SUCHE TRAWY
Opowiadania
Nic już nie jest ważne. Nic. Wczoraj jeszcze można było jakoś żyć. Ale pokroili Balbinę. Mówiłem mu, żeby nie szedł, bo go na Zwycięstwa pokroją. Poszedł. Czesiek Król namawiał mnie, żebym też szedł. Nie miałem forsy. Chodź, mówi Czesiek, może ci się jakoś uda. Nie udało się. Oni wiedzieli, kogo wpuszczać. Słoń mnie znał. Słoń wiedział, jak ja biję. Jak bym ja tam był, Balbina by żył. Nic nie wiem7 •'Wiem tylko tyle, co mówili. Wieczorek się skończył i wychodzili. Na skwerku Słoń uderzył Kojbra, Kojber wysiadł. Do- skoczyło dwóch żołnierzy. Balbina znał tych żołnierzy, i mówi, co wy. Słoń skoczył z tyłu. Żołnierze zaczęli trzaskać. Balbinę. Słoń kłuł. Wtenczas Balbina upadł. Ale jęczał i żołnierze powiedzieli Słoniowi, żeby go uch- nął, bo on ich zna, i mogą ich wszystkich, co nie daj Bóg, związać. Balbina miał nową jesionę, zawsze się dobrze ubierał. Cała posiekana. Ja nic nie wiem, tylko Kojber leżał za krzakiem i słyszał. Kojber as, jak białej gorączki dostanie, to salę rozgania krzesłami.
Ale na trzeźwiaka drefi. Potem Balbina wstał, a ich już nie było. Balbina poszedł do przystanku. Jeszcze ¡mówił do chłopaków, żeby go ratowali, bo ma garb skrojony. To nie byli nasze chłopaki, ale wsadzili go w taksę i na pogotowie. Czesiek Król się dowiedział i skoczył tam, ale Balbina już. Siedem dziur w głowie, jedenaście w plecy. Hela nawet ubrania nie chciała zabrać, do niczego. Każdy wiedział, że to Słoń, podobno gdzieś na Palestynie mieszkał. Kilińskiego, zdaje się. Ale nie frajer, na pewno skoczył z Łodzi na dwa miechy. Aż zapomną. Nie powiem, wtedy jak bym go dra*- pnął. Noża w ręku nie miałem. Mieć nie chcę. Ale nie ma Balbiny. Nie ma. I żebyście wszyscy pozdychali, to mnie to nic nie obchodzi.' Mogę powiedzieć, to i to zrobiłem. Tak i tak było. I po Balbinie różne rzeczy wyjdą. Ale tak bym się pod kule rzucił, żebym mógł za niego wyrok odsiedzieć. Ile by go miał. Za całe swoje życie. Żeby tylko żył. Ile ja się nie wymodliłem. Specjalnie do Zgierza jeździłem. Tu w Łodzi nie było takiego kościoła, żebym go nie chciał zrobić. W Łodzi bym nie mógł się modlić. A tam jest taki drewniak. Raz z Balbiną uciekaliśmy. Pierwszy raz w życiu uciekałem wtedy, i Balbina też.- Balbina to już ostatni. Może nie raz będę jeszcze w życiu wiał, ale wtedy to nas pogonili. Skłuliby nam gar
by. Bałem się noża. I wtenczas my z Balbiną do budki, co się spowiada. Ja w jedną, on w drugą. Nikogo nie było. Siedzieliśmy z dwie godziny. Jeszcze nigdy się tak nie spłaksiłem, jak wtedy. Myślałem, że skonam. Tam jeździłem parę razy już po Balbinie. Szarpało mnie. Chciałem się aż spowiadać. Może bym wtedy jakie głupstwo zrobił, ale nikogo nie było. Siedziałem w ławkach blisko ołtarza. To nie był Zwykły koŚGiól Taki drewniak, budka taka, podłoga z drewna. Czułem się jak na strychu. I. zapach taki. Cholernie lubię strychy. Na środku stał krzyż. Myślałem wtedy, że Chrystus nie mógł być Bogiem. Był człowiekiem, mądrzejszym od wszystkich, chciał uczynić szczęście na ziemi. Alg musiał przecież jakoś się postawić, żeby wierzyli w to, co mówi. I dlatego ta legenda, że jest Bogiem. Wtedy żałowałem, że nie ma nieba i piekła, i czyśćca. Chciałbym, żeby byli święci, diabły, anioły. Żeby piożna było mieć spokój. Nic nie pamiętam z religii, ale pamiętam jedno. Wystarczy spowiedź i pokuta, i wtedy, gdy człowiek umiera, to nie jest obciążony grzechami. Chyba że popełnił grzech, na który nie ma odpuszczenia. Myślałem, wyspowiadać się i trzasnąć. Ale to też jest najcięższy grzech, jak się ktoś sam trzaska. Tak. Nie po to Pan Bóg stworzył. I wtenczas przypomniał mi się Balbina. Bo właściwie
mieliśmy jedne lata. Tak samo żyliśmy.
I Czesiek Król, i Kojber, Wąs, Śniady, Kajtek, Kabany, Józek i Stefan. I w ogóle chłopaki.
I Balbiny ojciec. Zgłupiał, jak go Balbina trzasnął w czachę stołkiem. Pamiętam jak dziś. Balbina przyszedł pijany i ojciec też trochę na kółku. I przyszło wezwanie na Komendę za te obrazy, co Balbina zakosił. W Balbinie się zła krew zebrała i mówi staremu, ty taki synu, chciałeś se dobrze zrobić, to szlak ci na monogram, ale po^ jasną cholerę, kazałeś
się tak -męczyć* Stary mówi, kto ci się każe
męczyć. Balba mówi, po co mnie dałeś życie. To życie takim głosem powiedział,—że" nie daj’ Bóg, i koszulę rozpina. Idzie do okna, łapą buch w s/.ybę, łamie kawał szkła i rżnie się. Ja, mówi, krwi w swoje żyły nie lałem, niech ona idzie do tego, kogo była. Stary skoczył do Balbiny, a Balbina za stołek i w łeb. Od wtedy stary zgłupiał. Ja tam zawsze dałem Balbinie radę. Balbuś kochany, zrób to i to. Zrobił. Balba, bracie, tak i tak jest. W porządku. Potem stary poszedł do Kochanówki. Za parę miesięcy wrócił. Wariackie papiery miał. Kradł kwiaty po ogrodach i Balbinie przynosił. Synuś kochany, a powiedz, że brzydkie, to z okna skoczę. Balba powiedział, że śmierdzą. Bo jemu wtedy wszystko śmierdziało, przepity był. I stary buch, na okno włazi i skacze.
Skoczył z drugiego piętra. Poleżał na dole z godzinę, nikt nie widział, bo ciemno było. Przychodzi z powrotem i mówi, synuś, śmierdzą jeszcze? Balbina się obudził i mówi, tak. Stary poszedł na dach. Ale wtenczas ktoś na podwórzu był i widział, jak leci. Balba nie miał za co chować, wzięli na krajanie. Helka zawsze później mówiła, z ciebie, Balbuś, nie ma pożytku. Z ojca to był, przynajmniej stu- denciaki czegoś się na nim nauczyli.
Nigdy nie trzeba się' łąmać. Alę nie powiem, łamałem się nieraz. Balba też. Tylko Balba to miał to, że jak jechał pociągiem albo tramwajem, albo jak wyglądał przez okno, to chciał skakać. Nie do życia gestem, mówił. Ziemia mnie ciągnie. Magnes w sobie chyba mam, czy co. To pewnie z wódki. Hela mu nieraz wody dała, to mówił, pij pierwsza, twoja mać, otruć mnie chcesz. Musiał mieć słabą głowę i płuca nie w porządku. Bo ja piłem tak samo, może i więcej, i nic mnie nie brało. Tylko że wyskoki Balbina miał. Za te wyskoki najwięcej go lubiłem. Balba jak wypił niedużo, w sam raz, to nawet studenciaka zagrał. Zabrał jakiemuś szpicowi białą czapkę i w tej czapce chodził.
Balba miał milion zagrań. Ale jednego, co mnie zrobił, do śmierci nie zapomnę. Raz mnie coś napadło i nie chciałem chodzić z nikim. W domu pusto. Mija dzień, dwa, pięć, chleb
się skończył i kartofle. Forsy nie miałem. Wtedy miałem takie uczucie jak teraz. Wolałbym zdechnąć, niż zrobić co, na co nie mam ochoty. Nie ciągnąłem nawet skór. Rzygałbym. Potem szukam, szukam, w kredensie na dole torba z bułką tartą. I parę skórek z pomarańc-zy. Grzałem wodę, bułkę ze skórką zalałem i tak dwa dni przepękałem. Potem już ni gu-gu nie było. Ale było mi obojętne. Przyszedł Balbina. Wziął mnie pod ścianę płaczu. Kupił sobie kotlet, ja wziąłem flaki. A*Balba widział pewnie, że długo nie jadłem. Codziennie przychodził po mnie i pod ścianę. Zawsze mnie pytał, co chcesz? Ja mówię, flaki. Bo flaki kosztowały najtaniej, cztery pięćdziesiąt. Aż kiedyś on mówi, czy ty, Andrzej, naprawdę tak te flaki lubisz, czy tylko tak bierzesz, bo najtańsze. Mnie coś szarpnęło w środku, ale mówię, nie, Balbina, ja najlepiej to flaki lubię. Balba popatrzył na mnie, i nic, wziął dla mnie flaki. Dobrze zrobił, bo jakby mnie namawiał wtedy na lepsze, nie mógłbym jeść. A jak wyszliśmy, Balba mówi, skocz do mnie jutro w południe. Na drugi dzień wyjął dwie dychy i mówi, idź na obiad, bo ja czekaim na Kojbra, po co i ty masz czekać. Idź i coś wrzuć. Ja mówię, Balba, dwie dychy? A Balba mówi, dałbym ci dychę, ale drobnych nie mam. Idź, to będziesz miał na jutro. Poszedłem i zjadłem za wszy
stko. Na drugi dzień Balba daje mi dwie dychy. Ja mówię, przecież wczoraj mi pożyczyłeś, mam jeszcze. Balba mówi jak masz, to ci dam jeszcze stówę, a jak nie masz, to bierz dwie dychy i skocz szarpnąć zębem.
