:

Ludzie, rozłamcie ten chleb, to coś tam znajdziecie!

I wtedy każdy zaczął dłubać w swoim chlebie, jakby złota się spodziewając, a tam pleśń była,, skawalona i twarda, zie­lona ciemno jak poszycie lasu. Wtedy ludzie rzucili bochen-' kami w bruk, dużo chleba na ziemi leżało, lecz niektórzy i to podnosili, jedni rzucali, drudzy przyczajeni natychmiast podnosili, a moja matka powiedziała:

Chodźmy stąd szybko, obejrzymy w domu.

Tam się pokazało, że tylko mój bochenek był dobry, ani

śladu zepsucia, nic, wąchali go wszyscy po kolei i zaczęli po­wolutku, niby dla spróbowania jeść, aż nareszcie każdy złapał sporą pajdę i zeżarł, jakby go parzyło, ostrożnie a szybko. Powiem prawdę: ten chleb niemiecki smakował mi bardzo. Od początku widać miałem szczęście do Niemców. Gdyby nie to, że zastrzelili mi ojca, jednego wujka zatłukli na śmierć kijami, drugiemu obcięli uszy, parę osób z rodziny zamęczyli w obozach, a resztę, oprócz matki, rozwalili w Powstaniu — gdyby nie to, powtarzam, to pewnie wszystko między nami byłoby w porządku.

mijamy teraz granicę Czechosłowacji mówi z głośnika pan lotnik i powtarza to po angielsku zająkując się trochę ale to nikomu nie przeszkadza zagraniczni czytają gazety podróże wszak dla nich to betka TIME IS MONEY ważne dolecieć na czas tam we Frankfurcie interes pewno jakiś czeka albo pies któremu warto będzie postawić marmurowy nagrobek pisali przecież o takich sprawach nasi najlepsi idealnie zoriento­wani reporterzy globtroterzy ja tylko patrzę przez okienko tam w dole górki Karkonosze czy coś takiego byłoby mi przy­jemnie gdyby Karkonosze zjeździłem je całe rowerem i zdep­tałem trampkami ale nim wyjrzałem to ten samolot przele­ciał* pewnie | pięćdziesiąt kilometrów więc tam w dole już mnie nie było

'stewardessa nadal ma mnie za cudzoziemego roznosi soki Plis sękju taka jest nasza polska rodaków rozmowa znowu trochę minut wąska ta Czechosłowacja mijamy granicę nie­miecką mówi pan lotnik w polskim i angielskim nareszcie jak pried startem roznosi stewardessa Cukierki żeby szło do buzi więcej śliny żeby ktoś się przypadkiem od zmiany ciśnienia nie porzygał i zapiąć pasy i nie palić LĄDUJEMY WE FRANKFURCIE NAD MENEM BUNDESREPUBLIK DEUTSCHLAND krótko trwała droga z POWIŚLA, z rogu Browarnej i Rad­nej do tego obcego miasta. Dwadzieścia siedem lat w dwie godziny i piętnaście minut.

O. FRANKFURT: PRZESIADKA

Teraz leżę na miękkim materacu (gąbka i specjalne sprę­żyny = majowa chmurka) w pokoju numer trzy małego pry­watnego hoteliku (to się tu nazywa „Pension”) i próbuję

podliczyć resztę dnia od lotniska we Frankfurcie do teraz, ale to nie wszystko, jeszcze mnie czeka kolacja z moim tłuma­czem w którejś z lepszych restauracji Monachium, na koszt wydawcy oczywiście ta powitalna kolacja, jakżeby inaczej. W Monachium, bo tu jestem, Frankfurt był tylko półtorago­dzinnym etapem, nie wyszedłem z lotniska, drobna i miła pani z biura obsługi podróżnych odnalazła mnie szybko po­śród Murzynów, Chińczyków i Amerykanów — nie dlatego, bym jako człowiek z „komunistycznej Polski” miał inny, czwarty kolor skóry, lecz poznała mnie po maszynie do pi­sania, którą ze sobą targałem, a powiedziano jej telefonicz­nie, że przyleci pisarz z Polski, nikt tam akurat nie miał przy sobie maszyny, pani odznacza się bystrością, za to jej płacą, więc...

HERR BRlST? — zapytała, i to był dla mnie szok, pierwszy raz usłyszałem swoje nazwisko tak zniekształcone, bardzo, okropnie mi się nie spodobało, Jezus Mario, jak można tak psuć to najbardziej zrośnięte ze mną słowo!

Głupia mina. Briśt, cholera jasna. Ale byłem kiedyś bokse­rem, trochę refleksu zostało, udaję, że tak się właśnie nazy­wam, że to nic, przecieżem globtroter, lot do enerefu dla mnie betka, od lat przywykłem do briśta, brajczta i rozmaitych łamańców światowych, więc przyjmuję grę, po raz pierwszy mam poważną zagraniczną, niemiecką grę, spokojnie uchylam kapelusza i odpowiadam, a to słowo przeżyłem, jakby mi w ustach żaba pękła:

Ja.

To już nie byłem ja, ale ona o tym nie wiedziała.

Teraz już spokojnie powtarzam:

Ja.

I pochylając się ku niej lekko, bo niska, pytam grzecznie:

Bitte?

Ale tu znów sprawa na ułamek sekundy staje się niepo­ważna, bo od dziecka nauczyłem się ceny słów, one dla mnie są jakby ludzie, żyjąc w Polsce, żyję bardziej chyba w pań­stwie moich polskich słów, i przeraziłem się i zaciekawiłem, co tu będzie bite? Kto będzie, bity? Za co? Czym? Kijami może, jak mój biedny wujek? Też go Niemcy bili, aż umarł,

i widziałem jego śmierć na domowym łóżku, pamiętam jego ciało nabrzmiałe jak zielono-krwawy mięsisty pęcherz, zrzu­cili go z ciężarówki przed domem i odjechali gazem, tylko zieleń mundurów mignęła (Grodzisk Mazowiecki, miastecz­ko 30 kilometrów od Warszawy), a dlatego to wszystko, że był

chory na serce i ZA WOLNO KOPAŁ OKOPY, sąsiadki: uuuu..., ciotka po lekarza, przyszedł, KAŻDA KOSC ZŁA­MANA W KILKU MIEJSCACH powiedział, szykujcie trumnę, wujek puchnął coraz mocniej, nikt nie płakał głośno,’ jakby bojąc się przestraszyć śmierć, a mnie nawet ciekawiło pa­trzeć, jak ta głowa wujka Stefana zmienia się w ogromny zgniły arbuz i wujek Stefan leży metr pięćdziesiąt pod gliną na małym cmentarzu, a ja dziś stoję z całymi kościami w KRAJU RODZINNYM tych z ciężarówki i nie rzucam się na nikogo i nie biję, choć właściwie by należało, dla SPRA­WIEDLIWOŚCI, którą tak trudno doścignąć po tylu latach... Po tylu latach mam kretyński uśmiech na twarzy, uprzej- miutki i przymilny uśmiech gościa — ale to nic, myślę sobie, do czasu, przecież słowo-nie przestało znaczyć tego, co znaczy w moim polskim języku, tylko dlatego, że przypadkiem zna­lazłem się w obcym kraju: bite jest bite, znam tylko jedną cenę słów, i kiedy podszedł do tej pani jej pomocnik, młody przystojniak w czarnym munduro-garniturze, nasadziłem mu na kark w miejsce bezczelnej wygolonej twarzy zgniłą ma­skę wuja Stefana, aż wstrząsnął mną widok żywego ciała | martwą zgnojoną ZA NIC głową, otrzeźwiło mnie to, pomy­ślałem: TEGO CZŁOWIEKA NIE MÓGŁBYM ZABIĆ, nawet gdyby chodziło nie o wuja Stefana, a o kogoś dla mnie waż­niejszego, o mojego ojca, tak, otrzeźwiło mnie to, ciekawe tylko, dlaczego nic nie otrzeźwiło tamtych ludzi na cięża­rówce sprzed dwudziestu dwu lat.

Sprawa zaczęła być niepoważna, miła pani i jej pomagier przemawiali do mnie od paru chwil, dużo słów wyrzucili z siebie W PIĘKNYM JĘZYKU GOETHEGO, jak mówią nasi wysoko kształceni humaniści, aż zorientowali się, że niechęt­nie chwytam ich tok, więc zaczęli próbować w innych języ­kach, które zawodowo znali: inglisz? francozisz? — pytają, a ja kręcę głową, że najn, więc pytają, po jakiemu jeszcze potrafię, prócz polskiego i złego niemieckiego, żeby mogli ze mną omówić powierzone im sprawy mojej dalszej podróży.

RUSISZ — powiadam, i zamilkli, wywalili gały, zaraz potem uśmieszki pełne zażenowania, najn, najn, oni nie znają rosyjskiego, kontrakt pracy tego języka nie wymagał. Szko­da, myślę, to mogłoby wam dużo dać w przyszłości.

Russisch? — wtrąca z boku starszy, siwy i przygarbiony pan, który okazuje się być tragarzem. „Okazuje się być", ponieważ o ile na pierwszy rzut oka odróżnię łódzkiego czy warszawskiego tragarza od tak zwanej reszty społeczeństwa,

0 tyle pan tragarz frankfurcki zaliczałby się u nas i wyglądu do grupy pracowników wyższego nadzoru inżynieryjnego. Co tak nagle podniosło w moich oczach jego rangę zawodową

1 społeczną? Mydło i woda. Mydło i woda — powtarzam raz jeszcze, ażeby wbić do łbów rodzimym brudasom, jaki to ważny argument ideologiczny. Przecież te gadki o superwy- sokiej stopie życiowej Niemców zachodnich, te mity zasie­wane w grząskich mózgach naszych idiotów kawiarnianych przez zidiociałych od zbyt wysokiej stopy życiowej repor- terów-globtroterów, przecież te mity, powtarzam, rodzą się PRZEDE WSZYSTKIM z nieznanego w kraju na co dzień, a tak cholernie fascynującego, porażającego polski intelekt czaru MYDŁA I WODY. Pan tragarz frankfurcki miał na sobie elegancki niebieski kombinezon, koszulę z białym koł­nierzykiem i krawat, a także lśniąco wyczyszczone buty. Był to jeden z kilku tragarzy na lotnisku. Kilku, a nie kilkunastu czy kilkudziesięciu, choć lotnisko duże, tak ze cztery Okęcia naraz... Więc tych paru tragarzy wyglądało tak samo ładnie jak ów chwalony. A nie jest ich wielu, bo nie ma co nosić, bo po co nosić, jak są specjalne taśmy z rolkami, kładzie się walizę i ona sama jedzie... Głupstwa, cholera jasna, głupstwa dla nas, ale nie dla człowieka, który ma całe życie nosić ciężkie walizki. Dlaczego on ma być nieogolony, br'udny, jak­by spał na śmietniku, i dlaczego ma dźwigać walizki? To, że jest tragarzem, niczego nie przesądza. Zawód może być ciężki, ale praca lekka. Paradoks? Taki sam jak to, że ktoś tam leci na księżyc, a nasz tragarz wygląda jak zmora: stra­szy podróżnych, ciesząc ich jednocześnie — siłą rzeczy muszą czuć się lepsi, skoro taki obrzępała, zaropiałek przy nich się pęta- ■'

Leżę na tym aż nieszczerze miękkim materacu w „Pension Regner”, München, Georgenstrasse 15, i nie wiadomo dla­czego okrutnie mi żal polskich tragarzy. Chce mi się śmiać: na cholerę mi polscy tragarze? Co mnie obchodzi, że „ustę­pują wyglądem zewnętrznym” jakiemuś tragarzowi z NRF? Że się więcej męczą? Że szybciej korkują na serce?

Zdumienie. Coraz większe, niemożliwe do opanowania. Zdu­mienie. Tragarz. Ja. My. PIERWSZY RAZ POWAŻNIE MY­ŚLĘ O SOBIE JAKO O POLAKU. Obchodzi mnie ten nie? ważny z pozoru, nie mający większego znaczenia dla GO­SPODARKI NARODOWEJ brud osobisty tragarza. Myślenie nie jest głównym zadaniem tragarza. Właściwie wolno mu wcale nie myśleć. Ale nie wolno nie myśleć o tragarzu tym,

którzy tragarza zatrudniają. Jeśli wpadli na pomysł, żeby go zatrudnić, to powinni wpaść na drugi genialny pomysł: kazać mu się umyć. Sprawdzać codziennie, czy się umył. Przyzwyczaić go do mycia. ZMUSIĆ. Mydło i woda to nie jest sprawi zależna od stopy życiowej. Wydatek ten w bud­żecie wcale się nie liczy. Natomiast CZYSTOŚĆ I BRUD to są argumenty ideologiczne. O nas się mówi, że jesteśmy brudni. Najwyższe osiągnięcia w sztuce i nauce tej opinii nie zmienią, jeśli tragarz na dworcu będzie wyglądał nie­świeżo.

Zaklinowałem się. Myślę wciąż o tym samym. Bo to mnie boli. Parę godzin w obcym kraju i wszechwładny, atakujący ze wszystkich stron ból, bo wszechwładna, osaczająca ze wszystkich Stron jest tutaj czystość. Widzę twarz skrzywioną ironicznym grymasem, twarz kolegi dziennikarza świetnego, który myje nogi raz na miesiąc razem ze skarpetkami: „Ale to przecież kraj faszystów, naszych, odwiecznych wrogów, to politycznie podejrzane stawiać ich za przykład...” A potem ttn palant powie, tak jak kiedyś powiedział: „Przypomnij mi, żebym kupił pastę do zębów, bo już, cholera, od tygodnia zapominam”. I znów zapomni, jak kiedyś. Tak miło przecież kawę pić i rozmawiać o literaturze w klubie Związku Lite­ratów, cóż z tego, że obok w kiosku trzydzieści gatunków mydła toaletowego i góra tub z pastą do zębów. Jak mi ktoś powie, że daję przykład kliniczny, niech w tej chwili zajrzy pod stolik, na którym błyszczy nowoczesny telewizor, albo niech odsunie trochę swój tapczan lub obrazek na ścianie.

I niech nie narzeka na swoją stopę życiową. Tu, w klinicznie czystym „Pension Regner” wiem: jeśli mamy CHLEB I MY­DŁO, to reszta tylko od nas zależy.

Russisch? — zapytał tragarz na lotnisku frankfurckim.

Da.

Ja niemnożko gawariu po ruski — mówi on z trudem wyraźnym, zastanawiając się nad każdym słowem. I tłumaczy z uśmiechem trochę zażenowanym: — Patamu, szto ja był w Rassiji... i w Polszy karotko... Wajna, ponimajesz.

Panimaju — odpowiadam i patrzę uważnie na tego ni­skiego faceta. Jak on wyglądał w mundurze? Co on tam robił w Rosji, że dotąd nie zapomniał tych niewielu słów? Musiał mieć czas, żeby się nauczyć, musiał mieć z kim rozmawiać — więc może był w niewoli? A co robił podczas krótkiej wizyty w Polsce? Ta jego stara, już nieźle zmarszczona twarz uśmie­cha się teraz przymilnie, sympatyczne oczy dużo rozumieją­

cego człowieka przyglądają mi się z aprobatą. On aprobuje fakt, że się tu znalazłem. Z odrobiną lekkiego, skrzętnie ukry­wanego zdziwienia on aprobuje fakt, że ja dotąd żyję. Bo — tego nie potrafił już ukryć — patrzy na mnie jak na starego znajomego, jeszcze z czasu wojny, o którego smutnej śmierci krążyły pogłoski. Być może właśnie on miał do tej śmierci doprowadzić, a choć mu przeszkodzono, to przecież finał po­winien nastąpić samoistnie, skoro go długo zapewniano, że tak POWINNO BYĆ.

Dogaduję się z tym facetem, on jest teraz moim tłuma­czem, więc wyjaśnia się sprawa dalszej podróży, pan i pani z biura obsługi także są zadowoleni.

Pytają, w jakim celu do Monachium jadę. Pytają, bo sy­tuacja stworzyła się dość familiarna, inaczej by nie śmieli.

Mówię, że wydawca, książka... Ciekawi ich tytuł. Tłuma­czę szybko, nie wiem, czy zgodnie z zamierzeniami' Janusza von Pileckiego: „Dancing in Hitler’s Hauptquartier”. Znów dziwne ich miny. Denerwują mnie. Język rosyjski ich dziwi, słowo HITLER ich dziwi. Te miny proponują, żeby po rosyj­sku nie mówić, Hitlera nie wspominać.

Ale przecież z grzeczności zawodowej coś muszą powie­dzieć.

To o wojnie? — pytają.

Nie, to o DZlS, wynikającym z wojny.

Albo nie rozumieją i udają, że rozumieją, albo odwrotnie. W każdym razie coś na pewno udają. Kiwają smętnie gło­wami. Przepraszają, odchodzą. Zostaję sam. Ten dworzec lot­niczy piękny, prawie pusty, i ja w środku, pod niskim da­chem. Więc fakt, jestem w Niemczech. Dużo lat po terminie przyjazdu, jaki mi wyznaczyli Niemcy. Nie chcę o tym my­śleć. Nie mogę uwierzyć. Nie, że teraz jestem. Ale że mogłem być przedtem. Dawno. Dawno. Mam trzydzieści marek przy sobie. Kupuję paczkę papierosów Milde. Jedna marka: Pierw­sze wydawanie niemieckich pieniędzy. Palę. Noga na nogę, ruszam palcami w bucie. Moja noga, mój but. Kupiony w alei Wyzwolenia przy placu Zbawiciela. Tydzień temu, trzysta pięćdziesiąt złotych. Myślę mętnie i głupio, jak chory. Praw­da, rano. przed wyjazdem 39 stopni gorączki. Polska co­roczna grypa. Ale uważaj, nie myśl, że bredzę bez sensu. Ta wodnista gadka o fajkach, o butach, o grypie, o mnie — przy­sięgam, potrzebna mi teraz, tu we Frankfurcie nad Menem. Muszę myśleć o sobie. Ja to też trochę Polski. A mogłoby być trochę Niemiec. Mam trochę inną sprawę z Niemcami

ta

niż każdy z was. Dlatego tak cackam się i sobą, dlatego tak siebie lubię. Dlatego tak przeżywam tę drobną podróż. Dla­tego tak cholernie mocno odczuwam moją polskość.

BO MOGŁEM BYC NIEMCEM.

Ojciec ojca był Niemcem. Ojciec matki był Niemcem. Matki rodzona siostra też chciała być Niemką. Podczas wojny dziad­kowie już nie żyli. Ta siostra żyła. Moja ciotka, Niemka.

Trochę o niej: w okupację mieszkała w J., miasteczko nad Bugiem. Tam miała majątek. Willę na Sadybie i dom na Stę­pińskiej w Warszawie zajmowały córki. Ciotka bogata, jak widać. Jej drugi mąż, oznaczę go Ż., bo jeszcze żyje staruszek, był dowódcą małego, ale sprytnego oddziału partyzanckiego. W roku 1943 Niemcy rozlepiali gończe listy z nagrodą za jego głowę. Ciotka z tym Ż. właściwie od przedwojny nie żyła z całkiem osobistych względów. Przyjeżdżał do niej co ty­dzień pułkownik niemiecki i paroma oficerami i tam w J., w pałacyku o murach grubych na metr, odbywały się roz­maite wesołe bale. A na górze na strychu ciemnym z małymi oknami, wysprzątanym pięknie i nieźle umeblowanym, miał swoją stałą siedzibę ten fajny mój wujek.

W 1939 roku mój stary poszedł na wojnę jako polski żoł­nierz. Wzięli go do niewoli, wylądował w stalagu, w miej­scowości Bettingen, w Lotaryngii. Dnia 20 lipca 1944 roku podjął z pięcioma kolegami próbę ucieczki, żeby przedrzeć się za linię frontu i do Polski wrócić z karabinem. Mam przy sobie jego zdjęcie w mundurze i list od chłopów francuskich, świadków zdarzenia. Data: 24. 7. 44. Podpis: Joseph Bassom- pierre, Bettingen No. 50, post Gehningen, Lothringen. Bo podobno nie wolno zabijać jeńców wojennych w ucieczce, nie wiem, mówiono, że taka konwencja istniała. Tych pięciu i mój stary przepływali rzekę Mozelę. Niemcy grzali po rzece z ka­rabinów maszynowych. Kula trafiła mojego ojca w tył gło­wy,'kiedy wynurzył się, żeby złapać powietrza. Zabity i uto­piony. Osiem kilometrów dalej wyłowiono ciała tych Pola­ków. Chłopi ich wyłowili, pochowali na cmentarzu w Bettin­gen. Ten J. Bassompierre to zrobił, dobry człowiek. Ciekawe, czy jeszcze żyje. Może mógłby coś o moim ojcu powiedzieć, bo ja nic o nim nie. wiem, nie znam go wcale, miałem trzy lata, kiedy szedł na wojnę, wieczór był, spałem, matka chciała mnie zbudzić, żebym tatusia pocałował, ale on nie pozwolił, powiedział: „Szkoda go wybijać ze snu, potem nie będzie chciał zasnąć, zresztą niedługo wrócę”. Takie są ostatnie po­żegnania. Tego nigdy nie daruję.

Ale ciotka. Niemcy męczyli moją matkę, żeby stała się Niemką. Ciotka nigdy jej na to ni.e namawiała. Takie były jej słowa: „Jeżeli twój mąż poszedł walczyć z Niemcami, bo się czuje Polakiem, i ty się czujesz Polką, to nie wolno ci być kimś innym z żadnych powodów". Matka moja ukrywała się półtora roku, bo chcieli ją wywieźć do obozu. Można było ukryć się w Warszawie. Ale trudno ukrywać się z dzieckiem. Wiedzieli, u kogo jestem. W 1942 roku wzięli mnie, żeby zro­bić NOWEGO NIEMCA. W białej, prawie szpitalnej sali było sześcioro dzieci o jasnych włosach i ze sprawdzoną krwią. Po tygodniu tamte wywieziono do Niemiec, do specjalnej szkoły NADLUDZI. Mnie wykupiła ciotka, Niemka, za ogromną su­mę dolarów. Przykre: dzięki Niemce i dzięki dolarom zosta­łem Polakiem NA NOWO.

Banalne pytania tu na lotnisku frankfurckim: oo się stało z tamtymi dziećmi, czy jeszcze żyją, czy spotkam któreś z nich, nie wiedząc, rzecz jasna, że to mój dawny kolega, czy ja bym jeszcze żył, gdybym wtedy znalazł się w Niemczech, czy spotkam kogoś, kto zabił mojego ojca, nie wiedząc, rzecz jasna, że to on zabił, i kim ja byłbym właściwie, gdyby wtedy...

Mam wrażenie, że moja sprawa z Niemcami jest trochę inna niż sprawa każdego z was. Dlatego wolno mi patrzeć na mój zamszowy but, ruszać palcami w bucie, cieszyć się, że żyję i te palce żyją, ruszają się, i myśleć długo, leniwie, roz­wlekle, gdzie kupiłeni moje polskie buty, i ile za nie dałem, a kosztowały trzysta pięćdziesiąt złotych i zostały nabyte w Warszawie, w alei Wyzwolenia.

Teraz jestem w Monachium, mały czysty hotelik, materac denerwująco miękki. Zastanawiam się, dlaczego opuszczając poczekalnię frankfurcką podszedłem do tragarza znającego pięć słów na krzyż po rosyjsku i powiedziałem: „Do swi- danja”. I dlaczego bez żadnego zastanowienia podałem mu grabę. Taki wrodzony polski gest — jak się z kimś chwilę pogada, to zaraz mu trzeba piątkę zaserwować. W tym wy­padku to mogło być głupie, zwłaszcza jak się o tym pisze. Nie? Taka puenta humanistyczna, że teraz to właściwie nie ma o co mieć żalu, zwłaszcza do tragarza. Przecież jakby był wtedy szarżą, to teraz by nie był tragarzem. Czyli, że może niewinny jak lilia. Ale może ta rączka, której dotknąłem, gdy była młodsza i silniejsza, kogoś zadusiła. Może nawet nie z przyczyny rozkazu» może tragarz też krył w sobie nieco

sadystycznej rafinady i kropnął kogoś dla czystej przyjem­ności. Nie wiem. Bez sensu takie zastanawianie się nad ni­czym. Dałem mu rękę, bo zagadał bliskim mi językiem.

Patrzę w sufit, palę tego Milda, czekam na tłumacza mo­jej książki, pana Janusza von Pileckiego. Janusz. Pilecki.

I VON. To też może być dość ciekawe.

HI. RAJ SAMOCHODOWY

Miłe, kochane ple, ple! Samolot frankfurckiej Lufthansy jest już prawdziwie europejskim polotem (pojazdem latają­cym), nawet markę ma brzmiącą smacznie-zachodnió: VIS­COUNT. Tym się leci bez wstrząsu, bez hałasu, atmosfera ponadto staje się poważna z powodu KONIECZNOŚCI po­rozumiewania się ze stewardessą za pomocą PLIS-SĘKJU, a takie plissękju nie udawane to już zupełnie normalne, rze­czowe, please-thank you, co nie1 oznacza ńio innego, jak pro- szędziękuję, tyle że gorzej brzmi. Miłe, kochane ple, ple! Frunę sobie' oto z Frankfurtu do Monachium-, które też głupio brzmi, bo- MINSIEN. A frunąc żrę. Sliczniei zabrzmiało, za­brzmi lepiej, jak się to szybciutko wypowie, przed lustrem, z kulturalnym wyrazem twarzy, pełnym skupionej uwagi, jakby się człowiek zwracał do ministra. Nikt się jakoś przez głośnik nie odzywa po niemiecku i angielsku, żeby natrętnie przypominać, dokąd; lecimy. Więc sobie cicho lecimy nad gościnną ziemią niemiecką, a tam w dole domki ustawione porządnie, nie tak jak u nas. PORZĄDNIE. Rzędy, kwa­draty, koła — równiutkie wszystko, lśniące dachówką czer­woną albo' białą jak słońce blachą. I tak myślę; dlaczego u nas, jak latałem do Rzeszowa, to się przyglądałem, wszystko jest jakieś takie porozrzucane, rozpierzone, tu dom, tu sto­doła, tu znów wielkie coś sterczy, że nie wiadomo co, a psuje cały krajobraz, aż przykro, szczęściem samolot szybko leci

i zawsze widoczek ładniejszy podpadnie. Dlaczego taki bajzel zabudowy? Pytania sobie zadaję, nie żądając wcale odpo­wiedzi, przecież wiem: cośmy zbudowali, to nam zawsze ktoś rozwalił. Tak od paru wieków. Ale myślę sobie naiwnie, że za każdym razem, jak się na nowo stawia, to trza by stawiać porządnie. Jeden koszt, jedna praca. Tylko głowy troszeczkę

trzeba. I smaku. Nasz pracowity i utalentowany ludek pry­waciarzy opstrzył wszystkie miasteczka i miasta czarnymi punktami dachów z papy, ustawionymi jak klocki wyrzucone z worka przez chore dziecko.

Cóż, lećmy dalej, nikt nikogo nie woła. Dla porządku reje­struję, żeby jakiś Pacarewicz z tygodnika „Figle Wielkiego Półświatka” nie pomyślał, że ten lot zmyśliłem — rejestruję: więc jadłem. Łosoś, kurczak, szynka, kawa, sok. A kiedyś byłem zaproszony w odwiedziny w dom jednego z naszych re­żyserów fabularnych kategorii I (dzielą się na kategorie, jak knajpy), i tam widziałem flachę wody kolońskiej o nazwie Nonchalance. Więc teraz, kiedy wszedłem do łazienki samo­lotowej i zobaczyłem flachę wody kolońskiej Nonchalance, stojącą bezkarnie i bezpiecznie na publicznej półce, to mi się zaraz przypomniało, co żony obecnych wówczas reżyserów mówiły o tej wodzie, że w komisie kosztuje pięćset złotych,

i miałem cholerną chęć tę wodę ukraść, nie dlatego, że taka fajna, tylko że taką fajną u nas ma cenę, a najwięcej dlatego, że jej nikt dotąd nie ukradł. Przecież ci latający wciąż w te

i nazad Japończycy, Hindusy i Amerykanie powinni wpaść na pomysł, że jak coś tak drogo kosztuje, to się móże w domu przydać. Mało sprytni. Albo żony mniej, wymagaj?ce.

Nie ukradłem: flaszka miała kształt wielkiego jaja. Kła­mię: nie ukradłem, bo jako złodziej bez kwalifikacji .spróbo­wałem sobie wyobrazić reakcję okradzionego. U nas taka kradzież to byłby dowcip. Kierownictwo, samolotu musiałoby pewnie wystawić protokół w sześciu egzemplarzach z, dokład­nym ' wyszczególnieniem okoliczności kradzieży i podpisami trzech Świadków, co już jest bez sensu, bo świadkiem faktu byłby tylko, złodziej, dalej — te egzemplarze wpłynęłyby pewnie do jakiejś komórki nadzorującej wyposażenie samolo­tów w wody kolońskie, odbyłoby się specjalne posiedzenie komisji analizującej przyczyny, w rezultacie wód w samolo­tach więcej by nie było, albo w najlepszym razie nad kranem zawisłyby wielkie napisy, zamówione uprzednio w spółdzielni pracy plastyków-litemików, donoszące. groźnie po polsku

i angielsku, że wód kraść się surowo zabrania, a jak kto ukradnie, to mieć będzie kolegium karno-orzekające. Ze swej strony proponuję dla Polaka-pasażera karę trzech miesięcy aresztu, natomiast dla cudzoziemca przepadek całego mienia.

Nie ukradłem, bo co za frajda bez takiego, jak wyżej opi­sany, efektu. Stewardessa, stwierdziwszy brak flaszki wody kolońskiej, wyjęłaby natychmiast z podręcznej szafki następ­

ną flaszkę ł zabawą trza by zaczynać od nowa, a kiedy ja znów bądę leciał tym samym pudłem, kto wie... Pewnie, ko­rzyść bym miał, i w gruncie rzeczy szkoda.

MONACHIUM. Ląd: Teraz już naprawdę jestem w Niem­czech. Brzydszy ten dworzec lotniczy niż frankfurcki. Ale to nic, w tym mieście przecież dzisiaj będę spał.

Wysiadka. Czuję się samotnie. Bardzo samotnie. Sam sobie wydaję się śmieszny, z tą walizką ze świńskiej skóry, z małą maszyną do pisania, z parasolem... Stop. Gdzie jest parasol? Rany boskie, pierwszy parasol w życiu! Taki chciałem być cholernie europejski i kupiłem ten figusowski idiotyzm za trzysta siedemdziesiąt złotych dzień przed wyjazdem. Został w polskim samolocie. Może mi kto odeśle, będę czekał do końca życia.

Stoję. Celnik szwargocze. WÓDKA, CIGARETEN, DO- LARS. Kręcę głowę, że NAJN. Puszcza mnie wolno. Podróż­nicy, co ze mną, już wyszli. Zbieram graty i lezę do wyjścia. Wtedy pan w średnim wieku i płaszczu żółtym wielbłądzim zbliża się i mówi, pierwszy raz od wieków zwykłym ludzkim językiem:

Przepraszam bardzo, czy to pan Brycht?

A ja do niego:

Nareszcie! Nareszcie człowiek! Panie, przecież tu sko­nać można z tymi językami. Pan Pilecki, prawda?

Mój tłumacz. On mi tłumaczy książkę. Łączy nas zarobek na tym tekście. Więc lubię go. Mocne ściskanie ręki.

On się dziwi, że mnie już Niemcy zmęczyli, przecież lecę dopiero parę godzin, przecież jeszcze nie byłem w Niemczech.

Ano, nie byłem-.

To wyjście, pierwsze wyjście na obcy ląd. To NOWE, bijące z nieba i ziemi, powietrze zmieszane z inną barwą, z wonią NOWEGO. Ile książek przeczytanych o innych krajach! Ile filmów, ile reportaży! Ile opowieści kolegów, ludzi na co dzień znanych, ile wyobrażeń, mitów i pragnień. A ja nigdzie nie byłem. Nigdzie. Nawet w Bułgarii na handlarskiej wy­cieczce. NIGDZIE.

Tylko Polskę znam jak własną rękę. Już stopiłem się z Polską. Znam kopalnię, hutę, elektrownię i rzeźnię. Wszę­dzie tam pracowałem. Znam szpitale, wojsko i więzienia. Mia­sta, redakcje, wioski. Internaty. Hotele robotnicze i orbisow- skie. Gdzie nie mieszkałem! Na jakich wyrach i pryczach nie spałem w tej mojej Polsce! Już w tej Polsce się roztopiłem.

Już zacząłem ginąć w tej Polsce, już traciłem o niej pojęcie. Już tak była mną, już tak ze mną była, że przestawałem ją dostrzegać. Już zaczynałem być zły. ZŁY. Że za dobrze ją znam, i że NIC Z TEGO NIE WYNIKA.

Kiedy rzucono mnie w kopalnię, w bebechy Polski, a dawa­no to było, dawno — chciałem zwiewać kajakiem do Szwecji. Przez morze, sam, wiosełkiem do wolności. Ukradkiem radia słuchałem. TAMTEGO radia. Marzyłem o WOLNYM ŻYCIU, z dala od tych, którzy mnie leją. Ale było to jeszcze przed pisaniem. Człowiek bez zawodu, Półczłowiek. Nawet tam, w kraju marzeń, mogłem mieć tylko półwolność. Ale miłość mnie uratowała. Miłość zawsze ratuje. Miłość do słów. DO POLSKICH SŁÓW.

Przecież to było dawno. Przecież to tak niedawno. Tu, w Monachium, pierwszy raz, bo przecież nigdzie nie byłem, nawet W BUŁGARII, poczułem, co znaczy MIEĆ WOLNOŚĆ. W moim kraju dano mi wolność. Jestem TU. W Monachium. I zapragnąłem wrócić natychmiast do Polski, wypić kawę w Warszawie, wsiąść natychmiast w samolot i przylecieć tu do Monachium, i natychmiast w samolot i do Warszawy, i znów do Monachium, cały czas, jaki mam tutaj być, prze­latać samolotami, mijać granice, stanowiska odpraw paszpor­towych i celnych, MIEĆ TĘ WOLNOŚĆ na zawsze, aż do przesytu, aż do zrozumienia, że z tego też NIC NIE WYNIKA.

Śmiech we mnie. Cholerny, jakbym komuś groźnemu spła­tał figla. To sobie tego figla. Tego szczeniaka we mnie, co może gdzieś tam na dnie odrobinką wolno dogorywał — za­biłem.

Na zawsze zabiłem. To nie ja jestem w Monachium. Nie ja: TO POLAK PRZYJECHAŁ DO MONACHIUM. Załatwi spra­wy i wróci do kraju.

Przed dworcem stoi dużo Mercedesów. Nareszcie jakieś ludzkie przyrządy. Już nie samoloty, których nigdy kochać nie będę. Samochód kocham, bo go dobrze znam. Od środka. Wymęczyłem się w życiu nieźle z moją starą, kochaną Cy­tryną, która w wieku lat trzynastu jeździła stale sto trzy­dzieści na godzinę. I z dekawką moją też się wymęczyłem. X z gratami starych kolegów. W Niemczech pewnie mało kto pamięta, jakie wozy tam były przed wojną. Ople Adamy, Ka- dety, Olimpie dolne i górne — mój, Boże! Takie wywrotki, ciasne jak wiejski klozet. A teraz oni mają Mercedesy naj­nowszych typów... na taksówkach. Każda taksówka to Mer-

cedes. Lśniący jak dla ministra. Każdy z radiem nadawczo- -odbiorczym, co drugi | telefonem, przez który pasażer może gadać z żoną albo kochanką.

Pan Pilecki gęsto się tłumaczy:

Stary mój wóz. Przechodzony, ale jary — puszcza oko i śmieje się, bo zacytował zdanko z mojej książki.

Ale fakt, że go wstyd. Bo może ja myślałem, że on ma no­wego. A ja patrzę: Taunus 17 M z roku 1960. Sto tysięcy jeszcze by wziął za niego w Polsce. Piękna maszynka. Je- dziemy.

Ostro jedzie mój tłumacz. Pozycja dobra, ręce wyciągnięte, wirażuje ze śpiewaniem gum.

Kiedy nie miałem porządnej pracy — mówi — byłem nauczycielem jazdy.

Nasi instruktorzy tak nie jeżdżą — mówię, i to jest prawda. — Zresztą u nas ludzie nie zwracają uwagi na tech­nikę jazdy ani na walory trakcyjne i osiągi, tylko patrzą na wygląd zewnętrzny samochodu. Aby się świecił i był nowy.

To u nas też — powiada Pilecki. — Snobizm jak diabli. Nie mają pojęcia, co jest pod maską. Aby czysto, z radiem, no i ostatni rok produkcji. Na przykład to — pokazuje krę­cącego przed nami kuperkiem Opla Kadeta Coupe — puszka z cieniutkiej blaszki, koła wąsko jak łapy kurczaka, a kupują, bo przypomina sport. Sport dla ubogich. Mercedes sprzed pięciu lat albo BMW im nie odpowiada, chociaż jest dwa razy szybszy i wygodniejszy.

Chwilę milczymy, zastanawiając się nad obłędem samocho­dowych idiotów, takich samych w Niemczech i w Polsce. My­ślę z żalem i politowaniem o naszych, co składają na jakieś metalowe pudła, odejmując sobie od ust, żałując dzieciom cukierków i owoców, rezygnując z rozrywek kulturalnych, utrudniając sobie do maksimum życie, żeby kupić taczkę i rozwalić^ją na pierwszym skręcie. Dla tych, co nie mają zacięcia sportowego, samochód nie jest „fajną rz#eczą”, ma być tylko ułatwieniem życia, skracać odległości z domu do pracy, pomagać w uzyskaniu większych zarobków. Tymcza­sem 'ludziska robią z samochodu fetysz. Ideę. Też mi idea — usiąść w pudle z blachy i trzymać kółko z plastiku. Niedawno prasa codzienna podała tragiczną wieść o pewnym urzędniku, co zapadł na gruźlicę z powodu głodowego zamorzenin. Jak się okazało — jadł tylko jaz dziennie. Wytrwał — kupił Za­stawę. Raz w życiu, psiach go mać! Postawił się. Na zawsze.

A po co mu to było? Zarabiał nieźle, mógł wcinać, ile chciał.

Lodówka, telewizor, pralka, odkurzacz — wszystko dla niego do zdobycia. Dużo tego. Dlatego tanie. A samochodów mało, więc drogie. Normalne prawo ekonomiki. Wstydzić się tego nie musimy. Za parę lat nie będzie człowieka, który, jeśli napraw­dę jest mu potrzebny samochód, nie będzie go miał. Używane stanieją, nowe na raty, większy wybór... A zresztą, jak ten nieszczęsny idiota tak kochał samochód, to mógł sobie kupić pięciokrotnie tańszą delcawkę i napawać się pożeraniem prze­strzeni. Widać nie kochał pożerania przestrzeni. Widać kochał błysk kiepskiego, ale nowego lakieru. Kochał siebie: chciał imponować ludziom i sobie, że niby lepszy, jak ma. Trudne, bolesne jęst ząbkowanie cywilizacji technicznej w polskim narodzie.

Kocham samochód. Dlatego miałem już trzy, jeden starszy niż drugi. Zżarte, niechlujne prostytuty, wytarzane po wszyst­kich drogach-barłogach świata. Gubiły ^koła, klamki, tłumiki, zarywały się w błocie i śniegu, sikały benzyną z przerdze­wiałych baków, patrzyły jednym reflektorem w niebo, dru­gim w piekło, a łysymi gumami tarły ziemię i piskiem potę­pieńców.

Nie wiem, ilu przedtem męczyło: tę dekawkę w sportowym nadwoziu Aero z trzydziestego któregoś; roku, ale wiem, że ja ją męczyłem najpiękniej'. Że nie mogła radzić sobie z szosą, to puszczałem ją w leśne dukty i ścieżki, na wybojach ska­kałem metr w górę, łamałem resory, ocierałem się w powie­trzu o drzewa) zawijałem na jednym kole. Co mi tam rajd Monte Carlo! Ja miałem swoją wojnę — z kałużami, dziurami, ze skrzynią biegów skrzeczącą, z małym upartym silniczkiem. Potem. Cytryna dała mi wielką rozkosz, ta Cytryna sławna, co powinna stać w muzeum literatury, bo kupiłem ją od Jur­ka Lisowskiego, autora' świetnej „Antologii poezji francu­skiej”, a ten Jurek woził nią Sartre’a, Camusa, Malraux, Coc- teau, Robbe-Grilleta i wielu sławnych pisarzy — ta Cytryna, co pięć razy obleciała calutką Europę, wdrapała się nawet na Wezuwiusz, ta Cytryna, którą gnałem po Polsce stale sto trzydzieści, robiąc w konia i w żółwia Wołgi, Humbery i Mer­cedesy prowadzone przez naszych melancholijnych jeźdź­ców, co przed każdym łukiem zwalniają do sześćdziesięciu, żeby wreszcie zderzyć się z taksówką przy dwudziestce. Ona błotniki swoje rozwijała jak skrzydła, wiatr w nich grał tem- bram wysokim, na wirażach ciasnych jak agrafka przyczajała sig żabio, sunąc na łapach rozstawionych szeroko te swoje wyjące, wyciśnięte z, dechy» wieczne sto trzydzieści. Czarne

jak noc smugi gumy na każdym wirażu Polski — to tej Cy­tryny ślad.

Ona jeszcze żyje i żyć będzie dłużej od tych nowych, dro­gich, błyszczących puszek po kawie, uformowanych w „no­woczesny”, bez wyrazu kształt.

Trzeci mój grat przechodzi ludzkie pojęcie. Miody: dwa­naście lat. Ale silnik — osiem cylindrów i sto dwadzieścia koni. Ale szybkość: sto osiemdziesiąt na godzinę. Ale zryw: setka w dwanaście sekund. Nie mam, naprawdę nie mam już z kim w Polsce rozmawiać. Chyba tylko z panem Zasadą, bo on lepiej ode mnie UMIE jeździć.

Więc nie miałem nigdy NOWEGO samochodu. Nigdy bym też nie odjął sobie chleba ż kiełbasą od ust, żeby szarpać się na wydatek morderczy, żeby mieć, tylko MIEĆ — głupią, bezmyślną ideę, w postaci kupy zmontowanego żelaza.

Po co myślę o tym tu, w Monachium? Ludzie warszawscy mówili: w Niemczech są najtańsze samochody, dobrze tam pod tym względem. Każdy ma wóz. Wygoda. Szybkość. Elegancja.

Jak to jest — mówię — panie Pilecki? Każdy ma wóz? Każdego stać na ten przyrząd?

Nie. Nie każdy ma. Nie każdego stać. Trzy czwarte tych, co mają, nabyli na raty. Według prawa samochód nie jest ich własnością, dopóki ostatnia rata nie zostanie spłacona.

No„ ale mają, jeżdżą...

