Brycht Andrzej BOSS

ANDRZEJ BRYCHT ANDRZEJ MAKOWIECKI

BOSS

Okres, w którym Ziemia Odzyskana wracała pod panowanie jej dawnych właścicieli — Polaków, do­maga się bez wątpienia szczegółowo opracowanych, szeroko zakrojonych monografii.

Żyją ludzie, aktywnie działąjący w tamtym okre­sie, istnieją wiele dokumentów, bezpośrednich relacji, rcCportów... Pracowity i skrzętny badacz ma wielkie pole do popisu, a. jego praca fĘ. to nie ulega wątpli­wości — przyniosłaby mu sukces, bo temat pasjonu- jący.

My — przystępując do pisania tej książeczki — nie mieliśmy takich ambicji. Nasz mały, reporterski re­flektor punktowy skierowaliśmy na jedną z tysięcy postaci, poruszających się na scenie — odrzucimy zbędną tu skromność: na scenie historii.

Nie rozpierała nas wielka ambicja pisarska; nasz bohater przeto nie będzie — jak to się mówi — „po­głębiony psychologicznie

O cóż więc nam chodziło

Po prostu: o pokazaniu jednego człowieka w dzia­łaniu, o zarejestrowanie pewnej ilości jego gestów, słów, najprostszych odczuć — na tle zdarzeń, któ­rych sam często był przyczyną, które sam stwarzał: OpOwiadamy parę anegdot z życia odważnego, moc­nego człowieka, który pomagał stwarzać nową Pol­skę. Niech będzie w tym nasza wdzięczność.


D R O G A DO ZIEMI- ODZYSKANEJ

W ojskowa ciężarówka angielska, mała i rozklekota­na przedzierała się z trudem przez parny majowy -dzień. Na platformie siedziało dwunastu ludzi sami mężczyźni4, z których najstarszy nie miał'trzy- dziestu pięciu lat, a najmłódszyzaledwie osiemnaście.

Pośrodku leżała sterta odrapanych kuferków i to­bołków. Nikt z jadących nie posiadał broni.

A broń była im bardzo potrzebna. Był rok czter­dziesty piąty, rok klęski hitlerowskich . Niemiec, a dzień — dokładnie ^ dwudziesty drugi maja. Dwa tygodnie niespełna od podpisania kapitulacji...

W szoferce zielonej ciężarówki obok szofera — niemieckiego landrata — siedział drobny czarniawy mężczyzna ubrany w polski mundur wojskowy po­zbawiony odznak i dystynkcji; trzymał na kolanach mapę. Nieustannie sprawdzał kierunek jazdy, skąd bowiem mógł; wiedzieć, czy niemiecki szofer-prze- wodnik nie wprowadzi ich na tereny, gdzie grasują bandy Wehrwolfu i dobrze jeszcze uzbrojone niedo­bitki esesowskich oddziałów?

Zbliżali kię do miejscowości, które od wielu setek lat znajdowały się pod niemieckim panowaniem, wy­darte Polsce,' zdawałoby się, na zawsze. Mieli być pierwszymi od wieków Polakami, przybywającymi tu jako pi*awi właściciele tyęh ziem, jako ich gospo- , darze.

Zdawali sobie sprawę z wielkiej wagi swojej misji, przyszłość nie przedstawiała się jednakże zbyt im­ponująco. Jechali, trzynastu nieuzbrojonych Pola­ków, by zanurzyć się w morzu niemieckości, by usta­nowić tam Polskę, a nie mieli ani pieniędzy z sobą, ani żywności, ani złamanej flinty, a na dobitkę, jak na ironię losu, tym, który miał ich prowadzić do Od­zyskanej Ziemi, był stary wróg, niemiecki landrat.

Jechali powoli. Droga zasłana była wrakami'spa­lonych aut wojskowych, rozwalonych wozów kon­nych, wszelakim rdzewiejącym żelastwem. Zmęczeni już porządnie, koło południa wtoczyli się na ulice jednego z większych na tym terenie miast.

To jednak nie było miasto. Raczej wspomnienie po mieście, wspomnienie z koszmarnego snu. Pusty­nia gruzu, rumowisko kamienne, czerwony pył. po- miażdżonych cegieł wiał wysoko nad ziemią, osiadał na twarzach i rękach. Pogięte lampy uliczne, po­rwane druty elektrycznych przewodów, rozprute do­my z oderwanymi ścianami, wielkie leje po bom­bach i pociskach, sprzęty domowe walające się po zniszczonych ulicach, pod kołami , suchy trzask tysię­cy rozbitych szyb...

Toczyli się wolno przez ten cmentarz- miasta, roz­glądali się na wszystkie strony uważnie i chciwie, chcąc jak najdłużej zachować w pamięci te okrutne zniszczenia, ten krwawiący ślad niesprawiedliwej, przez faszystowskich morderców wywołanej, wojny.

W pewnej chwili samochód wtoczył się w kłębowi­sko kolczastych drutów, przykryte nie wiadomo skąd przywleczoną tu słomą, i kiedy wydobyli się już z pu­łapki, z tylnego koła uszło powietrze. Nie mieli za-r. pasu, trzeba było koło zdejmować i lepić dętkę.

Michał Sabara, siedzący obok szofera czterdziesto­trzyletni mężczyzna o surowej, skupionej twarzy

ii ostrych rysach, wysiadł z samochodu i rozejrzał się uważnie.

11 Stali obok wysokiego na cztery piętra domu. Fron­towa ściana, jakby odcięta nożem od reszty budowli, leżała w gruzach, mieszkania żyjących tu niedawno ludzi stały otworem. Przymglone słońfce wyraźnie oświetlało każdy sprzęt, szafy, łóżka, komody, gdzie­niegdzie jakieś obrazy, które dziwnym cudem nie pospadały ze ścian. Z murów sterczały metalowe prę­ty i szyny, żałosne, krwawe wnętrzności tej umarłej konstrukcji.

I nagle spojrzenia wszystkich, którzy opuścili sa­mochód, padły na jeden fragment tego groźnego ru­mowiska: na jednej z szyn, wychodzącej daleko w bok z najwyższego piętra, wisiał, zaczepiony o meta­lową rączkę do pchania, biały dziecinny wózek. Ko­łysał się miaroWo na wietrze, zwieszały się z niego jakieś strzępy maleńkiej pościeli, falbanki jakieś, fi­raneczki .

Ludzie patrzyli tam w milczeniu' przez dłuższą chwilę, a gdy uprzytomnili sobie cały rozmiar tra­gedii, k^óra rozegrała się w tym ciasnym miaszkan- ku na wysokim piętrze, skurcz grozy chwycił ich za gardło. Odwrócili wzrok. Poruszyli się niespokojnie. I znowu wszyscy, jak na komendę, spojrzeli na nie­mieckiego landrata, który stał nieruchomo, z głową zadartą do góry, trzymając ciężki lewarek w opu­szczonych rękach.

Oburzenie tych ludzi, którzy przecież niejedno wi­dzieli, których osobiście dotknęło płonące ramię woj- • ny É3 musiało się gdzieś wyładować... Zdawali so­bie sprawę, że miasto jeszcze kilkanaście dni temu należało do wrogów, że to, có oglądają, dotknęło wła­śnie Niemców,* że to samo przeżywali ich rodacy w stopniu nieskończenie większym, że odwet, zem­sta i inńe pokrewne uczucia powinny tu być brane pod uwagę — a przecież tragedia jakiejś nieznanej

matki, śmierć niewinnego dziecka odezwały się w nich racjami mocniejszymi od racji politycznych, na­rodowych ... Wiedzieli, że przez faszyzm ginęły set­ki tysięcy uczciwych, niewinnych Niemców, ale choć wiedzieli także, że miliony Niemców zadawały śmierć ludziom na całej kuli ziemskiej, to cała ta wiedza roz­pływała się nagle w parnym, gorącym majowym po­wietrzu przesyconym stęchłą wonią spalenizny i gru­zu — tu, pod kołyszącym się w niewyczuwalnym wietrze dziecinnym białym wózeczkiem...

Spojrzeli więc z nienawiścią na siwego, przerażo­nego landrata. Zaszemralł... Landrat opuścił głowę, zmieszał się, wycofał za samochód. Oleś Kępiński podniósł z ziemi gruby, sękaty kij...

Michał Sabara natychmiast wyczuł niebezpieczeń­stwo.

Zdjąć bagaże z wozu! — krzyknął. — Szybko! Przepchniemy samochód dalej, w cień! Jazda, przed zmrokiem niusimy być na miejscu!

Poderwali się do działania. Tobołki i kuferki spa­dły z platformy na ziemię. Kilkanaście par moc­nych ramion popchnęło piężki wóz. Jeszcze chwila, i znaleźli się za potrzaskanym załomem muru, w cie­niu, skąd już nie było widać budzącego gwałtowną reakcję obrazu.

Po godzinie opuścili miasto.

Sabara znów w szoferce sprawdzał mapę. Milczący dotąd szofer odezwał się nagle, dość poprawnym ak­centem wymawiając polskie słowa:

Pan wie... Ja w całej wojnie nie zabiłem ani jednego człowieka...

Sabara spojrzał na niego uważnymf zimnym wzro­kiem. Szofer zmieszał się, puścił jedną ręką kierow­nicę i otarł z twarzy nagły pot. i Ja wiem — powiedział cicho — że niepotrzeb­

nie to mówię. Teraz my Niemcy dla was jednakowi. Wszyscy.

-r— My dla was też byliśmy jednakowi — uciął krót­ko Sabara. — Gorsi. Dlatego należało nas zniszczyć.

Niemiec pochylił się niżej nad czarną, odrapaną . kierownicą.

Słońce już zapadało za góry, gdy minęli stary za­mek piastowski z dwunastego wieku w małym, pięk­nym miasteczku, którego niemieckiej nazwy nawet nie dostrzegli, gdyż tablice wgniecione były w zie­mię przez tabuny zwycięskich radzieckich czołgów. Dziś miasteczko ma polską nazwę, jak przed wie­kami.

Parność powietrza zelżała nieco, odczuwali tylko przykre kłucie w uszach przy podjazdach na wznie­sienia. Patrzyli z uwagą dokoła, rozglądali się, wy­mieniali uwagi o tej nieznanej dotąd ziemi. Podobała im się: wzgórza niezbyt wysokie, a przecież duże i ciekawe, nagłe doliny, zalesione gęsto zbocza, po­łyskujące w różowym blasku słońca dachy gęsto usa­dzonych domków w mijanych osiedlach, połyskliwe lustra dużych, błękitnych i zielonych jezior, szerokie i kręte rzeki...

Przypadła im ta piękna ziemia do serca, ziemia nie skalista, nie sucha i nie wilgotna, w sam raz.

Dzielili się przy tym wspomnieniami ze swoich wsi i miasteczek pozostawionych w centralnej Polsce i przy jej wschodnich granicach, wspominali chałupy kryte słomą, piaszczystą nieurodzajną ziemię, płaski pejzaż, suche Wierzby przy drogach, dzikie grusze w polu... Nic -z tego tutaj nie było. Inni znów mó­wili o tłustym, urodzajnym czamoziemie w swoich rodzinnych powiatach, o swoich wieczorach i świę­tach przy muzyce, ó domach swoich Nasobnych, z któ­rych wygnała ich wojna i do ‘których nadzieję po­wrotu odebrał ogień.

!WKPÄ*V7-.

Auto powoli wdrapywało się na wysokie wzniesie­nie. Szybkość nie była większa niż szybkość idącego pieszo człowieka. Patrzyli więc wszyscy machinalnie na pobocza drogi... Krzyknął ktoś nagle:

I •— Patrzcie! Patrzcie!

Tam ktoś leży! — krzyknął inny.

Zatrzymać wóz! — zawołali.

Parę uderzeń w dach szoferki, gorący i zakurzony! i zatrzymali się na skraju szosy. Zeskoczyli szybko na ziemię.

Ktoś leży w rowie... -

Zbliżyli się, ujrzeli sterczącą z przydrożnego , pia­chu rękę ludzką, całe ramię wystawało z zieńai, jakby wskazując kierunek.

Któryś z nich, odważniejszy, podbiegł i wykonał gest, jakby chciał szarpnąć tę nieruchomą rękę. Ale odsunął się nagle, gdy zobaczył mrowię łażących -po niej much.

Ktoś się przeżegnał, inni poszli za jego przykładem..

Trzeba go pochować — szeptali. t

B§— Kto wie, ilu Ich tu jeszcze leży, pod tym pia­chem' ...

Jakby wywołane spod ziemi, stanęły przed nimi zjawy, szkielety ludzkie, obleczone w podarte, brud-, ne strzępy pasiaków. Wyszło ich kilku z przydroż­nych krzewów, obsypanych świeżą, wiotką zielenią.

Coście za jedni? — krzyknął Sabara. — Skąd idziecie?

Nie od razu odpowiedzieli. Patrzyli na stojących przed nimi młodych, zdrowych ludzi, patrzyli na sa­mochód, obok którego stał blady, osłupiały szofer w resztkach niemieckiego munduru... Przesuwali po tym wszystkim wzrokiem pozbawionym ciekawo­ści, gniewu czy jakiegokolwiek pragnienia -— oczy tych ludzi były wypalone głodem i cierpieniem do cna.

Konzentrationslager — powiedział wreszcie j£-

M

Eg den z nich głosem, który, zdawało się, wychodził r gdzieś spoza niego.

A wy? — zapytał drugi.

|pi~; Do granicy — odparł Sahara.

spr-^Nie idźcie tam -r szeptali ludzie w pasiakach. Bp— My stamtąd uciekamy, już trzy dni... Tam pię- ciuset naszych Niemcy na ulicach zabili...

A tu, w tym rowie, pięćdziesięciu... — dodał jeden z nich. — Wracajcie. Tam was śmierć czeka.

. Dużo broni Niemcy mają ...^Zabiją was...

Ludzie Sabary poruszyli się niespokojnie, pobledli.

^ Sabsra'szybko zwrócił się do uciekinierów:

^ Głodni jesteście? . , '

Tak!

Chłopcy! Dać im, co który może! My na miej­scu zdobędziemy dla siebie żywność. Kolację z musz­tardą zjemy! A teraz szybko, dać im jeść! — krzyk­nął Sabara.

Ludzie rozwiązywali swoje tobołki. Wyciągali chleb, kawałki solonej słoniny, suchej kiełbasy, kost­ki topionego sera

Niedawni więźniowie brali to wszystko, chowali w podarte kieszenie, unosili w rękach, bez podzięko­wań, bez słów. Odchodzili chwiejnym krokiem, w bok od szosy...

Idźcie na wschód! — krzykną^ za nimi Sabara.

Tam są nasi, tam wam pomogą!...

A gdy tamci zniknęli w przydrożnych krzewach, rzucił ostro do swoich:

W drogę! Szybko! Zanim ciemność zapadnie, sta­niemy na rynku! Pewnie tam będzie rzeźnik i pie­karnia, a musztardę znajdziemy w każdej spiżarni.

Ludzie szybko wskakiwali na samochód. Milczący, blady szofer zapuścił motor. Z trudem wtoczyli się na szczyt wzniesienia, a potem, nabierając szybko­ści, zsunęli się ze świstem długim zjazdem w dolinę,

wprost w zachodzące krwawo słońce.

■ ■, ‘ rai™

Sabara mrużył oślepione oczy, promienie załamy­wały się ostro w smdgach brudnej, podrapanej szy­by. Myślał o całym dzisiejszym dniu, o tym, jak cze­kał dziś rano na swoich ludzi. Nie znał ich jeszcze, patrzył później w ich twarze, próbując odgadnąć, czego może się po nich spodziewać, po tych ludziach przypadkowych, wyłowionych z morza ludzkiego, przelewającego się przez kraj w ślad za wyzwalają­cym ziemię frontem. Przyszli, ci wszyscy na umó­wione miejsce po -przeczytaniu małej, odręcznym, pismem skreślonej kartki, wywieszonej w korytarzu magistratu.

Sam pisał tę kartkę, sam ją przypinał pineską do tekturowej tablicy... Nie wierzył, xże ktoś się na jego wezwanie zgłosi. Wtedy, kiedy tę kartkę pisał, i dziś rano jeszcze nawet, nie zdawał sobie sprawy, do czego to całe przedsięwzięcie prowadzi. Zgodził -się wziąć w nim udział, zgodził się organizować je, prowadzić. Dlaczego? Czy żądza przygód? Gzy pra­gnienie władzy? Czy nadmiar wiary we własne siły, w zdolności organizatora, przywódcy? Czy może po prostu chęć służenia ze wszystkich sił Polsce sponie­wieranej, zniszczonej przez okupanta?

Wszystkie jego nie skrystalizowane zamiary i ma­rzenia oblekły się w kształt bolesny i prawdziwy tu, 1 na tej drodze stromej, usianej trupami rodaków, zwa­lonymi tablicami niemieckich nazw, na tej drodze wiodącej w nowe życie, albo równie naturalnie i pro­sto — w śmierć.

A zaczęło się to równo miesiąc temu, dwudziestego drugiego kwietnia.

Wyszedł z domu, z pokoju, który wynajmował u starej wdowy Kurkowej, Szybkim krokiem . prze­mierzał miasto, by na dwunastą zdążyć na zebranie, wyznaczone w gmachu magistratu.

Sabara był doświadczonym -żołnierzem, partyzan­

ie

tem. W lesie spędził niejeden ciężki rok, a wiadomo, że rok w lesie to więcej rutyny i doświadczenia woj­skowego niż po pięciu latach służby w regularnej armii-

Był poza tym Sabara starym członkiem partii. To­warzysze znali go dobrze. Mieli o nim wyrobioną opinię. Ufali mu, Ten syn ubogiego chłopa spod Po­znania miał —r jak to się mówi — otwarty łeb. Wiele w życiu zobaczył, wiele z biegiem czasu zrozumiał; ż prawdą się nie minął, a elegancki mundur oficer­ski pożegnał beż żalu.

Inne miał zamiary na przyszłość.

W końcu kwietnia rozstrzygają się jego losy.

Przyspiesza kroku. Omija dziury w asfalcie, kału­że wiosennego deszczu: Dochodzi południe.

Zegar na wieży zaczyna bić chrypliwie. Michał Sa­bara, wchodzi* pchnąwszy cieżkię, ciemne drzwi, do ogromnego, pustego gmachu.

W mrocznym, woniejącym stęchlizną korytarzu po­czuł się nieswojo. Zaczął prawie biec, aż znalazł się w małej, oświetlonej świecami sali. Okna, mimo sło­necznego dnia — a może właśnie dlatego — osłonię­te były grubymi kotarami.

W sali siedziało już kilkudziesięciu mężczyzn, ubra­nych przeważnie w garnitury przerobione z mundu­rów wojskowych. Czekali w milczeniu. Osiadł i Mi­chał na jednym z wolnych krzeseł.

Milczenie rozpadało się z wolna: mężczyźni zaczęli rozmawiać z początku cicho, potem coraz głośniej, aż w końcu niektórzy zaczęli wygłaszać coś w ro­dzaju wiecowych przemówień.

-— Już ja wiem, towarzysze, co robić! — wołał na cały głos któryś entuzjasta, stając na krześle i tuż nad głową Sabary wymachując rękami. — Tylko mocną ręką! Mocną ręką! I nie popuszczać...

U mnie będzie spokój i sprawiedliwość i — krzy­czał drugi.

Gadali teraz-wszyscy. Tylko Sabarą milczał.

Wreszcie wszedł na salę Krysiński. Uciszyło się nagle. Kiwnął siwą głową zebranym i zaczął mówić.

Instrukcje były krótkie i suche.

Mówiły, gdzie, mówiły, co, ale nie mówiły — jak. A tego byli najbardziej ciekawi. Bo gdzie i co, to wiedzieli od razu. Ale — jak? Jak osiągnąć to wszyst­ko, o co chodziło, czego pragnęli i czego wymagała od nich — Polską?

Nie powiedział im tego Krysiński. Nikt im tego nie powiedział. Opuszczali zebranie posmutniali moc­no, z opuszczonymi głowami. Entuzjazm przygasł tak samo szybko, jak się zapalił.

Wychodzili z gmachu ratusza, unosząc w kiesze­niach dokumenty, dające im wielką władzę i jeszcze większą nakładające na nich odpowiedzialność. .

Stali się pełnomocnikami rządu, delegowanymi na Ziemie Odzyskane, żeby wprowadzić tam ład, spokój i normalne, polskie życie.

Trzeba było.przeprowadzić niezliczoną ilość poważ­nych operacji: wysiedlić Niemców, ściągnąć ludność polską, rozdzielić ziemię, zabezpieczyć zakłady prze­mysłowe, uruchomić produkcję, komunikację, cemen­tować w jedną zgraną społeczność całą różną masę osiedleńców, ludzi przybywających z różnych zakąt­ków kraju, ludzi o odmiennych obyczajach...

Nie mieli pojęcia, jak to wszystko zrobić. Nie mieli wzorów w przeszłości, z których mogliby czerpać rady i doświadczenie. W historii naszego kraju byli pierwszymi ludźmi, przed którymi stanęły tege ro­dzaju zadania.

Należał do nich również Michał Sabara.