I tak dzień za dniem, przez dwa miesiące. Czułem się jak dzieciak, jak brałem od niego. A on ani słowa o tym nie wspomniał, tyle lat, aż do końca. Od tego czasu zaczęliśmy chodzić razem. Miałem wolną metę i Balba spał u mnie. Przychodziły różne, Bożena, Kryśka, Zdzicha, gigantki. Bożena to też gigantowała. Żeśmy ją z Balbą na dworcu, na fabryczniaku dorwali. Myśmy zawsze szukali gigantek, bo mieliśmy metę. Bożena stała pod ścianą i gryzła pestki. Balbina podszedł do niej i coś tam mruczeli do siebie, ale tak wyglądało, jakby nic nie mówili. To była zima, ale ciepła. I Bożenę od razu można było zmiarkować, że gigantka. Palto miała bure, pookręcana szalikaśmi, poza- pinana, na głowie szalik. Stała i gryzła pestki. Jak ktoś z domu wychodzi na parę godzin, to się tak nie okręca. I pestek na stojąco nie gryzie. Pestki się gryzie w chodzie. Stare gigantki po dworcu chodzą porozpinane, żeby się później nie zaziębić. • Zaraz wiedzieliśmy, że świeża. Balba się kręcił, bo już parę dni kobity nie miał. W chacie mieliśmy jeszcze kołcho- źne wińsko i pewno głodna była, bo ją roze
brało. Popłakała się i mówi, że nie chce. Ale już po wszystkim było i mieliśmy wyjść. Dlatego płakała, bo myślała, że ją na noc weźmiemy. Balba dał jej kawałek chleba ze smalcem i mówi: Wysiadamy, a ona się maże. Balba mówi, po kiego gigantujesz? Wyrok masz? Ona mówi, nie mam wyroku, matki alfons mnie wygnał. To co pękasz, mówi Bal- binka, my recydywa i nie pękamy. Ale to nieprawda, że recydywa, bo żeśmy tylko po razie siedzieli, parę miechów. Teraz, jakby nas związali, no to recydywa, co innego. Balba tak się postawić chciał. Ona jeszcze więcej płacze i nie wstaje z łóżka. Mówi, już dwa tygodnie nie spałam w łóżku i gorącego nie jadłam. Balba chciał coś powiedzieć, ale ona zaczęła krzyczeć, żebyśmy nie myśleli, że ona jest blacha, że chodziła do dziewiątej klasy, tylko ją jakiś kierownik internatu podbił, i różne takie. Balba położył jej rękę na głowie i mówi, ty, jak ja bym chciał każdej bladzi dać płakać, tobym musiał drugi zlew założyć. Ale ja od razu widziałem, że Balba coś z formy wypada, bo ją zaczął po głowie głaskać. Byłem zły, ale Balbina miękkie serce miał, kto wie czemu. Może mu dopasowała, nie wiem, bo mnie tak jak z każdą. Mieliśmy iść na muzykantów, bo było po pierwszym. Balba się chwiał, i ze mną chciał iść i pewnie ją chciał
na noc zostawić, ale może się bał ją samą zostawić, bo miał marynarkę z samodziału w szafie. I mówię na głos, Balbek, a co będzie z naszą forsą. Z jaką forsą, pyta się. No, od muzykantów. Niech ona idzie z nami, mówi Balba. Ona się ucieszyła z tego, że ją chociaż ze sobą bierzemy i wstaje. Dopiero na ulicy mówię, a ty wiesz, po co my idziemy? No, do jakichś muzyków, pieniądze odebrać. Żeśmy się wtedy z Balbą uśmiali.
Ale Balba mówi, ona gówno wie, jeszcze nas podsmrodzi. No to ja mówię, uważaj. Podeszliśmy pod „Smakosz”. Trzech wyszło. Przy Kościuszki rozeszli się. Jeden najwięcej podcięty poszedł do Legionów. Balba z Bożeną zaczęli spacerować. Podskoczyłem do muzykanta. Zachwiałem się i wpadłem na niego. Daliśmy sobie buźki, gadka szmatka i ja mówię, Wacuś kochany, chodź do bramy, to się odsiusiamy. Bramy były pozamykane, ale wsunąłem go we wnękę, i w śrubę. Twardy był gość, trochę otrzeźwiał, musiałem mu prędko tjzy sufity wywalić-, na wszelki wypadek. Ułamał się w kącie jak kwiatek. Kółko z palca, sakwy. Minutka, wyskoczyłem. Balba mówi, co kochany, oddał? Załatwione, oddał. A nie za bardzo, mówi Balba, pijany był, poznał cię? Poznał, poznał, od razu wiedział, kto ja jestem. Wtenczas Bożena mówi, a na czym ten pan
gra? Na flecie, kochana. Andrzejek znowu na ząbkach, i się zgodzić nie mogą. Dopiero później Balba jej wytłumaczył, że muzykant, to podcięty facet, co nocą z knajpki wychodzi. Bożena u mnie w chacie została. Balba kazał się jej umyć, bo wiadomo. Spała na dechach, bo w łóżku, na trzech, za ciasno. Balba to z pięć razy w nocy z łóżka wyłaził. Parę miał. Potem jak się od Bałby prosty tuty wyprowadziły, to się przenieśli do tamtego mieszkania. Bożenka odtajała i zaczęła Balbince na łeb włazić.
Akurat Balbina ją podbił i było przykro nam ją tak demaskować, ale trzeba było. Diabli wiedzą, gdzie poszła, ale chyba dała sobie radę. Jeszcze nie było za późno, dopiero drugi miech. Alé najlepiej to lubiłem patrzeć, jak się Balba trzaskał. A jeszcze jak się kto na nas pierwszy narwał. Bo jak mieliśmy komuś dorzucić, to nie było takiej przyjemności.
Idziemy raz - koło „Karasia’^ a stało trzech furmanów. Stare byki, twardziele. I jak ich mijaliśmy, to, jeden największy, w zielonym pilśniaku, w jesionce z samodziału, wypiął się i mnie zawadził. Ja nic, odeszliśmy parę kroków i stoimy. Oni do nas. Ten duży do mnie, tamci obskoczyli Balbę. Patrzę w oczy dużemu i widzę, że za chwilę uderzy. Jednym okiem patrzę na Balbę. Prawą nóżkę cofnął, troszkę
się wygiął, jakby do tańca kobitę prosił, i nic. Ten mój kawał chama był i zamach, bierze. Tylko nie wiem, czy ręką, czy kopnie. Bo tak się jakoś dziwnie odchylił. Ale ręce miał rozrzucone, to już wiedziałem, że nogą. Odskoczyłem w bok, taki zajstep i jak mu rakietę nie wypaskudzę. Już takie oko mam, że zawsze w szczękę wysypię. Chrupnęło, już wiedziałem, że mu szczena pękła. Swoje kopyto mam. Jak boksowałem w „Gwardii”, to zaraz na pierwszym kroku ,w finale jednemu z „Włókniarza”, Pryc się nazywał, nery odbiłem. W średniej wtedy chodziłem. A ten jak leciał w dół, to mi odsłonił Balbinę. Balbina się bił jak pajac. Najpierw dwa szybkie haki, jednemu i drugiemu. Oni się tylko zachwiali, bo Balba kopa nie miał. Zaraz ich złapał za wsiarz i o łby trzasnął. Też mu nie wyszło, bo jeden ręką się zastawił. Wtedy Balba jednego puścił, a drugiego drugą ręką też za włosy i jak go nie przygnie na kolanko, flak. Drugi z pią- chą leci na Balbę. Ja podskoczyłem. Balba krzyknął, zostaw, rotację zrobił i sufit. Gość wpadł mu na głowę jak dziecko na tramwaj. Mój uśpiony. Króciutko, szybciutko. Baby nawet na drugą stronę ulicy nie zdążyły prze- , biec. Balba zupełnie jak Fanfan Tulipan. Poszliśmy w swoją stronę. Nic do siebie nie. mówiliśmy. Ale byliśmy zadowoleni. Wolałem
to, niż paczkę znaleźć. Balba też. Narzekał tylko, bo sobie rękę rozkrwawił. Balbina był cholernie dziwny. Za to też go lubiłem. Raz pojechaliśmy na Zdrowie w lato kobit szukać. Było rano i patrzymy, akurat niedaleko wieży spadochronowej pod krzakami dwie leżą na kocu. Lepsze, z teczkami, uczniaczki jakieś ładne. Nigdy nie lubiłem z takimi zaczynać, bo nie było po co. Najważniejsze, żeby człowiek znał swoje możliwości i wiedział, jakie wrażenie na kimś zrobi. Ja to prędzej bym się do krowy nadawał z tym rozbitym nosem i za- puchniętymi ślepiami. W słonecznych okularach to prędzej, ale akurat nie miałem. Bal- binka znów co, blade to, chude, samodziałek tylko bida miała i dlatego taki pewniak. Ale takie aniołki nie lecą na łach. Lecą, ale n*e na samodział. Ja wiem, że te szpagaty całkiem inaczej się ubierają. Na szaro, na ciemno. Szalika pod koszulę na lato nie włoży. Balba też to wiedział, bo jak szliśmy do.Grandu, to potrafił się pozapinać. | Ale akurat w tym czasie taki napad miał, że bez szalika się nie ruszył. Przyczesał się gładko, rozbujał się i do nich,. Ja go trzymam. Balbuś, stój, czego na słońce skaczesz, ty wiesz, że takie blachy to można tylko na blit. Na gadkę ją weźmiesz? Ona ci po łacinie odpowie. To ja jej też po łacinie, mówi Balba. Stój, Balbuś, chodź, wieczorem
na deptaku jakieś mięsa zgarniemy, z podziemia. Złoto do złota, ty wiesz. Balba stanął, spojrzał się na mnie i mówi: złoto do złota, a gówno do gówna, tak? A co my nie ludzie jesteśmy, a co takie lepsze od nas? Z czym to lepsze, że łacinę zna? Ja ją bym też mógł trochę nauczyć. Oni się sami robią na lepszych, więcej forsy mają, mogą se na to pozwolić. Ty się nie rób drętwiak, przed takim gnojem. Balba mnie ciągnie i mówi jeszcze, że my powinniśmy być lepsi ludzie, bo nie owijamy tych rzeczy w bawełnę. Chodź, mówi Balba, powiemy im prawdę. Jaką prawdę, mówię. Ale już byliśmy blisko nieb. One jak nas zobaczyły, zaczęły się śmiać. Musieliśmy śmiesznie wyglądać. Balba mały, ciągnie mnie za rękę, takiego byka. Prosto na te kobity. Balba się ukłonił i chce mówić, ale się zaczerwienił i nic. Zatkało go, bo one tylko w slipkach były i takie paseczki na cycach. Ale on nigdy nie pękał i zaraz odzyskał głos. Proszę szanownych koleżanek, idziemy z Ameryki, tak nam się pić chce, czy koleżanki nie mogą odstąpić trochę lemoniady albo jakiegoś napoju wyskokowego. Jedna sięga ręką pod ubrania i wyciąga słoik z kompotem, taki za siedemnaście złotych. Myśmy w biegu kupiły, mówi, i teraz nie mamy czym otworzyć. Może koledzy mają. Masz nóż, pyta się mnie Bal-
ba. Widzę, że tak, to trzeba od razu pod schab. Mam, ale tępy, mówię. Ale Balba się skrzywił, poszukał, wyjął coś i otworzył. Potem niby niechcący wyrzucił forsę z kieszeni, a miał coś z półtora koła. One się spojrzały na nas i w gadkę. Niech się koledzy rozbiorą. Ja zrzuciłem łachy, akurat miałem slipy. No, widzą, gość wysoki, silny, opalony. Z początku takiego wrażenia nie zrobiłem, bo w łachach zawsze wyglądam jak grubas. Ta ładniejsza zaraz do mnie. Zaczęła pokazywać zdjęcia, różne kartki. Pokazało się, że to była córka jakiegoś adwokata. Do gimnazjum chodziła, tylko wtenczas była na wagarach. Balbina nie chciał trochę się rozbierać, ale w końcu zdjął koszulę. Dotąd czekałem, aż zacznie im mówić tę swoją prawdę, ale on nic. Mnie zaczęło rozbierać, dla mnie ciało to jak czerwona szmata na byka. Żeby gromy biły, tobym teraz nie odszedł. Ona się nazywała Rita. Ta druga co z Balbiną, Hanka. W końcu odszedłem z Ritą dalej. Za jakiś czas czuję, ktoś mnie szarpie za nogę. Obracam się zły jak cholera, a to Balbina jak nie swój krzyczy, chodź tu, chodź prędzej, niech ją krew zaleje, szmatę. Mnie jakby piorun trząsł, podnoszę się i mówię, odejdź, bo zabiję, odejdź, bo zabiję. I wtenczas jakbym go drapnął, to jak mi Bóg miły, nie ma Balbiny. Ale Balbina poznał po mnie,
że wariacji dostałem, przestraszył się i uciekł. Za parę minut znów mi się odmieniło. Miałem, co chciałem i zacząłem żałować Balbiny. Ta mi się przymila. Trudno. I znów. Po tym już byłem skończony, bo gorąc cholerny. Na drugi dzień miała przyjść w to samo miejsce.