Tu jeżdżenie nie jest żadną przyjemnością — powiada on. — Widzi pan, jaki tłok. W godzinach szczytu cztery rzędy samochodów pędzą obok siebie. Naprzeciw, po drugiej stronie jezdni też cztery rzędy. Spaliny duszą ludzi. Często się zda­rzają wypadki omdlenia podczas prowadzenia samochodu po mieście. Zwłaszcza kobiety temu ulegają. Staje babka na skrzyżowaniu pod czerwonym światłem, inne wozy ruszają, ona stoi. Zemdlała. Ruch zatrzymany. Wynoszą ją i cucą, ale to długo trwa, bo na zewnątrz, też kłębią się spaliny. Poli­cjanci sprowadzają wóz na chodnik. Za jakiś czas inne omdle­nie. Zatory powstają też z przyczyny defektów. Nie wszystkie wozy są w dobrym stanie, zresztą nawet najlepszy może od­mówić posłuszeństwa. A zasadniczo żaden z kierowców nic potrafi sam naprawić od ręki najdrobniejszego uszkodzenia. Znam takich, co nigdy w życiu nie otworzyli maski silnika, choć jeżdżą po sto kilometrów dziennie w ruchu miejskim. Przezorni, jadąc do pracy albo wracając, zabierają z sobą jakąś ciekawą książkę lub gazetę. Droga do miejscowości po­

łożonej trzydzieści kilometrów za miastem może trwać dwie, a nieraz trzy godziny. Więcej czasu się stoi, niż jedzie. Wtedy można spędzić ten czas pożytecznie, uczyć się języka obcego albo rozwiązywać szarady. Jeździć szybko nie można w ogóle, nawet w porach, kiedy ruch jest mniejszy. Policja skrupulat­nie pilnuje przestrzegania szybkości. Dozwolona jest pięćdzie­siątka i rygor pod tym względem panuje absolutny. Za prze­kroczenie szybkości do trzydziestu kilometrów ponad normę płaci się bardzo wysoki mandat. Jeśli ktoś jedzie szybciej, a udowodnią mu to przy pomocy radaru, idzie bezapelacyjnie do więzienia na trzy miesiące. Od takiego wyroku nie ma żadnego odwołania. Prawo uważa, że jak ktoś rozpędza świa­domie wóz 'do takiej szybkości, to znaczy, że ma Zamiar spo­wodować czyjąś śmierć albo kalectwo. Kiedyś sporo osób za to przestępstwo siedziało, teraz podobne wypadki zdarzają się rzadko. Kwestia wychowania społeczeństwa. Jedyne, co piraci drogowi wywalczyli dla siebie, to osobne cele w wię­zieniach. W końcu przecież wypadek drogowy to nie jest przestępstwo hańbiące. Każdemu może się zdarzyć. Trudno więc, żeby jakiś spokojny mieszczuch siedział razem z mor­dercami czy alfonsami.

A jak z parkowaniem? Bo u nas krążą niesłychanie tra­giczne pogłoski, że cały Zachód jest dokumentnie zapchany samochodami i że można cały dzień jeździć po mieście, a stąp­nąć nie ma gdzie...

Bzdura. Staje się w dwóch lub trzech rzędach, albo. po. prostu na chodniku. Albo nawet pod zakazem zatrzymywania. Lepiej1 zapłacić niekiedy mandat niż zostawiać wóz gdzieś daleko. Zresztą niech pan popatrzy.

Mijamy już którąś ulicę, i faktycznie, wóz za wozem i wo­zem pogania. Trudno by się było gdzieś wcisnąć. Trochę mnie to gniewa. Przypominam sobie piastę warszawskie ulice, te swoje jazdy setką po Krakowskim,, po Marszałkowskiej,, ostat­nio po Górczewskiej sto czterdzieści przeleęiałem jak duch, bo mnie milicja próbowała swoim wałkiem gonić — ech myślę sobie, biedni ci monachijczycy, i w ogóle NiemcyŁ i wszyscy zachodni potentaci samochodo-wi...

To po co ciągle kupują?

Kupuj& ten, kto musi. Często ludzie zmieniają miesz­kania, żeby być bliżej, pracy, żeby móc dojeżdżać tramwajem albo dochodzić’ pieszo. Wtedy sprzedają swoje- graty i mąią spokój,

Więc czym właściwie tu jest samochód? Środkiem lo­komocji czy źródłem udręki?

Czymś w rodzaju maszyny do pisania, proszę pana. Jak się musi pisać 'dużo i w miarę szybko, to maszyna jest ko­nieczna. Jeśli nie, wystarczy wieczne pióro.

Więc nie istnieje coś takiego jak u nas, to znaczy miłość do samochodu?

Wariaci są wszędzie — śmieje się Pilecki, a widząc, że mi się zbiera na płacz, dodaje: — No i, oczywiście, sportowcy.

IV. TROPAMI JULIUSA MEINLA

'Zapach niemieckiej benzyny jest inny niż polskiej: ostrzej­szy, a jednocześnie mdły. Jedziemy przez Monachium w go­dzinie szczytu. Wszechobecny, jednostajny szum silników, jakbym dalej siedział w samolocie. Fala suchego trzasku: wszyscy jeżdżą na oponach z kolcami. Nie ma śniegu, kolce trzeszczą na asfalcie jak gąsienice małych czołgów. Smród benzyny. Wycie sportowych wozów na starcie ze skrzyżowań. Porsche, Jaguary E Type, Chevrolety Corvaire, Alfy Romeo, Lancie, MG, Triumphy, Mercedesy 230 SL... Same rakiety. Mnóstwo tych rakiet. Wyją przy starcie. Wyją przy hamowa­niu silnikiem. Parada tych cudów techniki, ich mocny śpiew. Radość dla mnie. Ta jazda przez Monachium w godzinie szczytu. Jakby za chwilę miał się zacząć największy rajd świata, największy wyścig.

Nic się nie zacznie. Tu zawsze tak jest*.

Patrzę. Rozglądam się dookoła, jakbym pierwszy raz wi­dział miasto. Pilecki wiezie mnie przez miasto, nazwy rzuca:

To jest Marienplatz. To Stachus, to> Odeonsplatz. Teraz mijamy Englischer Garten, czyli Ogród Angielski, ta wysoka budowla między drzewami to China Turm, Chińska Wieża, w lecie> tam stoją parasole, ławki i stoliki, przygrywa orkie­stra, można pić wino, odpoczywać...

Pięknie — mówię — chciałbym tu w lecie przyjechać.

A te białe, niskie budynki, widzi pan? To jest Radio Wolna Europa...

Gdzie? — wykrzykuję i nosem przypadam do szyby.

Pilecki zwalnia nieco. Patrzę z całej siły, śmieję się na głos.

Mocne uderzenie. Więc naprawdę jestem w Monachium. To

radio, gdzie spikerzy mają fatalną dykcję, wprost nie do zniesienia. Niskie, białe budynki w Ogrodzie Angielskim, te­raz pozbawionym liści, przypominające naszą rozgłośnię: na Myśliwieckiej. Więc to stąd lecą w polskie powietrze do­brze płatne niemiecką marką przaśne zdanka: „Chłopom pol­skim. szczęść Boże... Mówi do was Jacek Śniady”. Cholera, myślę, to tu, parę kroków od ulicy, którą przejeżdżam, pra­cuje ciężko i bezskutecznie ten jakiś Jacek Śniady. Albo: „Bliski 'koniec komunizmu w Polsce — opracował Wiktor Trościanko”. Żeby mógł, toby opracował, ten Trościanko, ciężki kapitalista za pięćset dolarów miesięcznie. I on też tu odbębnia, swoją smutną utopijną harówę.

Jedziemy dalej.

Kolbergerstrasse 22. Carl Hanser Verlag. Mały pałacyk, szklane drzwi. Urzędniczka podsuwa papierek do podpisu. Nowiutkie marki szeleszczą całkiem sympatycznie. Jeszcze nie wiem, jaką wartość ma ta waluta. Zaraz się dowiem.

A wartość ma. Bo kiedy bagaże zostawiłem w hoteliku i z Pileckim znów wsiadłem w samochód, to ten Pilecki do­konał na mnie bolesnej operacji: kilometr idalej, na Barer- strasse wysadził mnie z wozu i rzekł:

Teraz niech pan obejrzy trochę miasto, trzymając się tej ulicy. Stąd łatwo trafić do hotelu. Ja tam przyjadę o ós­mej i wezmę pana na kolację.

Bardzo dobrze. Sam się rozejrzę w interesie. I sprawdzę wartość marki zachodnioniemieckiej.

Idę. Idę, idę. Kilometr, dwa, pięć. Bez jednej myśli, z pust­ką zupełną we łbie. Ocieram się aż do bólu o lśniący naskó­rek miasta: wystawy sklepów, wygląd zewnętrzny zwykłych ludzi. Kiedy rano, na Woli wsiadałem do taksówki, to parę osób obejrzało się za mną, taki byłem odbiglowany. Stróż na odpuście. Wszystko nowe, bez jednej plamki czy fałdki. Tutaj wsiąkłem w CZYSTY, NOWY, ODBIGLOWANY TŁUM. Tłum bez fałdki i plamki. Nie ma mnie. To nawet dobrze. Za to w sklepach jest wszystko. I wszystko na wy­stawach.

Więc te palta z wielbłądziej wełny i ubrania zgniłozielone z brązem w pepitkę, więc zegarki firmy Kienzle i Junghans, więc wymyślne flaszki z wódkami, mandarynki, banany, ostrygi...

Osiem wystaw obejrzałem z nabożeństwem, dwie następne załatwiłem krótko, bo to znów palta z wielbłądziej wełny,

pepitka rudozielona, zegarki Junghans i Kienzle, banany, ostrygi...

Po pięciu kilometrach nie byłem już nawet zachwycony czystością ulic i wystaw — byłem po prostu zmęczony, a we łbie wirowały mi błyskiem żółte zegarki Kienzle, zegarki Junghans, różowe mandarynki i płachty wielbłądziej wełny. Tyle ulic minąłem! Tyle sklepów! I wszędzie, wszędzie to samo. Może źle trafiam! Może to taka dzielnica, opanowana przez sprzedawców wielbłądów i zegarków Kienzle?

Nie. Całe Monachium, wszystkie sklepy. To samo. Więc przy szybie wystawy zwisają obowiązkowe drągi omszałego salami, więc piętrzą się góry mandarynek i ostryg, więc te palta | żółtej wielbłądziej wełny i ubranka w pepitę zgniło- zieloną. I te zegarki firmy Kienzle i firmy Junghans.

Denerwuje mnie to. Spodziewałem się więcej. ZACHÓD przecie, panie szanowny, jakieś cuda powinny leżeć na uli­cach, a tu zamiast cudów nuda. Cholernie lubię mandarynki. Przez to, że co krok takie ich góry walały się po wystawach, do końca pobytu nie kupiłem sobie ani ćwierć funta. Mary­narki w pepitkę o kostiumowo damskich kolorach nie wło­żyłbym za skarby. Płaszcz z wielbłąda — mój Boże! Taki chłop jak ja wyglądałby w tym jak reklamowa butla ajerko- niaku. Na razie nic mi tu nie pasuje.

Buty. Identyczne jak moje. Czterdzieści, sześćdziesiąt ma­rek. Cóż za rozkosz kupować buty za piętnaście dolarów i dreptać sobie w nich po Krakowskim Przedmieściu! Jakie piękno, jaka elegancja, co za szyk, uś! Spotka się dwóch glob­troterów w Spatifie i będą sobie narzekać na krajowe ciuchy, ruszając palcami w zachodnioniemieckich, rajskich butach. Żywe paluszki, żywe, a butki elastyczne, miękkie. Globtro­terzy nie chodzili w drewniakach, które niedawno Niemcy dawali nam okazyjnie, za darmo. Globtroterzy nie pracowali w kamieniołomie, nad którego bramą wisiał szyld — stara dewiza rodu Hohenzollernów: KAŻDY PO SWOJE.

Mój kumpel, z którym codziennie spotykam się w Warsza­wie, kiedyś codziennie mijał tę bramę — w solidnych, .nie­mieckich butach z polskiego drewna. Wychodził do pracy świtem, szarówką jeszcze, wracał w ciemności. Rozbijał mło­tem wielkie bryły kamienia na mniejsze, inni brali te mniej­sze, ważące po pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt kilogramów 1 znosili je w dół, bo tłuczenie kamieni odbywało się na po­destach olbrzymiej, dwustumetrowej ściany. Nosiciele wę­drowali w dół i w górę wąskimi ścieżkami nad przepaścią.

Padali w drodze, bo słabli bardzo szybko, kamienie miażdżyły im nogi lub ręce — to nieistotne, bo Niemcy i tak zrzucali ich w przepaść. Rozkładające się w żlebie trupy zbierano po pracy do obozu i mój kumpel był jednym z tych, co stal© nosili, bo był mocny. Pewnego dnia Niemcy ogłosili, że jak ktoś spadnie do przepaści i się nie zabije, to natychmiast’zo­stanie wypuszczony z obozu. I jeden Żyd zasłabł. Nosił ka­mienie, ale choć nie padał, to chwiejąc się i zwalniając tempo hamował cykl produkcyjny. Niemcom to się znudziło i kiedy wracał na górę po kolejny kamień, kazali mu wspiąć się na najwyższy podest i skoczyć w dół. Na tym właśnie najwyż­szym podeście pracował mój kumpel. Żyd z trudem, ale i z zupełną obojętnością wszedł na wskazane miejsce, ode­tchnął głęboko i skoczył. Nikt nie przerwał pracy, ale mój kumpel spojrzał ukradkiem w dół i zobaczył, jak wartow­nicy schodzą do kamienistego żlebu. To go zainteresowało, ale nic na razie nie mógł się dowiedzieć. Zaraz zresztą za­pomniał o tym drobnym incydencie. Ociosał następne dwa głazy, mogło to trwać z godzinę, kiedy zobaczył tego samego Żyda, znów wchodzącego na górę. Żyd wchodził z jeszcze większym trudem, ale i z jeszcze większą obojętnością, stanął tuż koło mojego kumpla, odetchnął głęboko i skoczył. Tym razem już nie wrócił. Inni przynieśli go do obozu, ale w nocy mój kumpel usłyszał w baraku przed snem szeptanie dwóch ludzi pracujących przy żelaznych wózkach. Więc Żyd poru­szył się wkrótce po pierwszym upadku i Niemcy zbiegli się, ażeby zobaczyć tego szczęśliwca. Ale on wtedy zrobił błąd: podniósł się, ukłonił zebranym strażnikom i powiedział: prze­praszam. To kazali mu wejść z powrotem i skoczyć jeszcze raz.

Dotąd, cholera,- nie lubię nikogo przepraszać — mówi często mój starszy kolega, Waldek. I' może ma trochę racji.

Wieczór się zbliża. Niedługo z Pileckim na kolację. Trzeba do hotelu wracać. Ten Pilecki pracuje. Od rana do wieczora. Z krótką przerwą na obiad. Jest agentem w agencji aktor­skiej. Załatwia aktorom angaże» do filmu, do teatru, do ka­baretu. Z tego się utrzymuje. A wieczorami tłumaczy polskich pisarzy. Tak naprawdę to nie ma wolnej chwili. Trzeba żonę i dziecko utrzymać, odłożyć trochę. BO NIE WIADOMO, CO SIĘ MOŻE STAĆ. Często będę miał przyjemność słyszeć tę strachliwą dewizę. Nie wiadomo. Nigdy nfc nie wiadomo. Kto wie, co się stanie jutro.

Mijam rządy oświetlonych bogato wystaw. Ulicami płynie szumiąca ostro rzeka światła. To samochody, wszystkie na światłach mijania. Jeden za drugim o metr, w czterech rzę­dach. Z drugiej strony rzeka czerwonych lampek pozycyj­nych, to wozy jadące tam.

Stoją u szczytu Prinzregentenstrasse, pod obeliskiem, na wysokim wzgórzu, wokół którego jezdnia się rozwidla. Ta ulica ma parę kilometrów długości, jest zupełnie prosta. Rze­ka dwukolorowego światła, w dwu szerokich pasmach. Ten Widok robi na mnie wrażenie. Pierwszy raz dziś takie wra­żenie. Nie wierzę, że tu jestem. Chciałbym tu nie być sam, komuś bliskiemu te światła pokazać. Naprawdę, zapiera mi dech

A przecież wiem, że to właśnie tu najczęściej się zdarzają wypadki zemdleń za kierownicą, od nadmiaru spalin w po­wietrzu. Wiem, że ci ludzie w środku metalowych pudeł nie są wcale szczęśliwi z tego powodu, że z daleka tworzą dla kogoś piękną kompozycję świetlną. Chcieliby szybciej być W domu. Co mnie jednak obchodzi ich życie, ich los? Jestem obcy, mogę najwyżej się zdumieć, że tyle, tyle samochodów. He? Ile ich może być na tej ulicy, tak ustawionych w szeregi i rzędy nieskończone, płynące spokojnie, bez zakłóceń w swo­im prawie nieziemskim świetle?

Stojąc pod obeliskiem — pamiątką jakiegoś zwycięstwa ar­mii bawarskiej — sam w zupełnym mroku, bo ludzie tędy nie chodzą, próbuję pobawić się w liczenie, choć w szkole zawsze miałem dwóję z matmy i przez to wielu twierdziło, że nic ze mnie nie będzie. Cztery rzędy w jedną stronę, cztery w drugą, to osiem samochodów przez szerokość ulicy. O metr za nimi znów osiem samochodów, to na długości trzech kilo­metrów daje... Ech, pogubiłem się, nic z tego nie wyjdzie. Zaraz... kiedyś już próbowałem jakieś takie skomplikowane działania robić. Opisałem to nawet w noweli, za którą mnie tu zaproszono, Niemcy to będą czytać, poznają mój matema­tyczny talent niedobrego ucznia: jakby ustawić cztery milio­ny ludzi na szosie z Warszawy do Łodzi, szeregami, pół metra jeden za drugim, to ile osób musi być w jednym szeregu? A Jolka, która później stała się bohaterką tej noweli, odpo­wiedziała znudzona: daj spokój, zamęczasz mnie. Zresztą nie wiem, ile jest kilometrów do Łodzi. — Sto trzydzieści sześć — odparłem — ale dajmy już temu spokój, ci ludzie i tak spło­nęli w piecach Oświęcimia.

Ale Jolka obliczyła i wyszło... nie pamiętam, czy po szesna-

i

ście, czy po dwadzieścia cztery osoby w jednym szeregu na tej szosie z Warszawy do Łodzi.

Czas. Na kolację i Pileckim czas Dopóki człowiek żyje, musi, niestety, jeść. W każdym razie już wiem, jaką wartość ma niemiecka marka.

Więc ta kolacja powitalna na koszt wydawcy Włoski lokal Bologna. Dobrze się je, z czerwonym winem o nazwie dźwięcznej Valpolicella. A obok przy stoliku cztery dziew­czyny piją wino, same, bez mężczyzn, rozmawiają SWOBOD­NIE. To ważne. Bo dalej przy stoliku kilku panów młodych pije wino i rozmawia SPOKOJNIE. Patrzę i czekam. Czekam, powtarzam. I nic. One są nadal swobodne, a oni nadal spo­kojni I dlaczego widzę zaraz w pamięci lokal w Zielonej Gó­rze, gdzie pięciu panów dorosłych piło spokojnie wódkę, a przyszły dwie panie, żeby zjeść obiad, i nieszczęściem usia­dły obok, i ci panowie przestali być spokojni, tylko patrzyli paniom w talerze, jakby byli głodni, a jeden z nich krzyknął na cały głos do drugiego: „A tej pani w białym sweterku to na pewno nie będziesz miał!” I nic już nie było spokojne, i nic już nie było swobodne. A piękna Zielona Góra zbrzydła gwałtownie.

Drobiazg. Te głupie sprawy obyczajowe, wiadomo, że ma­my temperament. Tylko po co? Po co?

Pięknie pan mówi po polsku, panie Januszu — chwalę mojego tłumacza, bo jest za co.

On uśmiecha się skromnie.

Chodziłem do szkoły powszechnej w Gdańsku. Miałem dwanaście lat, kiedy wybuchła wojna. Wie pan, to von, które stawiam przed nazwiskiem, to tylko tak dla Niemców, żeby nie myśleli, żem hetka pętelka. Bo w ogóle to śmiesznie brzmi.

Więc właściwie jest pan Polakiem? Ten język... Zastanawia się chwilę. I mówi poważnie:

To tylko język. Ale myślę po niemiecku.

Nie wiem, czemu mnie to zakłuło. Niemiec. Jak można być Niemcem z taką polszczyzną w gębie? I myśleć po niemiecku. Przepaść między nami. Ten jego język to złuda, to uprzejmość dla mnie z jego strony. Więc tak można traktować mój język. Jeszcze jedna umiejętność więcej, obok prowadzenia samo­chodu i załatwiania aktorskich spraw. Przykro mi się zrobiło, ale nic mu nie dałem poznać. To w końcu nie ma znaczenia.

Wtem Pilecki pochyla się do mnie i szeptem konspiracyjnie pyta:

A jak u was obecnie wygląda sprawa z żywnością? Czy kartki wam wystarczają?

Jakie kartki?

No, przecież u was jest żywność na kartki.

Czytał moją książkę. Przetłumaczył. Tam chłopaki piją i żrą i wydają pieniądze, gdzie chcą i na co przyjdzie ochota. Więc ja kłamałem! Czekał na mój przyjazd, żeby prywatnie, w tajemnicy dowiedzieć się prawdy. Zatyka mnie jak po cio­sie w plexus solaris. Valpolicella wraca z powrotem do gardła.

Należy powiedzieć spokojnym, pewnym głosem, że żyw­ność u nas nie jest na kartki, że w ogóle wszystko jest w wol­nej sprzedaży. Należy to powiedzieć już, w tej sekundzie, bo zaraz będzie za późno.

Jest już, niestety, za późno. Te dwie sekundy oszołomienia położyły mi sprawę.

Teraz, o, teraz zaczynam oburzać sią gorączkowo, że coś podobnego! Jaka brutalna i chamska jest ich propaganda! Chwyty poniżej pasa. I jak on mógł się na to nabrać...

Ale już jest za późno. On mi nie wierzy. Pewnie, mówi, pi­sarzom polskim stworzono inne warunki, oni mają specjalne sklepy, gdzie za okazaniem legitymacji Związku Literatów można otrzymać tanio szynkę, a nawet szampan — ale cały naród' kupuje chleb na kartki, otrzymane w zakładzie pracy Pilecki twierdzi, że w myśl zasad socjalizmu jest to słuszne: kto nie pracuje, ten nie powinien jeść.

Tak wygląda moja pierwsza, powitalna kolacja w Mona­chium na koszt wydawcy. Mój tłumacz, nazwiskiem VON Pi­lecki, pyta mnie o to, czy jadłem kiedyś w życiu spaghetti i czy w ogóle wiem, co to jest, oraz pyta, czy mamy w Polsce czerwone wino. Także pyta, czy są w Polsce restauracje do­stępne dla każdego, czy też można wchodzić do restauracji za specjalnymi zezwoleniami. Pyta, skąd ja mam taką koszulę, taki krawat, taką spinkę do krawata. Pyta, czy jeśli Polak chce wyjechać za granicę, to koniecznie musi przedtem zapi­sać się do partii. Czy zdarzają się wypadki, że kogoś NIE aresztują po powrocie i w jaki sposób wtedy mogą sprawdzić, że jest NIEWINNY? Dotyka ostrożnie palcami rękawa mojej marynarki i powiada:

To jest angielski materiał. W jaki sposób pan to dostał w Polsce?

Wyszedłem z te] knajpy Bologna milczący i przygarbiony jak robotnik PRZED ciężką pracą. Wracamy z Pileckim do

mojego „Pension Regner” Tam wyciągam i walizy swoje

rzeczy — i znów pytania:

Już pan zdążył w Monachium porobić zakupy? Tę ma­szynkę do golenia kupił pan u Hertiego? Tę flaszeczkę Yard- leya też? Krem do golenia Palmolive? I pastę do zębów?

Złapał mnie. Pastę Gibb kupiłęm u Hertiego, bo zapomnia­łem wziąć z domu. Ale wszystko poza tym...

Stawiam na stół pół litra wyborowej. Suchą kiełbasę kroje w plastry. Setkowe szklaneczki. Cieszy się Pilecki’

Nareszcie prawdziwa męska kolacyjka!

Siup Sympatyczny ten Janusz. Od początku mi się podo­bał Wyobrażałem sobie jakiegoś suchego, poważnego ramola. | to zupełnie świetny facet Tylko szkoda' TYM WIĘKSZA, że nic nie rozumie

Zabieram się do roboty Na ostro Z cholerną złością. Dru­gą setkę podnoszę.

Wie pan, panie Januszu, jaki toast wznosi sie w Polsce, gdy się trafia popicie z takim facetem jak pan?

Nie wie A jest bardzo ciekawy.

Patrzę mu głęboko w oczy.

No to siup, w ten głupi dziób!

Nie obraża się, na tyle nie zna polskiego.

Wszystko po kolei, o co pytał, muszę mu tłumaczyć, lekcja trwa parę godzin. Ale pojętny uczeń. Chce być wielkim tłu­maczem polskiej prozy, lubi Polskę Musi poznać ten kraj Mówię mu prosto, życiowo o różnych naszych komplikacjach Pyta, stale pyta. ale te jego pytania stają się coraz mądrzej­sze, ważne

Obciągnęliśmy pół litra Jest noc Pilecki mówi1

Przepraszam cię za te głupstwa, którymi cię zdążyłem zasypać Ale będziesz spotykał się z tym na każdym kroku U nas poza życiem osobistym, dla większości ludzi istnieje tylko MARKA I STRACH PRZED KOMUNIZMEM Poznasz jutro parę osób. przekonasz się

Kiedy wyszedł, odsunąłem zasłonę i otworzyłem okno

Daleki szum miasta, błyskanie kolorowych neonów Wy­chylam się, rozglądam Z lewej strony ogromny neon. na pierwszym planie, czerwony, litery lekko pochyłe-

JULIUS MEINL

Warszawa Okupacja Róg Nowego Światu i Książęcej, wielki szyld'

JULIUS MEINL

To był sklep z żywnością dla Niemców i folksdojczów Lu­dzie nasi | Żydzi w getcie zdychali z głodu, | tam były zimą banany ] pomarańcze. Pamiętam: sto metrów w dół Książęcej leżał trup grubej kobiety w futrze i kapcach, takie kapce filcowe, niby góralskie, były wtedy modne. Te kapce rude od krwi. Obok siatka pełna zakupów, pomarańcze rozsypane w rynsztoku. Ta kobieta wyszła przed chwilą od MEINLA Nie słyszałem strzału, nikt nie słyszał, a wszyscy nagle za­częli uciekać Kobieta ciągnąca mnie za rękę do kościoła na placu Trzech Krzyży powiedziała z przerażeniem zdyszanym-

To folksdojczka, ROZWALIŁA JĄ KONSPIRACJA Warszawa. Monachium. Dwadzieścia pięć lat T ten sam Ju- lius Meinl

Będzie mi świeci? przez okno pomarańczowym blaskiem każdej nocy. aż do końca mego pobytu

i MALEŃKIE PARTY

Zima w Monachium przypomina polski deszczowy wrze­sień Zbliżają się święta, na placach wyrastają idylliczne choinki, wysokie wprawdzie pod czwarte piętro, ale tak cie­pło, domowo obleczone kolorowym błyskaniem lampek, sre- brzysto.-złotymi bombkami, że sprawiają wrażenie swojskich, mieszkaniowych drzewek Te choinki są wszędzie, na każdym wolnym miejscu, przed domami towarowymi, przed sklepami, nawet wzdłuż autostrad i wąskich dróg wijących się między osiedlami. Elektryczne girlandy zwisają miękko z najwyż­szych pięter domów, uśmiechają się święci Klausowie | ogromnych witryn, napędzani prądem za pomocą niewidocz­nie podłączonych do tyłków kabli, poruszają brodami, plasti­kowymi dłońmi grzebią w pękatych worach, z których wy­padają wspaniałe. NOWOCZESNE zabawki, szlagiery sezonu 66—67.

Przyjemnie jechać ulicami Monachium, parę dni przed wi­gilią! Mały deszczyk osuwa się po szybie, wycieraczki pracują bezszmerowo, radio nadaje kolędy — anielskie głosy rozma­rzają, budzą w człowieku jakieś bliżej nieokreślone, przy­jemne uczucia i pragnienia, a także, co nieodzowne jest w ta­kich przypadkach, rój wspomnień osacza romantyczną polską duszę.. Głośniej nastawiam radio, bo oto brzmi cudowna

CICHA, ŚWIĘTA NOC, a przecież tak ją dobrze znam, po niemiecku właśnie, na pamięć — bez przerwy to puszczałem n8 starym gramofonie w Piotrowicach pod Jelenia Góra. w roku 1945...

Kiedy mój dom rozwalili Niemcy w Warszawie na ulicy Radnej i całą Warszawę spalili, przyjechaliśmy z matką na Zachód szukać szczęścia. Wieś nazywała się Petersdorf, a Je­lenia Góra — Hirschberg. Nie było już dawnych szyldów z nazwami miejscowości, w dzień z żółtych tablic świeciły polskie nazwy, ale co noc prawie czyjaś ręka zrywała tablice i w szarym świcie milicjanci — chłopcy z lasu, w niemieckich hełmach i z biało-czerwonymi opaskami na spłowiałych kur­tach — bluźniąc ciężko rozwalali kolbami na drzazgi, przybite do słupów dykty albo deski z malowanymi smołą, w pośpie­chu szwabskimi hirschbergami, agnesdorfami, kromhublami Tam, w Piotrowicach, w starym domu piętrowym na skraju osiedla buszowałem godzinami po zakurzonym strychu, wy­ciągając z ogromnych pudeł i ozdobnych drewnianych szka­tułek pamiątki rodzinne jakichś nieznanych Niemców, zdjęcia wąsatych dziadków, napuszonych ojców z fajami albo cyga­rami w gębach, oraz synów rodzin — kawalerów lśniąco umundurowanych, z krzyżami na piersiach za wojenne za­sługi Wywalałem zawartość pudeł na pokrytą grubym fil­cem kurzu podłogę, dobierałem się do głębiej ukrytych warstw minionego tu życia: jakieś dokumenty, jakieś pisma pożółkłe, zapaćkane nieczytelnym gotykiem, przewiązane wstążkami, spięte klamrami z metalu, wszystko, co po nich zostało, gdy uciekli zagrożeni karą za to. co jako naród innym ludziom świata zrobili. Rozwalałem to z dreszczem grzesz­nego trochę, ale podniecającego uczucia zemsty, jeszcze w pełni nie zdając sobie sprawy, jak mała i żałosna to zem­sta za mój dom rozwalony w Warszawie, za całą spaloną Warszawę, której śmierć przeżyłem dzień po dniu, sekunda po sekundzie, aż do końca. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, czym będzie reszta mojego dzieciństwa I młodości pozbawio­nej ojca, myślałem, że mój ojciec żyje, czekaliśmy z matką na jego nieuchronny powrót, a on wtedy już leżał pod ziemią, z przestrzeloną głową, z ciałem nabrzmiałym wodą jakiejś obcej rzeki. Na tym strychu znalazłem stary gramofon, matka odkurzyła go ścierką białopłócienną, na której wyszyty był domek niemiecki | pruskim murem, a pod tym napis KLEINE ABER MEINE, co po polsku znaczy MAŁY, ALE WŁASNY. Płyty i kolędami, niemieckie chóry damsko-męskie zrobione

38

na anielski | marzeń wzór ciągnęły słodko STILLE NACHT. KEILIGE NACHT, i moja matka przy wigilii się popłakała, mówiła: PRZYSZŁE ŚWIĘTA SPĘDZIMY JU2 RAZEM, ale t.akie święta nie nadeszły nigdy, i nie nadejdą nigdy. NIGDY nie nadejdą takie święta, które spędzimy razem z ojcem, moja biedna staruszko

Dużo minęło świąt i teraz jestem w Monachium, nowe świę­ta idą. mam podobno je spędzić w tym kraju pośród ludzi obcych, już za kilka dni się zacznie ten pełen melancholijnego wesela czas, jakby naprawdę nic strasznego tak niedawno się na świecie nie zdarzyło, oni będą sobie składać okolicz­nościowe życzenia, wspominać synów i braci poległych na wojnie, wyrzekać na niesprawiedliwy i okrutny los Leci z ra­dia samochodowego ta słodziuchna kolęda, a ja wiem, że ucieknę stąd do mojego kraju, bo musiałbym palić się ze wstydu i goryczy, biorąc udział w ty'm niemieckim spektaklu wspomnień i okolicznościowej ŁAGODNOŚCI Dość tego, cicerone mój przestawia radio na inną falę, teraz mocny niemiecki big-beat, to już tu, powiada kierowca, przy­jechaliśmy na Denningerstrasse, zaproszeni przez popular­nego w pewnych kołach Monachium pisarza. Ma się odbyć | okazji mojego przyjazdu MALEŃKIE PARTY, z udziałem paru dziennikarzy, krytyków, tłumaczy i ich żon.

Mieszkanie jest piękne. Wszystko lśni czystością i nowo­ścią, tu drzwi, tam drzwi, kilka pokojów ma ten pan — w największym czekają już na nas, niski długi stół zastawio­ny flaszkami w różnych kolorach: jedne pękate i niskie, inne wąskie i bardzo wysokie, jeszcze inne bardzo pękate i bardzo wysokie. Także półmiski rozlegle z kanapkami maleńkimi jak confetti

Tu się nie pożywię, myślę sobie, dobrze, że chociaż owoce są. A są: banany i ananasy, granaty i pomarańcze, orzechy, figi. oliwki i jeszcze sporo jakichś, któryd> nie znam.

Przywitanie. Pełne obustronnej godności i głębokiego sza­cunku. To się czuje w każdym uścisku ręki. Milczenie, co trzy sekundy tylko zderzają się dwa nazwiska: moje i TEGO KOGOŚ

No, koniec nareszcie tego szurania podeszwami, przesuwa­nia delikatnego nowoczesnych krzeseł i foteli, żeby do mnie (a ja do nich) dotrzeć. Gospodarz zabiera głos:

Pozwólcie, że serdecznie powitam naszego gościa, jed­nego z najzdolniejszych polskich pisarzy, a mówiąc szczerze,

według mnie najzdolniejszego. Zgadza się pan z tym, panie Andrzeju? — tu zwrócił się do mnie.

Wszyscy wybuchają krótkim, uprzejmym śmiechem, na­stępuje błyskawiczne rozluźnienie, sytuacja staje się miła, niewymuszona. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z tego, że od pierwszej chwili przyglądali mi się piekielnie badawczo, re­jestrując każdy mój grymas i gest, dostrzegając każdy szcze­gół ubrania, każdy pryszczyk na wydrapanej żyletką twarzy. No, na szczęście, nim się połapałem, już się to skończyło, i te­raz będą obserwować mnie INDYWIDUALNIE, każdy na swój użytek.

Wreszcie ja im się trochę śmielej przyglądam: ubrani w idealnie nowe garnitury, w buty, które nigdy dotąd nie stąpały po ziemi, w nieskazitelne koszule — odnoszę wraże­nie, że to z wystaw domu Hertiego zeszły manekiny, by wziąć udział w reklamowej uroczystości Gesty manekinów rów­nież pozbawione są jakichś cech odrębnych — wszystko „na linii”, według poradnika savoir-vivre’u sprzed trzydziestu lat.

Ogarnia mnie gwałtowna senność, jak zawsze na widok bezmiaru nudy. Podnoszę bezmyślnie kielich wina, takim samym gestem jak zrobili to oni, piję, wypijam i myślę, że teraz długo trzeba będzie czekać na następny. Przegryzają po kanapce, to ja też, niektórzy po orzeszku, to ja też, i smut­nawa cisza układa się ńad wszystkimi głowami na dobre... Ale nie. Bo oto pewna żona całkiem znienacka wybucha cien­kim, histerycznym chichotem, perlistym głosikiem mówi do mnie szybciptko:

Muszę 'się panu przyznać, że jako Polak zawiódł pan moje nadzieje. Tyle słyszałam o Polakach od mego pierw­szego męża, opowiadał z zachwytem o waszej kurtuazji wo­bec kobiet... A pan nawet przy powitaniu nie pocałował mnie w rękę!

Z przyjemnością uczynię to teraz — odparłem z jar­marczną galanterią, którą mi narzuciła — proszę jednak wy­baczyć, nie przepadam za naszym mieszczańskim folklorem...

Powiedziałem to i myślę sobie: jakiż jestem idiota, jaka kretyńska gadka, jakie głupie teraz ich uśmiechy,’ żrą te orzeszki, śmieją się sympatycznie, na milcząco PRZEŁAMUJĄ LODY, jakby tu był w ogóle jakiś lód, tu nie ma lodu, tu jest OGIEŃ, oni też o tym dobrze wiedzą. No i się zaczęło.

Następny kielich, i następny, każdy już pije, co chce, oży­wione rozmówki tu i tam, pozornie nie zwracają na mnie uwagi, może faktycznie nie zwracają, w końcu poza tym, że

przyjechałem z Polski, co ze mnie za osobistość... Więc zaczy­nam jeść co popadnie, na ostro się do tego zabieram, wchła­niam te mikroskopijne frykasy, co i raz łapię wzrok jakiegoś podglądacza, więc jednak jestem dla nich czymś ciekawym, w porządku!..

Widzę: od dłuższej chwili przygląda mi się natarczywie mały grubas z polerowaną na glans łysiną. Myślę: zaraz pod­skoczy, pierwszy sympatyk, niby wyłamując się z ogólnej I konwencji towarzyskiej — ściągnie tym na siebie przy okazji uwagę całego towarzystwa, i zaskarbi sobie moją sympatię i jako PIERWSZY będzie miał moralne prawo eksploatować mnie przez cały wieczór, rany boskie, żeby to tylko nie był jakiś pajac z Wolnej Europy z maleńkim magnetofonikiem w klapie, bo już mi tu opowiadano, jak jednego frajera inży- nierka zrobili: z prywatnej rozmowy na temat nauki i... mi­łości wyszedł ostry polityczny wywiad — bo umiejętność cięcia taśmy i montażu to oni mają opanowaną nieźle... Głupi facet mówił: pracujemy teraz w atmosferze całkowitej wol­ności dla eksperymentowania. Po pół godzinie mówił: bez miłości nie ma dla mnie życia. Potem mówił: w Polsce nie ma pewnych instrumentów, więc będziemy je sprowadzać | zagranicy. Montażu dokonał niejaki John Perry, funkcjo­nariusz radia Liberty, gadzinówki amerykańskiej. Montaż li­czył pełny kwadrans i brzmiał mniej więcej tak: BEZ WOL­NOŚCI NIE MA DLA MNIE ŻYCIA, A W POLSCE NIE MA WOLNOŚCI. I tak dalej. To było trzy lata temu. Teraz może pracują już nie tak prymitywnie — bandyckimi metodami, zresztą jasne jest, że pisarz musiałby przemawiać w sposób niesłychanie bardziej skomplikowany, a tego nie sfinguje wiarygodnie żaden montaż — ale tak naprawdę^ to NIC NIE WIADOMO.

Wiadomo tylko, że za chwilę łysy grubas podskoczy.

I podskoczył.

Pozwoli pan, że przedstawię się powtórnie, bo trudno, by mógł pan zarejestrować w pamięci moje nazwisko pod­czas ogólnych powitań... Nazywam się Gerd Krakosky, by­wałem niegdyś, proszę pana, w Polsce.

W Krakowie? — domyślam się uprzejmie.

Nie, nie — zaprzecza on szybko. — W Warszawie.

Aha — stwierdzam, udając, że mi sprawiła przyjemność informacja, że on także niegdyś puszczał bąki w Warszawie.

Czy tam ta... kolumna... tego króla, wie pan, jeszcze

stoi? — pyta on nagle z gorączką i kropelkami potu na ły­sinie.

Kolumna Zygmunta — mówię. — To pan nie wie, czy stoi?

Że stoi, to ja wiem, tylko, proszę pana, muszę każdego z Polski pytać, bo już taki mam nawyk.

Ma pan pewno kłopoty z leczeniem?

Czego?

Tego nawyku.

Nie, ja go w ogóle nie leczę — odpowiada stanowczo.

Powinien pan pojechać do Warszawy i przekonać się sam — radzę łagodnie, domyślając się, że mam do czynie­nia z wariatem.

Kręci głową z rozgoryczeniem:

Nie, ja do Warszawy nie pojadę. Nie wpuszczą mnie. A jak wpuszczą, to już "nie wypuszczą.

Pan jest Polakiem, i uciekł pan z kraju... — próbuję się domyślać.

Nie, jestem Niemcem. Ja, widzi pan, byłem świadkiem składania tej kolumny i dotąd mnie ten widok prześladuje... SKŁADANIA — tak to określił, zupełnie odwrotnie, niż na­leżało.

Ma pan na myśli ROZKŁADANIE? — pytam ostro.

Patrzy zdziwiony.

Nie, właśnie składanie. Na ziemi — dodaje, chcąc roz­wiać wszystkie wątpliwości.

Robi mi się głupio. Kim on wtedy był? Żołnierzem, poli­cjantem, urzędnikiem? Co za facet? Kombinuję, czyby go o to nie zapytać wprost, gdy on tłumaczy sobie widać moje mil­czenie jako wyrok, bo mówi prędkim, zdyszanym szeptem:

Opowiem panu ZA TO, jaka okropna pruderia i bagno panuje w naszym świecie uniwersyteckim...

Więc tak. ZA TO, że brał udział w zniszczeniu Warszawy, uraczy mnie teraz nudną historyjką z wyblakłym pieprzy­kiem.

Zapalam papierosa, żeby chociaż dymem odgrodzić się od wilgotnej łysiny tego .faceta. A on zdradza grzeszne tajemnice swego monachijskiego światka:

U nas tu, proszę pana, panuje straszna pruderia. Niech pan sobie wyobrazi, że studentowi w domu akademickim nie wolno przyjmować w nocy gości płci przeciwnej!..

U nas pod tym względem jest identyczna pruderia.

No, wy jednak, ogólnie biorąc, macie inny pogląd na

te sprawy. Komunizm przecież nie szanuje ścisłych związków rodzinnych...

Szanuje, mogę pana zapewnić. Proszę przyjechać, to się pan przekona.

Być może, ale u nas jak student ma narzeczoną i mieszka w domu akademickim, to jeśli chce, żeby ona go za dnia od­wiedzała, musi ją wpisać do specjalnego rejestru. I teraz, kil­ka dni temu wyszła na jaw straszna afera: pewien student przyjął wizytę jakiejś damy, która nie była, jak się okazało, ani jego siostrą, ani narzeczoną. Dziekan jego wydziału, sta­ruszek bliski emerytury, strasznie się na ten fakt oburzył i spowodował, że wywalono tego studenta natychmiast z uczelni. Ten nie dał za wygraną; nie dość, że zaczął walczyć oficjalnie o swoją sprawę, to jeszcze zorganizował paru kole­gów, którzy wyśledzili tajemnicę starego dziekana, mającego już wnuki. Weszli w kontakt z jedną z pięciu pań, z którymi w stałym kontakcie był od dłuższego czasu dziekan, zaczaili się z aparatami fotograficznymi w mieszkaniu tej pani i cze­kali na kulminacyjny moment seansu. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: pięć pań naraz i ten starzec, miła kolacyjka, rozmówki jak zwykle co tydzień, bo co tydzień regularnie spotykali się w tym składzie, wreszcie nadchodzi czas, panie robią dokumentny striptis, a pan dziekan klęcząc przesuwa się od. jednej do drugiej i posługuje się w stopniu maksymal­nym zmysłem powonienia. Wtedy w ruch poszły studenckie fotoaparaty i ten dziekan jest już w chwili obecnej emerytem.

Studenta oczywiście przyjęto z powrotem na uczelnię?

Niestety, nie.

To rzeczywiście straszna pruderia.