Milczący, z opuszczoną głową, szedł mrocznym ko­rytarzem ratusza... W głębokiej wnęce okna ujrzał

U

,nagle wysoką, przygarbioną nieco postać starego Krysińskiego.

Poradźcie, towarżyszu — zagadnął zdyszanym szeptem — jak to wszystko zacząć?

Krysiński nieraz już słyszał podobne pytania. I zawsze wtedy czuł się tak bezradny'jak ten, który pytał.

Lubił Sabarę, słyszał o nim sporo. Toteż cieszył się, że właśnie Sabarze przypadł trudny, rozwinięty prze­mysłowo i rolniczo, gęsto zaludniony rejon. Krysiń­ski wiedział, że Sabara może mieć szczególne powo­dy do zmartwień. Ale Krysiński umiał rozmawiać z ludźmi, wiedział, jakim sposobem i do kogo trafić najlepiej. Głos jego był więc ostry i oschły, gdy od­powiadał Sabarze, odpowiadał atakująco, pytaniem:

Należycie, zdaje się, do partii?

Tak jest, towarzyszu — odparł poważnie Saba­ra, nie zauważając nawet retorycznej ironii w sło­wach Krysińskiego.

-f*? To powinniście sami wiedzieć, co należy robić, ja was teraz rozumu nie nauczę, za późno.

Widząc jednak zatroskaną twarz Sabary, dodał z nikłym uśmiechem:

Głowy pilnujcie własnej, to wam radzę. Macie podobno głowę dobrą, a takich trzeba, więc głowy własnej pilnujcie...

.1 uścisnął mu rękę.

Następnego dnia o świcie stara wdowa Kurkowa żegnała uczynnego sublokatora Michała Sabarę, co i wody przyniósł, i drzewa narąbał...

Idźcie z Bogiem, panie Michale, idźcie z Bo­giem...

Pojął dobre intencje starej kobiety, wzruszyła go jej troska; odpowiedział, pięknie się kłaniając: IBP wy • • • zostańcie z Bogiem, gospodyni...

Odszedł, unosząc z sobą małą, zniszczoną ceratową

teczuszkę, w której mieścił się cały jego dobytek i kilka map.

Ale to, co niósł w myślach, to dopiero ćiążyło mu naprawdę!

Dwunastu ludzi zgłosiło się na jego wezwanie, dwunastu miało''z'nim jechać w tamten nieznany kraj...

W samym mieście kilkadziesiąt tysięcy Niemców. W rejonie: dwa razy tyle. W większości domów ukry­ta broń. W górach — bandy SS i Wehrwolfu. Front przewalił się po tej ziemi i poszedł za pierzchającą w rozsypce armią hitlerowską, zostawiając na miej­scu zaledwie niezbędne posterunki, niewielką liczeb­nie Wojenną Komendę Miasta, utworzoną przez woj­ska radzieckie.

Na miejscu zbiórki stawili się wszyscy, na czas. Siedzieli na kamieniach, na skrzynkach starych po amunicji i ćmili machorkowe skręty. Od czasu do czasu spluwali żółtą śliną na gorący piasek placyku, jakby chcieli w ten sposób zamanifestować swoją od­wagę i siłę, pogardę dla niebezpieczeństwa.

Mimo to czuło się ich wielkie podniecenie. Z po­czątku zarzucili Sabarę pytaniami, ale odpowiadał powściągliwie, więc znowu umilkli.

Przyjechała wreszcie obiecana sterana ciężarówka. Ludzie podnieśli się żwawo i zaczęli oglądać pojazd. Patrzyli na koła, platformę i silnik, dzielili się róż­nymi fachowymi uwagami, lecz myśleli o czymś zu­pełnie innym.

Wiedział Sabara, o czym myślą. Ale nie mówił

o tym z nimi. ■ Zarządził odjazd.

No, bo co miał. powiedzieć? Że mogą na pierwszej ulicy rozwalić ich granatem? Że mogą ich, bezbron­nych-, wystrzelać w ciągu paru sekund w. tym mieście obcym, nieznanym?

Teraz, po zachodzie słońca, są już prawie w mie-

ście. Wjeżdżają powoli szeroką, brukowaną ulicą, w którą zmieniła się szosa. Skręcają w lewo, na most. Śródmieście, Pod ścianami przemykają poje­dyncze cywilne sylwetki. Nagle...

Stój !• krzyczy Sabara do szofera.

Ostry pisk hamulców. Ludzie na platformie prze­chylają się gwałtownie do przodu. Patrzą przerażeni.

Na skrzyżowaniu ulic stoi patrol... niemieckiej policji! W pełnym umundurowaniu, w lśniących heł­mach, z bronią gotową do strzału.

Niemcy zobaczyli • samochód. Podchodzą wolnym, pewnym krokiem.

Nie wiedzą Polacy, czy rzucić się do gwałtownej ucieczki, czy skoczyć na nich hurmem, gdy zbliżą się do samochodu,.. Może . niemieckie niedobitki opanowały miasto? Sytuacja mogła się zmienić z go­dziny na godzinę, a zanim armia radziecka odbije miasto, z nimi może już być koniec... Tysiące myśli przemknęły przez głowę Sabarze.

Szepnął śpiesznie landratowi:

Zapytaj, gdzie urzęduje ich dowódca. Mamy do niego ważną sprawę..,

Landrat otworzył drzwi i krzyknął parę zdań po niemiecku. Niemcy zbliżali się nadal, mówiąc coś niewyraźnie. Sabara wyłowił z tego dwa znajomo . brzmiące słowa: „Major Solowiow..

Trzej policjanci zbliżyli się, opuścili broń, zasalu­towali. Sabara odpowiedział machnięciem ręki.

: Do powiedzieli? — zwrócił się do landrata.

r— Mówią, że ich bezpośrednim dowódcą jest ko­mendant Wojennej Komendy Miasta, radziecki major Solowiow, Oni tu pilnują porządku.

Ale dlaczego mają broń? — wykrzyknął zdu­miony Sabara.

Tutaj każdym domu jest broń — odparł land- ' rat. — Więc lepiej, żeby policjanci też mieli...

Sabara nie mógł się nadziwić pomysłowości majo­ra. No i ‘jego odwadze.

Zapytaj, gdzie urzęduje major <7- nakazał land- ratowi.

Niemcy tłumaczyli, jak trzeba jechać, w końcu je­den z nich wsiadł do szoferki, i tak, ściśnięty między dwoma Niemcami, jechał pełnomocnik rządu, Michał Sabara, przez swoje miasto.

A miasto było piękne.

Stare, stylowe kamieniczki, podcienia głębokie rynku, dumne kościoły z wysokimi wieżami; łagodne łuki asfaltowych ulic, zapach kwitnących drzew.

Nieźle im się tu żyło, na naszej przedwiecznej ziemi... — szepnął do siebie Sabara. —r Ale nam bę­dzie się żyło jeszcze lepiej.

I nikt nas stąd nie przepędzi -i- dodał po chwili.

Stanęli przed gmachem hotelu, gdzie mieściła się

Wojenna Komenda Miasta.

PRZEJĘCIE WŁADZY

Szybkimi krokami minął Sabara długi, wąski kory­tarz hotelu i stanął przed drzwiami kwatery komen­danta.

Zapukał mocno i wszedł do środka z dumnie pod­niesioną głową. Stanął oko w oko ze szpakowatym, czerstwo wyglądającym majorem, który podniósł się z pluszowego bordo fotela, ustawionego przy biurku.

Jestem pełnomocnikiem rządu polskiego — przedstawił się. głośno. -=8Nazywam się Michał Sa­bara.-.;. -

Radziecki oficer wyciągnął na powitanie obie ręce. 1^— Nareszcie! — wykrzyknął. — Czekam ną was już od wielu dni.

. — Major SołoWiow —. powiedział, potrząsając dło­nią Polaka. I—Nikita Trofimowicz Sołowiow.

Uśmiechnęli się do siebie przyjaźnie.

Sabara wydobył z zanadrza sztywną dużą kopertę z cennymi dokumentami. Major usiadł za biurkiem, przeczytał pisma, podniósł się i powiedział uroczy­ście:

^Towarzyszu Sabara! Z tą chwilą przejmujecie władzę w mieście. Do mnie należą sprawy frontowe, wojenne, a do was cała reszta. Chyba trudniejsza — uśmiechnął się. -

Myślę, że przy waszej pomocy w jakichś spe­cjalnie trudnych momentach dam sobie radę — od­parł, także z uśmiechem, Sabara.

Major poczęstował go papierosem. Zaciągnęli się mocno, i wreszcie radziecki oficer zadał pytanie, na które czekał Sabara od początku rozmowy:

Ilu ludzi przywieźliście ze sobą?

Dwunastu — padła twarda i szybka odpowiedź.

Że co... ?

Myślał przez chwilę major, że jego gość żartuje. Gdy powtórzył liczbę, w pokoju zapadła cisza. Ko­mendant zaczął przechadzać się nerwowo; po chwili zatrzymał się przy oknie, patrzył uważnie na dół. Mimo gęstniejącego mroku ludzi Sabary można było policzyć stąd na palcach, określić nawet ich wiek ... Odwrócił się major z oburzeniem:

Chyba nie wmówicie mi, że przejmujecie wła­dzę w mieście, dysponując zaledwie dwunastką nie­uzbrojonych ... szczeniaków!

~ Sabara uparcie, nieustępliwie, patrzył mu w oczy.

= —*■ Przejmuję ^powiedział sucho. — Już przeją­łem.

Zastanówcie Się, człowieku — wykrzyknął ma­jor — na co się porywacie! W mieście jest kilkadzie­siąt. tysięcy...

Wiem! — przerwał ostro Sabara. — A w po­wiecie dwa razy więcej Niemców. I Wehrwolf, i SS ... Wiem to wszystko. Oczywiście liczę na waszą pomoc,

Dobre sobie! —zaśmiał się z goryczą major||||| Nasi, pędząc Niemców do Berlina, aż się iskry sypa­ły, za sobą zostawiali niewielkie siły, szkoda tu było każdego człowieka... To ja liczyłem na was! Powin­niście przybyć z transportem co najmniej tysiąca uzbrojonych po zęby mężczyzn, najlepiej byłych żoł­nierzy! Należy stworzyć w mieście silną milicję, nie dopuścić do jakiejś kontrakcji, która może się zda­rzyć ze strony pokonanych... Wiecie, ilu ja mam lu­dzi? Stu pięćdziesięciu! Stu - pięć - dzie - się - ciu!

wyskandował, rozkładając szeroko ręce.

Ja sam jestem byłym żołnierzem — odparł Sa-

bara, podnosząc się z krzesła. A zastanowiłem się już dawno. Miesiąc temu. Teraz nie mam na to ani ocho­ty, ani czasu.

Był zmęczony, głodny, rozdrażniony długą jazdą. Wciąż wracały mu przed oczy obrazy zniszczonych miast i ludzie z obozu śmierci — żyjący, wędrujący ostatkiem sił na wschód, i martwi* przysypani warst­wą przydrożnego piachu.

Przyjdą przecież z następnym transportem ludzie odważni i silni, dobrze uzbrojeni, przybędzie silny oddział polskiego wojska.

Chyba nie wydaje się wam, towarzyszu, że wsiądę na ciężarówkę i wrócę?

Major pochylił głowę w milczeniu.

Hpi Jeśli możecie coś dla mnie zrobićlll ciągnął Sa­bara to zorganizujcie mi jutro spotkanie z nie­mieckimi władzami miasta.

Załatwione — pośpieszył major. — Zwołam ich na dziesiątą do głównej sali ratusza.

Zatroskał się naglę.

Czy macie przynajmniej coś do strzelania?

Sabara zmieszał się.

Nie mam — mruknął niechętnie. — Ale broń przyjdzie następnym transportem...

Komendant zbliżył się do biurka, wysunął jedną z szuflad i wyciągnął spod sterty papierów duży, ciężki nagan.

Jak wam przywiozą broń, oddacie mi — powie­dział.

Nie czekając na słowo podziękowania szybko wy­szedł z pokoju, mocno zatrzaskując drzwi.

Sahara przyglądał się broni, przymierzał do ręki, ważył. Potem schował do kieszeni bluzy.

Skręcił w palcach grubego papierosa, zapalił i za­myślił się.

Przez otwarte okno wpadały wraz z ciepłym po-

wietrzem majowego wieczoru fragmenty rozmów je­go ludzi.

Głodni są, zmęczeni — pomyślał.

Właściwie nie wiedział, co robić — czekać jeszcze, czy wyjść. Komendant długo się nie zjawiał — czyż­by w ten sposób miał zakończyć wizytę?

Drzwi otworzyły się nagle.

Razem z komendantem wszedł młody radziecki .żołnierz.

Sasza zaprowadzi was do szkoły, gdzie spędzi­cie noc — powiedział komendant. — Jutro po spot­kaniu z Niemcami przyjdźcie. Postaram się wam po­móc.

Mocno uścisnęli sobie ręce.

Przed hotelem siedzieli, oparci o mur, ludzie Sa- bary. Na widok radzieckiego żołnierza poderwali się, otoczyli go.

Sasza witał się z nimi po kolei, szczerzył w uśmie­chu zęby i chętnie pozwalał najmłodszym dotykać zawieszonej na plecach, oczyszczonej pięknie pepe­szy.

Po chwili znaleźli się wszyscy w ciężarówce i przez mroczne, senne uliczki miasta pojechali do starego, gotyckiego budynku szkoły. Tu miał być pierwszy odpoczynek, pierwszy sen Polaków na nowej, odzy­skanej ziemi.

Obudził się o świcie. Padał deszcz. W dużej sali gimnastycznej było chłodno i mroczno/ Przez wybite szyby woda wlewała się do środka, strużkami spły­wała ze ścian, na parkiecie tworzyły się drobne ka­łuże.

Na chudych, wypełnionych pokruszoną słomą sien­nikach spali ludzie Sabary. Przeraźliwie chrapał Ka­rol Olejniczak, wysoki, silny mężczyzna, łagodny i mądry. Obok leżał na wznak, z rozrzuconymi ręka­

mi Oleś Kępiński, dwudziestodwuletni chłopak z Kie­leckiego, roztropny-, inteligentny. Dalej inni, których w szarości świtu nie mógł rozpoznać...

A obok niego, w kącie, spał skulony, jakby się krył przed ciosem, szofer, który ich tu przywiózł, niemiecki landrat.

Może to zupełnie uczciwy człowiek — pomyślał Sabara. —■ Jednak historia nie oszczędza jedno­stek ...”

Myślał jakiś czas jeszcze o paradoksach ludzkiego losu, aż znów ogarnął go sen.

Ocknął się z uczuciem lęku. Spojrzał na zegarek: była ósma.

Jeszcze dwie godziny — pomyślał. — Można je­szcze trochę poleżeć”.

Bo co lepszego było io.roboty?

Odżyły w nim nagle wczorajsze słowa radzieckiego majora: „czapkami mogą was nakryć”.

Broń w każdym domu. W kieszeniach cywilnych ubrań. W torebkach damskich. W teczkach. Kto wie, ilu tu jest jeszcze fanatycznych hitlerowców, którzy, doprowadzeni do ostateczności klęską, wierzą naiw­nie w nagły odwet, diabli wiedzą, w co jeszcze. Choć z góry skazani na przegraną, mogą narobić sporo kłopotu, a przynajmniej — skrócić Polaków o głowę.

Ogarnęło go na chwilę zwątpienie. Ale otrząsnął się szybko.

Zerwał się z siennika. Szybko uporządkował ubra­nie. Obudził Olejniczaka.

Pójdziesz ze mną — powiedział krótko.

Potężny chłop podniósł się, przeciągnął mocno, aż

mu trzasnęły kości. Pociągnął nosem.

Katar złapałem — powiedział.

Zdziwiony był, że Sabara obudził właśnie jego. Ale nie śmiał pytać, o co chodzi. Zabrał się do sznuro­wania ciężkich podartych butów ...

Teraz przyszła kolej na Kępińskiego. Sabara po­ciągnął go za ucho.

I— Wstawaj! — powiedział. — Idziemy.

A dokąd? — zamruczał ze snu Kępiński, który musiał wszystko z góry wiedzieć.

Do piekła! — groźnie krzyknął Sabara. Kępiński zerwał się i ubrał w mgnieniu oka; wi­dać ciekawiła go taka podróż.

Landrat, szarpnięty za ramię, stanął na baczność.

Ty — zwrócił się do niego Sabara będziesz moim tłumaczem. Wolno ci powtarzać Niemcom tylko i wyłącznie moje słowa, natomiast mnie będziesz przekazywał każde słowo, które padnie na sali. Zro­zumiałeś?

f. —- Tak jest! — odkrzyknął landrat i zaczął zapinać swój zniszczony mundur.

Ulicami płynęły potoki żółtej wody:' Deszcz był ciężki i zimny. Postawili kołnierze i szli szybko w czwórkę do rynku.

Olejniczak, zostaniesz przed ratuszem — odrzekł Sabara. -r- A ty, Kępiński, ukryjesz Się w jakiejś bramie i stamtąd będziesz obserwować, co się dzieje z Olejniczakiem. Gdyby działo się z nim coś złego, staraj się dotrzeć do majora Sołowiowa. Będzie to znaczyć, że ja tam w środku jestem już na dobre zaklinowany. Gdy ńa zewnątrz nic nie zauważycie, ani żaden strzał was nie dojdzie, to pamiętajcie: je­śli punktualnie o Wpół do jedenastej nie jzkażę się w drzwiach ratusza, to znaczy, że...

W porządku — powiedział Olejniczak.

Załatwione — dodał Kępiński.

Weszli na kwadratowy plac rynku. Pośrodku stał piękny ciemny ratusz z wysoką wieżą, na której bły­szczała jasna tarcza dużego zegara.

fr Minęli fontannę — już bez Kępińskiego, który zdą­żył się ukryć niepostrzeżenie. Potem Olejniczak zo­stał przy szerokiej misie fontanny. W końcu Sabafa z landratem wstąpili na schody ratusza.

Była za dwie minuty dziesiąta*

H iU. Poczekajmy chwilę — rzekł Sabara.

Wraz z pierwszym dostojnym i głębokim uderze­niem godziny pchnął czarne, okute zdobnym żela­zem drzwi.

PIERWSZE STARCIE

Wysoka, ciemna, mocno sklepiona sala. Głośne,; długie skrzypnięcie drzwi. Cisza.

Michał Sabara długim, szybkim krokiem, nie pa­trząc na boki, z podniesioną wysoko głową zmierza ku podium.

Wszedł, stanął nieruchomo i przez chwilę. ostrym spojrzeniem lustrował salę.

Cisza była taka, że dochodziło go brzęczenie mu­chy, tłukącej się sennie o jedno z wąskich, wysokich okien.

A przecież sala pełna była ludzi. Sami mężczyźni, ubrani w czarne, lśniące fraki, stali ni baczność, wy­prostowani sztywno, w rękach trzymali wysokie, błyszczące cylindry. Śnieżnobiałe gorsy odbijały męt­ne refleksy światła od szarych szyb.

Sam nie wiedząc kiedy,'Sabara zaczął mówić:

Jestem pełnomocnikiem rządu polskiego. Nazy­wani się Michał Sabara. Od tej chwili władza w mie­ście należy do mnie.

Głos jego brzmiał .ostro, stanowczo i gniewnie:

Landrat natychmiast wpadł w ten sam ton i szyb­ko przetłumaczył jego słowa.

Niemcy jak na komendę pochylili głowy.

W krótkiej jak błyskawica chwili Sabara pomy­ślał: poza formalnym objęciem władzy nie dysponuje przecież żadną konkretną siłą, nie będzie mógł sto­sować wobec Niemców żadnych represji... Ale prze-

cież Niemcy nie wiedzą, ilu jest z nim ludzi, jak są wyposażeni, ile posiadają broni...

Postanowił bluffować.

Władze nasze nie chcą robić ludności niemiec­kiej żadnej krzywdy — powiedział głośno, dobitnie.

Waszym zadaniem jest poinformować o tym lud­ność i skłonić ją do zachowania spokoju i porządku w mieście.

.Landrat równie głośno i dobitnie tłumaczył jego słowa. Niemcy powoli podnosili wzrok i obserwo­wali z lękiem drobną postać Polaka, ostre i stanow­cze rysy jego twarzy, słuchali jego metalicznego gło­su, wypowiadającego obce, groźne słowa.

Podczas gdy landrat gorliwie przekładał słowa Sa- bary, ten rozglądał się uważnie po sali, przypatry­wał się twarzom.. Zwrócił uwagę na rosłego blondy­na, który stojąc w drugim rzędzie, ukryty za pleca­mi poprzednika, obserwował Polaka nienawistnym, złym wzrokiem.

Sabara odwrócił na chwilę wzrok, jakby go nie za­uważył, a później znów zaczął nieznacznie popatry­wać w stronę Niemca. Zauważył, że w chwili, gdy landrat przetłumaczył już ostatnie zdanie, oczy tam­tego rozbłysły niesamowitą wprost wściekłością i żą­dzą zemsty. Niemiec zacisnął zęby, mięśnie szczęk drgały mu podjiapiętą silnie skórą twarzy ...