Bałby nie szukałem długo, bo leżał niedaleko. Patrzę, a Balba płacze. Czego płaczesz, mówię i ruszam go za rękę. A on nic. Przykro mi się wtedy zrobiło. Myślałem, że to przeze mnie. W końcu wstał i poszliśmy. Pytałem go jeszcze parę razy, bo nie chciałem, żeby miał żal do mnie. Ale nic nie powiedział. Dziwny był. Balbę dużo chłopaków lubiło. Ale niejeden by mu z chęcią wtrząchnął. On był taki, że jak go kto lubił, to już na całego. A jak nie, toby zabił. Ale nikt go tak nie lubił jak ja. On był jak kot. Zawsze po cichu znikał. Nigdy nie chrapał. Buty też na gumie nosił, skórek nie włożył. Nigdy nie był tak podcięty, żeby nie wiedział, co się robi. Raz Chojny uwzięły się na niego i chcieli go skłuć. To było w „Mewie”, grali na noc. Po północy wszystko już sfalowane, każdy się gnie jak może. Peja skoczył na scenę, rękę podniósł i krzyczy, polka dla Bałut. Balbę coś ruszyło, skoczył i buch’ gruchę. Peja fik. Balba skrzypkowi skrzypce wyrwał i puścił w salę. Bracia Aflorze z dwóch stron na scenę wskakują, do Bałby. Balba zła
pał bęben i łup ze sceny. Orkiestra za instrumenty i spieprza. Starszy Aflorz, Stefek, dolatywał do Bałby. Złapałem krzesło i buch ze środka. Aflorz wysiadł. Balba młodszego na głowę. I wtenczas światło zgasło. Pisk się podniósł, baby ze strachu na krzesła pod ścianami powłaziły. Nie wiadomo, kogo trzaskać. Skoczyłem na scenę, żeby zapalić. Bałem się o Bal- bę. Dochodzę do kontaktu, a tu ktoś za rękę mnie łapie. Już miałem wysypać, ale coś mnie tknęło i mówię, Balba? Tak, mówi, tu na scenie chojniaków najwięcej. Ty, mówi, zaświeć na chwilę, ja uderzę, i ty zgaś. I abarot- na. Dobra jest, mówię. Balba dał mi butelkę z piwem i spłynął. Zapalam takie trzy żaró- weczki na scenie, a Balba iuż mięsza, tylko flacha błyska. Jakiś pajac już go miał klepnąć, a ja pstryk. Ciemno. Balba znów przy mnie. I krzyczy, deptak pod ściany! Ja mówię, Bal- buś, nie odchodź nigdzie, bo cię skłują. Oni mają gałę na ciebie. Nie bój nic, spokojna twoja kamienną czaszka mówi, zapal. Ja pstryk. Kurz jak cholera, kotłowanina. Rozbroiłem krzesło, nogi z poręczą dałem Balbie i mówię, pilnuj światła, ja zagram. Skoczyłem z nóżką. A nasze chłopaki z deptaka wym- sknęli się i stoją koło drzwi. Tam był bufet, wygnali bufetową i do butelek. Ciągną wińsko i czekają. Skrzynki z piwem podali bliżej, roz
brajają krzesła. Patrzę, Bałuty i Chojny się leją między sobą. Peja ze środka wyskakuje i krzyczy, Balbiny krew na mojej koszuli! Balba podskoczył z boku i krzyczy, Balbina jest tu! I buch rakietę. Peja hop. Aflorz cały porżnięty wyrwał się jakimś dwom pajacom i skoczył na Peję z flekami. Myślał, że to Balba, bo oczy miał uślinione. Moja noga pękła, rzuciłem nią w Aflorza. Jak raz ktoś z tyłu go flachą sięgnął i Aflorz upadł, i noga trafiła w sam pysk tego z flachą. Leży. Już taka kupa się zrobiła, Balba jeszcze trzech uśpił i krzyczy, deptak do broni, naszych biją bufet. Oba schowaliśmy się za takie dykty na scenie. A tu już butle walą, jakby koza na bęben srała. Chłopaczki rzucają, aby gęsto, celować nie trzeba. Genek Faflok jakoś się rozejrzał i woła, blacharze! Wszystko się rozerwało. Pełno leży na ziemi, jęczą. Cisza się zrobiła. Na sali paru blacharzy, a drzwi pękają, chyba z pół Komendy przyjechało. Balbie jakby kto zajzajerem dzwony posmarował. Jak nie skoczy. To wy po nas przyszliście, chłopaki, uślinić ich. I znów światło zgasło. Wtenczas chłopaki nie patrzyli, czy ten z Bałut, czy ten z deptaka, czy z Chojen. Razem. Nie wiem, jak było. Każdy trzaskał jak wariat. Mnie ciągle coś w rękę wpadało, krzesło, flacha. Młóciłem, nieraz młóciłem, ale tak się nigdy nie zmachałem.
I nikogo z chłopaków nie dotknąłem. W końcu już się tak zajechałem, że nie miałem siły bić. Wyrwałem jakiemuś glinie gumę i już nie mogłem. Zaczęli strzelać. W sufit. Trzy strzały. Tak się we mnie wszystko sprężyło, jakbym za chwilę miał skonać. Taki pajac ze stopą przedziera się do mnie i krzyczy stój. Ja stój? Gdzie stój? Przed kim stój? Jak nie zasunę. Wziąłem Balbinę i prędko za scenę, przez okienko na podwórze. Wyłazimy z okna, a tu już obstawa. My przez płotek i do domu.
Od tego czasu coś się Balbina zepsuł. Nigdzie nie chciał chodzić. Forsy nie miał. W chacie już nic nie było. Taką Helę miał, w „Karasiu” poznał. Już dłużej była u niego, to zaczęła mu na łeb wchodzić. W końcu, na jakiś tydzień zanim go zakłuli, rozeszło się jej o te obrazki. Jakieś obrazki miał, zakosił je komuś i powiesił na ścianie u siebie. Tak mu się spodobały. Mówił, że tych obrazków nie sprzeda, choćby miał z głodu zdechnąć. I Helę też przyzwyczaił do tych obrazków, już nie pamiętam, co na nich tfyło. W końcu zaczął się zapijać w trupa, jak nigdy. I wyniósł te obrazki na’ bazary. Hela wtenczas o te obrazki zaczęła. Żeby on się tak nie zaklinał o nie, to wszystko by grało. Ale ona teraz zaczęła mu wymawiać. Ze to, że ty nigdy słowa nie będziesz miał, różne takie. Balba wziął nóż, pchnął ją na łóżko
i mówi, gdzieś ty wczoraj, suko, była, co? W kinie byłam. Z kim? Hela nic nie mówi. Kto jeszcze był, pyta się Balba i nóż jej do piersi przystawia. Bacha była. I kto był? I Bachy chłop. A kto jeszcze był, pyta się Balba i przyciska coraz mocniej nóż. Podeszłem do niego, bo sobie myślę, szkoda kobity i Balbę zamkną. I kto jeszcze? No, i Zdzichu był. Ach ty, mówi Balba i trzask ją w pysk. Rzucił ten nóż. Oparł się na “stole i zaczyna płakać. Hela wstała i rozciera piersi. Lepiej byś, mówi, trochę pieniądza przyniósł, ale ty głowę handlową masz, z domu wynieść, na bazarach sprzedać. Pieniądz mi szczęścia nie da, mówi Balba. Był pieniądz i było tak samo, pieniądza nie ma i tak samo jest/" Tak samo, tak samo, mówi Hela, ale samodział to sobie kupiłeś. No i co z tego, że kupiłem, mówi Balba, co mi samodział da? Wstał, poszedł do szafy, wyjął marynarkę i idzie do ustępu. Ja mówię, Balba, co robisz? A on zawinął ten samodział w tłumok i w kibel wepchnął. Wodę spuścił. Woda stoi, dziura zapchana. Balba zaczął nogą ubijać. Przyleciała Hela z krzykiem. Stój, mówi Balba, uduszę. Có udusisz? Świat, suka jego mać. Jaki świat, mówię, Balba, toś ty aż taki pijany? To przecież jest rura od ustępu. To jest, mówi Balba, rura, a przez te rure leci powietrze dla
całego światu. Niech zginie. Nie ma sprawiedliwości.
