Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA

BRYCHT ANDRZEJ

DANCING

W KWATERZE HITLERA


...czysty kotek jak opłatek myszka też jak malowana łowionego będą za wąsami zażartego będą za gardłom chrupanego będą od zęba cło zęba aż zatańczy myszka nóżki do głowy uderzona domaluje we krwi oko poda swoje łapki w kęsach cała...

Tymoteusz Karpowicz

Dwa lata czekać musiałem, aż minie wstyd, dwa lata, to bardzo dużo czasu, tyle musiałem odczekać, aż on minie, tyle przeżyłem z nim jak z kotem wszawym za koszulą, aż minął, zniknął, przepadł na zawsze i teraz mogą po­wiedzieć wszystko jak było, opowiedzieć, to teraz mogę, chcą, muszę, pogrzebać kota wszawego tak, jak w dzieciń­stwie pogrzebałem jednego, com go zabił szczapą świerka od żywicy wilgotną, bo mnie podrapał zbyt mocno.

A grzebałem go ładnie, z honorem, pod wysokim płotem z szarych od deszczu desek, w dołku nie płytkim, nie głę­bokim, wymoszczonym długą mięsistą trawa, postawiłem mu krzyżyk 1 ostruganych patyków i wysrałem na organ­kach mocno językiem basuiąc. trzy razy pod rząd i bez przerwy Przybyli ulani pod okienko, bo tylko to dopiero zagrać umiałem na malutkich, pierwszych w życiu piccolo.

Dziś tak samo chcę ładne grzebanie odprawić, na organkach grać już dobrze potrafię, w wojsku za to lubili mnie chłopcy, i od grania zaczęła się moja sprawa z An­ką, od wieczornego grania nad jeziorem, w sieroniu zło­tym i smutnym, bo iesienia miałem iść do wojska, a nie znałem jeszcze miłości i niewiele czasu zostało, smutek ten coraz drgliwsze tony wiódł z moich organków z re­gistrem, dobry to był instrument, słynnej marki Hohner, tak jak Mercedes w samochodach, i już wielki miałem re­pertuar, ledwie coś mi w ucho wskoczyło, już to grałem w różnych tonacjach, z trylem, z wariacjami, z pogło- semnie spotkałem takiego, co by lepiej ode mnie to robił.

Pan powinien grać w radiu — powiedziała Anka. — Albo nawet i w telewizji, tylko tam słaba fonia zwykle, to by wartość traciło...

Nie grałem w radiu i nie zagram, bo tam jednak lepiej trochę grają, nawet poważne utwory, i z nut, a ja nut nie

znam wcale, i organki mają wielkie jak trąby; mnie wy­starczy prywatnie, tak dla siebie grać, ale ona podpaliła mi wyobraźnię, zobaczyłem siebie na szklanym ekranie, i tym więcej żal mi się zrobiło, że jesienią idę do wojska.

A kiedy ona tak powiedziała pięknie, zachodząc od tyłu mnie siedzącego na pieńku strzaskanego molo, nad zatoką mroczniejącą, cichą jeziora Białego, gdzie jeszcze błysk ostatni woda z siebie tylko wydawała, a powietrze już było gęste od spadającej nocy, kiedy stanęła za mną i po­wiedziała te słowa, to jej głos jakby nie był głosem dziew­czyny, chichotliwym, wariackim i głupim, tylko głosem mojej matki, której nie znam wcale, bo zginęła w ostatnim dniu wojny, kiedy miałem jeden rok życia.

Skąd pan jest? — ona powiedziała, bo przecież zbie­ranina z całej Polski nas tam ściągnęła nad jezioro. Białe, i było ważne, czy kto z wiochy, czy z dużego miasta, a war­szawiacy to u dziewczyn już najlepiej mieli.

Z Warszawy — rzekłem, nie odwracając się wcale, bo nie spojrzałem na nią dotąd ani razu.

Ach — ona ze smutkiem westchnęła. I§ Szkoda. Bo ja z Łodzi.

Ja też z Łodzi! — zawołałem szybko, i teraz odwró­ciłem się i spojrzałem na nią pierwszy raz, i mówiłem da­lej: — Bo urodziłem się w Warszawie, ale mieszkam w Ło­dzi, bardzo dużo warszawiaków tak mieszka, po powsta­niu...

A mówiąc patrzyłem na nią z dołu, siedziałem na pień­ku i błyśnięcia krótkich fal w jej oczach grały, a ostatnie światło dnia, nieuchwytne wzrokiem, zbiło się wszystko u jej włosów srebrem lekkim jak pył.

Podniosłem się powoli i stanąłem przed nią, patrzyliśmy na siebie długo, nie wiem ile, ale musiało być długo, sko­ro ja obejrzałem ją całą dokładnie, i zdążyłem siebie obej­rzeć tak, jak jeszcze nigdy dotąd, chociaż wcale na siebie nie patrzyłem. To tylko strach mnie złapał, i pokazał mi w myśli wszystkie moje wady, całą brzydotę, całą śmiesz­ność pozycji, w jakiej stałem, mi ukazał: goły facet w sli­pach, organki w ręku, stopy bose razem na pieńku ma­łym złączone, wysoki i chudy jak bocian — strach, czy ona mnie przyjmie takiego, bo pragnąłem być jej, i nic więcej w życiu dla mnie nie było.

I Ja też czułam taki sam strach, a może jeszcze więk­szy — mówiła mi później — bo chłopak jest zawszs wy­

grany, zawsze się jakoś wykaraska, otrząśnie, a dziewczy­na to mocniej odczuwa.

Ona wtedy przyjęła mnie, choć nie wiedziałem o tym. Zresztą przypadek mi pomógł, ona już w dzień widziała mnie, ja rowerem tutaj przyjechałem, pięćset kilometrów machnąłem w trzy dni, sam, a to trudno jest, w paru lżej się jedzie, i widziała mnie i mój rower, wyścigowy Hura­gan, tylko gumy na grubsze zmieniłem, żeby nie strzelały często i w terenie lepiej, a przerzutka: pieć trybów, od trzynastki do dwudziestu dwóch, i przekładnie dwie — ma­szynka cacy, Anka widziała mnie, jak przez Augustów śmigałem, a pozycję w ramie mam piękną, „urodzony ko­larz” — mówili w klubie, może mógłbym podskoczyć wy­żej w tym sporcie, ale treningi mnie nudziły, co innego jeździć dla siebie, to kochałem bardzo, tak samo jak grać; widziała mnie Anka i wzięła na muszkę, a to też przypa­dek, bo dziewczyny dziś wolą motorzystów, tam dwa miej­sca i jazda szybka, no i zawsze to imponuje, w opowieś­ciach to każdy jeździ setką, sam jednego znałem, co pod­kręcił licznik, i jak pruł osiemdziesiąt, to wskazywało sto dziesięć, on codziennie inną pannę mógł mieć — a na ro­werze, co? na ramie dziewczynę wieźć? ale Anka była dziwna, bardzo dziwna, ona sama rowerem jeździła, sama z Łodzi rowerem nad Białe przyjechała! Nie w trzy dni, to prawda, tylko w tydzień, ale jak na dziewczynę to już coś, za to trzeba cenić.

Miała damkę sportową, lekka, marki Bajka, też z prze- rzutką, chociaż tylko trzy tryby, i przekładnia jedna, ale niezła w sumie maszynka, lakier świeży, czerwony, noski wyścigowe do pedałów sama sobie Anka zamontowała, miała nerw do sportu, szkoda słów! I dlatego ja jej tak podpadłem, uważała z początku, z kim jestem, ale zawsze samego widziała, i rowerem, i na plaży w dzień, i w ka­jaku, i wieczorem wtedy, z organkami... To śmiałości jej dodało, nie miałbym przecież nawet do kogo ją obśmiać, gdybym okazał się draniem.

Mam do pana prośbę — powiedziała, i zeskoczyłem | pnia na żwir wilgotny przemieszany z trawą.

Chętnie — rzekłem, a paliło mnie pragnienie ostre, żeby prośba ta była największa, jaką człowiek może mieć do człowieka.

To właściwie nic specjalnego, ale okropnie przeszka-

dza: przerzutka mi nawala. Próbowałam sama, no, ale wie pan...

Uśmiechnęła się i zęby jej błysnęły w mroku.

Nie zimno panu? — zapytała nagle i okryła mi plecy dużym, miękkim ręcznikiem, który dotąd trzymała w rę­ku, a ja go nie zauważyłem.

Poszliśmy w stronę pól kempingowych, ona tam swój domek miała, i ja miałem swój, tylko trochę dalej.

Wypytała mnie po drodze, co robię, jak mam na imię, co chcę studiować, i czy w ogóle chcę, a jeśli nie, to jaki za­wód mi się podoba — mówiła do mnie całkiem jak do dzie­cka, choć była w tych samych latach, po maturze dopie­ro — wprawdzie o rok młodsza, ale ja siedziałem w siód­mej dwa lata — i niższa o głowę ode mnie, i głos' jakiś miękki, dobry, niezaradny. Ja o to samo ją pytałem,

o co ona mnie — czym specjalnie chwalić się nie było, co innego teraz, po wojsku, miałbym co opowiadać, ale teraz znowu wiem. że kobiety nie lubią słuchać wspom­nień z wojska, nic dziwnego zresztą — i tak w parę minut wiedzieliśmy o sobie wszystko, co do wiedzenia było, je­szcze parę słów o zainteresowaniach kulturalnych, książki jakie, filmy, aktorów — ja tam filmów nie lubię, aktorów jeszcze gorzej, jeszcze książki, no, to ujdzie czasem.

A przygody?

Bo ja wiem... Nie miałem przygód. Zresztą, nie szu­kam. Jak soadnę z roweru i złamię rękę, to też będzie przygoda, ale nie daj Bóg...

Zastanowiła się trochę.

Pan jest dziwny.

Dlaczego? Pierwszy raz mi to ktoś mówi. Dotąd wszvscv. koledzy i koleżanki, że jestem strasznie przecięt­ny. Przeciętniacha, mówili, szare ubranie do niego pasuje jak ulał.

Zaśmiałem się, zdziwiony swoją gadatliwością, bo mi się rzadko to zdarzało. I mówię:

Niech się pani nie dziwi, że tak dużo gadam, ale je­szcze nigdy mi tak dobrze nie było rozmawiać.

Ja się niczemu nie dziwię — odparła.

Stanęliśmy przed jej domkiem.

Otworzyła kłódkę i weszła do środka.

Szłam się umyć, i wróciłam nie umyta! — krzyknęła ze środka, głosem zgłuszonym przez dyktę. — To pana wina!

Nie wiedziałem, co powiedzieć. A ona:

Zapali pan?

Nie paliłem, ale powiedziałem, że chętnie, bo skoro dziewczyna pyta, czy zapalę, to znaczy, że chce, żebym zapalił.

Wyskoczyła z domku, ubrana w ciemny dres, włosy przedtem związane u góry teraz rozrzuciła, w dalekich błyskach ognia, który na skraju pola rozłożyli żeglarze, wyglądała piękniej niż na brzegu.

Szkoda — powiedziała smutno — mamy tylko jedną fajkę. Musimy wypalić wspólnie...

Fajka pokoju — powiedziałem, bo nic lepszego mi nie przyszło na myśl, i zaraz pomyślałem, że jednak je­stem cholernie przeciętny.

Ona tymczasem strzelała zapalniczką.

To dobra maszynka — mówiła — ma dwa biegi: jeden daje krótki płomień, drugi bardzo wysoki. O!

Zapaliła nareszcie.

Niech pan zobaczy, tylko trzeba przekręcić to kó­łeczko.

Pochyliłem się, a ona delikatnie poruszała kółeczkiem, i rzeczywiście, ogień to rósł, to przygasał, jak się chciało. Przyglądałem się, ciekawią mnie takie rzeczy, i z dziesięć razy ona tę sztuczkę powtórzyła, aż zerknąłem na nią nad ogniem, i zobaczyłem jej spojrzenie utkwione w moją twarz tak mocno, że zrozumiałem, że cała ta zabawa była po to, żeby ona mogła mi się przyjrzeć.

Odsunąłem się. A ona:

Proszę, niech pan pierwszy zapali — podała mi pa­pierosa.

Cały czas robiła mnie w lewo, bo to był papieros z fil­trem, a ja głupi złą stronę do gęby wsadziłem, i kiedy po­dała mi ognia, ciągnąłem z całej siły, cierpliwie, a ona trzymała ogień, patrzyła i ani jej ręka nie drgnęła, aż wre­szcie filtr się zapalił i zaciągnąłem się z rozpędu mocno i kaszel nagły mnie porwał, ale nic nie speszony powia­dam:

Mocne papierosy pani pali.

Wtedy ona wyrwała mi fajkę, filtr urwała i kazała je­szcze raz przypalić, ale już kaszlałem do końca, to znaczy do pół fajki, bo później musiałem jej dać.

Chciała się przejść, i poszliśmy do mojego domku, że­bym się ubrał w dres, ubrałem się i wróciliśmy na brzeg,

tam kazała mi grać, ale nie szło mi granie, trema mnie ja­dła. Ona z kieszonki wyciągnęła całą paczkę filtrów i pa­liliśmy znów, a ja nie zwróciłem uwagi, że cały czas mia­ła fajki, a takie zgrywy robiła z tym pierwszym. Dopiero później, parę dni, powiedziała:

Chciałam sprawdzić, czy masz doświadczenie, bo jak dziewczyna chce palić do spółki jedną fajkę z chłopcem, to znaczy, że chce, żeby ją chłopak całował. Ale ty byłeś ciemny jak tabaka i to mi się spodobało.

A tam nad brzegiem zapytałem:

Dlaczego pani powiedziała, że jestem dziwny?

Roześmiała się.

Bo dziwny.

Że taki chudy? Że motorem nie jeżdżę? Że co?

Nie... Taki jakiś... niewspółczesny pan jest.

Znaczy: nienowoczesny?

Nie. To nie tak. Chociaż właściwie...

Zamyśliła się. Komary wpadały w dym. Ryby chlapały się sennie. Niebawem przelatywały błyski szaroniebieskie, jakby burza gdzieś za trzecim horyzontem się czaiła.

Usiedliśmy na pniu i siedzieliśmy długo, chyba z pięć fajek spaliłem, zmarnowałem, bo starałem się nie zacią­gać, a i to kręciło mi w głowie i mdliło. Ona wreszcie jak­by zdenerwowała się nagle:

To może pan mi opowie, jaSk się panu jechało, albo jaki zawód pan chce wykonywać?

Znów zapaliła i zaciągnęła się prędko parę razy.

Opowiedziałem jej długo i spokojnie, jak mi się jechało te pięćset kilosów w trzy dni, jak dętkę kleiłem w desz­czu, jak pies mi porwał ostatni kawałek chleba w polu, jak chłop mnie pogonił od jabłek, co sobie natrząsłem nocą w sadku — nawet ciekawie słuchała, złość jej przeszła, ale kiedy zapytałem, jak jej się jechało, burknęła:

To nie jest temat.

Więc nie wiedziałem już, o czym mówić, ale przypom­niałem sobie, że pytała o zawód, i rzekłem ni stąd, ni zo­wąd po minucie:

Cokolwiek będę robił, będę robił dobrze.

To pięknie. Niech pan jutro dobrze zrobi przerzutkę, sprężyna puszcza. A teraz niech pan dobrze śpi.

Nie zrozumiałem.

No, może pan już iść, ja trafię.

Było mi głupio.

Jak to, przecież przyszliśmy razem...

To co? Ale przyjechaliśmy osobno. Dobranoc — po­wiedziała takim tonem, że nie wiedząc kiedy powiedzia­łem:

Dobranoc.

I ukłoniłem się, choć odwróciła głowę, i poszedłem szy­bko pod górę, do swojego domku, słaby od papierosów, z mętlikiem w głowie, skołowany ciężko jak nieszczęście, zagubiony na śmierć.

A teraz będę grzebał pamięć o niej, jak parszywego ko­ta, co go zabiłem ciężką szczapą drzewa mając osiem, czy dziewięć lat.

Rano szukałem jej wszędzie, brzeg zatoki obleciałem z pięć razy, warowałem przed domkiem zamkniętym na kłódkę, aż w południe skoczyłem na rower i pognałem do miasta.

Tam na rynku zobaczyłem ją, jak jechała powoli z tą przerzutką zepsutą, sprężyna faktycznie puściła, łańcuch wisiał jak ogon starej krowy: dogoniłem Ankę, była w tym dresie co wczoraj, ładny był dres, bordowy, całkiem ka­drowy dres, kręciłem obok niej powoli, aż zjechaliśmy do „Algi”, tam ona stanęła, i ja, patrzyliśmy na siebie pierw­szy raz tak z bliska w biały dzień, a dzień był chłodny, wietrzny, ciężkie chmury szybko^ niebem leciały, powietrze pachniało jak woda.

Idę na obiad — powiedziała.

A kiedy wstydziłem się coś powiedzieć, ona:

Jak pan chce, to możemy razem.

Postawiła rower pod ścianą, obok rzędu samochodów i motorów, zarytych w piach na malutkim placyku i posz­ła do schodów.

Tak nie wolno zostawiać roweru — powiedziałem. — Ukradną.

Wzruszyła ramionami, nie obejrzała się nawet.

Dostawiłem swój rower, wyjąłem i kieszeni łańcuszek z kłódką pękatą na numery, spiąłem oba przednie kola, bo gdybym spiął ramy, toby mogli odkręcić motylki i przednie koła gwizdnąć, parę sekund i ani śladu, mnie to już raz spotkało.

Dogoniłem ją w hallu. Wybraliśmy stolik pod oknem,

stała tam oranżada lepka i czerwona, Anka otworzyła bu­telkę, nalała do szklanek.

Zdrowie bociana — rzekła i zaśmiała się. — Zresztą możemy mówić sobie po imieniu, bo i tak za remont nie za­płacę... Anka — powiedziała swoje imię, podnosząc szklankę.

Bocian — powiedziałem, bo przecież swoje imiona już wczoraj znaliśmy.

Długo tu będziesz? — spytała.

Zobaczę. Pogody na wodę nie ma, może >by lepiej gdzieś jechać, zobaczyć coś.

A co tu można zobaczyć? Augustowskie nudne. Pła­sko. Zabytki... Są zabytki, znasz?

Nie znam zabytków. Może są. Ale chyba nie ma, bo gdzie.

Ja do dziś tylko mam domek — powiedziała.

Ja do jutra. Ale drobiazg, te parę złotych...

Wspaniałomyślny jesteś.

To dla ciebie.

Kelner koło nas się zakręcił z talerzami w rękach.

Kto tu zamawiał schabowe? Kto?

Nikt się nie zgłaszał obok.

My — powiedziała Anka, choć nic jeszcze nie zdą­żyliśmy zamówić.

Bystra jesteś — powiedziałem jedząc. — W trzy mi­nuty dostaliśmy żarcie.

Ty byś czekał godzinę — przycięła.

Wróciliśmy później do rowerów i zemściłem się za jej wczorajszą zapalniczkę.

Otwórz — pokazałem kłódkę. — Kółeczka tylko trzeba przekręcić.

Ukucnęła i kręciła kółkami, chcąc ustawić dobry układ numerów, żeby zatrzask puścił, ale tych kombinacji jest dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy i nie ma sil­nych w tym sporcie. Przyglądałem się jej parę minut, a za­jęła się tym na serio, pierwszy raz nie ja ją obchodziłem.

Nie — powiedziała wstając, czerwona na twarzy. — Wolę swoje kółko w zapalniczce.

Wróciliśmy do siebie, i tam, na schodkach domku sie­dząc, naprawiłem przerzutkę, wystarczyło sprężynę pod­ciągnąć i dokręcić śrubę, ale trochę trzeba znać się na tym, laik się nie połapie, przerzutka delikatna rzecz, i powie­działem wtedy:

j ~ 'pjw 11lfl \* ł .m rm

^*Ii ?£i f ^ ?'] Mfcif --»Sj. ł»V^~ jSł

lEA

iv*^c§ ^<lr f

*■ fe w - : --\ \ if;-:. . .

klyjf VA

U V*<^ gEgg|

f^Rg1fty14 ******

|J^|

'*; ł • V'1 |*5|vv. - - o -. ^ ■■

fr

SmNfk I * % i

||‘A(*|ktt J J ^

\ ^ ,^v;-f* ■.

ły^f m

Teraz można jechać dookoła świata.

Po co świat — obruszyła się Anka — świat jest wszędzie.

To gdzie?' — powiedziałem i stanąłem przed nią z rozstawionymi, tłustymi od smaru rękami. Popatrzyliś­my sobie w oczy i ona nie mrugnęła nawet, zdecydowana, spokojna:

Na Mazury wystarczy. Tam zieleń głębsza.

Spakowaliśmy się szybko, dwa pojemniki ja miałem

przy widełkach tylnych, dobrze się trzymały. Anka pleca­czek mały paskami przytroczyła do bagażnika, i bez słowa na maszyny wsiedliśmy, ja pierwszy ścieżką śmignąłem, ona za mną, aż dobiliśmy szosy, i tak się zaczęła

Podróż

do miejsca mojego wstydu, do miejsca, gdzie teraz jestem, żeby zabić tamten mój wstyd i pogrzebać go jak wszawego, drapieżnego kota, który zgnił już dawno, aż przestał truć mój oddech i rozsypał się w białe, kruche jak kreda kosteczki.

Pogoda wietrzna była i niepewna, jak powiedziałem, ale do jazdy w sam raz, dmuchało lekko w plecy, płaska rów­nina augustowska do zmierzchu została za nami, nie śpie­sząc się przekręciliśmy sześćdziesiąt kilometrów, aż dopie­ro gdy wyszły miękkie górki Mazur, stanęliśmy na nocleg.

Teraz wiem, że zrobiłem błąd, bo trza było tamtej nocy w stodole, wynajętej za dziesięć złotych od Mazura, zro­bić od razu to, co powinno się zrobić z dziewczyną, jeśli tylko jest miejsce i czas, i tak zwany nastrój i jeśli ona chociaż trochę chce — a zrobiłem błąd, okropny i głupi, bo było miejsce i czas, cała wieczność czasu, a miejsca hektar świeżego siana uwarstwiony w sągach, cały miód słońca bił z niego od spodu, a ja leżałem i gadałem głupstwa, choć właściwie bardzo mądre i potrzebne rzeczy: o technice jazdy rowerem podczas deszczu; siano pod nami brzęcza­ło, pulsowało milionem drobnych owadów, muszek łażą­cych ospale, biedronek łaskotliwych, wszystkie te małe stworzonka grę swoją wiodły śmiało i zdecydowanie, w chwili milczenia mogłem nawet odróżnić pojedyncze, domagające się czegoś uporczywie piśnięcia i gulgoty, a najgłośniej szło słodkie świerszczowe strzykanie — i to

óne, te owady małe i nieznane, gdzieś tam w głębi, górą siana przywalone ciężko, działające i mnożące się, one wła­śnie stwarzały nastrój, nie wiedząc o tym, że żyjemy, nie czując naszego ciężaru, i nie trzeba wcale być owadem, że­by odebrać, zrozumieć te sygnały życia, po to nie trzeba być owadem, ale kim trzeba być, żeby ich nie zrozumieć?

To właśnie byłem ja, mówiący o technice jazdy, lecz co mogłem wiedzieć o technice życia, o tych zasadach i pewni­kach technicznych, o tym, że jak zmiesza się pewne ele­menty w odpowiednim czasie, kolejności i proporcjach, to wyjdzie mieszanina ta, a nie inna, każdy belfer od chemii to wie, bo zna te swoje składniki na pamięć i swoje tanie doświadczenia przed zdumioną klasą: błysk, trzask, dy­mek — żyje z nich i umrze z nimi jak z własnymi dzie­sięcioma palcami, a ja skąd mogłem wiedzieć, że jak dwa i dwa jest cztery, i to jest wynik jedyny i ostateczny wszy­stkich kombinacji z dwa i dwa, tak samo góra siana brzę­cząca owadzim graniem, noc i dziewczyna i chłopak...

Bo skąd mogłem wiedzieć, skąd: wszystko było dobre, fajne, ale wszystko osobno — nastrój, czas, miejsce — każdy element osobno, i co z tego, że był, skoro nigdy nie robiłem takich doświadczeń, nie mogłem pojąć efektów, nie mogłem ich sobie wyobrazić, a moja odwaga odkrywcy była jak owad pod całą górą siana.

Był to błąd, bo może nie miałbym czego się wstydzić, gdybym zrobił inaczej, ale znowu może jeszcze większy wstyd miałbym z tego, gdyby to nie przeszkodziło temu wstydowi, który teraz muszę pogrzebać? Właśnie, może byłby podwójny wstyd, bo wstyd męski przecież więcej waży niż dziecinny, chłopaczkowy wstyd.

I kiedy ona poruszała się niespokojnie przed snem, krę­ciła na syczącym sianie, pytałem niespokojny:

Nie zimno ci? Może koc mój chcesz...

Nie — odparła zniecierpliwiona i chwilę leżała nie­ruchomo.