Stojący na podium Polak zrozumiał, że ze strony tego fanatyka grozi mu niebezpieczeństwo. Był to bez wątpienia członek hitlerowskiej partii, jakaś miejscowa gruba ryba, wierzący pszy tym święcie w słuszność hitlerowskiej ideologii. Zastanawiał się Sabara,' jak z nim postąpić, gdy w tej samej chwili Niemiec rzuciwszy jakieś stłumione szwabskie prze­kleństwo upuścił na podłogę błyszczący cylinder i sięgnął szybko do kieszeni....

Ale Sabara był szybszy. Wyrwał spod bluzy wiel­

ki radziecki nagan i skierował wprost w głowę gru­bego blondyna.

Halt! jM- krzyknął. — Hände hoch!

Niemiec zbaraniał i wolno, z ociąganiem podniósł łapy.

Zrewiduj go! — rzucił Sabara landratowi.

Landrat szybko wyciągnął Niemca z szeregu i prze­sunął po nim rękami. Z kieszeni, ukrytej pod połą szykownego fraka, wyciągnął mały lśniący pistolet. Podał go Sabarze. Ten .schował swoją broń do kie­szeni, a małą pukawkę Niemca wrzucił od niechce­nia do kosza na śmieci, jakby to była pusta paczka zapałek.

Powiedz mu — rzekł spokojnie Sabara — że jeśli raz jeszcze zechce mu się zrobić coś podobnego, zrjucę go z czubka ratuszowej wieży, bo na takich jak on bydlaków szkoda marnować kul. A jego ro­dziną też się odpowiednio zaopiekuję, akurat tak sa­mo, jak robili to tacy jak on.

Landrat stał przed grubym, wysokim Niemcem i dobitnie, głosem zniżonym prawie do szeptu, tłu­maczył mu groźby Sabary. Wywołało to niemałe wra­żenie na winnym, a także na pozostałych Niemcach, -którzy byli przekonani, że Sabara na miejscu wypali w łeb buntownikowi.

A teraz weź go za kołnierz i kopnij w d..., tylko mocno, nie żałuj sobie, i wyrzuć go za drzwi

rozkazał Sabara. — Ma tam czekać grzecznie, do­póki nie skończę;

Landrat włożył wiele uczucia i siły w wykonanie tego rozkazu. Z niesmakiem zamknął drzwi i wrócił na podium.

Przez cały ten czas Niemcy nie poruszyli się, nie drgnęli nawet. Tylko ich głowy przekrzywiały się nieznacznie, gdy. chcieli lepiej widzieć. Teraz znów zesztywnieli jak mumie.

~~ »B°ją się, boją jak psy” — pomyślał z satysfak-

eją Sabara. I znów ciągnął swoje przemówienie gło­sem spokojnym i mocnym, jakby pjzed chwilą nic się zupełnie nie stało.

Życie w mieście i na okolicznym .terenie prze­biegać będzie normalnie, jak dotychczas. Administra­cja i urzędy pracować będą na takich samych jak do­tąd zasadach. Urzędnicy magistratu stawią się w po­niedziałek do pracy o zwykłej godzinie. Podatki ścią­gać, żadnych ulg! Linie telefoniczne, które wasze wojsko przecięło uciekając, mają być w ciągu trzech dni naprawione. Wszystkie rowy przeciw czołgowe i okopy zasypać w ciągu tygodnia.

Zwrócił się teraz do starego, siwego niemieckiego Bürgermeistra:

Pan zostaje nadal burmistrzem ludności nie­mieckiej. Podlega pan bezpośrednio mnie. We wszyst­kich poważniejszych sprawach należy się obowiązko­wo i niezwłocznie komunikować ze mną. Żadnych samowolnych posunięć! Odpowiada pan osobiście za wykonanie moich poleceń i osobiście zamelduje mi pan o wykonaniu tych, które dzisiaj wydałem.

Landrat przetłumaczył, a stary burmistrz skłonił się nisko, lecz z godnością.

Od poniedziałku — ciągnął dalej Sabara — za­czynam w tym gmachu urzędowanie jako starosta tego miasta i rejonu oraz pełnomocnik rządu dla tych ziem. Proszę o przygotowanie mi odpowiedniego po­koju.

Spojrzał na zegarek. Za pięć minut wpół do jede­nastej.

Z końca sali podniósł rękę chudy, o białych wło­sach staruszek. Odezwał się głosem drżącym i pokor­nym, przypominającym odmawianie modlitwy.

'Landrat wyjaśnił,' że staruszek jest pastorem i py­ta, co ich wszystkich czeka, co Polacy zamierzają zro­bić z ludnością cywilną, która przecież nie ponosi

winy za tę wojnę. „Co się z nami stanie?” — pytał- smutnym głosem pastor.

Sabara przypatrywał się drżącej głowie duchow­nego. Cała niemiecka kultura, humanizm niemieckich pisarzy i kompozytorów przemówiły głosem tego pięknego starca. Poczuł do niego nagłą, niewytłuma­czalną sympatię. Patrzył na smukłe, długie palce, uniesione w górę, jakby gestem błogosławieństwa ...

Ale nie był to czas na rozczulanie się, senty­menty. Odpowiedział twardo;

—■ Rozstrzyganie, co z wami będzie, nié do mnie należy.

A po króciutkiej pauzie dorzucił": i— Zależy to bowiem tylko od. was.

Miał jeszcze dwie minuty do wyjścia. Kazał landra- towi ogłosić koniec spotkania.

. Gdy schodził z podium, wystąpił przed stojące na­dal nieruchomo rzędy Niemców jeden z nich i przed­stawił się jako komendant niemieckiej policji; Zapro­ponował Sabarze silną eskortę i przewodnika, by Polak mógł bezpiecznie zwiedzić miasto.

Sabara skinął przyzwalająco głową. - Z rękami w kieszeniach schodził z kamiennych stopni ratusza, pogwizdując cicho. Zegar na wieży”' uderzył dwa razy. Było punktualnie wpół do jede­nastej.

Olejniczak 0 mało nie wpadł do basenu fontanny ze zdumienia, gdy ujrzał swojego szefa w otoczeniu trzech potężnych drabów w galowych mundurach, z bronią gotową do strzału. W pierwszej chwili chciał rzucić się na Niemców, w następnej sam zapragnął uciekać — ale spokój Sabary powstrzymał go. Szef przeszedł obok niego mrugając żartobliwie lewym okiem i gwiżdżąc beztrosko.

Wtedy Olejniczak puścił się pędem do szkoły, chcąc jak najszybciej podzielić się tym, co widział.

p — Musiał ich porządnie wykołować — mruczał i podziwem — Ma stary głowę, szkoda gadać...

E„Stary” tymczasem spacerował po mieście z nieod­stępnymi Niemcami w ciężkich hełmach, z bronią w ręku.

I Miasto podobało mu się coraz bardziej. Drażniły go tylko niemieckie nazwy, napisy, szyldy i tabliczki, które spotykał ćo' krok.

E — Trzeba będzie jak najprędzej zmienić nazwy gulic — rzekł do siebie.

[ — Was, was? — podchwycił usłużnie przewodnik. | Was, was trzeba zmienić! ¿— zaśmiał się Sahara. [ Naraz przypomniał coś sobie. Wyszedł z krętej, i wąskiej uliczki i szybkim, żołnierskim krokiem ru­szył w kierunku hotelu. Umówił się przecież z majo- f rem Sołowiówem po spotkaniu...

Niemieccy przechodnie byli niemniej od Olejnicza­ka zdumieni tym dziwnym orszakiem. Jeden ze szko­pów nie wytrzymał i szedł przez jakiś czas za ple­cami żandarmów. Wreszcie wyprzedził ich i podbiegł­szy do Sabary zajrzał mu w oczy ze złośliwą cieka­wością. Ale policja pamiętała o swoim zadaniu...

Walnięty z całej siły kolbą w plecy natręt poleciał na mur i zwalił się pod nim bez przytomności.

Po chwili żandarm, speszony nieco swym gwałtow­nym odruchem, zaczął tłumaczyć coś Polakowi, ale ten machnął tylko pogardliwie ręką.

Na kilkadziesiąt kroków przed hotelem Sabara od­prawił eskortę i resztę drogi przebył sam.

Majt)r Sołowiow postawił na stole butelkę wódki i dwie szklanki.

Do pokoju wszedł Sasza niosąc talerz białego sera i bochenek chleba. Położył jeszcze na stole pudełko zapałek i ulotnił się, stuknąwszy głośno obcasami swoich wysokich, pomarszczonych w rurki butów.

Wypili. Komendant uśmiechnął się szeroko do Sa-

bary. Ten składał relację z przebiegu spotkania, na ratuszu. Przemilczał tylko niebezpieczny incydent z Niemcem-rewolwerowcem.

Wypili znowu, przegryźli zdrowym, tłustym serem” i Michał Sabara zaczął opowiadać o swoich planach« na najbliższą przyszłość.

Za siedzibę obrał sobie gmach magistratu. Urzędo-1 wanie rozpocznie cd poniedziałku. Całą robotę będą odwalać Niemcy; on sam nie ma ani odpowiedniej j ilości ludzi, ani też jego ludzie nie potrafią wykony-. wać urzędniczej pracy, nie mają wykształcenia Wkrótce .ureguluje sprawy podatkowe, które od trzech miesięcy, jak mu doniesiono» szwankują...' Wprowadzi polskie nazewnictwo i puści w obieg pol­skie pieniądze...

Jednocześnie pomyśli o zagospodarowaniu powia­tu... Lada dzień spodziewa się posiłków i pierw­szych oddziałów polskiego wojska.

Przyjadą przecież wreszcie, do cholery! — mru­czał, czując zamęt w głowie po dwóch szklankach mocnej wódki.

Major Sołowiow miał mocniejszą głowę. Uśmiecha­jąc się podstępnie, zapytał:

I jakże tam,, towarzyszu Sabara? Nic ciekawego nie przydarzyło się na ratuszu?

Sabara przełknął ślinę.

Nic ciekawego. A co niby miało się zdarzyć?— rzucił zaczepnie.

Komendant bez słowa, uśmiechając się ciągle, wy­sunął szufladę biurka i podał Sabarze na dłoni jakiś niewielki metalowy przedmiot...

Poznajecie to, towarzyszu Sabara?

Zapytany przetarł zdumione oczy. W ręku majora

tkwił mały niemiecki pistolet, ten sam, który wylą­dował w koszu na śmieci jak zardzewiała puszka po konserwie.

Skąd to macie? wyjąkał zdumiony Polak.

* At, nic wielkiego — rzekł swobodnie major, do­lewając wódki. — Przynieśli mi, opowiedzieli...

Długo kręcił głową Sabara. A major bezlitośnie atakował go dalej:

111111A nic nie zauważyliście, towarzyszu Sabara, gdyście wychodzili z ratusza?

Pomyślał chwilę.

Nic — rzekł niepewnie. — Na oko wszystko by­ło w porządku...

Moich ludzi ze dwóch albo trzech nie zauważy­liście na rynku?

Daliście mi trzech ludzi do obstawy? — ucie­szył się Sabara. — Bardzo wam dziękuję. Ja wziąłem tylko dwóch, i to bez broni...

Major wybifchnął śmiechem.

7— Pochwała się należy moim chłopcom! — recho­tał. — Nagroda! Dobrze się ukryli, nie ipa co! Cały ratusz był otoczony, cały rynek, na dachach leżeli, po bramach, cekaemy mieli, granaty, pięćdziesięciu moich chłopaków was pilnowało! Oni cały szwabski pułk by roznieśli, jakby wam coś się złego stało... A wy, ani waszych dwóch ludzi, niczegoście nie za­uważyli! Pięknie to, bardzo pięknie ze strony moich chłopaków...

Sabara uśmiechnął się. Uścisnął dłoń majora.

Dziękuję — powiedział serdecznie.

Major znów nalał do szklanek i kiedy wypili, a Sa- barze już oczy w słup stanęły, major wydobył spod biurka nową butlę wódki i poważnym, normalnym, trzeźwym głosem powiedział:

Wypijemy sobie to na rozgrzewkę, a potem po­rozmawiamy konkretnie o naszych ważnych spra­wach. Mam pewien dość ciekawy pomysł...

A Sabara z całej tej rozmowy zapamiętał przede wszystkim to, że major miał bardzo mocną głowę.

Tej nocy spali na wygodnych łóżkach w pięknej, opuszczonej przez Niemców willi.

Przed domem bez przerwy patrolował silny od-r dział uzbrojonej policji.

Gdy Sabara uświadomił sobie tę paradoksalną sy­tuację, wybuchał śmiechem.

Przestraszyli się, psiekrwie, nie na żarty —

Następnego dnia po południu przyjechało aute: z posiłkami. Trzydziestu mocnych, zdrowych męż-r czyzn, uzbrojonych w granaty, pepesze, pistolety i karabiny.

Nastroiło to optymistycznie Sabarę i jego ludzi.. Utworzyli spośród siebie mały y;ale doborowy od dzia­łek, polskiej milicji. Uszyli biało-czerwone opaski i włożyli je na ręce. •

Sabara jednak nakazał zdjąć te patriotyczne sym­bole.

—‘.Jestjnas zbyt. mało — rzekł byśmy mogli so­bie pozwolić na tego rodzaju demonstracje. Pamiętaj­cie o tym, że jesteśmy/ wśród, wrogów. Strzał może paść zza każdego węgła. Byle szczeniak z Hitlerju­gend może ■ w was cisnąć granatem. O tym, że mia­sto jest nasze, przekonamy Niemców inaczej.

Przykazał ludziom, raby stawili się o dziesiątej na ratuszu. Sam zjawił się o godzinę wcześniej. W poko­ju numer siedem mieściła się komenda niemieckiej policji. Sabara zdecydował się wziąć dla siebie szó­stkę.

.Wszedł do środka. Na .ścianach wisiało parę por­tretów jakichś mniej znanych niemieckich osobisto­ści. Na głównej ścianie, na wprost drzwi, dostrzegł .Sabara dużą jasną kwadratową plamę,, a tuż nad nią mocny hak, wbity „po wieczne czasy”.

Zdjęli sukinsyna w samą porę — zaśmiał się Sabara do siebie. — Już by lądował przez okno...

Boją się jednak — stwierdził z satysfakcją.

O dziesiątej przyszli ludzie.

Sabara podał Grzegorczykowi przygotowaną za­wczasu paczkę.

/. — Równiutko za godzinę, pamiętajcie. Punktual- j * nie ó jedenastej.

Tak jest! — odparł Grzegorczyk, były żołnierz, a za nim wszyscy pozostali,

I oto w dniu dwudziestym dziewiątym maja tysiąc dziewięćset, czterdziestego piątego roku na dachu ra­tusza, na wysokiej wieży trzepotała w ostrym wio­sennym wietrze biało-czerwona chorągiew.

BÜRGERMEISTER OLES KĘPIŃSKI

Przybywało coraz więcej Polaków, a starosta umac­niał swoją władzę w mieście i rejonie.

Jednakże jeszcze w połowie czerwca istniało w po­bliżu miasteczko całkowicie niemieckie, gdzie nie było ani jednego Polaka, ani jeden znak, napis czy chorągiew nie obwieszczały, że przyszła tu Polska.

Pomyślał nad tym starosta.

Poślemy tam naszego — zdecydował. — Ale nie będzie to zwykły, szary obywatel. To będzie polski burmistrz!

Natychmiast też zawołał Olka Kępińskiego, które­go zwykle wzywał do wykonywania rozmaitych tru­dnych, pachnących niebezpieczną przygodą zadań.

I tym razem Kępiński z zadowoleniem stawił się w pokoju szefa.

Sabara jednak zwlekał długo z wyjaśnieniem spra­wy. Przechadzał się spokojnie po pokoju, zaglądał raz po raz w oczy młodemu człowiekowi. Spojrzenie starosty było poważne i przenikliwe, Kępiński zo­rientował się, że „stary” waży coś w sobie nim po­weźmie decyzję. Odczuł nagły niepokój, gdy uprzy­tomnił sobie, że to on właśnie jest bezpośrednio za­mieszany w tę nie znaną mu jeszcze historię.

Sabara wreszcie przestał spacerować i zatrzymał się za biurkiem. Dał znak Olkowi, by się zbliżył.

Po chwili napiętego milczenia powiedział uroczy­stym, poważnym głosem:

Obywatelu Aleksandrze Kępiński! Mianuję was burmistrzem ...

Chłopak drgnął i wytrzeszczył oczy. Ale zanim zdążył otworzyć usta, Sabara już ciągnął dalej:

Dostaniecie samochód i pojedziecie tam dziś jeszcze. Wybierzecie sobie najpiękniejszy, najokazal­szy dom w mieście. Zamieszkacie tam i zaczniecie wykonywać swoje obowiązki.

Teraz dopiero Kępiński pojął, że to nie żarty, nie kpiny starosty z niego, skromnego chłopaka z Kielec­czyzny ...

Nie! — wykrzyknął. — Starosto! Jakże to? Ja? Przecież ja jestem za młody. Mam dwadzieścia dwa lata.

Jesteście pełnoletni — sucho uciął Sabara.

Ale... — jęczał bliski płaczu z przerażenia Kępiński — ja nie mam szkoły, tylko siedem klas... Nie dam rady ...

Tam nikomu rad nie musicie dawać. Każdy sam wie, co ma robić.

Ale tam nie ma nikogo z. naszych! — krzyknął rozpaczliwie Kępiński, jakby teraz dopiero o tym się dowiedział.

Właśnie dlatego wy pojedziecie, żeby był tam ktoś z naszych — dobijał go spokojnie Sabara.

Młodzieniec jeszcze próbował się bronić, ale ogłu­szony coraz mocniej docierającą do niego rzeczywi­stością, tracił w ogóle zdolność mówienia.

Ja ... burmistrzem... — powtórzył tylko w oszołomieniu kilka razy.

Pojedziesz tam przed wieczorem — starosta mówił mu teraz po imieniu. — Dam ci silną niemiec­ką obstawę, która będzie cię pilnowała dzień i noc. Co rano zadzwonisz do mnie, żebym wiedział, że ży­jesz. Pamiętaj, o dziesiątej nie ma telefonu od cie­bie, to znaczy, żeś stracony. A niech ci się nie zdarzy zaspać lub zapomnieć! Wtedy się z tobą policzę...

Kępiński ściągnął obcasy i z opuszczoną głową wy­szedł.

Słońce czerwieniło się lekko/gdy wsiadł do samo­chodu. Stary Volkswagen ledwie pomieścił sześciu silnie uzbrojonych Niemców.

Jaś zajął miejsce obok kierowcy. Pędzili szybko dobrą krętą szosą. Minęli kilka wiosek i zaczęli wspi-; nać się ostro pod górę. W dole błyszczały oślepiająco' czerwone płaszczyzny jezior.

Kępiński rozglądał się uważnie na wszystkie stro-' ny, bał się, czy nagle spoza drzew nie wychylą się lufy karabinów maszynowych błąkających się w gó­rach esesowców, czy jego strażnicy nie zechcą uciec do band, zabiwszy go przedtem.

Bał się — alé świadomość, że oto nieoczekiwanie stał się burmistrzem, osobistością tak niesłychanie ważną — łagodziła śtrach.

W miarę jednak zbliżania się do celu tracił miłe poczucie własnej mocy i ważności, stawał się coraz bardziej sobą, takim, jakim się znał od lat i do ja­kiego przywykł — aż w końcu, gdy już wtoczyli się pędem między pierwsze domy, Oleś Kępiński był już tylko zwyczajnym chłopakiem polskim z podstawo­wym wykształceniem, chłopakiem prowadzonym gdzieś pod bronią przez sześciu umundurowanych niemieckich drabów.

Było już za późno, by się wycofać. A zresztą jak by zareagował starosta? Kępiński dobrze go znał, wiedział, że nie ma z nim żartów i że taka dezercja może się skończyć dla niego bardzo źle.

Miasteczko było piękne. Zupełnie jak z bajki. Do­my, stylowe budyneczki z ozdobami ciętymi w drze­wie, pomalowane na pastelowe kolory, lśniąca czer­wono dachówka pod światłem zachodzącego słońca, wi* jąca się stromą serpentyną szosa, gęsta zieleń drzew, z której wy Utyskiwały szyby otwartych okien...

Ale Kępiński, choć dostrzegał to wszystko, był zu­pełnie obojętny na uroki krajobrazu. Patrzył uważ­nie na ludzi idących ulicą, przesuwał po nich spoj­rzeniem uważnym, bystrym, jakby chcąc wyprzedzić czyjś wrogi zamiar...

Dotarli wreszcie do pięknej, okaaałej willi. Kępiń­ski wyskoczył z samochodu. Przechodnie obojętnie patrzyli, jak pod silną strażą młody chłopak — nie wiadomo: Polak czy Niemiec — wkracza do eleganc­kiego budynku.

Nie wiedzieli owi przechodnie, że ten młody chło­pak jest panem miasta i. może w każdej chwili wy­dać polecenia, które nie bardzo by się im podobały. Ale nie wiedzieli też, że ten młody chłopak boi się ich, boi panicznie, że strach coraz mocniej atakuje jego wyobraźnię i nerwy.

Kępiński odczuł teraz bardzo mocno swoją samo­tność. Eskorta nie znała, polskiego, on sam, oprócz kilku słów, ani w ząb niemieckiego... Nie miał do kogo gęby otworzyć, ani nawet krzyknąć, że jeśt tu burmistrzem, że on tu rządzi!