Widzę, że Balba fiksuje, jak jego stary. Ale z wariatem nie ma co się spierać, trzeba mu delikatnie przetłumaczyć. Co ty robisz, mówię, przecież jak nie puścisz powietrza do światu, to się sam udusisz. Sam zginiesz. Ja mogę zginąć, krzyczy Balba, ja mogę. Co mi z takiego życia. Jak to co, mówię. No tak, co, — mówi Balba. Co masz z tego, że żresz, śpisz, trzaskasz się bez przerwy? Aż ci ktoś w końcu gar- ba skroi. No powiedz. Ja nie wiem, mówię. Do „Przyjaciółki” trzeba by napisać. Oni chyba wiedzą. Żebym chociaż, mówi Balba, w Boga wierzył. Ale jak umrę, mówi, to się pomodlij, żeby chociaż moja dusza zmiłowania doczekała. Takie przeczucie miał. ,Tylko, mówi, nie idź do żadnego kościoła, cośmy o robocie myśleli. Ja mówię, Balba, co ci do głowy strzeliło, ty jeszcze mnie przeżyjesz. Nie, mówi Balba, ja wiem, jak to jest. Żyjesz, żyjesz i już cię nie ma. Patrz, mówi, urodziłeś się i umrzesz. A przez ten czas co? Nawet nic porządnego nie będziesz miał. Tylko ciągle a to tego brak, a to tego. Tylko ciągle jak nie mróz, to forsy nie ma, jak nie forsa, to łeb boli. Nie ma chwili, żeby coś ci nie brakowało. Tak jakbyś się bez jednej nogi albo bez jednej ręki urodził.
Ech, Balba. Balbina, mówię. Hela, połóż go spać.
I potem mnie zamknęli. Zaraz na drugi dzień. Tydzień siedziałem. Potem mnie wypuścili i zobaczyłem Balbinę. Szedł na plac Zwycięstwa, na wieczorek. Nie mogłem z nim iść, ale wiedziałem, że się tam na niego szykują. Mówiłem mu, żeby nie szedł, bo go na Zwycięstwa pokroją. Poszedł. Czesiek Król namawiał mnie, żebym też poszedł. Chodź, mówi Czesiek. Ale nie miałem forsy i nie wpuścili. Oni wiedzieli, kogo wpuszczać. Słoń wiedział, jak ja biję. Jakbym ja tam był, Balbina by żył. Kojber opowiadał. Wieczorek się skończył i wychodzili. Słoń uderzył Kojbra. Kojber wysiadł. Doskoczyło dwóch żołnierzy i zaczęli trzaskać. Balbina znał tych żołnierzy, i mówi, co wy. Słoń kłuł. Balbina upadł. Wtenczas żołnierze powiedzieli Słoniowi, żeby go uchnął, bo on ich zna, i mogą ich, co nie daj Boże, związać. Potem Balbina wstał, a ich już nie było. Kiwał się jak trynknięty i szedł do przystanku. Mówił do chłopaków, żeby go ratowali, bo ma garb skrojony. To nie byli nasze chłopaki, ale wsadzili go w taksę i na pogoto- towie. Czesiek Król się dowiedział i skoczył tam, ale Balbina już. Nie ma Balbiny. Był i go nie ma. Modliłem się za niego. Nie raz w Zgierzu byłem. Ale co komu przyjdzie z te
go mojego modlenia. I tak nie ma Balbiny. Nie ma. Biedny Balbina. Nie udusił światu. Co tam świat obchodzi, że był taki Balbina i go chciał udusić. Za sprawiedliwość. Za wszystko. Za całe życie. Za swoje dwadzieścia lat. A mnie już nic nie obchodzi. Ten studenciak pewnie żyje, co mu Balbina białą czapkę zabrał. I te jego obrazki też ktoś na ścianie ma. Tyle co przez Balbiny ręce przeszło. Czapka. Obrazki. Trochę forsy. Nie ma Balbiny. Nie ma.
Kririodaujcy
Z samego rana poszedłem do Wąsa, bo tak żeśmy się umówili. Ale nie było go w domu, opalał się na ławce w parku Sienkiewicza,
i tam go znalazłem. Od tygodnia nie piliśmy, bo zgłosiliśmy się na krwiodawców, i tego dnia mieli nam krew pobrać. Do południa zostało parę godzin. Wąs kupił fajek, paliliśmy i czytaliśmy „ekspress”.
W końcu Wąs mówi:
„Wisz co, jak dostanę forsę, to sobie muszę jakieś skoki skompinować. Wierzysz?”
,.Co mam nie wierzyć” — mówię, ale se myślę: Jak ty Wąs, bracie, kupisz sobie kapcie» to ja się za biskupa zostanę.
No ale nic. Krew nam wzięli, każdemu po ćwiartce, zapłacili i kwitki na śniadanie do mleczniaka dali. Poszliśmy zjeść za te kwitki,
i w barze draka była, bo nam zamiast duże, dali małe mleka. Wąs zaczął krzyczeć, że oni nie dość, że krew za mleko kupują, to jeszcze nie dadzą tyle, co się należy.
W końcu idziemy na deptak i nic nie mówimy. Wąs zły, bo za te forsę żadnych butów
nie dostanie, a ja też, bo się słaby czuję, ale więcej chyba z wrażenia niż z tej krwi. Połaziliśmy trochę i Wąs się odzywa: „Głodny jestem”.
To wskoczyliśmy do „Rekordu” na bitki. Jemy, jemy, aż Wąs jak nie krzyknie:
„Umrę!”
Ja się spojrzałem na niego, i przestraszyłem się, może go jaka franca od tej krwi ruszyła, ale mówię:
„Co umrzesz, pajacu, mnie ząb boli, i nie umieram”.
„Umrę! — drze się Wąs. — To żarcie takie suche, że można umrzeć”.
Skoczył i za chwilę wraca z kuflami. Postawił i poleciał do sklepu obok po ćwiartkę, zawsze taniej.
Trochę nam humor wrócił, i mówimy: „Idziemy do chaty”.
Po drodze wzięliśmy pół basa, angielkę
i puszkę dorsza po grecku. Co się Wąs nie namęczył, zanim tego dorsza otworzył. W końcu skaleczył się w palec. Krew mu leci, a ja mówię;
„Wąsik, uważaj, złotówki gubisz.”
Smy się wtedy uśmiali.
Siedzimy chyba z godzinę nad tą flachą, a tu ktoś puka. Od razu przychodzi Ułek z Kajtkiem i meldują:
„Mamy kobity na dole”.
„No to dawaj je tu — mówi Wąs. — Tylko skocz po wódkę. I oranżady przynieś, tam w kącie butelki stoją”.
„Ale my forsy nie mamy” — odzywa się Kajtek.
„Naprawdę?”
„Naprawdę”.
„Dobra, to my mamy”.
Daliśmy im forsę, i mówimy:
„Za naszą krew będzieta pili” — i śmiejemy się.
Ułek też się śmieje.
„Lepiej by samą krew pić, mocniejsza!”
„No, pewno”....
Za chwilę przychodzą z kobitami 1 przynoszą dwie flachy. Te kobity, nie można powiedzieć, fajne były. Ta jedna, to mi się w szczególności spodobała i zaraz ją zacząłem obska- kiwać. Ułek i Kajtek cicho siedzieli, bo nie za swoje pili, ale Wąsowi zła krew się zbierała, bo on na dobre mięso cięty.
Pijemy, pijemy, aż tu Kojber przychodzi.
„Gdzieżeśta, byki — mówi — byli. W parku Śledzia szukam, nie ma. W Sienkiewicza szukam, nie ma. A wy flachy suszycie. Śniady też was szuka. Zaraz tu będzie”.
Akurat picie się kończyło, tośmy za karę Kojbra po nowe posłali. Forsę mu daliśmy.
Przyniósł Kojber i już nas taka kupa w chacie jest, wszystko na bani. Mnie coś wtenczas tro- pnęło, wyszedłem na korytarz, i forsę liczę. Patrzę, a tu już tylko dwie paczki mam, pięć dych poszło. Jedną paczkę złożyłem w mały kwadracik, i do kieszeni od zegarka_ co przy spodniach, do kondoniarki kładę. Stówę, mówię, można rzucić.
Przychodzi Śniady, ale nie sam, tylko z kobitą. Musieli karniaka po szklanie strzelić,
i znów picia brakło. Wtenczas Wąs forsę na stół kładzie, i mówi:
„Śniady, skocz po litra. Za moją krew...” Przykro mnie się zrobiło, i się odzywam:
„Za twoją, za twoją, a za moją to nie?” Wąs się napuszył, i krzyczy:
„Co tu za twoją, co tu za twoją, ile żeś dał?” Patrzę, co się robi, i złość mnie wzięła: „Uważaj, Wąs, żebym cię nie musiał” — mówię.
Ale Wąs skoczył z krzesła i dalej krzyczy: „A pamiętasz, a pamiętasz?”
I zaczyna mnie wymawiać te wszystkie razy, co ja bez forsy byłem, i on mnie stawiał.
Kobity się śmieją, chłopaki patrzą, mnie się wstyd zrobiło, skoczyłem do Wąsa, i krzyczę: „Trzymaj ryja, bo zobaczysz”,
Ale Wąs widać tak przed nimi się pokazać chciał, i trzask mnie w pysk. Zabolało mnie,
ale nic. Nie chciałem go bić, bo Wąs co, dzieciak podług mnie. Tylko go jedną ręką za grzdyl złapałem, trząchłem i mówię:
„Siedź, bo jak nie, to ja cię posadzę”.
Dechu mu zbrakło, położył się na łóżko i zaczyna płakać.
„Ja ciebie — mówi — jak brata lubię, a ty mnie tak”.
No to żeśmy się pocałowali, i 'gra.