A potem znów, kiedy myślałem już, że śpi, wzdychała mocno, jakby powietrza brakowało, i przekręcała się z bo­ku na bok, oddalona o długość ramienia; przybliżyła się tak, że czułem jej oddech, sam nieruchomo leżałem, żeby wreszcie zasnęła, bałem się drgnąć, lecz po kilku minutach odwróciła się ode mnie gwałtownie, jakby wściekłość wy­buchła w niej długo tajona.

Duszno ci? — zapytałem. — Może wrota uchylić?

Milczała chwilę, | kiedy myślałem, że już wpada w setl, krzyknęła prawie:

Nie przejmuj się mną! Co cię to obchodzi...

Uniosłem się trochę, patrząc na nią przez szemrzącą ciemność, zdawało się, że widzę czarny błysk jej oczu, ale odtąd już nic, ani słowa, ani drgnięcia lekkiego, sen.

W Giżycku było inaczej, o, dużo weselsza była tam, ale to też nie ja zrobiłem, po prostu świat, pogoda, iskrzenie słońca w liściach nabiegłych rosą, ludzie, ludzie... Nie zwy­kli ludzie, jak w Augustowie, czy na szosie, nie: ludzie rówieśni, w bluzach miękkich, zagranicznych, w spod­niach z białego jak śnieg płótna żaglowego — no, pętaki słowem, dwóch takich przystojniaczków skuterem marki Lambretta TV 175 zajechało, ta Lambretta to całkiem nie­zły koń, hamulec tarczowy na przednie koło, ponad setkę osiąga, cztery biegi w ręku, jak na rasowy skuter przysta­ło — ale cóż, kiedy mimo wszystko pajacowate to jakieś, człowiek jak małpa na hulajnodze wygląda, już bym wolał normalny motor, choćby naszą SHL 175, też ładnie wyglą­da, a na wirażach bezpieczniejsza, bo koła dziewiętnastki, i o części łatwiej, każdy kowal na wsi naprawi, albo Ju­naka — czterosuw górnozaworowy, zawsze coś, trzysta pięćdziesiąt pojemności, a szpulę na szosie odwinąć: sto dwadzieścia pięć lekko, zwłaszcza gdy na niebieskiej ben­zynie, i każdego pajaca na Skuterze wykołować można. Zresztą teraz kupię sobie motor na raty, ale przedtem ta­kich pragnień nie miałem, rower mi wystarczał, z wielu względów, i kiedy oni z wrzaskiem zajechali, to skutera im nie zazdrościłem, tylko tego wrzasku, zazdrościłem, że mogą tak głośno, tak swobodnie i małpio wrzeszczeć na widok Anki, a potem, kiedy jeden stawiał maszynę na pod­nóżki i zamykał, zazdrościłem drugiemu, że podleciał z tym swoim polsko-amerykańskim wrzaskiem i złapał, i podniósł Ankę do góry, gdy ja trzymałem rowery nasze przykurzone, .a później drugiemu zazdrościłem, bo też le­ciał z tym wrzaskiem bigbitowym i przerwał wrzask, żeby Ankę po twarzy obcałować, a ona też zawrzeszczała coś, pierwszy raz usłyszałem jej wrzask i to było jak nóż między żebra.

Zaczęły padać głośno na cały plac przed kawiarnią roz­maite imiona, całą szkołę można by złożyć z tych imion,

ale to nie szkoła, to wielki świat był, świat bluzek drogich, szałowych spodni, nylonowych koszul po dziewięć dolarów sztuka w PKO, papierosów marki Morris, aż zakręciło mi w głowie i pragnąłem odjechać, może byłbym odjechał, ale trzymałem rower Anki, bałem się go odstawić, bałem się zwrócić na siebie uwagę, bo zniszczyliby mnie spojrze­niami, wiedziałem, że to i tak się stanie, ale nie teraz, nie teraz — tkwiłem więc koło słupka w wolnym miejscu par­kingu, koło samochodów lśniących i cholernie drogich, oba rowery trzymałem za kierownice jak psy za obrożę i tak stałem pomiędzy nimi, sam powoli zamieniając się w ro­wer albo w psa.

Oni tymczasem odprawiali swój pingpong, ciągle na je­dnym tonie, na jednym wrzasku gardlanym, z całą serią gwałtownych, miękkich, takich samych gestów, mających wyrażać radość i obycie w świecie, siłę i samodzielność, i łaskawą wyższość nad całym światem — tu, na parkingu przed kawiarnią, w słonecznym Giżycku, małe towarzy­stwo bogów, ten boski wrzask, wrzask głupiego zdrowia, głupiej siły i głupiej głupoty, agresywny, wyzywający wrzask, na jednym tonie, a skuter Lambretta w błękitno- -czerwone pasy, z kółkiem przednim lekko, od niechcenia w moją stronę skręconym, był fetyszem ich chwały.

Kiedy przyjechałaś, ostrygo, ubaw robimy dziś!

Sama, czy z towarzychem?!!

Myśmy w zeszłym tygodniu Szwedkę zaliczyli!!!

Klawo jest, ciaćki się sypią, brzany biorą!

Pokój klasa mamy, musisz koniecznie zobaczyć!

Lena jest z jednym Niemcem, rudy, ale wóz ma!

Robert się żeni!

O, z kim, szkoda chłopaka!!

Z córką dyrektora, Brygidą, wiesz, ta seksówka!

To kariera, może nie iść do pracy!!!

Mowa, stary goły, pięć badyli ledwie pensji wyciąga!

Nocki tu niezłe, Tiger Rag gra.

Te spodenki to włoskie, Capri pisze, zobacz!

Co z Jerzym, zrobił ten film wreszcie?

Nie widziałaś Janusza!?

Miał pojechać do Francji!

Oblał maturę, ale starzy obiecali załatwić!

Bobek w Jugosławii kręci!!

Phi, Stefan w Rzymie, Fiata 1100 D przywiezie, gro­ził!

Stary mój Peugeota przywiózł z Paryżewa!!!

Wyglądasz bomba, tylko włosy zmień!

' — Lolo cizio klif!

Kocha się dalej w Kice!?

Szaleje, a ona w lewo go robi, baletuje z filmowcami!

W Zakopcu są, w lipcu razem biesiadowaliśmy!!

Lenka rozpruła go na dziesięć badyli!

Wiesz, stary dał na cło, Cytrynę 2 CV sprowadzam!

Obniżą cło, stary chody ma!!

Umiesz tańczyć kiss mi, ja wolę surfa!

W Sopocie puchy!

To już nędzarski dołek, w Grandzie dno!

Obleciałem z Witkiem Wybrzeże i skoczyliśmy tu!

Wiesz, że Baśka ma sztuczne rzęsy, zielone i rude!?

Zeno jej przysłał, pół dolara parka, sto par!!

A ten Mulat, co z nim!?!

Wrócił na Kubę, Jankę w konia zrobił, Rom ją po­ciesza.

Macie flamy!?

Mamy, tu towaru jest!

Wózkiem w przyszłym roku podskoczymy, to działa!

Przepustowość się zwiększy, wiesz jak jest!

Chyiba, że da się Paryżew załatwić!!!!

Jak twoje nogi, Anka, poprawiają się!?

Patrz, jak się jej nogi poprawiły!!

No nie, jesteś już bezbłędna, Bolo ci dobrze poradził!

Są tu z telewizji, musisz do nich podskoczyć!!

Ułatwimy ci wejście!

Jak rany!

Nie, ¡bo skonam!!

Trujesz!!!

Gra!!!

Trzymałem te nasze rowery i drżałem jak przestraszo­ny pies, całą powierzchnią skóry, a tamci rozstawiali wo­kół swój dziwny, tłusto papierowy świat, nieprzemakalny, co zasłania słońce i nie dopuszcza powietrza.

W pewnej chwili zapomniałem, gdzie jestem i co czuję, obojętność złapała mnie jak ciepła woda, przystawiłem rowery do słupka, wyciągnąłem z kieszeni łańcuszek z kłódką, i ukucnąłem, żeby spiąć przednie koła.

Wtedy zobaczyli mnie, zamilkli nagle i cisza była jak zgrzyt pękającej maszyny, i podeszli, obok stanęli, pa­

trzyli, jak przeplatam łańcuszek przez szprychy, jak okrę­cam go wymyślnie, i zatrzaskuję kłódkę.

Wstałem, byłem wyższy od nich o głowę, patrzyli na mnie z zimną, wrogą ciekawością, zepsułem im, dlatego że to ja, bo jakby inny jakiś był, to nie, mieliby jeszcze we­selej, ale ja... Nawet na rower można się ubrać drogo, albo przynajmniej głupio, obliczyli szybko moje zwyczajne ciu­chy, zmiarkowali, że na więcej mnie po prostu nie stać, że rodzice moi pewno na szóstą do roboty ciężkim od snu i zakisłym tramwajem, ja widziałem to wszystko w ich oczach, i już miałem przewagę nad nimi, bo rodzice moi nie żyli, twarzy ich nawet nie pamiętam, bo skąd.

Kolega — powiedziała Anka swoim normalnym gło­sem i oni podali mi ręce sztywno, a ja ścisnąłem te ręce ostro, aż skurcz im przebiegł przez usta.

Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym dniem? — spytał jeden, a drugi obojętnie oglądał mój rower.

Miałem taki — mrukriął — tylko francuski, Helyett, z przerzutką Simplex i piastami Bramtona. Najlepsze na świecie.

Ucieszyło mnie to.

Jeździł pan? — spytałem z ożywi anifem. — Może w klubie?

Wzruszył ramionami, wykrzywił się.

Tie... Jak miałem trzynaście lat, do siódmej klasy zdałem, stary z Paryżewa mi przywiózł. Zamieniłem zaraz na magneto.

Jakie magneto? Co to jest?

Spojrzał na mnie jak na wariata.

Magnetofon — wtrąciła Anka, speszona trochę.

Philips, czterościeżkowy, trzy głośniki, mikrofon podsłuchowy z przyssawką... — odwrócił się mówiąc to i wolno, kołysząc się w biodrach i świecąc słowem „Capri” wyszytym na tyłku, podszedł do Lambretty.

Kopnął ją i gdy zagrała natychmiast, skoczył na siodło.

Drugi za nim, prawie już w biegu.

Siódma tu! — krzyknął. — Baj!

Baj! — krzyknęła Anka, machnąwscy ręką tak samo, jak on.

I znów poczułem ból, jak od noża.

a za kotkiem pogiętym, za fajerką ze śmietnika wziętą

ganiałem, wodząc ją drutem zgiętym odpowiednio przed sobą. Dobry drut, dobre kółko — to już dużo było, jak miałem rzynaście lat. Rower, Boże mój, to marzenie oku­piłem pracą, piekarzowi Sitko z Wólczańskiej ulicy posłu­gując nocami cały rok, w żarze dusznym piekarni, kiedy robili chleb — podźwigałem się nosząc worki z mąką, Chle­by na półki stawiając, potem dzieże skrobałem i płuka­łem wodą ze szlaucha, zamiatałem sklep. Dał mi za to do­bry piekarz Sitko z ulicy Wólczańskiej rower stary, mar­ki Gromada, powojenny zaraz — na taki rower ludzie wtedy miesiącami czekali, specjalny talon trzeba było mieć, wpisać się na listę, dobry Sitko cały wykład o tym mi dał, by podkreślić wagę swej zapłaty — na Gromadzie tej, z podbitą w dwóch miejscach ramą i scentrowanymi kołami wygrałem wyścig młodzików niestowarzyszonych ledwie po dwóch miesiącach jazdy. Wtedy zajął się mną klub, i dostałem sprzęt niezły, a po paru startach już w drugiej licencji ten Huragan dostałem jako nagrodę dla najlepszego juniora okręgu. Ale to było później, dużo póź­niej, bo z początku tylko piekarz Sitko miał rower ciężki jak czołg; marki Gromada, i ten rower ja pracą zdobywa­łem — a byli tacy, co pojęcia nie mieli o pracy, o piekarzu,

o marzeniu puchnącym w głowie, o fajerce, o gruchotach marki Gromada, a za darmo, za nic dostawali Helyetty, z przerzutkamii Simplex, z piastami Brantona, z bido- nami plastykowymi, te Helyetty, na których zawodowcy zwyciężali w Tour de France, najwspanialsi kolarze świa­ta: Fausto Coppi, Bobet, Hernandez — na maszynach naj­wspanialszych w świecie.

Chłód ogarnął mnie nagły, stałem sztywno i skubałem linkę hamulca od mojego roweru.

Chodźmy coś zjeść — powiedziała Anka i dotknęła mojej ręki leciutko. — Nie przejmuj się nimi, to młodzi faceci, strasznie zabawni... Ale nic poza tym — dodała ostro, przecinając wszelką dyskusję.

Więc byliśmy na obiedzie w tej knajpie, gdzie nocki są niezłe, bo Tiger Rag gra, a potem przeszliśmy na kawę do kawiarni na wprost parkingu, tam była grająca szafa, czte­ry razy puściłem ten sam kawałek: Maria Helena w wy­konaniu Nat King Cole’a, kosztowało to osiem złotych, bo za jednym razem dwójka wpada, ale za to wyuczyłem się na pamięć tej piosenki i w myślach już ją grałem na swoich organkach.

Siedzieliśmy długo w kawiarni, aż zaczęło mnie nu­dzić i ciągnąłem do wyjścia, ale Anka co chwila patrzyła na zegarek i mówiła:

Posiedźmy jeszcze chwilę, gdzie nam się śpieszy.

Musimy nocleg skombinować — przypomniałem.

Tu łatwo można — machnęła ręką. — Każdy prze­nocuje.

Popatrzyłem na nią uważnie:

Chcesz się spotkać z nimi o siódmej?

A skąd! — zaśmiała się, oburzona trochę. — Przecież to pętaki.

To po co tu siedzimy?

Niewygodnie ci? Muzyka ładna...

Szafa bębniła bez przerwy. Przy stolikach, w fotelach miękkich i niskich, siedziały gromady rozpartych niedba­le fagasów, z brodami, albo ostrzyżonych do skóry, spod­nie obowiązkowo białe, albo dżinsy ze sztywnego płótna, tak sztywnego, że można spodnie na środku pokoju posta­wić i będą stały, pokazywał mi to w klubie jeden gość, ko­szulki polo, albo marynarskie z wielkimi kieszeniami, z których wystawały fajki i kapciuchy na tytoń, albo świe­ciło srebro amerykańskich papierosów. Dziewczyny także w spodniach, ale tylko do kolan, na stopach trepki, a właś­ciwie same podeszwy, trzymające się nogi za pomocą rze­mienia wsuniętego między palce, a paznokcie tych palców miały srebrny lub niebieski lakier i dziewczyny wszystkie miały jedną i tę samą minę, jakby jedna tylko siedziała w sali pełnej luster.

Zobaczyłem nagle, że twarz Anki nabiera tego- samego wyrazu, jakiejś nadmiernej sytości, obrzękłego spokoju, graniczącego z leciuteńkim niesmakiem, ale graniczącego przez rzekę nudy. Było w tym coś nieznanego, coś niepo­kojącego, jakby pod pustką tych czterdziestu par błyszczą­cych oczu kryło się i działo coś przerażająco pięknego: zbrodnia z miłości? samobójstwo z miłości? śmierć z mi­łości? a może sama śmierć i sama miłość? albo obie, śmierć i miłość, zmieszane z sobą, splątane w związku nieodga- dnionym do rozeznania?

Było to jednak wielkie, piękne i tajemnicze, i ja, który nie przeprowadzałem doświadczeń chemicznych i nie zna­łem efektów, odkrywałem w sobie coraz większą cieka­wość, przeczucie niesamowitości, coraz większy strach przed tą magmą gorącą żywej krwi zamkniętej w soczy­

stych, zdrowych ciałach — tak leniwie spokojnych teraz, tak cierpliwie czekających na to, co je rzuci w wibracją, w drgliwość rosnącą bez końca, w... Nie, wtedy nic nie wiedziałem, to tylko teraz tak mi się wydaje, teraz, po dwóch latach, kiedy wszystko już dobrze poznałem, na ty­le dobrze, żeby pragnąć poznawać stale, jak najczęściej, bez końca.

Poszliśmy jednak w niewolę do tych durniów, mówią­cych: „Helyett” i „magneto” takim tonem, jakim tłusty człowiek mówi: chleb i woda. Bo Anka wiedziała, czego chce, mimo że nie pasowało to do jej sportowej teorii, i chciała, a skoro tak, to inaczej nie mogło być, ja nie mo­głem stać się przeszkodą. Poszliśmy z nimi na dancing do restauracji naprzeciwko kawiarni, i tak cały dzień pra­wie i noc spędziliśmy w dymie, wrzasku, w chmurach głu­poty i smrodzie wódki, .w ckliwie ostrej woni gołych spo­conych w tańcu stóp, wilgotnych ramion dziewczyn, drga­jących piersi.

Anka tańczyła. Jakby płynęła na chmurze włosów, ko­łyszących się wokół jej twarzy, cała w ledwie dostrze­galnych mikrogestach, mikroruchach, mikroobrotach, led­wie błysk zębów, krótki płomyk paznokci sygnalizował, że ona żyje, że się rusza; cały taniec odbywał się w środ­ku niej, był czymś nieskończenie większym niż taniec, ale ja dziś wiem, co to było.

Siedziałem przy stoliku ciasnym w towarzystwie dzie­sięciu takich, jak ci dwaj, jakby oni nagle rozmnożyli się przez pączkowanie, wystarczyło patrzeć na jednego, żeby wiedzieć, co mówią i co robią inni. Czułem się zgubiony, osaczony, aż chwilami pragnąłem, żeby już skoczyli na mnie i zdeptali mnie swymi miękkimi, plecionymi z rze­myków butami, z napisem złotym na podeszwie: Made in Italy. Pokazywali palcami tańczące dziewczyny i nazywa­li je tak: Seksówka, Psica, Kalafior, Seta, Pochwa, Fle- ciara, Akrobatka, Świderek, Sztafeta; wymawiali dużo najdziwniejszych nazw, dopiero teraz, po wojsku, wiem, co znaczą te nazwy, i wiem, że one wszystkie do nich wszystkich należały, naraz, na zmianę, na wyrywki, była to stajnia pełnokrwistych klaczy i stado dżokejów, był to układ przedziwnie rodzinny i przedziwna zależność, oni znali wszystkie swoje właściwości i drobniutkie upodoba­nia, te różnice wychodzą w mroku jak ćmy inaczej barwio­ne; teraz dopiero to wiem, i nie wiem, czy tak jest lepiej;

lecz o Ance nic nie powiedzieli, mówili o niej: Anka, bez żadnego pseudonimu, bez nazywania cechy — i teraz do­piero wiem, że tak było ze względu na mnie, bali się mnie, bali się mnie jak cholera, byłem zwykły, z normalnego świata, więc groźny: nie piłem, nie paliłem, trenowałem kolarstwo, miałem więcej siły i kondycji niż cały ich pę­czek, wiedzieli to i zjeżdżaliby jak zające, gdybym się na nich rzucił, ale ja nie wiedziałem o tym, sam bałem się ich jak zając, i dopiero teraz jestem mądry, i choć drani tych się namnożyło, nie mam z nimi już żadnej styczności.

Tyle szumu, wrzasku i muzyki — co z tego wyniknie, myślałem, to jest mecz jakiś wielki, jakieś ciężkie zawody, wynik musi tu być, ktoś przegra, ktoś wygra, ale kto, jak to zobaczę? Tiger Rag faktycznie dobrze grał, nauczyłem się na pamięć Saint James Infirmary — stary murzyński kawałek pogrzebowy, nieszczęśliwy jak piekło, trębacz bez lewej ręki ciął chrypą jak nożem wyszczerbionym spo­cony kark, czym to się skończy, myślałem, tyle wódki i wina, tyle dymu, wrzasku i głupoty, tyle psutego zdro­wia, po co? Byłem senny już bardzo i myślałem o naszych rowerach, wstawionych do komórki spróchniałej w domu obok, ale skobel wyskakiwał z pękniętej deski, mogli ukraść nasze rowery i wszystkie rzeczy do nich przywiązane, ta myśl spokoju mi nie dawała, chciałem wstać i sprawdzić, kiedy rozległ się wrzask dziewczyny:

Tylu? Tylu?

Jakiś chłopak wysoki i tłusty bił ją po twarzy jedną rę­ką, głowa jej latała na wszystkie strony, kilku stało z rę­kami w kieszeniach i czekało na wynik.

Tylu? — krzyczała dziewczyna. — Ja już nie mogę, ja wysiadam, już mnie wszystko boli... Zabiję się, żyletkę, żyletkę!

On ją bił dalej i ona coraz mocniej krzyczała, i tamci uważniej wypatrywali efektu, a przy naszym stoliku mruknął ktoś:

O, Sztafeta ma wymagania, kurs podbija...

Wszyscy zaśmiali się obojętnie, a jeden dodał:

Powinna się cieszyć, bo już z obiegu wyskakuje...

Nagle ona przestała wrzeszczeć i facet przestał ją bić,

uśmiechnęła się do świata poprzez mrok i dym, poprawiła włosy i spokojnie poszła do wyjścia, a za nią pogromca jej sunął między stolikami i kilku jeszcze facetów, w białych spodniach i pasiastych koszulach.

Anka tańczyła stale, w przerwach wypijała pół szklanki wina i znów szła na ciasny parkiet, aż nareszcie mnie chwyciła za rękę i pociągnęła z sobą, grali wolno, można było tańczyć jak tango, dreptałem w miejscu z pustką w głowie, Anka miała ręce lepkie od dotknięć tamtych fa­cetów, brzydziłem się trochę, ona się do mnie tuliła, mru­cząc jakieś długie zdania, ale nie rozumiałem z tego nic, czując zapach jej włosów pomieszany z dymem. Nagle za­częli grać szybko, bo powolny był tylko wstęp, i stanąłem bezradnie, tańczyć potrafię tylko tango, nienawidzę tych różnych wy wij asów, tego ścierania pośladków, dzwonie­nia dzwonami, łapania dymu w rozcapierzone ręce, wy­krzywiania pyska.do brudnego powietrza — stanąłem, ona trochę próbowała skakać przede mną, robić głupie wnie­bowzięte miny, ale speszyła się, przyhamowała i tylko drgając nieznacznie zapytała:

Dlaczego nie tańczysz?

Trzeba jutro pojechać dalej — powiedziałem, obija­ny ze wszystkich stron przez opętanych pajaców. — Sto kilometrów planowaliśmy...

Spoważniała nagle, przypadła do mnie, wczepiła się we mnie całym ciałem i palcami targała moją koszulę jak na filmie miłosnym, który widziałem parę lat temu:

Chcę być twoja — szepnęła głośno, przez wrzask mu­zyki — tylko twoja, rozumiesz?

Nie wiedziałem, co wtedy się powinno mówić, i powie­działem:

Rozumiem.

Na filmie miłosnym całowali się wtedy, ale ja powtórzy­łem:

Rozumiem.

I dodałem:

Zmęczyłaś się pewnie cholernie.

Idioto — powiedziała. — Ale ty jesteś idiota.

Świt był podczerwieniony lekko, wywaliło się wszystko z knajpy, tamci goście skoczyli na skutery i do wozów, mieli najrozmaitsze: Osy, Vespy, • Wiatki, Trabanty, Sy­reny, Dauphinki, jeden nawet białą Renault Florydę z czarnym składanym dachem, dziewczyn się wpakowało na te wszystkie maszyny i podniósł się krzyk chóralny, wrzaskliwy:

Mycie poranne! Mycie poranne!

Różni na Ankę machali rękami, pokazując, że miejsce jeszcze się znajdzie, tylne siedzenia swoich skuterów kle­pali znacząco, otwierali drzwi samochodów, jeden nawet jedną wygnał ze środka, żeby Ankę wziąć, ale ona śmiała się, kręciła głową i szła wzdłuż parkingu, a ja za nią jak żywy cień, aż przy końcu stał Mercedes 220 SE z niemiec­kim znakiem rejestracji, duże D nad tylnym numerem.

Wielka to była szafa z księżycowym lakierem, szeroka jak dwa tapczany, wygodna jak dom, pod świecącą skórą czaiło się życie stada koni, a jeden koń to siła, zdolna unieść siedemdziesiąt pięć kilogramów na wysokość me­tra w ciągu jednej sekundy, więc obliczyć łatwo, ile unieść mogła ta świetna istota, nazwana imieniem żony konstruk­tora, ta piękna, droga pani Mercedes, ale tu nic nie było do unoszenia, tu było tylko napędzanie tylnej pary kół z szybkością sześćdziesięciu metrów na sekundę, co daje w sumie dwieście szesnaście kilometrów na godzinę mie­rzone z silnika na hamowaniu, a w zwykłych warunkach, z pełnym obciążeniem piękna pani Mercedes przemierza świat z szybkością około dwustu.

Stało tam paru białospodziennych, oglądali cud z modli­twą w oczach, skrywaną umiejętnie ironiczno-cwaniackim uśmieszkiem, znów padły zdania już znane, tylko teraz na szepcie:

Zbyszek ma też Mercedesa, tyle że 220...

A to jest 220 SE...

Lena rozbija się z tym ryżym też Mercedesem, tyle że 220 S...

A to jest 220 SE...

Stary mój z Paryżewa może za rok przywiezie...

Człowieku, to kosztuje cztery i pół...

Co?

Tysiąca. Dolarków.