Szybko, jakby uciekają^ przed niebezpieczeń­stwem, skrył się Oleś we wnętrzu domu.

Niemcy przygotowali mu duży jasny pokój o czte­rech szerokich oknach. Ale on wolałby, żeby tu nie było okien! Chciał zamknąć się na dziesięć zamków, schować się w kąt i przestać 1 się wreszcie bać, bo uczucia tego nienawidził, ale! tym razem ono było silniejsze.

Ciepły, bezwietrzny początek czerwcowej nocy. Jedno z okien lekko uchylone. Kępiński siedzi na łóżku. Zamknął już drzwi na klucz. Ale jest w poko­ju jeszcze dwoje innych drzwi. W jednych tkwił klucz. Oleś przekręcił go dwa razy. Drugie zamknię­te były z tamtej strony. Kępiński zajrzał przez dziurkę. Ciemno. W zamku był klucz.

Ktoś mógł w nocy otworzyć te drzwi i wejść do pokoju. Wprawdzie patrol bez ustanku walił podku­tymi butami w chodnik przed domem, ale patrol był na dole, na ulicy, a kto wie, czy wróg nie kryje się we wnętrzu domu?

Położył się w ubraniu na łóżku i zamknął oczy. Był zmęczony, bolała go głowa. Nie mógł zasnąć.

Z ulicy dobiegały czasami głośniejsze krzyki, śpiew.

Z czego oni się cieszą — myślał uporczywie Kę­piński. — Przegrali wojnę, a zachowują się tak, jak­by nic nie rozumieli...

Po chwili jednak pomyślał, że niezależnie od woj­ny, od klęsk i zwycięstw całych armii i narodów, każdy człowiek ma własne osobiste życie, swoje ra­dości i smutki...

No tak — mruczał do siebie — jeśli na przykład Hitler dostał w dupę, a jakiś chłopak akurat ma ochotę ożenić się z dziewczyną, którą kocha, to co go bardziej obchodzi: Hitler czy dziewczyna? Jasne, że dziewczyna. Mnie też by bardziej obchodziła... — kombinował.

Dziewczyna... — rozmarzył się. — A może by znaleźć sobie jakąś dziewczynę? Ożenić się? Wy­kombinować jakiś porządny dom i urządzić sobie życie?

Zaczął sobie wyobrażać to wszystko, aż nagle zmi- tygował się:

A czy to burmistrzowi wypada się żenić? Wszy­scy by mnie zaraz obśmiali: patrzcie no, ledwie zo­stał burmistrzem, już się żeni! Woda sodowa mu do głowy uderzyła ...

A zresztą — pocieszył się — nie ma jeszcze ta­kich fajnych dziewczyn, żeby się od razu żenić, po­czekam trochę, aż się naszymi zaludni, przyjadą jeszcze dziewczyny, przyjadą .. I

Obudził go przeraźliwy terkot strzałów.

Zerwał się, podbiegł do okna, wyjrzał ostrożnie. Strzały umilkły. W mrocznym świetle latarni do­strzegł Kępiński uciekające sylwetki ludzkie. Po chwili miarowy tupot policyjnych butów obwieścił, że znowu powrócił spokój.

Ale Kępiński drżał ze strachu. Ktoś wyraźnie knuł zamach na jego życie. Do świtu nie mógł zmrużyć oczu.

Nad ranem zapadł w ciężki, pełen majaczeń sen. Śnili mu się Niemcy. Uciekał przed nimi. „Halt! Halt!”, wołali, a potem zaczęli strzelać, coraz głoś­niej i bliżej.

W końcu, gdy już czuł, że nie może uciekać dalej, bo serce odmawia mu posłuszeństwa, sen się urwał.

Ktoś walił w drzwi z całej siły.

Co jest?! — krzyknął Kępiński, opanowując z trudem drżenie głosu.

Otwierać, otwierać, jeść przyniosłem — odparł ktoś spoza drzwi łamaną polszczyzną.

Olesiowi było już wszystko jedno. Przekręcił klucz w zamku i z całej siły szarpnął drzwi. Żandarm przestąpił próg, postawił na stole chleb, puszkę mar­garyny i dzbanek kawy.

Auto! — krzyknął do niego Kępiński. — Na­tychmiast dawać mi auto.

Niemiec kiwnął posłusznie głową i zbiegł ze scho­dów.

Młody burmistrz nie mógł przełknąć ani kęsa. Wy­pił tylko garnuszek kawy. Była bardzo słodka...

Zastanowiło to Olka. Niemcy przecież piją gorzką kawę. I są skąpi...

A może kawa jest zatruta? ...

Było jednak za późno. Cały garnek kawy był już w brzuchu Olka.

Nagle pod oknami rozległ się warkot motoru. Kę-

piński zapominając o „truciźnie” zbiegł pędem ‘ze schodów i wskoczył do samochodu.

Jazda! — krzyknął, waląc szofera z całej siły w plecy. — Jazda!

Po chwili pędził w dół serpentyną szosy.

W drodze uspokajał się szybko. Wspomnienie okropnej nocy zacierało się w nim, gasło w świetle* słonecznego dnia.

Im bliżej miasta, tym bardziej zaczynał się wsty­dzić swojego zachowania-Myślał, co tu powiedzieć Sabarze, ale nie mógł znaleźć żadnego sensownego usprawiedliwienia.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wrócić, ale na myśl o następnej takiej samej nocy zrobiło -mu się gorąco.

Teraz dopiero przypomniał sobie, że do dziesiątej najpóźniej miał telefonować do Sabary.

Stary się wścieknie” — przewidywał ze strachem.

Spojrzał na zegarek. Nie zdąży już zawrócić.. Za kwadrans dziesiąta.

Szybciej! Szybciej! |1| krzyknął do szofera. — Schnell!

Szofer dodał gazu. Zataczali się na zakrętach, pisz­czały opony.

Sabara spokojnie przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie spytał:

«— Co się stało?

Nie nadaję się, panie starosto... —j jąkał się Kępiński, przestępując z nogi na nogę. — Jaki tam ze mnie burmistrz... Siedem klas...

Ale Sabara odkrył właściwe powody, które skło­niły Olesia do powrotu.

Bałeś się, co? -— W głosie starosty zadrgały nu­ty gniewu.

'— Sami Niemcy, starosto... Strzelają pod okna­mi.Spać nie można...

Sabara uśmiechnął si^ ironicznie. Wreszcie powie­dział:

Synu, nie" wiedziałem, że można mieć takiego pietra. Ja byłem młodszy od ciebie o trzy lata i już brałem udział w powstaniu śląskim, strzelałem, bi­łem się z wrogiem i z własnym strachem! I pokona­łem strach!

H• W powstaniu śląskim? — zapytał zdumiony Oleś, bo pierwszy raz słyszał o tej przeszłości sta­rosty..

7 A tak — odparł łagodniej Sabara. — W dwu­dziestym pierwszym roku, trzecie powstanie śląskie, grupa północna: Wrocław — Olesno...

Nagle opanował się i krzyknął:

- O piątej pojedziesz z powrotem!

Kępiński cofnął się do drzwi, jakby miał zamiar uciekać. Jego twarz oblał ciemny rumieniec.

Nie chcę! krzyknął. — Mam tego dość! Nie jadę!

Sabara wyrwał z kieszeni pistolet i wycelował w głowę chłopaka.

Chyba że wolisz śmierć z mójej ręki — syknął.

Tu jest front. Ja ci daję rozkaz. Decyduj się.

Na rozkaz Sabary przywieziono z tamtego mia­steczka niemieckiego Biirgermeistra. Niski szpako­waty Niemiec uważnie słuchał słów Polaka, kłania­jąc się co chwilą. Był wystraszony, ale zachowywał śmiertelną powagę.

Sabara wskazał mu palcem Kępińskiego.

Ten człowiek jest polskim burmistrzem! — rzekł. — Należy mu się od was absolutne posłuszeń­stwo. Gdyby spotkało go coś złego, ludność niemiec­ka krwawo mi za to zapłaci. A w pierwszym rzędzie ( wy, burmistrzu.

Niemiec wysłuchał tłumaczenia, i oczy jego zrobi­ły się białe ze strachu. •

Następnego dnia powrócił z siedziby Kępińskiego specjalny wysłannik Sabary.

Z daleka już ujrzałem polską flagę — opowia­dał. — Kiedy zbliżyłem się do budynku, ujrzałem w oknie Olka. On też mnie zobaczył i zawołał na gó­rę. Przed domem patrolowali Niemcy z odbezpieczo­ną bronią. Teraz już Kępiński się nie boi. Oswaja się ze swoją poważną rolą...

Sabara z zadowoleniem zatarł ręce.

Od tej pory codziennie rano Oleś Kępiński, bur­mistrz całą gębą, dzwonił do Michała Sabary, staro­sty miasta i rejonu, i meldował mu, że żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. Z czasem jego relacje stawa­ły się coraz obszerniejsze.

; — Wczoraj zabezpieczyłem budynek szkolny — rzekł pewnego razu. -^¿"Kazałem policji patrolować w jej pobliżu.

Odtąd bez obawy spacerował ulicami swojego mia­sta. Zabezpieczał przed napływającymi ze wszystkich stron kraju rabusiami szkoły, sklepy, opuszczone bu­dynki i drobne zakłady wytwórcze.

Kiedy w wiele lat później przypomniał mu Sabara jego pierwszą noc w tym mieście, Kępiński zaczer­wienił się jak dziewczyna.

To tylko nerwy, panie starosto. To tylko ner­wy...

Sabara wiedział jednak, że to był po prostu strach. Zwyczajny, uzasadniony strach.

NIEMCY I NIEMCY

Minęli juá ostatnie zabudowania miasta i szybko su­nęli przez las.

Sabara zdecydował się na wyjazd błyskawicznie. . Dopiero teraz, w drodze, opadły go wątpliwości. Nie był pewien, czy zrobił dobrze, ale na odwrót było już za późno.

Przyjechali do niego rano i poprosili o pomoc. Sta­ry siwy Niemiec ze łzami w oczach błagał o inter­wencję: kilkadziesiąt niemieckich dzieci z sierocińca w pobliskim osiedlu już trzeci tydzień cierpiało głód.

Bezkompromisowy polski starosta miał wśród Niemców z miasta i rejonu opinię człowieka surowe­go i bezwzględnego, ale mającego poczucie sprawie­dliwości i uęzulonego i\a ludzką krzywdę. Cywilna ludność niemiecka dość prędko zrozumiała, że nie bę­dą tu miały miejsca akty zemsty, bezpodstawne re­presje wobec starców, kobiet i dzieci... Pod jednym wszakże warunkiem: absolutne posłuszeństwo i spo­kój w mieście.

Warunek ten, jak dotąd, był sumiennie spełniany.

Ta podróż jednak, mimo wszystko, nie była bez­pieczna. Wiedział bowiem starosta, że są różni lu­dzie, rozmaici Niemcy, że mogą zastrzelić nie tylko jego, 'ale i siwego starego kierownika sierocińca za wchodzęnie w konszachty z polskimi władzami. Za­ślepieni żądzą odwetu fanatyczni hitlerowcy mogli­

by szarpnąć się odruchem buntu nawet za cenę śmierci swoich bliskich ...

Miał się więc Sabara na baczności.

Pędzili małym amerykańskim jeepem. Prowadził stary landrat, ten sam, który przywiózł ich tu po raz pierwszy. Sabara miał do niego coraz większe zaufa­nie. Obok landrata siedział Franek Siekiera, zwinny, roztropny wyrostek. Z tyłu Sabara, przy nim starszy brat Franka Stasiek. Ci dwaj młodzi ludzie, „topor­ki” — jak ich powszecimie nazywano — odznaczali się wielką odwagą, sprytem i gotowi byli pójść za swoim szefem w ogień.

W samochodzie znajdowało się kilkanaście grana­tów, dwa karabiny, pepesza, którą trzymał na kola­nach Stasiek; wszyscy, nie wyłączając landrata, mie­li pistolety.

Przed jeepem, trąbiąc przeraźliwie, jechali na cięż­kich huczących motocyklach uzbrojeni po zęby i ubrani w potężne hełmy policjanci niemieccy. W przyczepach siedzieli nieruchomi jak kamienne posągi, trzymając w pogotowiu karabiny maszynowe.

Obok samochodu na motorach bez przyczep także mknęli uzbrojeni policjanci niemieccy. Z tyłu eskor­ta jeszcze mocniejsza od czołówki.

Patrzył na to wszystko Sabara i gorzko rozmyślał:

W obozach koncentracyjnych, rozrzuconych w ca­łej Europie, ginęły setki tysięcy dzieci. Hitlerowscy oprawcy zamęczali je pracą nad siły, głodzili, zabi­jali. „Naukowcy’’-zbrodniarze dokonywali na dzie­ciach różnych narodowości ohydnych, nic wspólnego z nauką nie mających doświadczeń. Ginęły od mrozu, głodu i chorób zakaźnych, pędzono je do gazu, palo­no w piecach ... Hitlerowscy oprawcy nie znali lito­ści ...

Sabara wiedział to aż nazbyt dobrze. Patrzył na największą w dziejach ludzkich zbrodnię własnymi

oczami, czuł ją na własnym ciele, gdy w pasiaku przemierzał ogrodzoną drutami przestrzeń... Był więźniem Oświęcimia i znał dobrze sylwetki uzbrojo­nych strażników, odzianych w długie płaszcze i heł­my. Z ręki każdego groziła mu śmierć. Wyglądali tak samo jak ci, którzy eskortują go dziś jako pełnomoc­nika rządu polskiego, jadącego, by ratować dzieci wrogów od głodu.

Te dzieci nie muszą ponosić winy za zbrodnie oj­ców —. myślał.

Jeep osiągnął już pierwsze domki leżącej w poło­wie drogi miejscowości — kryte czerwoną dachówką, w większości bez szyb, opuszczone.

Po prawej stronie drogi ciągnęło się pasmo wznie­sień o łagodnych, zalesionych zboczach. Po lewej wy­strzelał w niebo skalisty, ostry szczyt, na którym piętrzył się dumnie stary kamienny zamek. U jego stóp błyszczało nieruchome jezioro. Sabara wychy­lił się z wozu, przywarł do niego wzrokiem. Widok był fascynujący, wspaniały. Niska chmura nad groź­ną basztą ..._

Landrat zauważył zainteresowanie starosty.

Zamek — rzekł. — Stary słowiański zamek. j.

dodał przypochlebnie.

Minęli ten piękny widok i zaraz za wirażem spot­kała ich groźna z»pozoru niespodzianka. W przydroż­nym rowie, odwróceni plecami do szosy, z podniesio­nymi do góry rękami stali dwaj ludzie. Za nimi z ka­rabinami w dłoniach niemieccy policjanci.

Sabara uśmiechnął się do Staśka Siekiery.

Troskliwie się nami opiekują ...

Jeep znów nabierał szybkości. Droga coraz pięk­niejsza, po obu jej stronach wyrosły skały, potem z lewej strony pobiegła wartka, szeroka, o kamieni­stym dnie rzeka. Zakrętów coraz więcej i właściwie nie było już odcinków prostych. Wkrótce powtórzyła

się znajoma scena, bardziej jednak rozbudowana: na małym polu przy szosie stało z rękami w górze sześ­ciu ludzi. Dwa ciężkie motory czekały na skraju, a policjanci uważnie rewidowali schwytanych. Saba- ra ciekaw był wyniku tych przeszukiwań, ale posta­nowił nie pytać o to żadnego z Niemców. Udawał, że nic specjalnego nie dostrzegł.

Po chwili wjeżdżali już na ulice osiedla. Ze zdu- mieniem patrzyli, jak dziesiątki, ba, setki chyba $ Niemców z długimi miotłami pracowicie zamiatają u drogę przed zbliżającymi się pojazdami!

U wejścia do sierocińca niemiecka starszyzna mia­sta oczekiwała w komplecie. Z szacunkiem pokłonili się wkraczającemu na schody polskiemu staroście.

Po dokładnej kontroli, po sprawdzeniu faktycznego stanu, Sabara zarządził nadsyłanie stałych dostaw żywności do sierocińca.

Wzruszył go wyraźnie widok zabiedzonych dziecia­ków o niewinnych bladych twarzyczkach ... Błąkały się po korytarzach i salach domu, bawiły się resztka­mi starych zabawek, szwargotały między sobą po nie­miecku, a przeeież w języku jakże innym niż ten, który z ust Niemców słyszeli Polacy i polskie dzieci!

Język dzieci jest na całym świecie ten sam” — pomyślał sobie Sabara.

Przed wieczorem powrócili do siebie. Starosta był zmęczony, poszedł więc zaraz do swego pokoju, nie | wdając się w rozmowy z rodakami, ciekawymi jego wrażeń.

Za to Franek Siekiera i Stasiek Siekiera, dwaj bra- \ t6“ cia „toporki” — ci dopiero mieli używanie! Rozpu­ścili języki na całego. Byli przecież na poważnej „akcji” ze starostą. L

Opowiadali z zachwytem o posłuszeństwie niemiec­kich policjantów, o schwytanych obok szosy „zama- i

chowcach”, o miotlarzach wreszcie, zdmuchujących pył sprzed kół ich samochodu.

Sam Bürgermeister machał miotłą jak najęty! — piał Franek.

Boją się naszego szefa — dogadywał Stasiek. — Rzęsami drogę zamiatali w ukłonach!

Tak, tak — potakiwał Franek — nasz starosta to prawdziwy boss!

Ludzie zdziwili się.

Kto niby?

Boss.

A co to takiego: boss?

Nno... — zająknął się Franek — to taki ni­by... as.

As? — pytali dalej. — Od czego as?

No, taki as od bandytów! — wykrzyknął Fra­nek, dumny że nareszcie udało mu się wyjaśnić trud­ny termin „boss”, który wyczytał gdzieś w przygodo­wej książce.

Ale ci, co go słuchali, oburzyli się i obruszyli gwał­townie.

A idź ty w kibinimatry! A bo to my bandyci? — wrzasnęli ciężko na Franka, gotowi przyłożyć mu za taką obrazę.

Na szczęście wtrącił się Stasiek:

On dobrze mówi: boss to taki as od bandytów, co ich leje skolko wlezie i gdzie popadnie. Tak w sam raz jak nasz starosta szkopów. Dlatego on też, można powiedzieć, boss.

Pokiwali ludzie głowami, przekonani w zupełności.

Boss. Boss — powtarzali po parę razy.

I tak już zostało. Od tej pory Michał Sabara był nie tylko „obywatelem pełnomocnikiem”, „panem starostą”, „szefem” czy „starym”. Był także „bos­sem”, i to najczęściej, we wszystkich prywatnych

o nim rozmowach. Ludzie polubili to słówko, bo jego

obce brzmienie przydawało tajemniczego splendoru postaci ich drogiego przywódcy.

Sołtys jednej z okolicznych wiosek w żaden sposób nie mógł sobie dać rady z bandami szabrowników. Napadali na sklepy, magazyny, ograbiali ludność niemiecką. Dochodziło często do strzelaninyy a cza­sem i do zbrodni.

W białe, słoneczne dni szabrownicy pili ostentacyj­nie na kamiennych uliczkach osiedla, rozbijali się, wrzeszczeli. Zaczęli też w swoim złodziejskim proce­derze używać podstępów: przebrani w wojskowe pol­skie mundury udawali ekipy, przysłane przez do­wództwo w celu zarekwirowania jakichś drogocen­nych przedmiotów.

Bali się ich wszyscy, nie wyłączając nawet samego sołtysa i jego skromnej, słabo uzbrojonej świty. Sza­brownicy, ci zorganizowani w, bandy, działający na wielką skalę, prowadzący nieomal wielkie przedsię­biorstwa wywozowe —posiadali całe mnóstwo po­niemieckiej broni: karabiny maszynowe, granaty ...

W osiedlu panowało bezprawie.

Poprzedniego dnia zaalarmowany dramatyczny­mi sygnałami, wysłał tam Sabara czterdziestu swo­ich ludzi, wyborowy oddział milicji uzbrojony po zę­by. A dziś — znowu był w drodze. Jechał osobiście przekonać się o trudnościach akcji .i-wydać na miej­scu odpowiednie rozkazy, polecenia.

Znowu pędził jeep krętą asfaltową szosą pośród lesistych gór, nad ostrymi krawędziami szeroko roz­lanych jezior. Przy kierownicy nie było tym razem starego landrata. Wóz prowadził młody, niespełna trzydziestoletni warszawiak Paruszewski.

Jechał więc Sabara samotnie na tylnym siedzeniu jeepa, zastanawiał się uporczywie, jak nakłonić soł­tysa do pozostania na stanowisku, gdyż ten, zastra­szony i szantażowany przez szabrowników, pragnął

jak najszybciej pozbyć się swojej niebezpiecznej funkcji.

Szosa była doskonale gładka i pusta, słońce piekło niemiłosiernie. Sabara spojrzał na zegarek: docho­dziła dwunasta.

Nagle...

Tknięty jakimś niewytłumaczalnym przeczuciem odwrócił głowę w prawo — i natychmiast pochylił się na siedzenie, by zniknąć za metalową ścianką auta.