Tak sobie rozmawiamy uprzejmie, łysoń zwilżył mi ucho śliną, bije od niego pełne podniecenia gorąco, a tu z boku od pewnej chwili podsłuchuje pan Kruger, szczupły a wysoki krytyk w średnim wieku. Patrzę: uśmiecha się on z pobłaża­niem. I korzystając z chwili, kiedy grubas bierze oddech, mówi:

Pozwolą panowie, że się wtrącę. Nie są to sprawy naj­wyższej rangi, te, o których raczył napomknąć redaktor Kra- kosky. Sytuacja wszakże na każdym odcinku przedstawia się nie najlepiej. Zaistniały ostatnio poważne problemy gospo­darcze. Choćby sprawa cudzoziemców, pracujących na terenie republiki. Przebywa u nas w chwili obecnej, proszę pana, milion osiemset tysięcy Włochów, Jugosłowian, Algierczyków i innyoh. Brakowało nam kiedyś rąk do pracy, więc przyj­

mowaliśmy każdego. Przez kilka lat oni pracowali i zarabiali przeciętnie po tysiąc marek co miesiąc, z czego połowę z re­guły posyłali swoim rodzinom w krajach ojczystych. Mieli na to specjalne zezwolenia. Proszę policzyć, jaki poważny odpływ gotówki istniał przez tyle lat! I nadal istnieje, mimo że nasz rynek pracy jest nasycony, rzekłbym nawet: przesycony. Tych ludzi się zwalnia, ale oni stosują wszelkie możliwe triki, ?eby pozostać. W gruncie rzeczy zależy nam wszystkim, żeby Niem­cy zachowali swą przyrodzoną odrębność rasową, a ci czar­nowłosi żenią .się gwałtownie z Niemkami, obdarzają, je dziećmi i w ten sposób zdobywają prawa obywatelskie. To jest problem.

Tak, tak, to niesłychanie istotny problem — podchwy­tuje skwapliwie pan Krakosky. — A trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że nasze zakłady ograniczają czas pracy, na przykład fabryka samochodów NSU zatrudnia ludzi tylko po cztery godziny dziennie, BMW także, ponadto ta firma zwolniła ostatnio dziesięć tysięcy pracowników, Opel przedłużył okres świąteczny do dziesięciu dni, Volkswagen będzie produko­wał też po cztery godziny dziennie...

Przyłącza się do rozmowy Herr Laube, recenzent z dużej monachijskiej gazety „Süddeutsche Zeitung”.

Widzę, ze'nie czytali panowie naszej dzisiejszej wiado­mości z pierwszej strony: otóż Volkswagen nie tylko pracuje po cztery godziny dziennie, ale do marca wprowadza, po­cząwszy od dnia dzisiejszego, to jest od trzynastego grudnia, pięć dni wolnych od pracy w miesiącu...

Krüger i Krakosky — otwarli gęby ze zdumienia.

Coś podobnego. Volkswagen, dotąd największy pewniak na rynku pracy!

Tak, to rzeczywiście smutne — kiwam poważnie głową, ale jakoś zupełnie mnie to nie zasmuca.

Obecny stan bezrobotnych wynosi równe pół miliona — dorzuca melancholijnie Herr Krüger.

No cóż, grozi wam kryzys — mówię twardo i sięgam po kieliszek | polskim jarzębiakiem, produkowanym w Au­strii.

Kryzys! — wybuchają nagle wszyscy trzej. — Jeśli nam grozi kryzys, to wy w Polsce nie powinniście się z tego wcale cieszyć! Jeśli rzeczywiście u nas będzie kryzys, to u was na­stąpi kryzys jeszcze gorszy, po prostu dno kryzysu!

Dlaczego? — pytam spokojnie.

Nie potrafią na to odpowiedzieć. Więc mówię:

Nasza gospodarka nie jest związana z waszą, a tylko w przypadku silnych powiązań hossy i bessy odbijają się na obu partnerach...

To nie ma znaczenia! — wykrzykuje Herr Laube. — Łączy nas to, że żyjemy w jednej, w tej samej Europie...

Kiedyś właśnie ten fakt nas dzielił. I to tak mocno, jak tylko można sobie wyobrazić...

Przerywa mi pewna piękna pani o końskiej twarzy i bardzo długich paznokciach u dłoni, którą położyła mi delikatnie na ramieniu. Jest to żona gospodarza dzisiejszego party.

Czy mężczyźni zawsze muszą rozmawiać o tak strasznie poważnych sprawach? — zapytuje kokieteryjnym tonem. — Przecież przyjechał pan do Niemiec, żeby trochę odpocząć od własnych, polskich problemów gospodarczych, prawda? Więc może coś weselszego będzie tu lepiej odpowiadało? Czy wie pan, co to jest CAMP?

Domyślam się. Chyba camping? Już mnie w Niemczech pytano, czy wiem, co to jest spaghetti, więc uprzedzam, że wiem, zarówno spaghetti, którego nie znoszę, jak i camping, który uwielbiam, znam nad wyraz dobrze.

Ona śmieje się jak z dobrego dowcipu, który zaraz opowie.

Nic podobnego! To na pewno do was jeszcze nie do­tarło. CAMP jako pojęcie. Nowy kierunek życia. Zwrot w stylu. To u nas ostatni szlagier. Wynalazek oczywiście amerykański, ale tym razem doprawdy fascynujący.

Właśnie! — podchwytuje Herr Krakosky. — Wczoraj kupiłem sobie rower.

O! — wykrzykuje pani. — Umie pan jeździć!?

Oczywiście. Ale dawno już nie jeździłem. Ostatni raz dwadzieścia pięć lat temu, w Polsce. Wasze drogi — zwraca się do mnie — wówczas nadawały się przede wszystkim do jazdy rowerem. Czy teraz coś się zmieniło?

Ostentacyjnie wzruszam ramionami.

Nie wiem. Nie mam skali porównań. Dwadzieścia pięć lat temu byłem bardzo małym chłopcem i nie jeździłem na rowerze. Natomiast codziennie o zmierzchu z dużą przyjem­nością opuszczałem na okna czarne rolety, w myśl waszych rozkazów. Pamiętam, że całe miasto od zmierzchu było czar­ne. Lubiłem też samodzielnie zapalać karbidówkę i przed snem ssać pastylkę sacharyny, to już w tajemnicy przed mat­ką, bo zawsze tej sacharyny brakowało.

Sytuacja stała się nagle nieprzyjemna i czarna. Herr Kra­kosky krzywi twarz swoją tłustą wymuszonym uśmiechem.

Herr Laube i Herr Kriiger zesztywnieli w fotelach. Sięgam po następny kieliszek, tym razem napełniony Chianti.

A jeśli chce się pan przekonać, czy zmieniły się drogi, proszę przyjechać, zapraszam serdecznie.

Fałszywy uśmiech spada z maski Herr Krakosky’ego.

Pani domu ratuje sytuację. Szczebiocze:

CAMP to naprawdę fantastyczna rzecz, proszę mi wie­rzyć, i pan Krakosky bardzo dobrze postąpił, kupując, sobie rower. Zwłaszcza przy jego' tuszy da mu on maksimum po­żytku i zadowolenia. Bo CAMP, proszę pana, polega na RA­DOŚCI ŻYCIA. Jeździć na rowerze, biegać, pływać, chodzić pieszo do pracy, nie smarować chleba masłem tylko zjadać suchy, pić najbardziej prymitywne alkohole! Wtedy się czuje smak istnienia, smak NATURY. Słowem, CAMP jest odtrutką na spaliny naszej cywilizacji. Więc co, czy odpowiada panu CAMP?

Smakuję z przyjemnością to Chianti. I odpowiadam z prze­konaniem:

O, tak, proszę pani. Nie tylko mi odpowiada, ale jestem już do niego bardzo przyzwyczajony.

Uff. Odprężenie. Maleńka rysa na kruchej konstrukcji wza­jemnej sympatii została zgrabnie zalepiona.

Poprzez lekki szum alkoholu w głowie dobiega mnie wy­raźny, starannie modulowany głos gospodarza:

Panie Andrzeju, jeśli wolno zapytać, dokąd zamierza pan udać się z Monachium? Wraca pan do kraju?

Zrobiła się cisza. Wszyscy słuchają ciekawie.

Zastanawiam się chwilę.

To jest problem — powiadam. — Mam wizę do Francji na trzy miesiące. Czekają tam na mnie znajomi z Polski. W Paryżu jestem umówiony ze znanym państwu pisarzem, Jerzym Andrzejewskim, który tu niedawno był. Ale nie wiem, czy pojadę Smutno mi i nudno. Przepraszam za tę, być może nieprzyjemną, szczerość, ale okropnie mnie ciągnie do War­szawy...

No tak — przyznaje gospodarz — tam ma pan swoje Środowisko, znajomych, swoje sprawy... A tu wszystko obce.

Nie mam środowiska. Ze znajomymi wymieniam tylko ukłony. Sprawy mogą poczekać 1 - mówię. — Tylko, nie wstydzę się przyznać, jestem śmiertelnie zakochany.

I powtarzam słowa inżynierka, na których on parę lat temu pizegrał fatalnie z Johnem Perry:

A bez miłości dla mnie życia nie ma.

Tyle, że tym razem te słowa są najprawdziwsze z prawdzi­wych, a sprawa WOLNOŚCI rozumie się bez słów. I tym lu­dziom nie myślę tłumaczyć, CO uważam za WOLNOŚĆ.

Achy i ochy oburzenia.

Ależ, co też pan mówi! Koniecznie do Paryża! Przecież to tak blisko. Być już w Monachium i nie wpaść do Paryża choć na kilka dni? Przecież pan jeszcze nie był w Paryżu. Każdy kulturalny człowiek powinien koniecznie zobaczyć Paryż!

Czuję się już pijany i bardzo zmęczony. Po co się spierać?

Nie jestem kulturalny. Ale państwo mają rację: pojadę. To rzeczywiście blisko. I święta w Paryżu na pewno są cu­downe.

Tak! Właśnie! Wyjął mi pan to z ust — rozpromienia się tęga, świetnie ubrana, pięćdziesięcioletnia przyjaciółka pani domu, do której zwracano się per Olga, a która, jak się później dowiedziałem, redagowała w Wolnej Europie kabaret satyryczny. Przez cały czas jednâk nie odezwała się do mnie ani jednym słowem, nie zdradziła też miejsca swojej pracy — potem zastanawiałem się, czy istotnie mogła mieć w obfitym biuście ukryty japoński mikrofon. Niezły kabaret dałoby się przecież zmontować z tego party. Tylko kto by się z niego śmiał?

Wróciłam tydzień temu z Paryża i bardzo żałuję, że nie mogę spędzić tam świąt...

Ja przyleciałam przedwczoraj — przebija ją młoda nie­miecka śpiewaczka. — Co za cudowne tygodnie! Koniecznie musi pan odwiedzić pewien kabaret, mają fantastyczny pro­gram, jeszcze pan zdąży, bo dopiero w styczniu mają zmienić. To jest CRAZY HORSE SALOON na Champs Elysćes w za­sadzie tylko dla Amerykanów, bo piekielnie drogi: dwadzie­ścia dolarów wstęp, i dostaje się za to tylko mały kieliszek whisky. Ale co za program! — zachwyca się ta Liii Schmidt. — Więc najpierw pokazują STRIP-TEASE AVEC LA BANANE, piękna Mulatka rozbiera się w podniecającym rytmie tamta- mów, trzymając w dłoni banan. Ten banan jest rozegrany | cudownym wyczuciem seksu. Ona głaszcze nim swoje ra­miona, piersi, brzuch, dotyka nim ud, muska go ustami... Starsi panowie wpadają w szał. Ale to dopiero początek. Bo oto scenę zalewa krwawoczerwone światło i pojawia się gro­madka stłoczonych, skulonych kobiet w pasiakach, takich zwykłych więźniarek, rozumie pan, i te biedaczki drżą ze strachu, a tu nagle światło się zmienia w zimny błękit i wska-

kuje trzech pięknych, świetnie zbudowanych esesmanów w eleganckich mundurach, z pejczami w rękach, strzelaja z tych pejczy i zaczynają bić te więźniarki, szarpać je za pa­siaki, zrywać z nich te pasiaki, przewracać, muzyka oszała­mia, oni biją z niesłychanie sadystycznym zacięciem, aż te kobiety zaczynają się wić na ziemi u ich nóg, skręcone w prze­dziwnych konfiguracjach; nareszcie wyłuskują się z tych swoich ohydnych ubiorów, leżą nagie,' i wtedy muzyka milk­nie. one nagle zrywają się na nogi, wyrzucają ręce gwałtow­nie w górę, złoty blask reflektorów ukazuje piękność ich ciał, esesmani stają jak rażeni gromem, pejcze wypadają im z bezwładnych rąk, budzą się w nich normalni mężczyźni, w tle muzycznym zduszone wycie saksofonów, i mężczyźni padają na ziemię, zaczynają się czołgać do nóg kobiet, one stawiają stopy na ich pokonanych karkach... Ten numer nosi nazwę ZWYCIĘSKA KOBIECOŚĆ i to naprawdę warto zo­baczyć, choć liczą sobie tak drogo..

Teraz wyjść. Wyjść. Uciekać stąd, z tego piekła pełnego małp. Tylko zrobić im coś, żeby nie istnieli. NIE WOLNO IM ISTNIEĆ. Duszno mi. Duszę się, serce podchodzi do gardła. Dno.

Ale spokój. Spokojnie. To są ludzie. Głupi, mali, źli ludzie. Jak spoza ściany dochodzi mnie szmer ich głosów. Ten zdzi­wiony, zachwycony szmer.

Teraz ja. Ja muszę wejść w ten kabaret. MUSZĘ.

Kieliszek wódki I słyszę, jak mi głos dudni i bulgocze w gardle, jak chrypi, trze się o suchą krtań.

Wy też macie dobry kabaret. Niedaleko za miastem, u końca Dachauerstrasse. Nieczynny dziś, ale znam ostatni pro­gram. Dwóch pijanych bandytów w mundurach wrzuciło czło­wieka w pasiaku do betonowego zbiornika z ludzkim kałem. Kiedy wynurzał się, bili go trzymanymi w rękach szpadlami. Kiedy chwytał się rantów zbiornika, uderzali go szpadlami w palce. Nie chcieli go zabić szpadlem. Chcieli, żeby się utopił w gównie. Uderzali go w głowę na płask. Niknął w gno­ju. Ale znów się wynurzał. Mocny był, nie chciał się utopić. Łapał powietrze, dostawał w łeb i szedł pod spód. Długo to trwało. Aż nudziło się bandytom w niemieckich mundurach. Znów się wynurzył, więc uderzyli ostrzem. Pijani, to trudno im było wcelować. Miotał się w tym płynnym gównie. Bili ostrzami. Szpadle ześlizgiwały się i boku głowy. Krew beł- tała się z gównem. Ranty zbiornika spryskane krwią. Bili. Szedł na dno i wracał. Pojawiała się wciąż ta kula ulepiona

| gówna i krwi. Wyli i wściekłości. On żył. Bandyci sięgnęli do kabur. Wtedy przybiegł trzeci bandyta i odwołał ich ostro do innych spraw. Zrozumieli, że on teraz sam się utopi. Ode­szli, bo dyrektor kabaretu ich wzywał. Wtedy z baraków przybiegli koledzy tego trupa. Wyciągnęli go na suchą zie­mię. Żył. Tylko stracił uszy i dwa palce u rąk. On trzy lata był w tym kabarecie u końca Dachauerstrasse. Ten kabaret nazywa się DACHAU. Ten utopiony w gównie to jest mój wu­jek. Przyjedźcie do Warszawy, on z wami pogada. A teraz wsiądźcie w samochody i pojedźcie za miasto, może już nowy program ktoś przygotował. Dla was.

Wracam sam przez ciche, nocne Monachium do „Pension Regner” na Georgenstrasse. W uszach mocno tętni krew po­mieszana z wódką. Zatrzymuję taksówkę. Lśniący Mercedes, radio. STILLE NACHT, HEILIGE NACHT. Błyskają lampki na ogromnych choinkach. Radio gra tę słodką kolędę. Prze­cież zbliżają się święta.

VI. MŁODZI — JAK MY?

Knajpy w Monachium czynne są do jedenastej wieczór, kilka do północy, a tylko jedna — DONISL — do czwartej nad ranem. Obiady jada się w HAHNHOFIE, na Leopold­strasse, niedaleko łuku triumfalnego, pamiątki zwycięstw armii bawarskiej. Ten łuk to ogromna budowla pośrodku szerokiej ulicy, pod łukiem przejeżdżają tramwaje. Opowia­dano mi, że Andrzejewski omijał SIEGESTOR z daleka, rzu­cając kose, pełne udanego lęku spojrzenia na tę kupę sece­syjnie uformowanego gruzu: „Jeszcze się, cholera, zawali..."

Dzielnica, w której mieszkam, nazyWa się SCHWABING; jest to dzielnica sklepów, domów towarowych, różnych loka­lików, tancbud ze stereofonicznym magnetofonem, klubów młodzieżowych — a przede wszystkim na Amalienstrasse stoi ogromny, czarno tynkowany uniwersytet, a obok Siege- storu biblioteka uniwersytecka. Studenci nadają tej dzielnicy charakter odmienny od śródmieścia Monachium, ale zupełnie niepodobny do naszego Krakowskiego Przedmieścia.

Tu, w München, rozmowa o studentach zaczyna się od tego, ze student jest PAN STUDENT. Panowie studenci płacą za naukę drogo, piekielnie drogo, i dlatego wiedzą, w jakim

celu w ogóle startują. Chodzą po ulicy krokiem ludzi doro­słych, trochę zmęczonych, bez popularnych u nas ŻAKOW­SKICH podrygów, bez odmiennego, rzucającego się w oczy STYLU. Są na pierwszy rzut oka absolutnie stopieni ze spo­łecznością ulicy, JEDNAKOWI. Wiedzą to, z czego rzadko zdają sobie sprawę nasi chłopaczkowie, dostający naukę za darmo: że ulica, że miasto jeszcze nie do nich należy. Dla­tego nie krzyczą, nie rozdzierają się w grupach gwałtownym, pełnym MŁODZIEŃCZEJ SIŁY śmiechem, żeby ludziom bę­benki pękały — w ogóle nie chodzą w grupach, pojęcie grup, GRUP IDĄCYCH ULICĄ nie istnieje. W grupach przecież chodzi się z potrzeby, zwłaszcza w czasie AKCJI, tak przecież chodzili ich ojcowie, i tak też będą chodzić oni, gdy PRZYJ­DZIE CZAS. Ale nie zbija się bąków, nie traci czasu niepo­trzebnie. Panowie studenci są poważni. Rzadko widziałem na Amalienstrasse uśmiechniętą twarz. Powiem prawdę: to mi się spodobało. Bo jak się człowiek zastanowi głębiej, to z czego się śmiać? Też mi poczucie humoru: godzinami opo­wiadać kawały i ryczeć w stadzie! UCZĄ SIĘ DARMO — zrozumcie, jaka potężna różnica tkwi między DARMO a ZA PIENIĄDZE! Za pieniądze rozumie się powód i ro­zumie się cel. Za pieniądze zależy. KUPUJE się samemu swoją PRZYSZŁOŚĆ. Dlatego student monachijski nie łazi po kawiarniach, nie przesiaduje w klubach, nie urządza idiotycznych prywatek On się UCZY Za kilka lat zdo­będzie zawód, dalej — stanowisko, dalej — władzę, dalej — prawo rządzenia krajem. Ogromna ich większość w takim MARATONIE startuje i OD POCZĄTKU zdaje sobie sprawę, jak długi to dystans. Oni — studenci, ludzie wykształceni — tworzą sól narodu. Ł co mnie piekielnie zaskoczyło — naród to wie. Nie zdarzy się wypadek zlekceważenia studenta w tramwaju, w lokalu, na ulicy, NIGDZIE. To jest przecież PAN STUDENT, a ten tytuł mieści w sobie wszystkie możli­we tytuły: pan doktor, pan dyrektor, pan minister, pan pre­mier. Każdy obywatel ma we krwi zakorzenione przewidy­wanie: kto wie, czy za rok u tego właśnie studenta nie będę szukał pracy! I nie zdarzy się NIGDY wypadek, żeby jakiś niewykształcony majster powiedział młodemu inżynierowi: „Tu nie politechnika, tu trzeba myśleć” Majster może to so­bie POMYŚLEĆ, ale niechby spróbował powiedzieć!

Inna jest ta młodziez studencka od naszej.

Poznałem ich, tych studentów z Amalienstrasse. Bzdura, co piszą nasi globtroterzy | dewaluacji uczuć patriotycznych

w krajach zachodnich! Ile przeczytaliście reportaży i arty­kułów o HALBSTARKEN, o tamtejszych chuliganach, o dłu­gowłosych, których nic poza seksem, gitarą i narkotykami nie obchodzi? Ile doniesień o rozprzężeniu erotycznym, o ko­smopolityzmie, o wszechwładnym amerykańskim stylu życia?

O cynizmie młodzieży, o braku jakiejkolwiek idei, o zwraca­niu uwagi wyłącznie na własny interes?

BZDURA! Kosmiczna bzdura! Pisali wam o tym ludzie nie umiejący patrzeć. Ludzie, nie znający uczucia LĘKU. Lu­dzie ćmy, pędzące do błyskotek.

Tej kiepskiej młodzieży jest pół połowy procenta. Dla re­szty najważniejszą sprawą są NIEMCY. I właśnie to powinno budzić LĘK naszych globtroterów. Tak jak we mnie wzbu­dziło LĘK.

Studenci w Monachium uczą się przecież tak samo dla siebie, jak i dla Niemiec, bo są Niemcami. Będą pracować dla siebie i dla Niemiec zarazem. A więc, jeśli sprawę postawić prosto: PRZECIWKO NAM.

Nas, Rosję i komunizm uważają za ŚMIERTELNEGO WRO­GA. Są nadal, a nawet teraz tym bardziej, przekonani o swo­jej absolutnej wyższości nad innymi narodami świata. Są najczystsi Najbardziej pracowici. Najlepsi w technice. Naj­lepiej zorganizowani. A najważniejsze; BYLI O KROK OD PANOWANIA NAD ŚWIATEM. Tego nie mogą zapomnieć. Ich okrucieństwa? Wiadomo, że wojna jest okrutna. No to co z tego? A przecież, mimo straszliwej klęskKpodnieśli swój kraj w ciągu dwudziestu lat do istotnej potęgi. Który naród by to potrafił?

Takie są ICH argumenty. A jakie są NASZE? Czy w roz­mowie z cudzoziemcem tak na serio ktoś z naszych mlodzia- ków chwalił się osiągnięciami Polski? Znał je przynajmniej? Rzadko się to zdarza, szkodliwie rzadko. Przyznam się: jak mi wlazł przed oczy jakiś Anglik, Szwed czy Amerykanin, to choć pytał o Polskę, zawsze umykałem z tematu. O ich styl życia,

o ich kraj pytałem, o ich możliwości, zarobki, samochody. Wiecznie z kompleksem niższości, bezpodstawnym, kretyń­skim kompleksem, który sam siebie, jak przy pomocy auto­matycznej koparki, pogłębiał.

Tak było, fakt. Kto bez winy, niech mi da w mordę. Bo do­piero teraz, w Monachium, bardzo tego żałuję.

Kompleksy i zaściankowe wstydy wynikają z braku możli­

wości porównań. Stare, ale jare nasze przysłowie: cudze chwalicie, swego nie znacie... itd. Trudno, żebyśmy wszyscy mogli naraz pojechać za granicę, żeby się o tym przekonać. Ale są przecież pisarze i dziennikarze, którzy dostają chleb za to, że tych porównań dokonują na publiczny, polski uży­tek. Dlaczego nas nie BUDZĄ? Dlaczego ci panowie z naj­popularniejszych, ŁATWYCH pism widzą tylko koniec swo­jego nosa i błyszczące, zachodnie wystawy?

Ja też myślałem: WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU — dopóki nie znalazłem się tu, w Monachium. Ja też myślałem: WSZYSTKIEMU WINNA NASZA STOPA ŻYCIOWA — do­póki nie znalazłem się tu, w Monachium. Teraz wiem: czło­wiek wcale nie staje się mądrzejszy, kiedy ma samochód. Wiem: człowiek nie staje się patriotą dlatego, że ma w banku odłożoną pewną sumę pieniędzy. To złuda. Duża część naszej drogiej młodzieży żyje w świecie złud. Chłopcom się wydaje, że już minął czas walki o ŻYCIE, że nadszedł czas walki

o DOBRA TEGO ŚWIATA, o piękne mieszkania, o swobodne jazdy za granicę, o samochody. Rozumiem, że starzy mogą być zmęczeni. Przeszli już swoje. Ale młodzi? Nam tak myśleć nie wolno! Nie ma stabilizacji! Jeszcze nie skończył się czas walki o ŻYCIE, on się dopiero ZACZYNA! Mówimy; jesteśmy synami tych, co walczyli. Ojciec żołnierz, ojciec partyzant. Lasy, bagna, brud, głód, wszy, komory gazowe — to wszystko przeszłość, która nigdy nie wróci. My już tak nie chcemy, my DZIECI POLEGŁYCH.

W Niemczech umierają powoli na starość esesmani, gesta­powcy, żołnierze, zbrodniarze, panowie świata. Też nieźle zmęczeni, choć nie tak jak my. Ale oni TEŻ MAJĄ DZIECI!

I to są nasi przeciwnicy. Nie ci na pokaz, z gitarami, weseli chłopcy w skórzanych kurtkach, nie ci z reportaży'w naszych ilustrowanych brukowcach. Nie ci, o których nasza prasa bęb­ni z maniackim uporem, że to nie chcą iść do Bundeswehry, że to mają dość starego niemieckiego dryłu i parcia na wschód. Ale ci, którzy IDĄ do Bundeswehry, ci, którzy spokojnie się uczą, żeby kiedyś umiejętnie kontynuować drogę tego narodu, określoną wyraźnie przez HISTORIĘ.

To, że śpiewają takie same MASOWE, bitlesowskie piosenki, że są tak samo młodzi jak my — niech nas nie napełnia bło­gim przekonaniem, że oni, tak samo jak my, nie chcą wojny. Że DADZĄ NAM WRESZCIE SPOKÓJ!

Widziałem w 'Monachium demonstrację POKOJOWĄ. Już trzy dni przedtem zawiadomiono mnie o niej z dumą. MY TEŻ WALCZYMY O POKÓJ — powiedziano. I jaka wolność u nas: policja dała zezwolenie na tę demonstracją! Pojecha­łem na ten godny szacunku wiec: na niedużym placyku zebra­ło się DWADZIEŚCIA SIEDEM OSÓB! Policzyłem dokładnie Zapisałem w notesie. Jeden transparent: CHCEMY POKOJU Obok przewalały się tłumy ludzi, śpieszących do swoich inte­resów, ryczały fale samochodów, świat biegł w swoją stronę obok tych DEMONSTRANTÓW, zwykły, codzienny, niemiecki świat. I nikt nie stanął ani na chwilę, nikt nie spojrzał nawet na zziębniętą grupkę trzymającą nieruchomo biedniutki transparencik. NIKT. Po pół godzinie manifestanci w mil­czeniu i jakby ze wstydem rozeszli się do domów.

I byłem nazajutrz na wiecu zwołanym przez NPD Trudno było przepchnąć się na plac. Okoliczne uliczki zawalone au­tami i tłumem. Przyszło DWADZIEŚCIA TYSIĘCY LUDZI!

Obiady jada się w restauracji Hahnhof am Siegestor. To na Schwabingu należy do dobrego tonu. Studenci, inteligencja, właściciele sklepów, dziennikarze.

Można sobie pogadać na różne tematy w tym Hahnhofie. Nie brakuje chętnych. Polak z Warszawy jest niemałą atrak­cją dla monachijczyka. I oto siedzę przy ciężkim brązowym stole § dwoma młodymi Niemcami. Jeden nazywa się Wolf­gang Wittek, kończy agronomię, drugi studiuje prawo, na­zywa się Klaus Feuermann. Poznałem ich zupełnie przypad­kowo: zeszłego wieczoru obok biblioteki uniwersyteckiej zo­baczyłem świetnie utrzymanego, białego Renaulta z nalepioną na przedniej szybie kartką: ZU VERKAUFEN. Niżej podana cena i adres. Cena mi odpowiadała, adres mniej, bo daleko. Ale wsiadłem w taksówkę, oczywiście Mercedes z telefonem, pierwszy kilometr kosztuje dolara, dalsze po pół, zupełna dla mnie rujnacja, ale co robić. Zajeżdżam: elegancki, siedmio- piętrowy dom, szklane drzwi zamknięte, obok tablica z gu­zikami i domofonem — żaden cymes, mam to u siebie w War­szawie na Hibnera, ale przecież to jest internat, dom akade­micki! Wizytówka jest, Herr Wittek, student agronomii, cisnę guzik do oporu, nic. Nie ma go w chacie. Podchodzi do drzwi od ulicy jakiś młody z teczką, otwiera, pytam go o tego Wit- teka, mówi on, że pokój sto dwadzieścia i zaprasza do środka. Winda szybkobieżna z lustrami, czyściutka jakby nigdy nikt

nią nie jeździł, sunę do góry, jest ten pokój, na drzwiach przy­bity elegancki bloczek, gdzie kolega koledze pisze podczas jego nieobecności, że był i że jeszcze przyjdzie. Potem gospo­darz zedrze sobie kartkę. Więc ja też piszę swój telefon, i że w sprawie Renaulta. A tu drzwi obok się otwierają i wystaje głowa uprzejmie od pierwszej chwili nastawionego pana, który pyta, po co ja tu. Więc rozmowa, on się przedstawia, że jest przyjacielem Herr Witteka, nazywa się właśnie Feuer- mann, więc ja, że pewno wspólnie w jednym pokoju miesz­kają, a on, że nie, że tu każdy student ma swój osobny pokój, i że on właśnie mieszka w pokoju, z którego wyszedł, i zapra­sza do środka, bo Wittek niedługo przyjdzie. Więc wchodzę tam, a tam: tapczan niski a szeroki, biurko ministerialne, szafa w ścianie, telefon, radio, telewizor, z boku drzwi do łazienki, regały z książkami. Świeżo tam, jakby wszystko dziś kupione, więc obojętnie pytam, czy on dawno tu mieszka, on, że już trzy lata, i dalej mówi, że każdy pokój urządzony tu jednakowo, więc nie ma specjalnych luksusów. Meble, rzecz jasna, internatowe, a płaci się z WŁASNEJ kieszeni, bez ŻADNYCH ulg. Herr Wittek właśnie sprzedaje samochód, ponieważ brakuje mu na czynsz do końca studiów, a mimo sprzedaży i tak mu nie wystarczy. Mebla na ogół. strach tu mocniej tknąć, bo co miesiąc chodzi komisja i każdą rysę i plamę doliczy do czynszu, a liczy drogo. Stąd porządek i me­ble nowe po latach. Jak się student wyprowadza, to musi wpierw idealnie odmalować pokój, a-jak nie potrafi IDEAL­NIE, i komisja nie przyjmie, to pan student musi zapłacić, a robocizna droga. Trzy głośniejsze hałasy wieczorem w po­koju i pana studenta eksmitują bez apelacji. Czynsz jest taki, że jak Herr Wittek sprzeda wóz, to zapłaci za trzy miesiące. Przez ten czas będzie myślał konstruktywnie, skąd wziąć resztę pieniędzy.

Kiwam głową z politowaniem, na to Herr Feuermann, który słyszał coś niecoś o Polsce, mówi:

Au was to podobno studenci mieszkają w pokojach po kilku.

Tak — powiadam — ale u nas studenci mieszkają ZA DARMO.

Głupio mu, parę razy powtarza ZA DARMO, ZA DARMO, jakby nieznany owoc smakował.

Rozmawiamy dalej, mówię mu trochę o sobie, bo pyta, pada oczywiście sakramentalne pytanie, czy jestem członkiem

partii komunistycznej" (oni te słowa wypowiadają ze spe­cjalnym, konfidencjonalnym namaszczeniem), mówię, że nie, on się rzecz jasna dziwi, znam już dobrze te nieszczere zdzi­wienia. Mówię, że nie jestem członkiem, ale im dłużej jestem tu w Monachium, tym bardziej tego żałuję. Dziwi się on już całkiem nieprzyjemnie, więc żeby poprawić nastrój, nastawia telewizor, leci kronika dnia, pokazują różne duperele, wre­szcie nowy $erwis z Wietnamu, nadesłany przez amerykańską agencję. Siedzimy sobie z tym młodym Niemcem wygodnie w fotelach, popalamy amerykańskie papierosy, a przed nami, na dwudziestopięciocalowym szkle, ludzie mordują ludzi. Amerykanie się nie wstydzą! Amerykanie się nie boją opinii! Ze szczerością okrutnych dzieci, z ekshibicjonizmem zboczeń­ców pokazują całemu światu, jak ich potężne czołgi miażdżą maleńkie kruche chatki Wietnamczyków, w tych chatach są ludzie, za czołgami idzie operator filmowy i robi zbliżenia zmasakrowanych ciał, jego pomągier odrzuca nogą jakieś de­ski, żeby lepiej sfilmować twarze tych zabitych, wykrzywione przeraźliwym, śmiertelnym skurczem. Leci helikopter, strze­lec amerykański pruje z kaemu, twarz ma napiętą do osta­teczności, drga policzek i hełm, tam w dole szary zarys ja­kiegoś zagajnika, uciekają ludzie, rozrzuceni po polu biegną bezładnie do tych zbawiennych drzew, a ten pruje bez chwili przerwy długą, nieskończoną serią, zbliżenie teraz na ucieka­jących, obalają się przecinani wpół pociskami, świetne tele­obiektywy mają Amerykanie, taki sprzęt musi drogo koszto­wać, te zbliżenia twarzy zabijanych! Te zbliżenia, gdy w se­kundzie śmierci odwracają się do helikoptera, pokazując swo­ją śmierć całemu światu! Te twarze zdumione, przerażone, ostatni grymas przed snem, ta nienawiść w bielejących oczach! Leżą już wszyscy na polu, żaden nie dobiegł do drzew, teraz twarz zmęczona Strzelca, błysk potu, oczy pełne szczęścia z dobrze spełnionej pracy, on hełm odchyla, przeciąga dłonią po włosach, żyje, puszcza kumpelskie oko do kamery, puszcza oko do całego świata — i komentarz pod publikę NIEMIEC ZACHODNICH: „Ten żołnierz narażał życie, a mimo to..." Długo idzie ten serwis z frontu, dwadzieścia minut, komenta­tor nie szczędzi słów podziwu „wojującym chłopcom”, dalej krótkie, migawkowe wywiady z nimi: „Wytłuczemy te gnidy”, „zapędzimy ich pod ziemię na zawsze”, twarzyczki bezczelne, wypasione tych równiaków, tvch bigbitowych BOYS, co tak samo są młodzi jak my i tak samo kochają gitary. „Do ju­tra” — mówi komentator, jutro nowe meldunki z frontu,

nowe setki zabitych, poszarpanych, zgnojonych ludzi, nowa seria młodych bohaterów w BETLDRESACH.

Przeklinam, ostro przeklinam po polsku, a ten Niemiec koło mnie nic nie rozumie, patrzy w ekran obojętnie jak na kiep­ski film przygodowy, jak na umowną kowbojską pukaninę.

Herr Feuermann — mówię. — To zbrodniarze.

Wzrusza ramionami.

Nie ma mowy o zbrodni, to przecież regularna wojna. Zresztą Amerykanów też zabijają. I to jeszcze przedtem znę­cają się nad nimi w okrutny sposób. Vietcong, to właśnie są bandyci.

Znowu częstuje mnie papierosem, a ja spokojnie- biorę, palę, jestem zupełnie bezsilny.

Wtedy wszedł Herr Wittek, szczupły, elegancki blondyn.

Krótko przedstawiam mu sprawę. Owszem, chętnie sprze­da mi swój samochód, choć właściwie nie powinien, bo szko­da, żeby tak dobrze utrzymany wóz służył Polakowi. Mówi to zupełnie spokojnie, bez cienia żenady. Patrzy mi prosto w oczy.

Silę się na spokojny uśmiech.

Nie lubi pan Polski. Czy można wiedzieć, dlaczego?

Mój ojciec zginął w Polsce — odpowiada takim samym tonem.

Mojego ojca zabili Niemcy — odpowiadam natychmiast.

Zastanowił się chwilę.

To nieco zmienia postać rzeczy. Więc jeśli panu tak bar­dzo zależy, to dla pana zrobię wyjątek.

Przestało mi oczywiście na tym zależeć. Ale tknęło mnie coś zupełnie niezrozumiałego. Mówię:

Świetnie. Spotkajmy się wobec tego jutro w Hahnhofie

o godzinie trzeciej, myślę, że dojdziemy do porozumienia.

I tak się stało. To znaczy: do porozumienia nie doszło, ale jesteśmy w Hahnhofie. Pijemy wino o nazwie Hahnenschrei, oznaczone w karcie numerem 4, wino o własnościach rozwe­selających. Ale nie jest nam wcale wesoło. Herr Wittek nie może wiele pić, bo za chwilę będzie prowadził samochód, de­monstrując mi jego walory. Niezadowolony coś z naszego spotkania ten sprzedawca. Patrzy co chwila na zegarek, śpieszy się wyraźnie. Wreszcie mówi, że może byśmy odło­żyli transakcję do jutra, bo za niespełna godzinę on musi być w domu, żeby obejrzeć pewną audycję w telewizji; Mnie to zupełnie nie przeszkadza, ale jakoś nie wyobrażam sobie roz­stania z tym Wittekiem. Ciągnie mnie do niego jakaś ciemna

siła, jakaś wToga sympatia, mam ochotą straszną gadać z nim, gadać wiele godzin bez pTzerwy albo po prostu go trzasnąć w szczękę i sflekować. Teraz, przy winie, poczułem w sobie mocno ten kociołek wariackich uczuć, i od razu taka bezczel­ność we mnie narasta, niemożliwa do zahamowania:

Herr Wittek, bardzo chciałbym wspólnie z panem obej­rzeć ten program, a potem chyba znajdzie pan dla mnie trochę czasu...

On się zastanawia. Trzeba wiedzieć, że zależy mu bardzo na sprzedaniu samochodu, a sprzedać używany wóz w NRF jest trudno, na placach stoją setki i tysiące tego robactwa, nie ma chętnych, zwłaszcza na wozy zagraniczne, krajowe lepiej tu idą, ale też jak krew z nosa, a poza tym wóz się tam inaczej kupuje niż u nas, nie wystarczą pobieżne oględziny, posłucha­nie silnika i przejażdżka ulicą — tu się jedzie najmniej 50, 60 kilometrów, a nieraz i sto, gaz do dechy na autostradzie, badanie zrywu i hamowania kilkadziesiąt razy, różne cuda się z gratem wyprawia, żeby tylko znaleźć najdrobniejszą wadę,

0 której właściciel nie uprzedził, i od razu cena spada na łeb, w ogóle zresztą wozu absolutnie sprawnego nikt nie kupuje. Więc mój Wittek siłą rzeczy musi poświęcić mi przynajmniej dwie godziny.

On się zgadza. Jedziemy więc do internatu. Renault rzeczy­wiście idzie świetnie.

Koło stacji, gdzie bierzemy benzynę, wisi ogromny plakat, zapowiadający nowy wiec NPD. Na plakacie chłopak i dziew­czyna, oboje ubrani w jednakowe, zielone koszule. Natchnione twarze, oczy goreją fanatycznym blaskiem. Wielkie nad nimi litery: MŁODZIEŻY, NPD TO PRZYSZŁOŚĆ NIEMIEC

1 WASZA!

Ostrą strugą leci superpaliwo do zbiornika, a ja szybko przypominam sobie pewnego starego warszawskiego dzienni­karza, wygę od spraw polityki, który, kiedy sprawa NPD wy­buchła na cały świat, roztoczył przede mną TRZEŹWĄ, LO­GICZNĄ ANALIZĘ zjawiska. Panie, powiedział, to jest spra­wa dawnych hitlerowskich popłuczyn, sprawa ziomkostw, na ich pieniądzach opiera się ta cała groźna na pozór, ale nie mająca przyszłości hucpa. Rzecz się opiera, mówił, na czysto pokoleniowych podstawach, do NPD należą, proszę pana, STARCY, którzy zaczynają w gruncie rzeczy od polityczne­go zera, a bez kapitału nikt nie zrobił nowego kapitału. Tym­czasem kapitał, na którym oni bazują, jest właściwie wypa­lony, bo tkwi tylko w nich, młode pokolenie Niemców nie

fest zaangażowane w sprawach starców, młodzi inaczej widzą przyszłość Niemiec, chwyt psychologiczny, jakim jest wygry­wanie sentymentu do utraconych ziem, nie ma wobec młodych zastosowania, bo oni nic już o tych ziemiach nie wiedzą. Będą dążyć do zjednoczenia Niemiec, to jest oczywiste, ale dalej już j się nie posuną, ponieważ to nie leży w ich interesie. Jeśli mam być optymistą, ciągnął ten dziennikarz, to powiem, że według I wszelkich przewidywań sprawa NPD umrze śmiercią natu- ' raluą za parę lat...

Przypominam to sobie dokładnie, tu, pod plakatem apelu­jącym do niemieckiej młodzieży, apelującym do ich marzeń

0 przyszłości, do ich kiełkujących uczuć patriotycznych, do ich naturalnego, młodzieńczego pragnienia ATRAKCYJNOŚCI PLANÓW POLITYCZNYCH. Właśnie to: atrakcyjność.

Stary wyga warszawski, z wrodzonym wszystkim Polakom melancholijnym sentymentalizmem, nie wziął pod uwagę jed­nego: że hasła polityczne, im bardziej kontrastujące z rzeczy­wistością, im bardziej wyzywające rzeczywistość, im bardziej brutalne i POZORNIE nieprzemyślane — tym łatwiej trafiają WŁAŚNIE do młodych. Bo młodzi są niedoświadczeni, bo mło- l dzi są ODWAŻNI.

Oni nie wiedzą, co zrobiła ostatnia wojna w Europie. Usu­wano im to skrzętnie sprzed oczu. Zresztą nie chcą wiedzieć.

Oni wiedzą natomiast, że NIEDAWNO Niemcy były wielkie

1 silne. Każdy młody chce być wielki i silny. Będzie taki, jeśli wielki i silny będzie jego kraj. I młodzi w Niemczech wiedzą, że jest SZANSA. Każdą szansę trzeba wykorzystać, bo ona może być pierwsza i ostatnia w życiu. A wrodzone pragnienie ryzyka i niebezpieczeństwa, którymi aż tryska KAŻDA mło­dość — mój przyjacielu z Warszawy?

Jaka szkoda, że nie ma ciebie dziś ze noną, tu w Monachium, w białym, świetnie utrzymanym studenckim Renaulcie, który wiezie mnie na lekcję, piekącą jak ogień lekcję NOWEJ HISTORII!

Oto już lśniący, wielki telewizor w pokoju młodego agro­noma, przypadkowo poznanego Wolfganga Witteka. Oto już zaczyna się program: transmisja tego wiecu NPD, o którym zawiadamiał afisz przy stacji benzynowej, jeden z tysięcy pla­katów rozlepionych po całym Monachium. Dlaczego Wittek chciał ten program obejrzeć? Dlaczego chciał koniecznie -być jednym z ośmiu milionów telewidzów, którzy ten program w Bawarii oglądają? Właśnie on? A jego? koledzy?

Wittek zapala papierosa i mruczy:

Cóż w tym dziwnego? NPD to teraz największa atrakcja, zwłaszcza dla tych, którzy potrafią myśleć...