W Europie z serii tylko Rolsy droższe...

To Angliki, a na kontynencie Mercedes pierwszy stoi.

Trzask, świst i chmurki spalin zakołowały pod niebo, pęczniejące słońcem. Skutery i wozy chłopców przeleciały zrywem wariackim, całą szerokością jezdni pognały, tasu­jąc się w drodze, nad wielkie jezioro Mamry.

Chodźmy — rzekłem do Anki, gdyśmy przyjrzeli się dobrze.

Spojrzała na mnie jakby nieprzytomna, a w jej oczach się wzmagał cały ogień nieba.

Piękny ma kolor — szepnęła, przeciągając dłonią po świecącej klamce. — Kremowopiaskowy...

I wtedy, gdyśmy tak stali koło Mercedesa, wsparci pra­wie o niego, niby właściciele, zjawił się on, pan, stwórca mojego wstydu.

Był wysoki i mocny, w garniturze miękkiej stalowej barwy, kołnierzyk bielą aż błękitną odbijał od brązowego karku.

Przepraszam — powiedział i uśmiechnął się, wcale na nas nie patrząc.

Odsunęliśmy się nagle, jak gołębie trzepotliwe spłoszo­ne, a on, jastrząb łaskawy wspaniale, włożył kluczyk ma­leńki niewidoczny i otworzył drzwi. Wsunął się miękko do wnętrza ruchem pięknym, ćwiczonym i od razu silnik szóstka zaszumiał cicho pod maską.

Cicho pracuje, pomyślałem, szóstka zawsze cicho pracu­je na wolnych obrotach.

Ale może powiedziałem to głośno, bo on głowę wystawił z okienka:

Podwieźć?

Zobaczyłem wtedy z przodu jego twarz, wytrawioną jak dobra skóra, wyżłobioną, ani jednej za dużo nie miał zmarszczki, tylko tyle, ile trzeba do piękna; skronie miał obciągnięte siwizną, ale może był to refleks niklu we wło­sach.

Przestraszyłem się i zacząłem szybko trząść głową w obydwie strony, trząsłem gwałtownie, jeszcze wtedy, gdy on zniknął w pustej ulicy, i gdy zniknął jego delikatny kurz i zapach czystej deserowej benzyny.

Teraz, kiedy jestem tu, żeby zepchnąć, zrzucić, zwalić z siebie pamięć mojego wstydu i pogrzebać go pod gruza­mi największych bunkrów i odegrać nad tym nędznym choć mocnym grobem Saint James Infirmary oraz Przy­byli ułani pod okienko i może Marię Heleną na ostatek, jeśli chęci starczy i nie spadnie deszcz, teraz wiem, że wte­dy drugi błąd zrobiłem, nie poznając z twarzy Anki, z twa­rzy nieruchomej, wpatrzonej w zakręt ulicy, na którym drżał jeszcze poruszony pędem kawałek papieru, że nie poznałem z jej twarzy tego, co ona myślała, czuła, czego

chciała, czym żyła, czym była, no, w ogóle wszystkiego. To był błąd.

Nie byłoby błędem pójść do komórki wynajętej, odplą- tać rowery, swój rower od jej roweru oddzielić, wsiąść na swój stary, dobry, kochany rower, który był częśęią mnie — i odjechać finiszowym zrywem, lecieć sześćdzie­siątką kilometr albo dwa, parę skrętów, minąć, parę dróg zmienić, wrócić do Augustowa, nad jeziorem Białym usiąść w zmierzchu mglistym i grając na organkach utopić pa­mięć tej całej sprawy, nie większej od żółtego, nadbrzeż­nego kamyka.

Nie byłoby błędem uciec wczoraj, po spotkaniu skutera Lambretta. Nie byłoby błędem powiedzieć tej dziewczy­nie, kiedy naszła mnie siedzącego na słupku rozwalonego molo, nie odwracając głowy, na chwilę przerywając grę:

Odwal się, laleczko.

Tak, to wszystko nie byłoby błędem.

Tylko czy wtedy miałbym się czego wstydzić? Czy miał­bym o czym tak myśleć? Czy byłbym mądrzejszy?

Pojechaliśmy zaraz nad jezioro Mamry, tam ¡na brzegu stały skutery i samochody, długie molo dudniło od bosych stóp, tamci skakali do wody, nad którą unosiła się delikat­na, mleczna i rzednąca warstwa mgły, woda rano jest naj­cieplejsza, właśnie w chwili, kiedy wstaje słońce, było poranne mycie z wrzaskiem i bulgotem, odpływali -potem daleko, do wysepki z każdą chwilą jaśniejszej, tam robili coś długo parami, maszyny czekały cierpliwie, ja też sko­czyłem do wody i poczułem się pięknie, Anka pływała szybko, nim spostrzegłem już pruła do wyspy, a za nią trzech kraulem jak rekiny.

Przykosiłem szpurtem i dognałem ją, ale nie chciała wracać, bałem się, że coś złego się stanie, ona piła tyle, męczyła się w tańcu, mógł ją skurcz chwycić i pociągnąć na dno, toteż płynąłem przy niej, cały czas patrząc uważ­nie na jej twarz znikającą i wynurzającą się z wody, pły­nęła krytym klasykiem, tamci trzej za nami jak rekiny, nawet cieszyłem się z tego, bo gdyby Ance coś się stało, lepiej by szło holować.

Na wyspie zobaczyłem, że to mali i słabi chłopcy, Anka uśmiechnęła się krzywo i machnęła im ręką, odeszliśmy w gęsty, drapiący las, tam polanka była z namiotami, więc

dalej na pniach usiedliśmy, drżąc trochę z zimna, rozcie­rając gęsią skórę.

Nie smuć się — mówiła Anka, klepiąc mnie drobno po plecach. — Ty jesteś dziwny, ale ja też. Może inaczej, ale też.

Wcale nie jesteś dziwna — powiedziałem, trąc jej ramiona.

A myślałem: jest cholernie dziwna.

Nie rozumiesz mnie — mówiła szczękając zębami.

Rozumiem.

A myślałem: nic jej nie rozumiem. Nic. ,

Przytuliła się do mnie mocno, objąłem ją, pierwszy raz się tak dotknęliśmy, prawie bez ubrania, aż prąd mnie zdjął, liście na drzewach sczerniały, szum ciężki poszedł od drzew i zrobiło się duszno, jakby powietrze uciekło.

To był nasz pierwszy pocałunek. Anka zaśmiała się i targnęła moje mokre włosy.

Ach, ty dzieciaku, przecież nic nie umiesz...

Byłem za bardzo skołowany, żeby to zrozumieć.

Wiesz, jak się nazywa ta wyspa? — spytała.

Nie.

Wyspa Miłości.

Osunęła się na ziemię wilgotną i szorstką od igliwia, z rękami rozpostartymi, jedną dłonią trzymała mnie za kostkę u nogi, patrzyła w niebo. Łaskotała mnie po nodze, a ja siedziałem nieruchomo, patrząc na nią uważnie.

Bardzo ładnie się nazywa.

Co?

Ta wyspa — powiedziałem. — Dużo wysp na jezio­rach widziałem, i każda tak się nazywa. Wyspa Miłości. Albo Czarcia Wyspa. Fajnie, ale nic innego ludzie nie potrafią wymyślić.

A co byś chciał? — zaczynała być zła.

Bo ja wiem. W Kartuzach jedną widziałem, kaja­kiem wtedy byłem i rozleciał się na kamieniach, Diabli Gnój się nazywała. Całkiem słusznie.

To tam ci się kajak rozwalił? — zapytała głosem dziwnym, jakby z drugiego końca świata.

Tam.

Aha.

I znów popełniłem błąd, bo gdy zaczęła się podnosić nie­zgrabnie, jakby zmęczona do cna, ja podałem jej rękę i po­mogłem wstać, i otrzepałem jej plecy z przylepionych igieł,

traw, płatków kory i maleńkich patyczków i powiedziałem, przejęty naprawdę:

Żebyś tylko się nie przeziębiła...

Wariat! — krzyknęła.

Staliśmy przed sobą i wtedy, wpadając w drżenie, próbo­wałem ją objąć i pocałować drugi raz, ale ona też drżała, od nerwów i nagłego zimna, odrzuciła mi ręce i wzruszając ramionami poszła powoli, ostrożnie stawiając nogi, do brzegu.

Przepłynęliśmy szybko, i tam na molo, gdy skakałem na jednej nodze z palcem w uchu, żeby wodę wytrząsnąć^ Anka spytała złośliwie:

Czy ubierać ciebie też potrzeba?

Towarzycho od maszyn porozłaziło się gdzieś, część od­jechała, skoczyliśmy na swoje rowery i ruszyliśmy do ba­ru mlecznego, a po śniadaniu wyciągnąłem mapę, żeby zo­baczyć dokąd. Mieliśmy dwie możliwości: Mikołajki i Wę­gorzewo. W Mikołajkach baza żeglarzy, pewnie znów tam Anki znajomi, więc .powiedziałem chytrze:

Węgorzewo jest piękne, znasz?

Skrzywiła się.

Nie. Ale znam Mikołajki. Tam interesująco.

Całe miasto w remoncie — strzeliłem na oko. — Je­den kolega mi mówił. — A Węgorzewo bliżej.

Nie bardzo, ale zgodziła się.

Sprawdziłem gumy, podpompowałem trochę i jazda.

Za Giżyckiem trzy drogi się rozchodzą.

Skręcamy w prawo! — krzyknąłem.

Ale wtedy, gdy wchodziłem w zakręt, a ona za mną ja­kieś dwadzieścia metrów była, przeleciał obok szybki, lśniący jak rakieta Mercedes, podrywając mgiełkę z as­faltu, wpadł w szosę idącą prosto, jeszcze tylko mignął znak D nad rejestracją z tyłu, a pruł sto dwadzieścia przy­najmniej, bo tylko w oczach mignęło jak refleks na wo­dzie.

Ten Niemiec! — krzyknęła, ciągnąc w swoją stronę.

Obejrzałem się, Anki za mną nie było. Rwała szybko tą

szosą, którą pojechał wóz, kręciła z całych sił, jakby go chciała dogonić.

Stój, gdzie jedziesz? — krzyczałem.

Ale ona nie słyszała, albo nie chciała słyszeć, już zakry­ły ją drzewa.

Przyhamowałem, zawróciłem, przerzuciłem na mniejszy

tryb i stojąc na pedałach rozkręciłem swój finisz. Parę wi­raży i dopadłem ją, cały czas ostro kręciła, chwyciłem za siodełko, przytrzymałem i stanęliśmy na poboczu.

Dokąd jedziesz?

Nic nie mówiła.

Wracamy!

Zakręciłem, ale ona dalej prosto jechała. Zrobiłem się wściekły.

Chcesz jechać ze mną, czy sama! Powiedz!

Jechałem wolno obok niej, przyspieszyła, wpadliśmy

w zakręt, ścięła i zeszła na lewą stronę szosy.

Zjedź na prawo! — krzyknąłem.

Znowu nic.

Zjedź, mówię ci, bo zrobisz wypadek!

Co cię to obchodzi! — krzyknęła.

Wiem, co się może stać z takiej nieprawidłowej jazdy. Przeleciało kilka samochodów. Parę razy zdrętwiałem. Z ciężarówki jednej zabluźnili mocno. Aż wpadliśmy w ja­kieś małe osiedle, szosa zmieniła się w wyboistą uliczkę. Po stronie Anki ciągnął się długi czerwony mur. Zakręt. Anka jedzie tuż koło muru. Szybko jedziemy. Zakręt ostry, prawie dziewięćdziesiąt stopni. Z bocznej drogi, tuż po końcu muru, wyskakuje chłopak na motorowerze. Anka metr przed nim. Hamują nagle. Chłopaka maszyna tańczy w lewo i w prawo. Miga obok Anki, ociera się pra­wie. Anka spada z roweru. Chłopak wylatuje w powie­trze i pada na środku drogi. Maszyna leżąc kołuje, aż leci w rów po mojej stronie, prawie ścinając mój rower — led­wie centymetr dzielił.

Chłopak leży bez ruchu. Anka zrywa się, biegnie do nie­go. On wstaje, zielony ze strachu. Ręce otarte do krwi.

Żyjesz? — krzyczy Anka.

Biegnę do niej. Ściągam ją ze środka jezdni. Podnoszę rower. Chłopak skacze do rowu, swoją maszynę wyciąga. Widzę, że cały jest, nie ma złamania.

Krzyczę:

Jak jeździsz, gówniarzu!

On próbuje coś mówić, ale macha ręką, kierownicę swo­ją prostuje, trzymając koło między kolanami.

Siadaj! — krzyczę do Anki, rower jej podając.

Ona szybko wskakuje na siodło.

Chłopak motor zapalił, odjeżdża chwiejnie. My też je­dziemy. — Gazu! — krzyczę. — Ile tylko możesz!

Odskoczyliśmy ostro ze trzy kilometry. Ręką znak da­łem i skręciliśmy w las. Chłodno tu było.

Usiedliśmy na mchu i Anka zaczęła oglądać stłuczone kolano. Nic strasznego nie było. Położyła się.

Spać mi się chce — powiedziała.

Wtedy z lewego pojemnika wyciągnąłem malutką ksią­żeczkę i rzuciłem na mech przed Anką.

Masz, przeczytaj, naucz się zasad ruchu, a później dopiero możesz spać!

Wtedy zaczął się szok. Anka zerwała się i podarła ksią­żeczkę na strzępy. Rzucała tym we mnie, krzycząc:

Ty mi nie będziesz rozkazywał, idioto! Za głupi je­steś na to! Dureń, cymbał! Cham!

Rzuciła się na mnie z pięściami'. Chwyciłem ją mocno za przeguby i ścisnąłem. Zaczęła kopać. Wygiąłem się, że­by nie dostać. Szarpnąłem ją mocno do siebie, odwróciłem plecami, wykręcając ręce. Kopała do tyłu, na oślep. Pisz­czała, wyła.

Uderz mnie, ty chamie skończony! Bij!

Nie uderzę cię — mówiłem spokojnie. — Nie ude­rzę. Uderzyłaś się, jak zleciałaś z roweru. Gdyby tam był samochód, już byś nie żyła...

Zbij mnie! — krzyczała, a ten krzyk przechodził w łkanie. — Zbij mnie, błagam!

Coraz ciszej krzyczała, aż przestała całkiem, i przestała się szarpać, puściłem ją, upadła na ziemię i płakała okrop­nie. konwulsyjnie.

Usiadłem i czekałem na koniec, bo nic nie mogłem zro­bić.

Wreszcie uspokoiła się, poleżała chwilę nieruchomo, aż uniosłą obrzękłą, zaczerwienioną i brudną od mchu twarz i spytała:

Dlaczego mnie nie uderzyłeś?

Bo nie. Przyrzekłem/Sobie, że nigdy w życiu nie ude- rze żadnej kobiety. To nie przeciwnik.

Popatrzyła na mnie z ironią, wykrzywiła się pogardli­wie:

Głupiec skończony. Skończony — powtórzyła z na­ciskiem, zerwała się i szybko poszła w las.

Odczekałem trochę, a przez ten czas rosło we mnie dziw­ne. przykre uczucie, jakbym był poniżony do granic mo­żliwości, albo sam jakbym zrobił największe świństwo, po którym nawet w lustro spojrzeć nie sposób. To było ży­

we i mocne, i drapieżne jak kot, i skakało w samym środ­ku mnie, myślałem, że oszaleję. Złapałem szybko swój ro­wer i zacząłem odchodzić od ścieżki, ale Anki rower zo­stał pod krzakami, pomyślałem, że ktoś może najść i za­brać, więc krzyknąłem:

Idę! Rower zostaje!

Nawet echa nie było, więc jeszcze raz:

Twój rower zostaje!

I skoczyłem na siodło, po wybojach wolno pojechałem do szosy.

Nagle przez szelest gałęzi doszedł mnie jej krzyk:

Stój! Czekaj!

Nie zatrzymałem się. Jechała za mną i to szybko, bo głos był coraz bliżej:

Wróć! Kochany! Już nie będę! Bocian, wróć!

Wyskoczyłem na szosę i spojrzałem w tę leśną drogę,

Anka z zakrętu wyjechała, zobaczyła mnie:

Bocian, wróć. Kocham cię, Bociamku!

Nacisnąłem ostro i sunąłem szosą, było akurat z górki,

a za mną leciał jeszcze ten krzyk, przeraźliwy, jakby ją kto mordował.

t— Kocham cię! Kocham cię!...

I znów zrobiłem błąd, bo trzeba było skręcić zaraz w ja­kąś boczną drogę, schować się i poczekać z godzinę, albo pojechać bokiem, nie wiadomo gdzie, każda droga gdzieś prowadzi, nad byle jakim jeziorkiem się zatrzymać i do­kończyć tam swojego lata, ale nie, jak wariat leciałem środkiem szosy, wyprzedziłem parę mopedów, aż miękko poczułem w nogach, wata zamiast mięśni, za ostry to szpurt był po nie przespanej nocy, przerzuciłem na duży tryb, dwudziestkę, o ile pamiętam, i mniejszą przekładnię, i teraz kręcąc spokojnie wyrównałem oddech i kołysałem się grzecznie na mazurskich górkach.

Co myślałem wtedy, podczas tej głupiej jazdy, trudno przypomnieć. Nie zdawałem sobie sprawy, co właściwie czuję do Anki ani co ona do mnie, ani na co ta cała mę­czarnia, zamiast siedzieć spokojnie w Augustowie nad je­ziorem Białym, odpoczywać przed wojskiem i grać na or­gankach. Pierwszy raz w życiu coś takiego miałem, i choć uciekłem i przerwałem tę wariacką historię, ona siedziała wciąż we mnie jak żywy kot.

Trzask, syk, złapałem gumę. Przednia. Normalną szo- sówkę, jeszcze podczas wyścigu, to się zmienia w dwa­

dzieścia pięć sekund, ja przynajmniej taki czas miałem, stoperowany przez trenera, najlepszy czas całej kadry okręgu. Ale teraz miałem grubsze opony, drutówki z dętką w środku i nie było po co się śpieszyć, Anka, choćby trze­cie koło założyła, i tak mnie nie dojdzie. Powolutku robi­łem swoje, dętkę zmieniłem, zamontowałem, sprawdziłem i już miałem wsiadać, kiedy ze skrętu wyskoczyła cięża­rówka, Ford Canada stary jak świat, z płaskim pyskiem, zdziwiłem się, że to jeszcze chodzi, i tak dobrze wygląda. Ciężarówka też mnie zobaczyła, zhamowała i coraz wolniej podchodziła do mnie, stając na poboczu.

Odsunąłem się nad sam rów, może kontrola, pomyśla­łem, może inspektor drogowy ciężarówką buszuje dla nie­poznaki, ale wtedy drzwi się otwarły i z szoferki wysko­czyła Anka, a szofer z drugiej strony śmiał się i wscho­dnio zaciągał:

Panienka gania a? A kawalir ucjeka, ładnie to, a?

Groził mi palcem grubym, wyświeconym od smaru, słońce w nim zagrało parę razy. Z budy dwaj jacyś ze­stawili na ziemię rower Anki, ona złapała go, ciężarówka ruszyła z trzaskiem, Anka śmiejąc się podchodziła do mnie, prowadziła Bajkę swoją inaczej niż zwykle, zoba­czyłem wtedy, że przednia guma jej też jest pusta, a obręcz lekko scentrowana.

Wziąłem od niej rower bez słowa, położyłem w rowie, odkręciłem koło, gumę zerwałem, poszukałem u siebie klucz do nypli i malutki kawałek kredy, pustą obręcz osa­dziłem w widelcu, dałem jej obrót i zrobiłem kredowe zna­ki w miejscu scentrowania, i tam nyple z jednej strony trzeba było podciągnąć, z drugiej zluźnić, całe szczęście, że szprychy były całe i miały zdrowy gwint. Anka siedziała w rowie i paliła, przyglądała się uważnie, każdy ruch mój chcąc jakby spamiętać, do śmierci, a mnie w tej robocie przechodziła cała złość na nią, zaczynałem czuć się lekko i radośnie, kątem oka na nią spoglądałem, ale zgniewało mnie znów klejenie dętki: Anka, rzecz jasna, zapasu nie miała, ani nawet łatek na gorąco; zrobiłem to wszystko nareszcie, tempo rekordowe, pół godziny ledwie trwało — ona przez ten czas siedziała prawie bez ruchu, z kolanami podciągniętymi do brody, wypaliła trzy papierosy. Jesz­cze, cholera, gumę wentyla musiałem zmienić, bo przepali­ła się od szybkiego pompowania. To już mnie nieźle ru­szyło, i krzyknąłem:

Po co ty właściwie jeździsz na rowerze?

Chciałem jeszcze powiedzieć, że nie ma o tym żadnego

pojęcia, że jeździ jak wiejska baba: którą nogą naciśnie pe­dał, to w tę stronę skręca — i jeszcze dużo mi na język szło, ale ona spokoinie.

Nogi.

Co nogi?

Z nogami źle. Muszę jeździć, żeby nogi poprawić.

Jak to: poprawić?

Tak. Wyrównać. Zeby jednakowe były. Rower na to najlepszy.

’— Zwariowałaś?

Wyciągnęła wtedy swoje piękne nogi i pokazując je pal­cem powiedziała poważnie:

Jedna jest cieńsza od drugiej. Zobacz sam.

Zacząłem przyglądać się uważnie, ona też patrzyła, jak­by pierwszy raz widziała swoje nogi, ale ja nic nie mogłem zobaczyć, żadnej wady, miała nogi piękne jak rzadko, to już wtedy wiedziałem.

Wzruszyłem ramionami:

Głupia jesteś. Przyśniło ci się.

Ale zobacz! — krzyknęła prawie z płaczem. — Jedna cieńsza od drugiej!

Która cieńsza?

Przyjrzała się jeszcze chwilę.

Lewa. Zaraz, nie... prawa.

Lewa? Prawa? Która?

W lustrze to widać wyraźnie — powiedziała smut­no. — Szkoda, że lustra nie ma.

Kazałem jej wstać i obejrzałem ją dobrze, z paru kro­ków i z bliska, ale miała nogi całkiem jednakowe.

Weź sznurek i sobie zmierz — poradziłem. — W kos­tce, w łydce i pod kolanem. I nie gadaj głupstw.

Skrzywiła się.

Sznurek nie pokaże. Na oko widać. Sznurek, phi. Wszyscy mi mówili. Znajomy lekarz radził sezon na rowe­rze, to się wyrówna. Może już się wyrównało. Ale chyba nie.

Raz na obozie kondycyjnym zrobiliśmy kawał z jednym gapą debilkiem.

Widziałeś kiedy białą mysz? — zapytał go kumpel.

Widziałem — pochwalił się gapa.

Ul

Ty, on widział białą mysz! — krzyknął kumpel do drugiego i zaczął pukać się w czoło.

Co, białą mysz? — zawołał drugi ze śmiechem — Wariat!

A jasne, że widziałem — upierał się gapa.

Białą?!

Białą.

Wtedy przyszło trzydziestu chłopaków i jeden drugiego wypytywał, czy są białe myszy, i każdy odpowiadał, że nie ma, ani w książkach, ani w ogóle. Każdy pukał się w czoło. Wszyscy zarzekali się, przysięgali na wszystko, że białych myszy nie ma, aż nareszcie doszli do wniosku, że gapa debilek zwariował i na rowerze tyłem zacznie jeździć:

Gdzieś ty widział białą mysz, baranie!

Chyba po pijaku!

We śnie!

Narobili wrzasku, tumultu, skołowali gapę, aż uwierzył i po godzinie takiego balu kumpel znowuż pyta:

No, powiedz tak szczerze, widziałeś białą mysz?

Zastanowił się gapa głęboko, czoło zmarszczył, głowę

męczył, mało mu oczy nie wyszły, i przyznał ze wsty­dem, poważnie:

Nie. Nie widziałem. Rozmaite były, ale białej nie.

Bo ty świnkę morską widziałeś — krzyknęli chłopcy.

Jasne — ucieszył się gapa. — Świnkę widziałem i po­tem mi się skołowało...

Opowiedziałem to Ance, uśmieliśmy się razem porząd­nie i już więcej o nogach nie mówiła.

Gdzie my właściwie jedziemy? — zapytała później.

Nie wiem, sama tę szosę wybrałaś.

To świetnie! — krzyknęła. — Pojedzjemy w niezna­ne!

Znów zaczęło się jakieś miasteczko.

■— Na rynku powinny być drogowskazy — powiedzia­łem. — Trzeba jednak do Węgorzewa.

Skręciliśmy w ciasną, brukowaną uliczkę, do rynku.

Faktycznie, na środku stał trzyramienny drogowskaz. Do tyłu na Giżycko, prosto na Kętrzyn, w prawo do Węgo­rzewa.

Musimy skręcić — powiedziałem.

Anka stała pod drogowskazem jak zaczarowana. Ale pa­trzyła gdzie indziej. Też tam spojrzałem.

Po drugiej stronie rynku stał kremowopiaskowy Mer­cedes 220 SE.

Jego pan robił zdjęcie wąskiego domu z cegły maleń­kim lśniącym aparatem.