Długie serie strzałów rozwaliły ciszę południa. Ku­le zagrzechotały po masce wozu. Paruszewski gwał­townie wyhamował, wóz zarzucił kilka razy i zatrzy­mał się na skraju piaszczystego nasypu z prawej strony szosy. Nasyp miał siedem, może dziesięć me­trów długości i metr. wysokości. Po prostu długa pryzma piasku do robót drogowych...

Kule padały w piach, wzbijając ostre obłoki kurzu. Przerażony kierowca wyskoczył z auta, ale żeby skryć się za nasyp, musiałby obiec samochód dokoła. Bał się.. Schylony pobiegł, na drugą stronę szosy. Cu­dem jakimś ominęły go pociski, -ryjąc tuż za nim asfalt. Rozpaczliwym skokiem zwalił się w płytki, zarośnięty ■ rów, rozpłaszczył się na ziemi i zasłonił rękami głowę.

Sabara widział to wszystko. Ucieczka Paruszew- skiego odwróciła na chwilę uwagę atakujących od samochodu. Boss wyczołgał, się z wozu i skrył za piaszczystym wałem. Wychylił się ostrożnie, z od­bezpieczonym pistoletem w ręku.

Dostrzegł ich. Czterech. Niemieckie mundury. Heł­my. Broń maszynowa. Skryci na małym, odległym

o kilkadziesiąt kroków wzgórzu pruli do Polaków krótkimi seriami.

Sabara z przerażeniem patrzył na wystający spoza nasypu tył wozu, na odsłonięte na cel opony.

Jeśli rozprują koła, to koniec” — pomyślał.

Niemcy jednak uparcie strzelali w nasyp i posyłali serię za serią do rowu, gdzie skrył się Paruszewski.

Nagle jeden z nich zerwał się z ziemi i zaczął biec równolegle do szosy, chcąc uniemożliwić schowane­mu za piaskiem Sabarze wychylenie się z drugiej strony nasypu.

Polak błyskawicznie przejrzał jego zamiary. Strze­lił parę razy z pistoletu, ale krótka broń na tym dy­stansie nie dawała żadnych szans obrony. Karabinu, r niestety, nie było nawet w samochodzie.

Sabara klął wściekle na cały głos. Gdyby Paru- szewskiego nie obleciał śmierdzący tchórz, wyrwali­by się z zasadzki. Teraz jednak znajdowali się w bez­nadziejnej pułapce. Droga była odcięta.

Niemcy, wstrzymywani mizerną obroną Polaków, zaczęli czołgać się w ich stronę — zrazu powoli i ostrożnie, ale gdy zorientowali się, że tamci nie po­siadają żadnej broni poza pistoletem, zaczęli biec, schyleni w pół, przypadając co parę metrów do ziemi.

Było źle.

Michał wiedział, że jeśli w ciągu najwyżej minuty samochód nie ruszy z miejsca, śmierć dosięgnie ich obu.

Paruszewski, do wozu! — krzyknął, patrząc bez przerwy na podchodzących coraz bliżej Niemców.

Z rowu po drugiej stronie drogi nie dochodził ża­den głos.

Sabara ośmielił się wyjrzeć spoza nasypu. Ujrzał Paruszewskiego, leżącego na ziemi nieruchomo, z rę­kami przy głowie.

Jasna cholera! — zaklął. — Trafili go czy co?

Tracił panowanie nad nerwami. Czuł, że zaczynają

mu drżeć ręce.

Do wozu, draniu! — wrzasnął z całej siły, z resztką nadziei.

Paruszewski drgnął ledwie dostrzegalnie.

Sabara dostrzegł ten ruch.

Do wozu! — rozdarł się na cały głos. — Wracaj, tchórzu śmierdzący! Bo zabiję! Rozwalę jak psa, de­zerterze podły!

Jakby przygnieciony ciężarem tych wyzwisk i gróźb, Paruszewski ciężko, mozolnie wyczołgał się z rowu. Bity nieustającą litanią przekleństw posuwał się w stronę samochodu.

Niemcy zaczęli strzelać jak opętani. Jedna nieusta­jąca seria z czterech luf. Poderwali się z ziemi i bez żadnych środków ostrożności biegli prosto na nasyp.

Sabarze wydało się, że czas stanął w miejscu, gdy patrzył na dramatyczne, ostatkiem sił ciągnięte peł­zanie szofera.

Pierwszy z Niemców był już o piętnaście kroków od nich, gdy Paruszewski znalazł się przy kierowni­cy.

Zapalaj! — krzyknął Sabara, wskakując na tyl­ną ławkę.

Nagle wychylił się z samochodu i prawie nie celu­jąc, na wyczucie, strzelił.

Niemiec upadł, wypuszczając broń z ręki. Drugi, biegnący parę metrów za nim, także przypadł do ziemi.

Teraz Paruszewski zdołał zapalić silnik. Nagłym zrywem ruszył z miejsca. Kilka metrów — i na sa­mochód spadł grad pocisków. Ale żaden nie przebił opony ani zbiornika z benzyną. Kilka dziur w przed­niej szybie.

Wpadli za zbawczy wiraż. Strzały umilkły.

Uratowani.

Sabara milczał przez całą drogę. Zmienił magazy­nek i schował pistolet. Gdy przyjechali na miejsce, spojrzał zimnym wzrokiem w mokrą od potu i szarą twarz Paruszewskiego.

Ot, bohater — pomyślał. — I co byłby narobił..

Paruszewski unikał spojrzenia szefa. Wiedział, że nigdy już nie będzie go woził.

Na ciężarówkę pójdziesz, żywność wozić — po­wiedział chłodno szef. I pomyślał:

Niby rodak, swój... a przecież taki landrat.. ■ chyba spisałby się lępiej..

Czekający z niecierpliwością sołtys nie usłyszał* 1 żadnych słów pociechy, żadnych rad z ust starosty* Zaraz po przyjeździe Sabara zabrał połowę swoich L ludzi, wpakował ich na ciężarówkę i pędem ruszyli ,-■* w powrotną drogę.

Zatrzymali się koło nasypu, na wprost niskiego! wzgórza, z którego padły strżały. Parę metrów od szosy na trawiastej łączce odnalazł Sabara ślady I krwi, jeszcze świeże, nie zakrzepłe. Zabitego -gUczy | też. rannego — Niemca nie było. Unieśli go z sobą j pozostali trzej.

Gdybym go nie trafił, mój trup leżałby w tym miejscu ^ odezwał się Sabara do swoich ludzi, ; wskazując ręką pryzmę piachu?.

... A Paruszewskiego trup tam — pokazał rów j po drugiej stronie, uśmiechając się blado.

Dokładna penetracja terenu nie przyniosła żad- nych rezultatów. Nie było nawet śladów ucieczki. | Niemcy wynieśli się gdzieś dalej w lasy, a Sabara nie bez podstaw przypuszczał, że byli oni częścią ja- kiejś większej, nieźle zorganizowanej bandy, mają­cej kontakty z mieszkańcami miasta. Zasadzka bo-; wiem wyglądała na uplanowaną z góry. Ktoś musiał I poprzedniego dnia uprzedzić Niemców o zamierzo- j nej podróży Sabary, podróży bez eskorty.

Rzecz wydawała się Niemcom łatwa, dlatego nie L, rzucili do akcji większych sił. Przeliczyli się jednak, f

Sabara zrezygnował w końcu ze żmudnych poszum kiwań i dał rozkaz odjazdu.

Trumny zamordowanych więźniów, nieśli na ra- j mionach Niemcy. Taki był rozkaz starosty.

Na pogrzeb przybyli wszyscy obecni w mieście Po­lacy wraz z autochtonami. Zjawiło się także wielu radzieckich wojskowych oraz... parę tysięcy nie­mieckich cywilów.

Cmentarz zatłoczony był po brzegi. Wieńce, zapa­lone pochodnie, muzyka żałobna — wszystko to wy­woływało dziwnie tragiczny nastrój w ten parny czerwcowy dzień.

Wiązanki kwiatów padały na skromne, bezimienne mogiły. Pluton honorowy oddał Jkilka' salw.

Ale ...

... kiedy tu szli, ha grubych cmentarnych drze­wach;. na czarnych pniach ustawionych jeden przy drugim bieliły się wielkie, grubą krechą malowane swastyki. Odcinały się i na drodze, ostro lepką farbą wylane na sypkim żwirze alei, którą szedł pochód ża­łobny. Nogi idących zadeptywały te znaki, kurz wzbijający się spod tysięcy stóp zasypywał je, nisz­czył bezlitośnie. Ale te na drzewach, na marmuro­wych starych grobowcach, trwały nienaruszone.

Starostę ogarnęła głucha wściekłość. Był bezsilny. Jak wyłowić z niemieckiego morza sprawców tej ohydnej demonstracji?

A nie był to pierwszy tego rodzaju wypadek. Każ­dego prawie dnia donoszono mu o „zakwitaniu” co­raz to nowych malunków. Ludzie Sahary znajdowali na ulicach miasta, na murach domów świeże, mokre jeszcze swastyki i napisy w rodzaju: „Niemcy zwy­ciężą!”, „Hitler jeszcze pokaże polskim psom” ... Niektóre z nich, skierowane widać do ludności nie­mieckiej, pisane było po niemiecku, ale, co stwier­dzali starzy, posłuszni staroście Niemcy, roiło się w tych napisach od błędów. Najczęściej obiecywano tam kulę w łeb każdemu, kto podporządkuje się no­wym prawom i będzie szedł na rękę Polakom.

Inne napisy zwracały się bezpośrednio do ludnoś­ci polskiej, grożąc jej i wymyślając, ale w tak nie­

poradnej polszczyźnie, że zamiast strachu czy choć­by przykrego wrażenia, wzbudzały śmiech. Sam sta­rosta odnalazł również skierowany bezpośrednio do siebie „liścik” na całą długą ścianę starego domu.

,.Piec Sabara! Rozedszeme cie na_pul!”

Miało to znaczyć oczywiście: „Psie Sabaro! Rozed- rzemy cię na pół!”

Wybijano kamieniami szyby w oknach budynków, gdzie mieszkali Niemcy wyjątkowo Polakom po­słuszni czy współpracujący z nimi.

Oto na przykład stary, doświadczony lekarz nie­miecki zaraz w pierwszych dniach zgłosił się do sta­rosty i zaofiarował swe umiejętności Polakom. Oczy­wiście przydał się bardzo, tak jak i spory magazyn lekarstw, będący pod jego opieką ...!

Wkrótce potem lekarza musiano zabrać do szpitala, poranionego ciężko, pobitego do nieprzytomności. Jego mieszkanie zdemolowano doszczętnie. Ranny nie chciał jednak udzielić żadnych wyjaśnień. Mil­czał, zaciął się zupełnie, przerażony do ostatnich gra­nic. Widać poważnie wziął do serca groźby swoich oprawców, że życie jego może skończyć się nagle, w dość przykry sposób.

Z tych objawów, ze środków, którymi dysponowali wrogowie, z metod działania i ... z kiepskiej niemiec­kiej ortografii Sabara wywnioskował, że musi to być organizacja młodzieżowa. Zaczęto więc uważnie ob­serwować grupki wyrostków, błąkających się niby bez celu po ulicach.

Czterech szczeniaków nakrył wreszcie patrol pol­skiej milicji, w chwili gdy malowali grube czarne krechy na nowych polskich napisach, odezwach, roz­porządzeniach, porozwieszanych na ścianach domów i słupach.

Strach poraził ich w jednej chwili. Na pierwszym już przesłuchaniu powiedzieli wszystko.

Wyłapani zostali w ciągu jednej nocy. Było ich dwustu. Najstarszy miał dwadzieścia lat, najmłodszy dwanaście. Uważali się za bojowy oddział Hitlerju­gend. W piwnicach wielu domów mieli ukryte swoje stare mundurki, kompletowali nowe. A przy tym — mnóstwo broni! Tysiąc karabinów, parę tysięcy pi­stoletów maszynowych, niezliczona ilość granatów. Wszystko to ukryte w kilkudziesięciu punktach mia­sta, a nawet w lasach.

Skąd mieli tę broń?

W kilku okolicznych bunkrach podziemnych Niem­cy mieli podręczne magazyny broni. Ich „adresy” wpadły jakoś w ręce smarkaczom; ci ukradkiem wy­nosili broń i amunicję do swoich skrytek, spodziewa­jąc się, że Polacy wkrótce odkryją stare bunkry i broń zarekwirują. Wcześniej jednak z zawartości bunkrów korzystały rozbite jednostki SS, organizują­ce się w bandy oraz grupy Wehrwolfu. I tak na zmianę, wzajemnie o sobie nie wiedząc, dorośli ban­dyci i ogłupiałe wyrostki czerpali z hitlerowskich magazynów zbrodnicze narzędzia i nadzieję odwetu.

Do czego miała im służyć broń?

Przede wszystkim chcieli zorganizować w mieście. powstanie. Miało ono objąć całą ludność, która spon­tanicznym zrywem wyparłaby Polaków z miasta, wymordowała ich i wypaliła wszelkie ślady- polskoś­ci. Autochtoni, którzy od wieków nie chcieli się wy­rzec swojej ojczyzny, mieli raz na zawsze zniknąć z powierzchni ziemi.

Młodzi hitlerowcy obiecywali sobie dokonać krwa­wej rozprawy ż Sabarą i jego najbliższymi współpra­cownikami.

Zaczęto przesłuchiwać rodziców. Okazało się, że nie wiedzieli o niczym. Nie zauważyli nic podejrza­nego w zachowaniu swoich synów. A przecież smar­kacze ci na całe dni i noce znikali z domów, groma­dząc się w swoich melinach, gdzie prowadzili wzoro­

wane na najprzedniejszych faszystowskich metodach szkolenie polityczne i wojskowe.

Rodzice młodych przestępców udawali zdumio­nych. Na pytania odpowiadali z głupkowato ironicz-1 nymi uśmiechami, ich oczy wyrażały całkowity spo­kojni pewność siebie.

Zastanawiał się nad tym wszystkim Sabara. I do­szedł do wniosku, że ci dorośli Niemcy nie dość, że dokładnie wiedzieli o działalności swoich dzieci, jesz­cze kierowali ich działaniem, pomagali im. Logika ich rozumowania była prosta: młode głupie dzieciaki, nawet jeśli zostaną przyłapane na zabawie z bronią, tó jakże można ich ukarać? Nie są przecież świado? mymi, dorosłymi ludźmi!

Bardzo byli ostrożni, ale się przeliczyli. Mogli prze­cież, mimo wszystko, doprowadzić do krwawego star­cia, które pociągnęłoby za sobą setki i tysiące ofiar. Daremnych ofiar, bo pędzącego koła historii nie za­trzymają nieporadne ręce oszukanych smarkaczy.

Wkrótce „bojowy oddział Hitlerjugend” przestał istęieć.

W tym rejonie, jak się później okazało, dobrze uzbrojone esesowskie bandy liczyły w sumie pięciu­set ludzi. Wywierały one niemały wpływ na ludność niemiecką, zwłaszcza w małych osiedlach, terroryzo­wanych i zmuszanych do wykarmiania zgłodniałych bandytów.

Esesowcy jednakże byli też porządnie zastraszeni. Nie decydowali się na większe'akcje zbrojne w oba­wie przed dużą, zorganizowaną wojskową kontrak­cją, która w rezultacie musiałaby im przynieść śmierć. Siedzieli więc w miarę cicho, dokonując na­padów jedynie na ludność cywilną lub na niewielkie zbrojne grupki. Ponieważ nie mieli odpowiedniej łączności i informacji, a siły ich topniały coraz baj'

k .

dziej, napady te były sporadyczne, źle przemyślane, przypadkowe. Kilka zasadzek i napaści przyniosło Polakom szkody; w większości wypadków uchodzili cało, zostawiając w miejscu walki trupy niemieckie.

Sami nie kwapiąc się do otwartej walki, bandyci jątrzyli ludność cywilną, wmawiali w swoich roda­ków, że stanowią znaczną siłę bojową, że będą pierw­szymi, którzy wypędzą stąd Polaków, gdy tylko Fuh- rer, który bez wątpienia żyje, każe rzucić na Rosję i Amerykę nową, straszliwą broń: bomby o niespoty­kanej sile. Na argumenty, że przecież zapadła już klamka, gdyż podpisano kapitulację, bandyci odpo­wiadali, że Niemcy nigdy nie skapitulują, a podpisa­nie jakiegoś* tam świstka to tylko wybieg taktyczny dla zyskania na czasie.

Skołowani, ogłupiali cywile nierzadko szli na lep tej mętnej i bzdurnej propagandy. Zaczynali saboto­wać polskie zarządzenia, dokonywali także drobnych, choć przykrych sabotaży w dziedzinie gospodarczej. Jednakże nie kończyło się na tym. Zabijano też Po­laków, kilka osób padło ód skrytobójczych strzałów.

Jeszcze na początku stycznia czterdziestego szóste­go roku paru cywilnych Niemców zamordowało dy­rektora szpitala, lekarza Ostrowskiego. Uderzono go z tyłu w głowę jakimś tępym narzędziem i zaciągnię­to do kotłowni. Tam mordercy pocięli .ciało Polaka i spalili w piecu centralnego ogrzewania.

Nikt nie wiedział, gdzie zniknął Ostrowski. Dopie­ro po kilku dniach, kiedy palacz Niemiec nie zjawił się do pracy, posłany do kotłowni Polak odkrył śla­dy zbrodni. Dwaj mordercy uciekli w lasy, dwóch I pozostałych znaleziono w domach.

Po pewnym czasie złapano zresztą i tamtych.

W sumie w owym pierwszym okresie zdarzyło się dwadzieścia siedem zbrodni dokonanych na Pola­kach. Ilość ta wystarczyła w zupełności, by żaden

z Polaków nie czuł się ani przez chwilę pewnie i bez­piecznie. A jednak...

Przyjeżdżało ich coraz więcej. Chodzili po ulicach, ostentacyjnie nosząc na rękawach biało-czerwone opaski. Wiedzieli, żę od nich zależy jutro.

Wiedzieli to także Niemcy. Z czasem stawali się JjH coraz grzeczniejsi, potulniejsi, coraz mniej starali się podkreślać swoją niemieckość.

Zaczęła się akcja wysiedlania.

Zgłaszali się do starosty osobiście, najpierw poje­dynczo, potem całymi grupami. Prosili o pozwolenie pozostania na śląskiej ziemi. Dowodzili, że zawsze sprzeciwiali się władzy Hitlera, że byli przez hitle­rowców prześladowani.

Wielu Niemców za wszelką cenę pragnęło zostać w swoich gospodarstwach. Może liczyli na zmiany? - Może sądzili, że jeśli ma zdarzyć się cud i ziemia ta znów do nich powróci, to lepiej od razu zaoszczędzić sobie kłopotów z przejazdami? W każdym razie Sa- bara miał z nimi niemały ambaras.

Ogłosił starosta: kto wykaże czarno na białym, że ma ojca lub matkę narodowości polskiej, ten może liczyć na rozpatrzenie jego prośby.

Zaczęli więc Niemcy starać się o fabrykowanie „le­wych” metryk, dokumentów. Kilka takich matactw wyszło na jaw, paru oszustów Sabara kazał przym­knąć, reszta zrezygnowała.

Byli też jednak wśród ludności miejscowej Polacy autentyczni, przenoszący swoją polskość, przywiąza­nie swoje i miłość do macierzy przez burze hitlerow­skiej nocy.

Teraz, przed wysiedlaniem Niemców, zaczęli się i oni zgłaszać do starosty z obawą i lękiem. W papie­rach i metrykach figurowały Ich zniemczone nazwis­ka i przekręcone imiona.

Ot, choćby niejaki Joseph Piątek. Niemcy mu led­wie ogonek od „a” w nazwisku zgubili i już uważali za swego. Józef Piątek odzyskał swój ogonek do „a”, i własnego chrzestnego imienia nikt mu już „popra­wiać” nie będzie!

Tysiące rodaków Polaków, krew z krwi i sól z soli tej ziemi, Stróże odwiecznych włości pilnujący języ­ka i obyczajów polskich — teraz zaniepokojeni sta­wali przed starostą z bolesnym pytaniem.

Co z nami będzie?

Był wśród nich taki o nazwisku przedziwnym: Semg Kurg, z dawnych polskich rodzin, choć zniem­czony już bardzo. Języka polskiego nię zapomniał, za co siedział w więzieniu, w obozie dwa lata. Teraz przyszedł, otrzymał dokumenty polskie i płakał, gdy podpisywał się nowym nazwiskiem, które sam sobie wybrał: Stanisław Kurgowski.

VI

KAMIENIE NA DRODZE

W samym mieście, w osiedlach i wsiach rejonu szyb­ko zachodziły mocno rzucające się w oczy zmiany.

Nazwy ulip, obiektów przemysłowych, kin, drogo­wskazy na szosach, tablice informacyjne i tysiące rozmaitych szyldów ■— wszystko to przemawiało te­raz do ludzi polskim językiem.

Coraz więcej Polaków przybywało. W czerwcu czterdziestego piątego roku było ich na terenie mia­sta zaledwie stu trzydziestu, a pod koniec roku na całym terenie już siedemnaście tysięcy.

Przybywali najczęściej z okolic Częstochowy, Kielc, Kalisza, a także z Białostockiego, Lubelskiego.