Wyciągnąłem tę wolną stówę, dałem Śniademu i mówię:
„Masz”.
Śniady skoczył, przylatuje za pół godziny zmachany i mówi:
„Chłopaki, już po szóstej, w spółdzielni nie mogłem dostać, to wziąłem z baru”.
I wyciąga dwie wiśniowy, takie trzyćwiart- kowe.
„Jeszcze — mówi — swoje pięć złoty dołożyłem, ostatnie”.
„Dobra, nie tłumacz się” — mówię.
Żeśmy pogadali trochę, popalili, ta wiśniowa nam uderzyła, i Śniady mówi:
„Teraz tobym się czegoś napił”.
A tu już ostatnia kolejka rozlana.
„Za co byś pił?” — pyta się Wąs.
„Myślałem, żeś blatny” — mówi mu Śniady.
Na ambit mu wjechał i Wąs po forsę sięga. To ja mówię:
„Tu się udusić można z tego smrodu, otwórz- ta okno. Albo nie, bo wtenczas krzyk będzie słychać i z podwórza po blacharzy pójdą. Lepiej wszystkie chodźmy, wino kupimy.”
„Gdzie mamy iść?” — mówią kobity. Widzę, że im szkoda chaty zostawiać, to mówię:
„Nie bój nic, złotko, jeszcze się wrócimy. Będzie wam dobrze, sztafeta nie zając.” Wtenczas one się ośmiały, i mówią:
„No dobra, ale gdzie mamy iść?”'
„Na fabryczniak. Na fabryczniaku jest wino po czternaście.”
Zaszliśmy na stację, ciemno się zrobiło. Kobity mówią:
„Jeść nam się chce.”
Ja se myślę, mnie też się jeść chce i chłopaki też głodne. Nic, tylko ta setka z kondo- niarki pęknie.
A Wąs mówi:
„No to buch, idziem do restauracji, wrzucim po bigosie”.
No i tak zrobiliśmy, tylko że bigosu nie było, tylko żeberka. Po osiem sześćdziesiąt, a nas wszystkich było dziewięć i stówa pękła.
Wąs wziął parę butelek wina, postawił na stole i mówi:
„Co będziemy do chaty nosić, pijem tu, i tak jedna cena”.
Tak specjalnie zrobił, bo mu się spodobało, że to restauracja.
Z tej stówy to mi jeszcze zostało dwadzieścia dwa sześćdziesiąt, bo policzyłem przy bufecie. Wziąłem dla wszystkich po piwie i dla siebie śledzia. I zostałem się goły. Nawet na tramwaj nie miałem, ale se myślę, co będę tramwajem jeździł.
Patrzę, a Wąs na mnie mryga i do ustępu idzie. Poszedłem za nim, a on po kieszeniach szuka, drobiazg wyciąga i mówi:
„Te bladzie mnie forsę zakosiły, jak w chacie byliśmy”.
Ja mówię:
„Co ty mówisz, Wąs, ja głoWę mam, wszystko zaraz policzymy. Rachunek tutaj zapłacony?”
„Zapłacony” — on mówi do mnie.
„No to co chcesz — ja mówię ;— przypomnij sobie, ileśmy pili”.
Wąs pomyślał trochę, pokiwał się i mówi:
„Buty miałem sobie kupić, ale teraz to już nie starczy”.
I smutny się rebi.
„Przedtem też by nie starczyło” — mówię mu.
Znowu pomyślał, i mówi:
„Jak prawdę mówisz, to tak musi być”.
Policzył te swoje drobiazgi, wyszło mu dwa
dzieścia pięć złoty i trzydzieści groszy. Potrzymał to na ręku, popatrzył, popatrzył, i jak nie wrzaśnie:
i „Wisz co?! Butów nie, ale za to skarpetki se kupię, w paski, wisz? Bo patrz”.
Ściąga buta i pokazuje mnie swoją skarpetkę. Cała w dziurach, ńa pięcie też taka dziura, że wcale pięty nie ma, tylko on skarpetkę pod palce podwijał i jak chodził, to nie było widać.
Ale jak zawiązywał sznurówkę, to mówi:
„Ta forsa, co ją mam, to mi starczy na skarpetki, ale nie takie, co ja chcę. Za dwadzieścia pięć to są tylko w czerwone paski, nieładne, Ty wisz, jakie mnie przypasowały ;*- mówi — te co jest pięć kolorów: żółty, czerwony, zielony, niebieski, i jeszcze jeden, cholera go wi, jaki. Tylko że oni kosztują trzydzieści dwa”.
„To czekaj — mówię ja — może Kojber ma te parę złoty, to ci da”.
„Ty 41e jeszcze masz?”^ pyta się mnie.
„Nic”.
„To wywołaj Kojbra...”
Kojber przyszedł, poszukał i dał Wąsowi pięć złotych.
„Ostatnie” *—• mówi.
A Wąs:
„Kojber, to wywołaj Kajtka, może on ma dwa złote”.
Przylatuje Kajtek i się przysięga, że nie ma więcej, tylko złotówkę.
„Daj, dobra i ta złotówka” — mówi Wąs. Kajtek chce wychodzić z ustępu, a Wąsik go łapie:
„Ty, Kajtek, to wywołaj Ułka...”
„Klawo” — krzyczy Kajtek i idzie.
Czekamy w tym kiblu, czekamy, śmierdzi, że mało człowieka apoplekcja nie trzaśnie, W końcu czołga się Ułek. Mówi:
„Żebym tak miał się do końca życia z tego kibla nie ruszyć, Wąsik kochany, musiałem się kobity prosić, żeby mi dała. Masz.”
No i fajno. Wąs ucieszony, bo na skarpetki ma, i wracamy do restauracji. Chłopaki swoje wypili, dla nas zostawili, i palą.
Pociągnęliśmy ze szklanki i Wąs się odzywa: „Coś bym zjadł, głodny jestem”.
Patrzę się na niego jak na wariata, nic tylko tę forsę co na skarpetki, na żarcie wyda. Ale Wąs trąca mnie i pokazuje na bok. Patrzę, a tam gość przy stoliku siedzi, gazetę czyta, a przed nim na talerzu kiełbasa na gorąco. Jeszcze nie zaczął, widać czekał, aż parzyć przestanie.
„To ja po widelec skoczę” — mówi Wąs.
I poleciał prędko do bufetu, mało się nie wywalił, tak mu się nogi plątały. Leci nazad z widelcem, a tu gość kiełbasę zaczyna kroić.
Wąs przez całą salę krzyczy:
„Stój! Stój!”
Aż się baby przy stolikach pobudziły. Gość głowę zadarł i patrzy. Wąs dolatuje do niego, wbija swój widelec w kiełbasę i zabiera z talerza. Gość struchlał, ręką ruszyć nie może.
A Wąs mówi:
„Dobrze, żeś, frajerze, jeść nie zaczął, bo ja jestem brzydliwy”.
Wtenczas tamten się pozbierał do kupy i złapał Wąsa za rękę. To Wąs go drugą ręką w japę. Gość nic, tylko go za rękę szarpie, kiełbasę chce mu zabrać. Mnie się żal Wąsa zrobiło, podskoczyłem i krzyczę:
„To ty, frajerze, głodnetau od ust wyrywasz?”
I gruchę mu, bęc. Leży. Talerz ze stołu zleciał i się potłukł. Kelner od bufetu leci, ale zobaczył, że nas tyle, to się schował za bufet, do kuchni. Gość się podniósł i za kufel. Ułek krzyczy:
„Trzeba go było pod flek brać!” I ładuje mu barana za baranem, ale gość twardziel był i dopiero za chwilę się przewrócił. Krzyk się taki zrobił, wszystko ucieka na poczekalnię, a tu już blacharze z kolejówki lecą. Nasze kobity dyla, chłopaki też, tylko ja z Wąsem zostałem, pewnie dlatego, żeśmy słabe byli po tej krwi. Skuli nas, prowadzą pod celę, a ja mówię:
%
„Chamy, mnie możecie posadzić, ale jego puśćcie. Za co go wiążecie, że głodny był? On wam umrze zaraz, patrzcie jaki chudy!”
Ale nic. Jak raz jedenasta była. Wrzucili nas pod osobne cele i spaliśmy w blachami.
Rano mnie spisali i wypuścili. Wyszedłem sam i nie wiem, czy Wąs jeszcze siedzi, czy nie. Idę deptakiem, a Wąsik stoi pod „Rekordem”.
„Chodź — mówi —? wrzucimy coś na ząb. Chamy nawet śniadania nie dali”.
Zjedliśmy bitki, strzeliliśmy sobie na kota, bo nas suszyło, i jak wyszlismy na ulicę, to Wąs mówi:
„Zostało się wszystkiego trzy złote, będzie paczka »sport«.”
No i wyszło na moje.
Nawet skarpetek nie kupił.
Ach, bracie, czego oni mnie nie wmawiali. Że jej wykłułem oczy, obciąłem uszy i nos. A ja nic o tym nie wiedziałem. Więc pokazali mi zdjęcia, i rzeczywiście. Dotąd nie mogę uwierzyć, że to ja zrobiłem. Tak mi się wydaje, jakby ktoś kiedyś opowiadał mnie to wszystko. To może lepiej, bo inaczej bym się złamał. Wiem, że przyjdzie taki dzień, w którym uwierzę, że tó ja. Mam stracha, ale to jeszcze dużo czasu.
Tgraz niczego się nie boję, dlatego że stale jestem z ludźmi. To, że sam się oddałem, to nie z wyrzutów sumienia, tylko ze strachu przed sobą. Gdybym został na wolności, w końcu złapałoby mnie gdzieś.
Wiem, nie grozi mi K. S. A gdyby nawet. Dostanę piętnaście, jak dobrze pójdzie, dziesięć. Ale to nieważne. Grunt, że przez ten czas zapomnę. To można zapomnieć. Tylko że dopiero po kryzysie, ale jak przyjdzie w więzieniu, to mnie odratują.
Zresztą w afekcie, to sąd inaczej podejdzie. Dzielnicowy świadkiem. Jadźkę cały Widzew
znał. Co ona miała, jedne buty, jedną sukienkę. Żal mi jej było. Potem się w niej zabu- jałem, kupiłem jej palto z kołnierzem, materiał na kostium i na płaszcz. Buty, jedne takie czarne zamszówki na słupku, drugie czółenka. Narciary na zimę też. Zawsze jej mówiłem, nie bierz zamszówek na zabawę, podepczą, a pieniądz ulicą nie chodzi. Uparta była. No i tak wyszło.