Chyba ma Leicę, pomyślałem, w komisie był taki na wystawie, cena dwadzieścia tysięcy. Albo Kodaka Retinet- te, była wycieczka Niemców w Łodzi, wszyscy mieli Ko­daki Retinette.

Patrz — powiedziała Anka.

Patrzyłem. Niemiec podszedł do kiosku, wziął butelkę żółtej oranżady i pił prosto z butelki, zadzierając głowę do słońca. Parę kropel zaświeciło mu na brodzie. Potem szybko wsiadł do samochodu i odjechał strażackim zry­wem. Wpadł na szosę kętrzyńską, znów papierki jakieś za nim wirowały.

Anka wsiadła szybko na rower, przerzuciła na inny tryb i wyrwała ostro do przodu.

Gdzie ty jedziesz! — krzyczałem wściekły, bo jecha­ła tam, gdzie i on.

Nie odpowiedziała, pochylona nad kierownicą kręciła mocno, minęliśmy ostatnie domki i znów na szosie, na tej złej szosie do jakiegoś Kętrzyna.

Co za diabeł, myślałem, że ją tak ciągnie za sobą. Ale nic już nie chciałem mówić, bo to nie miało sensu. Wiozłem się cierpliwie obok niej, co mnie obchodzi, jeden kaprys więcej nie gra roli, jest lato i chodzi tylko o powietrze,

o kręcenie nogami, o słońce, trochę czasu jeszcze do wojs­ka, wszystko jedno przecież gdzie pojadę, i tak w ostatnim dniu sierpnia muszę być w domu, w Łodzi, a do domu z każdego końca Polski na upartego nie będę jechał dłużej niż trzy dni.

To myślenie uspokoiło mnie, zacząłem zastanawiać się- nad tym gościem w JVtercedesie. Dobry to musi być gość, kawał cwamialka, że talki ma wóz i rozbija się po Polsce,, sam wypoczęty i świeży, jakby wyjechał za miasto w nie­dzielne południe i na obiad miał wrócić do żony. Ale po polsku mówił dobrze, jak każdy, te paię słów tam w Gi­życku, i przy kiosku gadał do baby, śmiał się do niej i ona się śmiała, łeb wytykając z okienka.

Ten Niemiec to chyba nie Niemiec — powiedziałem głośno.

Skąd wiesz — powiedziała Anka.

Jechaliśmy już wolniej, słońce z boku grzało, szosa świeciła się jak szkło.

Po polsku mówił.

Każdy może mówić po polsku, jak się nauczy.

Myślisz, że im się chce uczyć po naszemu?

Może to jego hobby — powiedziała.

Zastanowiłem się.

Hobby to nie, oni robią tylko to, z czego jest forsa. Taki, co dekawką sprzed wojny jeździ, może mieć hobby, bo go na nic więcej nie stać. Ale taki mercedesiarz to tylko się stara, żeby co i raz mieć nowego Mercedesa, a to dużo czasu zajmuje...

Przesadzasz. Może być bogaty z domu.

Z domu! Toby tu nie przyjeżdżał. Do1 Hiszpanii, albo do Francji. Tam cieplej, i widoki ładniejsze.

Byłeś?

Skąd. Dlaczego mnie podejrzewasz.

To skąd wiesz. Tutaj też jest ładnie.

A gdzie indziej byłaś? We Francji?

Nie.

To skąd wiesz?

Tak się przegadywaliśmy, aż powiedziałem:

On może do rodziny z wizytą, tu przecież dużo przed wojną ich mieszkało, a potem poszli na Zachód. I teraz chcą stare kąty pooglądać. Nic dziwnego, że umie mówić..

Może był dezerterem z Wehrmachtu — powiedzia­ła. — I przystał do polskich partyzantów. Zdradził plany tajemniczej broni i w nagrodę dostał Mercedesa.

Takich Mercedesów wtenczas nie było.

Nie szkodzi, zamienił na nowy. Wygląda na bystrego.

Pewnie — przyznałem. — Bystry to on jest. Trzeba być bystrym, żeby tak dobrze mieć. Kombinator jakiś. Główką pracuje i forsa leci jak z rynny. Cwaniak.

Cwaniak to też praca. Nie każdy może cwaniakiem być — powiedziała.

Zgniewało mnie to.

Nie każdy! Ale ci twoi kumple, w Giżycku, to są.

I całkiem łatwo im Ho przychodzi. Urodzili się z tym. Żył­kę do szczęścia mają. Patencik złoty.

Nie masz racji — zaśmiała się.

Jak to nie mam? Oni za to mają? Jedzą, piją, byczą się dniami i nocami, a za czyje pieniądze? Za swoje? Po­trafią coś konkretnego? Zarabiają? Ze mieli szczęście uro­

dzić się u zamożnych rodziców, to nie świadczy! Puszą się, jakby świat do nich należał! A dlaczego? Jakim prawem?

I powiedziałem jej o Helyettach i o piekarzu Sitko,

0 magnetach i rowerze Gromada, i powiedziałem jej, że od dwóch lat dopiero mam porządne buty i spodnie, a przedtem palce mi wyłaziły i dziury ściągałem drutem, bo żaden szewc nie chciał naprawić, a spodnie sam cero­wałem na okrętkę żółtą bawełniczką i w gimnazjum będąc dawałem korepetycje głąbom z powszechniaka po dziesięć złotych godzina, żeby jakoś pokój opłacić własnej ciotce, a właściwie tylko łóżko polowe, bo w tym pokoju spała ciotka i wujek, ich syn i córka, i babka na pół skręcona paraliżem, sucha i sztywna jak gałąź ściągnięta szronem,

1 jeszcze mówiłem jej, że ciotka kredens na klucz zamyka­ła i chleba porządnie się najadłem tylko u piekarza Sitko, i to jeszcze kiedy nie widział, ciepły i miękki chleb, co kis­nął w brzuchu i pęczniał aż bekałem na całą piekarnię jak pijak z przegniłą wątrobą, i za wszystko musiałem płacić, jak nie pracą, to upokorzeniem, tylko szkołę miałem za darmo, tylko szkoła mnie trzymała przy życiu, bo inaczej bym poszedł kraść, ale tej szkoły, tej nauki spadającej z nieba za darmo, tej jedynej możliwości dojścia do czegoś nie dali mnie ani sobie ci panowie w białych spodenkach, tracący setki w knajpie, przebijający się markami skute­rów i wozów z nazwami dalekich krajów, te cymbały ro­biące targ z własnego kraju i gnój z własnych młodych lat, oni wszyscy, co dla błyszczących samochodów poszli­by z tego kraju, niechby nawet on miał się bez nich roz­paść na kawałki, na zawsze by poszli, aby tylko nie spocić się, nie zabrudzić przy uczciwej robocie, nie odstawić głu­pich pysków od koryta z wódką i żarciem: oni, co dostawa­li Helyetty i magneta za to, że ładnie rośli, że zjedli zup­kę, że ślicznie siusiu zrobili, oni robiący ubawy dla draki, bijący w twarz swoje dziewczyny, wcale od nich nie lep­sze, ale przecież dziewczyny, oni gorsi od psów parszy­wych, bo pies jest psem, przyjacielem wiernym, niezależ­nie od tego, czy ma parchy czy inną nosówkę, a oni mają świadomość obrzuconą parchami, i świadomie się nimi za­rażają, to jest przyjemność dla nich, szczycą się tym i chlu­bią, nabijają się ze wszystkiego, kpią i zazdrości, z niena­wiści, ze strachu, na Paryż mówią Paryżew, żeby pokazać, że świat dla nich to zagnojona wioska, gdzie można pójść za stodołę i nawalić, a jeszcze głupi gospodarz mlekiem po­

częstuje i orkiestra strażacka zagra na pożegnanie, Pary- żew mówią, żeby pokazać, że i tam, w tej wielkiej stolicy jest pełno frajerów, których można zrobić w konia, na ży­wca, na wydrę, bez roboty i potu dobić się samochodu i nie płacić za francuską wódkę, ćwiczą się w tej sztuce robie­nia z wszystkich frajerów, smarują się tymi swoimi słów­kami, uśmieszkami, mrugnięciami, żeby być jak najbar­dziej śliskimi, żeby nie dać się złapać za ani jedno słówko, ani jeden uśmiech, ani jedno spojrzenie, całą teorię mają unikania otwartej walki, prawdziwej rozmowy, prawdzi­wego działania, wszystko się w nich porusza na miękkich gumowych amortyzatorach, zawsze unik i kłucie z dosko- ku, i znów unik, ich jedynym pragnieniem jest, żeby wszy­scy nagle oślepli, ogłuchli, stali się kulawi, garbaci, obdarci i głodni, łatwi do zaskoczenia, do wyśmiania, do obrobie­nia na szaro, niezdolni do obrony, do wymierzania kary im, tym pankom, w białych spodniach, osiemnasto i dwudzie­stoletnim, dobrze zbudowanym i pięknym, krzykliwym i kołyszącym biodrami, na których wiszą luźno szerokie skórzane paski bohaterskich kowbojów, im z łebkami co sezon inaczej czesanymi pod gwiazdorów z kina; a nie wiedzą, że kowboje dni i noce bydło ganiali, tysiące sztuk bydła w skwarze, w słońcu cholernym, w ulewie, tyłki kowbojom krwawiły od dziesiątków godzin bez przerwy w siodle, na rękach mieli ci kowboje odciski jak sęki, a pę­knięcia, że mrówki mogły tam mieszkać, i umierali kowbo­je w wieku przeciętnym lat trzydziestu pięciu, nie od kul Czarnych Dżimów, ani od przepicia, tylko od pracy cięż­kiej, od braku witamin, od braku lekarstw i lekarzy, od brudu, od gruźlicy, która ich dziesiątkowała, co szósty kowboj ginął na gruźlicę, ja to wiem, bo przeczytałem naukową książkę o kowbojach, o tych chłopcach od krów, tych krów, na których mięsie spasła się Ameryka i w któ­rych skórę się ubierała, wiem to z książki poważnej, któ­rą przeczytałem zaraz po kiliku bzdurach o przygodach kowbojów rewolwerowców, i pijaków, co mnie zgniewały, ja to wiem, ale oni nie wiedzą tego, chodzą na filmy z Dzi­kiego Zachodu i słuchają ballad z rozgłośni Luksemburg, a mawet pomyśleć im się nie chce, jak to było naprawdę, prawda ich nie obchodzi, nawet prawda o pracy aktorów, co pracują w tym przemyśle filmowym, który przynosi mi­liony, więc mają samochcdy i wille, ale harują ciężko, tresują się wciąż jak małpy, od świtu do nocy, bo inaczej

tani ich wygryzą, lepsi, bo każdy chce być lepszy, chce za­robić lepiej, lepiej żyć, chce żyć jak człowiek, mieć dam, żramę i dzieci, i te dzieci wychować, żeby umiały coś dać z siebie, i coś za to dla siebie wziąć, nie, oni tego nie wie­dzą, choć niewiele trzeba, żeby się dowiedzieć, ja do kina rzadko chodzę i książkę nie każdą przeczytam, a to wiem, ale oni nie wiedzą, nie chcą wiedzieć, im wystarczy biały spodzień i skuter od rodziców, co miesiąc inna grzywa na łbie i marzenie o samochodzie, wycwanionym gdzieś z da­lekiego świata, od milionera może za przetarcie butów, albo za diety na posadce zagranicznej, otrzymanej tu pod stolikiem, przez bufet, bo myślą, że tak się to załatwia; ta­kie są ich zasady, jedyne oprócz zasad ruchu drogowego, których przestrzegają, żeby za wcześnie nie polecieć do nieba; a jeśli kiedy będę miał syna, to zrobię wszystko, żeby nauczyć go szacunku dla pracy, dla prawdziwej, kon­kretnej pracy, która miasta podnosi z gruzów, która zmie­nia niesprawiedliwe ustroje, która innym ludziom na coś się przydaje, jak największej ilości ludzi, która nie ginie jak śmieć uliczny w deszczu, tylko zostaje i zawsze to sa­mo jest warta, zawsze droga, a jeśli mój syn miałby stać się taki jak oni, to niech mi utną obie ręce i wyrwą zęby, a jeszcze wtedy kości mu połamię, bo kalectwo i ból uczą rozumu, a przynajmniej pokory.

To powiedziałem Ance, nawet dużo więcej, tylko teraz już nie pamiętam, i nawet się nie spostrzegłem, ’jak to się stało, że przy końcu nie jechaliśmy już, tylko staliśmy na środku szosy, twarzami do siebie, Anka blada, prawie zie­lona, a ja krzyczałem na cały głos, bo gdy umilkłem, cisza aż zakłuła w uszach, jak strzał.

Zeszliśmy powoli na bok, Anka nic nie powiedziała, pa­pierosa tylko zapaliła, a ja usiadłem w rowie i zjadłem dwa listki szczawiu.

Nie wiedziałem, czy zgadza się ona ze mną, czy nie, trudno było coś poznać, więc pojechaliśmy dalej, i wtedy się odezwała:

Nie będę się spierać, ale co to ma wspólnego z Niem­cem? On jest zupełnie inny.

Nie wiem. Teraz się nie będę spierać. Może inny, a może całkiem taki sam.

Nie. Na pewno nie taki sam.

Przysięgnij się.

Przysięgam — odparła bez namysłu.

Z gniewałem się znów.

Czego przysięgasz, jak nie wiesz! Z jakiej racji?

Pomyślała chwilę.

Bo tamci to pętaki. Gówniarze. A on...

A on? Tyle że stary dziad.

A an... to jest mężczyzna.

Nie zrozumiałem, nie mogłem tego wtedy zrozumieć. I to też był błąd. Zasadniczy. Ale dziś już rozumiem.

Co za różnica — powiedziałem lekceważąco. — Oni też mogą być kiedyś tacy. Mogą tak dyplomatycznie się ubierać i mieć Mercedesy. Nawet lepsze, bo za tyle lat bę­dą lepsze wozy. Może nawet wozów nie będzie, tylko ra­kiety. Kto wie.

Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

Pewnie, może on uczciwie pracuje — powiedziałem, chcąc załagodzić. — Słyszałem, że tam na Zachodzie trze­ba jeszcze pilniej pracować niż u nas. Sprawdzają co do minuty, odtrącają zarobek. Z pracy też łatwo wylecieć, bo bezrobotni są i tylko czekają. Nawet za mniejszą forsę przyjdą. U nas jest łatwiej pod tym względem. Wiesz chy­ba sama, po swoich. Nie tu, to tam, na swoje zawsze się wyjdzie. Pracują przecież twoi, nie?

Milczała, przyśpieszyła trochę.

Przyszło mi do głowy, że przecież wcale jej nie znam, nic o niej nie wiem. Ciekawość mnie chwyciła.

Powiedz, co robią twoi rodzice? Masz brata, albo siostrę?

Nic nie odpowiedziała.

Nie chcesz powiedzieć? Co ci zależy, wstydzisz się może? Nie łam się, ja ci tyle o sobie powiedziałem...

Przestań, daj spokój — przerwała ostro, jakby się jej zrobiło bardzo nieprzyjemnie.

Powiem ci... później — dodała łagodniej.

Zatrzymała się nagle. To ja też. Rower oparła o drzewo.

Postaw rower — powiedziała. — I chodź tu.

Zrobiłem tak, a wtedy przyciągnęła mnie do siebie, rę­kę na kark mi założyła, przygięła mi głowę i zaczęliśmy się całować długo i mocno, ze smutkiem, z oczami zamknię­tymi, jakby przed podróżą w dwie inne strony, przed roz­staniem na zawsze.

Powiedz — spytała cichutko — czy dużio dziewczyn...

Trzy — odparłem bez namysłu, bo w tej chwili wszy­stko bym jej powiedział.

Odskoczyła do tyłu, patrząc na mnie wielkimi oczami.

Trzy? Tylko trzy?...

Tak — powiedziałem poważnie. — Tylko trzy cało­wałem.

Zatoczyła się w tył i wybuchnęła śmiechem, śmiała się tak, jakby raz na całe dziesięć lat. Zgięta wpół oparła się

0 drzewo, pod którym stały rowery, one zleciały do rowu, nic nie zauważyła, śmiała się dalej, aż zacząłem ją trząść za ramiona, bo myślałem, że zwariowała.

Uspokój się! — krzyczałem. — Co ci się stało?

Przestała się śmiać, podniosła ręce i gładziła mnie po

twarzy, mówiąc:

Mój kochany, dobry, złoty Bocianku! Jaki śliczny jesteś! Ach, jak cię kocham, nie masz pojęcia jak!

I znów się całowaliśmy, Anka co chwila przerywała

1 mówiła do mnie takie słowa, jakich żadna dziewczyna mi nie powiedziała, jakich nikt na świecie nigdy mi nie po­wiedział, bo oprócz dziewczyn zakochanych tylko matki podobno tak mówią, ale skąd ja o tym miałem wiedzieć. Targała mi włosy, ciągnęła za uszy, klepała i szczypała w policzki, i usiedliśmy na brzegu rowu, nad przewróco­nymi rowerami, i Anka całowała mnie w oczy i w szyję, i mówiła tak, że nagle jasno i wyraźnie zobaczyłem w gło­wie te słowa: to jest szczęście. Zobaczyłem te słowa, jak­by neony krwawe i złote rozpaliły się najmocniej z wszy­stkich ogni świata, mocniej od słońca i piorunu. To jest szczęście, to właśnie jest to, jestem szczęśliwy, huczało nii w głowie to poczucie szczęścia, pierwsze i jedyne w życiu, bo dotąd już się to nie zdarzyło nigdy. Dobre jest życie, myślałem, a właściwie widziałem świetliste moje myśle­nie, dobrze jest żyć, ach, jak dobrze. Żadna śmierć, żadna przykrość ani lata męczarni, tak, żadna śmierć tego nie za­trze, nie zniszczy, nie odbierze. Teraz śmierć nie jest groź­na. Nic nie jest groźne, nawet śmierć.

Tak myślałem, tak świeciło mi w głowie, i to było pięk­niejsze od wszystkiego, cokolwiek widziałem i znałem, je­szcze dziś to wiem, i chyba zawsze, do końca będę to wie­dział i nie potrafię zapomnieć, ale dziś już wiem, że dla­tego właśnie śmierć jest groźna, i dlatego groźne są przy­krości i lata męczarni, właśnie dlatego, dopiero dlatego

groźna jest śmierć i wszystko, co tym złotym płomiennym widzeniem nie jest.

Dalej droga już była jak w śnie, przesunęło się przed moimi oczami nowe miasteczko jak film sprzed dziesięciu lat pamiętany, wiem, że na rynku stał duży, jasny samo­chód, który już kiedyś widziałem, mogło to być gdzieś w dalekim dzieciństwie i może w kraju, w którym nigdy nie byłem, potem samochód ten obsypał nas chmurą ku­rzu na kawałku naprawianej szosy, może coś mówiłem a może nic, dużo czasu minęło, zanim znów, na trzeźwo zdałem sobie sprawę, że żyję i że jest Anka, i że ja jestem obok niej, że jedziemy przez zielony, ciężki od zieleni kraj nasycony słońcem, światło przez zieleń starych drzew przepuszczone oświetla nam drogę, światło przez drzewa, sklepione nad gładką, wąską szosą jak szałas sięgający 'nie­ba, błyski zielonawe od szosy, mgnienia Złote od ziaren piasku szklistego na poboczu, gładka puszystość trawy w obu nieskończonych rowach, jakby z nami płynęły dwa nurty zielonego, ciężkiego światła i prowadziły nas z ci­chym szmerem powietrza w kołach; wreszcie głos Anki wyrwał mnie z tego stanu:

Słuchaj, posłuchaj uważnie, dokąd jedziemy?

Nie wiem, dokąd. Wiem, że szosa prowadzi na Kę­trzyn.

Co to jest Kętrzyn?

Bo ja wiem. Nazywa się poważnie, chyba miasto. Tak, miasto na pewno, przypominam sobie, i to duże. Wi­działem na mapie.

Chodź, zobaczymy jeszcze raz.

Stanęliśmy i rozwinąłem mapę: rzeczywiście Kętrzyn był miastem, i to całkiem sporym, z tą tylko wadą, że w pobliżu nie miał jeziora, i że wcale nam nie był po­trzebny.

Patrz! — pokazała Anka. — Z Kętrzyna jest droga na Węgorzewo. W prawo na skos. 'Możemy...

Wcale nie musimy dojeżdżać do tego miasta. Wystar­czy skręcić na prawo w jakąś drogę i ściąć ten trójkąt, po co nakładać.

Już tak blisko jesteśmy...

Nie szkodzi. Każdy kilometr też się liczy. Wcale nam to nie jest potrzebne.

Zgodziła się. A nie chciałem dziś długo jechać. Chciałem być z Anką sam, bez tych piekielnych rowerów, które

przeszkadzają, trzeba ich pilnować i dbać, jak o żywe stworzenia. Chciałem nareszcie znaleźć się w czystej, na­grzanej wodzie, i popłynąć z Anką na wyspę, na jakąś wy­spę, która na pewno się znajdzie i nazywać się będzie na pewno Czarcia Wyspa, albo Wyspa Miłości. Biło mi to pra­gnienie coraz mocniej w głowie, jak krew, i jechaliśmy ostro, a ja cały czas wypatrywałem drogi w prawo, małej choćby dróżki, aby tylko przedrzeć się przez lasy, ściąć ten cholerny trójkąt z miastem Kętrzyn na końcu.

Jakiś chłopak z dziewczyną na WSK 125, oboje w heł­mach czerwonych, wyprzedzili nas, zarzucając drogę gę­stym, niebieskim dymem, który wolno rozłaził się na wszy­stkie strony, kładł się w rowach i czepiał niskich gałęzi.

Za dużo oleju dał do benzyny — powiedziałem.

To się olej do benzyny daje? — spytała Anka, zdu­miona.

Do dwusuwów tak, trzeba zmieszać z benzyną, litr na dwadzieścia pięć, albo więcej...

Aha, to nieraz przed stacją benzynową mieszają w takich dużych bańkach, śmiesznie to wygląda! — zawo­łała. — Ale po co właściwie?

Zamierzałem dać jej dłuższy wykład na temat smaro­wania silników, różnicy między dwutaktem i czterotak- tem, różnicy między pracą wału korbowego w misce olejo­wej a spalaniem mieszanki w komorze spalania i smaro­waniem gładzi cylindra przez spływający olej, chciałem jej powiedzieć uczciwie wszystko, co tylko wiedziałem, czego się nauczyłem na kursie i z czteromiesięcznej prak­tyki w warsztacie motocyklowym, ten zamiar podpalił mnie i byłbym mówił długo, znów na nowo zadowolony z życia, kiedy nagle Anka krzyknęła:

Patrz!

Bo motorowcy nie zdążyli odjechać daleko, a teraz szli po prawej stronie szosy, szli z motorem, rzecz jasna, dzie­wczyna trzymała, prawą ręką wyciągniętą w bok, i czerwo­ne światło paliło się z tyłu, znaczy, że on hamował i miał zamiar skręcić.

Fajnie! — krzyknąłem. — Jest droga!

Przydepnęliśmy, tak że jeszcze dym spalin tułał się na

skręcie, jak tam stanęliśmy.

Droga ciągnęła pod górę, dość szeroka, kamienista, mię­dzy kamieniami szczerzyła się szorstka trawa, badyle wię­ksze gdzieniegdzie — wyglądało na to, że tej drogi nikt

nie używa, a tamci na motorze właśnie dlatego chyba nią pojechali, w las mroczny i stary, zaczynający się od samej szosy po obydwu stronach.

Nie było drogowskazu. Rozejrzałem się i nagle razem z Anką, jednocześnie zupełnie, wybuchnęliśmy śmiechem, takim cholernym, głupim, małpim śmiechem, jaki czasem w szkole łapie całą klasę, ale nie częściej niż raz na rok. Wyliśmy ze śmiechu i patrzyliśmy na siebie, i znów, aż mi łzy poszły i zabolał brzuch, aż nareszcie zdusiłem w sobie ten śmiech i obtarłem te śmieszne łzy, i raz jeszcze spoj­rzałem na to drzewo, co nas tak rozmieszyło, bo na tym drzewie, starym gwoździem przybita, wisiała wąska drew­niana tabliczka w kształcie strzałki, i na niej czerwoną farbą było napisane: „Do kwatery Hitlera”.

I nic więcej, ani słowa, ani nic, tylko tyle, że tędy droga do kwatery Hitlera, a tam Hitler pewnie kwateruje i cze­ka, aż mu dadzą atom do ręki. Hitler ma długą, białą brodę i puszcza magneto z niemieckimi marszami, przerobiony­mi na twista, surf, kiss me, hully-gully, madisona i cha- cha-cha, i czasami tańczy, żeby się rozgrzać, bo ma w 'kwa­terze wilgotno: tak przynajmniej twierdziła Anka, ja tam nie wiem, mnie się zdawało, że to chyba tabliczka z czasów wojny, bo u nas wszystkie napisy zostają dla potomności: „Glosuj trzy razy tak”, „PPR to partia świata pracy”, „Wykonamy plan trzyletni”; flagi z Pierwszego Maja zo­stają do Lipca, a z Lipca do Maja, tylko trochę między tym jest czasu, żeby je przeprać i podfarbować, więc my­ślałem, że tabliczka też jest oryginalna, ale żeby po pol­sku? Czy do Hitlera miały przychodzić delegacje rolników polskich, autochtonów, ciemiężonych przez gestapo? I czy w ogóle tu był Hitler, w tym lesie, może spał jedną noc, w namiocie, jak Napoleon przed jakąś większą bitwą, ale znowu tu bitew żadnych większych nie było, więc jak?