W lipcu otwarto pierwsze polskie sklepy i stołówki. Z myślą o nowym roku szkolnym kompletowano wy­posażenie szkół i starano się o kadry nauczycieli. Przyjeżdżali nauczyciele matematyki, geografii, po­loniści.

W tym wielkim morzu ludzkim skupiającym trzy narodowości — bo i Polaków, i Rosjan, i Niemców— trudno było wprowadzić jednolitą walutę. Rosjanie mieli swoje ruble, Polacy przywozili z głębi kraju złotówki, Niemcy posługiwali się markami.

Michał Sabara zarządził: do czasu, gdy złotych pol­skich pojawi się na tej ziemi tyle, ze będzie można uznać je za jedyny obowiązujący walor płatniczy, | wszystkie trzy waluty obowiązują w handlu na rów- nych prawach.

I tak dochodziło do paradoksalnych sytuacji, gdy Polak płacił w sklepie niemieckim rublami, a resztę otrzymywał w złotych polskich i w markach. Przeli­czenie wartości tych walut, którego dokonali współ­pracownicy starosty, było jednak bardzo precyzyjne i na tym tle nie dochodziło do żadnych nieporozu­mień.

. Dwudziestego dziewiątego sierpnia czterdziestego piątego roku przybył transport pieniędzy, marki i ru­ble wymieniono, i w tej dziedzinie również zapaitó- wała Polska. ■

W żniwa rzucono do pracy parę tysięcy żołnierzy. Zbieranie plonów przebiegało sprawniej. W tym też czasie zaczęła działać polska służba zdrowia.

Ściągali ze wszystkich stron fachowcy. Jednym z pierwszych był ślusarz i tokarz precyzyjny Jan Pa­kulski. Zgłosił się do biura starosty z węzełkiem w ręku i dostał pracę jako kierownik zakładów samo­chodowych.;

Większość nosiła się z zamiarem osiedlenia się na stałe i ci właśnie, ci prawdziwi pionierzy dali począ­tek rozwojowi tej ziemi.

Ale zjawili się i inni: niebieskie ptaki, szabrowni­cy, lenie, obiboki —pragnęli tanim kosztem urządzić się, wymigać od pracy, wykombinować bogactwo nie cofając się przed żadną formą przestępstwa. Mało było tych ludzi w porównaniu z ilością prawdziwych, rzetelnych osiedleńców, jednakże stanowili oni w masie swej dość poważny problem. Siali ferment, paraliżowali codzienne życie społeczeństwa, dokony­wali kradzieży mienia państwowego i społecznego, posuwali się nawet do zbrodni, wzbudzali ogólny strach -— słowem, choć procentowo nieliczni, byli si­łą niszczącą o dużym znaczeniu.

Starosta wydał im stanowczą, bezpardonową walkę.

Wszystkie -drogi prowadzące do miasta, a także

główne drogi wpadające w obszar rejonu, patrolowa­ne były przez mocne oddziały milicji. Ludzie Sabary sprawdzali dokumenty przyjezdnych, oceniali przy­stosowanie ich środków lokomocji — na przykład cię* żarówki prywatne bez umyślnych pozwoleń nie mo­gły wjeżdżać, gdyż wykorzystywano je do hurtowego wywożenia naszabrowanych- przedmiotów.

Przeciwko grupom szabrowników-bandytów, dys­ponujących bronią palną, wyruszały prawdziwe eks­pedycje karne, staczające długie i niekiedy krwawe walki z bandziorami, kończące się zawsze ich sro-^, motną klęską.

Szabrownicy uciekali się często do wymyślnych podstępów. Oto na przykład do wsi przybył pewnego dnia oddziałek polskich żołnierzy, dziesięciu ludzi z kapitanem na czele, i zaczęli wynosić ze stojącego na wzgórzu zabytkowego pałacyku stare, stylowe meble o wielkiej wartości.

Rekwirujemy — powiedział kapitan — z roz­kazu dowództwa naczelnego.

Machnął wójtowi przed nósem jakimś świstkiem papieru i popędził żołnierzy do roboty, do której zresztą wzięli się aż nazbyt ochoczo.

Wójtowi cała ta sprawa wydała się mocno podej­rzana; próbował przeszkodzić kapitanowi i jego pod­władnym. Wówczas krewki .oficer wyjął pistolet

i krzyknął, mierząc w głowę wójta:

Mam rozkaz zabić każdego, kto spróbuje mi się sprzeciwić!

Wójt przestraszył się, ukłonił nisko i uciekł —• ale gdy tylko znikł z oczu rozwścieczonego kapitana, po­biegł zawiadomić o fakcie miejscowy patrol milicji. Zatelefonowano też natychmiast do starosty, aby do­wiedział się od wojskowego dowódcy, czy istotnie wydany został rozkaz wywiezienia cennych mebli.

W ciągu kilkunastu minut wszystko było jasne:

m

kapitan” i jego „żołnierze” to przebrani szabrow­nicy,

Przez telefon krzyknął Sabara do przerażonego wójta:

Za godzinę' jesteśmy u was z oddziałem zbroj­nych!

. -—: Dziękują bardzo, teraz, gdy już wiemy, o co chodzi, sami damy sobie radę! r Próbował odwieść go starosta od ryeyka, ale wójt już pędził do akcji...

Po dziesięciu, minutach w gabinecie starosty za­brzęczał telefon,

Tu mówi wójt! i— rozległo się w słuchawce. — Akcja zakończona pomyślnie. Bandziory powiązani jak barany siedzą w piwnicy. Każdy z nich miał pi­stolet. Prócź tego w samochodzie znaleźliśmy broń maszynową i granaty.

Nie stawiali oporu?,“— zapytał z troską Sabara. ś— Nie ponieśliście strat?

Nie! — odparł ze śmiechem wójt. — Moi ludzie po prostu chcieli pomóc szabrownikom-. Sam przypro­wadziłem około dwudziestu zdrowych chłopaków

i zaproponowałem fachową pomoc, żeby się panowie żołnierze nie spocili. Kapitan z miejsca się zgodził, nawet papierosem poczęstował, a potem chłopaki ro­zeszli się po salach, a gdzie moich dwóch, tam jeden kapitana, i pokazuje, co mają brać. Słyszę krzyk na dole, to kapitana kijem przez łeb i w porządku. Wy­nosili moi z pałacu, wynosili za ręce i nogi kapitań­skich ludzi uśpionych... Ha, ha!

Pośipiali. się chwilę przez telefon korbką kręcony

i bardzo był starosta kontent ze swego wójta.

Przybywali też na Odzyskaną Ziemię ludzie... no, jak by tu ich nazwać — po prostu głupi. Głupich nie sieją, ale też i głupim wydaje się, że siać nie potrze­ba, żeby całkiem wygodnie żyć i gładko prześliznąć

się przez życie. Wyobrażali sebie 'ci naiwni, że Ziemia Odzyskana to coś w rodzaju Eldorado dla ubdgich, feniwych i sprytnych. Raj! — myśleli sobie,, jadąc, idąc i czołgając się tutaj wszelkimi możliwymi spo* ’ sobami. Tu nie potrzeba pracować! Tu pic nie trzeba kupować! Wszystko leży na ulicy. NieMcy pracują w charakterze niewolników, wystarczy tylko chcieć być właścicielem pięknego domku, willi, sklepu czy fabryczki. •

I oto ci z kiepską Wyobraźnią obywatele zjawili się osobiście u pana starosty z przekonaniem głębo­kim, że czynią mu tym zaszczyt i łaskę, i tonem nie znoszącym Sprzeciwu żądali.., Czegóż nie żądali!

Czterdziestoletni mężczyzna z odrapaną - walizką w ręku, z kijem w drugiej dłoni, już od progu gabi­netu rzuca projekt, z którym tu pieszo Szedł trzysta kilometrów:

Specjalnie żem się pytał, obywatelu starosto, czy tu macie tramwaje. Jak mi powiedzieli, że są, to przyszedłem. Chcę być dyrektorem tramwajów!

Zdębiał szef.

HeII A... — jąka powoli — kwalifikacje jakie ma­cie?

Że niby co? — dziwi się przybysz.

No, czy potraficie być dyrektorem od... tram­wajów?

A jakże! Jasna rzecz. Raz żem w mieście Łodzi jechał tramwajem, to się przyjrzałem dobrze i wszy­stko wiem! Pieniądze się zbiera, bilet wydaje! i je- dzie! A jakże!

Zaczął powoli rozumieć Sabara, o co chodzi gościo­wi.

Chcecie, zdaje się, być konduktorem?

Niby czym?

Konduktorem. Tym, co sprzedaje bilety ...

A broń mnie Panie Boże! — krzyczy przerażo­

ny gość. — Tylko dyrektorem. Nad wszystkimi! Już ja ich przypilnuję...

Długo nie mógł biedaczysko zrozumieć, że nawei, by zostać konduktorem, trzeba przejść odpowiednie przeszkolenie, a przede wszystkim nauczyć się dość biegle ćzytc „ i pisać,-, o czym to, jak się okazało, przy­bysz miał nieco słabe pojęcie.

Jedzie. Michał Sabara samochodem i przygląda się światu. Widzi nagle przy drodze gospodarstwo pięk­ne. Właściciel nowy, gospodarz, siedzi na fotelu buja­nym przed rozłożystym, murowanym, krytym da­chówką krwistą domem. Papieroska pali. Przed nim na stoliczku ogrodowym zgrabnym butelczyna trun­ku wytrawnego błyszczy. Słońce pięknie ten widok ozłaca.

Na widok zatrzymującego się samochodu gospodarz unosi napełniony kieliszek.

^ Hellou! —- powiada z wielkomiejską kokieterią.

.. — A, uszanowanie r|p rzuca Sabara.

Zbliża się, patrzy na stodoły dwie obszerne, na trzy długie obory, w każdej chyba ze dwadzieścia bok­sów, murowane wszystko, wyczyszczone, z chlewa koncert świnek chóralny, ludzie jacyś wiadra z mle­kiem noszą, inni paszę gotują, konie piękne i tłuste poją...

Przygląda się temu wszystkiemu Sabara gospodar­skim okiem, a przygląda się i właścicielowi tych do­brodziejstw, garniturek jego modny ocenia, buciki lśniące...

Może kieliszeczek, mesje starosto? *— zachęca pan ów w sile wieku męskiego, z fotela na powita­nie nie wstając.

-T- Dziękuję, gospodarzu — grzecznie odpiera sta­rosta, to „gospodarzu” specjalnie mocno akcentując.

Zdrówko cenne pana starosty jak? — zapytuje wdzięcznie gospodarz, wychyliwszy kieliszek.

Dziękuję, gospodarzu, jako-tako. A... zapytać wolno, ile też krówek, gospodarzu, macie?

Uśmiecha się rozbrajająco gospodarz.

At, doprawdy nie mam pojęcia... Zaraz, zarai

ożywia się nagle — żona, zdaje się, wie...

Aha. A koni, gospodarzu, ile macie? — grzecz­nym, obojętnym tonem, od niechcenia indaguje sta-^ rosta.

To świetne,, ha, ha, konie! Rzeczywiście, nawet mi do głowy nie przyszło policzyć! Ale zaraz, żona chyba wie...

Ha, ha, to świetnej — śmieje się Sabara. — A kur ile, gospodarzu, macie?

Kur? — dziwi się gospodarz. — Jak wróbli! Tego drobiazgu nikt chyba nie zliczy. Codziennie mam jedną na obiad, to wiem na pewno, ha, ha! — cieszy się z dowcipu.

Ha, ha! — śmieje się starosta i jego ludzie: szo­fer i sekretarz.

A świnek, gospodarzu, też świnek swoich nie znacie? — męczy dalej gość.

Gospodarz przechyla właśnie kieliszek, więc tylko głową przecząco kręci. Nie zna on swoich świnek, nie.

To poproście z łaski swojej żonę, gospodarzu.

Wstał gospodarz niechętnie, poszedł do domu po

żonę. Nie zjawiali się dłuższą chwilę.- W końcu wy­frunęła z drzwi strojna trzpiotka-kokietka, wyma­lowana krwisto jak na indiańską wojnę.

Dygnęła wdzięcznie przed starostą, kręcąc pulch­nym kuperkiem. Gospodarz zastygł w uśmiechu tryumfalnym, bardzo dumny ze swojej pani."

A witajcież nam, gospodyni! — rzekł z dobro­tliwą rubasznością Sabara. — Chcielibyśmy się do­wiedzieć, ile też państwo krówek, koników, świnek i kurek na gospodarstwie macie?

Buzia w ciup, rączki załamane*

I Nie wiem, drogi panie starosto. To tak trudno

policzyć. Te zwierzęta kręcą się ciągle i wszystko do. siebie podobne.., .

A ziemi ile macie?

Oj, też dokładnie nie wiem, ale chyba dużo. Chodziliśmy kiedyś cały dzień dokoła, a ogrodzenia jak nie widać, tak nie widać...

Długo tu już mieszkacie?

Dwa miesiące,v szanowny panie — pośpieszył z odpowiedzią pan małżonek. — Już się zapasy koń­czą, piwniczne dno prześwieca — zakończył pompa­tyczną deklamacją, wznosząc wysoko butelkę.

Już wiem — krzyknęła pani gospodarzowa — kto powinien wiedzieć, ile zwierząt posiadamy! Niemcy!

Jacy Niemcy?'

Ci, którzy u nas pracują.

Rozejrzał się Sabara dokoła. Gromadki Niemców pracowały na podwórzu i między zabudowaniami.

W polu jest jeszcze więcej — pośpieszył z wy­jaśnieniem pan.

Nie szkodzi -lip odparł sucho Sabara. Postąpił do przodu i rzucił ostrym, stanowczym głosem:

W ciągu dwudziestu czterech godzin opuścicie tę ziemię. Nie tylko to gospodarstwo, ale i rejon. Wszystko ma pozostać na swoim miejscu. Ani jedna kura nie zginie. Będą ludzie, którzy was przypilnują. A teraz prędko, pakować swoje rzeczy osobiste i wy­nosić się!

Osłupieli.

Jak to... Panie starosto, pan żartuje...

r Nas, Polaków ... Pobiliśmy Niemców, krew przelewaliśmy, a teraz tak się nam odpłaca ...

Sabara odwrócił się i szybko odszedł. Między bu­dynkami przeszedł na pole, gdzie od pracujących

Niemców dowiedział się nareszcie, ile hektarów, świń, 1 krów i koni czeka na prawdziwego, mądrego gosposi darza tej ziemi.

Zjawił się pewnego dnia w gabinecie Sabary wy-j soki, przystojny kapitan, który przedstawił się jako lekarz'weterynarii. Ucieszył się bardzo Sabara z tej wizyty. Lekarzy w okolicy brakowało, a weterynarza* nie było arii jednego. Czekał w.ięc z radością na pro— pozycje przybysza.

Tak, lekarz-kapitan gotów był zamieszkać na tym terenie. Miał tylko jeden warunek: ładny domek i sto, a już najmniej pięćdziesiąt hektarów ziemi.

Rozumie pan, starosto, moja żona kocha ziemię. Ta urocza kobieta jest córką słynnego przed wojną ziemianina... Wychowana w tradycjach, pojmuje : pan.

Sabara pojmował. Bolało go trochę rozczarowanie, bo spodziewał się czegoś więcej po tym silnym, ener­gicznym, wykwalifikowanym mężczyźnie.

Bardzo chętnie — rzekł. — Dam panu nawet całe sto hektarów. Tylko też mam jeden warunek...

Kapitan lekceważąco machnął ręką.

* W porządku. Zrobi się — odparł, pewny już sukcesu. Wyczekująco patrzył w twarz Sabary.

A więc będziecie pracować na tych stu hekta­rach sami, bez żadnej siły najemnej. Zgoda? Sami z żoneczką, zgoda, kapitanie?

Kapitan zbladł. Zerwał się z krzesła.

iL*' To są kpiny! — wykrzyknął.

H — A pan co myślał? — odparł'sucho Sabara.

Zatrzepotał nerwowo oficerek, dotknięty do żywe­go, lecz Sabara uprzedził jego reakcję.

Teraz proszę wyjść — rzekł cicho -— bo każę pana zamknąć na czterdzieści osiem godzin w piw­nicy bez okna.

A gdy już został sam w gabinecie, otworzył okno szeroko, by wywietrzyć pokój z mdlącego smrodu brylantyny.

Ta kobieta około pięćdziesiątki, owinięta skromną chuściną z frędzlami, poprosiła starostę o aptekę. Jesteście. .. farmaceutką?

Ja nie. Ale mój mąż...

Dlaczego mąż sam nie przyszedł?

Bo umarł. Dziesięć lat temu. “

HppjAha ... ■

' —^ Ale mój mążH zagadała szybko — piętnaście lat pracował w aptece. Jako kasjer. I bez^przerwy mi jvszystko opowiadał, całe piętnaście lat. To ja na pewno dam sobie radę!

A kiedy starosta odmówił, poprosiła o... droge­rię.

I —Bo ja sama — rzekła — całą okupację praco­wałam w drogerii. Jako sprzątaczka. I cały czas my­ślałam, żeby być właścicielką...

A kiedy i tu szczęście ją ominęło, stanowczo już zażądała masarni.

i—■; Wprawdzie robota ciężka, ale zarobek jak się należy...

Setki tysięcy, jeśli nie miliony słów musiał stracić Michał Sabara na tłumaczenie ludziom, że życie na Ziemiach Odzyskanych niczym nie różni się od życia w głębi kraju, a jeśli już, to o wiele większymi trud­nościami,; ..

Jednakże nieporozumienia tego rodzaju, zdarzały się, zwłaszcza w pierwszym okresie osiedlania.

Były też fakty inne, śmieszne może i błahe, ale da­jące pojęcie o popularności starosty, szefa, bossa Mi­chała Sabary u coraz potężniejszej masy osiedleńców.

Pewnego dnia Sabara spieszył się bardzo na spot­kanie z ludnością miasta. Od kilkunastu minut samo-

chód czekał pod oknami. Sabara dopinał płaszcz i właśnie zmierzał szybko do drzwi gabinetu, gdy wszedł jego sekretarz, Radliński.

Towarzyszu starosto, jakaś kobieta chce ko­niecznie widzieć się z wami.

Powiedz, że nikogo nie przyjmuję. Dziś już za późno.

Mówiłem, ale ona twierdzi, że to coś bardzo ważnego.

Zastanowił się starosta. Ludzie bardzo często do­nosili mu w różnych porach dnia i nocy o bardzo ważnych, niekiedy dość trudnych, niebezpiecznych sprawach. Warto więc może było poświęcić jeszcze minutę.

Zawołajcie ją tutaj!

Do gabinetu wtoczyła się korpulentna jejmość, czerwona mocno z przejęcia, i zaczęła przepraszać starostę za najście.

Streszczajcie się, kobieto — przerwał starosta.

Nie mam czasu. O co chodzi?

A bo to, widzi pan... — zaczęła jąkać kobieta.

Ziemi pewnie macie za mało — podpuszczał ją Sabara.

Ziemi, nie powiem, wystarczy. Tylko ... — za­cinała się.

Jeśli natychmiast nie powiecie, o co wam cho­dzi, to wychodzę — rzekł, zmierzając ku drzwiom.

Ale, ale, panie.starosto kochany! — kobieta za­stąpiła mu drogę. — Moja córka jest w ciąży ...

Sabara zdumiał się.

Mnie chyba nie posądzacie? — zapytał ze śmie­chem.

Ale, panie starosto, jakże bym śmiała! — wy­krzyknęła kobieta załamując ze zgrozą ręce. — To przecie Franek, ten drań!

No więc, do licha, co mogę dla waszej córki zro­bić?

Niech pan starosta wezwie Franka do siebie i mu każe, to on się z moją córką ożeni. Ludzie mó­wili, że jak starosta każe ...

Jakże ja mogę kazać komuś się żenić? Może on jej nie kocha? — bronił się Sabara.

Kochać to kocha, wodę nosi, drzewo rąbie, w po­lu pomaga. Tylko żenić się nie chce... A ja przy­szłam, bo ludzie mówili, że starosta na wszystko po­może ...

Wzruszył się Sabara tą wiarą kobiety w jego moc. I koncept znalazł.

Słuchajcie no, kobieto. Wrócicie na wieś i po­wiecie Frankowi, że jak się z waszą córką w ciągu dziesięciu dni nie ożeni, to starosta sam do niego przyjedzie odpowiednio pogadać. Dacie mi znać, jak sprawa wygląda.

Kobieta spłakała się z radości.

A po dziesięciu dniach Sabara, który o wszystkim już zapomniał, dostał kos-z pięknych jabłek i laurkę z ręcznie malowanymi różyczkami i podpisem: „Od- młodej pary, przez Pana Starostę do ołtarza dopro­wadzonej, czyli Zofii i Franciszka, z życzeniami stu lat życia i wszystkiego najlepszego!”

Takich przyjemnych momentów przeżył Sabara w owym czasie bardzo dużo.

Spotykały go jednak przygody o wiele dramatycz- niejsze, a nawet tragiczne. Śmierć otarła się o niego niebezpiecznie blisko nie raz i nie dwa.

Uprzedzono starostę w tajemnicy, podano dokład­ny adres i godzinę.