Czy mnie kto kiedy pijanego widział? Na komisariacie w życiu nie byłem. Ubrać się lubiłem. Pracę miałem w teatrze, jako elektryk. Z porządnymi ludźmi zawsze. To mnie do niej ciągnęło, że nie wiedziałem, czego ona chce. Raz płakała, że ma dość takiego życia, że warto by gdzieś wyjechać i zostawić za sobą to wszystko. Raz znowu coś jej do głowy strzeliło i szła z byle kim. Ile razy ją po komisariatach ciągali, kuratora miała, bo nieletnia. Ale cóż, śmiała się tylko, ja bym, mówi, kuratora życia nauczyła. ^Wstydziłem się z nią w śródmieściu pokazać, przed znajomymi. Ile razy mnie serce bolało, jak patrzyłem, co ona robi.
Wcale o to do niej żalu nie miałem, że chodzi z innymi. Nie byłem znów taki głupi, żeby nie wiedzieć, że ona nie może inaczej. Nieraz się złościłem, tłumaczyłem jej, to jest zły świat, nie tak się należy. Ona mi na to,
a jaki jest dobry świat? No i co jej tu powiedzieć. Ludzie, mówię, inaczej żyją. Ale nic sobie nie dała przetłumaczyć. Ludzie żyją jak każdy. Jedzą, śpią...
W końcu sobie pomyślałem, jak chcesz coś człowiekowi zabrać, to musisz mu dać coś innego, bo inaczej nie można. Ale co ja jej mogłem dać. Co miałem, to dawałem. Ubranie, jedzenie. Jak jej powiedzieć, żeby nie szła z kim bądź? Musi jej się coś innego lepiej spodobać. Przyprowadzałem ją do tęatru, to mówiła, bajki. Kino jej lepiej pasówało. Chociaż coś widać. Ale w kinie można dwie godziny siedzieć, nie całe życie. Cały czas po pracy u niej siedziałem, a ona się stroi. Śmieje się do lustra, maluje. W końcu mówi: Zaraz wrócę, tylko do ustępu. Bo do ust$pU schodziło się na dół. Poszła, nie wróciła aż w nocy, albo wcale. Chodziłem nią jafc detektyw. I co z tego. Milicjanci z Widzewa mnie znali, zawsze serwus, cześć. Mówili, to jest Jadźki stały. Dzielnicowy raz mnie spotkał, i mi mówi: Zostaw Jadźkę. Nić“ ci nie powiem, ale powiedz, czy ty ją kochasz, czy tylko tak. Dzielnicowy starszy człowiek, dlaczego mam mu nie powiedzieć. Tak, kocham ją i tylko jak mieszkanie dostanę, to się z nią ożenię. To, mówi on, źle robisz, bo ona z Heńkiem Bułą wczoraj na skwerku była. Latarką ich wymacałem. Bę
dzie miała Kolegium za nierząd w miejscu publicznym.
Wstyd mi się zrobiło, mówię, panie dzielnicowy» ja wiem o tym. Ale ona jest jeszcze dziecko, ona sobie sprawy nie zdaje. Dzielnicowy mówi, ona sobie sprawy nie zdaje, i chyba nigdy nie będzie. Nie każdy może sobie sprawę zdawać.
Wtenczas ja pomyślałem, trzeba z Łodzi wyjechać. W dwa miesiące załatwiłem mieszkanie u kuzynów , we Wrocławiu, złożyłem trochę forsy, bo różne fuchy u prywatniaków nie raz robiłem. Ona się cieszyła jak dziecko. Ja tylko tak, mówi, robiłam specjalnie, tobie na złość, bo nie wiedziałam, czy ty mnie kochasz. Chciałam, żebyś zazdrosny był, a teraz to wiem, że mnie kochasz naprawdę.
Ja też się cieszyłem. Wyjedziemy, mówię, będziemy żyć jak ludzie. Ona się posfawiła. Co ty, mówi, ciągle mnie w oczy tymi ludźmi kłujesz. A co, teraz nie jesteś człowiek? A ja?
Tak, mówię. Teraz też jesteśmy ludzie. Ale będziemy sobie żyli spokojnie, bez żadnych zmartwień. Ona mi na to: Żeby żyć bez zmartwień, tobyś musiał sto razy tyle zarabiać. Ale tu nie idzie o forsę, tłumaczę jej. A, to już wiem, ona mówi. Ty byś chciał, żebym ja stale w domu siedziała, na żaden wieczorek nie dasz mi wyskoczyć.
Nie martw się, mówię, będziemy chodzili i na noc. Ale ona dalej zła, i mówi, a jak będę sama chciała iść, to mi dasz? Pomyślałem sobie, po cóż mam sobie teraz nerwy rozdrażniać. Dam. Wtedy się ucieszyła i pocałowała mnie.
Przez ten miesiąc, co został do wyjazdu, przynosiłem jej różne książki, żeby sobie czytała. Bałem się, że ona będzie latać wszędzie, bo ostatnie dni. Nie raz pytam, przeczytałaś książkę? Ona mówi, tak. No, to powiedz, pytam, co opisuje autor? A, różne rzeczy, ona mówi. A zresztą, co mam ci się spowiadać z książek? Takie nudy przynosisz i jeszcze mnie męczysz.
Ja wiem, że ona wcale tych książek nie czytała. I to mnie najwięcej bolało, bo jakby polubiła książki czytać, może by było inaczej. Zawsze to więcej do domu ciągnie.
Tego dnia, gdy mieliśmy już wyjeżdżać, kupiłem bilety w Orbisie, pierwszą klasę, i butelkę wina. Po południu zaszedłem do niej, matki nie było. Ona coś smutna, ale to nie dziw. Całe życie w tym jednym pokoiku z matką mieszkała, to jej żal. Zresztą stara też zgaga była i pewnie ją podpuszczała, żeby została w Łodzi.
Pocałowałem ją, taka ładna. Mnie też trochę żal zdjął, zawsze to kawał życia się tu zo
stawia, jakie by ono nie było. Popatrzyłem na piec, przekrzywiony, z popękanymi kaflami. Na tych kaflach pisałem ołówkiem jej imię i swoje nazwisko. Pod piecem drzazgi i siekierka, miał. Firaneczki różowe w oknie, stół się buja... No, myślę sobie. Ja mieszkanie urządzę. Na sto dwa.
Odbiłem wino i taki fajny, do śmiechu toast odpaliłem, ale ona nic. Wypiliśmy, ostatni raz w tym mieszkaniu, mówię. Godzina minęła, a cały czas w płaszczu siedziałem, więc płaszcz zdjąłem i zacząłem ją całować. Więc poszliśmy na łóżko, po raz ostatni w tym życiu, mówię.
Potem szybko się ubrałem, bo za godzinę podstawiali pociąg. Już byliśmy spakowani,- walizki czekały. Ale ona chodziła po mieszkaniu, tylko w halce, i w ogóle się nie śpieszyła. Więc ja się odzywam: Jadziu, pospiesz się, bo nie zdążymy. Ona na to: zdążymy, i wałęsa się dalej. Mija dziesięć, piętnaście minut. Jadziu, pospiesz się, chyba że nie chcesz jechać. Ona znów nic nie robi, udaje, że szuka coś w szafie. Zgniewało mnie i mówię: powiedz, nie kręć mi głowy, czy ty chcesz jechać, czy nie.
Ona wstała od tej szafy, patrzy na mnie i się śmieje. Wtenczas już zrozumiałem, ale nie chciałem rozumieć i pytam, jedziesz?
Twardo na mnie spojrzała i mówi, nie. Serce mi do gardła podeszło i mówię, dlaczego? Bo nie. Wtenczas złapałem się za głowę, i krzyczę: Jadziu, opamiętaj się. Ja ciebie kocham jak nikt na świecie, ja bez ciebie nie mogę- żyć. Jedź ze mną. Tu to będziesz taką, że ci każdy w oczy powie, a na starość zginiesz pod płotem, bo ci nikt nic nie da.
Ona się śmieje, jeszcze nie jestem stara, jeszcze mnie nie taki jak ty będzie chciał.
Ja nic nie wiedziałem, tylko bez przerwy mówię, kocham ciebie, Jadziu, jedź ze mną, nie marnuj sobie i mnie życia.
Co ty tak, ona mówi, do tego życia się przyczepiłeś. Pocałuj mnie w rant i jedź.
Wtenczas złapałem siekierę spod pieca i uderzyłem ją w głowę. Ale nie chciałem jej zabić, jeszcze pamiętam, że przekręciłem tak, żeby dostała obuchem, a nie ostrym. Upadła na łóżko, wyglądała jak śpiąca. Nawet się nie skrzywiła. To mnie najwięcej ruszyło: tak, jakby spała od paru godzin. Ani krzyku, ani krwi. Ładna jak nigdy. Ostatnie co pamiętam, to żem nóż ze stołu wziął, co nim cytrynę obierała i zacząłem jej głowę odrzynać. Tylko się na kręgach trzymała. Ale o oczach i u- szach to nic, żebym tu zmarł, nie wiem.
Ubrałem płaszcz, nóż schowałem do kieszeni
i poszedłem na dworzec, i nikt mnie nie zatrzymał. Pojechałem do Wrocławia.
W tydzień przepiłem trzy siedemset. W ogóle
0 tamtym nie myślałem. U kuzynów nie byłem, zabrakło mi pieniędzy. Nie miałem gdzie spać, poszedłem na dworzec. Za ostatnie zjadłem bigos i piwo. Poszedłem na poczekalnię. Był tłok, wcisnąłem się za stół między baby z koszami, głowę oparłem na rękach i-jzasną- łem. Od razu ktoś mnie szarpie za ramię. Patrzę, a to Jadźka. Ładna jak nigdy, oczy smutne.
Ty już mnie nie kochasz, patrz jaka brzydka jestem, mówi. I pokazuje ręką, a gardło ma zszyte na okrętkę. Nie, nie, krzyknąłem. Kocham cię jeszcze więcej.
Ludzie się pobudzili, spojrzeli na mnie, tó wyszedłem z dworca. Przez płot za torami dostałem się na peron. Przyjechałem na gapę do Łodzi.