Jedziemy — powiedziałem do Anki. — Hitler cie­kawa rzecz, poszukamy śladów, może dalej wszystko się wyjaśni.

Kilka razy pod górę i w dół, droga gorsza, wąska, dziu­rawa, kamienista, tam dalej faktycznie nikt nie jeździł, Anka powiedziała:

To kawał z tą tabliczką.

Aż nagle wpadliśmy na teren równy i gładki i zaczęła sit; jazda po szerokim betonowym pasie, wśród lasu, obok pojawiły się inne betonowe pasy, odchodzące w bok, jakieś

stare lotnisko, pomyślałem, trzeba będzie całe objechać, tylko czemu wojsko z niego nie korzysta?

Wtedy po lewej stronie ujrzałem drogę leśną, szeroką dość, a w przerwie między drzewami, u końca tej leśnej drogi błysnęła szosa, czerwień i żółć autobusów, klaksony aut i gwar tłumu, jacyś ludzie z plecakami szli, wchodzili w tę drogę leśną...

Tam! — krzyknąłem.

Skręt i dopadliśmy szosy, okazało się, że jechaliśmy gor­szą drogą cały czas, którą nikt nie jeździ, a po pasach be­tonu to w ogóle jeździć nie wolno, tylko chodzić z prze­wodnikiem i zwiedzać, tak, zwiedzać, bo tu było coś do zwiedzania, wkręciliśmy się w tłok przy czerwono-białym szlabanie, przy budce kasy, żeby kupić bilety i obejrzeć

Miejsce

mojego wstydu, mojej udręki dwuletniej, którą teraz tu, w tym samym miejscu muszę zniszczyć i zgubić, a to znaczy przeżyć jeszcze raz i wszystko dokładnie zro­zumieć.

Za wszystko trzeba płacić, więc i wtedy musiałem wy­ciągnąć jakieś grosze, siedem czy osiem złotych za mnie i Ankę, a jeszcze chyba po trzy za każdy rower, i było w tym fakcie płacenia coś okropnego — dziś dopiero to rozumiem, bo. wtedy: mała drewniana buda za szlabanem biało-czerwonym, przed którym tasują się motocykliści w hełmach ostro lśniących, autobusy zielone i rude usta­wione byle jak, w poprzek drogi, Wołgi, Warszawy, Wart­burgi i pełno mniejszego robactwa czeka na wjazd, w ro­wach gromady ludzi spoconych, zmęczonych, gadających zbyt głośno, śmiejących się hałaśliwie, jedzą oni jajka na twardo i bułki z wędliną, piją herbatę z termosów i bute­lek po winie, zapach jedzenia miesza się z potem i spa­linami, za szlabanem z długiego pnia mała buda drewnia­na, nagrzana i sucha aż trzeszczy, w środku stolik, bloczki barwne z biletami, przystojny facet z wąsikiem bilety sprzedaje, ludzie tłoczą się, krzyczą, popychają, aż się sto­lik z biletami przesuwa, co chwila szlaban się podnosi

i maszyna jakaś z szumem wjeżdża na zatłoczony, szary od pyłu parking.

Zaniosło się na burzę, ale nie całkiem, i słońce jeszcze wsuwało się między chmury, przeciągały wycieczki w tę i nazad po zadymionym placu, kurz podlatywał małymi kłębami, przewodnicy spoceni i zachrypli wymieniali się w biegu, brali grupy kolejne po trzydzieści, pięćdziesiąt osób, szum, hałas; my z Anką oszołomieni przepychamy się przez ten tłum, szukamy kąta bezpiecznego, żeby ro­wery zostawić i rozejrzeć się jakoś w interesie — więc po­szliśmy ścieżką wąską w dół, przed budynek z napisem „Wilcza Jama”, była to restauracja, leciał smród kuchen- no-mięsny z uchylonych drzwi, betonowe głazy wysokie jak człowiek sterczały przed wejściem, dalej drzewa, krze­wy gęste i zbite, ciężkie aż od soku i ciemne zwieszały się ze skarpy nad kremowopiaskowym dachem Mercedesa 220 SE.

Stał on spokojnie jak zmęczone pustynne zwierzę nad źródłem oazy, ale było to małe zmęczenie, tyle go, co pyłu cienkiego na skórze, a pod tym śmiesznym, takim na niby nalotem grała moc, siła całkiem wieczna, całkiem niewy­czerpana.

Zatrzymaliśmy się przed nim jak u celu długiej podróży, Anka zdrętwiała zupełnie, aż musiałem jej rower przy­trzymać, bo się bałem, że puści.

To on — szepnęła.

Rzeczywiście — skrzywiłem się. — Przyzwyczaiłem się do niego, jakby był mój.

Przywiązaliśmy rowery nasze do pnia tuż obok tej kare­ty. Nie dziwiło mnie wcale, że ona tu stoi. Każdy może jechać, gdzie mu się podoba. Byłem obojętny, zmęczony trochę wszystkim dzisiaj i oszołomiony dziwnością tego miejsca; przeczuwałem, że coś tu ciekawego jest, że tutaj coś dziwnego się stanie, ale wcale nie cieszyło mnie to, bo zajechaliśmy wcale nie tam, gdzie trzeba, wcale nie tam, gdzie chciałem.

Otrzepaliśmy się trochę i Anka powiedziała:

Chodź, doczepimy się do jakiejś wycieczki i się wszystkiego dowiemy.

Nie bardzo mi się to spodobało, bo nad wycieczkami wi­siały chmury kurzu, ale co robić, sformowała się akurat grupa dzieci szkolnych, spoconych, zakurzonych, nad nimi unosił się mocny zapach skisłej śmietany, przewodnik miał

mokrą od mąki łysiną i długie nogi, na drelichowej koszu­li ciemniały prągi potu, zasuwał ten facet z miejsca na miejsce jak maszyna, a dzieciary za nim biegły przepycha­jąc sią i przewracając na dróżkach wąskich, chcąc jak naj­bliżej niego być, bo na tym właśnie polega dla nich war­tość wycieczki, niektóre chwytały go za ręce, nogi, albo obejmowały wpół, zaglądały mu w twarz do góry wzro­kiem przymilnym, błagalnym, a on stawał nagle na wszy­stkich hamulcach, odwracał sią ostro i sztywno jak żoł­nierz na mustrze i rozkładał wilgotne ramiona, pokryte włoskiem ryżym, delikatnym i mówił do tych małych zzia­janych brudasów z talentem belfra albo księdza na reko­lekcjach, mówił tak, że tej mowy do końca życia nie za­pomnę.

Pokażę wam największe bunkry świata. Na całym świecie nie ma takich bunkrów, tylko tu. Wiecie, co to są bunkry? Kto nie wie, niech się przypatrzy. To właśnie to, co tu widać.

Byliśmy iz Arnką w dziwnym' świecie, jakby ze snu. Wśród drzew aż mokrych od soku, wśród zieleni popląta­nej gęsto i syczącej przeświecały szarością betonu bunkry wielkie jak piramidy, takie rzecz jasna, które jeszcze da się w tej zieleni ukryć, ale ciekawsze bez porównania i ważniejsze dla losu świata od prawdziwych piramid.

Bunkrów jest dwieście — mówił przewodnik. — Ma­ją ściany osiem metrów grube. I stropy też osiem metrów. W tych ścianach, patrzcie, wsunięte jakby pudełko w pu­dełko, drugie ściany, drugi strop. W szczelinach warstwy szutru nasypane luźno. Wiecie, co to szuter? To te kamyki, takie same jak na torach kolejowych...

Ja wiem! — krzyknął jakiś chłopaczek. — Mam wuj­ka kolejarza!

Inni zaczęli się z niego śmiać, obijać go z tyłu, ciągnąć za uszy. Przewodnik machnął ręką.

To dla amortyzacji. Żeby do środka nie przeszedł żaden wstrząs, ani żaden hałas. Żeby największa bomba w to trafiła, to w środku nic by się nam nie stało. Na da­chach, jak widzicie, drzewa rozmaite rosną. Grubo ziemi tam specjalnie narzucano. I trawa tam rośnie. I krzaki. Po co wszystko, wyjaśnimy sobie, tylko przyjdzie czas. Teraz tu patrzcie, widzicie tę siatkę z drucików? No, to, co tu wisi, | tego drzewa! Otóż siatka ta ma drobne listecz­ki z masy, sztuczne listeczki w kolorze pór roku. A więc

w lecie były listki zielone, na jesieni żółto-czerwone, na wiosnę słabo zielone i temu podobne. Trzy razy na rok wszystkie ściany bunkrów inaczej malowano. Ile farby na to szło, zliczyć trudno. A to wszystko dla pozoracji. Pozo­racja to znaczy udawanie. Niemcy chcieli udać, że tu nic nie ma, tylko dziki las. Jak lotnik nadleci, żeby widział zielone i nic więcej. Las. I faktycznie żaden lotnik nic nie zauważył. Każdy myślał, że tu nic nie ma. Ale mylił się, jak widzimy. Bo tu było coś bardzo ważnego. Tu Hitler był.

Anka mruczała coś pod nosem i sykała, bo jej dzieciaki po nogach deptały, a wszystko tłoczyć się zaczęło do bun­kra Hitlera, pękniętego na pół, z grubych ścian betonu sterczały gęste stalowe wąsy, wykrzywione, pogięte prze­raźliwie, a tam, w środku, na stropie zapadniętym drżały lekko białe, delikatne brzózki, iskrzące w słońcu drobnym, gładkim liściem. Chłopcy zaczęli się wspinać na pochylone ściany, łapiąc się szyn stalowych i prętów czerwonych od rdzy, wrzeszcząc i piszcząc, przewodnik spojrzał na nas i spokojnie, zmęczonym głosem powiedział:

Za wypadki nie odpowiadam.

Klasnął dwa razy w ręce, i znów głośno:

Wy na pewno wiecie, kto to był Hitler. Na pewno niejednemu z was Hitler tatusia zabił. Albo mamusię. No, rzecz jasna, nie Hitler sam, tylko jego wojska. Gestapo i SS, mordercy w mundurach.

Co on mówi — trąciła mnie Anka w bok. — Te szczeniaki mają po dwanaście lat. Jakby im Hitler ojca, albo matkę zabił, toby ich nie było, urodzili się ładne parę lat po wojnie...

Jasne — zaśmiałem się. — Ale chyba on tak mówi od końca wojny. Jeszcze do przedwojennych tak mówił, żeby wzruszyć. Rutynę złapał, i nie widzi, że się czasy zmieniły.

Tu była cała główna kwatera wodza tych morderców, Hitlera — ciągnął przewodnik. — Hitler się bał. Hitler tu ciągle był. A teraz my jesteśmy. Ale kiedyś, kiedy Hitler tu był, nie moglibyśmy tu bezkarnie wejść. Zaraz by nas złapali i zabili, boby myśleli, że chcemy coś wyszpiegować!

Dzieci słuchały teraz uważnie, z nastawionymi uszami. Chłopcy zwłaszcza chcieliby coś wyszpiegować, narażając się nawet na śmierć, bo dziewczynki pokrzywiły się po­gardliwie, nie dla nich taka zabawa. Dopiero basen Ewy

Braun, pięknej żony Hitlera, poruszył ich wyobraźnię, a zwłaszcza to, że Ewa Braun wcale nie była żoną Hitlera, tylko zwyczajnie kochanką, a żoną została dopiero ostat­niego dnia, przed śmiercią, kiedy to młoda para oblała się benzyną i spaliła; ale basen był później, a zresztą zaraz .przewodnik wyjaśnił, że to plotka z tym basenem pięknej Ewy, bo był to zwykły basen przeciwpożarowy, połączony rurą z jeziorem, żeby w razie pożaru nigdy w nim wody nie zabrakło. One jednak nigdy w to nie uwierzą, zawsze w pamięci zostanie im basen pięknej Ewy Braun, z wyso­kimi brzegami z betonu, pod gęstą siatką sztucznych i prawdziwych liści, strzeżonych przez wysokich i pięk­nych chłopców w mundurach, uzbrojonych od stóp do gło­wy, a tu Ewa Braun, blond seksbomba w typie Brygidy Bardot, pluska się samotnie w srebrnej wodzie jak syre­na, prawie naga w zielonym blasku pozoracji, jedyna ko­bieta, której wolno tu było wejść — i każda z tych dziew­czynek chciałaby choć przez chwilę być Ewą Braun, nawet narażając się na śmierć; więc i chłopcy, i dziewczynki zna­leźli coś dla siebie ciekawego w tej wycieczce, choć jedno i drugie groziło śmiercią, lecz cóż znaczy śmierć, kiedy się ma dwanaście lat i jedyna prawdziwa śmierć to ptak mar­twy na parkowej ścieżce albo pies trzaśnięty przez samo­chód.

Nie patrzyłem wtedy na Ankę, bo skąd mogłem przy­puszczać, że jest ona jeszcze bardziej dziewczynką niż tamte wszystkie razem, że lata, o które od nich była star­sza, wcale jej mądrości nie dodały, a tylko dziwnych, dziewczynkowych marzeń, które w normalnym człowieku wzbudzają podziw i strach, j

I dalej chrypiał przewodnik:

...dlatego Niemcy podzielili teren na sektory. Wie­cie, co to sektory?

Wiemy! — wrzasnęło kilka głosów.

No?

To takie nożyce do obcinania krzaków!

Przewodnik zaśmiał się i puknął w czoło.

To sekatory! A sektory to części. Zrozumiano? Każ­dy sektor był ogrodzony i miał osobną wartę. Były cztery sektory. Ile było sektorów?

Cztery! — wrzasnęły chórem dzieciaki.

Dobrze. Kto przyjeżdżał tu, oprócz Hitlera, rzecz jas­na, tylko na godzinę mógł dostać przepustkę. Do jednego

sektora. Ta przepustka musiała mieć podpis Hitlera, albo jego zastępcy od ważnych spraw. Kogo w innym sektorze złapano: szpieg. A szpiegów zaraz zabijano. Prócz tego każdy musiał oddać broń, pistolet czy nóż, czy co tam przy .sobie miał. Ale to nie koniec, jeszcze prowadzili go do rentgena. Pewno nie wiecie, co to rentgen. To jest prze­świetlenie.

Wiemy! — krzyknęli oni, dotknięci mocno na hono­rze. — W szkole co rok do prześwietlenia chodzimy!

Ładnie. Bardzo ładnie — powiedział przewodnik, ki­wając głową. — I co, płucka w porządku?

Jasne! — krzyknął chłopak w czerwonym sweterku i podartymi łokciami. — Jeden u nas był gruźlik, ale wykorkował!

Ciii... — zaszemrały dziewczynki, z oburzeniem od­suwając się od niego.

Bardzo ładnie — powiedział przewodnik. — Niemcy każdego prześwietlali, żeby czasem nie schował gdzie bro­ni. Bo w prześwietleniu nic się nie ukryje.

No, tylko gnaty widać — powiedział z uznaniem je­den brudas z podbitym okiem. — Ja widziałem u niego! — pokazał palcem drugiego chłopaczka. Wszyscy zaśmiali się głośno. Ten pokazany zaczerwienił się z uszami.

Ty masz jeszcze gorsze, też widziałem — bąknął.

Spokój! — zaklaskał przewodnik. — Załoga liczyła cztery tysiące ludzi. Ile liczyła załoga?

Cztery tysiące ludzi! — zakrzyczeli nieskładnie.

Dobrze. Ani jeden z nich nie wiedział, po co tu jest. Jak się dowiedział, to zaraz nie żył. Hitler miał tu własną elektrownię i wodociągi własne. Własne centralne ogrze­wanie.

Własne... — szepnęła Anka.

Bezpośredni telefon z Berlinem. Ale nie taki, jak myślicie, żeby druty nad ziemią szły. Bo wtedy co z tajem­nicy? Po drutach poznać łartwo. Kable caiły czas dwa me­try pod ziemią. Stąd do samego Berlina. Weźcie w domu mapę i zobaczcie, ile to kilometrów. I dymu z gotowania nie widział nikt. Specjalne filtry dym oczyszczały, tak że nie miał ani koloru, ani zapachu, ani nic. Jak powietrze wyglądał. Cały teren zajmował osiem kilometrów kwadra­towych. Na tych ośmiu kilometrach rozłożono pół miliona min. Na pewno wiecie, ile to jest tysięcy?

Pięćset!

No, tak. Pięćset tysięcy. Tylko na ścieżkach min nie było i na pasach lotniska. A wy wiecie, co to są miny?

Jasne! — zawołał ten z podbitym okiem. — To jak się nadepnie, to się w górę wylatuje!

W powietrze — poprawił przewodnik. — W kawał­kach.

Jasne! — ucieszył się chłopak. —.W telewizji widzia­łem.

Miny były wszędzie — ciągnął przewodnik. — I do­tąd znaleziono i zabrano dopiero pięćdziesiąt tysięcy min. Reszta została i w każdej chwili grozi wybuchem. Ile zo­stało, kto wie?

Czterysta pięćdziesiąt tysięcy! — krzyknęli wszyscy, nawet Anka poruszyła wargami, jakby powtarzając lita­nię.

Tak, czterysta pięćdziesiąt tysięcy, dobrze. Prawie pół miliona, bez pięćdziesięciu tysięcy. Wszystko, co tu widzimy, budowało sto tysięcy ludzi, ale nie z dobrawoli, tylko z musu. Bo ci ludzie to byli więźniowie Hitlera. Nie dawano im jeść i padali przy pracy z głodu. Więc żeby so­bie nie robić kłopotu, Niemcy strzelali do nich. Jakbyśmy odgrzebali linię telefoniczną, tobyśmy odkryli tam szkie­lety ludzkie. Kto wie, czy nie stoimy na jakichś szkiele­tach. Nikt nie wie. Widzieliście kiedy szkielet ludzki?

Ja widziałem — odezwał się nieśmiało malec z brud­ną od czekolady twarzą. — W książce doktorskiej. Mam tatę doktora.

A ja w szkole! — pisnęła chuda, wyrośnięta ze zbla- kłej sifkienki, z warkoczem cienkim na ramieniu. — W ga­binecie przyrodniczym jest! Z każdego człowieka można takie coś zrobić, pan mówił, tylko trzeba go spo... sprote- stować, czy ooś... — zaczerwieniła się nagle.

Spreparować — podpowiedziała jej Anka, ale za głośno, i dziewczynka ze strachem odsunęła się od niej.

Mięso od kości to w mrowisku najlepiej odchodzi, mrówki wszystko zeżrą! — wrzasnął jakiś zza bryły beto­nu, ale przewodnik już gnał dalej.

Zamiast tych ludzi sprowadzano nowych, Hitler tępił Polaków, aresztował. Na pewno niejednemu z was aresz­tował tatusia, albo mamusię. Albo starszego brata. No, mniejsza. Jak który pracował już długo i mógł się, co nie daj Boże, domyślić, do czego te wszystkie budowle mają służyć, to go albo zabijali, jak już mówiłem, albo posyłali

do obozu. Słyszeliście pewno o obozach. Oświęcim, Majda­nek i tak dalej. Niejednemu z was ojciec albo mamusia siedzieli w Oświęcimiu, albo w Majdanku. A kto powie, ile ludzi zginęło w Oświęcimiu?

Cisza zapadła nagle, aż nareszcie można było posłyszeć świergotanie ptaków. . *

Sto — bąknęła cichutko i nieśmiało jedna z dziew­czynek.

Tysiąc — powiedziała druga trochę odważniej.

Przewodnik kręcił głową i uśmiechał się, zadowolony,

że za chwilę sprawi mocny efekt.

No, no? — podpuszczał.

Jeden chłopak z szumem nabrał powietrza i wrzasnął na całe gardło:

Sto tysięcy!

Coś ty, głupi? — zakotłowała się dzieciarnia. — Ale strzelił! Całe Kielce tyle nie mają!

Nie masz racji, chłopcze — powiedział przewod­nik. — Ale reszta też nie ma racji. Kielce to betka dla Niemców! W Oświęcimiu wybili cztery i pół, do pięciu milionów ludzi. Zapamiętajcie to sobie.

Dzieciaki zmarkotniały, bo nie mogły sobie uprzytom­nić, ile to jest. W końcu jeden powiedział:

Ile to jest, proszę pana? Bo myśmy się do tylu nie uczyli.

To jest tak, jakby pięćdziesiąt Kielc, rozumiecie?

Stały cicho, nie rozumiały.

Eeee... — stęknął z pogardliwym niedowierzaniem któryś.

Więc to było straszne — ciągnął przewodnik — bo za takim człowiekiem szedł rozkaz stąd, żeby go zaraz dać do gazu i spalić w krematorium. Wiecie, co to krematorium? To taki piec, w którym się pali ludzi.

Dziewczynki z piskiem zbiły się w gromadkę.

To musi boleć, ojej! — zaszeptały.

Nie, nie boli, bo się pali nie żywych, tylko trupy, no,

ale zawsze. Nieprzyjemne uczucie, prawda?

Prawda — zaszemrały dzieciaki.

Żadne z was by nie chciało tak, prawda?

Prawda — zaszemrały znów.

A ja bym chciał! — krzyknął chłopak z podrapanym

nosem.

Idź, ty głupku! Mądrala się znalazł! — wpadły dzieci na niego ze świętym wrzaskiem oburzenia.

Przewodnik wywalił gały.

Chciałbyś, naprawdę? Zastanów się, chłopcze!

Jasne, że bym chciał! — upierał się chłopak. — Co mi szkodzi!

A dlaczego byś chciał?

•— A bo mi się podoba! — krzyknął i schował się w krzakach.

To bardzo nieładnie. Nie zwracajcie na niego uwagi i nie myślcie tak jak on — powiedział przewodnik — bo to prowadzi do faszyzmu. Powinniśmy się cieszyć, że już nie ma Hitlera. O jego perfidii może świadczyć fakt, że największych inżynierów włoskich, którzy mu tę kwaterę zaplanowali, zaraz po skończeniu pracy kazał wsadzić w samolot razem z bombą zegarową i samolot rozleciał się . w kawałki nad morzem, tak że nawet guzika nikt nie zna­lazł. Hitler sprytnie oskarżył Anglików o to morderstwo, ale Anglicy też byli sprytni i przez całą wojnę zapisywa­li każdy samolot, który strącili, więc po wojnie sprawdzili, i okazało się, że wcale samolotu z inżynierami włoskimi nie strącili, tylko Hitler zgładził ich podstępnie, chcąc ta­jemnicę utrzymać. Nie było takiej broni, takiej bomby ani armaty, która by potrafiła rozwalić chociaż jeden z tych bunkrów. Dopiero atom, ale atom przyszedł później. Więc Niemcy byli cwani, nie chcieli dopuścić, żeby ktoś po woj­nie się dowiedział, co oni tu wyprawiali, i dlatego w każ­dą ścianę takiego bunkra, jeszcze podczas budowy pako­wali po dwieście ton trotylu. Tona to tysiąc kilogramów. A więc dwieście tysięcy kilogramów trotylu było w każ­dej ścianie. Wiecie, co to jest trotyl? Nie wiecie? To jest środek wybuchowy.

Wiemy, wiemy — zapiszczały głosy. — Tym się lód na rzece rozwala, jak powódź idzie! Na telewizji pokazy­wali w zimę... i

No widzicie. Parę kilometrów stąd była centrala, gdzie to wszystko było drucikami połączone i tylko czeka­ło. Aż nareszcie w styczniu czterdziestego piątego roku je­den Niemiec nacisnął guzik i wszystko się rozleciało. W mieście Kętrzynie wszystkie szyby wypadły, dwie oso­by na zawsze ogłuchły, a całe podziemia bunkrów zalała woda z jezior, które tu obok są, a nazywają się Moj i Sier- cze. Jedno Moj, a drugie Siercze. Zapamiętajcie sobie.

I nikt nie wie, co było pod ziemią w bunkrze, a było tam chyba bardzo dużo, bo nad ziemią w bunkrach są tylko ta­kie małe pokoiki bez okien i nic więcej. Więc tam musiały być sale duże, i schody, parę pięter w dół, i łazienki, i sy­pialnie, i gabinety, i muzyka tam pewnie grała... Ale teraz tylko siatki ze sztucznymi listkami u okolicznych gospo­darzy możecie spotkać, którymi są ogrodzone łąki i ogród­ki, bo do siatek tych używany był drut cienki, ale za to bardzo mocny. Bardzo dobry. Gdyby Hitler wiedział, że go ten drut przeżyje, ciekawe, co by sobie pomyślał, prawda?

Dzieciaki wybuchnęły śmiechem, a Anka powiedziała, ■ zła porządnie:

Ciekawe, co by Hitler pomyślał, jakby zobaczył, że go ten baran przeżył...

Jaki baran? — spytałem, rozglądając się.

Ten, co takie piękne bajki dzieciom do snu opowiada. Wzruszyłem ramionami. Mnie się to dosyć podobało.