I już. Głowa przy głowie tam za szkłem. Ale to nie jest szkło, to się dzieje naprawdę, właśnie teraz, w tej samej se­kundzie. Tłum. Operatorów jest kilku, rozstawieni w różnych punktach placu ślizgają obiektywami po kapeluszach, ciap­kach, beretach i karkach stłoczonych ludzi. Tłum widziany z góry i z tyłu, rzadko tylko mignie szara plama twarzy. Za­czynają się przemówienia. Głosy mówców dudnią, zniekształ­cone odbitym z wielu megafonów echem. Trudno zrozumieć wyraźnie chociaż jedno zdanie. Ale ja wiem, co mówią. Byłem na poprzednim wiecu. Często tu są te wiece. Stają się modne.

Nie jest rzeczą telewizji monachijskiej propagować hasła polityczne NPD, zwłaszcza że nikt tym razem nie płaci. Dla­tego umyślnie zniekształca się odbiór przemówień. Wielka i skomplikowana aparatura przyjechała na plac w innym celu: ta transmisja to jest właściwie REPORTAŻ.

Reportaż ma być absolutnie OBIEKTYWNY. To wyraźnie zaznaczył komentator. Czas zrozumieć, powiedział, co powo­duje ludźmi, obecnymi teraz na placu, co ich tu przyciągnęło. Kim są ludzie należący do tej gwałtownie wyrastającej partii, jakie są ich OSOBISTE przesłanki. Spójrzmy z bliska na ich twarze, posłuchajmy ich słów — powiedział komentator.

Wiec się kończy, następują wywiady. Patrzymy na twarze, słuchamy słów.

Wyławiano zupełnie przypadkowych gości z rozłażącego się tłumu. Ani jeden z nich nie mógł mieć więcej niż trzy­dzieści pięć lat. A najwięcej było dużo, dużo młodszych.

Dwudziestolatek rozgrzany temperaturą wiecu patrzy w szklane oko kamery agresywnie i butnie jak w twarz wroga i krzyczy, wiedząc, że krzyczy do milionów Niemców:

Ja jestem w NPD! Jestem dlatego, że NPD odda mi za­grabione przez Polakęw miasta! Stettin! Breslau! Kolberg! Za dwa lata będziemy u władzy! Będziemy rządzili krajem!

I wtedy zobaczycie, czy należało nam ufać od początku!

Ginie jego twarz, natychmiast zjawia się druga: młody typ chudego intelektualisty. Głos ma spokojny, zdania wywar żone:

Sprawa wschodnich Niemiec jest dla nas sprawą pierw­szej wagi. Jestem przekonany, że za dwa, trzy lata, czy to

przy pomocy siły, czy też na skutek nacisków politycznych, wschodnie ziemie niemieckie wrócą do nas...

(Zrozumcie dobrze: nie chodzi o NRD. Oni nazywają NRD Niemcami środkowymi, a Niemcy wschodnie to nasze Ziemie Odzyskane).

I jeszcze jeden, i jeszcze... Zmieniają się twarze, napięcie i intonacja głosu, ale sens zawsze jest jeden. Zawsze ten sam. I bijące z tych twarzy poczucie słuszności, siły i AB­SOLUTNEJ PEWNOŚCI realizacji planów.

Ten reportaż trwa już godzinę, a ja myślę, że jestem w środku koszmarnego snu, z którego nie ma ucieczki. Polska kurczy mi się w pamięci do rozmiarów paznokcia, wydaje mi się słabiutka i nic nie znacząca, jak strzępek od- dartej z drzewa kory. Oni są tak sugestywni, tak piekielnie wielcy w swojej niepowstrzymanej agresji... Czuję strach, zwykły fizyczny strach. Jestem sam, zupełnie sam w tym niemieckim morzu, ani skrawka ziemi pod nogą, mojej ziemi, która jedna tylko może mi wrócić poczucie istnienia... I ci dwaj milczący Niemcy po obu stronach, APROBUJĄCY to, co się rozgrywa Z ICH UDZIAŁEM na żywym szkle.

Z ich udziałem. Skończył się koszmar, oni nie mówią nic, a przecież wiem.

Otrząsam się szybko. Niechże coś powiedzą. Muszę wie­dzieć, co ONI myślą. Zapraszam Herr Witteka i Herr Feuer- manna do Hahnhofu na wino. Nie mają marek, to nic, ja będę płacił. Sprawę samochodu odsuniemy w przyszłość.

Więc Hahnhof. Rozmowa o literaturze i sztuce. Poważna, w miarę mądra rozmowa. Ile już takich rozmów w życiu, z których nic nie wynika! Przekonuję się tylko, że są to lu­dzie oczytani i chłonni, umiejący MYŚLEĆ.

Późno już. Oni proponują DONISL. Chcą się zrewanżo­wać w nowym winie, bo wiedzą, że nic nie ma za darmo.

Idziemy pieszo kawałek po Leopoldstrasse. Za Siegestorem taksówki. Mijając Siegestor powtarzam zasłyszany numer Andrzejewskiego, nieźle to nawet odgrywam po trzech litrach wesołego wina o nazwie: PIANIE KOGUTA. Kulę się, sunę po ścianie, przerażone kose spojrzenie na czerniejący w mro­ku ogromny tuk:

Jeszcze się, cholera., zawali...

Oni sztywnieją nagle.

Może pan być spokojny — mówi Herr Feuermann —

na pewno się nie zawali. A jeśli, to wtedy, kiedy pana już nie będzie.

Donisl. Stara, najstarsza knajpa o piętrowym wnętrzu, na ścianach portrety wszystkich burmistrzów Monachium oraz słynnych osobistości miasta. Tylko Hitlera brakuje, choć on tu właśnie zaczynał.

Pijemy. Upijamy się. Jesteśmy pijani. Świadczymy sobie braterskie grzeczności. Daleko jest polityka. Daleko jest groźny, skomplikowany, okrutny świat STARYCH. Przecież jesteśmy młodzi. Jednakowi. Nas nic nie powinno dzielić, nas, małych ludzi, wkręconych w ogromny młyn historii.

Dobrze mi. Tu mi nareszcie dobrze. Ojciec Witteka zginął w Polsce jako żołnierz. Mój ojciec też zginął. Wojna nas obu pozbawiła ojców. Wojna, którą NIE MY wywołaliśmy.

Ta audycja dzisiaj. Śmiać mi się chce. Mrzonki, utopie kupy wariatów. Oni nic nie znaczą wobec ŚWIATA. Nic.

Przeszła północ, i wtedy Wittek bierze mnie spoconą dło­nią za rękę, przechyla się przez stół i mówi twardym szeptem:

Powtórzmy trzydziesty dziewiąty rok. Na takich sa­mych zasadach. My bez Ameryki. Wy bez Sowietów. Broń konwencjonalna. Nie byłoby obrony Westerplatte. Nie było­by obrony Warszawy. W ciągu dwudziestu czterech godzin leżelibyście na łopatkach.

Ściska moją rękę, jakby chciał zmiażdżyć mi palce. Patrzę na jego rozpaloną do czerwoności twarz. Nie wierzę. Ale MUSZĘ wierzyć.

Chwytam go drugą ręką, ściskam, aż syczy z bólu, i mówię spokojnie w pijaną, bandycką mordę:

Spróbujcie. Nam wystarczy dwanaście godzin, żeby wam przegryźć gardła.

Tak trwamy chwilę w tym nic nie znaczącym uścisku, aż rozdziela nas Herr Feuermann. On mówi zupełnie trzeźwym głosem:

To nic. My jednak potrafilibyśmy natychmiast wpro­wadzić u was swoją administrację. A wy przecież pogubicie się w tym zupełnie.

I znów sam wracam przez noc monachijską do hotelu. Nie wiem już nic. Nic nie myślę. Chcę tylko znaleźć się w domu. U siebie. W Warszawie. I już nigdy, NIGDY nikogo z Mo­nachium w swoim życiu nie spotkać.

VII. ICH BIN POLE

Te oczy rozszerzone zdumieniem! Te otwarte gęby! I te uśmieszki przymilne po chwili! To kiwanie głowami!

W kiosku z tytoniem fajkowym. W budzie, gdzie sprze­dają mdłe cielęce kiełbaski. W domu towarowym Hertiego. W taksówce. W Gasthausie. Na ulicy. W Postamcie. W roz­głośni radia bawarskiego. Wszędzie.

Wszędzie. Na początek biorą mnie za Amerykanina. Potem zgadują: Anglik? Francuz? Szwed? Szwajcar? Miła zabawa! Uprzejmi! A ja też się uśmiecham i kręcę głową, że nie. Za­gadkowy mój uśmiech, więc się domyślają, że zgadnąć nie będzie łatwo. I wtedy:

Więc przyjechał pan z San Marino? Z Argentyny? Jest pan obywatelem księstwa Liechtenstein? Nie Fin, nie Nor­weg, może Italiano, choć włosy jasne? NEIN?

A nikomu nigdy nie wpadło do głowy umieścić POLSKI wśród tylu zgadywanych krajów. Choć przecież. Polska tak BLISKO.

Ale nie wystarczy puentować miłych, handlowo-towarzy- skich gierek samym tylko stwierdzeniem ICH BIN POLE, to nie wywoła entuzjazmu pomieszanego z gorliwym zrywem uprzejmości, nieufnego nieco zainteresowania z odcieniem litości i winy, jakim się darzy chorego. Nie. Zobaczysz obo­jętną, ZWYCZAJNĄ maskę — najwyżej padnie pytanie, czy wiele lat już jesteś w Monachium.

Więc nie. Trzeba natychmiast dodać otwierając czarowny sezam niemieckich uczuć słówka; ...AUS WARSCHAU.

Teraz jest dobrze. Właśnie tak: stosunek, jaki się w nich do mnie wytwarza, jest stosunkiem, jaki się ma do osoby z pozoru zdrowej, kwitnącej, która niepotrzebnie wyjawi, że ma raka. Patrzą, świdrują, bo przecież nie wypada zadawać pytań, a chce ¿ię koniecznie wiedzieć, GDZIE jest ten rak i KIEDY chory umrze. Zanim umrze, trzeba jednak choremu złagodzić los, WYNAGRODZIĆ bezsensownym, nic nie za­łatwiającym Uśmiechem, bo przecież każdy zdrowy czuje się w pewnym stopniu, choć nie wiadomo czemu, odpowie­dzialny za chorobę chorego.

Więc tak to jest. Z początku mnie to bawi, potem nudzi, denerwuje, w końcu wkurwia.

W ogromnym warsztacie Boscha, gdzie zmieniają mi spa-

loną prądnicę, poznaję majstra — poznaniaka. Przechodził koło mnie kilkanaście razy, ale odezwał się po polsku tylko wtedy, kiedy już musiał. Więc pytam się, czy on koniecznie wobec swych współpracowników musi zacierać fakt, że przy­jechał z Polski.

Robi zdziwioną minę, wzrusza Tamionami:

Przecież ja nie jestem Polakiem, drogi panie. Ja jestem POZNANIAKIEM. Polakom ciężej tu pracować.

Na Occamstrasse pod numerem 7 mieści się znakomicie prosperująca knajpa, „Schwabinger Nachteule” — (Sowa Schwabingu), której właścicielami są dwaj faceci pochodzący z Polski: Natan Kalmanovicz i David Baranczyk. Kiedy tam przed północą wszedłem w poszukiwaniu polskiej wyboro­wej, bo już mi zbrzydły szwabskie kompoty z gruszek i jabłek podlewane spirytusem, to dwaj ci panowie o charakterystycz­nych nosach, nienagannie odziani spojrzeli na mnie spoza bufetu jak na notorycznego pijaka-wydrwigrosza. Rzecz jasna, odezwałem się do nich po polsku, ponieważ powie­dziano mi, że oni czują sentyment... Tak się to zawsze określa: SENTYMENT! Więc spytałem:

Moje uszanowanie, słyszałem, że panowie maciè polską wódkę?

A oni do mnie po niemiecku, jakby nic nie zrozumieli. Na to ja:

Przepraszam, widocznie wprowadzono mnie w błąd, mówiąc, że panowie są z pochodzenia Polakami...

Oni znów po niemiecku, że co to mnie obchodzi, żebym nie wtrącał nosa itd., a wódki nie dostanę, bo nie ma. Wreszcie Herr Baranczyk pyta (wciąż po niemiecku), jak długo już mieszkam w Monachium. Mówię, że dopiero kilka dni. Na to on, że widział mnie chyba kiedyś w Düsseldorfie i dlatego zapytał.

Chyba w Warszawie. Niedawno przyjechałem, i to na krótko.

Teraz dopiero się zaczęło! Znalazł się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czysto warszawski polski język, sta­nęła na blacie bufetu flaszka wyborowej, trzy kieliszki. Pije­my, piękna się snuje rozmowa, faceci uważają za stosowne wytłumaczyć, dlaczego potraktowali mnie kiepsko na samym początku naszej miłej znajomości:

Bo wie pan, przyłażą tu często jakieś nieciekawe osoby, biorą nas na sentyment, że Polacy, a potem nie płacą ra­chunku. I okazuje się, że mieszkają już po dwadzieścia lat

w Niemczech! To co to za Polacy? Pan z Warszawy, to wia­domo, że Polak...

Proszą, żebym im przysłał i Warszawy „jakieś dwie fajne kobitki” — bo oni są kawalery, a smutno tak samemu żyć. Przyrzekam, że zrobię im w Polsce reklamę — słowa niniej­szym dotrzymuję. Biorą telefon mojego pensjonatu, obiecują zadzwonić nazajutrz, oczywiście nie chcą przyjąć żadnych pieniędzy, oczywiście do mnie nie dzwonią i oczywiście nasza znajomość na czas nieokreślony się urywa.

Pewnego dnia odwiedza mnie w hotelu młody, szczupły, lekko łysiejący człowiek z aktówką pod pachą. (Tę aktówkę nieodłączną będzie miał ze sobą zawsze, ilekroć się spotka­my.) Jest to Herman D., tłumacz literatury polskiej. Czytał wszystkie moje wydane w książkach utwory — szkoda, że w momentach klęsk wydawniczo-krytyckich w kraju nie wiedziałem, że mam w Monachium oddanego zwolennika! D. mówi po polsku wspaniale, lepiej niż Pilecki. Używa na­wet zwrotów slangowych, śmiesznych studenckich określeń, operuje całymi okresami z „podziemia”. Skąd to u tego Niem­ca? Więc opowiada mi swoją historię.

Urodził się w Polsce. Ojciec Polak, matka Niemka. Studio­wał na Uniwersytecie Jagiellońskim do 58 roku. Wyjechał do Monachium. Na rok. Został na zawsze. Matka mieszka w Polsce. Może w każdej chwili wyjechać do syna na stałe, nikt nie stawia przeszkód. Ale nie chce. Herman nie czuje się powołany do wywierania wpływu na jej „poczucie na­rodowe”. Sam zresztą uważa Polskę nie tyle za drugą swoją, co za właściwą — ojczyznę.

Ma piękny, głęboki, dobrze ustawiony głos. Wielokrotnie proponowano mu współpracę z radiem Wolna Europa, wy­stępy przed mikrofonem. Odmawia kategorycznie. Nie chce zrywać w ten sposób raz na zawsze stosunków z krajem. .Ma zamiar niedługo odwiedzić Polskę. Utrzymuje się z tłuma­czeń z polskiego i serbsko-chorwackiego. Ten język poznał, bo ożenił się z Jugosłowianką. Współpracuje z rozgłośnią monachijską Bayerischer Rundfunk.

Właśnie. Przyszedł z propozycją nagrania wywiadu ze mną dla tego radia. Zgadzam się chętnie. Będzie to przecież ko­rzystna reklama dla mojej książki, która ma wkrótce wyjść.

Więc tam jedziemy. Redakcja nazywa się JUGENDMAGA- ZIN DER WOCHE, a Herr Redaktor: Karl Schmidt. On wy­ciąga z biurka flachę austriackiej żytniówki, częstuje. Flacha

ma trzy czwarte litra„ wypijamy prawie wszystko, nim za­czynają padać pierwsze pytania, oczywiście na próbę, bez na­grywania.. Więc jak się czuję w Monachium, jak mi się miasto podoba',, có sądzę o' kobietach niemieckich', czy jestem człon­kiem partii komunistycznej; (obsesja!)) oraz:1 czy uważam» że nawiązanie stosunków dyplomatycznych między Polską a NRF jest możliwe'; Na to, ostatnie pytanie odpowiadam:

Wydaje'mi się; że jako człowiek niewiele mający wspól­nego' z polityką w stanie czystym, nie powinienem' się na' ten temat wypowiadać, a przynajmniej moja wypowiedź nie po­winna być traktowana jako wyraz powszechnych sądów na- szego^ społeczeństwa), czy tym bardziej) polityków. Osobiście natomiast jestem do’ pewnego* stopnia) przekonanym że tego rodzaju posunięcie byłoby z1 naszej1 strony możliwe1 po' speł­nieniu przez NRF podstawowego, warunku, jakim' jest uzna­nie granicy na Odrze | Nysie* Sądzę, że1 to; byłaby dopiero PODSTAWA do prowadzenia, jakichkolwiek rozmów na te­mat nawiązania stosunków dyplomatycznych',, natomiast' nie jestem pewien, czy byłaby to podstawa' jedyna i ostateczna; To już jest sprawa, polityków, mających) z) natury rzeczy lepsze rozeznanie w. tej kwestii niż skromny literaft Oso­biście, ale tylko OSOBIŚCIE; uważam-* że niewątpliwie (po­mijając już wszelkie elementy emocjonalnej jakie się między naszymi narodami w przeszłości i w ostatnich czasach' na­warstwiły) nawiązanie tego' rodzaju oficjalnych stosunków mogłoby się przyczynić do złagodzenia',, w pewnym stopniu przynajmniej, dość napiętej i zastanawiającej! sytuacji poli­tycznej między naszymi krajami,, przy czyn* to napięcie wy­nika jedynie 1 waszych nieuzasadnionych' historycznie ro­szczeń wobec naszych Ziem Zachodnich*

Herr Schmidt kręci w zastanowieniu głową, nie bardzo, mu pasuje moja odpowiedź. Ale drąży dalej:

A-czy sądzi pan, oczywiście też w sensie zupełnie pry­watnym, że z naszej strony byłoby możliwe uznanie waszych obecnych granic?

Cieszyłbym się, gdyby tak się stało — odpowiadani. — ale niestety muszę być tutaj pesymistą. To, co od dawna reprezentuje NRF w polityce wobec naszych granic, nie może napawać optymizmem. Nie mam co do tego żadnych złudzeń, co więcej, nie wolno mi mieć złudzeń, ponieważ uleganie złu­dzeniom to naiwność, a naiwność to słabość. Nie widzę po­wodu, dla którego miałbym czuć się, jako Polaki słaby wobec

waszych, ostatnich chociażby, wystąpień $ agresywnyęh żą­dań NPD-owskich...

Krótka,, ale pełna wymowy chwila milczenia. Jeszcze parę pytań o moją robotę literacką, jakieś kurtuazyjne banały, znów kieliszek żytniówki — i przystępujemy do nagry™, wania.

>Od nowa* od początku- padają te same przygotowane py­tania, jedno, jak mi się podoba Monachium, drugie, co sądzę

o urodzie Bawarek — a potem: co piszę, co wydaję, czy lubię podróżować, czy należę do partii, cały wywiad zatytułowany INTERVIEW ZUR SITUATION DER POLNISCHEN JUGEND dobiega końca, już ostatnie kurtuazyjne banały — tylko coś nie widać pytania o STOSUNKI DYPLOMATYCZNE! I o gra­nice na ODRZE I NYSIE! I o to, czy NRF UZNA, czy NIE UZNA tych granic!

Zrezygnował z drażliwych pytań Herr Schmidt. Przecież nie mógłby tego puścić na antenę. Mógł się jednak spodzie­wać takich, a nie innych moich odpowiedzi — a przecież zaryzykował, mając nikłą nadzieję, że może ja za ich cenne marki powiem coś PRZECIW mojemu krajowi. Cóż, rasowy dziennikarz. Ale ja też. Wódkę mu wypiłem, marki zainka- sowałem, podziękowaliśmy sobie serdecznie — za trzy dni wysłuchałem przez radio swoich własnych słówj wszystko było w porządku.

Znów jem obiad1 w Hahnhofie. Jest ze mną D. i Pilecki. Pijemy wino czwórkę,, to znaczy Pianie Koguta. Przyzwy­czaiłem się do tego wina, jedna z.niewielu rzeczy, które mi w Monachium- smakowały, aż tu nagle D, macha zaprasza­jąco ręką i do. naszego stołu podchodzi wysoki, dobrze zbu­dowany mężczyzna o wyrażającej wewnętrzą-. siłę i inteli­gencją twarzy, oczy stalowoszare z leciutkim zezem, ta twarz poryta pionowo bruzdami znamionującymi wieloletnie cier­pienie — raczej moralne niż fizyczne — garnitur dość ele­gancko uszyty, choć podniszczony, a także kołnierz troszkę przyprószony łupieżem, lecz dłoń mocna i sucha, uścisk ręki przyjemny, pełen powagi, szacunku.

To jest pan Brycht — przedstawia D. — a, to pan TA­DEUSZ NOWAKOWSKI.

Tak poznałem kierownika działu kulturalnego rozgłośni polskiej radia Wolna Europa.

Przygląda niï się ora badawczo, ale nie natrętnie, następnie bez żadnych zbytecznych wstępów zaczyna wygłaszać gładką

i nieźle skonstruowaną recenzję mojej książki. Rejestruję diiżo' przymiotników; wypowiadanych, na jednym oddechu, bez zająknięć; prężna, zwarta,.świeża, emocjonalna, gniewna, odkrywcza... I dużo innych, których powtórzyć nie potrafię; Więc mówię?

Bardzo mi' przyjemnie, że. pan tę: skromną książkę czytał.

I to jgstt prawie wszystko, co udało mi się podczas tej roz­mowy wtrącić. Radiowiec ten Nowakowski! Zaserwował mi półgodzinną! AUDYCJĘ, tyle że prywatną; w intymniejszym sosie:

Niecił pan> się nie da zgnębić Zachodowi? jeśli się pan zachwyci, będzie pan zgnębiony, straci się pan raz na zawsze jak Marek Hłasko. Pisarz nie może żyć bez ojczyzny, zwła­szcza pisarz tego typu,, co Hłasko,, i właśnie pan. Język, pro­szę pana,, język ginie, staje się suchy i gładki jak klepka parkietu, wyczerpują się krajowe realia- i dzieją się rzeczy niedobre, że znów powołam się na przykład Hłaski: on już przecież jest pisarzem izraelskim! Jego dojrzewanie pisarskie przypadło właśnie na okres pobytu w Izraelu, tam pa raz pierwszy zetknął się przymusowo z trudnościami życia, bo w Polsce był noszony na rękach od wczesnej młodości,, i w re­zultacie mamy twórcę' westernów izraelskich posługującego się ZAPAMIĘTANYM' językiem polskim! W kraju, tylko w kraju jest miejsce dla pisarzy, źle czy dobrze, gorzko czy jeszcze bardziej, gorzko, to przecież trzeba być z krajem w każdej chwili, to jest właściwy i JEDYNY poligon pisar­skiego życia. Ja sam, gdybym mógł powtórzyć wszystko od początku, to byłbym teraz w kraju, niechby się stało naj­gorsze. Czy pan może sobie wyobrazić, co się we mnie dzieje, kiedy mój syn mówi „drzewo jabłkowe”? Nie JABŁOŃ, a DRZEWO JABŁKOWE! Bo on myśli po niemiecku: APFEL- BAUM i tłumaczy to dosłownie na polski! Czy pan wie...

Udaje mi się wtrącić:

To po co cierpieć? Niech pan szybko pakuje swój do­bytek, pozapina płaszcze rodzinie i wraca do Polski! Tak zwani synowie marnotrawni zawsze i wszędzie są należycie doceniani, gdyż ich istnienie potwierdza słuszność RODZIN­NYCH ZASAD, więc przypuszczam, że włos z głowy panu nie spadnie, choć na pewno spadną pańskie miesięczne po­bory i to jest jedno, z czym musi się pan poważnie liczyć. Natomiast pańska znajomość pewnych niedostępnych dla szerszego ogółu spraw pozwoliłaby panu napisać książkę

n aa

o zasięgu światowym, więc i pieniądze by się znalazły. Na co pan czeka?

To nie. jest takie proste — powiada on. Pochyla się do mnie i ścisza głos:

Zresztą, wie pan, ja tutaj' jestem potrzebny.. Przecież musi być ktoś do odbijania tej waszej piłeczki pingpongowej. Wszyscy zdajemy sobie~sprawę, i wy tam, i my tu, że to jest gierka umowna, ale przecież trzebai coś-robić. Pingpong trwa nadal i już teraz go przerwać nie można, choć właściwie nic już nie jest na serio.

Nic na serio! A to mu się udało!' Dla, kogo? Czyżby on dopiero teraz, w tym wieku, przechodził osutkę egzystencjal­ną? A może to jest już stadium, w którym odpada nos, raz na zawsze zniekształcając szanowne oblicze? Więc oni są tak słabi? A może to tylko chwilowa, prywatna słabość Nowa­kowskiego, steranego ciężkim, wolnoeuropejskim życiem?

Mówię:

Miałem przed godziną wywiad w Rozgłośni Młodzieżo­wej, proszę zwrócić uwagę na tę- nazwę, w dziale o nazwie MŁODZIEŻOWY MAGAZYN TYGODNIOWY, też proszę to wziąć pod uwagę, a temat wywiadu brzmiał: SYTUACJA MŁODZIEŻY W POLSCE, proszę sobie wyobrazić, co się obiegowo takim tematem określa. A więc: czym się młodzież pasjonuje po pracy,, czy lubi jazz, co najchętniej studiuje, jakie ma warunki pracy i nauki, jakie stypendia, kluby itd. A tymczasem pytano mnie PRZEDE WSZYSTKIM o sprawy POLITYCZNE, i to zupełnie wprost, bez żadnego kamuflażu. Nie było słowa o polskiej, młodzieży, natomiast było dużo słów o polskich granicach zachodnich. Więc to jest pingpong? To raczej boks! Za sto marek chciano zafundować niemiec­kim słuchaczom lojalną wobec' NRF wypowiedź polskiego młodego pisarza! To jest pingpong, jeśli tego radia słucha parę milionów Niemców?

Dwanaście milionów — precyzuje Nowakowski.

Nagle szybko spogląda na. zegarek. Wstaje. Podaje mi rękę:

Przypomniał mi pan o moich obowiązkach. Już trzecia. Pędzę wymierzyć wrogom' kilka śmiertelnych ciosów...

Puszcza- do mnie oko i1 odchodząc dorzuca:

Mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy...

Wyszedł. Wfedy Pilecki, który go dotąd nie znał, mówi;

Sympatyczny ten Nowakowski'.

A D., który WIE WSZYSTKO:,

*— Nowakowski ima wielkie kłopoty -w iradio. Nie może

dojść do ¡porozumienia | Amerykanami. Oni uważają go za „czerwonego”. On po pcostu nie chce się dać namówić na pewne Ihistorie. Jest 'tftzeciwnikiern ustroju, ale nie jest przeciwnikiem POLSKOŚCI. A przecież w tej: ich roz­głośni .siedzi cholernie dużo facetów spod ciemnej gwiazdy, którzy ma wet Ta Niemców- mają opinię kapusiów i sprzedaw­czyków. Takich, którzy nie są przekonani o żadnych racjach politycznych, tylko ¡po prostu sprzedają swoją umiejętność posługiwania się językiem polskim.

Dziwne to wszystko, splątane. Więc tutaj też są ludzie, którzy muszą powtarzać nieustannie ICH 'BIN 'POLE. Po­wtarzają 4o, (żeby ocalić ®woją osobistą godność. Tylko z ja­kim (skutkiem?

Ich 'bin Pole — mówię <do siebie. — Przecież ja też... jestem ¡Polakiem. Ale mogę 'to mówić po polsku.

VIII. FEN

Cały dzień*: głupi i cholerny! Pęka mi głowa; ’Ręce ciężkie jak worki z wodą. Dreszcze biegają po plecach jak pijane mrówki. Ziewam. Duszno. A to w boku zakluje, a to w że­brach. Otwieram okno. Wiatr wzdyma firankę, papiery zla­tują' ze stołu. Myślę: warszawska grypa zeszła się, z mona­chijską, będzie mieszanina piorunująca: legnę chyba w szpi­talu. Co tu robić? Sam jestem, zupełnie sam — Pilecki pra­cuje, Herman 'D. pracuje, wszyscy pracują, zarabiają swoje wielbione marki, od rana do wieczora, tylko ja w całym’ Mo­nachium nic nie robię, po prostu nie mam co robić, nudzę się piekielnie, muszę się nudzić do wieczora, bo oni do wieczora pracują, muszę być sam z tą cholerną, narastającą chorobą.

Trzeba wstać, ubrać się, wyjść. Ale dokąd? Forsę mam, nawet sporo jak na moje potrzeby; tylko co: włóczyć się po ulicach, oglądać wystawy z zegarkami Junghans i Kienzle albo sklepy samochodowe Mercedesa, BMW, Volkswagena i Porscha? Wstępować do malutkich, przytulnych barków i powolutku zapić się w trupa, parę pięciominutowych przy­jaźni nawiązać przy piwie — uuuch, już mi to’ uszami wy­łazi! STARA I NOWA Pinakoteka, wystawa Pierre Bonnarda, podobno, jak się chce być kulturalnym, to trzeba oglądać muzea, w STAREJ są obrazy Breughla, i „Szlarafia” tam jest,

ale ja nie chcę być kulturalny wtedy, kiedy nie mam na to ochoty, zresztą szkoda dwóch ,godzin w muzeum, bo przez ten czas na ULICY może się COS zdarzyć, coś niepowtarzal­nego, żadne muzeum nie da mi smaku Monachium, a tylko ten smak mnie obchodzi...

Albo uciec. Nic nikomu nie mówiąc pojechać na lotnisko i za dwie godziny wylądować w Warszawie. To byiby dowcip! Całkiem niekulturalny.

Więc zwlekam się z mięciutkiego wyra, minimalna kąpiółka dla proformy i na korytarz. Frau Régner froteruje podłogę, podłoga i tak zawsze świeci się jak lustro, ale ona pracuje ostro codziennie, całkiem bez sensu, choć może ma to jakiś sens, dla mnie głęboko ukryty. Głowa Frau Regner przewią­zana wilgotnym ręcznikiem. Spojrzenie udręczone rzuca mi ta starsza, miła pani.

Jak pan się czuje, Herr Briśt? Jak się panu spało?

Nie wiem, jak mi się spało, bo Spałem. Ale teraz czuję się fatalnie. Głowa mi pęka. Właśnie chciałbym poprosić

o proszek...

Ja, ja, rozumiem — przytakuje boleśnie Frau Reg­ner. — Ale proszek nic nie pomoże. To FEN, proszę pana. FEN od Alp. Może tak wiać kilka dni. I na to nie ma rady. Ja jestem zupełnie rozbita. W czasie fenu jest najwięcej, sa­mobójstw i różnych zbrodni. Sąd zwykle łagodzi karę, jeśli ktoś kogoś zabije podczas fenu. Ludzie stają się okropnie nerwowi. Jedyna rada, to napić się czegoś mocniejszego. Wigc jeśli pan może...

Mogę, mogę, oczywiście...

I tak natura gna człowieka w szpony alkoholizmu.

Wyciągam z szafy polską LUXURY VODKA przywiezioną z Warszawy i aplikuję setkę. Chwilka obrzydzenia, właści­wa fachowym pijakom, i zaraz następna setka. Już lepiej. A teraz: W POLSKĘ! To jest, przepraszam, W MONACHIUM!

Niedaleko, na Leopoldstrasse, jest kino MARMOR HAUS. Codziennie obok przechodzę. Wielkie afisze reklamują kow­bojskie filmy. Dziś tego mi trzeba. Mocnych wrażeń bez sen­su. Aby tylko podnieść ciśnienie. Afisz w jadowitych kolo­rach: facet faceta zabija z colta, obok spłoszony* wierzgający rumak. Brawo. Odżałuję te cztery marki.

Już się zaczęłOj kiedy wlazłem. Jakiś barwny dodatek

10

1

o TELSTARZE. Fantastycznie zrobiony! Technika nieprzy­tomna. Ale najpiękniejszy komentarz: „Tak to najwyższe osiągnięcia techniczne ludzkość spożytkowuje w celu wza­jemnego przekazywania informacji o sobie, w celu lepszego poznania samej siebie, w celu .pokojowego współżycia na na­szej, coraz to mniejszej ikuli ziemskiej, która oby, dzięki osiąg­nięciom ludzkiego geniuszu, stała się ¡PLANETĄ 'SZCZĘ­ŚCIA!”

Obok, mnie, ¡przede mną i za» mną siedzą Niemcy.

Ja, ja..> So, so... Gut, gut.. >— słyszę ich szepty.

| zaczyna się film. Ale pomyłka! To nie ma nic wspólnego | kowbojami! 'Na ekranie nazwisko WIELKIEGO HITCH­COCKA!

Wielki Hitchcock. Kochamy go w Polsce, za tę chorą emo­cję, której nam dostarcza, a (której odrobina jest w życiu, niestety, konieczna. Więc dobrze, niech ^będzie ten wielki fa­cet od atrakcyjnej patologii. W sam raź'na fen.

DER ZERRISSENE "VORHANG'. Zapamiętajcie to «obie. DER ZERRISSENE VORHANG — ROZERWANA KUR­TYNA.

Gra Paul Newman. Nie widziałem go nigdy dotąd, ale mó­wiono mi w Polsce, że to aktor przedni. Faktycznie: wysoki, młody, przystojny, sympatyczny..

Otóż jest on fizykiem atomowym. Płynie statkiem •do Ko­penhagi na kongres naukowy. Czas podróży spędza w łóżku ze swoją asystentką, oczywiście słodką pięknotką na wzór amerykański. Czynności miłosne przerywa mu telegram, oczywiście tajemniczy.

Kopenhaga. Newman zgłasza się ,pod adres podany w ta­jemniczym telegramie. Antykwariat. Jakaś gruba kniga, któ­rą odbiera zresztą jego asystentka — ale to nie ma znaczenia. Newman kryje się w ubikacji hotelowej i odszyfrowuje po­lecenie z tej knigi. Natychmiast też, w tajemnicy przed wszystkimi, a wobec asystentki pozorując zerwanie — udaje się do Berlina wschodniego.

Asystentka nie daje za wygraną, bo kocha swego amanta, w tajemnicy przed nim (bo wszystko dzieje się w tajemnicy) leci tym samym samolotem na Wschód.

Lądują w sercu komunizmu. Grupa dziennikarzy, politru- ków, tajniaków. Mikrofony — i oto przerażona kochanka do­wiaduje się, że jej luby, piekielnie zdolny fizyk atomowy, WYBIERA WOLNOŚĆ! Baba jest w kropce, i ten fizyk też, ale cóż... Z konieczności oboje wybierają wolność. Ale to na niby.

Chodzi bowiem o to, że młodzieniec ma za zadanie wkraść się na zasadzie wykładowcy w środowisko uczonych wschodnio- niemieckich, w których posiadaniu znajduje się tajemnica funkcjonowania rakiety atomowej. Ma na terenie NRD kon­takty, znakiem rozpoznawczym jest litera pi. Przy nawiązy­waniu pierwszego kontaktu bohater zostaje zdemaskowany przez przydzielonego mu z urzędu tajniaka o gębie krwawego, mordercy. Tajniak zostaje zlikwidowany za pomocą:

-a) ciosu nożem kuchennym w pierś

b) strzałem z jego własnego pistoletu

c) przez wsadzenie głowy do piekarnika gazowej kuchni.

Oczywiście wszystkich tych zbrodni dokonuje nie nasz

piękniś, on musi zostać do końca czysty, żeby nawet cień antypatii widza nań nie padł. On tylko walczy z piekielnie silnym, choć dotąd sprawiającym wrażenie ostatniej szmaty tajniakiem. Morderstwa dokonuje ucieleśniająca .„gniew lu­du” kobieta — wieśniaczka o szlachetnej twarzy. .

Szpieg wreszcie zostaje zdemaskowany. Listy gończe w ga­zetach, plakaty z jego śliczną gębusią na murach domów.

A on mimo to biega po wschodnim Berlinie zupełnie swobod­nie, ćo ma świadczyć o absolutnym braku inteligencji społe- I czeństwa socjalistycznego. Ludzie ci są ubrani jak łazarze, I w pomiętych, opadających spodniach i kufajkach, bladzi I i wymęczeni, ale 'bohater, odziany jak Europejczyk ‘(może I raczej: Amerykańczyk), w fikuśny płaszczyk z tweedowej jo­dełki nad kolana, -w krawacisko ze spinką i inne cudeńka, biega sobie po ulicach zupełnie niedostrzegalny. To oczywi­ście nie znaczy, ¿e zastraszone i absolutnie poddane przemocy społeczeństwo ńie pragnie go zdemaskować. Pragnie. Starają się o to wszyscy. Ale nikt nie potrafi, bo inteligencja uroczego Newmana i geniusz Hitchcocka do tego nie dopuszcza.

I oto wielka scena w Operze. Opera w Berlinie wschodnim wygląda według panów artystów następująco: gęsto zatłoczo­na, ale niezbyt duża, bo ścieśniona specjalnym obiektywem sala, zalana purpurowym, stwarzającym morderczy nastrój światłem, ludzie w odświętnych kufajkach, przy każdym rzę­dzie, z obu stron stoi „sowiecki sołdat” w futrzanej papasze, z pepeszą (!) w dłoniach, gotową do oddania serii w swój zapatrzony i zasłuchany szereg.

Primabalerina kręci piruety z szybkością przeciętnie wy- żyłowanego silnika: cztery tysiące obrotów na minutę. Kręci Się i kręci, ale przy każdym obrocie, kiedy jest twarzą do sali, jej oczy powiększają się coraz bardziej, a twarz staje

się maską Erynii: Dostrzegła! Podczas swojej piekielnej so­lowy dostrzegła na sali naszego uroczego bohatera! Już ona ma oko do Amerykanów, wiadomo: artystka. W huku osza­łamiających braw wybiega za kulisy i zdyszana krzyczy do politruka teatru, który na wszelki wypadek czuwa za sceną:

Tam! W piątym rzędzie; w trzecim krześle z lewej stro­ny siedzi szpieg! Chwytajcie go!

Po czym, wywołana na bis, wraca na scenę i kręcąc się od nowa, nie spuszcza wzroku z naszego nieszczęśnika, który niczego się nie domyśla i jest w tym niesłychanie sympa­tyczny.

Więc radzieckie wojsko rusza do akcji, ale Newman jest przecież nieźle podszkolony w swoim fachu. Zrywa się z miej­sca i krzyczy:

Pożar! Pali się!

Wtedy szał, jakby berlińczycy niczego w życiu tak się nie bali jak pożaru w Operze. Tratują się wzajemnie w panicz­nej ucieczce, ale też, co najważniejsze, tratują bezapelacyjnie radzieckich żołnierzy. Newman ze swoją kochanką-asystent- ką ucieka, ale zaraz na następnym rogu ulicy wpada w szpo­ny koszmarnego wprost czupiradła płci prawdopodobnie żeń­skiej. Czupiradło ma na sobie rozwianą suknię w kwiaty, ogromny skrzydlaty kapelusz z całym ogrodem warzywno- -owocowym na szczycie, czupiradło jest wymalowane jak naj­gorszego sortu cyrkowy august i ględzi, ględzi łamaną niem­czyzną, ględzi bez jednej sekundy przerwy i to piekielnie głośno, podczas gdy widz się okrutnie denerwuje, bo to glę- dzenie może być w skutkach tragiczne dla młodej, bohater­skiej pary. Czupiradło nawet mnie napawa wstrętem, choć patrzę z lekkim obrzydzeniem na całą tę kosmiczną brednię, ale w tym tajemnica SZTUKI Herr Hitchcocka, ohydne bab­sko rzeczywiście zaprowadzi uroczego mistera na stryk. Stwór krygując się i przeginając, z paranoiczną mimiką starej, wy- żartej gęby — przemawia w tym duchu:

Amerykanie, kocham was! Jesteście moją nadzieją! Całe życie czekałam i marzyłam, żeby spotkać prawdziwych Ame­rykanów! Zabierzcie mnie ze sobą do Ameryki! Błagam was! Wszystko dla was zrobię! Wyrwijcie mnie z tego pieklą! Ja przecież jestem z innego świata, umieram w tym komuni­stycznym piekle! Ratujcie mnie! W was cała moja nadzieja! Jesteście moją ostatnia szansą, która już nigdy, nigdy s'ię nie powtórzy!

I nagle twarz tej wariatki staje się groźna i koszmarna.

Pieńki zjedzonych zębów ukazują się w skrzywionych despe­rackim skurczem nienawiści ustach:

Podpiszcie zobowiązanie, że mnie ze sobą weźmiecie. Ale nie ważcie się mnie oszukać! Wydam was! Wydam!

Wrzeszczy to bydlę na cały głos, a Newman i jego kochanka skręcają się ze strachu. Skręcają się ze strachu Niemcy na sali, skręcam się i ja, bo potęga SZTUKI jest wielka.

Newman łapie szatańską babcię za rękę i proponuje zim­nym, opanowanym głosem małą kawkę w pobliskiej kawiar­ni. Idą tam, aby kontrakt szaleńczy podpisać, zbliżenie ną szyld lokalu, i co widzi ZACHODNI ŚWIAT?

Ogromne czerwone litery: ERSATZKAFFEE.

Towarzystwo nasze pije więc tę paloną zbożówkę i rozma­wia już w miarę spokojnie, choć czupiradło nadal przyciąga widmo stryka nad głowy PIĘKNYCH.

I kiedy cierpliwość widza jest już dociągnięta do ostatniej granicy, kiedy wściekłość na ohydną istotę, na tę wariatkę, na tę głupią szuję dochodzi do szczytu, Herr Newman rzuca pytanie:

A kim pani właściwie jest?

Moment przerwy, szaleńcza gra rysów twarzy wariatki, nagłe łzy w oczach, histeryczny chichot i pada odpowiedź:

JESTEM POLKĄ.

Zduszony szept idzie przez salę. Ulga. Nareszcie wiedzą.

Na tak, oczywiście... — słyszę obok.

Bo przecież niemożliwe, żeby to była Niemka, nawet i WSCHODNIA.

Dalej nasza rodaczka wymienia swoje nazwisko: KOSIŃ­SKA. I odtąd już powtarza często: ICH BIN POLIN, ICH BIN POLIN. Często, co drugie nieomal zdanie, żeby wbić do łbów niemieckim widzom, KTO jest RZECZYWISTYM zagroże­niem dla SPRAWY.

W końcu nasza rodaczka faktycznie wydaje szpiegów woj­skom radzieckim, ale kiedy już sołdaci biegną po swój łup, w niej budzi się sumienie, podcina nogi biegnącym żołnie­rzom, któryś przez pomyłkę przecina ją serią z pepeszy, i ona umiera z ostatnim na ustach słowem, które brzmi: AMERY­KA, AMERYKA...

Kiedy zapłonęły światła w. ogromnym kinie MARMOR HAUS, kiedy tysiąc niemieckich osób podniosło się z miejsc, kiedy spojrzałem na rozgorączkowane, podniecone twarze* kiedy otoczyły mnie pełne podziwu szepty;

Ja, ja... So, so— — Gut... Schon...