Rano przed szóstą zaszedłem do Cześka. Podał mi rękę i mówi: Szukają cię. Zabiłeś Jadźkę. Zabiłem. No, to siedź i czekaj, a ja idę. Spojrzałem na niego, chociaż mi było wszystko jedno: na Komendę idziesz? Nie, do roboty. Weź sobie jeść.
Nagrzałem sobie herbaty, pojadłem trochę
1 stanąłem przy oknie. Patrzyłem, jak chodzą ludzie po ulicy, aż przyszedł Czesiek. Zaczął podbijać sobie buty. Zmierzchło, i mówię, to
ja pójdę. To idź. podał mi rękę i wyszedłem.
Padał deszcz i wieczorem zrobiło się pusto, tylko tramwaje grzechotały jak zawsze. Wcale nie chciałem myśleć o tamtym. Udawałem, że nic nie wiem. Mijały mnie kobiety, lepsze i gorsze, nie mogłem ha nie patrzeć. Wydawało mi się, że któraś z nich zapyta o Jadźkę, że wszyscy wiedzą, co ja zrobiłem. Przechodziłem koło milicji, wćale się nie bałem. Nie chciałem tylko być sam. Przez parę godzin chodziłem za różnymi mężczyznami, ale w końcu każdy wchodził w jakąś bramę. Potem już nie mogłem tak, bo było za mało ludzi i się śpieszyli.
Na Gdańskiej zamykali bramy. Siąpiło i prze- miękłem. Twarz mnie bolała, bo się dawno nie myłem ani goliłem. Paznokieć mi wrastał i musiałem iść wolno. Myślałem, że warto by się ogolić. g Umyć nogi. Wyspać się w łóżku. Ale nic nie. pomogło, w końcu przyszło do mnie. To prędko zacząłem się rozglądać dokoła, żeby coś złapać do oka, żeby się nie dać. Jedna mniej, powiedziałem. Była i nie ma.
Poczułem siebie i na trochę minęło.
Chciałem się zrobić twardy i tak myślałem: Ludzie różne rzeczy robią, to ja akurat to zrobiłem. Każdy jest potrzebny. Teraz inne kurwy na Widzewie będą się bały i będzie lepiej. Może jak raz jest taki, co się kocha jak ja. Może taką samą ma i teraz mu się poprawi. Nic,
myślę sobie, nie idzie na darmo. Wszystko musi być zapłacone. Na dobre i na złe. Mnie na złe, ale ludziom to na dobre wyjdzie.
Bo co taka Jadźka. W życiu nikomu pożytku by nie dała. Ciągle tylko a to to, a tamto. Naużerałbym się co niemiara, takie szczęście by mi obrzydło. W końcu wódka. I jeszcze coś gorszego bym zrobił, albo ona.
Myślę, myślę i nic mi z tego myślenia nie wychodzi.
Aż zaszedłem na róg Obrońców, pod samą Komendę. Zmarzłem, że się wcale nie czułem. Tylko wiedziałem, że jak pójdę dalej, to zaraz za rogiem mnie złapie i wtenczas się zarżnę. Tym nożem, co go w płaszczu miałem, co Jadźce głowę obciąłem. Stanąłem przed Komendą i stałem, aż mnie obleciał strach, jakby z tyłu leciał do mnie cały świat z nożem, żeby mnie zabić. Obejrzałem się, ale nikogo nie było. To stałem dalej. Stoję, stoję, od razu słyszę kroki. Coraz bliżej, ale już mnie tak wzięło, że się bałem obejrzeć. Idzie ktoś z tyłu, prosto na mnie, a ja zdrętwiałem i nic. Wreszcie się przemogłem, rękę do kieszeni wsadziłem i złapałem nóż. Jak już, myślę, blisko będzie, to najpierw jego, a potem siebie. I już. Jeszcze parę kroków zostało. Już się odwracałem, żeby skoczyć, kiedy przyszło mi do głowy, że tam Jadźka na mnie czeka. Ona tam czeka i się
śmieje. Zawsze będzie się śmiać. Wtenczas skoczyłem biegiem, wleciałem na schodki i do Komendy. Stoję z tym nożem w ręku na dyżurce, ciepło, światło się pali, pachnie smarem od podłogi. Dyżurny za stołem siedzi, pisze. Od razu przestałem się bać. Spojrzałem na żarówkę, na plakaty, na barierkę porysowaną, na brudne parapety. Wszystko zobaczyłem wyraźnie, każdy odprysk ze ściany, każdą kropkę po muchach na wyleniałych hasłach, i pomyślałem sobie: Może nie zawsze tak będzie. Może jeszcze będzie inaczej. Dyżurny wstał, idzie do mnie z wielkimi oczami, a ja myślę: Musi być lepiej.
Rzuciłem nóż, ręce do niego wyciągłem, i powiedziałem na głos: Ja jestem Cygan, co zabił Jadźkę z Widzewa.
Pamięci EU CiszMWsłtmf
W piwnicy wtenczas mieszkałem, w domu rozprutym na wiatr. Woda po ścianach szła, a deszcz wyżarł pas czarny od okienka w sam dół. Na kratę patrzeć nie mogłem, bo mi celą pachniało, choćżem jeszcze nie siedział.
Do czternastej co dzień kimałem, żeby na szesnastą zdążyć, na tramwaje. Bo wtenczas hołota z szychty wracała, i można było sporą kieszeń zrobić.
Obok był sklep rozmaitości, to się coś na węch i na ząb kupowało, potem długo w noc leżałem na sienniku wilgnym, poobwijany czym się dało, bo od betonu ciągło, a dobra jesień szła.
Dwa miesiące już tak przeszło, a piłem po pańsku, pod cytrynę albo czekoladę i nie mogłem na życie narzekać. Dobrze mi było samemu.
Jeszcze żebym psa miał, toby się całkiem nie nudziło, bo ja psów wolę od niektórych ludzi.
Aż razu jednego zabolało mnie gardło. Ani słowa powiedzieć nie mogłem. Mówią, że to
źle, jak człowiek sam do siebie gada. Ale jeszcze gorzej, jak nic nie może gadać. Mogłem tylko myśleć, ale co z takiego myślenia wyjdzie? I nikt nie mógł przyjść, bo o mojej mecie nikt nie miał prawa wiedzieć. To była dobra meta.
Zacząłem kombinować, co by zrobić, żeby się nie nudziło. „Tyle forsy, myślę, co dzień na różności idzie.” Policzyłem forsę. Już wiedziałem, co zrobię.
Na drugi dzień wyskoczyłem od rana. Gniazdko i drut na bazarach kupiłem i prąd od kabla przeciągiem. Wieczorem do Heńka Buły, co paserem był, zaszedłem, i za pięć stów czarnego „Pioniera” z pękniętą maską mnie dał. Wstyd mnie było trochę, że sobie radio kupuję, ale Buła powiedział: „pewnie... przy radiu, to się nawet lepiej śpi, jak gra”.
Zostało mi jeszcze na pół litra, kupiłem i do domu. Żarówka się palić nie chciała, ale to nic, bo jak radio puściłem, to skala zaświeciła. Dziwnie się wtenczas zrobiło, cienie na ściany poszły, wilgoć zabłyszczała, flaszka i szklanki też.
Poczekałem, aż się nagrzeje i zacząłem kręcić. Nastawiłem wreszcie, tylko radio ze stołka zdjąłem na ziemię koło siennika. I położyłem się, i rękę na radiu położyłem, i czułem, jakie ciepłe jest i jak drży, bo to było pier
wsze radio w moim życiu, a miałem siedemnaście lat i cieszyłem się, że pierwszy raz na coś porządnego forsę wydałem.
„Godzina dwudziesta” powiedzieli, i zaczęli coś grać, a mnie się to nie podobało, ale podobało się mnie, bo z mojego radia szło.
W końcu mjiie znudziło, bo zaczęli jakieś poważne koncerty na skrzypcach, jakby szkłem po szybie jeździł. Już miałem przekręcić, ale zagrali coś ładnego, jakby dla dzieci, i pomyślałem: „gitara”.
Ręce pod głowę podłożyłem, i słucham. Posłuchałem trochę, i mówię: „to nie gitara, tylko takie stare pianino, jeszcze jak pianin na świecie nie mieli. Tyle że w podobie gitary”. Zamknąłem oczy, i tak się mnie zrobiło, jakbym w lato nad rzeką leżał, a słońce świeci. Aż mnie gorąc zdjął.
Ale nie dałem rady zasnąć, bo jak raz przestali grać i ocuciłem się, i nalałem z flachy. /
Zaczęli mówić, i wyszło na to, że grała jakaś kobieta utwory mocarta.
Pół ze szklanki wypiłem, radio przygasiłem i zacząłem myśleć.
„Może ona jest młoda”, myślałem. „Chciałbym mieć taką dziewczynę, myślałem, co tak ładnie gra.’1 •
I zobaczyłem siebie, jak siedzę w fotelu i pa
lę, i patrzę na nią, jak gra, a nocna lampka oświetla tylko jej twarz, i włosy robi na złote. I gra po cichutku takie różne rzeczy, jakby dla dzieci do snu, i w domu nie ma nikogo, bo to jest nasz dom, a za oknem ciemność, zimno i deszcz.
Potem, kiedy już na cienkich tonach gra, cicho jakby pszczoła brzęczała, podchodzę do niej i ręce jej kładę na włosy. Ona głowę przechyla, patrzy na mnie, a twarz ma jasną i dobrą jak Matka Boska z obrazka.
Tylko na ścianie mój cień — rośnie i rośnie, aż całą ścianę ogarnia, i wszystko. Błyski z ulicy skaczą po suficie, jakby ta muzyka, co przedtem, zamieniła się w nie.
Dobra jesień szła, piłem za wszystko, nic sobie nie kupiłem. W piwnicy mokro, że wytrzymać nie można. Chodzić w czym nie miałem. Była kurtka ruda, wyliniała. I but dziurawy. „Nowe kupię”, myślę, ale jak zacząłem liczyć, to mi tyle wyszło, że nie daj Bóg. Obejrzałem dobrze kapcie, drutem posczepiałem i mówię: „Już koniec. Nadojadło mnie. Idę na skok. Porządny skok”. Pomyślałem trochę: „Nie warto” mówię. „Co nie warto, co nie warto”! mówię za chwilę. „Bo się nie opłaci”. „Co się nie opłaci” mówię sobie. „Trzeba policzyć”. „Nie opłaci się. Nic się nie opłaci”. „A co się opłaci?” mówię. „Nic”. Puknąłem się
w łeb: „Całe życie tu będę marnował! Wszystko tylko w gaz idzie. Ja potrzebuję mieć łach dobry i pożyć jak się należy”.