Ostatecznie, jak ma do tych pętaków przemawiać? O poli­tyce klarować? Tak to przynajmniej słuchają, chociaż i tak nic nie kapują z tego.

Przewodnik zatarł ręce.

Opowiem wam jeszcze o jeszcze jednej perfidii Hit­lera. Otóż kiedy zaczął dostawać on w kość, jak się toj mówi...

Tu chłopaki zaczęli się śmiać, bo swoją odzywkę usły­szeli.

...i od wschodu, i od zachodu, to jegO' generałowie zbuntowali się mocno i postanowili przeprowadzić na nie­go zamach. Bo jego winili za wszystkie klęski. Więc przyjechał na konferencję z Berlina pewien wysoki oficer, nazwiska nie muszę wam mówić, bo co was to obchodzi, i tak zapomnicie, i przywiózł w teczce bombę zegarową. To zebranie odbywało się w domku myśliwskim, całym z drewna, o, tu właśnie, gdzie teraz stoimy, w tym samym miejscu.

To Hitler był myśliwy? — zapytał grzecznie jeden chłopiec.

A co myślisz? — zaczął mądrzyć się drugi. — Tu miał dobrze polować, takie lasy! Nawet dziki chyba są, bo podszycie mokre...

Czy Hitler polował, czy nie, to nie wiadomo, ale miał taki domek myśliwski i tam robił zebrania ze swoimi oficerami. Kiedy się już zebrali, to ten, co przyniósł bom­

bę w teczce, postawił tą teczką na półce koło Hitlera i po­wiedział, że musi wyjść za swoją potrzebą. I wyszedł.

I wtedy, jakby bomba wybuchła, wszystko byłoby dobrze, Hitlera diabli by wziąli. Ale jeden oficer zdenerwował sią, bo mu ta teczka przeszkadzała, i wziął ją przestawił w dru­gi kąt sali, a sala była bardzo długa. Wtedy bomba wybu­chła, ale nie zabiła Hitlera, tylko go ogłuszyła i wyrzuciła przez okno, o, na ten świerk, który tu widzicie. Ten świerk był wtedy mały, bo to było dziewiętnaście lat temu, was jeszcze na świecie nie było-. Hitler żył, tylko mu się spo­dnie na tyłku podarły, więc wściekł się i przez telefon wydał rozkaz, żeby tych zdrajców w Berlinie połapać, za­wieźć do rzeźni miejskiej i powiesić na hakach, takich do mięsa, na pewno nieraz widzieliście w sklepie rzeźniczym...

Ja widziałam — powiedziała gruba dziewczynka. — Mój tatuś jest brygadzistą masarskim.

To bardzo ładnie. Więc tak też zrobiono — ciągnął przewodnik — powieszono wszystkich generałów tak, że powbijano ich brodami na te ostre haki...

Dzieci wybuchnęły śmiechem, bo to widok musiał być nieprzeciętny: generałowie na hakach; tylko Anka ze zło­ścią na innie spojrzała i skrzywiła sią z niesmakiem.

- ...i męczyli się, dokąd nie umarli, a na drugi dzień Hitler ze swoimi ludźmi siedział w kinie, o, tu obok, i oglą­dał to wszystko na filmie, bo to wieszanie cały czas filmo­wano.

A gdzie teraz ten film wyświetlają? — zapytał chło­pak z lipem.

Nigdzie, bo to sekretny był film. A zresztą, jakby wyświetlali, to od osiemnastu lat, i ciebie by nikt nie wpuścił...

Eee, co pan mówi, ja na każdy film wejdę — zaśmiał się ten chłopak.

To nieładnie. Oprócz tego wszystkie rodziny i wszy­stkich znajomych tych buntowników też zabito. Uczeni obliczają, że zginęło z tego powodu ponad siedem tysięcy osób. To dużo, prawda? Wasze miasteczko chyba tyle nie liczy?

Liczy! —odezwały się krzyki oburzone.

Liczy? To bardzo ładnie. Drobiazg. Ale największa perfidia wyszła z Hitlera zaraz, jak tylko wyleciał przez okno w tych swoich podartych gaciach. Otóż zauważył to pewien młody esesman i podbiegł szybko do Hitlera, żeby

go podnieść i otrzepać. Tak też zrobił, a kiedy Hitler do­szedł do siebie, zaraz go kazał rozstrzelać. Wstydził się, że ktoś go widział w podartych spodniach. Życie ludzkie dla niego mniej znaczyło od takiego głupiego wstydu, bo to był człowiek, który nawet za uprzejmość ludzi zabijał.

Wtedy dzieci wzruszyły się bardzo, dziewczynki zwłasz­cza, bo uczono je w szkole, żeby starszym ludziom poma­gać, ustępować miejsca w tramwaju czy w pociągu, mówić co chwila „proszę”, „przepraszam”, „dziękuję”, i za uprzej­mość taką miałaby je spotkać kiedyś okrutna śmierć?

Dosyć — powiedziała Anka ze złością niemożliwą już. Odchodziła wycieczka w coraz dalsze miejsca terenu,

a teren był wielki, i bunkry największe w świecie, nie mogło być wątpliwości, anibym w życiu przypuszczał, że coś takiego zobaczę, i do tego przyroda bujna, mokra i dzi­ka, nikt jej spokoju nie zakłócał od dwudziestu lat, ludzie ścieżkami przemykali bojąc się min, więc rosło wszystko na potęgę, puchło od soków, odchodziła wycieczka: prze­wodnik długimi susami, dzieci kłusem drobnym wokół nie­go, pył ze ścieżki wąskiej siadał na krzewach i gałęziach niskich, a my zostaliśmy w miejscu, gdzie jeszcze błąkał się i cichł zapach kurzu i umęczonych dzieci.

Spojrzałem na Ankę, twarz miała szarą i zmęczone oczy.

Tam, przy wejściu był 'kiosk z pamiątkami — rzekła cicho — kupimy sobie jakąś broszurkę, chyba nie ten głu­piec był autorem...

Co chcesz od niego, to ciężka praca. Widziałaś, jak zgrzany, a wcale ciepło dziś nie jest.

Zgrzany, bo sobie parę wódek strzelił — westchnę­ła. — Położyłabym się na chwilę — spojrzała w wysoką trawę tuż przy drodze. — Ale...

Miny — powiedziałem.

Nie. Żaby.

Wróciliśmy do rowerów, żeby sprawdzić, czy ich nikt nie ukradł, ale stały spokojnie obok pięknego Mercedesa, więc siedliśmy na kawałku odpryśniętego betonu, żeby na­radzić się, co dalej.

Chciałem stąd jechać, ale Anka zobaczyła ¡na tym do­mu, gdzie restauracja, napis zielony: „Hotel” i powiedzia­ła, żebyśmy sobie wynajęli pokój i zostali do jutra, bo tu jest bardzo ciekawie, a poza tym chmury się zbierają, za godzinę wyskoczy burza, więc i tak nie ma po co jechać. Trochę się przestraszyłem, nigdy nie mieszkałem w hotelu,

w Łodzi jest parą hoteli, to widziałem nieraz, jakie pań­stwo z nich wychodziło, faceci odbiglowani jak trza, a baby wymalowane, pewne siebie, jakby torby pełne dolarów miały, więc się bałem hotelu, mogli mnie wyrzucić, słabo byłem ubrany: spodnie spłowiałe i kolarskie buty po trzech sezonach, nie wyglądało, żebym miał forsę, a co w hotelu po takim.

Nigdy nie mieszkałem w hotelu. A,ty?

Wzruszyła ramionami.

Fi, co to za hotel. Buda obskurna. W Polsce jest parę hoteli, które można uznać. Bristol warszawski, Grand, Eu­ropejski, to jest klasa! Jeszcze Merkury w Poznaniu, no

i może Francuski w Krakowie. Reszta to podłe noclegowa- nie. A to — kiwnęła głową w stronę budynku — to jest namiot, tyle że murowany.

Przeraziło mnie, że ona tak dobrze zna się na sprawach wielkiego świata, wyższość jej odczułem teraz wyjątko­wo mocno.

Ale chyba ty tam nie mieszkałaś? — zapytałem .z na­dzieją.

Gdzie?

No, w tych różnych... Grandach...

Owszem. Czasami.

Zaschło mi w gardle z wrażenia. Nieraz słyszałem, jakie cuda się w hotelach odbywają. A jakie interesy ona mogła tam mieć?

Ale — zacząłem znów — sama? Zupełnie?

Spojrzała na mnie uważnie, oko jej błysnęło ironicznie.

Nno... niezupełnie.

I po chwili dodała:

Z mamusią. No, chodź, załatwimy noc w tej budzie.

Tak doszedłem już całkiem blisko do mojego wstydu, być może on tu się właśnie zaczął, w pokoju urzędowym, gdzie trzeba było pokazać dowód osobisty i wypełnić ma­łą żółtą karteczkę meldunkową, w tym pokoju, gdzie sie­dział urzędnik łysy o gębie kretyna i młoda panna z ma­lowanym uśmiechem i srebrnymi zębami, a jakiś facet starszy, może trzydzieści pięć miał, a może więcej, kłócił się o wspólne spanie dla siebie i swojej kobiety, może tu właśnie zaczął się na dobre mój wstyd, może trzeba było wyjść i odjechać rowerem własnym niezawodnym marki

Huragan, może jeszcze nie było za późno, nie na próżno miałem wstręt do hoteli i lęk, ale wtedy, kiedy stałem z żółtą kartką w ręku i słuchałem mocnej kłótni faceta, co miałem zrobić, co.

Ten facet chciał mieć jeden pokój ze swoją kobietą, któ­ra stała skromnie pod drzwiami, mając jeszcze na głowie biały hełm, a w ręku trzymając plecak i hełm swojego fa­ceta, bo przyjechali motorem SHL 175, już ich przedtem widziałem, gość wysoki i gruby, a kobieta omotana łacha­mi jak bania, motor aż siadał pod nimi, a teraz ten gość krzyczał na cały głos:

Jednego pokoju nie chcecie dać? Że nie małżeństwo! A my lepiej żyjemy niż niejedno małżeństwo! Razem mieszkamy! I urlop cały razem! To teraz spać nam razem nie wolno? Jakie to prawo?

To jak pan tak dobrze żyje, to niech się pan ożeni — powiedziała urzędniczka szeroko otwartymi ustami, nie wiadomo, czy ze śmiechu, czy od ziewania.

A jak ja nie chcę się żenić, to co? — obruszył się fa­cet. — Jak się ożenię, to ją będę tłukł! — krzyczał, poka­zując kobietę swoją grubym palcem. — A tak, to prawa nie mam, i dobrze nam! No powiedz — odwrócił się do ba­by swej — powiedz, czy nam nie dobrze?

Dobrze — powiedziała kobieta mocnym i jasnym głosem.

No widzi pani! A pani pokoju nam nie chce dać!

Już mówiłam, że dyskusja zbędna — powiedzała urzędniczka. — Tylko małżeństwo ma prawo mieszkać wspólnie. Dla nas to państwo są dla siebie obcy, i razem to będzie nierząd.

Nierząd! — wrzasnął facet. — Ja bym wam pokazał nierząd! My taki nierząd to co i raz robimy! No powiedz, Ziuta, robimy?

Robimy — przyznała uczciwie kobieta. — Robimy, Ziutek, gdzie się tylko da. I to od paru ładnych lat, żeby pani żal było — zwróciła się do urzędniczki.

Mnie żal! — pogardliwie obruszyła się urzędnicz­ka. — Też coś!

Gdzie od paru lat, gdzie od paru lat! — krzyczał fa­cet. — Już piętnasty rok idzie, z pomocą boską!

To masz pan gut parę, że się nie znudziło — wtrącił się skrzekotliwie urzędnik.

Jeszcze tak przegadywali się trochę, pół w złości, pół żartobliwie, aż wtrąciła się Anka:

To ja wezmę pokój z tą panią, a pan z tym panem.

I podała nasze kartki wypełnione.

Sprawa szybko została załatwiona, i zaraz gość zaczepił mnie na korytarzu:

Panie, to pańska, ta rezolutna?

Jak: pańska?

No, pytam się: pańska kobita?

Musiałem kiwnąć głową, inaczej ani rusz.

To wiesz pan co — powiedział on — teraz pięknie, trali lali, a wieczorkiem po cichutku pan do swojej, a mo­ja do mnie, hi, hi! I tak ich wyrolujemy, służbistów, psia ich twarz!

Ścisnął mi rękę, klepnął w ramię, śmiał się cały czas głosem zduszonym ze szczęścia.

Nie wiedziałem, czy powiedzieć to Ance, żeby jakoś głupio nie wypadło, ale ona za chwilę spytała:

Ten buras już z tobą rozmawiał?

Jaki buras?

Nie udawaj frajera. Kto przechodzi?

Ja do ciebie — powiedziałem, i jakby mi pękło coś w brzuchu.

Wiatr się podniósł dość spory, grube i okrągłe chmury nisko niebem sunęły, biały kurz sypał od bunkrów, gdyśmy z Anką wyszli się przejść, umyci i przyczesani, Anka na­wet spódniczkę założyła, jedyną którą miała ze sobą, nie- gniotącą — we włosach miała opaskę czerwoną i wcale nie wyglądała na taką, co rowerem cąłymi dniami gania, lepiej do Mercedesa pasowała, powiedziałem jej to, i wcale się nie zdziwiła, jakby faktycznie od jutra Mercedesem za­mierzała jeździć.

Szliśmy tą samą trasą co wtedy, z wycieczką, teraz pu­sto tu było, zapach liści mokry i ziemi, bunkry nawet wię­ksze wrażenie robiły, można było coś niecoś pomyśleć.

W basenie Ewy Braun stała woda zielona, z grubą sko­rupą rzęsy i żabiego skrzeku, na kawałkach betonu zanu­rzonych pod wierzch siedziały żaby duże, tłuste, szare z czarnymi cętkami i całkiem różowe, pierwszy raz takie widziałem, więc plułem z góry, chcąc je zgonić, żeby zo­baczyć, jak pływają, ale one tkwiły nieruchomo, jak mar­twe, albo z kamienia.

Próbowałem wyobrazić sobie egzekucję generałów, tam

w rzeźni miejskiej na hakach, ale nic specjalnego nie wy­chodziło, może za słabą mam wyobraźnię, raczej podcho­dził mi obraz Hitlera oglądającego film z tej egzekucji, ciekawe, co wtedy myślał Hitler, co czuł, może radość, a może nie wiadomo co. W każdym razie dopiero tu od­czułem, że Hitler to był człowiek taki sam jak ja, to zna­czy, że miał ciało, kości i krew, ręce i nogi, i nosił ubranie, a pod spodem bieliznę, podkoszulki jakieś i kalesony, tak samo jak każdy mężczyzna, i to mnie tak poruszyło, jak­bym odkrył nowy kontynent. Sporo słyszałem o Hitlerze, w szkole i wszędzie, ale zawsze to słowo „Hitler” znaczyło coś nieuchwytnego, coś okropnego jak sen w dusznym mie­szkaniu, jak zmora wszędzie obecna. „Hitler” to były roz­walone miasta, filmy o wojnie, pomniki ofiar, obozy, całe cmentarze trupów, całe armie, batalie i fronty, cała histo­ria współczesna, a tu czuję nagle, że to człowiek, tylko czło­wiek był, oddychający tym samym powietrzem, w tym samym miejscu, czujący tę samą wilgoć, słyszący ten sam szelest wiatru w gałęziach, chodzący po tych samych ścież­kach, dotykający tych samych pni i ścian, istniejący tu niedawno tak samo realnie jak ja, oddziela nas od siebie pewna określona ilość wschodów i zachodów słońca, wy­glądających absolutnie talk sarno, zawsze, odkąd istnieje świat...

Poczułem tego Hitlera tak, jak nigdy nikogo nie czułem,

i zrozumiałem, że historia świata jest prosta, prościutka

i prymitywna, skoro tworzą ją nie ludzie-duchy, ludzie- -bogowie, jakich pełno w podręcznikach, tylko zwyczajni, słabi faceci, którym ktoś ceruje skarpetki, ktoś gotuje obiady, których uwierają buty, których boli brzuch, którzy noszą po kieszeniach obok planów podboju świata również zasmarkane, wilgotne chustki do nosa.

Uderzyło mnie to mocno, ale dziś dopiero potrafię o tym mówić tak właśnie, wtedy tylko zaćmiło mi w głowie, ma­ło nie wpadłem do basenu Ewy Braun, o którym wiedzia­łem dobrze, że nie mógł być basenem żadnej Ewy Braun, tylko był zbiornikiem przeciwpożarowym dla stojącego obok magazynu żywności, trochę trzeźwego rozsądku wy­starczy, żeby się domyślić, i odczułem wtedy całą okrop­ność zbrodni tego faceta, cały rozmiar wojny, którą znaim z książek, filmów i z nauki szkolnej, zwalił się tu na mnie swoim okropnym ciężarem, przygniótł mnie wszystkimi swymi obrazami, całym dymem, hukiem, wrzaskiem i og­

Kx

¿W «£

' ' M jr ■ ,. sil

|^™eiSuS|5|i^^5|S |4 Ć^'*

'*

' JrfNł ?SWr •

1»łłi-«

niem, głodem i płaczem, i pomyślałem sobie, jak szczęśli­we i głupie są te różowe żaby, które tu siedzą nieruchomo i spokojnie, i my, patrzący z tępą ciekawością na te różo­we żaby...

To są współczesne piramidy — odezwała się Anka, gdyśmy doszli pod bunkier Hitlera.

T° więcej niż piramidy — powiedziałem. — Faraon stawiał piramidę, żeby po nim pamięć nie zaszła, a to Hit­ler postawił, żeby skoczyć stąd na cały świat. I z powodu piramid nie zginęło tyle ludzi, co z powodu tych domków.

Pokiwała głową.

W każdym razie wolałabym obejrzeć piramidy niż to...

Z gniewałem się.

Snobka z ciebie wychodzi! Tu właśnie powinni przyjeżdżać ludzie z całego świata, gdyby mieli trochę ole­ju w głowie! Tu powinni odbywać pielgrzymki, zwłaszcza ci starzy, którym Hitler ciął skórę, ile wlazło, powinni zo­baczyć, w jakim ogródku szykowała się na nich śmierć...

Przesadzasz, mój złoty. Historia starożytna ma

o wiele większe znaczenie dla świata niż ten prymityw. Dziś każdy inżynierek ci taki bunkier postawi, a jak zro­biono piramidy i czym transportowano kamienie na szczyt, to jeszcze nikt nie może dojść. Zresztą tam klimat ciep­lejszy, brr...

Zadrżała i przytuliła się do mnie. Objąłem jej plecy szczupłe i mocne i szliśmy dalej, aż wyleciał z krzaków ko­mar wielki jak bąk i uciął Ankę w policzek.

Wrzasnęła i szybko wyjęła lusterko, żeby wycisnąć sok, przeglądała się długo, stroiła miny, aż powiedziałem:

Przestań, i tak jesteś ładna.

Ładna to dla mnie za mało.

-— Według mnie — mówię — to kobieta nawet specjal­nie ładna nie musi być. Aby miała dobry charakter i prze­de wszystkim zawód, to najważniejsze.

Roześmiała się.

O mój kochany! Mało od życia wymagasz. Ładna ko­bieta z zawodem ledwie osiąga samodzielność. A piękna kobieta z zawodem robi karierę.

Chcesz być piękna?

Chcę zrobić karierę.

Po co?

Mama mnie tak nauczyła.

A mama zrobiła karierę?

W pewnym sensie.

W jakim?

Zawahała się trochę.

Stać ją na wiele rzeczy.

Na jakie? — upierałem się.

Na mieszkanie własne, wyjazdy za granicę, wycho­wywanie mnie...

A ojciec?

Co ojciec?

Nie pomaga? Nie pracuje?

Nie. Ojciec nie pracuje.

Chory jest? — domyśliłem się.

Skąd! Nigdy nie pracował.

No to co robi?

Nic nie robi. Jest artystą.

Artystą? — zdziwiłem się. — To artysta nic nie robi?

Machnęła ręką.

Co to za praca. Piosenki układa. O miłości. Dureń.

Dureń, że o miłości?

Tak. I w ogóle. On nie żyje z matką.

To dlatego? Każdy ma prawo nie żyć.

Ale on odszedł — krzyknęła — bo, chciał koniecznie mieć dzieci, idiota! Rozumiesz? A matka była w obozie i tam jej wszystko ze środka wyjęli, i nie mogła mieć!

Milczeliśmy chwilę, i zrozumiałem ten układ.

Myślę, że on musiał kochać twoją drugą matkę, sko­ro chciał mieć z nią dzieci, mimo że już ciebie miał...

Ośle, on nie miał mnie ani z pierwszą, ani z drugą matką, bo on w ogóle przedtem nie miał żony, rozumiesz?

Nie. Nic a nic.

Pobrali się i zaraz wybuchła wojna. Więc na wszel­ki wypadek umówili się, że dziecko zrobią dopiero po woj­nie. Żeby czasami mu się krzywda nie stała, rozumiesz, no i w ogóle. Matkę zamknęli do obozu i robili na niej do­świadczenia. Z pustym brzuchem wróciła'. Już nie mogli mieć dziecka. I po paru latach on zwinął żagle. Nie mógł wytrzymać bez swojego dojrzałego plemnika.

To ty... skąd się wzięłaś?

Znikąd — wzruszyła ramionami. — Żebym to wie­działa, skąd. Znaleźli mnie gdzieś. Adoptowali. Ludzie mó­wili, że ja jestem Żydówka. Przyjrzyj się, podobna jestem?

Odwróciła się do mnie nagle przodem, z brodą podnie­

sioną do góry, i wypiętą piersią, nozdrza jej drgały jak z wściekłości, a potem stanęła profilem, i mówiła:

Teraz, o, teraz się przyjrzyj, tak najlepiej widać...

Nic nie widzę. Zresztą, co mnie obchodzi, dla mnie możesz być Murzynką, albo Eskimoską.

Ale faktycznie nic nie widziałem. Piękna i tyle.

Szliśmy dalej i Anka skarżyła się z żalem:

Nawet nie wiem, czy mam tyle lat, co mam. Może więcej.

A może mniej.

Na ogół zawsze się ma więcej. Czuję, że mam więcej. Tak, jestem dużo starsza od ciebie, chłopczyku! I dużo bardziej doświadczona!

Potargała mi głowę, śmiejąc się i podskakując. Wyszło jakoś tak, że znów się pocałowaliśmy, ale ja nie czułem w tym smaku takiego jak przed południem, właściwie szczerze powiedziawszy wcale nie miałem ochoty się cało­wać. Nie było nastroju do tego. Co chwila dowiadywałem się jakichś dziwnych dziwności, w głowie tłukło mi się to wszystko, za dużo na dziś, za dużo. A poza tym byłem zakochany ciężko, śmiertelnie i w tym stanie pocałunek to był głupi, niepotrzebny żart, psujący to, co najważniej­sze, najlepsze.

Odsunąłem lekko Ankę od siebie i odwróciłem się, by­liśmy tuż przy długiej, wąskiej rozpadlinie betonowej ściany, Anka szarpnęła mnie za rękę i wciągnęła tam, usie­dliśmy w kotlince ciasnej z wysokiego betonu usłanej tra­wą i miękkimi krzewami, ona rozpięła mi koszulę i poło­żyła rękę na piersi, tam gdzie powinno być serce, potem pochyliła mnie na plecy i schylona nade mną słuchała bi­cia mojego serca, przystawiając swoje chłodne ucho, i ca­łowała mnie mocno, kąśliwie, a ja myślałem o tym, że je­stem w najtajniejszym miejscu na ziemi, w Głównej Kwa­terze Hitlera, największego mordercy świata, odkąd istnie­je świat, i nie mogłem uwierzyć, że leżę tu bezkarnie w szczelinie pękniętego bunkra, skruszonego raz na zaw­sze, ale jeszcze nie tak skruszonego, żebym nie czuł tu strachu, żebym nie czuł tu mocno, że i na mnie wyrasta­ła stąd wielka łapa śmierci, i na pewno wzięłaby mnie, jak wzięła moją matkę w ostatnim diniu wojny, kiedy miałem ledwo rok życia, i że tylko przypadkowi moje życie zaw­dzięczam.

Oczy miałem szeroko otwarte i patrzyłem w niebo, w pa­

sek wąski nieba ciemnego jak płynny ołów między dwo­ma brzegami betonu, skąd wyrastały poskręcane okropnie liny i pręty stalowe rude i spuchnięte od wilgotnej rdzy, i kiedy Anka w oczy mi zajrzała, to zobaczyła wszystko, co ja widziałem, i jakby prąd odrzucił ją ode mnie, popra­wiła włosy i wyszła na ścieżkę, tam dogoniłem ją i razem, w milczeniu złym, zziębnięci nagle, poszliśmy do restaura­cji „Wilcza Jama”, żeby wypić gorącej herbaty i poczuć się jak ludzie.

Tam w środku duszno i gorąco, i zapach ckliwy barsz­czu, tłok przy bufecie, stoliki zajęte, obstawione gęsto, kel­nerzy miotają się wściekli jak bąki, pisk przeraźliwy dzie­ci, zajrzeliśmy tylko od drzwi, krok do środka i powietrze uderzyło jak młotek...