Wziął więc z sobą sześciu świetnie uzbrojonych, silnych i odważnych ludzi, zabijaków co się zowie, i pojechali na spacerek.

Przed gospodą w tej dużej wsi zatrzymali wolno sunące auto i swobodnie, śmiejąc się głośno i dow­cipkując, weszli do sali.

Tłoczno było przy bufecie. Ludzie sączyli piwo z grubych, rżniętych kufli, gadali głośno o polityce,

0 swoich aktualnych sprawach, drobnych i dużych, słowa polskie mieszały się z niemieckimi, dym papie­rosów i fajek kłębił się pod sufitem.

Sabara docisnął się do bufetu i zamówił sześć kufli piwa. Bufetowa spojrzała na- niego machinalnie i nar gle otworzyła usta ze zdumienia... Poznała starostę. Nalewając piwo przyglądała się długo znajomej po­staci, jakby nie mogąc uwierzyć, że starosta przybył tu jak gdyby nigdy nic, ot, żeby napić się po prostu piwa...

Ale starosta piwa nie pił.-Jego ludzie pili. On za­płacił, a otrzymując resztę zapytał o wójta Kacz­marka.

Jest w tamtej sali—v odparła nieco zalękniona kobieta. Ale przykazał, żeby tam nikt nie wcho­dził — dodała.

Sabara spojrzał na drzwi zasłonięte brudną kolo­rową zasłoną,

Mńie chyba wolno wejść — powiedział uśmiech­nąwszy się ironicznie.

-Kobieta nic nie odparła, zaczerwieniła się tylko

1 opuściła głowę.

Sabara skinął na swoich ludzi, pokazał ręką ciem­ny kąt sali. Odeszli tam powoli i usiedli przy wol­nych stolikach. Sam podszedł do drzwi, zatrzymał się przy nich na sekundę, a potem pchnął je szybko.

Wójt Kaczmarek miał już dobrze w czubie. Spoj­rzał złym wzrokiem na wchodzącego, ale w następnej, sekundzie poznał go i podniósł się prędko z krzesła.

A, to pan starosta! — krzyknął nienaturalnie radosnym głosem, wyciągając obydwie ręce na powi­tanie Sabary.

Ja, we własnej osobie — uśmiechnął się przy­były.

Wójt uważnie przyjrzał się jego t-warzy.

|_|— Prosimy, prosimy — powiedział już swobodniej- fszym tonem, podstawiając krzesło gościowi. mm— Przejeżdżałem przypadkiem, a dosyć się ciepło zrobiło, więc wskoczyłem na piwo. Bufetowa szep­nęła mi, że tu jesteście.

Po otyłej twarzy wójta przebiegł cień niezadowole­nia. W małej salce było czarno od dymu. Wokół du­żego stołu, zastawionego gęsto flaszkami trunków i talerzykami z jedzeniem, siedzieli kompani wójta, mocno podpici' mężczyźni o czerwonych bezczelnych gębach. Wpatrywali się w starostę natarczywie, ale i z lękiem. v ;

Sabara, ponaglony przez wójta, usiadł przy stole. Zaraz też zjawił się przed nim kieliszek i talerz z za­kąską.

Dziękuję bardzo, nie piję .**- rzekł Sabara.

Chociaż połóweczkę! — namawiali go. Zdecydowanie odwrócił kieliszek dnem do góry.

Serce, rozumiecie, panowie. W tym wieku trze­ba już\dbać, ha, ha! Ale winka jakiegoś przedniego z przyjemnością spróbuję.

Zatarł ręce.

I szyneczki troszeczkę, jeśli łaska, też bym prze­kąsił.

Dobry humor Sabary rozwiał ostatecznie wątpli­wości co do celu wizyty starosty. Widać było, że wstąpił on absolutnie bezinteresownie na nieoficjal- ny, prywatny poczęstunek.

Ząperlił się w wysokiej kryształowej lampce biały szlachetny płyn. Pociągnął trochę starosta, posmako­wał.

Dobre to — rzekł. — Skąd wytrzasnęliście?

Z piwnic, oczywiście z dumą stwierdził wójt.

Nie tylko wina, ale i koniaki świetne były, i li­kiery ...

Rozejrzał się uważnie starosta po pokoju.

Trzeba by dobrze poszukać, może jeszcze coś

bardziej wartościowego zostawili...

Ho, ho! — zahuczał basowym śmiechem wójt. —■

Nie tacy oni głupi! To, co drogie, to ze sobą zabrali I albo wcześniej wywieźli, albo w lasach ukryli! Trze-

ba by każdą ścianę i każdą skałę rozwalić, żeby się Vg czegoś dokopać...

To się nie opłaca — stwierdził stanowczo Sa- j bara.

Jasne, że nie — przytaknął gorliwie wójt.

Sabara nadal rozglądał się wokoło.

Kompani wójta, uspokoiwszy się, widać, zupełnie,. zajęci byli sobą i piciem, i jedzeniem... Hałas wzra- j stał.

Ale i z tego, co zostało, da się nieraz wybrać coś Ą całkiem do rzeczy r** stwierdził Sabara. — Prawda, wójcie?

Eee, lichota wszystko — zaoponował z obrzy- dzeniem wójt.

;• •;— A to, tam w kącie, co to takiego? — zapytał od Ml niechcenia starosta, pokazując palcem zieloną żelaz­ną skrzynkę, stojącą w mroku pod komodą, li*«** A to — wykrztusił wójt — żelastwo jakieś.... Klucze stare czy co ... Wyrzucić by jutro trzeba •..

Uważajcie §*% ostrzegł go dobrodusznie Sabara

mogą tam być jakieś materiały wybuchowe.

Liw— Ha, ha!i|j|- wybuchnął nerwowym śmiechem

wójt. — Jakby miało się rozwalić, to już dawno by nas tu diabli wzięli!

Sabara pomyślał jeszcze o swoich skromnych po­siłkach codziennych i porównał je w myślach z za­stawą bogatą i świetną wójtowskiego stołu.

Nieźle mu się żyje — szepnął. §

I zaraz zaczął z nagłym ożywieniem rozprawiać

o bandach szabrowników, grasujących w pobliskim rejonie.

Pół godzinki minęło jak z bicza strzelił. Wójt Ka- czmarek uspokoił się już zupełnie. Starosta rozma­

wiał z nim po przyjacielsku, cieszył się wójt, mógł liczyć na jakieś chody ...

Ale gdy zadowolony Kaczmarek próbował raz je­szcze napełnić kieliszek Sabary, ten podziękował, spojrzał na zegarek i zerwał się nagle z krzesła. s ‘ — Czas na mnie ■— stwierdził z niepokojem. — Robota czeka, a ja tu bąbluję...

Robota nie zając, nie ucieknie! — krzyknęli wójta kompani.

A jakże —roześmiał się starosta. — Żeby tylko zając, to bym sobie poradził! No, to do widzenia, uciekam już...

1 Ależ, panie starosto... próbował go zatrzy­mywać wójt.

Widać było jednak, że robi to tylko dla formy, a właściwie pragnie jak najprędzej pożegnać starostę i bawić się w swojej starej kompanii.

Starosta zamienił z nim jeszcze kilka zdań, a po­tem poszedł do wyjścia. Wójt ujął go pod łokieć i oso­biście prowadził przez całą salę do głównych drzwi gospody.

Ludzi już tu nie było. Przy dwóch stolikach w ciemnym kącie siedziało sześciu „asystentów” staro­sty, pijąc powoli piwo. Nie zwracali, w myśl umo­wy, najmniejszej uwagi na swego szefa.

Gdy już się znaleźli przy drzwiach, wójt i Sabara, i uścisnęli sobie mocno ręce, Sabara rzekł spokoj­nym, normalnym głosem, jakby prosił o kufel piwa:

No, a teraz dajcie mi kluczyki.

Wójt osłupiał.

Cooo£;4ś— zapytał przeciągle. — Jakie... klu­czyki?

Kluczyki, kochany, kluczyki — powtórzył spo­kojnie Sabara.

A widząc, że wójt Kaczmarek nadal nie może, a raczej nie chce rozumieć, o co mu idzie, zaczął wy­jaśniać spokojni^':

Od tej skrzyneczki, zielonej, żelaznej, ze stary­mi rupieciami, kluczami jakimiś... No, wiecie już? Stoi pod komodą ...

Wójt tracił pewność siebie. Zaczął nagle rozglądać się wókuln, jakby szukał pomocy, a potem wbił spoj­rzenie w drzwi od małego pokoju, w którym przed| chwilą siedzieli...

Chciał wyraźnie dać komuś ukradkowy znak, ale nikt stamtąd nie wychodził, nie wystawił głowy.

Wtedy czoło wójta Kaczmarka pokryło się kropla­mi potu. r

Prędzej! — głos starosty zabrzmiał twardo i groźnie.

Wójt przełknął z trudem ślinę, s, A może... panie starosto... skoro już tak.|■ to może na trzy części? ;*---' wyjąkał, dysząc ciężko, apoplektycznie.

Dajcie no klucze, zastanowię się — rzekł mięk-' ko Sabara i skinął nieznacznie na swoich chłopaków.

Błyskawicznie wstali od stolików i otoczyli Kacz­marka ciasnym kołem.

Po chwili mały czerwonawy od rdzy klucz zniknął w dłoni Sabary.

W małej salce gospody była cisza, że słyszało się szybkie oddechy.

Na opróżnionym z talerzy i butelek stole królowała teraz spora żelazna skrzynka.

Sabara nie miał trudności z jej otwarciem. Wieko odskoczyło z suchym trzaskiem i oczom obecnych ukazał się ogród błysków i barw.

Chłopcy starosty pilnowali drzwi i okna z pistole­tami maszynowymi w rękach.

Boss opanowanym spokojnym głosem określał wyj­mowane ze skrzynki przedmioty i kładł ostrożnie na brzegu stołu. Leon Bukowczyk fachowo spisywał je wszystkie po kolei w miarę dokładania — ale trzeba

tu było świetnego jubilera, by mógł określić przezna­czenie, a choćby same nazwy przedmiotów. Jedno tylko było jasne i zrozumiałe: blask i wielkość bry­lantów, kolii, spinąk diamentowych, krwawe błyski rubinów oprawionych.w grube, rzeźbione misternie złoto, platynowe drobiazgi wysadzane hojnie szafi­rami, topazami i szmaragdami, całe garście sypią­cych się luzem kamieni, z których każdy miał war­tość większą niż cały ten dom, w którym się znajdo­wali .* .

Było kilkanaście kilogramów tych skarbów.

Patrzyli na nié wszyscy, aż ich oczy kłuły, bolały. Wójt siedział jak skamieniały, jak żywy trup. Teraz dopiero uzmysłowił sobie cały rozmiar swojej straty. A pomyśleć, że jeszcze godzinę wcześniej mógł uwa­żać siebie za bogacza, milionera po wielokroć, mogą­cego żyć dó ostatnich dni swoich bez pracy.., Każ­dy z jego ludzi myślał to samo, choć przypaść im miała .w udziale część o wiele mniejsza- niż część ich szefa, tfrójta Kaczmarka.

Pó twarzy Kaczmarka popłynęły nie hamowane już łzy.

Sabara patrzył na skarby i patrzył na łzy siedzą­cego naprzeciw człowieka. I myślał:

Ile tysięcy istnień ludzkich poniosło śmierć, że­by te drogocenne głupie drobiazgi tu się znalazły! Ilu ludziom , w gettach, obozach koncentracyjnych i ich własnych domach zrywano z palców, z szyi te pierścienie, obrączki, medaliony, kolie! Gdzież są ci ludjzie, którym to odebrano? W jakiej ziemi leżą, jaką śmiercią dotknięci, w jakim piecu spaleni, z ja­kim dymem poszli w jakie niebo?

... Ile zbrodni kryją te kamienie, ile cierpienia, bólu, ile prawdziwych ludzkich łez one oznaczają!

A tu, na wprost mnie siedzi człowiek spasiony jak Świnia, który płacze, płacze rzewnymi łzami z żalu,

że to krwawo okupione bogactwo nie znalazło się w jego brudnych, lepkich łapach!

Nie — myślał Sabara. — Krew tych pomordowa­nych, którym odebrano ich mienie, krew ludzi ściąg­niętych z całej Europy do hitlerowskich kaźni, ta krew jest warta więcej niż sytość i beztroskie życie tego płaczącego pazernego świniaka. Za te skarby można by wybudować nowe szkoły, szpitale, domy mieszkalne ... Tamci ludzie zginęli niesprawiedliwie, niech więc śmierć ich nie idzie na marne, niech słu­ży życiu lepszemu i szęśliwszemu, w którym nie bę­dzie miejsca na zbrodnie!”

Skończyło się spisywanie skarbów. Była już póź­na noc. Sabara długo wycierał chusteczką spoconą twarz.

Uśmiechnął się do swoich ludzi. Sytuacja, napięta dotąd i nerwowa, rozładowała się nieco. Dwóch zbroj­nych zaniosło skrzynkę do samochodu.

Ładne to wszystko było, no nie?;-*: zwrócił się starosta do swoich ludzi.

Pokiwali gorliwie głowami. Pierwszy raz i może ostatni w życiu widzieli takie skarby.

.— To się jeszcze przyda rzekł teraz Sabara do Kaczmarka. — Lepiej się przyda naszej biednej oj­czyźnie niż wam, były wójcie... Co? Jak myślicie?

Klepnął go w ramię.

i— Teraz pojedziecie z nami. Zeznania należy zło­żyć. Dziwię się, że nie uczyniliście tego zaraz po zna­lezieniu skrzynki. Formalności byłyby wtedy o wiele przyjemniejsze, a i finał całej zabawy o wiele dla was korzystniejszy...

Odprowadzono byłego wójta do samochodu, a dwóch ludzi Sabary zostało, by pilnować wspólni­ków Kaczmarka, dopóki nie przyjedzie po nich cię­żarówka. • ;!f Tak się skończył, dla nas z pożytkiem, niesławny

podział łupów powojennych w szeroko rozłożonej nad jeziorem, otoczonej gęstymi lasami wsi.

Otrzymał pięć wyroków śmierci na piśmie. Z pod­pisami, a jakże,, z pieczęcią trupiej czaszki, z nadru­kami rozmaitymi.

Pięciokrotny skazaniec cieszył się dobrym zdro­wiem i humorem, obsadzał ludźmi stanowiska, otwie­rał szkoły polskie, walczył o maszyny dla fabryk, z których Niemcy wywieźli sprzęt, słowem —- bu­dził. życiet. /

A tu — skazują go na śmierć.

Nie pytał, za co. Nie miał kogo pytać, to fakt. Ale też fakt, że dokładnie wiedział.

Może im się i uda — mawiał. — Ale nie daj im Boże wpaść w moje ręce. Wtedy ja ich zabiję.

A ręce miał silne. Bo to nie były tylko jego ręce, to były ręce Ojczyzny:

Robili na niego kilka zamachów po kolei. Nawet trzy jednego dnia. Na drodze. W jedną 'Stronę jechał nie udało się. Wracał —/nie udało się. A przecież wcale się drugiej powtórki nie spodziewał. I trzeci raz, pod samym miastem. Szczęście jakieś niezwykłe miał ten człowiek!

Aż wreszcie wzięli się na serio do roboty. Według najlepszych konspiracyjnych wzorów.

Starosty nie ma w domu — poinformowała na­tarczywego interesanta przez telefon żona Sabary. — A kto mówi, można wiedzieć?

Padło nazwisko: Jerzy' Kowalewski. Ważna spra­wa. Bardzo ważna.

Będzie punktualnie o czwartej na obiedzie — rzekła w słuchawkę Sabarowa, notując w podręcz­nym notesie usłyszane nazwisko.

W południe przyszedł Skawiński. Przyjechał aż z Warszawy, żeby odwiedzić starego kompana z lasów

i z obozu. Sabarowa ucieszyła się i przygotowała mu mały pokój, gdzie by mógł stary przyjaciel męża od­począć po podróży.

O czwartej obiad stał już na stole. A Sabara się jeszcze nie zjawił.

To dziwne — jrzekła jego żona — zawsze jest aż za bardzo punktualny ...

Wtedy rozległ się dzwonek u drzwi. Pobiegła szyb­ko otworzyć i gdy drzwi rozwarły się szeroko, zo­baczyła przed sobą czterech rosłych mężczyzn w ofi­cerskich mundurach, z pistoletami maszynowymi na piersiach. Tuż przed domem stał duży wojskowy sa­mochód amerykański z zapalonym, głośno pracują« cym silnikiem.

Mężczyźni w mundurach-zasalutowali szarmancko.

Czy zastaliśmy starostę?

Niestety, jeszcze nie wrócił.

Umawiał się z nami o czwartej — rzekł jeden z oficerów patrząc na zegarek.

Nagle odepchnęli kobietę i wpadli do mieszkania. Ostatni z nich zatrzasnął drzwi i powstrzymał Saba- rową, która chciała wybiec z domu... Zorientowała się, co się święci.

Błyskawicznie rozbiegli się po mieszkaniu.. Z go­tową do strzału bronią wędrowali z pokoju do po­koju. Zaglądali do szaf, pod łóżka, do spiżarni. Jeden z bandytów usiłował nawet wsadzić głowę do wyso­kiego, rzeźbionymi kaflami wyłożonego pieca.

Wbiegli wreszcie do pokoju, gdzie,siedział spokoj­nie Skawiński. Widać znali dobrze postać Sabary, gdyż z miejsca poznali, że to nie on. Z wściekłości zaczęli bić Skawińskiego. Pognali go do piwnicy.

Tu bijąc ciągle niewinnego człowieka, przeszuki­wali pomieszczenia, opukiwali ściany, rozwalali sążki drzewa...

Wreszcie związali Skawińskiemu ręce i nogi, za­

kneblowali usta, uderzyli kolbą pistoletu w głowę i klnąc głośno wybiegli z mieszkania.

Wraeając do domu później niż zwykle, Sabara zwrócił uwagę ńa ruszający sprzed jego domu duży wóz wojskowy, który oddalił się w przeciwnym kie­runku.

Szkoda, że nie mijali mnie, byłbym ich zatrzymał» Może mieli coś ważnego ■— pomyślał.

Od razu, gdy wszedł do domu, zauważył coś nie­wyraźnego. Przewrócone sprzęty, szafy otwarte, piec otwarty, podłoga, zwykle błyszcząca nieskazitelnie, zadeptana i... nigdzie nie było żony.

Zaczął ją wołać. Wreszcie po dłuższej chwili usły­szał jakieś głosy dochodzące z piwnicy. Zszedł na dół.

Zobaczył widok, który nim wstrząsnął. Stary przy­jaciel Skawiński leżał na ziemi pokrwawiony, spę­tany, a żona starała się odplątać mocno zaciśnięte sznury.

Nie pytając o nic Sabara wyciągnął duży scyzoryk, z którym nie rozstawał się od partyzanckich *czasów, i rozciął więzy. Domyślił się już wszystkiego, zanim Skawiński zaczął opowiadać.

Później, na górze, jedząc spokojnie obiad, notował wszystkie, szczegóły napadu, wygląd przebranych bandytów, kolor ich oczu i włosów, wzrost, nawet to, jak brzmiały ich głosy. Skawiński był starym specem od tego rodzaju detektywistycznych obserwacji, pra­cował wiele lat w wywiadzie... Kiedy bandyci bili go, nie przypuszczając, że z każdą chwilą podpisują na siebie coraz ostrzej sformułowany wyrok, on bacz­nie obserwówał ich i notował w wyćwiczonej pamię­ci wszystko, cokolwiek mogłoby się przydać w po­szukiwaniach ...

Po kilku dniach bandyci zostali ujęci. W cywilnych ubraniach wyglądali zupełnie inaczej, mniej groźnie,

ale Skawiński poznał ich bezbłędnie. Sam zresztą oso*-, biście dopadł jednego z nich przy budce z papierom sami, i od tego zaczęła się cała ich wsypa — Wyda­wali się potem wzajemnie i banda została zlikwido­wana.

Jednakże kilka razy jeszcze próbowano zamordo-; wać Sabarę: Nie udało się.

y „Dziwne to — medytował Sabara. —- Gdybym to ja chciał załatwić takiego faceta jak ja, zrobiłbym to w ciągu pięciu minut, bez żadnych specjalnych sta­rań, przygotowań czy zabiegów.. Ale oni stworzyli sobie mit wokół mojej osoby, im się wydaje już teraz, że zabić mnie jest trudniej niż wytłuc cały oddział wojska. Dlatego im się nic nie udaje. Tq bardzo do­brze. Wkrótce dojdą do wniosku, że dopiero bomba atomowa da mi radę. A wtedy już będę miał spokój.

... A wszystko to dlatego — myślał dalej Sabara

że ja się po prostu nie boję. Bać się możemy wte­dy, kiedy się nie jest pewnym wartości swego życia. Ja wartość swojego życia znam. I nie może być,lżeby mnie, powstańca śląskiego, oświęcimiaka, partyzanta, oficera frontowca, pełnomocnika rządu polskiego i starostę tej ziemi, człowieka całe życie oddającego Ojczyźnie śmiał zabić jakiś pętak, jakiś smarkacz, który krwi z palca dla kraju nie utoczy... Wydaje mi się, że gdybym spojrzał mu prosto w oczy przed śmiercią, nie miałby siły strzelić. Bo w człowieku, który tyle zrobił dla kraju, musi być coś, co jest od niego samego większe, musi być po prostu jego kraj. A kraju zabić nie.można.