Kiedy fan fala wzbierałaś i burzyła się- wokół mnie', jedy­nego1 Polaka ńa sali — zaciskałem pięści i gryzłem wargi w bezsilnej' wściekłości. Co mogłem zrobić? Krzyknąć na całe gardło, że ja też jestem Polakiem i wezwać wszystkich do bójki? Rozbić w drobiazgi całą salę, żeby udowodnić, że Polak, też może być młody, przystojny, ZDROWY i SILNY? No, co miałem zrobić, kiedy czułem się, jakby mnie wy- trzaskano po pysku, upodlono do ostatnich granic?

Na ulicach dalej szalał ciepły, wilgotny fen. Wlokłem się miastem, aż zaszedłem na Barerstrasse, tam księgarnia pięk­na, nowoczesna, dużo książek leży na wystawie w okładzinach błyszczących, widzę niemieckie wydanie „Idzie skacząc po górach” Andrzejewskiego, widzę „Tabu” Jacka Bocheńskiego, widzę „16 opowiadań polskich” w nakładzie Goldmann Ver­lag, tego samego wydawcy „Nowe opowiadania polskie” — w tym tomie jest i mój „Cygan”... Drogie te książki; po dwa­dzieścia, po trzydzieści marek, para dobrych butów tyle kosztuje albo dwa litry wódki, a przecież ludzie kupują, KTOŚ te nasze POLSKIE utwory kupuje, ktoś czyta, ktoś do­wiaduje się z nich o Polsce — ale KTO TO JEST?

Za chwilę rozmawiam z księgarzem, nie mówię, że jestem Polakiem, tylko o tych książkach rozmowa, on chwali, mówi, że nakłady już na wyczerpaniu, że nawet antologie idą, choć to nigdzie na świecie nie ma powodzenia... Milo mi, tamte głupstwa filmowe zacierają się w pamięci, może rzeczywiście nie warto na takie bzdety zwracać uwagi, literatura jest spra­wą większej wagi, to ona nas reprezentuje, a nie jakiś tam amerykański dreszczowiec.

Wtedy, gdy tak myślę, powoli wracając do równowagi, podsuwa mi pan księgarz małą książeczkę w foliowanej okładce.

Jeśli pana interesuje sprawa Polski — mówi — to po­lecam to opracowanie... Nie jest to utwór literacki, raczej naukowe ujęcie pewnego odcinka historii Polski, współcze­snej historii. Profesor doktor Carl Dietrich jest specjalistą od tego rodzaju zagadnień. Ta Jfcsiążka kosztuje tylko pięć marek.

Długo wpatruję się w tytuł i nie mogę pojąć jego sensu. „POLSKIE OBOZY KONCENTRACYJNE W ŚWIETLE FAKTÓW”. Polskie? Kupuję natychmiast.

Znów pęka mi głowa. Fen jest nieustępliwy. Wlokę się na drugą stronę Schwabingu, na Kaulbachstrasse, do zaprzyjaź­nionej jugosłowiańskiej knajpki, gdzie są smaczne i tanie obiady.

Pusto. Siadam jak połamany i próbuję czytać. Wciąga mnie ta lektura! Jak grząskie, zachłanne bagno!

Po obiedzie już. Więc wino. Piję, coraz nową szklaneczką się wzmacniam i czytam, czytam, oczom nie wierząc, stokil- kadziesiąt stron NAUKOWEGO DZIEŁA przechodzę w trzj godziny, z coraz większym bólem, z coraz większym pękaniem głowy.

Profesor doktor Carl Dietrich (i tytuł i nazwisko to na pewno fikcja, pod którą kryje się jakiś tępy, choć sprytny faszysta), więc profesor doktor udowadnia, UDOWADNIA NAUKOWO niemieckim czytelnikom, że obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau był obozem POLSKIM, założonym przez POLAKÓW w celu wyniszczenia Żydów, leżał ten obóz prze­cież na polskim terenie, więc już to jest argumentem za tym przemawiającym, ponadto wiadomo wszystkim, że społeczeń­stwo polskie słynęło z piekielnie antysemickich nastrojów, ale ponieważ Polacy nie mają za grosz zmysłu organizacyj­nego, poprosili Niemców o pomoc w OPRACOWANIU OR­GANIZACYJNYM obozu, a Niemcy zrobili to, nie będąc wta­jemniczeni przez Polaków co do właściwego przeznaczenia tej inwestycji.

Profesor doktor” komponuje precyzyjne tabele statystycz­ne, z których jasno wynika, jakich szkód narobili Polacy. Oto na przykład <l terenu, który dla potrzeb wojennych znaj­dował się przejściowo pod administracją niemiecką, a nosił urzędową nazwę Generalnej. Guberni, Polacy wywieźli do Oświęcimia 2 284 000 osób narodowości żydowskiej. Z tak niewielkiego miasta, jakim jest Białystok, wywieźli' Polacy i zlikwidowali w tymże obozie 400 000 Żydów.

Jednakże, z powodu wrodzonego Polakom niedołęstwa i rozprzężenia administracyjnego, zdarzyło się nieszczęście, które zresztą dzi.ś jest dla Polaków niesłychanie wygodne pod względem propagandowym. Otóż przez pomyłkę zagazowano i spalono w krematorium 60. (słownie: sześćdziesiąt) polskich kobiet, zresztą staruszek, które przywieziono do obozu w celu zatrudnienia ich jako. sprzątaczki. Teraz Polacy własne nie­dołęstwo obracają przeciwko Niemcom, od których na 'próż­no, jak widać, uczyli się zasad prawidłowej organizacji.

76

Fen trwa nadal, choć zelżało nieco pod wieczór. Przychodzi nareszcie Herman D. do mojego hotelu, gdzie leżą prawie bez życia. Z trudem opowiadam mu dzisiejsze moje turystyczne sprawy.

On się śmieje.

Dopiero teraz to zauważyłeś? Przecież tego jest ogrom­na MASA!

Jak to? Do kogo adresowana jest ta bzdura? Czy Niem­cy nic nie wiedzą o procesach zbrodniarzy wojennych i oświęcimskich, o losie Polaków pod okupacją, o męczeń­stwie Żydów z całej Europy?

Wiedzą, mój drogi — powiada D. — Ale wiedzą ci, któ­rzy CHCĄ wiedzieć. Więcej jest takich, którzy wiedzieć NIE CHCĄ. A jeśli nie chcą, to wystarczy najbezczelniejsze, byle zgrabnie zrobione KŁAMSTWO, żeby wiedzieli INACZEJ. Nie oburzaj się na Hitchcocka. To jest stary pan rzemieśl­nik, dla którego polityka gra o tyle rolę, o ile może mu przy­nieść pieniądze. Ten film był zrobiony na zamówienie. I to zamówienie społeczne, ponieważ duże grupy społeczne za­angażowały w tę imprezę swoje fundusze. Oglądają te bzdury miliony ludzi, ponieważ Hitchcock to FIRMA ŚWIATOWA. Więc robota odnosi jakiś skutek, może doraźnie mało zna­czący, ale na dłuższą metę...

Miotam się po pokoju. Oburzam się.

Złościsz się jak dziecko. Czy ty wiesz, co to jest PROPA­GANDA OFENSYWNA? Ty myślisz, że to, co wy przeciw­stawiacie Niemcom, to jest propaganda? To jest skromniutka obrona! To jest rozdzieranie szat, bicie na sentyment, a to wzrusza tylko do pewnych granic i szybko się przejada. LUDZI TRZEBA ATAKOWAĆ! Walić z grubej rury pro­pagandą wszelkiego rodzaju, nawet chwytami poniżej pasa, jak nie w głowę, to w jądra, aż się faceci skurczą, zwiną, niezdolni do obrony, do własnego sądu, do przemyślane­go sprzeciwu! Taką robotę się u nas robi, idą na to milio- ny, a ty się dziwisz, że każdy Niemiec, nawet najbardziej wykształcony, powie ci, że Polacy to pijaki, brudasy i zło­dzieje. ONI mają się STARAĆ zrozumieć inny naród? Każdego obchodzi własny los, a więc własny naród. A wy wierzycie w tak zwaną dobrą wolę, w ogólnie pojęty HUMANIZM, w TRZEŹWY, OBIEKTYWNY SĄD i sympa­tię ZUPEŁNIE OBCYCH LUDZI! Człowieku, w jakim ty świecie żyjesz.«

Tak mówił Herman D., który Polskę i Niemcy zna jedna­kowo dobrze. Mówił długo, za oknem szalał nieustający, bez­sensowny, głupi, a przecież REALNY fen.

IX. IMEXHAUS

W dalszym ciągu szaleje fen, szarpie firanką, strąca kartki ze stołu. Łomot w uszach, pękanie głowy. Flaszka rodzinnej wódki już pusta i nic, nic nie pomaga.

Wyjdźmy na świat — powiada Herman D. — Może bę­dzie lepiej.

Może. Więc wychodzimy. Znów Hahnhof, WEISSWÜRSTY z mocną jak piekielna smoła musztardą, PIANIE KOGUTA raz, potem drugi raz, jeszcze wciniamy BAUERNFRÜH­STÜCK, czyli „chłopskie śniadanie”: jajka z szynką, podpie­kane kartofle, kawałki jakichś jarzyn, wszystko to wymie­szane i zawinięte jak omlet, całkiem smaczne nawet, ale też nie poprawia samopoczucia. Więc machamy ręką na Hahn- hof, idziemy tam, gdzie weselej;

Na Maria-Josephstrasse jest mały, ciemnym drzewem wy­bity Eva’s Bar. Prowadzą go trzy młode kobiety o zawodowo zachęcających twarzach. Pusto. Nastawiam maleńką, eleganc­ką szafę grającą. Za pięćdziesiąt fenigów mam trzy piose- neczki Franka Sinatry. Rozczulam się, bo jeden z tych ka­wałków był najmodniejszy w Polsce, gdy wyjeżdżałem. Pi­jemy rum. Muzyka się kończy, a następnych fenigów żał. Wtedy panna z baru nastawia dla miłych gości inną melo­dię, po niemiecku, pochyla się do nas i konfidencjonalnym szeptem pyta, czy przeglądaliśmy już dzisiejszą wieczorną gazetkę. Ano,, nie. Więc wyciąga spod bufetu i pokazuje. Na pierwszej stronie zdjęcie młodego z grzywą. To ten, co akurat śpiewa. Mały pod tym artykulik: że ten pan, gwiazdor, otwo­rzył okno swojego^ mieszkania, zawołał przechodzące dzieci i pokazywał im różne nieprzystojne fragmenty swej słynnej i uwielbianej powszechnie osoby. Obecnie siedzi w więzieniu

i przypuszczalnie opracowuje nowe szlagiery.

Mówię do Hermana parę słów po polsku na ten temat. Trzy panie właścicielki okazują nagłe zainteresowanie. Różni

ta do nich przychodzą, äle takiego, co tak gada, nie byłq. Więc kto' ją jestem?

To jest Poiak — powiada T>.

Wtedy jedna z pań klepie mnie przyjaźnie pó xämieniu, śmieje sią radośnie, i aby zademonstrować swoją sympatię do mojego kraju, chwyta się jedną ręką za kark, drugą rękę wyrzuca w bok, zaczyna podrzucać nogi w domyślnym rytmie kozaka »— i zupełnie poprawną ruszczyzną śpiewa czastuszki!

A mój dada byl ¡matros, rosbil parowos! — śpiewa ta pani, całą zwrotkę, ładuje ostro, i na końcu krzyczy:

Iiiiuuuhu!

No i jak tu nie zamówić po jeszcze jednej lampie rumu?

Przypuszczalnie byłoby za chwilę jeszcze milej, gdyby nie wpakowało się do baru trzech pozbawionych poczucia humo­ru panów, którzy zwarzyli nastrój, opowiadając głośno o swo­ich kłopotach życiowych. Trzy panie natychmiast podeszły im sekundować, napiły się z nimi po winie, a my dowiedzie­liśmy się przy okazji, że są to panowie bezrobotni, byli pra­cownicy firmy samochodowej BMW, która niedawno zredu­kowała dziesięć 'tysięcy osób.

'Cóż, łrudno. Idziemy dalej szukać szczęścia.

iNąi ulicy — nagła zmiana pogody! Siecze gwałtowny, ciepły deszcz. Para unosi się w powietrzu. Nieprzyjemnie. Co zrobić z dzisiejszym wycinkiem osobistego losu?

Mój przyjaciel też nie wie. Aż nagle wpada na pomysŁ

Wiesz co? Odwiedzimy Dubiela.

Kto to jest?

■— Polak. Mieszka już parę ładnych lat w Niemczech. Daw­no go nie widziałem, a jesteśmy w przyjaźni. Chcesz?

Co robić? Muszę chcieć. Polak — zawsze to może być cie­kawe.

On mieszkał wiele lat w Łodzi, tak jak ty —> powiada D. — Przyjechał tUi bo chciał zrobić karierę finansową, zo­baczysz, jak mu się ta sztuka udała, może nas przewiezie swoim Mercedesem, może poczęstuje kieliszkiem koniaku przedniej marki, posiedzimy w saloniku na miękkich fotelach, opowie nam o świetnym stosunku panów Niemców do jego polskiej osoby, o tym, jak mu pomogli założyć INTERES, stanąć na nogi, czego przecież nigdy by w kraju nie osiągnął...

Idziemy. Pod kinem Marmor Haus, gdzie grają antykomu­nistyczny film Hitchcocka „Der zerrissene Vorhang” — siedzi stary żebrak. Siedzi na gołym chodniku, kapie na niego deszcz, wyciąga przed siebie żebraczysko wstrętny, zielony,

pokryty bliznami kikut nogi, woda ten kikut obmywa i na­daje mu groźny błysk.

D. ma okrutne poczucie humoru — nie zwraca wcale uwagi na to okropne kalectwo, zbliża się do żebraka, pochyla i za­troskanym, ojcowskim tonem mówi:

Ach, proszę pana, jak pan może tak siedzieć na gołej ziemi? Przecież nabawi się pan reumatyzmu!

Żebrak podnosi szarą, zarośniętą twarz.

Mein Goldschatz — powiada — mój skarbie, ty się nie martw o mój reumatyzm, ja mam specjalne, nieprzemakalne, kilkuwarstwowe ubranie do pracy, ja już tak wiele lat sie­dzę i wszystko jest w porządku.

Patrz, jaki cwaniak — mówi do mnie D. — Człowiek się lituje jak nad jakimś nędzarzem, a on ma taką organi­zację pracy... BeHaPe!

Śmiejemy się obaj, a żebrak:

W jakim języku mówicie? Ja coś z tego rozumiem!

I sadzi nam mówkę PO CZESKU!

Jesteśmy Polakami — wyjaśnia Herman.

Wtedy żebrak zgrabnie wstaje na jedną nogę, wyciąga spo­za siebie krótki, gruby futerał, z niego wyjmuje teleskopowo składaną protezę, przypina do kikuta, opuszcza nogawkę. To wszystko trwa ledwie minutę. Zaciąga nas do bramy obok

i zdyszanym, gorącym szeptem opowiada swoją historię.

Podczas wojny służyŁ w Wehrmachcie, na terenie Czecho­słowacji. Miał w pewnej wsi dziewczynę, Czeszkę. Szykowano się do pacyfikacji tej wsi, więc on powodowany uczuciem zwierzył swej lubej tajemnicę wojskową, dużo osób z wiochy uciekło,, ratując w ten sposób swoje życie, ale jego wydał któryś z kolegów, więc zaraz kompania karna, front wschod­ni, tam łaźnia piekielna, „zresztą panowie zdają sobie sprawę sami”, no i nóżka urwana...

Dotąd w środowisku znajomych uchodzę za zdrajcę — mówi Herr Bettler. — Nie mogłem dostać porządnej pracy, opinia wlokła się za mną jak przekleństwo, w rezultacie wy­lądowałem w Związku Żebraków i tu też przyjęto mnie po długich namysłach, koncesję wydano z oporami na bardzo ¡jłabe punkty...

Jak to — nie rozumiem — jaką koncesję?

Na uprawianie zawodu — wyjaśnia żebrak. — Nasz Związek jest instytucją podlegającą miastu, płacimy podatki, mamy zarząd, komisję rewizyjną, wybory do władz co roku...

I kto nie należy do Związku, ten nie może żebrać, bo natych­

miast pójdzie- do więzienia. A do Związku dostać się nie jest łatwo, jest to instytucja dość elitarna, zrzeszająca prawie wyłącznie inwalidów wojennych, przeważnie z frontu wschod­niego. Pijakom, awanturnikom i wykolejeńcom koncesji się nie wydaje. Ja na przykład musiałem jako argument decy­dujący podać, że za pieniądze zarobione na koncesji będę kształcił córkę. Dopiero to przełamało opory władz. I tak jest rzeczywiście, córka w tym roku kończy studia, będzie in­żynierem, jeśli dostanie pracę, to natychmiast przestanę że­brać.

To nieźle pan musi zarabiać — cmoka z podziwem D. — Studia przecież tyle kosztują...

No... — kryguje się skromnie Bettler. — Te trzydzieści, do czterdziestu marek dziennie wyciągnę.

Panie, to pan jest bogacz! — wykrzykuje Herman. — To daje miesięcznie ponad tysiąc marek! Zupełnie poważna pensja.

A skąd — obrusza się tamten. — Ja mam okropnie słabe punkty. Tylko dwie godziny co drugi dzień pod Marmor Haus, a reszta, to nawet wspominać nie warto.

Nie Wolno panu usiąść tam, gdzie się podoba?

Ba, jeszcze by tego brakowało. Moi kamraci pozabijali­by się chyba wzajemnie o najlepsze punkty. Podstawowa rzecz to precyzyjna organizacja pracy: jest szczegółowy roz­dzielnik, każdy ma w karcie wypisane dni, godziny i miejsca. Policja często sprawdza i w wypadku jakichś nieporozumień może zatrzymać koncesję. A to przecież ruina. Więc każdy przestrzega zasad, to leży w jego interesie. Rzecz jasna — dodaje ściszając głos — mówi się powszechnie o pewnych delikatnych pociągnięciach Zarządu, którego członkowie też przecież muszą żyć... Niektórzy koledzy stale otrzymują naj­lepsze punkty i wyciągają do stu marek dziennie...

O, mein Gott! — chwyta się Herman D. za głowę, bo zarabia dużo, dużo mniej, chociaż skończył wyższe studia, zna biegle trzy języki, współpracuje z Bayerischer Rundfunk

i tłumaczy literaturę piękną dla najlepszego wydawcy w Re­publice Związkowej.

Więc jest pan w pewnym sensie pariasem w swojej in­stytucji — mówię. — Pozwoli pan, że choć w części zwrócimy te straty, które pan poniósł, rozmawiając tu z nami w bramie, zamiast wykonywać czynności zawodowe...

To mówiąc wyciągam z kieszeni markę i próbuję wręczyć miłemu Bettlerowi. Ale ten odmawia grzecznie i stanowczo.

•— Proszę nie sądzić, że ja dla panów przerwałem swoją pracę. Akurat w momencie, kiedy podeszliście, kończył się mój postój pod Marmorem. Widziałem, już nadchodzącego zmiennika. Nie wolno mi było pozostawać na widoku ani sekundy dłużej, psułbym interes: jeden żebrak wzrusza pu­bliczność, ale dwaj naraz przerażają i budzą niechęć. Po pra­cy natomiast nie wolno mi niczego przyjmować, mogłoby to dojść do władz Związku, a i tak mam spore nieprzyjemności. Teraz pójdę do domu, wezmę gorącą kąpiel, ogolę się, prze­biorę i wrócę tu do MARMOR HAUS na film, bo jeszcze go nie widziałem.

Wstyd mi się zrobiło, że tak kulturalnemu panu miałem zamiar wręczyć jakąś tam idiotyczną markę... Pożegnaliśmy się. serdecznie.

Czas do Dubiela iść. Łapiemy taksówkę, rzecz jasna Merce­des z telefonem, więc może zadzwonić do Herr Dubiela, bo może go nie ma w domu?

Nie ma go w domu — powiada Herman D., spojrzawszy na zegarek — ale zaraz przyjdzie, musi przyjść, inaczej nie załatwiłby bardzo ważnej sprawy, swojej codziennej sprawy, od której zależy przecież jego samopoczucie każdego następ­nego dnia. Pilgershéimerstrasse — rzuca kierowcy.

Zajeżdżamy. Ponura ulica, choć niedaleko śródmieścia. Ni­skie lampy gazowe, sine światło przyćmione, ale to chwyt na tradycję, bo w kloszach zamiast koszulek gazowych — małe rurki jarzeniowe.

Tu mieszka Dubiel? — pytam zaniepokojony,, bo domy ciągną się w nieskończoność, wysokie koszarowe czynszowy.

Niedaleko — powiada D. — Za rogiem. Taka willa. Je­dyna w tej dzielnicy. Tyle, że nie cała jest własnością Dubiela,, on ma jeszcze wspólników.

Drobiazg — mówię,, bo mi ulżyło. — Grunt, że willa.

I wyobrażam sobie wygodny fotel w eleganckim salonie, ciekawą rozmowę z rodakiem, któremu powiodło się za gra­nicą. Koniaczek, nastrój, on ciekawy „czerwonego”, bo każ­dego z Polski widzą tu w tym kolorze, ja też ciekawy, może pokaże mi swój garaż, wszyscy Niemcy dotąd poznani1 po­kazywali mi swoje garaże, swoje kuchnie automatyczne i py­tali | wieloznacznym uśmiechem, czy cóś takiego jest w Pol­sce, więc i ten Dubiel chyba...

Tak sobie myślę wolniutko na tej Pilgersheimerstrasse, aż tu H bramy ciemnej, głębokiej wyskakuje ogromny drab

w pomiętym do cna kapeluszu’ i chrypliwym, zdartym od wódki głosem bełkocze coś, wyciąga brudną łapę, błysk gazo­wej jarzeniówki' pada na> jego podrapaną twarz, oczy pod­bite, zaschnięta krew pod nosem, biedaczyna, myślę, ktoś mu przed1 chwilą nieźle dołożył, tylko co on chce? A on teraz szarpie mnie nachalnie za ramię i krzyczy:

Fünfzig Pfennig! Fünfzig Pfennig!

Spokojnie strącam jego rękę i mówię:

Ich verstehe nicht. Ich bin Pole.

Aaa... — zachrypiał ze zrozumieniem. Pochylił się, bo wyższy, popatrzył tak, jakby chciał odgryźć mi głowę, mach­nął ręką i wskoczył z powrotem do bramy.

Idziemy dalej. D. śmieje się cicho pod nosem, mówi-

Popatrz sobie na boki.

Patrzę. W każdej, z mijanych bram po dwóch, po trzech takich samych, tyle że niżsi i mizerniejsi. Stoją. Czekają. Niezłe pozycje wyjściowe.

Skręcamy za róg. Z dala stłumiony szum dobiega, splątany gwar' wielu niemieckich głosów. Żelazne sztachety, wysokie, ostro zakończone. Za płotem kłębi się tłum ciemnych postaci.

To tu — mówi D. — Możliwe, że Dubiel już jest.

Wchodzimy* przez- ciasną bramkę, w której waruje paru

rosłych, wypasionych wykidajłów. Jak widzą- panów w nie- pogniecionych kapeluszach, to się grzecznie kłaniają. Na traw­nikach, teraz pozbawionych trawy, błotnistych, siedzą ludzie w zdartych płaszczydłach, kołnierze postawione, ćmią pa- pieroski, pod tyłki podłożyli gazety. Dużo tych ludzi, tak na oko blisko tysiąc. Czekają. Spora grupa szturmuje drzwi do­mu. Willa. Dwa piętra. Rozległe gmaszysko, szare jak ro­pucha.,

To tu — mówi D.

Patrzy na ludzi uważnie. Zobaczył,

Herr Dubiel! — woła.

Jeden z facetów przy drzwiach obraca się niechętnie. Wahr się chwilę, czy'mu warto opuścić niezłe stanowisko startowe, alę D. się zbliżył, więc ten poznaje gościa. Z miną, jakby spotkał złotego dobroczyńcę, zbiega ze schodków i serdecznie wyciąga ręce.

Witam, witam szanownego pana! — wykrzykuje rado­śnie i ściska dłoń Hermana, a za chwilę moją, z nie mniej­szym entuzjazmem.

Jak panu leci? — pyta Dfc — Czy Związek nadal jest nieustępliwy?

Niestety, proszę pana. Oni nie chcą zmienić swego sta­nowiska. Nie ma. mowy, żeby w ciągu następnych miesięcy sytuacja zmieniła się na lepsze.

O jaki Związek chodzi? — pytam całkiem niepotrzeb­nie, bo już się domyślam.

O, pan też Polak? — dziwi się Dubiel.

Tak — podpowiada D. — I do tego mieszkał parę lat w Łodzi.

W Łodzi... — zastanawia się Dubiel.

Niedługo wracam, mogę przekazać pozdrowienia pań­skiej rodzinie, jeśli pan sobie życzy...

Zatrząsł się nagle, jakby powiało mrozem.

Nie, nie, w żadnym wypadku! Oni nie wiedzą, że ja... Że mnie tu- nie bardzo... Pan rozumie.

Rozumiem — mówię bardzo poważnie, bo teraz już coś niecoś rzeczywiście rozumiem.

A ten Związek — mówi D. — to wiesz, jaki jest uparty. Przyjmują tylko Niemców. Dubiel pracuje bez koncesji, na­raża się na więzienie. Ale co ma robić? Przecież musi sobie zapewnić nocleg, no i kalorie...

Teraz na każdym kroku szykany — skarży się Dubiel. — Nawet tu, w noclegowni wprowadzają od dzisiaj abonamenty

i jak się chce korzystać z noclegów, trzeba płacić od razu za tydzień. I właśnie jestem w takiej sytuacji...

Rozumiem — powiada D. — ile panu brakuje?

Pięćdziesiąt fenigów.

Herman wyciągnął portmonetkę i dał Dubielowi DWIE MARKI.

Tylko niech pan zapłaci za miesiąc z góry, przynajmniej ten kłopot na jakiś czas zniknie.

Dziękuję,, bardzo dziękuję — gorąco szepcze Dubiel — jak to przyjemnie czasami spotkać rodaków...

Pobiegł szybko do drzwi, przedarł się przez tłum, zniknął.

Poczekamy — mówi D. — weźmiemy go na kolację. Tylko bądź miły dla niego, on ma cholerne kompleksy.

I przez ten czas, gdy czekamy,, obrzucani ciekawskimi spoj­rzeniami bidaków narodowości niemieckiej w tym bogatym Monachium, w kraju o najwyższej ponoć teraz stopie życio­wej w starej Europie, zniszczonej właśnie przez ten naród — gdy 'tak stoimy w swoich sztywnych kapeluszach wśród na­pływającej wciąż, puchnącej fali zeszmaconych czapek, mówi mi D.:

To jest jedna z trzech noclegowni dla bezdomnych

w Monachium. Posiada osiemset miejsc. Trzy razy tyle ludzi odchodzi | niczym od drzwi. Spią w parkach, w zaułkach, policja wyczesuje ich, przegania, mogą chodzić całą noc po ulicach, ale spać im nie wolno.

Biedacy. Skąd oni właściwie się wzięli?

Znikąd. To są na ogół byli żołnierze. Przeważnie z fron­tu wschodniego.

Tak traktuje się u was zasłużonych obywateli?

To są frajerzy — macha D. ręką. — A frajerów mniej więcej wszędzie traktuje się jednakowo. Cwańsi mają kon­cesje żebracze, jeszcze cwańsi są podoficerami w Bundesweh- rze, a najcwańsi dziś nami rządzą. Zresztą tak jest wszędzie...

Az tym Dubielem — mówi po chwili — to było tak. Uciekł | Polski parę lat temu, jest z zawodu mechanikiem, myślał, że zrobi forsę, bo mechanicy są wszędzie potrzebni, chciał otworzyć zakład. Ożenił się z Niemką, ale tak się stało, że zapadł na gruźlicę jeszcze przed uzyskaniem obywatelstwa, ta Niemka zaraz się z nim rozwiodła, bo tu niczego tak nie strach, jak choroby, nie dostał więc paszportu niemieckiego, a że przedtem musiał zrezygnować z obywatelstwa polskie­go, został bezpaństwowcem. Tacy nie mają w Niemczech praw. Z łaski go wzięli do szpitala, podleczyli trochę, ale takiego gruźlika nie chcą nigdzie przyjąć do ipracy. Stale gorączkuje, stale podniecony. Biedaczysko tułał się po całych Niemczech, wreszcie wylądował w Monachium, no i wi­dzisz...

No i widzę.

Przybiegł wreszcie, pan Dubiel, spocony jak mysz, bo tam w środku gorąco, ale zadowolony, macha różową kartką abo­namentu, ma spanie przez miesiąc. Poszliśmy na kolacyjkę skromną do pobliskiego.GASTHAUSU, po halbce wina wy­piliśmy, więcej nie, bo jednak każdy w Niemczech liczy się z marką, marka nie leży na ulicy, trzeba ciężko na markę pracować, bawić się można w Polsce.

Rodziny Jana Dubiela nie pozdrawiam, bo sobie tego, ze zrozumiałych względów, nie życzył. I po godzinie zupełnie nieciekawej rozmowy rozeszliśmy się spać, każdy w swoim, które sobie wypracował, łóżku.

Ale to kłamstwo, żeby się tylko zerwać od Dubiela, który nas znudził. Wcale nie idziemy spać! Herman D. jest niesa­mowity. Na ulicy wciąż fen, na przemian z sieknięciam?

deszczu, zacina, jakby mokrą szmatą w pysk walił. Czołgamy się pod mocny wiatr, życie nocne pruderyjnego Monachium dopiero się zaczyna! Więc Herman zatrzymuje taxi.

Hohenzollernstrasse, bitte — rzuca kierowcy.

I niedługo znajdujemy się w ciemnej ulicy, niedaleko cen­trum Schwabingu. Sześciopiętrowa kamienica. Sinofioletowy neon: IMEX HAUS.

To się przedtem nazywało Import-Export Haus — tłu­maczy D. — ale Związek Kupców zaskarżył właściciela do sądu q nadużywanie czysto handlowej nazwy, i sprawę wy­grał. Więc właściciel wziął z Importu: IM, z Exportu: EX

i wyszła dzisiejsza nazwa, do której nikt już nie może mieć zastrzeżeń.

Ale co tu właściwie się mieści?

Burdel, mój drogi.

Pierwszy raz w życiu widzę prawdziwy burdel. Mocno się przyglądam. Ale nic, taki sam jak wszystkie domy obok: ogromna secesyjna kamienica.

Chodź do środka — zaprasza Herman — to ci dopiero oko zbieleje.

Wchodzimy. Kwadratowe kręcone schody do samego szczy­tu. Na każdym piętrze, z lewa i z prawa, korytarz. W każdym korytarzu pięć pokojów. Przed drzwiami krzesła i stołki, na których panienki oczekują klientów. Krótkie obliczenie: dzie­sięć mieszkań na piętrze, więc sześćdziesiąt w całym domu. Za wynajęcie pokoju na miesiąc właściciel bierze od panny pięćset marek. Z domu wyciąga trzydzieści tysięcy miesięcz­nie. Po zapłaceniu podatków (bo przedsiębiorstwo jest całko­wicie legalne) oraz kosztów światła i wody, po wydaniu pen­sji wykidajłom i sprzątaczkom pan przedsiębiorca ma na, czysto piętnaście tysięcy marek dochodu. Zważywszy, że jest on od wielu lat właścicielem jeszcze, trzech takich zakładów, można przyjąć za pewnik, że jest milionerem, I to w skali dolarowej. Jest to były esesman wysokiej rangi. Mamy więc do czynienia z kimś większym niż „średni cwaniak”, ale też mniejszym, ze względu na pozycję społeczną, od „cwaniaka dużego”, gdzieś tam z rządu. Choć nie wiadomo, czy ten bur- delarz, dzięki swoim pieniądzom, nie wypłynie któregoś dnia na szersze wody polityczne. Tyle już jest precedensów, że stały się prawie regułą....

Panienki biorą od gościa pięćdziesiąt marek. Mogą brać więcej, mogą mniej, zależy to od ich kaprysu, ale stawka

normalna jest fünfzig. Właściciela nie obchodzi, ile one za­robią, a daj im Boże jak najwięcej, pracują przecież na akord, więc pracują dobrze, na pensji wcale by im się nie chciało, bo to żadna przyjemność, i interes by upadł. Grunt, że wła­ściciel ma swój miesięczny czynsz. Ale panie też się nie skar­żą! Wyciągają trzy, cztery, pięć tysięcy marek — dużo więcej niż panowie z Wolnej Europy, choćUacy kształceni. A trzeba pamiętać, że Imex to najgorszy, najtańszy burdel w Mona­chium, są też takie dla ekskluzywnych gości, kiedyś nawet ministra w jednym zauważono, tam panie mają fachową opie­kę lekarską, nie przemęczają się, a przecież odkładają w ban­ku co miesiąc kilka tysięcy marek.

Słodkie życie! Dostać się jednak do burdelu nie jest łatwo. O, to jest nie byle sztuka! Dużo babek by chciało. Guzik. Trzeba mieć odpowiednie chody i warunki. I trzeba się zde­cydować być kurwą na zawsze. Dostaje się odpowiedni do­kument, ma się własną kartotekę w specjalnym wydziale na ratuszu — i żegnaj nadziejo tak zwanego UCZCIWEGO MIESZCZAŃSKIEGO ŻYCIA! Chyba, że bladż przy końcu stażu wyjedzie do Afryki, jako biała ladyi otworzy szkółkę dla Murzyniątek — tylko pod takimi warunkami (lub TÓwnie śmiesznymi) wypuszcza się stąd te panie za granicę!'

Dlatego niektórym 'opłaca się bardziej nie tak dobrze za­rabiać, ale być człowiekiem, wolnym. Chodzą same, okry­wają skrzętnie swoją profesję, stają na skrzyżowaniach dróg z autostradami, chętni zatrzymują się na chwileczkę, pani wsuwa się zgrabnie do wnętrza wozu, uzgadnianie warunków następuje w czasie jazdy, jeśli warunki obustronnie są nie do przyjęcia, to po maleńkiej rundce reflektant odwozi panią na to samo miejsce i rusza w dalszą drogę.

My wchodzimy do Imex Hausu. Wędrujemy na samą górę. Panny obcinają nas ciekawie. Na każdym piętrze tylko kilka siedzi na swoich stołeczkach — reszta pracuje. Wreszcie na szóstym piętrze Herman pyta o Annę.

Przeniosła się na parter — odpowiada pokryta grubą warstwą pudru emerytka.

Schodzimy na parter. Przyglądam się towarowi. Brzydkie. Fatalnie brzydkie! Nosy długie jak dzioby albo rozklapane jak kapcie. Chude jak gruźliczki albo też grube, pękate jak beki. Ubrane w szlafroki kwieciste i przybrudzone albo w spodnie: czerwone, zielone, niebieskie. Każda ma włosy wysoko postawione, sztywne od lakieru. Widać, że nie dają

się klientom brać za łeb. No, a już same pyski, ten wyraz! Cała głupia ohyda ich smętnego żywota wymalowana esen- cjonalpie na gębach. Zaczyna mnie mdlić.

Ale oto już Anna. Mieszka teraz na parterze, bo miała AK- CYDENT, po ichniemu wypadek samochodowy. Trzy miesiące temu. Teraz ma sztywną nogę. Nie może chodzić po schodach. Ale to jej na dobre wyszło — więcej zarabia. Nie dlatego, że parter, tylko dlatego, że sztywna noga. Dziwny gust mają Niemcy!

Anna jest stara i gruba. W jej pokoju jest podwyższenie, na które wchodzi się po kilku stopniach. Taki ołtarz, pokryty purpurowym dywanem, zajmujący połowę pokoju. Na tym ołtarzu stoi ogromnych rozmiarów telewizor, większy niż nasze największe. Na telewizorze równie ogromne radio. Na radiu magnetofon. Po co to wszystko? Widać Anna kocha muzykę.

Wzrusza ramionami. Nie, nie kocha. Ona kocha spokój. Ale kupiła te graty, bo co miała robić. Każdy kupuje, to i ona. Tyle, że ona ma największe i wszystkie jej zazdroszczą. Ale jeszcze nie słyszała, jak to gra, nie oglądała programu. Po co?

Anna jest znajomą naszą teraz, w tej roli występuje. Mamy zresztą do niej, jak się okazało, całkiem konkretny interes.

Zawołaj Małgorzatkę — mówi D.

To daj pieniądze, ona inaczej nie przyjdzie, zrobiła się straszną materialistką. Jeszcze więcej oszczędza niż Niemki.

To JA dałem te pięćdziesiąt marek. Warto, żeby zobaczyć Małgorzatkę. Ta dziewczyna przecież jeszcze trzy lata temu mieszkała w Warszawie. Była studentką. Pojechała na wy­cieczkę do Francji i została. Spodobał się jej Zachód. Poznała Niemca, przyjechała z nim do Monachium. Myślała, że będzie panią, a została służącą. Bo facet miał żonę. Służyła, aż po­znała innego cwaniaka, zaczęła dla niego pracować. Załatwił jej dużym nakładem wysiłków miejsce w Imex Hausie. Zresztą ona jest ładna, wszystkie konkurentki tutejsze bije jak chce. Za parę lat będzie zamożna. Tylko kłopot z tym, że ten facet zabiera jej większą część forsy...

Kto to może być, ta dziewczyna — zastanawiam się. Może ją znałem? A to by była frajda!

Przykuśtykała z powrotem Anna.

Małgorzatka nic przyjdzie. Jak się dowiedziała, że Polak, a jeszcze do tego jakiś tam pisarz czy dziennikarz, to się okropnie zdenerwowała i przestraszyła, i popłakała...

Po coś powiedział tej starej cholerze, kto ja taki!? Wszystko popsułeś — mówię | wyrzutem do kumpla.

I do tej grubej Anny:

No to oddaj te pięćdziesiąt marek i żegnamy.

A ona:

Jakie pięćdziesiąt marek, jakie pięćdziesiąt marek, to przecież było dla Małgorzatki i ona wzięła!

Cholera mnie ruszyła. Krzyczę po polsku:

Dajesz forsę, obladro wstrętna, czy nie? Co ty sobie wy­obrażasz, że ja tu zabawiać się z tobą przyszedłem?

Ona patrzy na mnie z przerażeniem, bo idę do niej, jakbym tłuc chciał — i wybiega na korytarz z krzykiem.

W jednej sekundzie, nie wiadomo jak, znalazło się obok nas z dziesięciu alfonsów-wykidajłów. Wykręcili nam ręce, dali ostro pod nery i wywalili na ciemną Hohenzollemstrasse. Hermanowi zleciał kapelusz, przechodząca obok uliczna kur­wa kopnęła »go daleko. Znalazła się jej koleżanka, i jak D. skoczył za kapeluszem, to kopnęła do pierwszej, tak sobie grały, paru alfonsów w bramie śmiało się wesoło, a D. latał to w jedną stronę, lo w drugą, bo chciał koniecznie odebrać kapelusz. Nareszcie złapał. Wtedy jedna z tych kurw, zła, że im przerwał zabawę, strzeliła go w mordę pięścią, aż się za­kołował. Podskoczyłem, żeby go bronić, ale z bramy ruszyli alfonsy. Więc Herman krzyknął:

Gazu!'

T daliśmy w długą, >aż się kurzyło. Parę ulic dalej stajemy, ocieramy pot, śmiejemy się głośno. Ale mnie czegoś szkoda.

Cholera — mówię — powinienem kogoś kropnąć w mi­chę. Głupio tak dostać i nie oddać...

[— Nie żałuj — mówi Herman, ssąc pękniętą wargę. — Uszkodziłbyś alfonsiaka, a zamknęliby cię za politykę!

Przyznałem mu świętą rację i zaczęliśmy gadać o litera­turze.

X HOFBRAUHAUS

Jak wygląda łóżeczko dziecinno mordercy? W jakiej pia­skownicy się, bawił? W którym punkcie mrocznej topografii dzieciństwa zakiełkowała w nim myśl, żeby lalce oderwać głowę, a scyzorykiem rozpruć» brzuch pluszowego misia?

an

W jakiej pogodzie to by.ło, w jakim kolorze ścian* pod jakim sufitem?

Są. takie miejsca, w których się WSZYSTKO zaczyna. Do­bre i złe. Człowiek. Tylko trudno złapać taki punkt, on -mig­nie i przepadnie, i nie wiadomo zupełnie,, od KIEDY stałeś się zegarmistrzem, pisarzem, mordercą. Bo przecież musiało to stać się w konkretnym, JEDNYM punkcie życia. W dzień? W nocy? O której godzinie? Czy byłeś wtedy głodny, czy na­jedzony-? Co mówiłeś, jakie wykonywałeś' gesty, które przy­kryły szczelnie to NAJWAŻNIEJSZE?

Mnie to cholernie fascynuje. Ci generałowie w> (lampasach, z orderami, z ogromnie groźną twarząi — jak wyglądali kil­kadziesiąt lat temu? Jakież to były chłopaczki: zasmarkańce', ciamajdy., zgrywusy, bystrzaki, cwaniaki? Czy w wieku lat dwóch albo czterech mogliby komuś rozkazywać, albo do kogoś strzelać? A za kilkanaście następnych lat, kiedy starość usztywni ich jak szron, kiedy sklerotyczne główeńki drżeć będą na byle skwareczkę w zupce — czy będą mogli komuś rozkazywać albo do kogoś strzelać? O WIELKA UMOWNO­ŚCI CZASU! O wielkie szczęście NIEMOŻNOŚCI początko­wej i końcowej!

Tylko... ta MOC ŚRODKOWA. Kiedy się 'Ona zaczyna w ta­kiej, a nie innej formie? Jak to właściwie jest z dziećmi, że potem stają się mordercami? Jak to jest właściwie, do diabła, z tym HITLEREM? Przecież 'biegał kiedyś w krótkich majt­kach jak jego rówieśnicy na całym świecie! Przecież nikt wtedy nie wiedział o jego istnieniu! A w nim już WTEDY szykowała się ICH przedwczesna, okrutna śmierć! Więc on sam był tylko śmiercią, ogromną śmiercią świata! A ktoś go karmił piersią, ktoś mu dawał bułki z masłem, jabłka i klap­sy na tyłek, ktoś go całował w BUZIĘ, mówił: MEIN GOLD- SCHATZ, mój skarbie, moje synuśki kochane...

Rany Boskie, ile lat minęło od tamtej chwili do Oświęci­mia? Czy tak strasznie dużo?

Mądrale, którzy zapomnieli własne dzieciństwo, którzy są tak na serio, jakby się urodzili w krawatach i okularach, po­wiedzą, że jestem prymityw naiwny, że tak myślę, że nad takimi GŁUPSTWAMI się zastanawiam. POLITYKA — po­wiedzą z mądrymi, wytrawionymi kawą i koniakiem minami.

Ba, polityka — ja wiem, ona ludzi określa i kształtuje. Ale i ludzie kształtują politykę! I to PRZEDE WSZYSTKIM! A więc mądrale, którzy godzą się być OKREŚLANI, to są malutkie narzędzia, owszem, niezwykle pożyteczne, ale nie

mogą się LICZYĆ. I w celu podwyższenia kwalifikacji należy ich natychmiast wysłać na krótki kurs politycznej PSYCHO­LOGII. Gdzie? Do Monachium. Do Królewskiego Browaru, gdzie się piwo pije litrami. Do tego Hofbrauhausu, gdzie Herr Hitler także pijał piwo, kiedy był jeszcze taki malutki, że nasz pan mądrala bredzący o POLITYCE mógłby go tanio zatrudnić jako swego szofera.