Tortura — powiedziała Anka. — Patrz, jak to cham­stwo się kłębi. Wolę nie jeść trzy dni...

Chciałem powiedzieć, że my też takie chamstwo jeste­śmy, bo państwo to za granicę uciekło, i jakby stolik był, to Anka pierwsza do niego, i też ktoś mógłby powiedzieć „chamstwo” — tak chciałem, nawet gębę rozwarłem, gdy nagle pod filarem w końcu sali zobaczyłem stolik pusty, prawie wolny stolik i nad nim rękę do nas machającą, i zanim coś, to Anka szła już tam zgrabnie przez schylony nad żarciem tłum, przeginając się w biodrach szła do sto­lika tego pod filarem, tam gdzie ręka męska w lśniącym mankiecie kołysała się nad pięknie ulizaną głową, nad bru­natną twarzą wytrawioną koniakiem i sokami najlepszych owoców, ta wzywająca ręka, ten sygnał, któremu nikt nie mógł się oprzeć, nawet ja, bo Anka już była przy nim, bo to był on, stwórca mojego wstydu, sprawca mojej udrę­ki dwuletniej, to on właśnie tam był,

On

Niemiec.

Pan Mercedesa wstał z krzesła i powiedział czysto po polsku:

Proszę, tu wolne miejsca.

Uśmiechnął się przy tym olśniewająco, zęby miał białe jak kołnierz swojej koszuli z nylonu, której nie trzeba pra­sować, a która kosztuje w komisie osiemset pięćdziesiąt

złotych, i chyba tylko wariat coś takiego kupuje za połową miesięcznej pensji.

Dziękują — powiedziała Anka, i usiedliśmy oboje grzecznie i w napięciu, jak dzieci na trudnej lekcji.

To był błąd, to był największy błąd, ponieważ był ostat­ni, bo już po nim właściwie nie zrobiłem błędu, wszystko poszło swoją koleją, tak jak powinno pójść i każdy mógł to przewidzieć, każdy, tylko nie ja. Był jeszcze czas, kiedy Anka tu podchodziła, odwrócić się, walnąć w drzwi i uciec, skoczyć do roweru cierpliwego i uciec, nikt by mnie nie dogonił w tym lesie, choćby miał sto na zmianę Mercede­sów.

Ale ja nic, siedziałem cicho z głową pochyloną, jakbym czekał na wyrok. To i doczekałem.

To teraz muszę...

Poprosiłem państwa, ponieważ wszystkie miejsca za­jęte. Doskonale rozumiem, jak to przykro — uśmiechał się wciąż dobrodusznie.

Nie patrzyłem na Ankę, ani na niego, tylko na swoje ręce, leżące na poplamionym obrusie, na moje opalone, silne a niezdarne palce, dobre do centrowania koła, do na­prawiania przerzutki, ale do niczego więcej, cóż one mo­gły w porównaniu z palcami tego pana, sprytnymi, szyb­kimi palcami, zdobywającymi samochody i czeki, chwyta­jącymi wizy i paszporty zagraniczne tak obojętnie, jak moje palce chwytają bilet tramwajowy w starym grucho- cie jadącym godzinę z Widzewa na Bałuty; czego te palce nie dotykały, chciałbym choć połowę, choć ułamek tych rzeczy dotykać!

Nie patrzyłem na Ankę, a wiedziałem, jak wygląda, jej podniecenie szło na mnie jak ciepło od słońca przykrytego cieniutką chmurą, powiedziała:

Bardzo dziękujemy.

I to było ostatnie, co powiedziała w naszym wspólnym imieniu, bo odtąd mówiła tylko o sobie, jakbym ja nie istniał, jakby nas nic nie łączyło, jakby zapomniała na­prawdę, żeśmy się przed południem całowali...

Pan przyjechał, zdaje się, tym dużym samocho­dem? — spytała obojętnie.

Niemiec patrzył w jej twarz i uśmiechał się zagadkowo.

Tym... kremowopiaskowym? — dodała Anka nie­pewnie.

On nie zmienił swojej miny, bo wiedział, że ona dobrze

wie, i zna markę jego samochodu i czekał, aż to słowo, ta marka dobra, najlepsza wyleci z jej ust jak piórko raj­skiego ptaka, jak najsłodsza muzyka.

Tym... Mercedesem? — wyrzuciła szybko, jakby so­bie to słowo pierwszy raz od łat przypomniała.

Ach, tak istotnie — on sobie teraz przypomniał.

Pan jest Niemcem?

Oczywiście — uśmiechał się wciąż i wpatrywał się w Ankę uważnie i łaskawie, jakby ją zachęcał do dalszych

pytań.

Bo tak świetnie pan mówi po polsku... myślałam...

Mój interes tego wymaga — powiedział pieszczotli­wie. — Zresztą znam polski od dziecka...

Zacierał dłonie tak, jak podczas mycia.

Dziwne jest życie — rzekł w zamyśleniu króciutkim, udanym. — Nie przypuszczałem...

Że co? — napraszała się Anka.

Że będzie tak przyjemnie — ożywił się. — Pogoda wymarzona do podróży. Nie znoszę upału. A pani?

Ja też nie znoszę.

Tak im się pięknie wiązała rozmowa, a ja byłem głodny. Przychwyciłem kelnera za frak.

Co pan, co pan — obruszył się kelner. — Grupowe teraz wydajemy! Nie widzi pan? Wycieczka!

Czekam już blisko godziną — powiedział Niemiec, patrząc na zegarek.

To jeszcze godzinę pan poczeka — wrzasnął kelner zły i odbiegł brzęcząc talerzami.

Obsługę macie fatalną — powiedział Niemiec.

Wycieczka — mruknąłem. — Muszą się najeść. Tak samo ludzie.

Umieram z głodu — westchnęła Anka, patrząc Niemcowi w oczy.

Mam projekt — powiedział on — i będę szczęśliwy, jeśli spotka się ze zrozumieniem państwa.

Ależ tak, słucham — zatrzepotała Anka.

Nie zostaje nam nic innego, jak tylko pojechać do miasta.

Do jakiego miasta?

Rastenburg — powiedział. I dodał po naszych zdzi­wionych spojrzeniach: — Tu obok. Teraz Kętrzyn. Praw­da? Tak się teraz nazywa?

Ale pruł! Lecieliśmy iotniskiem, betonowe pasy szumia­ły pod nami jak rzeka, sto piąćdziesiąt, sto sześćdziesiąt w okienku — stop — hamowanie miękkie i szybkie, ko­niec, z powrotem, dawno już wóz ten wzbiłby się w powie­trze, gdyby miał skrzydła, tamte samoloty startowały przy stu dwudziestu, a jeszcze duży zapas szybkości miał Mercedes, tylko nie było gdzie rozwinąć, lotnisko za krót­kie, a Niemiec śmiał się, jedną ręką ster trzymał, a drugą szukał dobrej muzyki w radio, aż znalazł, i wtedy zawrócił jeszcze raz od początku pasa, na jedynce pociągnął do sześćdziesięciu, drugi bieg: dziewięćdziesiąt, trzeci: sto dwadzieścia i> na czwórce do dechy dał, aż się las zamienił w dwie twarde, zielone ściany, powiedział:

_—- No, teraz lepiej!

Strzałka czerwona w liczniku wskazywała sto osiem­dziesiąt, wypadliśmy po hamowaniu lekkim na szosę i da- lej_prując sto dwadzieścia zajechaliśmy zaraz do Kętrzyna.

W restauracji siedziałem pijany od szybkości, której nie czułem, tak jakbym leciał samolotem, ziemia przesunęła się wokół mnie jak film, ani jednego wstrząsu, ani wiatru, ani drgania blach w samochodzie, nic, siedziałem jak w do­mu na tapczanie przed wielkim ekranem telewizora, i po­za mną działa się ta szybkość, ta dziwna, droga moc.

To jest najlepszy samochód świata — powiedziała Anka cicho i z przekonaniem, patrząc na Niemca, trochę blada z wrażenia, jakby jemu chciLała powiedzieć, że to on jest najlepszy.

Bez przesady — powiedział. — Są jeszcze Mercedesy 300 SL, które mają szybkość dwieście pięćdziesiąt, są po­za tym Maserati GT, włoskie, dwieście siedemdziesiąt na godzinę, no, ale to już sport, i nawet na naszych autostra­dach nie ma wiele miejsca dla takich wyczynów, bo inni jadą przecież wolniej...

Słuchałem tego jak bajki, nie mogłem uwierzyć, że sa­mochód może być tak wspaniałą rzeczą. Zacząłem pytać Niemca o techniczne szczegóły jego wozu, a on odpowiadał chętnie, cieszyło go to, znał wszystko na pamięć, wie­dział, co w środku tej pięknej blachy żyje i gra.

Sześć cylindrów, pojemność dwa tysiące dwieście, moc sto dwadzieścia koni przy pięciu tysiącach obrotów na minutę — mówił — zasilanie wtryskowe pośrednie za pomocą dwusekcyjnej pompy Bosch, instalacja dwunasto- woltowa, aparat zapłonowy z odśrodkowym i podciśnie­

niowym regulatorem, olejenie pod ciśnieniem, pompa ole­ju zębata, filtr oleju szeregowy, szczelinowy z wkładem filtrującym typu Micronic, filtr powietrza suchy, świece Bosch W 225 lub Beru 225/14 Lu 3, napęd na tylne koła, sprzęgło jednotarczowe suche, sterowane mechanicznie, z tym, że ja mam w tym egzemplarzu sprzęgło automaty­czne — mówił — typu Daimler Benz systemu Hydrak, składające się ze sprzęgła hydrokinetycznego, suchego sprzęgła jednotarczowego, sprzęgła jednokierunkowego do ryglowania sprzęgła hydrokinetycznego, co umożliwia ha­mowanie silnikiem lub rozruch silnika przez holowanie, oraz samoczynnego wyrównywacza regulującego szybkość włączania sprzęgła ciernego odpowiednio do chwilowych warunków ruchu samochodu — mówił — to znaczy w za­leżności od przyspieszania lub opóźniania; podczas zmiany biegów sprzęgło cierne jest wyłączane przez podciśnienio­we urządzenie wy sprzęga jące, sterowane elektrycznie przez włącznik w obsadzie dźwigni zmiany biegów — mó­wił — skrzynia biegów o czterech przekładniach cichobież­nych i synchronizowanych, przekładnia główna hipoidalna

0 przełożeniu 4,10 — mówił — a co się tyczy podwozia, to rama stanowi nieodłączny spód i zarazem podłogę samo- nośnego podwozia, do którego przyspawane są podłużmice

1 poprzeczki, do ramy przedniej umocowane jest zawie­szenie przednie, zespół napędowy, czyli silnik zblokowa­ny ze skrzynką biegów i mechanizm kierowniczy; zawie­szenie przednie — mówił — niezależne na wahaczach poprzecznych w układzie trapezowym, sprężyny śrubowe z dodatkowymi elementami sprężynującymi, stabilizator umieszczony z przodu przed przednim zawieszeniem, hy­drauliczne amortyzatory teleskopowe, umieszczone są z zewnętrznych stron zawieszenia pomiędzy sprężynami a kołami — mówił — tylna jednoprzegubowa oś wahliwa zawieszona na wahaczach wzdłużnych spełniających rolę drążków reakcyjnych — mówił — sprężyny śrubowe pio­nowe z dodatkowymi gumowymi elementami sprężynują­cymi i jedna sprężyna śrubowa wyrównawcza, umieszczo­na poziomo nad osią tylną, hydrauliczne amortyzatory te­leskopowe umieszczone pomiędzy wahaczami a kołami — mówił — hamulec główny hydrauliczny z podciśnienio­wym urządzeniem wspomagającym systemu ATE; bębny hamulców o średnicy dwieście trzydzieści milimetrów, hamulec kół przednich z dwiema szczękami współbieżny­

mi, turbinowe chłodzenie bębnów, szczęki samonastaw­ne mówił mechanizm kierowniczy samoodwracalny z przekładnią kulkową z hydraulicznym tłumikiem drgań kierownicy, ogumienie Nylon-Sport o wymiarach 6,70 na 13 — mówił — ciężar własny tysiąc dwieście pięćdziesiąt kilogramów, zbiornika paliwa sześćdziesiąt pięć litrów, w tym pięć rezerwy, układ chłodzenia jedenaście, układ olejenia silnika pięć i pół — mówił — szybkość pan wi­dział, a spala dziesięć do jedenastu na sto, oczywiście pa­liwo o liczbie oktanowej, co najmniej dziewięćdziesiąt, którego w Polsce prawie nie ma.

Tak rozmawiając pożytecznie i mądrze zjedliśmy smacz­ny obiad w restauracji kętrzyńskiej, której nazwy już nie pamiętam, i Niemiec za wszystko zapłacił, dziwiłem się jego hojności, bo Niemcy podobno są oszczędni, aż skąpi, ale było mi to na rękę, po co swoje grosze wyrzucać, on był bogatszy ode mnie.

Anka w niego patrzyła bez przerwy, dla mnie przykra się zrobiła i opryskliwa, ale tam jeszcze nie odczuwałem tej zmiany, dopiero później, po drugiej, wyścigowej jeź- dzie, gdyśmy wrócili na stare miejsce i Mercedes wsunął się cicho i miękko pod nawisłe gałęzie obok naszych cier­pliwie czekających rowerów, dopiero tam, gdy spojrzałem z okna tego jeżdżącego pałacu na rowery nasze i zatrwoży­łem się, że mógł je ktoś przez ten czas ukraść, dopiero wte­dy połapałem się w sytuacji i pomyślałem, że Anka za coś się na mnie gniewa, a nie wiedziałem za co, więc zrobiło mi się głupio i smutno, żal mnie ogarnął trudny do pojęcia, wyskoczyłem z wozu i stanąłem obok rowerów, zacząłem skubać i poprawiać linkę hamulca przy swoim Huraganie, podczas gdy oni siedzieli jeszcze tam w środku i coś do sie­bie mówili, radio grało głośno przez uchylone okno melo­dię Adios amigos, okropnie smutno śpiewał jakiś facet po hiszpańsku i wtedy, przy tej melodii powolnej płynącej | Mercedesa zobaczyłem nagle cały swój los, cały: to, co było, i to, co będzie, moje życie całe zrobiło się nagle ma­lutkie i lekkie, że złapałem je, ogarnąłem jedną myślą, ścisnąłem aż do bólu, aż do krwi, i została mi z tego życia mojego sucha, szara skorupa, taka, jakie nieraz widzi się na wysypisku, i nawet trudno się domyślić, do czego to kiedyś mogło służyć; i wtedy w jednym błysku pojąłem,

co trzeba robić, żeby się ratować, a właściwie czego nie ro­bić, czego się strzec, od czego uciekać, gdzie tylko się da, i zapragnąłem uciec od tego pachnącego skórą, groźnego samochodu, za drogiego nawet dla mojej wyobraźni, uciec od Niemca, od tego skłamanego, nieprawdziwego Niemca, co mówi po polsku lepiej niż wszyscy moi znajomi, uciec od Anki, tak, od niej uciec przede wszystkim, bo ona jest najgroźniejsza, w niej cała trucizna, cały strach i tylko ona może mnie zniszczyć naprawdę.

Ale już było za późno: wyskoczyli z obu stron samocho­du, radio zgasło i została szara wilgotna pogoda przed zmierzchem, kiedy nadciągał deszcz.

Otrząsnąłem się jak pies po wyjściu z wody i powie­działem do Anki:

Rowery warto by schować, będzie lało.

Machnęła ręką i wzruszyła ramionami, a wydęła przy tym wargi pogardliwie, jak mała dziewczynka ze szkoły, której proponują zabawę z przedszkolakami. Aż się Nie­miec zaśmiał, bo patrzył bystro na wszystko.

Nic im się nie stanie — powiedział. —' Nie rozmiękną.

Spojrzałem na niego z wściekłością, a on:

Bardzo ładne te wasze rowery. Ja takiego nie mia­łem, kiedy w waszym wieku jeździłem po tych drogach — zrobił ruch ręką dookoła. — A teraz już za późno na ro­wer. No i na te drogi — dodał i roześmiał się.

Zanim zdążyłem coś powiedzieć, wziął mnie lekko, ale stanowczo za ramię i poprowadził do wejścia restauracji, gdzie czekała już Anka.

Zazdrościłem chłopcom na estradzie. Pracowali z bi- glem, ostro i zgrabnie, bez oglądania się na drobne fałsze, które sypały się często z ich starych, tanich instrumentów. Czterech było na podwyższeniu w rogu sali, wszyscy jed­nakowi, jak wycięci z poradnika mody, zielone koszulki polo rozchełstane, czuprynki a la Tituą, jak mówią mia­steczkowi fryzjerzy, i gęby sztampowe: bezczelność i tę­pe rozmarzenie, siedli do instrumentów starych, gdy chło­pak z postrzępioną rudawą bródką sięgnął po żółty puzon, dmuchnął w tę rurę pogiętą, parę tonów miękkich, chra­pliwych, znak ręką... I odezwało się sygnałem zmyślnym pianino odrapane, jakby wydobyte z dna morza, perkusja po upadku z dachu, gitara jeszcze honor ratowała inkru­

stowana pięknie, lśniąca zielona papuga łyska rubinowym oczkiem...

Zazdrościłem tym chłopcom — muzykantom, choć nie znałem ich wcale, bo zdawało mi się, że nie mają oni kło­potów, nie mają w sobie strachu, ani smutku takiego jak ja, choć dopiero od godziny ledwie zaczęło mi być źle, a przedtem byłem zupełnie z życia zadowolony i do szczęś­cia mi nic nie brakowało. Oni są całkiem wolni, samodziel­ni, zarabiają na siebie, zaangażowano ich tu na sezon, po­przedni sezon spędzili gdzie indziej, kto wie, gdzie spędzą następny, grają swoje jazzowe układy idiotycznych piose­nek, otrzymują za to forsę i miejsce do spania, i nie czeka ich wojsko, i na pewno więcej wiedzą o życiu niż ja...

Myślałem o nich z rozrzewnieniem, bo byłem po kilku kieliszkach, Bóg mi świadkiem, że nie chciałem pić, tak jakoś wyszło, może dlatego, że na stół wjechała butelka koniaku, którego nigdy w życiu nie piłem, bo w ogóle mało pijałem i znam tylko parę gatunków alkoholu: wódkę czystą, wino Tur i wermut Zielona Góra za siedemnaście złotych, a tu widzę przed isobą butelkę, zwykłą półlitrówkę oklejoną złotkiem i gwiazdkami, i butelka ta kosztuje pięćset złotych, dziesięć dni pracy przeciętnego czło­wieka, obojętne, w fabryce czy w biurze, więc aż mnie dreszcz zdjął na ten widok i z początku nie chciałem pić, przysiągłem sobie w duchu, że nie, bo to świństwo okrop­ne pić coś tak drogiego, podczas gdy inni ciężko pracują i w życiu ich nie będzie stać na taki wariacki luksus, albo potem, kiedy Niemiec zaczął się wydziczać na kieliszki, bo mu się kieliszki nie spodobały, bo, powiada, koniak się pije w malutkich okrągłych, albo w dużych na krótkiej nóżce, ale też okrągłych z małym otworem, a tu podali szklanecz­ki takie po sto gram, jak do zwyczajnej gołdy, no, pomy­ślałem sobie, jak się tak wydziczasz, to ja ci pokażę, osta­tecznie jestem młody i taka droga wódka, choćby to był koniak czy rumak, na pewno jest słabsza od naszej ludo­wej i jeszcze mnie nie zmoże, więc szybko ponalewałem do pełna te setki i zanim oni coś powiedzieli, podniosłem swo­ją lufę i powiedziałem.

Zdrowie gościa z sąsiedniego kraju!

I chlusnąłem sobie w gardło jednym łykiem, gładko przeleciało, tyle że gorzkie, jakby korki w tym moczyli, czy coś. Toast mój był złośliwy, bo jaki tam nasz sąsiad Niemcy Zachodnie, my przecież z NRD graniczymy, ale

Niemiec nie poznał się na tym, a przynajmniej się nie obraził, tylko śmiał się na cały głos i klepał mnie w plecy, jakbym czkawkę miał. Za to Anka pod stołem mnie ko­pnęła i powiedziała:

Jak ty się zachowujesz? Wstyd mi robisz!

Przepraszam cię — mówię — czy obraziłem kogo? Na to ona:

Nikogo nie obraziłeś, tylko pijesz jak szewc! To jest koniak, szlachetny trunek, to się pije powoli, o tak...

To mówiąc podniosła swoją lampkę i umoczyła wargi,, mlasnęła dwa razy językiem, przymknęła oczy i uśmiech­nęła się do Niemca.

Później zjawił się gruby, niski facet w czarnym garnitu­rze posypanym łupieżem, i wyciągnął z kieszeni małe,, okrągłe kieliszki.

Jestem kierownikiem lokalu tutejszego „Wilcza Ja­ma” — przedstawił się. — Jeżeli pan jest gościem z zagra­nicy, to ja przyniosłem specjalne kieliszki do koniaku — zwrócił się do Niemca. -— Własne. Prywatne — podkreś­lił.

A widząc zdziwioną twarz Niemca, dodał natychmiast, w języku niemieckim, żeby Niemiec w pełni pojął wiel­kość jego poświęcenia:

Der priwate kieliszki, fersztejn?

Tu zwrócił się do Anki:

Ja właściwie z obcych języków tylko ruski znajtrr ale z niemieckim też daję sobie radę. Zwłaszcza z zachod- nioniemieckim — zaśmiał się, puścił oko, ukłonił szybko pięć razy i odchodząc rzucił:

Upraszam o niestłuczenie, boby mnie w domu żona stłukła...

Dopiero zaczęło się picie. Na złość Ance opróżniałem jednym łykiem swój kieliszek, a Niemiec dolewał mi co i raz, bardzo zadowolony. Zaraz druga butelka wjechała na stół, i wkrótce byłem już nieźle zaszumowany, zrobiło mi się przyjemnie, rozparłem się w krześle i zacząłem przyglądać się sali, wtedy właśnie chłopaczki zaczęli grać. Z miejsca sypnął się koncert życzeń, bo pijanych już było sporo, i każdy chciał legalnie przycisnąć swoją kobitkę od stołu...

Tańczyły pary śmieszne, niedobrane. Gruby facet z nis­ką, szczupłą dziewczynką, przerażoną brzuchem wielkie­go swojego partnera. Młody wsiowy chłopaczek z biało-

1CQ

stocką pięknością obwieszoną lśniącym czeskim szkłam. ^-oasLar^aiu cinupi z rjJ.eieccz.yzny, co przeu. cnwilet |.rzy- czeii:

■— Niech żyje województwo kieleckie!

Różnie tańczyli, czerwoni, spoceni. A to paluszek mały odchylony, a to wskazujący ostro w górę, a to nóżka lewa podryguje, a to z posuwem, a z przytupem... Rozmaite mo­dy tu się zbiegły, rozmaite gracje, fumy i fochy, każdy niby z lepszego świata, każdy niby czymś więcej niż jest, więc patrzeć wesoło i przykro. Ale wesoło bardziej.

Skończyła grać muzyka, towarzystwo szanowne odurzo­ne tanim krajowym winem i miętowym likierem wraca do stolików chwiejnie, pod smugami dymu, klaszcze w spo­cone dłonie i krzyczy:

Bis!

Wtedy cizio z puzonem zwraca się do miłych gości:

Proe pajstwa,^na specjalne żiczjenie dla miłej pani Jasi od pana kierownika Józka pięękna piosenka pod ty­tułem: Może los rzuci nas do Meksyku...

Znów oklaski, wszyscy zrywają się na parkiet, pan kie­rownik Józek z miłą panną Jasią tańczą w kółku samotnie, ich to wyłącznie taniec opłacony stówą, ich to intymna poezja.

Bo puzonista młody śpiewa w lekko trzeszczący mikro­fon, tuląc się do niego, jak do psiej mordki, niby blisko, a przecież na dystans:

Może los rzuci nas do Meksyku, tam głos prerii nas wzywa i gna!

W blasku ognia i w Indian okrzyku, wielka miłość połączy serca dwa!

Trzynaście zwrotek ma ta piosenka, wiem, bo znam to na pamięć, cały pluton nasz w wojsku to śpiewał, ale pu­zonista odwalił tylko trzy zwrotki, więcej mu się nie opła­cało, a i tak brawa, krzyki zachwytu...

Wtedy szczupły koziobrody puzonista gra swój popiso­wy numer, przejmujące parlamdo z tym akcentem wy­myślnym, specjalnym:

Proe szaownego pajstwa! Odkąd Fenicjanie wyna­leźli pieniądze, wyrażanie aplauzu brawami stało się cał­kiem zbyteczne...

Radość na sali:

Dobrze mówi, wódki mu dać!

Niemiec śmieje się i cieszy jak dziecko.

Wesoło u was! — powiada.

Au was? — mówię zaczepnie.

U nas? Wesoło! — on na to.

To u nas też — ja mówię i zaczynam się śmiać.

Teraz idzie blues spokojny, powolny. Niemiec wstaje

i kłania się przed Anką. Ona czerwieni się nagle, podno­sząc się przesuwa po mnie wzrokiem, ale opuszcza oczy i odchodzi w tłum na parkiecie, zasłonięta dużą sylwetką Niemca.