Tak myślał i rozprawiał Michał Sabara. A to wszystko, co myślał i mówił, to była prawda naj­czystsza, najprawdziwsza. A takiej prawdy nikt zabić nie może.

DOKUMENTY ZBRODNI

Ostre słońce świeciło mu prosto w twarz. Jechał od­krytym samochodem do wsi, gdzie znaleziono martwe ciała ludzkie.

W oddali, w głębokiej kotlinie 'błyszczały dachy domków. Krętą szosą szybko opadali w dół. Przed wjazdem do miasteczka Sabara zwrócił uwagę na ta­blicę z nazwą miejscowości. Kątem oka w pędzie do­strzegł, że coś nie jest w porządku. Klepnął szofera w ramię.

Stój!

Zawrócili i zatrzymaU się przed słupem. Tablica z polskim napisem, oderwana i połupana w kawałki, leżała w rowie. Na świeżo przybitej desce czerniła się ostra niemiecka nazwa.

Sabarę ogarnęła wściekłość.

Obiema rękami chwycił z całej siły deskę i szarp­nął. Rozległ się trzask i przybita w pośpiechu czte­rema gwoździami tablica została w rękach Polaka.

Podbiegł do kamiennego słupka przydrożnego i z wściekłością zaczął walić weń deską. Rozleciała się po chwili w drzazgi.

We wsi przed murem cmentarnym zebrał się tłu­mek. Powitali nadjeżdżającego starostę milczeniem i poważnymi, smutnymi spojrzeniami,

Sabara podszedł bliżej i oto, co zobaczył: pod mu­rem na odwalonej kupie gnoju leżało dziewięć tru­pów. Zabici przez chowających się po lasach bandy-

tów niemieckich leżeli obok siebie: Francuz, Szwaj­car, dwóch żołnierzy radzieckich, pięciu Polaków.

Przywaleni warstwą gnoju pod cmentarnym mu- rem, leżeli tak od dwóch miesięcy i nikt o nich nie wiedział. Aż przyjechał do wsi polski ksiądz, aby ob-;

I . jąć parafię, i nakazał uporządkować cmentarz. Gdy ludzie zabrali się do wywożenia gnoju, tuż pod pierwszą warstwą ukazał się ich oczom tragiczny widok...

Banda rozbitych esesowców napadła kolumnę jeń­ców wracających z obozu do domów. Ponad dwustu pięćdziesięciu ludzi Niemcy wybili bez pardonu. Tru- jpy zostały na drodze, w rowach, na przyległych po­lach. Znajdowano je w płytkich wąwozach potoków, za kępami krzaków i kamieni, na brzegach stawów i jezior, w trzcinach i wiklinie, wszędzie tam, gdzie ich śmierć dognała« podczas ucieczki...

I znów podczas podróży dostrzegł Michał Sabara rękę ludzką sterczącą z rowu, pokazującą w niebo. Było to słonecznego dnia w samo południe. |

Kazał zatrzymać samochód. Obejrzał dokładnie okolicę..

Szybko! Jedzieniy po ludzi i ciężarówki — krzyknął do Ttierowcy.

A gdy znowu wrócili na to samo miejsce z ekipą ekshumacyjną, okazało się zaraz, że pod płytką warst­wą piachu leży kilkadziesiąt trupów byłych więź­niów hitlerowskich. Byli wśród nich Anglicy, Fran­cuzi, Belgowie, Szwajcarzy i Polacy. Razem pięćdzie­sięciu trzech.

Po wyzwoleniu znalazło się na tym terenie parę ty­sięcy byłych więźniów. Ludzie ci sądzili, że uśmie­chnęło się wreszcie do nich słońce wolności, że na tej ziemi opanowanej przez wojska zwycięzców nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Bezpieczni i spokojni,

wędrowali dużymi grupami, by jak najszybciej tra­fić do domów, rozrzuconych po całej niemal Europić.

Jakże się pomylili!

Szalejące, rozwścieczone klęską bandy SS i Wehr- wolfu wypadały z lasów na drogi, siekły z broni ma­szynowej, kładąc pokotem całe setki bezbronnych, niewinnych ludzi!

Odnaleziono z czasem około tysiąca pomordowa­nych bestialsko więźniów różnych narodowości.

Ciała tych nieszczęśników, nierzadko zaatakowane poważnie rozkładem, polecił Sabara zabrać z miejsc ich przypadkowej śmierci, ułożyć w trumny i prze­wieźć na wspólny cmentarz. Akcja ekshumacyjna była trudna i przykra, niewielu spośród zabitych udało się zidentyfikować, ustalić ich tożsamość czy przynależność państwową. Jednakże ostatnią dla nich posługę wykonano z całym należnym szacunkiem i wzruszeniem.

Michał Saharą ‘stał z odkrytą głową pod palącymi promieniami słońca. Wygłaszał mowę nad wspólnym grobem pomordowanych, przywiezionych tu na cichy katolicki cmentarz. Nieprzeliczona ilość głów pochy­lała się w milczeniu nad otwartą, szeroką mogiłą, ~

| Nie tylko Polacy uczestniczyli w uroczystym po­grzebie. Byli tu także i Niemcy.

Sabara uważnie obserwował ich twarze. Nie rozu­mieli jego’ słów, nie wiedzieli, o czym mówi, mogli tylko domyślać się nienawiści do hitleryzmu, do fa­szyzmu i niemieckich zbrodniarzy — nienawiści biją­cej z jego głosu; a przecież w chwili, gdy na usta­wione rzędami w dole trumny spadły pierwsze grudy zeschniętej, gliniastej ziemi, w oczach wielu z nich pojawiły się szczere, ludzkie łzy.

Wtedy zdał sobie sprawę Sabara z niezaprzeczal­nej prawdy, że śmierć służy życiu, że musi mu słu­żyć.'Słowa jego bowiem, poświęcone pamięci zmar­łych, odnosiły się przecież do żyjących, do obec­

nych tutaj, do rodaków, których zadaniem jest nie- j itstannie udaremniać wszelkie zbrodnicze zakusy -J wrogów.

I uświadomił sobie też Sabara, że pojęcie „wróg” J nie jest pojęciem łatwym, jednoznacznym, którym i określić można kogoś tak, jak się określa kplor.

Stali tu przed nim starży, nieszczęśliwi Polacy,^ którym wojna zabrała synów, domy i gospodarstwa, 'j i ci Polacy płakali nad grobem nieznanych sobie lu^j dzi, pochodzących często z odległych, obcych krajów, \ płakali tak, jak płakaliby nad grobami własnych i dzieci.

I stali przed nim starzy, nieszczęśliwi Niemcy, któ- 1 rym wojna zabrała synów i córki, którzy w konsek-v| wencji historycznych przemian opuścić muszą domy * i gospodarstwa, gdzie się urodzili, i Niemcy ci pła- Jj kali tak, jak płakaliby nad grobami swoich synów, 1 rzuconych wbrew własnej woli w ogień zbrodniczej, | niesprawiedliwej wojny...

Minie wiele lat, może i parę dziesiątków, zanim będzie można wymierzyć i- określić winę każdego z przedstawicieli niemieckiego narodu. Ale taki czas nadejdzie myślał Sabara, gdy już skończył prze­mawiać, a na trumnach spiętrzała się coraz wyżej ziemia, I wtedy świat się dowie, kto w czasach grozy i pogardy zachował w sobie ludzką uczciwość! Niemcy będą musieli zająć określone stanowisko woj bec całej swojej dotychczasowej historii i wytyczyć dalszy jej bieg. Miejmy nadzieję, że historia ta pój- dzie innym niż dotąd torem...

Kopuła ziemi wyrosła nad grobem. Słońce zacho­dziło czerwono. Wiatr zakołysał drzewami.

NACH VATERLAND

Rozpoczęło Się wysiedlanie Niemców. Kręte, leśne drogi rozbrzmiewały gwarem odchodzących ludzi. Dworzec w mieście zatłoczony był do ostatnich gra­nic.

Nieśli z sobą Niemcy walizki, węzełki, plecaki... Ale wszystko to uprzednio dokładnie sprawdzono, aby nie dopuścić do wywiezienia przedmiotów cennych, pochodzących bez wątpienia z wojennej grabieży. Znajdowano więc w niemieckich pakunkach rosyj- ■skie i żydowskie złoto, holenderską porcelanę owi­niętą skrzętnie, jakieś francuskie stare obrazy — bar­dzo drogie, jak się okazało...

Przy takich okazjach zdarzały się często przykre incydenty, zawodziły nerwy opuszczających naszą ziemię Niemców. Dochodziło do ataków histerii — zwłaszcza u kobiet, które w dużym hallu dworca pła­kały i krzyczały rozdzierająco, nie mogąc w żaden sposób zrozumieć, dlaczego muszą opuścić swoje do­my i sprzęty. Stół w kuchni czy lampa w jadalni po­trafiły im przesłonić kawał historii ludzkości, naj­czarniejszej, tragicznej historii.

Mężczyźni zachowali się spokojniej. Często ich bla­de, kamienne maski wyrażały nieposkromioną żądzę odwetu.

Z odjeżdżających na zachód pociągów wystawiali głowy, patrzyli na uciekającą ziemię i zastanawiali

się, kiedy znów się tu zjawią. Marzyli o powrocie« tryumfalnym, z bronią w ręku ...

Byli wśród nich tacy, którzy zostawili ukryte w 3 ścianach domów i zakopane w ogrodach skarby: obra- 1 zy drogocenne, złote i srebrne naczynia, obce waluty, | biżuterię...

Wszystko to było zrabowane u podbitej ludności Polski, Francji, Belgii... Synowie i bracia gospoda- I rzy patroszyli całą Europę, a Zdobyte w bandycki spo- Jl sób kosztowności ukrywali w bezpiecznej — jak im 1 się zdawało — po wszystkie czasy ziemi.

Nic więc dziwnego, że marzyli o rychłym powrocie» a

Czasami też starali się wejść w dobre, przyjaciel-, | | skie stosunki z zajmującymi ich gospodarstwa Pola- | kami, obiecywali pomoc materialną z Niemiec, byle i tylko „polscy dzierżawcy” utrzymywali w porządku 3 dom, ogród, studnie i płoty i pucowali wszystko bez M przerwy na powrót „prawowitych gospodarzy” . ...

Zdarzało się, że ten i ów sprytny Niemiec, biorąc na serio mity o „słowiańskiej prostodusznej wiernoś- '.1 ci" Polaków i ich przywiązaniu do „panów”, z góry • ^ płacił za dozorowanie „swego” majątku. 'Czasami pó- ,I kazywał miejsce, gdzie były zakopane kosztowności, a i pozwalał Polakowi w T razie potrzeby wziąć „tro­szeczkę” w zamian za pilnowanie gorliwe pozostałej części.

Sabara osobiście zwiedzał opuszczone przez Niem­ców gospodarstwa. Nie dlatego, by nie ufał swoim 1 współpracownikom czy podopiecznym, ale po prostu ; dlatego, że sam najlepiej znał się na rozmaitych tri- % ckach Niemców, a także na ... kSsztownościach.

Razu pewnego odwiedził nowo osiedlonego Polaka. Zauważył w kącie podwórza dziwnego kształtu ko- * ryta dla kur i kaczek. Tych koryt było pięć — ol­brzymie niecki z wodą, ziarnem, zieleniną siekaną i pyrkami. Ptactwo jadło sobie z apetytem, bo była

pora obiadu, a Sabara zwrócił uwagą na niezrozu­miały fakt, że niecki' te były smołowane, grubą war­stwą suchej, twardej smoły pokryte, aż błyszczało.

Sam odgonił kaczuszki od jednej z nich i z wysił­kiem podniósł nieckę. Ważyła ponad piętnaście kilo­gramów.

Odpukał więc Sabara ostrożnie smołę na brzeżku? zdrapał- delikatnie, z mozołem, a kiedy dowiedział się, czego chciał, kazał wszystkie niecki opróżnić, za­nieść do» samochodu, a zdumionemu gospodarzowi powiedział:

To jest metal bardzo potrzebny i poszukiwany, więc rek wiruję te korytka. Wpadnijcie jutro do mnie do magistratu, to każę wam wydać nowe, piękne drewniane korytka dla waszych ptaszków!

Zamiana w sam raz. Na zamianie kury ani kaczki nie straciły,, ludzie za to zyskali.

Bo te misy ’ piętnastokilowe, pękate po zdjęciu smoły pokazały prawdziwą wartość... Do skarbca zrabowanego okupacją wpłynęło siedemdziesiąt pięć kilogramów czyściutkiej platyny.

Chociaż zależało staroście na tym, aby Niemców jak najszybciej wykurzyć z Polski i wejść nareszcie w stadium normalnego życia, to przecież „wykurzał” ich w sposób rozsądny, daleki od nie przemyślanych, gorączkowych posunięć.

Tymczasem Sabara już na początku akcji wysied­leńczej nakreślił sobie prosty, jasny plan, którego trzymał się z całą konsekwencją. Plan ten, a właści­wie idea planu tak brzmiała:

Niemcy zniszczyli Polskę. Wszystko więc, co nie­mieckie, ma służyć odbudowie Polski”.

A ponieważ przybywający wciąż Polacy najczęś­ciej nie mieli pojęcia o pracy na przykład w hucie szkła czy w fabryce dywanów •- fachowców niemiec­kich z tych dziedzin zatrzymywał Sabara na sam ko­

niec. Musieli pracować pilnie majstrowie, technicy'! i inżynierowie niemieccy, musieli pracować z polską nową załogą. Przemyślny to był plan Sabary!

Zanim bowiem nadszedł dzień ostatecznego wyjaz­du wszystkich Niemców — na opróżnionych placówki kach i stanowiskach pracowali już wykwalifikowani polscy robotnicy, majstrowie, technicy.

A w jakich warunkach opuszczali okupanci naszą* ziemię? Czy tak jak Polacy, wyrzucani ze swoich*; domów, mieszkań i gospodarstw z pustymi rękami,•; zduszeni po prostu w zaryglowanych wagonach byd-* lęcych?

Czy tak jak Polacy ■— bici drewnianymi pałkami, kolbami karabinów, pejczami, ustrzeliwani po dro-if dze, gdy nie mogli nadążyć za transportem, bo byli starzy lub chorzy?

Czy podróż ich do miejsca przeznaczenia ciągnęła się tygodniami, z postojami trzydniowymi na zapom-i nianych bocznicach kolejowych, gdy nie można było ani na chwilę opuścić wagonu, by napić się wody xczy załatwić najprymitywniejsze potrzeby higieniczne?

Czy tak wyglądaia podróż Niemców do ich starego^ kraju, do Vaterlandu ockliwionego w piosenkach?

Nie.

Dał Sabara już w drugiej kolejce wysiedlania transport konny i samochodowy — zabierali pościel, bieliznę osobistą, mnóstwo drobiazgów. Obładowani byli, aż się uginali. Aż się koniom spod kopyt iskry, sypały, gdy kolumna wyruszała o zmroku ciemnym przed świtem.

A na stacji — pociąg stał osobowy, najnormalniej­szy w świecie, z ławkami miękkimi, pluszowymi.

Usadawiali się wygodnie, szeroko, bez żenady, kłó­cąc się o lepsze miejsca, przy oknie albo przy drzwiach. *

I ruszał pociąg przed południem, sunął w normal­

nym, przedwojennym tempie, by wieczorem osiąg­nąć granicę Vaterlandu.

Nawet głodu by nie poczuli, gdyby nie nabrali z sobą całych gór jedzenia!

Czy Wiedzieli o „podróżach” naszych rodaków,

o ich głodzie, o ich pragnieniu, o ich celu? Czy o tym roznia wiali w swoich zadymionych, nasyconych wo­nią kiełbasy wagonach osobowego pociągu?

Autochtoni, starzy Polacy, którzy niejednej krzyw­dy i przykrości zaznali od Niemców, ze szczególną uwagą obserwowali ten odjazd. Stawali grupkami na brzegach szos, na skrajach chodników, patrzyli z łąk, z pól — od pracy.!

W ich wzroku nie było ostrej, ironicznej satysfak­cji. Nie było także gwałtownej nienawiści. Był spo­kój. Była pewność — ta sama, z jaką patrzy się na rzetelną, ukończoną pracę. Pewność sukcesu. Wiara we własny wysiłek.

Oni bowiem nie' zawiedli. Czekali na Polskę.

?. I Rolska ich nie zawiodła. Przyszła do nich.

Spełniły się ich marzenia największe. Dlatego w oczach ich była powaga, było rzetelne zrozumienie, że | tą chwilą, kiedy obok szosą i ulicą przeciąga ko­rowód wysiedlonych dzierżawców tej ziemi — dla nich zaczyna się nowe, lepsze życie.

Prawdziwe }— w prawdziwej ojczyźnie.

Nadszedł wreszcie dzień, kiedy jak okiem sięgnąć lye było już ani jednego.Niemca.

Na każdym domu biało-czerwone flagi. Ulice przy­brane girlandami. Ogłuszający brzęk dętych orkiestr, błyskanie złota trąb w promieniach słońca... Festyn na ulicach. Cieszą się Polacy, tańczą, drą zelówki na kamieniach, na zapylonych placach w swoim starym, nowym kraju! ‘ > •

Michał Sabara — starosta, szef, boss — 'zażył

proszek od bólu głowy, popił wystygłą herbatą i po­wiedział do Stefana Walczaka:

|; To powiadacie, towarzyszu, że już nie ma tu niemieckiego swądu? Ze już nasza tu jest Polska, czysta, przejrzysta? Uffi! Nareszcie! To teraz pójdę przespać się ze dwie godziny. Dopiero we własnym kraju można spać spokojnie...

I poszedł zadrzemać chwilę. Po trzech bezsennych nocach.

Michał Sabara ma już lat... no, w każdym razie po­nad sześćdziesiąt. Dlaczego „w każdym razie”? -

Bo Michał Sabara nie liczy swoich lat skrupulat­nie. Zbudzony w środku nocy chyba nie potrafiłby natychmiast odpowiedzieć na tego rodzaju pytanie. I znów — dlaczego?

Dlatego, że jest człowiekiem stale młodym. W peł­ni sił psychicznych i fizycznych. Reaguje z taką sa­mą pasją, jaka cechowała gó dawniej, na wszystko to, co i dawniej go drażniło, domagało się zmiany...

Pracuje. Z przerażeniem myśli o niedalekiej już konieczności przejścia na emeryturę. Jest zmęczony pracą, to prawda. Ale czy to znaczy, że może z pracy zrezygnować? Z takiej pracy?

Ludzie, Niech ludzje powiedzą, jaką pracę robił i ile zrobił Michał Sabara. Dla nich. Dla Polski.

I niewielu z nich słyszało o dawnym Michale Sa­harze, staroście, pełnomocniku rządu, o szefie dwu­nastu nie uzbrojonych ludzi, którzy przybyli odebrać tę 'ziemię Niemcom po wieki trwającym zaborze.

Tylko niektórzy ze- starszych, kiedy spotykają się z Sabarą, mówią do* niego całkiem nieprzepisowo:

£^fsfiStarosto,...

Brzmi to staromodnie po dwudziestu latach. Ale dla nich to słowo ma określony smak, określoną war­tość, znaczenie...

A jeszcze inni —| niewielu ich, paru zaledwie —

gdy widzą po przeciwnej stronie ulicy drobną, ale mocną postać o posrebrzonych włosach, trącają się łokciami i półgłosem mówią:

Patrz, boss idzie ...

Przyglądają się idącemu żwawym, wojskowym krokiem mężczyźnie i dodają:

. Dobrze się trzyma, nie ma co ...

Niewiele się zmienił... od tamtego czasu.

A gdy idący znika za rogiem ulicy albo pochłania go ruchliwy tłum, powiadają:

Zmienił się jednak, choć ten sam. Ale on więcej dokoła zmienił...

I kiedyś, przy okazji, przy kieliszku dobrej wódki, będą wspominać pierwsze dni, pierwsze „zagrania” i „tricki” bossa, pierwsze cegły układane w dom, w którym żyją do dziś, bezpieczni, syci i chyba... szczęśliwi.

A bess (siedzi u siebie w domu, w ciemnym gabi­necie, pod okrągłą lampą, poprawia zsuwające się wciąż okulary, pije mocną kawę i Układa nową ba­talię), a boss — chyba im trochę w osiągnięciu tego spokoju pomógł...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
Scenariusz zabaw andrzejkowej dla przedszkolaków, pomoce do pracy z dziećmi
andrzejki scenariusz 09, zachomikowane(2)
Święty Andrzeju, Przedszkole, Andrzejki
Andrzejki, PRZEDSZKOLE, Andrzejki Scenariusze,Wróżby
Andrzejki z rodzicami scenariusz
Andrzejk1, scenariusze zajęć
sprawko andrzeja, gik, semestr 3, fizyka, wysypisko
New Age, 01 ANDRZEJ WRONKA - TRÓJCA ŚWIĘTA - META JĘZYK, P. Andrzej Wronka
Wróżby andrzejkowe, Przedszkole, Dla dzieci, Andrzejki
Andrze
Andrzejkowe wróżby

więcej podobnych podstron