HOFBRAUHAUS. Ogromna hala na tysiąc ludzi. Łuko­wate, ciężkie sklepienia. Ciemne dębowe stoły. W powietrzu napuchnięte fale dymu. Prawie pośrodku, przy filarze kwa­dratowym grubym bawarska orkiestra ludowa rżnie pory­wające marsze na okręconych wokół głów trąbach, na malut­kich piskliwych trąbeczkach i klarnetach, na huczących bęb­nach i kotłach. Zielone kamizelki z zamszu, wytłaczane skórzane spodnie na szelkach. GRUBASY. Ale jakie! W Pol­sce tylko jednego takiego widziałem. A tu: cała orkiestra.' | na sali! Chłopy jak dęby, brzuszyska wywalone, rozdęte piwskiem, bary jak szafy, mordy bycze, czerwone z fioleto­wym odcieniem — swetry, kurtki, koszule zielone i czarno, lud bawarski się bawi! Prawdziwy bawarski lud. Nie, on się nie bawi. ON tu dokumentuje swoje ISTNIENIE.

Jest zwyczaj taki: wszyscy przy stole trącają się kuflami, choćby się nie znali. A dwudziestu chłopa mieści się przy każdym czarnym stole. I co za trącanie? To walenie! Siła ciosu jak u boksera. Wstają. Krzyczą: PROSIT! I dwadzieścia rąk, dwadzieścia kufli do wieńca męskiej, narodowej przy­jaźni. A kufle wysokie, z grubej, niebieską polewą obtaczanej gliny. Sam kufel waży prawie kilo. A wchodzi w niego litr piwa. Jest co dźwigać do spragnionych ust. Jest czym walić w inne wyciągnięte kufle. Trzeba jeszcze posiąść sztukę POD­CINANIA. Rzecz polega na tym, żeby przy zderzeniu piwo chlapnęło nie i twojego, a z innych kufli, a jeśli już z two­jego, to nie na twoją część stołu ani na twoje ubranie, tylko na kompanów.

Pierwszy raz to się nabrałem: stukam lekko, jdk normal­nym szklanym kieliszkiem. A D. mówi: wal mocniej. 'Nb> ta mocniej. Próbuję przygrzać, ale się boję, że pęknie. A Her­man: .

Jak pęknie, to ci dadzą na pamiątkę nowy, Juiaiic tacy próbowali...

To gruchnąłem tok, że mało mi ręka ze stawu cnie wysko­czyła. I nic.

Pijemy. Ale jeść się chcę. Patrzę: w ogromnych niszach

kuchennych faceci przepasani fartuchami' krzątają się koło ogromnych brytfann, gdzie-pływają i skwierczą setki golonek. Młode,, żwawe kelnerki w białych bluzkach i niebieskich spódnicach (narodowe kolory bawarskie} krzątają się' mięazy stołami, roznosząc te golonki i piwo. My też zamawiamy ten przysmak. Za minutę staje przede mną brunatnozłota, o kru­chej, spękanej skórze pecyna pięknie wysmażonego mięcha. U góry wbita na drewnianej, wykałaczce biało-błękitna cho­rągiewka z napisem: „An guat’n Appetit”. Po' drugiej- stronie cena: osiem marek. Dwa «dolary za kilo’mięsa!' Bo ta golona waży równy kilogram. Bomba!' I do’ tego> z chrzanem. Ech, podjadłem sobie w tym Hofbroju. Piwsko: czwarte, piąte, szó­ste... Po litrze. Nie znoszę piwa. Nie ma1 głupszego napoju, gorzkie, jednym końcem wlatuje, drugim wylatuje. I' zaraz spać się chce. Ale nie tu. Wytrąbiłem dwanaście litrów — i nic.

A są tu tacy — mówi D. — co wszystkie wieczory swo­jego życia spędzają w tej sali. Wypijają przeciętnie po dwa­dzieścia pięć. To zwyczajna dawka. Zobacz, wszystko, co tu widzisz, to bastion wiecznej Bawarii. Tacy naprawdę są Ba­warzy.

Patrzę. Widzę tysiąc mężczyzn, (którzy, jak mi się wydaje, doskonale się z sobą znają. Obejmują się przy stołach ra­mionami, klepią po plecach, śpiewają pieśni. Śpiewają pieśni. To dla mnie zjawisko. Kto u nas śpiewa pieśni przy piciu? Początek nieśmiertelnego „Górala”, pół zwrotki, zaryczane z zadęciem na koszmarnym fałszu, po chwili braknie tchu, braknie słów... i dobre chęci rozmywają się jak piana po piwie, zdmuchnięta. A tu — rżnie orkiestra długie bawar­skie marsze, cały Browar Królewski trzyma się w rytmie, słowa spotęgowane przez echo starych kamiennych sklepień nabierają innych, ważniejszych treści, choćby mówiły o bia­ło-błękitnych kwiatkach starej Bawarii...

Zespół pijaków, piwoszów? Gromada obiboków? Nie. Twar­da, zorganizowana jakimś wewnętrznym lepiszczem grupa, masa — ludzi tej samej narodowości. Rodzina. Imieniny u szwagra? Może to ich łączy?

Oni się wcale między sobą nie znają — mówi D. — Nie wiedzą, kim są, tylko niewielka grupka spotyka się tutaj co­dziennie. Reszta z przypadku. Ale tu jest miejsce w Mona­chium najstarsze. Więc nie przychodzi tu Herr taki albo Herr owaki. Tu przychodzi Bawar. I tu nie tylko obchodzi go piwo i golonka. Tu go obchodzi Bawaria. Pamiętaj, że w tym bro­

warze zaczynała się kiedyś największa sprawa polityczna ca­łej Europy. Tu się zaczęło wszystko, z czym dotąd Europa dać sobie rady nie może. Tu się ZACZĄŁ HITLER. Spójrz po stołach. Panowie nachyleni ku sobie, jak myślisz, o czym rozmawiają? Czy o stopniach szkolnych swoich dzieci? Czy

o kobiecych dolegliwościach swoich żon? Czy o ZAŁATWIA­NIU przełożonych, czy o ROLOWANIU dyscypliny pracy? A może o imieninach u szwagra? Bzdura, mój drogi. O ta­kich drobiazgach rozmawia się w męskim towarzystwie chy­ba tylko w Polsce, bo mężczyźni tam, szarzy codzienni męż­czyźni, niewieścieją w zastraszającym tempie. Nie, oczywi­ście, nie w sensie dosłownym, oni są przecież odważni, niech któremu kto tylko nastąpi na odcisk, zaraz awantura, bójka w powietrzu... Tylko oni niewieścieją, bo SLEPNĄ. Tracą z pola codziennego widzenia sprawy WAŻNE, takie, które je­dynie powinny na serio obchodzić zdrowego, dojrzałego męż­czyznę. Zdrowy, dojrzały mężczyzna nie jest agresywny w stosunku do drugiego mężczyzny, jeśli łączy ich POWAŻNA sprawa.

Posłuchaj, o czym mówią tu niemieccy mężczyźni. ONI MÓWIĄ O POLITYCE. Oni mówią o swoim kraju. A więc mówią o swoim DOMU, w którym się urodzili, w którym będą żyć aż do śmierci. Tylko to może interesować normal­nego, dojrzałego mężczyznę. Są prymitywni, to fakt. Nic wła­ściwie na arenie świata od nich nie zależy. Ale oni też są częścią światal Nie zapominają o tym, bo jakże można za­pomnieć o podstawowej prawdzie istnienia? Sam wiesz, ile się mówi u nas o groźbie kryzysu. Na kilkadziesiąt milionów ludzi pół miliona bezrobotnych. Ale przecież to można za­żegnać! Mamy prawie dwa miliony cudzoziemskich robotni­ków, zwalniamy ich. Sytuacja na. rynku pracy na pewno się wyrówna. I nie dlatego każdy Niemiec martwi się tym' pro­blemem, że on czy ktoś inny może stracić w przyszłości pracę. Tylko dlatego, że im chodzi o NIEMCY. O cały kraj. Martwią się, to jest ich własna, osobista sprawa.

W Niemczech się politykuje na TAK. Obojętne, w ja­kim wymiarze, obojętnej czy w sposób akceptujący ak­tualny stan rzeczy^ czy nie. Chodzi jednak zawsze o to, żeby w granicach | ramach aktualnie istniejących możliwości pchać WSZYSTKO do przodu. Dla najogólniej pojętego dobra całych Niemiec. To nie musi mieć oczywiście bezpośredniego wpływu na oficjalną politykę, najczęściej takiego wpływu nie ma. Ale wypływa z tej oficjalnej polityki i. wokół niej się

obraca, bo ludzie nie stwarzają na użytek domowy i towa­rzyski nowych, utopijnych, dziecinnych, ad hoc wydumanych systemów działania. Po prostu i zwyczajnie: to ogromne za­interesowanie polityką i gospodarką naTodową, taki żywe i do­strzegalne na co dzień stwarza atmosferę ORIENTACJI i WSPÓŁDZIAŁANIA. Naród jest zorientowany; dokąd pro­wadzą go przewodnicy polityczni. 3? dlatego, zauważ, tylko głupcy i kłamczuchy ostatniego- rzędu używają w stosunku do hitlerowskiej przeszłości- argumentu, że zostali OSZU­KANI. Niemców nikt nigdy nie oszukał bez ich wiedzy. Naj­wyżej CHCIELI być oszukani. A to zupełnie co innego.

Patrzę na tego chłopca o szczupłej, bladej twarzy, na tego Hermana D.... Lubię go coraz bardziej. Ostatnio stale razem łazimy. Mało bym wiedział o Monachium — bez niego. Nie pasuje on do Hofbräuhausu, nie pasował do Imex Hausu, nie pasował do przytułku na Pilgersheimerstrasse, nie pasuje do radia Liberty, nie pasuje do Wolnej Europy... Chodzi jak kot, własnymi' ścieżkami. Tyle wie o nas, <tyle wie o Niemcach. Dokąd zajdzie za dziesięć lat Herman D.?

I znów piwo, i piwo,, i piwo. Zapalamy cieniutkie jak pa­pieros, ale pięć razy dłuższe cygaretki, skręcane iz ¡jednego liścia.

Przyjedź wiosną do Warszawy, Herman — namawiam go — mam cholerną chęć łazić z tobą po Krakowskim Przed­mieściu, wypić zdrowie twojej jugosłowiańskiej żony u- Fu- 'kiera, jugosłowiańskim winem oczywiście, poznam <ci’(* z pa­roma fajnymi chłopakami, którzy troszczą się o swój kraj nie mniej niż ty o swój, odświeżysz język, złapiesz trochę nowego żargonu, weźmiesz z sobą parę fajnych wspomnień...

Śmieje się on.

Przyjadę, żebyś wiedział, że przyjadę. Ale ty musisz koniecznie wrócić do Monachium jesienią, kiedy jest naj­większe w świecie chmielobranie. Ze wszystkich1 krajów ścią­gają ludzie. To jedna z największych atrakcji dla turystów.' Wiesz jakie piękne wtedy jest Monachium? Biało-niebieskie' jak niebo... Ogromne, piętrowe konie o kopytach jak z dę­bowych pni ciągną potężne niczym domy rolwagi zbeczkami, w których mógłby się zmieścić Bałtyk. A jest w nich piwo, święte monachijskie piwo w czarnym drzewie, przybranym różami. Przyjedź, zobaczysz, pięknie wtedy jest żyć...

Ukłucie. Nagłe, gwałtowne, jednocześnie w głowie i w pier­si. Nie przyjadę jesienią do Monachium. Nie przyjadę już nigdy do Monachium. Ostatni raz widzę. Hofbräuhaus. Nie

pokażą go mojej dziewczynie. Nie przejdę z nią po Georgen- strasse, nie wypijemy 'nigdy w życiu razem PIANIA KO­GUTA w Hahnhofie, nie zobaczymy rzeki biało-czerwonych świateł ze szczytu 'Prinzregentenstrasse, nie pójdziemy nocą po Schwabingu, gdzie poznałem każdą rysę w chodnikach.... Dla mnie Monachium się kończy, już skończyło się dawno, pierwszego dnia, kiedy tu przybyłem— ale D. o tym nie wie, bo on nie wie, co ja o Monachium MYŚLĘ. A przecież lubię to miasto — teraz, kiedy 'wyjazd zbliża się szybko, wiem, że Monachium zostanie we mnie na zawsze, PIERWSZE obce miasto z wszystkich miast świata, które KIEDYŚ dopiero zobaczę. Tu w Monachium po raz pierwszy w życiu znalazłem się SAM Z SOBĄ, tutaj zważył się mój przeszły i przyszły los — to miasto było wagą mojego życia. Lecz teraz nie wie

o tym nikt, nawet D., z którym się tak lubimy. Bo dopiero Warszawa będzie WAGĄ Monachium, i w Warszawie, jak zawsze dotąd, wszystko się. wyjaśni. •

Nową pieśń śpiewa Browar Królewski. Pięknie śpiewają ci ludzie w starej kolebce mordercy. Ta sama pieśń, co i wtedy. Hitler bardzo ją lubił, choć podobno był niemuzykalny. Ale odczuwał rytm marsza. Ja go także odczuwam. Jakiego mar­sza my śpiewamy, kiedy jest nas tysiąc? I jakiego, gdy nas odurza alkohol?

Chowam na. pamiątkę, małą biało-niebieską- chorągiewkę z napisem: AN GUAT’N APPETIT WÜNSCHEN DIE HOF- BRÄUHÄUS-WIRTSLEUT TONI UND HANNI -STEINER. Dla Toniego i Hanni jest dobrze, że- tu kiedyś przychodził Adolf Hitler. Groźna potęga zmienia się z czasem w nieza­wodny element reklamy. A on tu, właśnie tu był. Tyle razy mówiono mi już o tym! Przychodził wtedy, kiedy jeszcze (był słaby, kiedy jeszcze był dzieckiem w polityce, kiedy jeszcze^ można go było zatrudnić jako szofera, gdyby umiał prowadzić samochód. Miał koło siebie dwóch, potem pięciu kumpli. Wy­glądali tak samo, jak wszyscy ci, wśród których jestem. Po­kazywał palcem na sufit i mówił wysokim, ostrym głosem, z niepodważalnym przekonaniem:

Tam będę mówił do was, przyjaciele! Już niedługo, za dwa, najwyżej trzy lata zasiądziemy na górze!

Bo na górze jest sala zdobiona bogato, w której najważniejsi mieszczanie odbywali swoje zebrania. Rajcowie, kupcy. Dziś właśnie1, osiemnastego grudnia sześćdziesiątego szóstego ro­ku, odbywa się w tej sali zebranie kierowników monachij­skich oddziałów straży pożarnej. I.nie pomylił się 'Hitler.- Pa

trzech latach wszedł do górnej sali. Ale dół był jego kolebką. Kumpli zbierało się coraz więcej, pełny stół, potem łączyli stoły. Piwo — to samo, które piję dziś — pryskało-na czarne, dębowe stoły. A potem zaczął się koniec starego świata .1 przy tych stołach kiełkowała* śmierć mojego ojca i śmierć sześciu milionów Polaków. Patrzcie, jak szybko to idzie. Dlatego, myślę, trzeba patrzeć uważnie na każdą z tych rąk, trzyma­jących kufle. Dostrzec moment, w którym powstaje myśl, groźna dla ludzi żyjących tysiąc kilometrów dalej.

Grubi, silni, mocno śpiewający Niemcy, złączeni narodo­wym spoiwem... Nie widzieli murów i baraków Oświęcimia. Nie widzieli rozwalonych bunkrów Wolfschanze, głównej kwatery Hitlera pod Kętrzynem. Ale jest'w nich stare drzewo baraków, stary żelbeton bunkrów. Piją, śpiewają. Codziennie, odkąd istnieje Hofbrauhaus, Przed Hitlerem, podczas, i ,po Hitlerze.

To tylko ja od trzech lat 'idę po Siadach tego małego męż­czyzny z fryzjerskim wąsikiem. Na gruzach mojego' war­szawskiego domu, kiedy 'spojrzałem w punkt, gdzie powinno być'okno,, a tam' obłok, się biały przesuwał i sypało śniegiem... kiedy ludzie odwalali śnieg ii gruz, a metr pod powierzchnią cegły parzyły dłonie,wydobywano niepotrzebne rzeczy, gro­teskowe ślady minionego życia:' klatkę z upieczonym kanar­kiem; metalowe pudło» z nadwęglonymi zdjęciami,' co się sy­pały w palcach jak śliski pył motyli...

wtedy stojąc na pagórkuvrozpalonych gruzów przysypanych topniejącym śniegiem powiedziałem głośno, patrząc przez łzy w biały obłok mojego domu: „Jak będę duży, to' zabiję Hi­tlera", a nie chodziło mi wtedy o więcej, tylko o moje zabaw­ki, które zostały pod gruzem, zmiażdżone, spalone i starte, psy o imionach czułych i pluszowej sierści, krasnale brudne i obdarte od uścisków gwałtownych, od miłości większej niż do ludzi...

i teraz, będąc w miejscu, gdzie dojrzewał ten mały, śmiesz­ny człowiek, ten wstrętny przestraszony skurwysynek, co mo­jemu ojcu wsadził kulę w tył-głowy tu, gdzie dojrzewał ten wrzód zbrodni, zakażający świat — powiedziałem głośno:

Będę cię zabijał zawsze i wszędzie, wszelkimi sposoba­mi, gdziekolwiek wytropię twój ślad, w miejscach najbar­dziej ukrytych, zamaskowanych dla niepoznaki czymś cał­kiem niby innym, całe życie moje poświęcę zabijaniu ciebie, bo ty chciałeś mnie zabić, tak jak zabiłeś miliony innych lu­

dzi, i skazałeś mnie na ciągłe i nieustanne przeżywanie każdej | tamtych śmierci, na myślenie o tym po nocach i po dniach, na banie się tej śmierci w gazie, w piecu, na szubienicy... Nie daruję ci tej śmierci mojej, ani śmierci mojego ojca, ani śmierci moich zabawek, bo nie miałeś prawa mi ich zabrać...

To już nie gniew, to więcej niż gniew, to oburzenie mówiło przeze mnie, oburzenie, które jest siłą człowieka, jego pra­wem i sprawiedliwością.

XI LITTLE AMERICA

Idę sobie spokojnie po Seidlstrasse, czerwone światło, stop. Wyrasta przede mną kamienica na kołach, ciemnozielona, z napisami z przodu i I boku: — US ARMY. Niby samochód ciężarowy, a przecież kamienica — koła wyższe ode mnie, a liczę sobie te skromne metr osiemdziesiąt sześć. Zima w Mo­nachium jest taka jak polski wrzesień, przynajmniej teraz: ciepły wietrzyk wieje od Alp odległych o niespełna czter­dzieści kilometrów — więc chłopcy mają przednią szybę swo­jego domu na kołach opuszczoną, dwie buzie roześmiane widać wyraźnie, czekają na zielone światło i przez ten czas gadają coś do siebie, ale o czym mogą gadać, skoro są tak różni, i tak się nie lubią, tam, w tym PRAWDZIWYM domu, nie na ko­łach, nie w Niemczech Zachodnich, a w Stanach Zjednoczo­nych Ameryki Północnej? Bo CHŁOPCY są bardzo różni: ten przy kierownicy bielutki, piegi czerwonawe widać wyraźnie nawet z krawężnika Seidlstrasse, rude brwi i rude włosy — biały tak, że na trzech by starczyło — a ten drugi jak ule­piony ze-smoły. Ten ze smoły ma garnitur ZŁOTYCH zębów i demonstruje swój pełnozłoty uśmiech monachijskim prze­chodniom, ale nikt na niego nie patrzy, tylko ja. A patrzę, bo po raz pierwszy widzę BOYSÓW w mundurach, przy pra­cy, bo prowadzić taką rolwagę to ciężka praca, i patrzę, bo dziw mnie zbiera: tak się w tych Stanach złoszczą na Murzy­nów, tak ich pędzą, uczyć się na uniwersytetach nie dają, lin­czują chłopaków, jak się tylko który na białą lady spojrzy, tak im Murzyni śmierdzą, tacy są dla nich głupi i śmiechu i po­gardy warci — ale jak do wojska trzeba iść, to nagle wszystko w porządku?! To już Murzyn, choćby najczarniejszy, może siedzieć obok białego na jednym siedzeniu wozu?! To już nie

śmierdzi?! Już nie jest GŁUPI? Jak włoży mundur, to już jest kochany, RÓWNY, SWÓJ CHŁOPAK? Ach, wy cwane łobuzy z rozmaitych Teksasów!

Na skrzyżowaniu Seidlstrasse i Karlstrasse w Monachium obserwuję oto idealną równość rasową między obywatelami Stanów Zjednoczonych, TOWARZYSZAMI BRONI. Obser­wuję przez pół minuty, bo tyle trwa postój ogromnego samo­chodu pod czerwonym światłem.

A potem idę dalej i zastanawiam się, dlaczego nigdzie nie widać żołnierzy amerykańskich w mundurach. Bo nie widać! A przecież tylu ich jest!

W odległej dzielnicy Monachium, zwanej LITTLE AME­RICA, mieszka kilka tysięcy oficerów i podoficerów TJS Army. Zawiózł mnie tam pewnego dnia Hugo Unger, jeden z tłumaczy. Zresztą zupełnie przypadkowo się tam znaleźli­śmy, bo Hugo chciał od znajomych wziąć kupioną dla niego bańkę oleju jadalnego, a znajomi mieli domek w pobliżu Ma­łej Ameryki. Dzieci tych znajomych mają zwyczaj spać po obiedzie do godziny trzeciej, a ponieważ zajechaliśmy kwa­drans przed trzecią, Hugo powiedział:

Mamy jeszcze kwadrans, byłem umówiony na trzecią. U nas zbyt wczesne przybycie, tak samo jak zbyt późne, może doprowadzić do pogorszenia stosunków między znajomymi. Wobec tego pokażę ci coś...

I skręciliśmy w wąską betonową uliczkę, między szare dwu­piętrowe domy o koszarowym wyglądzie. Małe okna i po­chyłe dachy sprawiały dość przygnębiające wrażenie. Ciąg­nęły się te zabudowania parę kilometrów. Kluczyliśmy ulicz­kami i spoza szyby Porscha patrzyłem na ZWYCZAJNE życie Amerykanów stacjonujących w Niemczech Zachodnich. W każdym oknie krótko strzyżona głowa Amerykańca; wie­sza ten każdy facet wieniec z jedliny za szybą, bo idą święta. Wieńce przetykane kolorowymi wstążkami. Po ulicach przechadzają się statecznym krokiem małe grupki dziecia­ków, ubranych barwnie i fikuśnie, jak krasnoludki z Disneya. Na małych placykach i skwerach między zespołami domów stoją wysokie choinki. Mijamy różowe korty tenisowe, oto­czone niskim żywopłotem baseny pływackie, ogródki jorda­nowskie, szkoły i gimnazja z rożległymi boiskami.

Rzecz ciekawa — nie ma w ogóle garaży. Z obu stron każ­dego domu wysterczają wiaty na metalowych słupkach. Pod nimi stare, sprzed pięciu, siedmiu lat krążowniki, nadgry­zione przez rdzę, co widać wyraźnie nawet z odległości kil-

kunastu metrów. Nie widziałem ani jednego NOWEGO wo­zu! Oficerowie dojeżdżają widać te swoje kanapy do końca.

I wszyscy oni — NIE w mundurach! Swetry, zielone woj­skowe koszule, kurtki z piętnastoma kieszeniami, na piętna­ście ekspresów — ale nie mundury! Co to za wojsko?

A jednak wojsko — powiada Hugo. — Niemcy nie za­pominają ani na chwilę, że znajdują się pod okupacją ame­rykańską. Że istnieją dzięki amerykańskim pieniądzom. Że w końcu Ameryce zawdzięczają WYZWOLENIE, to znaczy to, że nie znajdują się pod okupacją SOWIECKĄ. A tego prze­cież nie mogą sobie nawet WYOBRAZIĆ. Ale w gruncie rze­czy...

W gruncie rzeczy to wiem... KAŻDY Niemiec, którego spot­kałem w Monachium, pytał mnie najpierw, czy jestem Ame­rykaninem. Kiedy mówiłem, że nie, na twarzy tamtego na­tychmiast pokazywał się nikły, albo całkiem wyraźny uśmiech. Z początku nie wiedziałem, co to znaczy. Teraz już wiem. Wystarczyło porozmawiać z ludźmi, przeczytać parę numerów wieczornych gazet.

Monachijczycy nie kochają Amerykanów. Nawet, śmiało można powiedzieć, mają do nich stosunek wręcz odwrotny. Ale dlaczego, dlaczego? Mimo tylu miłosnych zabiegów?

Rzecz w tym, że zabiegi Amerykanów, nawet te miłosne, zbyt często mają całkiem brutalną formę, do której niemiecki mieszczanin nie jest, przynajmniej na swoim terenie, przy­zwyczajony. Otóż — nie ma tygodnia, żeby chłopcy z Teksasu czy innego Ohio nie narozrabiali. Nie wiedzą, co to znaczy VORNLIEBE, czyli przedmiłość, kto miał ich tego nauczyć, pośród prerii, kiedy czas Ucieka, a pędzić trzeba Fordem sto mil na godzinę To tylko my, Europejczycy, a zwłaszcza nasze kobiety, posiadamy takie zupełnie niewspółmierne wymaga­nia. Oni, chłopcy z dalekich dzielnic świata, wpadają natych­miast w LIEBESRAUSCH, w niepomny niczego SZAL MI­ŁOSNY, ich działania wytycza i określa nieposkromiony in­stynkt... Może to i zgodne z najbardziej pierwotnie pojętą naturą, może to zdrowe... Cóż, kiedy Niemki i Niemcy mają na ten temat inne zgoła zapatrywania. Więc kiedy dwóch Amerykanów w Ogrodzie Angielskim zgwałciło młodą, zaco­faną osóbkę, obywatele Monachium podnieśli całkiem nie- umotyytfowany wrzask w swojej prasie Więc kiedy podczas mojego pobytu w Miinchen sześciu panów z Ohio wciągnęło nocą do bramy i zgwałciło wracającą z dyżuru pielęgniarkę, to też podniesiono całkiem niepotrzebny wrzask. Chłopcy mu­

szą trochę pokochać, telewizja w gruncie rzeczy nudna, a ko­szary smutne. Więc kiedy co tydzień zdarzają się takie nic wspólnego z przestępstwem nie mające fakciki, to Niemcy robią sobie z tego darmową cotygodniową sensację, nie mając za grosz zrozumienia dla przyrodzonych potrzeb wspaniałych boys.

Poznałem pewnego pana, posiadającego znak wytatuowa­ny... nie, nie na przedramieniu, on nie siedział w Oświęci­miu — tatuaż figurował pod lewą pachą, ów pan był po pro­stu kiedyś w SS. Dziś jest redaktorem pewnego znanego w Europie wydawnictwa, przyjeżdża do Polski na targi książ­ki, odbywające się, jak wiadomo, w warszawskim Pałacu Kultury. Miły gość, gdy jeszcze spełniał swą zaszczytną w SS funkcję, również przebywał w naszym kraju. Mam niepłonną nadzieję, że kiedyś wreszcie ktoś z naszych go rozpozna i spo­woduje, że pan redaktor zostanie w Polsce na dłużej, a może na zawsze. Na razie nie mogę do publicznej wiadomości po­dać nazwiska tego faceta, ponieważ opieram się tylko na wia­domościach podanych mi przez kilka osób w Monachium. Osobiście nie mogłem żadnego z tych faktów sprawdzić, rów­nież, rzecz oczywista, nie widziałem tatuażu, choć Herr Re­daktor byłby nie od tego, żebyśmy sobie swoje tatuaże po­kazali, ze względu na pewne jednoznaczne — nabyte być mo­że podczas ciężkiej służby w SS — skłonności. Wszystko jedno: bez dokładnej znajomości faktów obciążających nie wolno mi zrobić facetowi reklamy, bo może to wszystko plot­ki, bo może być krzywda.

Ale do rzeczy. Otóż z tym facetem rozmawiałem na temat opisahych wyżej obyczajowych uchybień amerykańskich wo­jaków. Powiedział:

Żyje wśród nas wielu ludzi przyzwyczajonych do wi­doku trupów. Żyje też wielu, którzy niewątpliwie sami zabi­jali. Ale GWAŁT jest obcy mentalności niemieckiej. My NIE UMIEMY gwałcić. I dlatego to, co nasze kobiety ze strony tych bydlaków spotyka, jest dla nas wstrząsającym koszma­rem.

Odparłem mu na to:

Ja osobiście, jeśli tak można powiedzieć, bo przecież nie jestem kobietą, wolałbym być tysiąc razy zgwałcony, a żyć, niż być trupem. Dla mnie ŻYCIE jest NAJWAŻNIEJSZE. Ale właśnie, z czysto męskiego punktu widzenia, uważam, że facetów, którzy gwałcą kobiety, należałoby częstować najbar­dziej wyrafinowanymi torturami, aż do momentu śmierci.

Gwałt, mimo że w ostatecznym rachunku jest LEPSZY od śmierci, bo zostawia życie, jest jednocześnie od śmierci GOR­SZY, bo śmierć nie UPOKARZA Zgadzam się z panem cał­kowicie: to jest koszmar. Gdyby ktoś zrobił to mojej dziew­czynie, a wiedziałbym, kto to jest, to wtedy... ja...

I powiedziałem facetowi rzecz taką, że ten, prawdopodob­nie były esesman, obznajmiony fachowo z pewnymi SPRA­WAMI, aż się zatrząsł ze zgrozy. Spojrzał na mnie ze zdumie­niem, w którym jednakże było mnóstwo podziwu.

I proszę, pomyślcie, czy to nie dziwne? Całą rodzinę prawie Niemcy mi wytłukli, naszym kobietom dla pseudonaukowych doświadczeń rozpruwali brzuchy, zaszczepiali nowotwory na narządach rodnych, wyjmowali wszystko ze środka, tampony nasycone benzyną wkładali w najwrażliwsze miejsca i pod­palali (Oświęcim!), ja sam ęniałem serię nocy, kiedy budziłem się z wrzaskiem w kałuży potu, bo mi się śniło, że Niemiec wbija mi w serce zastrzyk fenolu... i oto z facetem, o którym wszyscy jego znajomi mówią, że był w DOBOROWEJ stawce NIEMCÓW zaledwie dwadzieścia parę sezonów temu. rozma­wiam sobie spokojnie o okrutnych krzywdach, jakich doznają niemieckie niewiasty od źle wychowanych Amerykanów. Dziwnie się toczy los świata i nasze w nim, małe losy.

Ale dalej. Jeździmy więc z Hugo Ungerem po tej Little America w tę i nazad, przypatruję się spartańskim domkom imperialistów, nic specjalnego. To nie stąd się biorą okrut- nicy. Koszary szeregowców są gdzie indziej. Ale nawet szarże nie pokazują się na ulicach Monachium w pełnym umunduro­waniu. Po co drażnić społeczeństwo?

Zwykłe żołnierstwo, kiedy ma wolne i wyłazi na miasto, ubiera się po cywilnemu. Albo tylko częściowo: spodnie czy buty wojskowe, ale sweter cywilny, koszula i płaszcz. Naj­częściej jakiś element stroju wojskowego zostaje. Nie myślcie jednak, że repertuar potrzeb miłych żołnierzyków kończy się na chęciach erotycznych. O, nie. Równie ważnym problemem, jeśli nie ważniejszym, są pieniądze. Czasami żołdu nie wy­starcza, zwłaszcza kiedy się lubi whisky, a się na ogół lubi. Wówczas wsiada dwóch spragnionych teksasiaków do taxi, każą się wieźć w jakąś skromniejszą ulicę, gdzie nie ma neo­nów i prawdopodobnie policji, tam ładują szoferowi parę fachowych narkoz w naiwny łeb, zabierają utarg, te skromne kilkadziesiąt marek, które facet zdążył sobie upracować — i znikają. Rzecz jasna, nie zawsze narkoza wystarcza, facet wyżarty znosi nad wyraz dobrze kolejne dawki, zaczyna się

wiercić niespokojnie, jakby mu było źle, krzyczy, sięga po swój taksówkowy telefon, więc nie ma rady, trzeba mu za­aplikować środek niezawodny, parę posunięć sprężynowym koziorem i spokój. Facet uwolniony od męczącego obowiązku prowadzenia taksówki, teksasiaki uwolnieni od dręczącego pragnienia. Idą do knajpy obok. OBOK! Zrozumcie mnie do­brze. Ja też nie mogłem zrozumieć, kiedy mi o tym mówiono, kiedy o tym czytałem. Na kilkanaście napadów rabunkowych, dokonanych na taksówkarzy w ubiegłym roku, sześć zakoń­czyło się śmiercią szoferów. W KAŻDYM przypadku sprawców schwytano, i to schwytano najdalej po dwóch godzinach w którymś z pobliskich barów. Po prostu — kiedy mieli już pieniądze, szli napić się gdzieś w pobliżu. Nie troszczyli się

o przyszłość. Nic a nic.

I*nikt nie wie, jak naprawdę ich przyszłość wygląda. Ga­zety podają tylko opis wypadku — potem losy sprawców wy­mykają się spod publicznej obserwacji. Zabiera ich Military Police, wiezie pewnie do wojskowego aresztu, pewnie odbywa się nad łobuzami coś w rodzaju sądu — ale wszyscy, z któ­rymi w Niemczech na ten temat rozmawiałem, są zdania, że przestępcy nie idą na krzesło elektryczne ani do więzienia. Zwyczajnie: SZKODA LUDZI. Wysyła się ich do WIETNA­MU. Tam są potrzebni, tam się na pewno przydadzą.

Opinia publiczna w Monachium musi więc zadowalać się reportażykami „z placu boju” nosicieli amerykańskiej kul­tury.

Nikt na ogół nie zwraca uwagi na coś, z czego ja jestem niesłychanie dumny i zadowolony. Otóż NIGDY nie zdarzyło się, żeby przestępcą, bandytą czy gwałcicielem był MURZYN. To tylko biali w ten sposób swoje potrzeby załatwiają. Ci biali, którzy łączą się w Ku-Klux-Klany i Armie Zbawienia, ociekają sentymentalizmem oraz infantylnym okrucieństwem, linczują i wieszają Murzynów, mordują podstępnie na oczach milionów ludzi swego prezydenta. Ci biali, którzy uważają się bez żadnych wątpliwości za najbardziej cywilizowany naród świata, ponieważ przeliczają swoją cywilizację na ilość tele- wizorków i aut. A przecież ich etyka przypomina małpę, któ­ra zawieszona ogonem na gałęzi ręce trzyma na kierownicy luksusowego Cadillaca | telefonem, barkiem i lodówką.

Jeżdżę powolutku betonowymi uliczkami tej surowej Little America i staram się w ciągu kwadransa podsumować ame­rykańskie konkrety, ta-, które znam, które są bezsporne. Weź­my na zdrowy, chłopski rozum: kiedy byłem szczeniakiem,

zaraz po wojnie, piłem skondensowane mleko z amerykań­skich paczek UNRRA. Mleka było co kot napłakał, więc się zaraz skończyło. Wyszła sprawa Korei. Mordowali Koreań­czyków napalmem. Napalm to nie mleczko skondensowane. Teraz Wietnam. Znamy nieźle tę sprawę. Ponadto wiem, że mają w <swoim kraju mnóstwo samochodów. Że mają mnó­stwo pieniędzy. Że są brutalni i męscy, jak wynika z ich fil­mów. Że kiedyś bywali kowbojami. W końcu wojny, kiedy już nie było trzeba, spalili Hiroszimę i Nagasaki atomem. Cwani: w ten sposób chcieli zastraszyć STRONĘ KOMUNI­STYCZNĄ. Nie udało się. Ale przy okazji zginęło paręset ty­sięcy ludzi. Mają też gangsterów i w związku z tym ogromne ilości filmów na ten temat. Wiem też, że oni pytają, czy Pol­ska to dzielnica Moskwy. I wreszcie wiem, że w Monachium gwałcą kobiety, zabijają taksiarzy, urządzają strzelaniny na ulicach. Wiem, że robiliby to w każdym mieście świata. Że robiliby to i w Warszawie.

Chwileczkę — nie zapuszczajmy się zbyt daleko. Logika bywa niekiedy cholernie bólesna.

XII. GARTENSTRASSE

Na Gartenstrasse mrok. Mój przyjaciel M. już kilka dni temu namawiał mnie do pójścia na Gartenstrasse. Nie bardzo mi się chciało. Tam pod numerem trzecim mieszka starszy pan magister, Polak, nazwiskiem Janusz Jar-Łańcucki. Jest on przewodniczącym emigracyjnego Związku Inwalidów Wojen­nych na okręg Bawarii. Myślałem: ramol, zanudzi mnie roz­mową długą i smętną jak flaki z olejem, pokaże całkowity brak orientacji w polskich sprawach, tyle już słyszałem ane­gdot o sklerotycznych dziadźkach z emigracji... Ale M. na­mawiał uparcie, nie chciałem mu robić przykrości, lubię go przecież. Jesteśmy więc na Gartenstrasse.

Parter. Piesek szczeka spoza drzwi. Otwiera pani w wieku lat około pięćdziesięciu. I

Przykro mi bardzo — powiada — ale pan magister dziś bardzo źle się czuje, jest właściwie chory... Leży w łóżku i nie wiem, czy będzie mógł panów przyjąć...

Byłem z panem magjstrem umówiony — tłumaczy M — na godzinę szóstą. Spóźniłem się trochę, ale za to przy­

prowadziłem gościa z Polski, pisarza... Więc może jednak...

Kobieta weszła do jednego z pokojów. Po chwili:

Proszę, panowie wejdą dalej. Pan magister zaraz się ukaże.

® Faktycznie. Wychodzi facet wysoki, dobrze zbudowany, nie wyglądający na swój wiek. Wita się z nami serdecznie. Ma na sobie rozchełstany, świecący szlafrok w kwiaty. Pro­wadzi nas do drugiego pokoju. Rozsiadamy się wygodnie w fotelach. Pan magister z żalem rozkłada ręce:

Wybaczcie, moi drodzy, ale nie mam nic na gardło... W nocy piliśmy z kolegami z Dusseldorfu, wytrąbili wszyst­ko. Mam cholernego kaca i dlatego zapowiedziałem, że ni­kogo nie będę przyjmować. Ale skoro pan przyjechał aż z Warszawy, to co innego...

Następnie pyta, po co przyjechałem, czy na stałe, czy tylko tak...

Tylko tak.

I kiedy pan wraca do Warszawy?

Jutro.

Bo był to rzeczywiście mój ostatni wieczór w Monachium.

Więc pan magister zakrzątnął się troskliwie po pokoju i wy­dobył z zakamarka wysoką, płaską butelkę, wypełnioną do połowy. żółtawym, nie budzącym podejrzeń płynem.

To jest resztka — powiada — ja mam zawsze, od lat już, taki nawyk, że jak jest jakieś pijaństwo, to cap ze stołu tro­chę alkoholu i melinuję w kąciku. Na drugi dzień wymarzone lekarstwo...

Nalewa trzy pełne kieljchy, pijemy jednym haustem, lek­ko przeszło, ale w następnej chwili... o rany gorzkie! Co za cholera?

Nic strasznego — śmieje się pan Jar. — My to zawsze pijemy. Za drugim pójdzie dużo lepiej, tylko trzeba wypić szybko, wstrzymując oddech. No, siup!

I jeszcze raz. Pali pieruńsko. Jar dyskretnie chowa butel­kę za wazonem. Nie wytrzymuję. Sięgam, odwracam nalepką do siebie, i... RUM IRLANDZKI — 85 procent. Jak spirytus!

Z miejsca zmienia się atmosfera. Już bardzo lubię pana Łańcuckiego. Ma kpndycję staruszek., szkoda gadać — w tych latach, mówił mi M., że już siedemdziesiątka, czy nawet coś ponad...

Mówimy o książkach polskich, tłumaczonych w Niemczech zachodnich. Łańcucki trochę się dziwi tej niemieckiej eks­pansji, bo' co za cel mają?

. Dobre serce? Prawdziwe zainteresowanie naszą kulturą?

Niech pan nie wierzy w duchy! Nigdy nas nie kochali i ko­chać nie będą, choćbyśmy pisali najlepsze książki w Europie. Za tym się kryje na pewno coś innego. Jakaś duża, zakrojona na szeroką skalą akcja propagandowa, może właściwie kon­trakcja... Oni w ten sposób starają się wpływać na polską opinię publiczną, poprzez obłaskawienie pisarzy i dziennika­rzy zmiękczać jakby nastawienie społeczeństwa polskiego do NRF... Nie wiem na pewno, nie chcę ferować sądów, ale coś tak mi się wydaje. Proszę pana, ja mieszkam w Niemczech już tyle lat, od zakończenia wojny. Więc chyba trochę ich znam...

Mnie też się tak wydaje — wtrąca M. — Pisarz to prze­cież głośnik narodu. Trzeba mu pokazać wysoką stopę ży­ciową, przekonać o rzekomej obojętności społeczeństwa nie­mieckiego na oficjalne agresywne hasła, dać mu honorarium wystarczające na kupno samochodu, który jest u was prze­cież czymś w rodzaju symbolu stabilizacji i fetyszem społecz­nej pozycji, żeby, jak myślą, zmienić jego dotychczasowe przekonania, zamknąć mu usta, a przynajmniej zmienić nuty, które z tych ust wychodzą...

Przesada, mój drogi — mówię — przecież ja też kupiłem samochód i to taki, którym w Niemczech jeżdżą ministrowie i dyrektorzy wielkich przedsiębiorstw, ale przecież nie uważam, że uczyniono mi jakąkolwiek łaskę. Forsę za książ­kę biorę także w Polsce i w innych krajach, to jest wyna­grodzenie za pracę, która wydawcom także przynosi zysk, inaczej by nie podejmowali ryzyka. Jeszcze parę lat temu jeździłem na rowerze i nie widzę w sobie żadnych różnic, spo­wodowanych zmianą środka lokomocji. Można by w ten pry­mitywny sposób działać na umysły wyjątkowo prymitywne, ale chyba nie na pisarzy...

Zgoda — powiada Jar — ale przyzna pan, że jest w tym wszystkim coś nieuchwytnego, jakieś pomieszanie elemen­tów wyjątkowej przebiegłości z metodami najbardziej pry­mitywnymi. Nawet intelektualiści mają w sobie puste punkty psychiczne, w które można trafić strzelając na oślep, zza węgła...

Wiem o tym dobrze. Ale tu już brakuje słów.

Zaraz przyjdą koledzy, z którymi wczoraj piliśmy. To bardzo ciekawi ludzie — mówi Łańcucki. — Dobrze, że bę­dzie pan mógł ich poznać.

I oto dzwonek do drzwi. Piesek szczeka zajadle. Wchodzi dwóch panów.

Dominik Marcol — przedstawia się ten niższy.

Andrzej ...ski — powiada drugi, nazwiska nie dosły­szałem, a szkoda. Nie wypadało jednak pytać.

Obaj panowie mieszkają w Dusseldorfie Marcol jest pre­zesem Związku Uchodźców Polskich na okręg Nadrenia-West- falia i wydaje pismo „Polacy i Europa” — Organ Informa­cyjny Zarządu Okręgu II Zjednoczenia Polskich Uchodźców w Niemczech.

Magister nalewa nam rumu, pijemy, on biegnie do innego pokoju, po chwili wraca z plikiem tych właśnie biuletynów. Są także biuletyny okręgu bawarskiego, którym kieruje sam gospodarz.