Zostałem sam i wypiłem jeszcze dwa kieliszki, od czasu do czasu patrzyłem na tańczących. Niemiec był najwyższy, głowa jego kołysała się nad zziajanym tłumem, uśmiech­nięta twarz, opalona ze śnieżnymi zębami przechylała się rytmicznie w różne strony, jakby odcięta od tułowia, za­wieszona w próżni. Anki wcale nie było widać, raz tylko mignął mi jakby kosmyk jej włosów, ale mogły to być włosy całkiem innej kobiety.

Jedną rękę położył na dłoni Anki, drugą na mojej. Szło od niego mocne, mięsiste gorąco. Powiedział:

Kochacie się. To dobrze. To bardzo dobrze. Nic na świecie nie znaczy więcej od kochania. Chciałbym, żeby wam...

Skąd pan wie — przerwałem — że się kochamy?

Powiedziała mi pani Anka, w tajemnicy. Ale ja nie dochowuję takich tajemnic. Miłość nie powinna być ta­jemnicą. Trzeba ją nieść wysoko nad sobą, jak chorągiew. Tak mówią poeci i tak mówią ludzie starzy, doświadczeni, którzy niejedno widzieli. I tak mówię ja. Chciałbym, żeby wam...

Pan wcale nie jest stary — zaśmiała się Anka. — Czy wobec tego jest pan poetą?

Nie — odparł. — Jestem człowiekiem przeciętnym, ale dużo w życiu widziałem. Więc chciałbym, żeby wam...

Niech pan coś powie o sobie — powiedziała przymil­nie Anka i nakryła jego dłoń swoją, bo on ciągle trzymał nas za ręce.

Człowiek właściwie zawsze i wyłącznie mówi o so­bie — rzekł, ręce swoje delikatnie cofnął uścisnąwszy nas jeszcze krótko i zapalił papierosa.

Anka bez pytania sięgnęła do jego paczki.

O przepraszam — powiedział.

Drobiazg. Więc skąd pan zna polski?

Najpierw podał jej ognia, potem sam sztachnął się moc­no, i razem z dymem powiedział:

Urodziłem się w miejscowości Schwarzstein. To bar­dzo stara wieś. Był tam niegdyś święty gaj Prusów, w miejscu którego Krzyżacy zbudowali niewielki gotycki kościółek. Wtedy diabeł bardzo się rozgniewał, chwycił ogromny czarny kamień i biegł z nim szybko, by rozwalić kościół. Nim jednak zdążył dobiec, zapiały poranne kogu­ty i diabeł rzucił kamień w las. Od tego czarnego kamie­nia powstała nazwa wsi: Schwarzstein.

Słuchaliśmy uważnie poprzez mgłę wódki, bo mówił to­nem na pół ironicznym, na pół balladowym, jakby baśń starą opowiadał.

To bardzo ładna legenda — powiedziała Anka. — Ale skąd polski język?

W ogóle diabeł upodobał sobie Schwarzstein — cią­gnął on. — Jeszcze w dziewiętnastym wieku wisiały w koś­ciele podkowy, jako świadectwo innych czartowskich sztuczek. Jak głosi klechda, żyła w Eichmedien szynkarka oszukująca kilentów. W wypadkach sporu zwykle powo­ływała diabła na świadka. Pewnego dnia na jej zaklęcie przyleciał czart i za karę zamienił ją w konia. Na tym osobliwym rumaku pojechał do kowala w Schwarzstein, aby ten mu go podkuł. Gdy w czasie podkuwania koń przemówił ludzkim głosem, przerażony kowal rzucił robo­tę, jednak diabeł zmusił go do kontynuowania pracy. Pod­kuwanie zaczarowanej szynkarki przeciągnęło się do pół­nocy, a gdy kur zapiał, moc czartowska przestała działać i koń z powrotem zamienił się w człowieka. Rozgniewany diabeł uderzył mocno szynkarkę, która skutkiem tego po upływie pół roku zmarła. Wykonane podkowy zawieszono w kościele.

Zaciągnął się mocno dymem, ucieszony tym, co powie­dział. Anka umiechnęła się uprzejmie, ale czuła, że on z niej kpi.

Czy to ten sam diabeł nauczył pana po polsku? — zapytała drwiącym tonem.

Przyznam się, że osobiście nie miałem zaszczytu znać tegoż diabła, choć wielu innych poznałem... Szkoda. A Schwarzstein, proszę was, leży tuż obok kwatery. Teraz nazywa się Czerniki. A Eichmedien to Nakomiady, parę kilometrów stąd. Diabeł nie musiał długo podróżować na

zaklętej szynkarce. Jeśli chodzi o kamień, który upadł wlas...

Zdumienie potrząsnęło nami nieźle.

To pan tu się urodził? — krzyknęliśmy jednocześnie.

Tak — odparł spokojnie. — Kamień upadł w las Gorlitz, który dziś powinien zwać się raczej Pogorzel, albo Zgorzelec, zamiast Gierłoż... W każdym razie jest to ten sam las, w którym się obecnie znajdujemy, ten sam, który tak szczelnie krył tę ogromną kwaterę.

Jest słońce i ziemia opuchnięta! zielenią, paruje ciężko i mgliwie, powietrze męczy, że nie sposób myśleć, ale mu­szę myśleć do końca, zbliża się koniec, tak jak i wtedy, trudno przypuszczać, żeby coś trwało wiecznie, na szczęś­cie. Zaraz pogrzeb odprawię, grzebiąc głęboko i z pogardli­wym wstrętem padlinę mojego wstydu, a potem przejdę kawałek moją ogromną 'kwaterę, jeśli nie będzie ludzi, 1x3 przysiądę gdzie na odprysku betonu i zagram Liii Marlen, bo i to grać umiem pięknie i z uczuciem, ale najpewniej zleci wkrótce deszcz, drogi wśród bunkrów pokryją się śluzem błota naniesionego przez czas na spękany, wyboisty beton, więc po co kapcie marnować, lepiej w swoją stro­nę pójść, w swoje życie.

To było dawno, nikt już o tym nie pamięta, ani Anka, ani ten Niemiec, który wprawdzie dał Ance wizytówkę śliską z pięknym napisem, ale ja tę wizytówkę podarłem na strzępki i rozrzuciłem na stratowanym mchu, w lesie, w miejscu odkąd zaczął się

Powrót

i nikt nie wie, jak się ten Niemiec nazywał, i czy w ogóle był.

A przecież był. Tańczył z Anką, a ja siedziałem przy stoliku pijany za jego pieniądze, otruty do cna. On robił miny i gesty jak najlepszy aktor świata. On śmiał się, pokazywał moc. On tam był i żył — i już nigdy na to rady nie będzie, bo fakt jest faktem, a w życiu tylko fakt się liczy.

Opowiadał życie:

Trzeba cenić miłość, pani Anko, i ty, młody człowie­

ku — mówił, ściskając nam ręce — bo tylko miłość jest coś warta. Dlatego chciałbym, żebyście byli szczęśliwi. Niezbyt dokładnie się orientuję, jakie są możliwości osią-' gnięcia szczęścia w waszym kraju, bo w naszym są nie­ograniczone. Ale dopiero dziś. Dawniej było ciężko, i ja, na przykład, miałem przykrą pierwszą połowę życia, do­piero druga spełniła moje marzenia. Pierwsza połowa ży­cia związana jest z tym terenem, na którym się urodziłem, wychowałem i cierpiałem. Miałem przyjaciela, nazywał się Hans...

Przyjaciele Niemców zawsze nazywają się Hans, albo Fritz — powiedziała Anka, zaszumowana już moc­no. — Dlaczego?

Ale on nie zważał, i nie wiedzieć jak, szybciutko opo­wiedział nam swoje życie, a właściwie pierwszą jego część, tę dramatyczną. To był też błąd, że się dałem wziąć na to. Mówił:

Chodziliśmy do jednej szkoły, do jednego liceum. Hans był zwolennikiem Hitlera, a mnie polityka nie inte­resowała. Potem z przyjacielskiej przekory wygłosiłem kilka uszczypliwych uwag pod adresem Wodza. W nocy przyszli po mnie młodzi esesmani, nowi przyjaciele Hansa. Poszedłem za kraty w małym więzieniu w Rastenburgu, a potem przywieziono mnie tu na budowę kwatery. Byłem jednym z tysięcy nieszczęśników, stawiających ten pom­nik. Pracowałem tu rok. Hans był dowódcą oddziału war­towniczego, który pilnował naszej grupy. Widziałem Han­sa codziennie. Ani jedno słowo między nami nie padło, choć na innych więźniów krzyczał, strofując ich ostro. Sam do nikogo nie strzelał ani nie kazał strzelać swoim ludziom, choć myślę, że musiał wiedzieć o wybrykach podległych mu strażników. Oni strzelali do więźniów osłabionych, którzy nie mogli osiągnąć wymaganej wydajności pracy, i więźniowie ci byli zakopywani, już jako trupy, w tych samych niemal miejscach, w których padali. Najwięcej ich zginęło przy budowie linii telefonicznej, szkielety leżą na kablach, gdyby odkopać. Jutro pokażę wam miejsca, które zapamiętałem na zawsze, a w których leżą te szkie- lęty. Tak się to ciągnęło, ta praca i ta śmierć, aż kilka ra­zy wokół mnie zmienili się ludzie, całe oddziały wynisz­czono, a ja żyłem. Wiem, że zawdzięczam to Hansowi. On w gruncie rzeczy był bardzo dobrym chłopakiem.

Niemiec przygasił papierosa, znowu wziął Ankę do tańca.

Rozglądałem się półprzytomnie po sali, żeby znaleźć w niej ślady przeszłości, o którei wspominał Niemiec. Ten budynek to był hotel oficerski SS, te same pokoje i te sa­me ustępy, a restauracja w dole to garaże, boksy na osiem samochodów, tylko ścianki działowe wybite, i tam gdzie przedtem stały ochronnie malowane Ople, Hansy, Hano- magi, Adlery, Ktibelwageny, Kaisery, Kuriery, i Merce­desy V 170, teraz bawi się polski lud. Zapach oleju, pali­wa i gumy, kurzu i skórzanych wnętrz zwietrzał na zaw­sze, tylko zostały te same duże metalowe kontakty ele­ktryczne w ścianach, mocne i trwałe, jak każdy niemiecki wyrób, kiedyś przekręcali ie mordercy i ich szoferzy, te­raz przekręca je kelner i sprzątaczka.

Potem byłem w obozie — ciągnął Niemiec, kiedy przestali grać. — W Oświęcimiu widziałem tysiące trupów i ludzi żywych, którzy wyglądali jak trupy. Sam miałem być trupem. Ale dobrzy ludzie odkładali wciąż moje skie­rowanie do gazu na SDÓd, pod stertę innych skierowań, i do gazu szli inni. a ja żyłem. Nareszcie zainteresował się mną pewien wysoki oficer obozowy, który kiedyś grał ze mną w piłkę na szkolnvm boisku, i skierował mnie do pewnego małego obozu, gdzie trzeba by?o ciężko pracować, ale gdzie już nie groziła śmierć, przynajmniej w tak dużym stopniu.

Anka wpatrywała się w niego z wyraźnym uwielbie­niem w oczach. Piła teraz więcej, paliła jeden papieros za drugim. Niemiec widział, jakie wrażenie na niej robi: pię­kny, silny i bogaty mężczyzna, który kiedyś tak blisko żył ze śmiercią.

Widziałem kiedyś, jak przywieziono trzysta ciężar­nych kobiet. One wszystkie bvły bliskie rozwiązania i cze­kały w lesie, a myśmy kopali dla nich grób. Głęboki dół na polanie, pośród wiosennych drzew. Tam rzucono stare podwozia samochodów ciężarowych, one zastępowały rusz- ta. A pod nimi płonęły sągi drzewa oblanego benzyną. Po­tem kobiety stawały szeregami po pięćdziesiąt nad dołem, a my oparci na łopatach patrzyliśmy z boku, iak pluton strzela do nich z broni maszynowej. Spadały w dym i trza­skające płomienie, już martwe, ale dzieci nienarodzone jeszcze żyły w ich skwierczących ciałach. I wtedy zoba- czvłem rzecz taką, której nigdy już chyba nie zobaczę,

a niewielu takie coś widziało: pod wpływem temperatury, jaka tam w dole panowała, brzuchy kobiet wzdymały się, rozpychała je wielkim ciśnieniem para, w którą zmieniały się płyny porodowe, i te brzuchy pękały z hukiem, jak butle, i w tych krwawych, ognistych jamach poruszały się maleńkie, pokurczone, bezkształtne dzieci...

Anka zakryła twarz rękami. On popatrzył chwilę i uśmiechnął się. Dotknął delikatnie jej włosów.

Nie! — krzyknęła. — Niech pan mnie nie dotyka!

Szybko wypiłem swój kieliszek, żeby zatrzymać coś, co

chciało mi rozerwać gardło. Ogarnęły mnie mdłości.

Spojrzał na mnie i znów się uśmiechnął.

Teraz opowiem coś, co pana zainteresuje, młody czło­wieku. Otóż niedaleko znajdowało się coś w rodzaju am­bulatorium, czy małej kliniki. Budowaliśmy tam szeroką, wygodną drogę. Pewnego, słonecznego dnia o rześkim po­wietrzu, kiedy zbliżał się koniec wojny, zobaczyliśmy na naszej nie wykończonej drodze ogromny ciężarowy sa­mochód maiki Horch. Jechał bardzo powoli, z szybkością spacerującego człowieka, omijał pryzmy żwiru i doły. Na platformie stało kilkadziesiąt młodych, pięknych, roześ­mianych dziewczyn. Machały do nas rękami, chustecz­kami, przesyłały całusy. Na pytania, dokąd jadą, odparły, że na kurs, po którym miały zostać pielęgniarkami. Były to dziewczyny różnych narodowości, ale rannych bvło co­raz więcej z powodu klęsk na froncie wschodnim, więc nic dziwnego, że brakło pielęgniarek. Przesuneły się koło nas jak czarowne zjawisko, i jeszcze długo każdy z nas wyko­nywał swoją pracę niby w odurzeniu sennym, zadając so­bie pytanie, czy jeszcze będzie mógł kiedyś w życiu pójść z taką dziewczyną na wino. A po paru godzinach samochód znów się ukazał. Wracał tak samo wolno, przerwaliśmy nracę, żeby pozdrowić dziewczyny, ale ich nie było. Plat­forma wiozła coś, co Drzykryte było wielka, zieloną plan­deką. W oewnei chwili samochód zatrzymał się, z powodu przeszkody .na drodze, obok naszej gruriy; jeden z nas do- skoczył do wozu, Wiedziony ciekawością odrzucił plande­ki. Leżały tam...

Zabili — jęknęła Anka.

Nie tylko — uśmiechnął się. — Leżały nagie, całe szarosine, skurczone. Wyciągnięto z nich wszystką krew, do ostatniej kropli. Dla potrzeb wojska. Dużo rannych by­ło na froncie, brakowało krwi...

Wtedy zerwałem się z krzesła, roztrącając ludzi wybie­głem w chłodną ciemność.

Wyrzygać to wszystko z siebie, wyrzygać! Skurczony stałem pod bunkrem Hitlera, rękami trzymając się szor­stkiego suchego betonu, błyski przelatywały niebem ja­rzące, ciche, szło na burzę, żaby grały ostro w basenie Ewy Braun, od hotelu szczekanie wilczura zamkniętego w drucianej klatce chrypiało grubo i strasznie, a ze mnie schodził cały dzień dzisiejszy z charkotem i wyciem, wszy­stko, co wlazło we mnie siłą, niepotrzebnie, wódka, mo­wa Niemca, miłość do Anki, krew dziewczyn, płomienie spalające ludzi — to wszystko wyrzucałem z siebie 1 bólem potwornym, jakbym flaki sobie wydzierał. Po co mi to, krzyczałem, po co, przecież żyję teraz, a nie wtedy, żyję

o całe swoje życie później, więc jakim prawem te świń­stwa mnie chcą niszczyć, po co... Odszedłem dalej, chwiej­nie, ¡»tykając się o gruz i żelazne szyny, wlazłem w roz­padlinę, tę samą, cośmy za dnia z Anką tam siedzieli, i upa­dłem na twarz.

Obudziłem się w wodzie. Burza grała z błyskiem, struga spadała na mnie z pochylonej ściany, zmarznięty ślizga­łem się na błotnistych ścieżkach, aż doszedłem do restaura­cji „Wilcza Jama”, i otworzyłem drzwi.

Cisza nagła po ostatnim akordzie. Hałas braw nieskład­nych. Puzonista młody z bródką poskubaną występuje na plan:

Szaowne pajstwo! O ile ja się znam na medycynie, nikt dzisiaj z samych braw nie wyżyje...

Znowu wrzask, tłum rozłazi się do stolików. Pod fila­rem stolik pusty, kelner kręci się przy nim, zbiera brudne szkła...

Wyskoczyłem wtedy pędem na drogę i przez deszcz gę­sty zobaczyłem dwa czerwone światła Mercedesa, koły­szące się miękko na wybojach, powoli, jakby człowiek spa­cerem szedł...

Pogoniłem za nim z. głową huczącą od błyskawic i krwi, ale w tej samej chwili, kiedy rękami plasnąłem w jego śliski rozbujany zad, ostry blask reflektorów prysnął w ukośny deszcz i samochód wyrwał się z moich rąk szyb­ko jak światło, i upadłem na pysk w dół pełny chłodnego

błota i zobaczyłem wszystkie gwiazdy świata w jednej ma­leńkiej sekundzie, dużej jak cała wieczność.

Coś pan, wariat? — zasyczał facet z trzeszczącego łóżka, kiedy wszedłem do pokoju, trzymając rękami roz­bitą głowę.

Kobieta jęknęła ze zgrozą i naciągnęła kołdrę na siebie, kurcząc się pod nią szczelnie.

Była umowa, nie? — uniósł się facet w siatkowym podkoszulku. — Pan miał przejść...

Cofnąłem się szybko, była umowa, zapomniałem, prze­praszam, pokój Anki chłodny i ciemny, żelazne łóżko szpi­talne pisnęło zgrzytliwie, kiedy zwaliłem się na nie w mo­krym i brudnym od błota ubraniu, deszcz szemrał i mlas­kał za oknem, uciszyło się potem wszystko, ciepła mgła dusząca wepchnęła się do pokoju, nie szczekał już pies, tylko brzęk uporczywy komarów zbliżał się i oddalał, ko­łował nade mną jak dalekie buczenie bombowców.

Szarość była w oknie, jakby wstawiono tam płytę z cienkiego ołowiu, jakiś ptak, jeden tylko, przecinał ci­szę co pewien czas natrętnym gwizdem, płyta ołowiu po­wolutku jaśniała, blakła, aż zaszumiał jak fala silnik Mercedesa, silnik 'szóstka, oo pracuje równo i dyskretnie jna wolnych obrotach. Trzask drzwi, z obu stron samocho­du, kroki na śliskiej ścieżce, kroki w betonowym koryta­rzu hotelu...

Anka stała przed cienkimi drzwiami, pełnymi szpar, a kroki Niemca cichły w końcu korytarza, drzwi do jego pokoju lekko pisnęły, wtedy Anka pokazała się w mętnym świetle słabej żarówki, przeciąg poruszył odsłoniętą firan­kę...

Zbliżyła się spokojnie i usiadła na moim łóżku, zapali­ła papierosa, z twarzą zwróconą do okna, dymu prawie nie było widać w tej szarości.

Myślała może, że śpię, a patrzyłem na nią spod zmru­żonych powiek, czekałem cierpliwie aż skończy palić swo­jego papierosa z filtrem...

Wtedy podniosłem rękę i chwyciłem ją mocno za kark, pociągnąłem w dół, na siebie, i tak, jakby to było całkiem

naturalne, jakbym znał to od lat, stało się wszystko w mil­czeniu zupełnym, bez jednego słowa.

Teraz jest słońce na przemian z deszczem, wówczas, kiedyśmy wyjechali, też było słońce, ale przedtem kroki ciężkie zadźwięczały echem w kamiennym korytarzu, Nie­miec szedł obarczony walizkami, na pewno Lśniącymi czernią lub ze skóry żółtej, silnik znów zaszumiał pięknie pod oknem i mlaskanie opon na błocie cichło powoli, było słońce o dwunastej w południe, jechaliśmy nic nie mówiąc do siebie, i myślałem o tym, co się stało w szarości wilgnej na szpitalnym łóżku, i o tym, co się stało w Mercedesie pod deszczem, w środku nocy, w środku lasu, albo może w mieście odległym bardzo, cóż dla niego znaczy prze­strzeń, może zawiózł ją do Giżycka, może do miasteczka, w którym robił zdjęcia domu wąskiego o ciężkich gzym­sach, może tam, w tym domu, gdzie mieszkała przed woj­ną jego narzeczona... Ale to wszystko nic, nic to wszystko nie znaczy, myślałem, to nic wielkiego, naprawdę, to do­świadczenie chemiczne, czy fizyczne, to reakcja naturalna, cóż to właściwie jest, nic, i o co właściwie ludzie się mart­wią i zabijają, robią książki i filmy, obrazy i piosenki,

0 czym marzą i za czym wariują, przecież to niewarte splunięcia, nic, trochę wstydu tylko, gdy się wstaje, i nie wiadomo co powiedzieć, a poza tym nic, naprawdę nic.

Obiecywał pokazać miejsca, gdzie leżały trupy, a uciekł, bał się czegoś, po co, przecież wszystko bym mu wybaczył, wybaczyłem mu wszystko.

Jechaliśmy po śniadaniu skromnym w restauracji „Wil­cza Jama” i wkrótce był las obcy, nieznany, drogi boczne

1 polany zasłane mchem wysoko i stanęliśmy na jednej z takich polan i powtórzyła się ta mała, nic niewarta rzecz, powtórzyła się pięknie i dobrze, i gwałtownie, i strasznie, aż się świat przewrócił dnem do góry i zrozumiałem wtedy wszystko, co w tym do rozumienia było: zrozumiałem, że już teraz, po tej polanie i po tamtej nocy kochać Anki nie mogę, ta polana i tamta noc są jak ogień i woda, jak tru­cizna i krew, i że nigdy już się we mnie nie pogodzą.

Anka patrzyła na mnie uważnie, przez chwilę tylko, i wiedziała wszystko, co ja wiedziałem, nawet więcej wie­działa, była przecież taka doświadczona, taka mądra.

Poprawiła włosy, zapięła bluzkę i bez słowa wsiadła na

swój rower czerwony marki Bajka, na ten sam rower,

0 który przez ostatnie parą- dni dbałem jak o własny, w którym naprawiłem przerzutkę, zalepiłem gumą i na- centr owalem koło, który poznałem już jak własne pal­ce — wsiadła i zaczęła odjeżdżać powoli, nie oglądając się, a ja stałem bez jednego ruchu i czułem, że należy tak stać, nie ruszając się, aż ona zniknie za drzewami, aż odjedzie daleko, stać aż odjedzie tak daleko, że już nigdy nie będę mógł jej dogonić.

Dwa lata czekać musiałem na ten dzień deszczowo sło­neczny, kiedy wszystko wreszcie stało się proste i jasne,

1 kiedy rozwiał się wstyd jak mgła w ogniu południa. Nie zagrałem organkowej melodii na grobie mojego wstydu, granie przestało mnie bawić, wracałem spokojnym, rów­nym krokiem człowieka dorosłego i wielkiej kwatery Hit­lera, odchodziłem od bunkrów czarnych z wilgoci, od tych piramid śmierci, by już nigdy do nich nie wrócić.

Droga sucha i gładka, samochody śmigają ostro, piękne, nowoczesne wozy: Mercedesy, Ople Rekordy i Kapitany, Volkswageny 1200 i 1500, Taunusy 12 M i 17, BMW, NSU Sport Prinz, Auto-Union i Glas, cała piękna produkcja niemiecka pędzi polskimi szosami, lśniąc lakierem świe­żym, rozsiewając zapach deserowej benzyny. W każdym wozie, opatrzonym z tyłu znakiem D przy numerze, siedzi gruby, albo chudy pan w koszuli białej i obowiązkowym krawacie, a obok świecą ziote, rude albo czarne włosy dziewczyny. Przelatują szybko, że nawet twarzy nie spo­sób dojrzeć wyraźnie, ale ja staram się chwycić wzrokiem coś, co pamiętam, a co powinienem zapomnieć. Twarz Anki. Może zresztą przesunęła się obok mnie, za szybą innego świata, przy tej szybkości każda jest do niej podo­bna, każda może nią być.

Obory, maj 1965.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
20 wiek Kwatera Hitlera
kwatera hitlera, Kwatera Hitlera
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
kwatera hitlera
W Kwaterze Hitlera pod Krosnem
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
Adolf Hitler
Hitler
adolf hitler mein kampf (osloskop net) ZYE3G5GRRLG3LZFEKTQK5ONTMSA4RS4AODH356A
Scenariusz zabaw andrzejkowej dla przedszkolaków, pomoce do pracy z dziećmi
andrzejki scenariusz 09, zachomikowane(2)
Święty Andrzeju, Przedszkole, Andrzejki

więcej podobnych podstron