Niech pan to zabierze do Polski, niech pan przeczyta, niech pan to pokaże w Warszawie, żeby wiedzieli, że nie wszyscy Polacy mieszkający w Niemczech idą na pasku nie­mieckim. Paradoks losu zrządził, że my, którzy walczyliśmy z Niemcami, teraz musimy tu mieszkać i stykać się z nimi na co dzień. Ale jak tylko możemy, ocalamy naszą odrębność i godność narodową. Ja sam byłem w Oświęcimiu, proszę, oto mój numer...

Odwija rękaw szlafroka, kupionego w którymś z niemiec­kich magazynów — numer widać wyraźnie, nikły szarawy tatuażyk: 169464.

Patrzę na szeroką, szczerą twarz tego starego, ciężko przez los doświadczonego człowieka. Widział coś niecoś w swym długim życiu...

Niech pan nie przesadza, prezesie — wtrąca ten An­drzej ...ski, o nieznanym nazwisku. — Pan myśli, że my ich coś- obchodzimy? Oni dbają tylko o siebie. Żeby mogli, to by nas... A pan dawno już w Niemczech? — zwraca się do mnie.

Króciutko. Jutro rano wyjeżdżam. A pan?

Ja już dwa lata. To pan jeszcze nic nie wie o Niem­czech! Tu trzeba być co najmniej dwa lata, żeby złapać smak życia. Tu jest zupełnie inaczej niż w Polsce.

Pod względem materialnym?

Nie tylko. W ogóle.

Domyślam się. Ale nie wyobrażam sobie, żebym mógł tu wytrzymać dwa lata.

A ja mogę — mówi i dumą mój imiennik. — Mogę, proszę pana, sam tego chcę, na szczęście wyrwałem się

| Polski, i jak pan wróci, to niech pan pozdrowi tych | Warszawy, niech pan powie, że ja tu się całkiem dobrze czuję, dużo lepiej niż w ich więzieniach.

Z miejsca trafił mnie szlag.

Panie szanowny, przekleństw to ja lubię używać we własnym towarzystwie, dla smaku. Pan mnie nie zna, więc niech pan oszczędza moje uszy. Jest poczta, swoje pozdro­wienia może pan przesłać sam albo pojechać do Warszawy i osobiście przekazać.

Nie kłóćcie się, panowie — wtrąca Dominik Marcol. I do mnie: — Mój przyjaciel ma na pieńku z władzą ludo­wą, pan rozumie.

Nie rozumiem.

Ma pan złą wolę — mówi ten Ski. — Ja panu po­wiem, co ja o was wszystkich myślę...

I tu sypnął tak skomplikowaną i wściekłą wiąchą, że aż fotel pode' mną zatrzeszczał. Zrywam się z miejsca. Mój przyjaciel M. blednie.

Hamuję się ostatkiem sił, żeby facetowi nie huknąć w łeb. Mówię spokojnie:

Domyślam się, że jest pan przeciwnikiem czegoś, choć na pewno pan nie wie, czego. Teraz jednak obraził pan mnie osobiście... i...

Tu już nie wytrzymałem, krew zalała mi oczy. Kończę:

...i masz szczęście, baranie, że muszę się zachowywać jak cudzoziemiec, bo powinienem ci mordę rozwalić na ka­wałki.

Facet zdrętwiał. Konsternacja ogólna. Wychodzę do kory­tarza. Zakładam palto. Wybiega za mną pan Łańcucki. Chwyta mnie za ręce. Przeprasza w zupełnym zmieszaniu:

Niech pan wybaczy... Kolega się upił... Pił całą noc, on ma słabe nerwy, ma swoje żale do ustroju...

W porządku. Ja nic do pana nie mam. Ale to jakiś wyjątkowy kretyn.

Wyjątkowy, ma pan rację, bo dopiero niedawno tu przy­jechał. Ma jakieś swoje sprawy z dzisiejszą Polską, chce się koniecznie odgryźć. Narwaniec...

Żegnam — mówię, bo już mój M. wyskoczył za mną i też założył palto.

Na to wybiega z pokoju Marcol, za nim mój przeciwnik. Marcol krzyczy na niego:

Idź natychmiast do samochodu! Idź do samochodu!

I tamten posłusznie wychodzi z mieszkania.

Wtedy Marcol:

Przykro mi. Proszę wybaczyć. A to idiota. Niech pan chwilę zostanie, bo chcemy panu powiedzieć coś naprawdę bardzo ważnego. Jeszcze pięć minut, bardzo proszę. Nie­często nam się zdarza widzieć kogoś z Warszawy...

Ciągną mnie obaj z Jarem do trzeciego pokoju.

Tu jest moje biuro. Widzi pan, jak' wszystko zgrabnie urządzone? Ja tu sam pracuję, bez żadnej pomocy — mówi Jar. — Mam pod swoją opieką wszystkich Polaków w okrę­gu. Bo w ogóle na terenie Niemiec zachodnich mieszka sto siedemdziesiąt tysięcy Polaków. Trzeba ich przecież jakoś zorganizować, podtrzymywać ducha... Oni przeważnie są biedni. Nie porobili majątków, tak jak koledzy kombatanci w Stanach czy Anglii. Przeciwnie, stale mają kłopoty finan­sowe i mieszkaniowe. Jak pan przeczyta nasze biuletyny, to się pan zorientuje, w jakich prymitywnych sprawach zmu­szeni jesteśmy interweniować u władz niemieckich, jakiej podstawowej pomocy materialnej zmuszeni jesteśmy udzie­lać.

Zaczyna mnie to interesować. Zapominam o przykrym in­cydencie z idiotą. Jar-Łańcucki wyciąga z biurowej szafy różne papiery i zdjęcia.

Proszę — powiada — niech p&n spojrzy.' To jest prze­kaz, który dziś z Ameryki otrzymałem. Na równe tysiąc do­larów. A w poprzednich dniach przyszło takich przekazów kilka, to na tysiąc, to na pięćset, to nawet na sto dolarów, ale przyszło ich sporo, a każdy z życzeniami od towarzyszy broni z USA. Myśli pan, że my sobie te pieniądze przezna­czamy na pensje? Niech pan spojrzy tu...

Podsuwa mi listę, długa seria nazwisk, przy każdym na­zwisku suma — dziesięć dolarów, dwadzieścia, pięćdziesiąt, w zależności od tego, w jakich warunkach facet żyje, ile ma dzieci... To są podarunki gwiazdkowe. Całe sumy koleżeń­skich darowizn idą na ten cel.

Ale to nie wszystko — mówi Jar — jeszcze stosujemy akcję wśród prenumeratorów naszych biuletynów. W nume­rach przedświątecznych czytelnicy znajdują takie, o, słowa zachęty do składania datków...

Podaje mi zielonkawą, gęsto zadrukowaną kartkę i błę­kitny przekaz czekowy. Na kartce reklamowej herb Związku Inwalidów Wojennych Polskich Sił Zbrojnych, ten herb oto­czony mocnym napisem: INWALIDZI BEZ RENT. Pod spo-

dem: „J. E. KS. BISKUP W. RUBIN, delegat Prymasa Polski dla Polaków na Uchodźstwie, POWIEDZIAŁ:

Pomoc dla inwalidów wojennych będzie zawsze leżeć mi na sercu. Wasz udział w wysiłku wojennym był wielki, dziś również dużo dajecie, ból, cierpienia spowodowane Waszymi ranami, to wszystko liczy się u Boga... Jako dowód mej życz­liwości dla Was udzielam Wam mego błogosławieństwa...”

Błogosławieństwo. Dalej rodacy muszą sobie radzić sami.

Trzymam w ręku mały błękitny świstek. To jest prze­kaz czekowy. ZAHLKARTE. Konto 193028 — für Polni­scher Kriegsinvalidenverband in München e. V. Betrifft: GWIAZDKA.

BETRIFFT: GWIAZDKA. Tyle lat... po zwycięskiej woj­nie.

Zimny dreszcz mnie ogarnia, gdy patrzę na zestawienie tych słów. Dla ludzi interesujących się poezją nie trzeba chyba lepszej metafory, skrótu polskiego życia w Niemczech Federalnych.

A niech pan spojrzy na to — mówi Jar i pokazuje mi kilka kolorowych zdjęć. — To są zdjęcia z obchodów millen­nium w Monachium. Był na tej uroczystości biskup Rubin, a także pewien dość wysoko postawiony Niemiec, poseł do Bundestagu. Oni obaj wściekli się na mnie okropnie, bo to był mój pomysł z tymi herbami...

Przyglądam się zdjęciom. I co widzę? Oto nad stolom pre­zydialnym ogromny orzeł w koronie, a pod nim seria her­bów miast polskich. W środku oczywiście Warszawa. Po le­wej stronie Wilno i Lwów. No, to zrozumiale, dla tych ludzi normalne. Ale... Po prawej stronie: polskie herby WROCŁA­WIA I SZCZECINA!

O, rany... Jakaż rozczulająca jest i naiwna ta orientacja naszych rodaków postarzałych w Niemczech! Co było nasze, ma być nasze. Ale cośmy dostali, tego nie oddamy! Polska wielka, od morza do morza, przynajmniej tam, na jakiejś monachijskiej ścianie! Przynajmniej przez jeden uroczysty wieczór! Zabawna dekoracja, zabawny, oderwany od rzeczy­wistości nacjonalizm, którego jednak nie można osądzać w kategoriach politycznych, raczej w kategoriach DZIECIN­NYCH.

A jednak to dobrze. Bo poseł do Bundestagu się wściekł. Jemu przecież nie chodziło o herby Wilna i Lwowa, jego dźgnęły miasta ODZYSKANE! Telefonował gdzieś przed za­częciem akademii, interweniował, chciał zerwać uroczy­

stość — to przecież skandal, nigdy jeszcze na terenie Bundesrepublik nie pojawiły się oficjalnie takie dowody akceptacji polskich Ziem Zachodnich!

Wielka była burza — opowiada Jar-Łańcucki, śmiejąc się cicho, złośliwie. — Miałem cholerne nieprzyjemności, zwłaszcza stosunki z biskupem Rubinem uległy poważnemu nadszarpnięciu. „Przecież żyjemy u Niemców, jesteśmy na ich chlebie, jak można im robić takie afronty”, mówił biskup. Ale, proszę pana, ja się niczego nie boję. Ja od Niemców pieniędzy nie biorę. Stale proponują, żebyśmy zgodzili się na ich warunki, chcą dać nam pensje, lepszy papier na biu­letyny, drukować je w normalnej, prawdziwej drukarni, bo dotąd wydajemy je na powielaczu... Ale to by było zaprze­danie ostatniego bastionu polskości na terenie Niemiec. Nie zgodzę się na to nigdy. Są jednak okręgi, w których koledzy już prowadzą pertraktacje na ten temat z Niemcami, i to jest powodem naszych wielkich trosk...

Tak, tak — dodaje Marcol — my nigdy na to nie pój­dziemy, bo przecież ONI zaczęliby nas wykorzystywać jako jeszcze jeden środek propagandowy przeciwko POLSCE...

Biorę plik biuletynów, żegnamy się. W przedpokoju pan Jar-Łańcucki pochyla się do mnie i pyta:

Czy do Polski można dzwonić i pisać bezpiecznie?

Panie magistrze — wtrąca znów M. — przecież u nas WSZYSTKIE listy do krajów socjalistycznych są prześwietla­ne na wszystkie strony, więc o co panu chodzi?

Zastanawia się chwilę starszy pan.

No, tak — mruczy wreszcie — to będę chyba musiał zdecydować się na podjęcie korespondencji z bliskimi w kra­ju...

Tyle czasu pan na to czekał? — dziwię się. — Niech pan pisze już jutro z samego rana!

Ledwie te słowa powiedziałem, wpada do przedpokoju mój wróg, antypolski przeklinacz. Łapie mnie za rękę i bełkocze szybko:

Bardzo pana przepraszam. Urazić nie miałem zamiaru. Jestem z Targówka, swój chłopak. Siedziałem w Rawiczu. Niech pan wraca 'spokojnie do kraju. Ma pan rację, że pan wraca. Tam jak człowiekowi źle, to rodacy zawsze pomogą i ten bigos postawią, a tu jak nie masz marki, to jeszcze cię w dupę kopną. Tylko za marką gonią, sukinsyny, nic dokoła nie widzą...

To powiedziawszy, wypadł z mieszkania jak z procy.

110

Wszyscy czterej wybuchnęliśmy śmiechem. Wesołych świąt, szczęśliwego Nowego Roku — i wychodzimy z M. od miłego pana magistra.

Zaraz za drzwiami pytam:

Ty nie znasz przypadkiem tego skurwiela, co tak lata? Mordę ma taką, że sam na sam to bym się przestraszył...

Bo faktycznie: wysoki, chudy o dość szerokich kościach, oczy czarne wpadnięte głęboko, wąskie, blade .i zaciśnięte usta, ostry głos, ciemne włosy z zatokami łysiny — i ta złość w nim, zapiekła, żrąca jak zajzajer...

To taki cwaniaczek — mówi M. — Znam go jeszcze z Polski, pracował w jakiejś spółdzielni. On się teraz nie przyznaje, że się kiedyś poznaliśmy, ja też udaję obcego. Zrobił jakiś drobny kant, zdaje się na dwieście tysięcy, czuł, że wpadnie, to zdążył sobie załatwić wyjazd na wycieczkę zagraniczną i po prostu zwiał ze statku. Teraz udaje, że był w Polsce wielkim sabotażystą gospodarczym, dostał azyl, pró­buje wkręcić się do władz Związku Uchodźców, prowadzi na własną rękę pertraktacje z Niemcami... W Polsce nigdy nie siedział w więzieniu, ale wie, że to u nas dobrze wygląda: WIĘZIEŃ KOMUNIZMU...

Idziemy ciemną Gartenstrasse. Niedaleko bramy stoi czar­ny Mercedes 180 sprzed sześciu lat. Kiedyśmy go minęli, zaszumiał silnik i wóz rusza powoli za nami na wygaszonych światłach. Zbliża się, sunie równolegle, wyprzedza nas tro­chę, staje. Kiedy się zbliżamy, rusza znów. Ki diabeł? Po­chylam się szybko i poznaję za kierownicą sylwetkę pana ...skiego. Trącam M. w bok. Szepczę:

Co on chce od nas? W detektywa się bawi? A może to ma być jakaś prowokacja?

Mercedes znów nas wyprzedził i stanął. Mówię do M.:

Wiesz co? Podskoczę, otworzę drzwi i dam mu w mi­chę...

Czyś zwariował? — łapie mnie M. za rękę. — Może mu właśnie o to chodzi! Uderzysz gnoja, a zamkną cię za politykę...

Zaśmiałem się.

Żartuję, przecież ręki szkoda...

Idziemy spokojnie dalej. Mercedes nagle dodaje gazu i na wstecznym biegu rżnie ostro do tyłu, w to samo miejsce, z którego ruszył na początku.

Przykro mi się zrobiło. Nigdy w życiu nie dowiem się, czego ode mnie chciał ten człowiek, siedzący w ciemnym

samochodzie. Ale może nie chciał niczego, może to tylko ślepy instynkt pognał go za mną przez chwilę.

Wracam do „Pension Regner”. Czas pakować graty. Jutro i rana w drogę, tysiąc dwieście kilometrów z Monachium do Warszawy zrobię moją rakietą w ciągu jednego dnia.

Tylko jeszcze dziś przed snem przeczytam sobie bite na powielaczu pisma polskich inwalidów i uchodźców.

XIII. POLACY 1 EUROPA

Ta lektura pogrąża mnie w coraz głębszym smutku. Ale ludzie sami wybierają swój los.

Zresztą darujmy sobie komentarze. Oto leży przede mną stos pisemek, otrzymanych od magistra Janusza Jar-Łań- cuckiego. Czytajmy je wspólnie, powoli smakując nową wie­dzę o życiu emigrantów polskich w NRF

Wydany na kiepskim papierze, odbity na bladym, fiole­towym powielaczu z nierównymi literami, dwudziestostroni- cowy numer BIULETYNU INFORMACYJNEGO AK — Nr 1, rok IX, styczeń—marzec 1964. Czytamy:

Drugi z kolei

Niemiecka Republika Federalna ma stanowczo pecha z dobo­rem ministrów dla spraw uchodźców! W roku 1960 ustąpić mu­siał z tego stanowiska — po ostrych i długotrwałych atakach — dr Theodor Oberländer. W tym roku, w styczniu, opuścił je Hans Krüger. Obaj ministrowie zakończyli karierę wskutek swej po­litycznej przeszłości. Obaj też byli członkami władz Związku Uchodźców „Bund der Vertriebenen”. Obaj też wstąpili do NSDAP już w roku 1933 i należeli do hitlerowskiej organizacji „BUND DEUTSCHER OSTEN”, zajmującej się przygotowaniem zlikwido­wania Polski i włączenia jej do Reichu. W tym świetle znamien­nym jest fakt, że dziś opieka i poparcie dla organizacji nie-nie- mieckich, a więc i polskich — spoczywały w rękach takich właśnie ludzi! Minister Krüger w czasie wojny był czynnym na terenie Chojnic jako sędzia osławionego „Sondergerichtu” i jednocześnie jako NSDAP-Ortsgruppenleiter. Poza NSDAP należał jeszcze do siedmiu innych organizacji hitlerowskich.

Rząd w Bonn dysponuje takim aparatem, że łatwo mógł przed powołaniem Krügera sprawdzić jego przeszłość. Nie było to takim trudnym znów, jeśli ów aparat posiada nawet możliwość czyta­nia cudzych listów i podsłuchiwania rozmów telefonicznych nie­wygodnych osób. Z drugiej strony jednak w owym aparacie za­siadają byli hitlerowcy, co jest stwierdzone oficjalnie. Dopóki

rząd NRF nie pozbędzie się ze wszystkich stanowisk ludzi o hitle­rowskiej przeszłości, zawsze będzie narażony aa skandale i nie­przyjemności.

Rozprawa w Monachium

Przed sądem stanął były Regierungsrat 1 SS-Sturmbannfuhrer Erich Deppner (lat 53) oskarżony o współudział w zamordowaniu jeńców sowieckich, którzy w roku 1941 przebywali w obozie w Amersfoort (Holandia). Jeńców wojennych, według między­narodowych praw konwencji mordować nie wolno, ponieważ nie­wola jest tylko czasowym internowaniem do zakończenia wojny, a nie karą za to, że jeńcy walczyli w obronie swojej ojczyzny.

Jednakże jeńcy sowieccy byli wyjęci spod wszelkich praw w niemieckiej niewoli. Rozstrzeliwano ich lub wieszano, zależnie od humoru, zagładzano całymi setkami na śmierć, Wpychano do obozów koncentracyjnych i zapędzano do niewolniczej pracy w Rzeszy, co stanowiło jeszcze dla nich najkorzystniejsze roz­wiązanie.

Mordu na-sześćdziesięciu pięciu jeńcach w Amersfoort doko­nano strzałami w tył głowy. Kierujący akcją Deppner oświadczył na pytanie sędziego „dlaczego właśnie w taki sposób”, że czytał w gazetce żołnierskiej, jakoby Rosjanie w ten sam sposób zabijali jeńców niemieckich.

Tymczasem jest to nieprawda, ponieważ w 1941 roku wojska sowieckie, cofając się w popłochu, nie miały w ogóle jeńców nie­mieckich!

Dopiero od zimy 1941/1942 Rosjanie mieli jeńców niemieckich. A owych jeńców rosyjskich przywieziono do Holandii w jesieni 1941 r., wzięto zaś do niewoli jeszcze wcześniej!

Sąd w Monachium uniewinnił Deppnera. Czyżby doszedł do wniosku, że w 1941 roku była najpierw zima, a potem dopiero jesień?

Sąd w Monachium w swym orzeczeniu oparł się na tak zwanej BIAŁEJ KSIĘDZE, którą złożył w czasie wojny w siedzibie Ligi Narodów rząd Trzeciej Rzeszy. Omawiała ta Księga okrucieństwa sowieckie nad niemieckimi jeńcami wojennymi i stwierdzała, że już w zimie Sowiety złamały prawa międzynarodowe i Konwen­cję Genewską. BIAŁĄ KSIĘGĘ przełożył sądowi adwokat oskar­żonego, a prokuratorzy na tej podstawie domagali się uniewin­nienia oskarżonego!

Czy zadaniem prokuratora jest stawianie wniosków o unie­winnienie? Ale materiał dowodowy nasuwa jeszcze większe wąt­pliwości. BIAŁA KSIĘGA została opracowana prze* rząd III Rze­szy, którego ogniwem było osławione ministerstwo propagandy. Wiarygodność dokumentów niemieckich z tamtych czasów jest znikoma, ich wartość równa się zeru. Ani sam Hitler, ani jego ministrowie nie przebierali w środkach, wypowiadając publicz­nie kłamstwa i opierając się na fałszu takim samym, na jakim zbudowana była cała ideologia nazistowska. Jeszcze w roku 1944 potrafili twierdzić, że wojna zostanie wygrana przez Niemcy i było dużo naiwnych, którzy w to wierzyli. Ale jak uciekający złodziej zawsze najgłośniej krzyczy: Łapaj złodzieja' — tak

1 owa BIAŁA KSIĘGA nie została wydana bez podobnego celu. A faktów, od których hitlerowcy chcieli odwrócić oczy całego świata, było aż za dużo! Czy wobec tego moralnym jest uniewin­nianie oskarżonych na podstawie zeznań podobnych im zbrod­niarzy?

Naród niemiecki powinien dziś piętnować takich zbrodniarzy, a nie uniewinniać ich — jeśli pragnie istotnie skończyć ze swą hitlerowską przeszłością! Bo opieranie się na dokumentach hitle­rowskich jest bardzo niebezpieczną drogą. I najmniej dla sądów wskazaną. Co będzie, jeśli któregoś dnia inny sąd niemiecki skarze Polaków — tych z robót przymusowych i tych z kacetów — na zapłacenie odszkodowania Niemcom za ich zrujnowany kraj, za zbombardowane domy i zabitych na wojnie obywateli? A oprze się na innych dokumentach niemieckich, które przecież jasno stwierdzają, że to Polska rozpoczęła wojnę! Były takie doku­menty i nawet zdjęcia — robione w radiostacji w Gliwicach — napastników w polskich mundurach. Lub fotografie pomordo­wanych — przed wybuchem wojny — Niemców w Bydgoszczy! I przecież Hitler, a więc szef rządu i głowa państwa, powiedział wyraźnie w swym publicznym przemówieniu: „_.Ab 5 Uhr 45 wird zuruck geschossen!” Więc jednak Polacy zaczęli pierwsi strzelać. Świadków znajdzie się aż nadto. Co wtedy?

Ale wątpimy, czy nasz skromny dorobek obozowy wystarczy na zapłacenie tego odszkodowania. Prędzej znów powędrujemy do niemieckiego więzienia!

Z życia emigracji w NRF

Dnia 9. I. 1964 roku odbyła się w Weissenburg eksmisja 62-let- niego Polaka, St. Pożogi, który nie otrzymując zasiłku z opieki społecznej — nie płacił komornego. Właścicielem mieszkania była nie osoba prywatna, ale Bundesverm5genverwaltung, a więc pla­cówka rządu Niemieckiej Republiki Federalnej, który po likwi­dacji I. R. O. przejął opiekę nad cudzoziemskimi uchodźcami! Jak ta „opieka” wygląda — pokazała owa eksmisja w Weissenburgu.

Nieliczne rzeczy osobiste Pożogi — kartony ze skromną odzie­żą i książkami, stara maszyna do szycia, rower, zegar ścienny i inne drobiazgi — wyniesiono po prostu z mieszkania i ułożono w błocie podwórza, nie zakrywając nawet niczym przed deszczem i śniegiem. Wszystkich tych spośród nas, którzy pamiętają wy­rzucanie Polaków z mieszkań w Polsce podczas okupacji, gdzie w ten sposób „organizowano” mieszkania dla hitlerowców — sposób przeprowadzenia tej eksmisji Polaka zdziwić już nie po­trafi! Miejscowa gazeta zamieściła fotografię rzuconych w błoto rzeczy Pożogi i stwierdziła w artykule, że jest mało prawdopo­dobnym, aby przez resztę pozostającego mu życia był w stanie swój więcej niż skromny, a zniszczony dobytek odnowić!

Jesteśmy ciekawi, co powie na to Wysoki Komisarz ONZ dla Uchodźców! I zapytujemy, jak na to zareagowały polskie organi­zacje z ZPU na czele, których zadaniem jest bronić polskich uchodźców w Niemczech! I jeszcze jedno. Dobrze byłoby zakupić kilkadziesiąt egzemplarzy tej gazety z fotografią zniszczonych rzeczy Pożogi. I wysłać je do Ameryki — tym wszystkim, którzy twierdza, że tutejszym Polakom dobrze się powodzi! Aby się na­

ocznie przekonali, ile dorobku posiada przeciętny Polak, żyjący w tzw „Siedlungu”. I .iak mu tu żyć łatwo!

W

Według sprawozdania w „POLAKU” (jedno z pisemek emigra­cyjnych — przyp. mój A. B.) Związek Inwalidów Wojennych PSZ rozprowadził w okresie świąt Bożego Narodzenia wśród swych podopiecznych ponad 7000 DM. a wspomina, że ofiary z za­granicy pozwoliły sumę tę powiększyć wydajnie. A więc okazuje się, że to nieprawda, iż Polacy w Niemczech nie chcą płacić na rzecz organizacji społecznych, jak to wielokrotnie twierdzono. Może ci, którzy tak ogłaszali, bali się trudu zbierania? A może nie miano do nich zaufania? Bo go sami stracili swym nierób­stwem, rozrzutnością albo kradzieżą! Stale wzrastający wynik kolejnych zbiórek na Inwalidów Polskich Sił Zbrojnych jest fak­tem pocieszającym! Społeczeństwo polskie w Niemczech nie jest chore! I rozumie biedę i potrzeby najbardziej skrzywdzonych Ro­dakowi A że ma zaufanie do zbierających i wie, że czasem sobie od ust odjęta suma dotrze do tych, dla których jest przeznaczo­na — świadczą cyfry! Może i inne organizacje, zamiast lamento­wać i narzekać na Rodaków zaczną otwarcie ogłaszać sprawozda­nia finansowe — jak Związek Inwalidów PSZ, który nie wstydził się podać, iż dziesięć lat temu o wiele mniej zebrał. Nic dziw­nego! Zaufanie Rodaków nie zostało mu podarowane — wyrobił je sobie sam — rzetelną i uczciwą pracą!

Starania o odszkodowania za pobyt w kacecie i pracę przymu­sową zostały zakończone dla Polaków niepowodzeniem! Podpo­rządkowano nas pod pojęcie „narodowo prześladowanych” i z te­go tytułu nie mamy mieć prawa do roszczeń. Największą ironię tego faktu stanowi to, że w pojęciu „narodowo prześladowany" znajduje się przecież słowo „prześladowany”! A według wszelkich praw w świecie i etyki moralnej nikogo nie wolno w demokra­tycznym ustroju prześladować, a skoro się to uczyniło, należy zadośćuczynić! A więc ustawa, która stwierdza, że prześladowany nie ma prawa do odszkodowania — jest niemoralną — obojętne za có i w jaki sposób byl on prześladowanym! Pewne ustępstwa, że narodowo prześladowani otrzymają coś za utratę zdrowia — nie zmienią nic w ogólnym sensie dyskryminacji! Nie dziwimy się. że Niemcy nie chcą płacić i zasłaniają się przeciążeniem budżetu. Ale czy z naszej strony uczyniono wszystko i wyczerpano wszyst­kie możliwości? Pertraktacje w podobnych sprawach wymagają nieraz masywniejszyeh środków od kłaniania się 1 mówienia: „Tak jest”. VdK — niemiecki Związek Ofiar Wojny swe żądania poparł demonstracją zwaną „Marseh auf Bonn” — i wygrał! De­monstracja kilkuset Polaków nie przyniesie takiego skutku, ale czy wszystkie środki zostały wyczerpane?

SPRAWY ORGANIZACYJNE

Komunikat nr 1/64

Zarząd Oddziału przypomina wszystkim Kolegom o obowiązku regulowania składek. Stosownie do uchwały Walnego Zebrania wysokość składki została pozostawiona do uznania poszczególnych Kolegów. Walne Zebranie dało tym wyraz zrozumienia trudnej nieraz sytuacji finansowej, w jakiej znajdują się Członkowie Związku na terenie Niemiec. Nie oznacza to jednak, że ktoś może nie płacić składek bez zgody Zarządu. Wielu Kolegów opodatko­wało się dobrowolnie i przestrzega swe zobowiązanie. Tych, któ­rzy dotychczas nie określili swej składki i nie uregulowali jej, Zarząd Oddziału wzywa niniejszym do wypowiedzenia się w ter­minie do dnia 1.5.1964. Po tej dacie Zarząd Oddziału będzie zmuszony wyciągnąć statutowe konsekwencje w stosunku do Ko­legów nie płacących składek.

Zarząd Oddziału W Niemczech Związku Żołnierzy Armii Krajowej

Z ostatniej chwili

Według notatki w „Deutscher Ostdienst” z dnia 3 lutego 1964 pisarz emigracyjny Orwid-Bulicz miał jakoby wziąć udział w ze­braniu ziomkowców w Hanowerze i przemawiając tam do mło­dzieży stwierdzić, że: „Nie można usprawiedliwiać rezygnacji ze stron ojczystych i młodzież poznańska powinna mocniej trwać przy swych stronach ojczystych’’

Chodziło tu o młodzież niemiecką! Ładna historia! Jeśli to prawda, to pan Orwid-Bulicz więcej chce Niemcom dać. niż sami żądają, gdyż oficjalnie ziomkowcy uznają granicę z roku 1937•

Teraz następny numer tegoż Biuletynu, z kwietnia— czerwca 1964 roku. W artykule pt. „O właściwą oceną” czy­tam następujące stwierdzenia-

Są tu wśród nas zaszczuci tutaj na emigracji pisarze wielkiego talentu, którym uniemożliwiono tu pisanie, bo nie chcieli pisać na obstalunek! Są to młodzi i starzy, ale nie związani z żadną grupą polityczną. Chcą oni pracować dla Polski. To właśnie jest bliskie rzeszom emigracji polskiej, ale bynajmniej nie kierow­nictwu politycznemu, najczęściej zależnemu od obcych i nie umie­jącego — mimo wszelkie deklamacje — związać się ani z Krajem, ani z Narodem.

Dzięki środkom łączności szybko dowiadujemy się dzisiaj

0 zdarzeniach w Polsce, ale na pozór tylko. Dowiadujemy się szyb­ko post factum, ale absolutnie tych zdarzeń nie przewidujemy

1 nie wiemy o procesie je poprzedzającym — rva pewno bardzo długo przemyślanym. Czasem też nie wiemy, jakie zająć stano­wisko, i zajmujemy je dopiero, gdy przyjdzie rozkaz „z góry” — tylko czy ta „góra” jest polska — to już inna sprawa. Przeważnie dorabiamy do niej „niezależność” i „polskość”! Może dlatego, że nie iest.eśmy ani solidarni, ani mocni! Może zresztą i lepiej, że

nasze zjednoczone w nienawiści polityczne „kierownictwo” nie robi szumu wokół żadnej sprawy, która poczęła się bez jego udziału, i które wobec swego uzależnienia i małego posłuchu u rządów zachodnich nic w istocie nie może zmienić. Niestety, nie ma nas na co dzień w Kraju, który coraz to bardziej uważamy za ojcowiznę niż za Ojczyznę!

Wszystkie inne ośrodki bez obcego poparcia nie znaczyłyby nic i za tym dla polskiej sprawy nic nie znaczą lub są szkodliwe. Świadczą o tym ich inicjatywy, w istocie inspirowane przez obcych, jak choćby ów kongres polskich i niemieckich naukow­ców w Londynie, dla którego wybrano zastanawiająco niewłaści­wy czas! Obradował on bowiem równocześnie z toczącym się we Frankfurcie procesem przeciw oświęcimskim mordercom, na którym n. b. nie było nikogo ani z rządu R. P. ani z ..Rady Trzech”! To nasze „kierownictwo” przebywa nie tylko ciałem, ale i duchem w Londynie więcej niż w Warszawie. Niemieckich „miłych gości” — jak to przeczytaliśmy — witano nad Tamizą, uważając się widocznie za gospodarzy angielskiego Londynu. Nie była to zresztą jedyna inicjatywa „niezależnego” polskiego „kie-“ rownictwa” politycznego na emigracji. Pisaliśmy już o innych wystąpieniach!

...Nie zamierzamy też zaprzeczać istnienia Polski jako państwa prawnie niepodległego, uznawanego przez cały świat za takie, bowiem slogany w rodzaju tego, że Polska jest krajem okupo­wanym, są nader szkodliwe dla nas i bardzo pożyteczne dla na­szych wrogów. Polska nie jest bynajmniej kopciuszkiem ani wo­bec Rosji, ani tym bardziej w obozie państw socjalistycznych, gdzie odgrywa z wielu względów najważniejszą rolę. Trzeba my­śleć o Polsce politycznie i uczciwie, a nie w granicach czasu swo­jego dożywania!

Numer ten sam, strona 16 — okolicznościowy wiersz:

DO HISTORYKÓW W LONDYNIE I WSZYSTKICH TYCH, KTÓRYCH O ROZMOWY Z NIEMCAMI NIKT NIE PROSIŁ!

Frankfurt obecnie jest miejscem procesu potwornej esmanów i kapów podłości!

A wy w Londynie z okazji kongresu,

Wy witacie Niemców jako „miłych" gości?

We Frankfurcie wraca na sądowej sali Śmierć, koszmar, męki i tortury jęku!

A Wyście tam braci morderców witali I rozmawiać chcecie przy kieliszków brzęku?

Może też te „prawa” niemieckie do ziemi Polskiej naszej świętej chcieliście targować Zadaniem historyków — mienicie się niemi —

Było na procesie zeznania notować!

Gdzie Wasze oskarżenie? Gdzie Zamku? Gdzie Rady? Czasu szkoda Wam było? Szkoda „zachodu”?

Nie wytłomaczycie przed nami tej zdrady Tym, że macie tyle w tym roku obchodów!.

Na sąd ten z całego świata się zjechali Oskarżyciele z gawiedzią pospołu.

A Wy? Przecież to polskie dzieci mordowali Niemieccy kaci zastrzykiem z fenolu!

To nie takie ważne, że to byli nasi?

Że bez odszkodowań teraz wymierają? Ważniejszym jest dla Was, że „alianci” Wasi Nieustępliwie w swej głupocie trwają?

Czas szybko upływa, bez wrzawy, hałasu.

Wasze mowy, 'kongresy — wszystko to przeminie! Każdy już zrozumiał — dosyć było czasu —

Ogrom pustki Waszej w tym polskim Londynie!

Z Niemcami możemy i chcemy rozmawiać. Gdy uznają winy i szkody zapłacą!

Wtedy się dopiero przyjdzie TYM układać, Kogo przedstawiciele Narodu WYZNACZĄ!!!

Czyżby trzeci z kolei?

Minister komunikacji Seebohm wywołał nową burzę swym przemówieniem na zebraniu ziomkowców z Sudetów, które od­było się w Norymberdze w czasie Zielonych Świąt. Stwierdził on mianowicie, że żądania czeskie, aby rząd Bundesrepubliki wyraź­nie zrezygnował z układu monachijskiego z 1938 roku — nie od­powiadają historycznej istocie rzeczy. Jednym słowem według Seebohma Niemcy mają pełne prawo żądać zwrotu Sudetów!

W 1951 roku w Kassel Seebohm powiedział publicznie: „Skła­niamy się z szacunkiem przed każdym symbolem naszego Narodu

powtarzam wyraźnie — przed każdym, a więc i przed swa­styką — pod którym Niemcy oddali swe życie dla ojczyzny!”

Sąd krajowy w Augsburgu skazał przewodniczącego CSU w Augsburgu — Oberhausen, Otto Rosch, na cztery miesiące wię­zienia z trzyletnim zawieszeniem. Powodem była wypowiedź Ró- scha, że pochwala mord na Żydach przy użyciu gazu i żałuje, że nie zrobiono tego ze wszystkimi Żydami!

*

Gunther Klotz (52), nadburmistrz Karlsruhe (SPD), powitał premiera Kongo Adoulę stwierdzeniem, że gdy był małym chłop­cem, w Niemczech o Kongo wiedziano tylko, iż jest tam bardzo gorąco i żyją tam dzikie zwierzęta. Na to Adoula: „Gdy byłem małym chłopcem, w Kongo wiedziano o Niemczech tylko to, że mieszkają tam źli ludzie, którzy prowadzą wojny i stale niepo­koją swych sąsiadów!”

Uwaga na zaszczuwaczy!

Obserwujemy niepokojące zjawisko zaszczuwania ludzi, czasem innych przekonań, najczęściej niewygodnych po prostu. Widzimy to od początku naszej nieszczęsnej emigracji. Było ono właściwe także Wielkiej Emigracji, skoro wspomina o tvrn Mickiewicz: .Piwają na siebie i żrą jedni drugich!"

Początkowo to zaszczuwanie. oparte na plotce i najczęściej skierowane przeciw najwartościowszym jednostkom, zapisywa­liśmy na rachunek reżymu. Ale nie możemy dalej trwać w tym mniemaniu, skoro udało się stwierdzić, że wielu rozsiewających plotki działa w ten sposób dla swych własnych tylko celów!

Na emigracji zaszczutp już nie jednego, prawie zawsze ludzi wartościowych i zdolnych do pracy społecznej, ale nie zdolnych do nływania w brudzie. Zniechęceni i rozczarowani odsuwają się oni od tej potrzebnej dla emigracyjnego społeczeństwa pracy. Komu na tym zależy?

Wielu osobom utrudniano lub uniemożliwiano emigrację, szko­dzono w pracy zawodowej, robiono donosy do urzędów odszko­dowawczych, opieki społecznej i policji. Zaszczuwaczom chodzi

0 to, aby pozbyć się tych wszystkich, którzy trwają w swym ucz­ciwym oporze przeciwko łajdactwu, oszustwom, kradzieżom w or­ganizacjach i brudom w życiu społecznym, gdyż chcą sami je opanować, aby samemu reprezentować i zarabiać na tym pie­niądze!

Zagadnienie to jest ważne! Dochodzi dziś do tego, że wskutek działalności zaszczuwaczy młodzież nasza i ludzie, którzy nie umieją się bronić — odsuwają się od życia polskiego i nie chcą mieć nic z Polakami wspólnego!

Walka z nimi będzie trudna, bo stworzyli mafie, mają pienią­dze i wpływy. Działają zawsze z ukrycia, dobierają sobie do po­mocy byłych kolaborantów i tym podobne jednostki, aby się ich w razie czego wyprzeć mogli. Ich metodą działania jest zawsze niezawodna plotka, intrygi i szantaż! Działają na szkodę Polski

1 Polaków!

Rodacy! Obowiązkiem każdego z Was jest walka z tym podłym przejawem naszego życia. Pamietajcie — że jutro może Was będa chcieli zaszczuć, by Wam odebrać stanowisko, przeszkodzić w emigracji, usunąć z pracy! Pomóżcie nam walczyć!

W styczniowym numerze „Polaka” ukazała się notatka „W cu­dzych piórkach”, która kończy się wiadomością o skazaniu na dziewięć miesięcy więzienia niejakiego Brzuszkiewiezn alias inż. dypl. S. Werskiego. Nie podano, za co został on skazany. Dla­czego? Brzuszkiewicz starał się o odszkodowanie za pobyt w KZ 1 chcąc uzyskać większą 'wypłatę, przybrał sobie lepiej płatny zawód i „ładniejsze” nazwisko. „Polak” podał również. Iż sę­dziowie mieli trudny orzech do zgryzienia, ponieważ Rrzuszkie- wicz odgrywał swoją rolę tak inteligentnie. Nie tylko dlatego! Przedstawił on jeszcze zeznania „świadków”, którzy mieli go po­dobno znać i potwierdzili ów rzekomy dyplom inżyniera. Ci „świadkowie” mieli być podobno znanymi osobistościami z życia

119

społecznego emigracji w Niemczech, a jeden z nich — nawet Przedstawicielem Rządu R. P. Ładna historia! Postaramy dowie­dzieć się, kto to nie zawahał się ryzykować więzienia za fałszer­stwo i podamy Czytelnikom do wiadomości. Dla takich działaczy nie ma miejsca między nami!

*

W prasie polskiej w Niemczech ukazało się wezwanie do byłych Legionistów o podawanie swych adresów na ręce niejakiego p. Kaweckiego w Wiirzburgu, który zawiadamia jednocześnie, że powoła się komitet Wymarszu Kadrówki w 1914 r. W związku z powyższym podajemy wyjątek listu komitetu 50-lecia Czynu

Zbrojnego Józefa Piłsudskiego w Londynie: Odnośnie osoby

niejakiego p. Kaweckiego komunikuję uprzejmie, że Komitet nie ma nic wspólnego z p. Kaweckim i żadnych dokumentów ani odezw ani wezwań nie wysyłał na jego ręce. Akcja organizowania święta Kadrówki podjęta przez p. Kaweckiego nie ma nic wspól­nego z Komitetem Centralnym w Londynie i jest robiona na własną rękę i odpowiedzialność tego nieproszonego organizatora. Komitet będzie chętnie współpracował z Panami nadal, jako je­dynymi upoważnionymi organizatorami z naszego ramienia...” List powyższy skierowany był do Zarządu Oddziału ZŻAK w Niemczech.

W związku z powyższym przypominamy naszym Czytelnikom, że przed kilku laty ukazała się w „Kresowiaku” notatka, zarzu­cająca p. Kaweckiemu kolaborację z Niemcami w czasie wojny i zdradę Narodu Polskiego. Zarzuty te również postawiono mu nie tylko w prasie, ale p. Kawecki nie wyciągnął konsekwencji!

Z ostatniej chwili

Oblicze Tygodnia” przedrukowało w czerwcu artykuł p. Me- reżki z ukazującego się w Szwecji pisma „Nasz Znak”, w którym Autor ujawnia, że gen. Anders udekorował orderem ^irtuti Mili- tari byłego dowódcę dywizji SS-Galizien Paula Schandruka. Za­nim rozpoczął on wysługiwanie się Hitlerowi, był wpierw — jeszcze jako Paweł Szandruk — pułkownikiem Wojska Polskie­go. A więc udekorowano nie tylko wroga, i to szczególnej miary bo SS-mana, ale jeszcze do tego — zdrajcę, który po dostaniu się we wrześniu 1’939 do niewoli niemieckiej przeszedł na wrogą służbę! Jaką rolę odegrało SS-Galizien w czasie okupacji naszego Kraju, nie potrzeba chyba żadnemu Polakowi wyjaśniać!

Powstrzymujemy się od wszelkich komentarzy. Ograniczymy się tylko do powtórzenia zapytania „Oblicza Tygodnia”: dlaczego nikt nie zabrał w tej sprawie głosu? Gdzie podziało się Stowa­rzyszenie Polskich Kombatantów9 Gdzie gen. Kazimierz Sosn- kowski? Dlaczego milczy gen. Bór-Komorowski, który przecież dokładnie wiedział, czym była SS-Galizien \ kim był Paweł Szan­druk? Po nim już chyba tylko Bach-Żelewski godnym jest ander- sowskiego wyróżnienia!1!

Tym czynem już ostatecznie zdyskredytował się p. Anders w oczach i opinii wszystkich Polaków!!!

A oto inny numer BIULETYNU INFORMACYJNEGO AK — i października, listopada i grudnia 1965 roku. W dłu­gim artykule, zatytułowanym „O WŁAŚCIWĄ OCENĘ” nie­jaki J. D. pisze:

Byliśmy antykomunistami zaraz po wojnie. Dzisiaj, jeśli cho­dzi o masy emigracyjne, jesteśmy przede wszystkim mniej lub więcej dobrze urządzonymi mieszczuchami. Dzieli nas od komu­nizmu to samo, co dzieli Zachód. Jednakże zachowaliśmy nasz swoisty a tak cenny patriotyzm, który pokonuje nienawiść sy­stemu. Masy wyczuwają doskonale, chociaż może na pół nieświa­domie, że wojna, każda wojna, dla Polski jest klęską i nie chcą się zaprzęgnąć do rydwanu pseudo-antykomunistycznego, którym powozi obcy nacjonalizm. Nie chcą szkodzić Polsce, chociaż nadal nie są zwolennikami panującego taip systemu. Można jednak w razie czego liczyć na ofiarność tych mas na rzecz Polski i gdy­by nie podeszły wiek, także na krew. ale nie w interesie innych, a Polski.

Gdyby Amerykanie dzisiaj ogłosili dobrowolny zaciąg w obronie demokracji przeciwko PRL, niewielu by się Polaków zgłosiło Ale gdyby Niemcy uderzyli na Polskę ludową, jeszcze dzisiaj poszłoby ochotniczo tysiące Polaków. Tych mas oczywiście —

0 czym stale piszemy — nie można identyfikować z garstką po­lityków emigracyjnych, bo nie są oni przez te masy wyłonieni

1 nie mają ich poparcia. Ale nie można też lekceważyć tych sprytnych starszych panów, odświeżonych nieco przez pachnących pieniędzmi Nidowców. W tej chwili chcemy zwrócić uwagę na to, że ideologię, koncepcję można stworzyć o chlebie i wodzie w naj­gorszych warunkach bytu jak obraz malarza, wiersz czy powieść. Polityki jednak bez pieniędzy prowadzić nie można. Własnych pieniędzy żaden z naszych polityków nie ma, a gdyby miał. nie da, bo jest politykiem. Nie da też, jak wskazuje fiasko Skarbów Narodowych, uchodźstwo polskie. Nie da 6-milionowa Polonia amerykańska, bo nie wyrzuci w błoto wartościowego dolara.

Na politykę naszą dają więc obcy dla własnych celów i żadne deklamacje tego faktu nie zmienią. Nie zmieni też podejmowanie z konta w Szwajcarii przez b. ambasadora tajemniczych pienię­dzy. Pociągu z pieniędzmi nie rozbiliśmy, a z tych sporych środ­ków. które były, zostały grosze, bo w patriotycznym uniesieniu nie chcieliśmy skarżyć do obcych sądów polskich złodziei grosza publicznego. Obce pieniądze mogłyby się stać polskimi, gdyby zachód „antykomunistyczny” nie cofnął uznania rządowi legal­nemu R. P., ale na tó się nie zanosi.

Pieniądze więc są obce i wydzielane tak, by spełniały zadanie nie polskiej racji stanu, ale tego, co daje. W interesie obcych leży, aby pod płaszczykiem antykomunizmu Polacy z paszportem travel document, czy nawet już kraju osiedlenia, pracowali prze­ciw Polsce. Szczególnie potrzebne jest to Niemcom, którzy ostat­nio ponoć są hojniejsi niż Amerykanie. I dziwnym się wydaje, że ci zawodowi antykomuniści polscy jakoś nie zauważyli, żo Bis­marck nie był komunistą, a Hitler był wrogiem komunizmu nr 1.

A i stosunek innych do Polski był od wieków nieżyczliwy i fał­szywy.

Wystarczy, aby jakiś ambasador niemiecki, były nazista, za­prosił do siebie „niezłomnego” polskiego emigracyjnego dzienni­karza, zaofiarował mu sutą dotację, aby ten dorabiając do brud­nych pieniędzy ideologię antykomunistyczną, ochoczo zabrał się do napisania książeczki, w której uzasadnia, że Niemcy się zu­pełnie zmienili, że nikt z nas nie chce wrócić na ziemie polskie.

I znowu jakoś nikt nie zauważa, że nie o to chodzi, czy jakiś ziomkowiec chce czy nie chce wrócić, a mamy nadzieję, że nie wróci, gdyby nawet chciał, ale o to, że Niemcy chcą nam te zie­mie zabrać.

Nie przekonuje nas to, że ten i ów polityk emigracyjny oświad­cza, że prawa Polaków do ziem zachodnich są nienaruszalne i słuszne. Musi tak mówić ze względu na jednolitą postawę na­rodu w tej sprawie, ale nie zawsze tak mówił i nie zawsze tak postępuje, jak mówi. Żądamy więc przykładu!

A przecież największym zwycięstwem emigracji, chociaż nie­koniecznie polityków, bądź nie' wszystkich, jest właśnie to, że mimo różnic, mimo nawet odrzucenia systemu panującego w Pol­sce, umieliśmy zająć właściwe stanowisko wobec ziem zachod­nich. To doprawdy zwycięstwo polskiej racji stanu, to osiągnięcie, które jest wynikiem przekonania całego narodu i obowiązuje każ­dego Polaka

Ale, jak powiedzieliśmy wyżej, nie można lekceważyć sprytu' politykierów polskich, którzy mając usta pełne ojczyzny działają przeciw niej i co gorsza pociągają nieświadomych.

Zaraz udowodnimy, że nie jesteśmy gołosłowni.

Od dawna wiemy i alarmujemy opinię społeczną, że na terenie NRF reprezentuje Polaków poza ich wiedzą i wolą zespół par­tyjny, który mając niemieckie pieniądze, może sobie pozwolić na zwiezienie obranych delegatów, którzy następnie wybierają ze­spół do Zarządu Głównego. Taki zaś niekontrolowany Zarząd robi, co chce, gospodarzy, jak chce, i nic mu nie grozi. Mniejsza już o te pieniądze niemieckie, niech tam im służą, ale zespół ten przemawia i działa w imieniu wszystkich polskich uchodźców. To zaś jest bardzo niebezpieczne, szczególnie na tym terenie. Nie może też być obojętne dla Polaków.

W poprzednim Biuletynie podaliśmy list p. Marcola, w którym stwierdza on, że zespół ks. Woźniaka wziął udział pod kierow­nictwem jakiegoś tam p. Sznuka w manifestacjach ziomkowskich, godzących w nasze ziemie zachodnie, w nasz byt, w naszą oj­czyznę. Okazuje się, że p. Marcol, który rozesłał swój list otwarty do całej tutejszej prasy, źle nas poinformował. Zespół bowiem, jak twierdzi ks. Woźniak, jest zespołem Zjednoczenia Polskich Uchodźców, czyli tejże organizacji, w której p. Marcol jest jed­nym z prominentów.

Sprawa nie jest błaha, to rozumieją wszyscy Polacy, i mówiąc po imieniu, pachnie zdradą narodową. Żądają wyjaśnienia, ale daremnie. Zarząd Główny ZPU — milczy, chociaż od wystąpienia zespołu minęło już więcej jak pół roku, a wystąpił on podobno dwa razy. No, w każdym razie sianem, jak to jest w zwyczaju tego Zarządu, tym razem się nie wykręci. Chcielibyśmy też wie­dzieć, czy przypadkiem zespół tej nieszczęśliwej młodzieży, nie zorientowanej i zielonej, nie był wyszkolony za dotacje bońskie,

które w imieniu wszystkich Polaków pobiera ZPU. chociaż przed Polakami się nie wylicza.

Stanowczo nie mamy w Niemczech szczęścia do działaczy, któ­rzy sami się mianują różnymi prezesami, nie liczą się z polską opinią. Jeden taki opatrznościowiec chciał szkolić na starym sprzęcie Bundeswehry Polaków — na pewno- nie przeciw Niem­com, drugi nie chce się przyznać do zespołu, który bierze udział w ziomkowskich organizacjach, trzeci oświadcza, że „jest Euro­pejczykiem” i występuje „tam, gdzie płacą”, dwóch innych nie reaguje, gdy im publicznie i czasem drukiem zarzucają, że byli konfidentami hitlerowskimi lub że mają ręce po łokcie upa­prane w polskiej krwi. Jakiś pułkownik okazał się nie pułkow­nikiem i bez krzyży, po prostu zwykłym oszustem, a inny sprze­dawał honorowe konsulaty i lotnicze bilety „zawsze ważne”. Zasądzony przez sąd niemiecki, gdzie podawał się za pułkownika A. K., co Niemcy skwapliwie wykorzystali, chociaż gość w A. K. nigdy nie był, wywinął się jakoś od kryminału i „wyemigrował”, aby. znów tworzyć jakąś organizację i ją reprezentować.

Czytelnicy spoza NRF mogą powiedzieć, że jak tak jest, to czemu Polacy w NRF nie podejmą kroków, aby to zmienić. Od­powiadamy za nich. Polacy tutaj to przeważnie ludzie prości, bez wykształcenia i wyrobienia politycznego, rzetelni, ale nieporadni. Sytuacja w Niemczech tych Polaków była cały czas tragiczna, a dzisiaj ledwie wiążą koniec z końcem. No i o czym nikt dotąd nie powiedział, a co już wreszcie należy powiedzieć — ci bez­radni Polacy boją się popieranych przez obcych — spryciarzy.' Są rozrzuceni po ogromnym terenie. Wszystko to wykorzystują „działacze” — pewni bezkarności. Polacy w NRF zrobili jedno, co mogli zrobić — odmówili płacenia składek na ZPU, co ozna­czało odmowę poparcia', ale to nic nie zmieniło. Może nawet po­mogło tym spryciarzom, którym nie chodzi o groszowe składki rodaków, ale o duże pieniądze obcych.

Równie dobrze czytelnicy z NRF mogliby zapytać, czemuż to w usunięciu tych szkodników nie pomoże „Centrala” londyńska. Odpowiadamy na to, że ta centrala popiera właśnie tych spry­ciarzy, bo są to najczęściej krewni niedokrewni takich samych działaczy londyńskich.

Ale nie tylko w Niemczech istnieje niebezpieczeństwo. Jak podało „Oblicze Tygodnia” nr 347 z października br., w Chicago odbyła się manifestacja „antykomunistyczna”, w której obok Niemców wzięły udział szerokie rzesze Polaków. Jakoś nikt z tych Polaków nie dostrzegł, że Niemcy przy sposobności nieśli rewi­zjonistyczne transparenty.

Czarno-rewizjonistyczna prasa niemiecka chwaliła Polaków za to, że „...duch walki jest w nich silniejszy niż nacjonalistyczne tendencje”.

Wątpliwy zaszczyt, ohydny zaszczyt i dowód głupoty politycz­nej uczestników, a jednocześnie sprytu politykierów, którzy do­brze wiedzieli, co robią. Wiedzą też, z czego żyją.

Zdajemy sobie sprawę, że nasz stosunek do Polski jest bardzo trudny, ale można go przecież tak ułożyć, aby nie szkodzić naro­dowi i nie- szukać sojuszu z tymi Niemcami, którzy skazali ten naród na wyniszczenie.

Nie ma tu po co dobierać słów, gdy pod płaszczykiem „anty- konmnizińu?’ uprawia się antypolską robotę. Emigracja polska nie ma absolutnie .żadnych szans, aby doprowadzić do zmiany ustroju w Polsce. Nie obalimy komunizmu w kuluarach londyń­skiej polityki, ani w „Tygodniach Narodów Ujarzmionych” ani innych imprezach dobrze opłacalnych dla „działaczy”, ale gdyby to było nawet możliwe, to skończyłoby się na tym, że nie mie­libyśmy w Polsce komunizmu i nie mielibyśmy Polski. Kto więc śmiało i bezkompromisowo nie broni naszych praw do ziem za­chodnich, ten nie powinien uchodzić za Polaka. Samo też oświad­czanie sie nie przekonuje nas. Niech nasi politycy, zamiast brać udział w manifestacjach wspólnie z ziomkami niemieckimi, zor­ganizują manifestacje własnym trudem, własnymi polskimi pie­niędzmi, bo obcy nie dadzą, wielką manifestacje w całym świecie zachodnim na rzecz naszych ziem.

Jesteśmy też przekonani, że idąc tą drogą współdziałania z kra­jem możemy powoływać się na wolę narodu i może też tą drogą uda się wyeliminować różnych „europejczyków” i agentasów. którzy na Polsce wciąż jeszcze chcą robić swoje interesy.

BIULETYN INFORMACYJNY AK i Iipca—sierpnia— września 1966 r.

Sprawozdanie

z akcji zbiórkowej na Gwiazdkę dla Inwalidów PSZ. Według stanu na dzień 30 kwietnia 1965 roku.

Wpływy 9669,82 DM.

Koszty organizacji * 966,— DM.

Wydano na zapomogi 8703,82 DM.

Sprawozdanie dotyczy tylko zbiórki na terenie NRF.

Mój komentarz (A. B.): od stu siedemdziesięciu tysięcy Polaków zamieszkałych w Niemczech Zachodnich zebrano sumę równą trzem przeciętnym pensjom redaktora radia Freies Europa. Te trzy pensje rozdzielono na trzydziestosied- miotysięczną rzeszę inwalidów polskich z drugiej wojny światowej.

XIV. LEBEWOHL MÜNCHEN!

Żegnaj, Monachium. Nie zobaczymy się już chyba nigdy Jutro wcześnie rano zatrzasnę walizkę i opuszczę ciasny po­kój „Pension Regner” przy Georgenstrasse 15. Przed domem czeka moje ośmiogamkowe BMW, którym można jechać sto

osiemdziesiąt aż dó samej Warszawy. I z taką szybkością będą pruł cały czas, tysiąc dwieście kilometrów zrobię w je­den dzień, bo tam, w domu, czeka ktoś, kogo kocham. Mam w kieszeni paszport z wizą francuską na dalsze trzy miesiące, mam wystarczającą ilość forsy, mam wózek, a do Paryża stąd bliżej niż do Warszawy. Ale NIGDZIE na świecie nie mam nikogo bliskiego. Tylko grób ojca, którego nie znam, w Lotaryngii, tuż za niemiecką granicą.

Ale nie mogę tam jechać. Nie mam tyle sił, tyle odwagi, żeby spojrzeć na starą, pordzewiałą tabliczkę z MOIM na­zwiskiem. A jeśli TAM nic nie ma? Jeśli nawet grobu nie odnajdę? Jeśli Niemcy zabili go tak dokładnie, tak na ZAW­SZE, że nawet nie jest pewne, czy kiedykolwiek istniał?

Więc do Warszawy. Do tego miasta, które spalili ludzie w niemieckich mundurach. Do miasta, którego śmierć wi­działem. Do miasta, gdzie w piwnicy leżałem sześć, dni, nie­przytomny | głodu. Do miasta, gdzie zginęło moje dzieciń- stwó, ¿l narodziła sią nienawiść.

Więc rano, kiedy zatrzasnę walizkę i wsiądę w to ogromne, niesamowite BMW — to jaka będzie moja trasa? Uważajcie, którędy pojadę: najpierw, oczywiście, przez Georgenstrasśe. Mieszkałem pod numerem piętnastym. A niedaleko, pod nu­merem osiemdziesiąt jeden na tej samej ulicy, mieszka Frau Gudrun Himmler, córka jednego z największych zbrodniarzy w historii ludzkości. Minę powoli bramę domu, z którego ona codziennie wychodzi do swojej, przynoszącej niewielkie, ale regularne zyski, pralni. Ostatni raz spojrzę na bramę, w którą codziennie po południu wchodzi Frau Himmler, by w mieszkaniu pełnym faszystowskich pamiątek pisać książ­kę o swoim ojcu, szefie SS, mordercy (milionów ludzi.

Nie mam nic przeciwko dzieciom największych nawet zbrodniarzy, bo dzieci nie mogą odpowiadać za winy ojców. Ale Frau Himmler nie jest dzieckiem. W jej mieszkaniu znajdują się portrety Himmlera w mundurze naczelnego wo­dza SS, zdjęcia Himmlera w towarzystwie Hitlera, odznaki SS, odezwy, książki. „Jestem dumna z mego nazwiska — mówi pani Himmler dziennikarzom. — Jestem dumna z mo­jego ojca, kiedyś lydzkość będzie wspominała jogo nazwisko tak, jak wspomina Napoleona...” Frau Himmler nie wycho­dzi za mąż, choć propozycji od fanatycznych faszystów jej nie brakuje. „Trzeba, aby żył jeszcze ktoś o nazwisku Himm­ler” — powiada i dodaje, że ojciec jej słusznie wierzył, iż wcielił się weń duch założyciela Monachium, Henryka Lwa,

księcia Bawarii. Henryk Lew zapisał się w historii Niemiec bezwzględną polityką podboju ziem słowiańskich. Nie bez powodu więc namawiał Himmler swego Fuhrera, ażeby pod­nieść Monachium do rangi stolicy Trzeciej Rzeszy Nie, stanowczo Frau Himmler nie jest dzieckiem.

Pojadę dalej, minę jeszcze na sąsiedniej uliczce spory za­kład fotograficzny z dużym neonowym szyldem „Studio Himmler” i znajdę się wkrótce na Prinzregentenplatz, po­patrzę w okna trzeciego piętra kamienicy numer szesnaście... Tutaj miał swoje skromne prywatne mieszkanko Herr Hitler, który chciał mnie zabić, tak jak zabił sześć milionów Pola­ków. Zwyczajny, czynszowy dom, pełno takich w Monachium. Ale pojadę tam dopiero jutro.

Dziś należy wcześniej położyć się spać, może trochę przed snem poczytać.

Więc czytajmy małą książeczkę zadrukowaną gotykiem, tę książeczkę oprawioną w skórę, przechowywaną troskliwie w małym pensjonacie przy Georgenstrasse.

Jest grudzień roku 1966. Zbliżają się święta. W nieco me­lancholijnym nastroju kładę się na szeroki, mięciutki ma­terac. Jutro przecież jadę do Polski.. I ta książka niemiec­ka, o Polsce, o Polakach.

Polacy są próżni i wyniośli w szczęściu, poniżający się w nieszczęściu. Zdolni do największej nikczemności, gdy chodzi o zdobycie pieniędzy, a gdy je otrzymają, wnet wy­rzucają je oknami. Lekkomyślni, nie mają ani sądu, ani zda­nia, zdolni bez żadnego uzasadnienia przyłączyć się do stron­nictwa i opuścić je, mogą wskutek niekonsekwencji w swym postępowaniu wmieszać się w najgorsze sprawy...”

To powiedział Fryderyk II Wielki. Senność znika, czytaj­my dalej:

Bijcie Polaków, by ich ochota do życia odeszła. Jeśli pragniemy istnieć, nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić. Wilk też nie odpowiada za to, że Bóg go stworzył takim, jakim jest — dlatego też zabija się go, gdy się tylko może”.

To powiedział Bismarck — w swojej korespondencji z dnia 26 marca 1861 roku.

Dalej, dalej czytajmy:

Od Grenlandii aż po Ural nie pozostanie ani jeden Żyd. Podobny los spotka także około 30 milionów Słowian. Reszta słowiańskiej ludności stanowić będzie niewyczerpany rezer­wuar niewolników według wzorów staroegipskich i babiloń-

128 k

skich, a więc armię robotników budowlanych 1 rolny ci» Z tego względu pozostała przy życiu ludność słowiańska nie będzie miała prawa do wyższego wykształcenia. Zapewni się jej jedynie podstawową naukę, za którą będzie musiała pła­cić. Nauka ta | konieczności będzie ograniczona: Słowianie powinni co najwyżej posiadać znajomość znaków drogowych i umieć liczyć do stu. Z geografii mogą tylko wiedzieć, że stolicą wielkogermańskiej Rzeszy jest miasto Germania, dawny Berlin. Najważniejsze miasta słowiańskie zostaną zburzone, aby nie został z nich kamień na kamieniu. Mo­skwa będzie zatopiona w olbrzymim sztucznym jeziorze, a Leningrad i Warszawa zrównane z żiemią. Trzeba wyrwać z korzeniami nawet wspomnienie o tych miastach”

A to powiedział Hitler. Człowiek, który mieszkał PRY­WATNIE o kilometr stąd. Człowiek, który swój plan niszcze­nia świata w znacznym stopniu ZREALIZOWAŁ.

Czy żyłbym, gdyby on żył? Czy mogę być przyjacielem ludzi, których oficjalna polityka pcha w określonym, znanym kierunku? Czy mogę być miły i taktowny wobec morderców mojego ojca, wobec moich morderców?

Rachunek jest prosty.

Na ścianie, nad moją głową wisi w ramce pod szkłem ba­warski napis w girlandce róż: „Mei Ruh’will i hab’n!” — a to znaczy: DAJCIE MI SPOKÓJ. Mają taki obyczaj Bawarzy — zamiast obrazków wieszają sobie rozmaite budujące lub dow­cipne sentencje. A wczoraj byłem w miejscowości Seeshaupt nad pięknym jeziorem u stóp Alp bawarskich, o nazwie poe­tycznej Starnbergersee — czyli Jezioro Góry Szpaków — i tam w miłym hotelowym pokoiku znalazłem nad łóżkiem taką w ramce sentencję:

Unwesentliches vergessen

Wesentliches behalten”

To się wykłada: co nieistotne, należy zapomnieć, zaś co istotne, zapamiętać.

A podpis pod tym: ADOLF HITLER.

Tu Hitlerowi przyznaję rację. I dlatego PAMIĘTAM WSZYSTKO.

Ach, nie mam pretensji, aby być politykiem, nie znam się na tym wcale, tak jak nie umiem grać w szachy ani w bry­dża. Nie lubię gier. Nawet piłka nożna mnie mierzi. Ale lubię walkę, odpowiadam ciosem na cios. A taki sposób w polityce na mc nieprzydatny.

Jestem w Monachium. Jutro wyjeżdżam. Czas podsumować

moją krótką wycieczkę. Co ja wiem o NRF? Co o nich po­wiem? I w czyim imieniu?

Wybaczcie: zawsze mówię wyłącznie o sobie. Nawet wtedy, gdy mówię o powieszonych dwudziestu sześciu na Lesznie', z których kilku hitlerowcy owinęli papierem pakowym i prze­wiązali papierowym sznurkiem. Ci w papierze byli tak bici w śledztwie, że z ich ubrań nic nie zostało. Teraz z papieru wystają tylko przekrzywione głowy z wywalonymi językami i niżej bose stopy, sine i napuchnięte. Stoję kilkanaście me­trów od tych ludzi, tłum przypadkowo zegnanych przechod­niów chlipie bez sensu, a żandarmi pod karabinami całe bractwo trzymają dwie godziny, żeby się Polaczki napatrzyli, żeby im „ochota do życia odeszła”. Nauczyłem się wtedy śmierci. Te dwie godziny to była lekcja MOJEGO wiszenia na żelaznej belce. To JA. A jeśli TY — to też ja. Więc dla­tego zawsze mówię o sobie.

Co z tego, że żyję? Że jestem duży i silny? WTEDY nie miałem nawet lat dziesięciu. Gdyby tak dziś — zabijałbym tych potworów w niemieckich mundurach, aż do końca, jak to robili starsi ode mnie chłopcy, których trupy oglądałem po­tem w powstaniu. Kompleks niespełnionego pragnienia walki odzywa się we mnie tu, w Monachium, w tych DELIKAT­NYCH politycznie czasach. Śmieszny kompleks.- Cóż znaczy maleńkie pragnienie słusznej satysfakcji wobec RACJI, które lepiej zorientowani koledzy wyłuszczą mi w Warszawie?

Oto tu, na monachijskim tapczanie mam przedziwnie bo­lesną wizję: w szatni klubu Związku Literatów w Warszawie, przy Krakowskim Przedmieściu, podejdzie do mnie młody, bo dopiero trzydziestoletni, polski playboy z baczkami, w zamszowej marynarce, właściciel pięknego mieszkania i Volkswagena, playboy znany miłośnikom telewizyjnej pop­kultury, bo co tydzień go można ujrzeć w szklanym okien­ku — i klepnie mnie ten figus w ramię i powie charaktery­stycznym, gulgocącym od pośpiechu głosem- „Bzdury piszesz

0 NRF, mój drogi. Oni są zupełnie inni. Fanatyczny nacjo­nalizm przez ciebie przemawia. A ja Niemców znam i abso­lutnie się z tobą nie zgadzam...” Koniec wizji

Rzecz w tym, że ten chłopyś telewizyjny, nie zna Niemców Miał zaledwie pięć lat, kiedy dobrzy ludzie owinęli jego chude

1 grzechoczące gnatami ciało w stary materac i w worek, żeby się nie zabił — i przerzucili przez gruby, pięciometrowy mur, bo po tej stronie.czekała śmierć. Wachmani chodzili pod murem. ale była noc, żaden nie zauważył przelotu paczki

Z drugiej strony czekali inni dobrzy ludzie, którzy szczeniaka wzięli, ukryli, wymyli, odwszyli, nakarmili, ubrali. A prze­cież brakowało niewiele, ot, żeby wachman przydepnął cięż­kim butem tę oddychającą paczkę, ten tobołek życia... Który dziś DELIKATNIE politykuje.

Jestem dobry wizjoner. Ta wizja się sprawdziła. Dwa ty­godnie temu. W Warszawie.

Ale jeszcze jestem w Monachium. Teraz, w chwili wyjazdu, zastanówmy się: PO CO zostałem właściwie zaproszony?

I przez KOGO?

Wielu wydawców niemieckich zaprasza ostatnio wielu pi­sarzy polskich. Polscy pisarze otrzymują pieniądze na koszty pobytu, stawki są duże, piętnaście dolarów dziennie, otrzy­mują też goście bilety lotnicze na przelot w tę i z powrotem. Kto za to płaci — spytajmy któregokolwiek z moich kolegów po fachu. Oczywiście wydawca — odpowie kolega po fachu.

Nie, drogi przyjacielu. Nie wydawca zachodnioniemiecki. Za każdą naszą podróż, za każdy dzień naszego pobytu w któ­rymkolwiek z niemieckich miast płaci AMERYKAŃSKA in­stytucja propagandowa pod nazwą INTER NATIONES. Ta nazwa nic nie mówi, ale załatwią wiele* Natomiast nazwa słynnego wydawnictwa mówi wiele, ale nie załatwia nic. Tylko sprawę firmuje.

Akcja zapraszania nas, polskich pisarzy, do NRF jest na­rzucona | góry przez czynniki polityczne. Wszystkie, po całym kraju rozsiane wydawnictwa obsługuje ta sama instytucja, narzędzie w ręku długofalowej, szeroko zakrojonej polityki propagandowej. Czemu ta polityka ma służyć? Nie wiem na pewno. Ale chyba nie MIŁOŚCI BLIŹNIEGO.

Bo mnie chciano pokazać Niemcy Zachodnie od najlepszej strony. Chciano zachwycić mnie cudem gospodarczym, tym, czego w Polsce nie mamy. Ach, jak dbali, żebym wyniósł jak najlepsze wrażenia! Ci oficjalni, rzecz jasna, o to dbali. Bo ci przypadkowi chcieli niby dla sportu powtarzać trzydziesty dziewiąty rok. Ale w sumie co? Żebym lepiej myślał o NRF? Żebym ocenił pozytywnie ich „zmiany psychiczne” — któ­rych NIE MA?

Nie ze mną takie numery. No to co, że macie dużo samo­chodów? Że sobie jak mróweczki pracujecie? Że nie robicie na siebie łapanek? To ma mnie przekonać o tym, że jesteście już NA ZAWSZE GRZECZNI?

Powie playboy albo jego więdnący w kawiarni teoretyk:

Są wszakże niewątpliwie w Bundesrepublice siły wy­

soce postępowe, protestujące przeciwko odradzaniu się faszy­zmu, a pan przedstawia krzywy obraz rzeczywistości politycz­nej w NRF, ponieważ nic pan o nich nie wspomina...

Nie wspominam. Bo ich nie widziałem.

Ale niech nikt mi nie mówi, że pcham tych Niemców Za­chodnich do jednego wora. DLATEGO, że oni mój kraj pchają do SWOJEGO wora. Kupowałem mapy, bo. przecież trzeba jakoś doczłapać do Polski. Więc mapy kupiłem dwie. A przejrzałem w magazynie wydawnictwa geograficznego IRO w Monachium map około setki. Nie ma w NRF choćby JEDNEJ mapy, gdzie Polska znajdowałaby się w granicach własnych, dzisiejszych. Całe Ziemie Zachodnie to są ŻÓŁTE PLAMY — z napisem: POD TYMCZASOWYM ZARZĄDEM POLSKIM. Jeśli chcecie się przekonać, co to znaczy, to zo­baczcie sobie taką mapę. Polska robi się malutka i w ogóle BEZ WAKACJI! Nie mai jezior, nie ma morza, nie ma Dol­nego Śląska — dokąd jeździć latem? I gdzie dyskutować

o DELIKATNEJ polityce wobec Niemiec, skoro nagle w STA­REJ Polsce zrobi się piekielnie ciasno? Przecież powiedział mi jeden młody sympatyk NPD, krztusząc się od śmiechu:

Ale u was 'będzie ciasno nad morzem!

Dlaczego?

Bo będziecie się musieli zmieścić na jednęj plaży, mię­dzy Gdyąią ą Helem!

Właśnie te mapy, nie inne, są w NRF polityczną realnością. A nie łudźmy się co do tego, jaki jest istotny sens tej re­alności. Wystarczy przeglądać gazety codzienne, umieć krwią nasycić suche komunikaty.

Darujmy sobie przykre rozmyślania. Coś weselszego przed wyjazdem z Monachium, przed końcem cudownej wycieczki za amerykańskie pieniądze. No, skoro już mowa o Amery­kanach, zapraszających do Niemiec polskich pisarzy, to może

o Amerykanach zapraszających do USA niemieckich pisarzy... Ukazała się w Stanach dowcipna książka w milionowym na­kładzie, napisana przez panów: Ęd. Zebwskiewicza, Jerome Kuligowskiego i .Harveya Krulkę. Brzmienie nazwisk jak gdyby polskie? Bujda, trzej panowie są rodowitymi Niemca­mi, mieszkającymi w Monachium, noszą zupełnie inne, czysto niemieckie nazwiska. Książka nosi tytuł: „Is’s fun to be a Po- lack”. To się wykłada: „Zabawnie jest być polskim żłobem”. Oto fragment przedmowy; „My, Polacy, nie obrazimy się na autorów za tę książkę, bo mało który z nas potrafi czytać”.

Książka jest bogato ilustrowana. Oto próbka karykatury

i

satyrycznej: kartka papieru pokryta iksami i krzyżykami Podpis: „Petycja w polskim dystrykcie”.

Seria dowcipów: Jak nazwać basen, w którym się kąpie dwadzieścia osiem polskich dziewczyn? (No, może zgadniesz, polski playboyu, tak przecież lubisz dziewczyny?) Odpowiedź: zatoka świńska.

Jak najłatwiej złamać Polakowi palec? Rąbnąć go pięścią w nos, Polak zawsze trzyma palec w nosie, to mu się złamie.

Jaka jest najcieńsza książka kiedykolwiek wydana?

Historia polskiej kultury.

Starczy, Zdaje się, żeśmy się dość uśmiali. Ta książka trafi do rąk MILIONA ludzi, prawdopodobnie bardzo prymityw­nych, oni na jej podstawie wyobrażą sobie Polskę, na jej pod­stawie wytworzą w sobie poczucie pogardy wobec Polaków —

i przecież na bazie takiej, propagandy i takiej taniej pogardy wyrósł faszyzm.

Wyższe sfery propagandowego intelektu, przed ostatnim snem w München. Oto mam w ręku stary, ale nie zgrzybiały numer „THE NEW YORK TIMES MAGAZINE”. Duży arty­kuł niejakiego A. Rosenthala, wydalonego kilka lat temu

i Polski korespondenta przesyłającego wówczas swojej prasie kłamliwe i oszczercze felietony dotyczące polskich spraw. Teraz Mister Rosenthal może pisać swobodnie o naszym kra­ju. I pisze — że Polska jest krajem schizofrenicznym, pełnym dzikości i wstrząsającego okrucieństwa, gdzie Żydzi zawsze podlegali strasznemu terrorowi. Rosenthal twierdzi, że pod­czas wojny i okupacji polskie bandy łowiły Żydów po lasach, wsiach i polach i mordowały ich bez litości jak psy. Ten duży, trafiający do rąk dziesiątków milionów ludzi na całym świe- cie artykuł, nosi tytuł: „NIE DARUJ IM, GDYŻ ONI WIE­DZIELI DOBRZE, CO CZYNILI...”

My pisarze, oni pisarze. My piszemy, oni piszą. My wal­czymy z własnymi kompleksami, a oni walczą z nami. Nawet się zgrabnie rymuje, tyle że sens inny.

I to wszystko ża te same pieniądze. Ech, spać się chce.

Lebewohl München! Nie zobaczymy się już chyba nigdy.

POSŁOWIE

Moi przyjaciele, rodacy. Niektórzy zarzucają mi, że zbyt ostro potraktowałem tych Niemców z NRF. Myślę, że oni traktowali nas gorzej. Zarzucają mi, że zbyt jednostronne feruję wyroki, jak na tak krótki pobyt w NRF. Myślę, że tu nie długość pobytu de­cyduje, ale bystrość spojrzenia. Znam takich, którzy siedzą w NRF po kilka lat i karmią nas słodkimi bajeczkami, nie mającymi nic wspólnego z rzeczywistością.

Moi przyjaciele, rodacy. Wychowani na czytankach szkolnych, gdzie dobro zawsze zwycięża, a krzywda jest sowicie nagrodzona. Myśląc o NRF, posługują się NASZYMI kategoriami myślenia! Tm się wydaje, że zbrodniarz po wielu latach MUSI zastanowić się nad swoim strasznym czynem, przeżyć wstrząs i ODPOKU* TOWAC!

Biedne, naiwne dzieci. A nie wiecie nic o ZATWARDZIAŁYCH grzesznikach?

Czy to zachodnioniemieckie społeczeństwo przebyło jakąś drogę reedukacji?

NIE.

Oto fakty:

Były prezydent NRF Theodor Heuss mówił, że należy odrzucić zdecydowanie pogląd przypisywania wszystkim Niemcom winy za zbrodnie hitlerowców. Nie ma winy kolektywnej, natomiast jest zbiorowy, kolektywny wstyd. Ta wypowiedź jest daleka od praw­dy. Osiemnastego stycznia 1961 roku minister sprawiedliwości NRF Bucher oświadczył W Bundestagu: „Problem terminu przedaw­nienia zbrodni hitlerowskich jest wyłącznie wewnętrzną sprawą Niemiec i nikt nie może tu ingerować. Musimy pogodzić się rów­nież z myślą, że ewentualnie przyjdzie nam współżyć z niektó­rymi zbrodniarzami...”

NIEKTÓRYMI! Dobrze powiedziane. Oto statystyka podająca, jakie stanowiska obsadzone są w NRF przez byłych hitlerowców: Kanclerz Kiesinger — były członek NSDAP,

15 ministrów i sekretarzy stanu,

100 generałów 1 admirałów Bundeswehry,

828 wysokich funkcjonariuszy sądownictwa i prokuratury,

132

_____

245 wyższych urzędników bońskiego ministerstwa spraw zagra­nicznych, ambasadorów i konsulów,

297 dygnitarzy policji i urzędu ochrony konstytucji.

Ludzie ci byE organizatorami i wykonawcami hitlerowskich planów agresji i ludobójstwa. Od wielu lat nadają ton nieomal każdej dziedzinie życia NRF. Są odznaczani wysokimi orderami. Zbrodniarze Globke i Oberländer zasiadali w Bundestagu, a Heu- singer, Speidel, Rugę i wielu innych generałów hitlerowskich, obarczonych zbrodniami, nadają ton nowej armii NRF. Czy tacy ludzie mogą sobie życzyć dalszego ścigania zbrodni i wyroków, jakie POWINNY zapadać? W procesach prowadzonych w NRF sądzi się drobnych wykonawców, pachołków najniższej kategorii. A gdzie są ich rozkazodawcy, ministrowie, generałowie, gauleite- rzy Hitlera, których PIĘTNASTU żyje sobie spokojnie w NRF? Tych ludzi się nie sądzi i nie będzie się sądzić. Natomiast ci ludzie WYCHOWUJĄ swój naród. Ludzie, którzy KONCEPCYJNIE pra­cowali nad tym, żebyśmy MY dziś NIE ISTNIELI. Społeczeństwo NRF przerośnięte jest grzybnią faszyzmu.

W neohitlerowskiej gazecie „Deutsche National-Zeitung und Soldaten-Zeitung” czytamy artykuł niejakiego profesora doktora A. J. Appa — przewodniczącego Stowarzyszenia Obywateli Ame­rykańskich Pochodzenia Niemieckiego, czyli, innymi słowy, füh- rera niemieckich faszystów:

Rząd niemiecki i naród niemiecki powinny jasno i niedwu­znacznie oznajmić światu, że żadnemu Niemcowi nie zostanie wy­toczony już proces za zbrodnie wojenne, póki również i alianci nie zaczną stawiać swoich przestępców wojennych przed sądem. Niemieckie żądania winny się przedstawiać, jak następuje: wszyscy Rosjanie, Polacy, Czesi i Jugosłowianie, którzy zapla­nowali i dokonali wypędzenia 15 milionów Niemców, winni być postawieni przed sądem, a ich przywódcy i główni sprawcy tego wypędzenia — powieszeni...

wszyscy Amerykanie, Anglicy i Rosjanie, którzy zdemontowali

i wywieźli niemieckie fabryki, winni być postawieni przed sądem

i ukarani...

wszyscy lotnicy alianccy, którzy podczas swoich nalotów terro­rystycznych spowodowali śmierć osób cywilnych, powinni być osądzeni i —jeżeli uznani zostaną za winnych — traktowani jako mordercy...

wszystkim obywatelom USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR, którzy wymyślili plan Morgenthaua i którzy przyłożyli rękę do jego rea­lizacji — do realizacji planu przewidującego rozdrobnienie Nie-

mieć, wypędzenie ludności, grabieży kraju, głód i demontaże — należy wytoczyć taki sam proces jak hitlerowcom w Norymber­dze. Za podstawę należy przyjąć takie same ustawy i metody, jak w Norymberdze, zaś ci, którzy zostaną uznani za winnych, muszą być ukarani w taki sam sposób’*.

A nasi? Przywódcy polskiej emigracji w NRF?

Ruch rewizjonistyczny podjął pod patronatem władz nową for­mę działalności: próby nawiązywania kontaktów J współpracy z reakcyjnymi organizacjami emigracji polskiej. Cel polityczny tych prób jest jasny: drogą tworzenia pozorów wspólnoty i anty­komunistyczną emigracją polską pragnie się — zwłaszcza wobec zagranicy — przedstawić ruch rewizjonistyczny jako ruch poko­jowy, ugodowy w stosunku do Polaków, opowiadający się za „eu­ropejskim rozwiązaniem” problemu granic na Odrze i Nysie.

Pierwszych kroków dokonało „Ziomkośtwo Pomorzan”. Na kwietniowe (1967 r.) imprezy, przeprowadzone przy dużym roz­głosie propagandowym, Pomorzanie ściągnęli emigrantów londyń­skich. Przybył b. minister spraw wewnętrznych emigracyjnego „rządu londyńskiego” R. Orwid-Bulicz. Uczestniczył on w obra­dach „Ziomkostwa Pomorzan” w dniach 1'5 i 16 kwietnia 1967 r.

i wygłosił referat na temat stosunków polsko-niemieckich, oczy­wiście utrzymany w duchu sprzyjającym roszczeniom niemieckim.

Trzydziestego kwietnia podobna impreza zorganizowana została w Dortmundzie. Tysiącom uczestników demonstracji przedstawio­no „polskich gości”: prezesa „Światowego Związku Górnośląza­ków” Karola Sitko (przedstawiono go jako wybitnego eksperta do spraW wschodnich z USA), przewodniczącego „Związku Uchodź­ców Polskich” Dominika Marcola (tego samego, którego osobiście poznałem na Gartenstrasse i który wówczas twierdził, że nigdy nie zaprzeda się Niemcom) oraz przedstawiciela „Związku Polskich Kombatantów” Orlińskięgo. Wszyscy trzej po kolei zostali powi­tani przez przewodniczącego obrad. Gdy padały ich nazwiska, wstawali i kłaniali się nisko oklaskującym ich „Pomorzanom”.

Przemawiając na demonstracji Sitko wyraził zadowolenie ze spotkania z ludźmi, którzy „pragną dobrych stosunków z Polakami

i zapoczątkowują prawdziwy dialog niemiecko-polski”. Swoją or­ganizację, która skupia — jak mówił — „Górnoślązaków obydwu państwowości”, przedstawił jako starającą się już od dawna o taki właśnie dialog z przesiedleńcami niemieckimi. Powoływał się przy tym na poparcie uzyskane od Departamentu Stanu USA. Sitko wspomniał następnie o „pierwszej polsko-niemieckiej konferencji pojednawczej” przeprowadzonej w lutym 1966 roku w Stanach Zjednoczonych w mieście Scranton, z udziałem barona Gut-

tenBerga z GSU i zmarłego niedawno przewodniczącego Związku Przesiedleńców ŃRF Jakscha, którego określił jako „wielkiego Europejczyka i wielkiego przyjaciela Polski”.

W programie „zjazdu Pomorzan”, rozdawanym wszystkim uczestnikom-, opublikowany został artykuł Dominika Marcola, w którym mówi on o możliwości rozwiązania „wszystkich na­brzmiałych jeszcze problemów.” na drodze wzajemnej współpracy. Artykuł Marcola obfituje w niewybredne antypolskie wypady.

• •

Teraz, w kraju, często widzę pamięcią grupkę ludzi w prze­moczonych płaszczach, tych dwudziestu siedmiu ludzi trzyma­jących pod śniegiem i deszczem skromny transparencik o poko­jowej treści. W samym centrum ruchliwego, bogatego Monachium ci ludzie byli wyspą rozsądku..

Jestem z nimi.

Tu, w kraju, dowiedziałem się o istnieniu Socjalistycznego Związku Studentów NRF, o organizacji młodzieżowej „Faiken”,

o sporym odłamie lewicy SPD — których przedstawiciele w dniu Pierwszym Maja demonstrowali w Berlinie Zachodnim na Kur- fiirstendamm przeciwko agresji amerykańskiej w Wietnamie; przeciw terrorowi w Grecji, przeciw bońskim ustawom wyjątko­wym, przeciw roszczeniom atomowym NRF, wołając o pokój i po­stęp.

iPam, w Monachium, poza grupką trzymając^ transparent, nie słyszałem o tych ludziach, nie widziałem ich.

Ale jestem z nimi.

Oni włgśnie pozwalają mi wierzyć, że w Niemczech Zachodnich są Niemcy, którzy pragną być INNI.

Inni od tych, których pamiętam z dzieciństwa-, którowh pozna­łem w Warszawie, przez nich spalonej.

Inni od tych, których poznałem w Monachium.

Liczę na nich. Obym się nie zawiódł.

München — Warszawa, grudzień 1986 — marzec 1967


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
spraw. 2008, andrzejki, RAPORT NAUCZYCIELA KONTRAKTOWEGO RADOSŁAWA WOJCIECHOWSKIEGO -
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
Raport prof Andrzeja Koli Jedwabne (fragment)
Pedagogika ekologiczna z uwzględnieniem tez raportów ekologicznych
Prezentacja Raport
RAPORT Kultura i zatrudnienie
bph pbk raport roczny 2001
No Home, No Homeland raport
Dzieci recesji Raport UNICEF
Pełnia szczęścia raport
DiW 3 raport lif

więcej podobnych podstron