Przyprowadziłem Zbysia Tankiewicza, Niemca i Heńka Małpę. Uradziliśmy co i jak. Rę- ceśmy sobie podali.
I przyszedł taki czas, że skok zrobiłem i Niemiec wpadł, i Zbysio. I była trzecia godzina, padał deszcz, dwa dni nic nie jadłem. Wlazłem na deski, na podwórze patrzyłem przez kratę.
Wiedziałem, że chłopaki sypną. Nie zależało im. Przyglądałem się, jak pada i tą jedną, tą trzecią godzinę tak pamiętam, jakby była dziś. Kropelki spadały w kałuże i robiły się szare gwiazdki, a na drzwiach od ustępu była rysa, odkąd Kozła kobita się tam schowała, i Kozioł rzucił siekierą. Kot mordę wystawiał z przeciwka przez kratę, jak ja. Ale bał się wyjść na mokro i wiedziałem, że jak mnie zabiorą, to on tu przyjdzie i wszystkie koty tu przyjdą, i się będą kocić, bo sienniki są.
„Zaraz mnie wezmą, myślałem, ale najpierw ich nogi zobaczę, muszą przejść przed moimi oczami.”
Od wilgoci radio chrypiało, coś mówili, jakby im kto spirytusu w gardła ponalewał. Myślałem, czy sobie czego nie zrobić. Wiedziałem,
że nie ucieknę i Pana Boga prosiłem, żeby już przyszli po mnie, żeby mnie prędzej sypnęli, bo wiedziałem, że się stąd nie ruszę, aż upadnę od głodu i'snu.
Radio coś odbębniło, i kobieta powiedziała, do śmierci spamiętam: „Trzy menuety mocarta”.
I zaczęło brzęczeć tak samo jak wtenczas i brzęczało w tym popsutym radiu jakby sto gitar gdzieś za ścianą.
. Zacząłem to słuchać i pomyślałem, że to wszystko jedno, czy ja tu jestem, czy gdzie indziej, że wszystko jedno, czy ja jestem ja, czy kto inny, że musi być tak jak jest, bo tak jest, jest na pewno dobrze.
I pomyślałem sobie, że już siedzę pod celą, bo też patrzę przez kratę i zimno mi, i sam jestem, a to jeszcze gorzej.
I pomyślałem, że mogę siedzieć do końca, aż mnie w trumnie wyniosą, żeby tylko grali cały czas. Bo deszcz padał w kałuże i wyglądało, jakby to wszystko szło z wody. Jak u zegarmistrza, co pokazywali na filmie. Był duży zegar, i jak zagrali, to wychodziły lalki, ubrane jak to dawniej, i kręciły się w kółko ze śmiesznymi minami.
I zacząłem się śmiać do siebie, bo ta muzyka z radia była taka jak u zegara, i pomyślałem sobie, że wszyscy są takie lalki, kręcą się nie wiadomo po co. Jakby grali tak zawsze,
lepiej by było na świecie. Wszystko się zdaje mniejsze, dobre i niepotrzebne.
Wtenczas przestali grać, ogłosili przerwę i nastała cisza.
I wszystko zaczęło do mnie wracać, ze wszystkich stron, i czułem, że coś ode mnie ucieka, jakieś ciepłe i złote. Chciałem to trzymać, ale nie mogłem, tak jak człowiek, co się przy piecu nagrzeje i wyjdzie na zimny wiatr.
I zobaczyłem Niemca, i Heńka Małpę, i Zbysia, jak pod celami siedzą i kłócą się z urkami
0 dołek zupy, o gęste, o pajdkę chleba, o miejsce przy piecu, o wszystko.
I złość mnie wzięła na tę kobitę, co grała, bo ona nie wie, jak ja żyję, i Heniek Małpa,
1 Śniady, Kojber, Balbina, Kabany — nie wie, nie dowie się nigdy.
I nic tak w życiu nie chciałem, jak spotkać ją kiedy i jej to powiedzieć. Ale ubrać się pierw charakternie, żeby się wszyscy kłaniali, sygnet na palcu, futro. Pojechać tam, do radia, stanąć przed nią, wyciągnąć kamele. Cisnąć woźnemu stówę, żeby z ogniem podskoczył.
Wtenczas wyjąć z kieszeni paczkę, same pięćsety, w banderoli, rzucić na instrument, żeby grała. Ona by była czerwona, by się czuła, jak dziecko przed biskupem i musiałaby zagrać to, co teraz. Wtenczas podszedłbym do niej, rękę jej na włosach położył, ona by twarz odchy
liła i patrzyła się jtia mnie. A ja bym patrzył w jej oczy, długo bym patrzył, długo, i coraz wolniej by grała, coraz ciszej i ciszej. Schyliłbym głowę, i powiedział smutno: „Wiesz, komu grasz? Wiesz, komu?”
Usłyszałem plaskanie i zobaczyłem nogi, buty nieobłocone, widać samochód podjechał. Trzech było, i giętko szli, ostrożnie, jakby się beton podwórza miał zarwać. Nogi widziałem, nic więcej, ale po nogach poznałem, jak rozglądają się wszędzie, jak idą, żeby najwolniej, i żeby nie wolniej jak każdy. Najbliżej mnie mokasyny, wiśniowe, z Szyciem potrójnym, żółtym, bo co dzień rano smarował je kredką i woskiem. Drugie szły dalej, ciemniejsze, w brąz wpadające. Czuby miały jaśniejsze, od mocnego czyszczenia. Nogawki nad nimi szerokie, postrzępione, granat w paseczki białe. Trzecie — błyszczące, czarne, wąskie i bystre. Już wiedziałem, że znajdą mnie one. Nie poruszyłem się i nie bałem, weszło mi w głowę, żeby krzyknąć: tu. Ale nie warto, pomyślałem, mnie nie zapłacą za to. Wtenczas radio zaczęło bębnić, bo już skończyła się przerwa. Te bystre nogi się zgięły, i z tamtej strony kraty pokazała się twarz. Na krótko, sekunda tylko, aleśmy sobie w oczy spojrzeli, i w jego oczach widziałem, jak mu ucieka odwaga, a przychodzi strach. Odskoczył szybko za mur, krzyknął na
tamtych, bo wiedział już, że to ja, i bał się, że mogę strzelić, a miał cieniutkie wąsiki i zła- jnany nos.
Potem, jak odsunęli deski f przełazili do środka, nie odwróciłem się wcale, ręce podałem do tyłu, żeby włożyli mi klamrę. Jak już byliśmy na górze, powiedziałem: „radio”. Ten z wąsikiem się wrócił i wyłączył.
Byłem łaziennym na szybie „Lech”. Jednego dnia, tuż przed wyjazdem pierwszej zmiany, zauważyłem wśród tłumu wiszących na hakach mundurów i kombinezonów szary worek brezentowy. Był to duży worek, czymś nabity. Wyszukałem z łańcuchów środkowej nawy właściwy i szarpnąłem. W tym momencie nadszedł oficer dyżurny kopalni, sierżant Filip. Zameldowałem. Ciężkie? Tak jest. Kazał mi rozbić kłódkę od łańcucha. Worek opuścił się trochę, ale na górze splątany był z sąsiednim hakiem, na którym wisiał mundur. Rozbiłem więc drugą kłódkę. Cały majdan zjechał na beton. Podczas gdy rozplątywałem węzeł, hala łaźni napełniła się plutonami, które miały objąć drugą zmianę. Zbliżyło się kilku kaprali, i jeszcze jeden sierżant. Wspólnie zaciągnęliśmy worek na dyżurkę. Ale i tu nie mogliśmy dobrać się do środka, bo na łaźni wybuchła bójka^ trzeba było rozganiać.'Potem wyjechała z szychty pierwsza zmiana, więc wszyscy wyszliśmy uważać, czy nie zrywają łańcuchów
Duży, chyba dwumetrowy smoluch w postrzępionym kombinezonie i rozklapanych kapciach (widać z mokrego oddziału, bo cały mokry) zaczął się kręcić koło haka z mundurem, który opuściłem wraz z workiem. Podbiegłem do Filipa. Zawołał go na dyżurkę.
. — To wasz worek?
— Go tam trzymacie?
— Nic takiego.
Duży stał nieruchomo, patrząc pod nogi, odpowiadał po cichu ochrypłym głosem. Był zmęczony, pracował na poziomie sześćset. Zły oddział. Praca na kolanach.
Rozwiążcie!
Długo gmerał koło supła wielkimi rękami. Bał się.
^^i-Szybcieji ■
Potem wyprostował się i‘patrzył w otwór“ worka jak dzieciak, któremu matka podtyka pod nos zeszyt z zarobioną dwójką. Trzeba było krzyczeć, żeby wyciągał.
Na dyżurce było ciemno, zapaliłem brudną żarówkę. Plątanina rur zaświeciła pulchną, zroszoną pleśnią. Zająłem się puszczaniem kranów. Para poszła* przez uszczelki, syczała. Sierżant krzyczał. Duży uklęknął i zaczął opróżniać worek. Rzeczy układał na betonie równo, ostrożnie, trzęsły mu się ręce.
Najpierw zobaczyliśmy pogięty, zielonkawy garnek aluminiowy z resztką łańcuszka, który wisiał przy kranie w bocznej rozbieralni. Garnkiem tym piło się wodę. Tydzień temu przeciął ktoś łańcuszek, garnek zginął. Oto jest. Potem blaszane miseczki do golenia^ Chyba z pięć. Rolka nowiutkiej papy obwiązana pieczołowicie skórzaną sznurówką od buta. Kilka zardzewiałych maszynek do golenia. Dwie sztabki mydła, a przy tym mnóstwo nie domy- dlonych okrawków. Pozwijane w równe kostki, rude od potu onuce. Zrolowane pasy parciane, jeden skórzany. Zwój nowiutkiej półca- lowej liny. Kłębki starych, brązowych i czarnych cywilnych sznurowadeł. Brudne powło- czki od zagłówków. Prześcieradło. Pięć par kapci roboczych, zniszczonych do cna. Koszulki wojskowe. Kalesony. Dwie skarpetki cywilne, jedwabna i wełniana. Kłąb drutu kolczastego. Pudełko z orzełkami od czapek. Kilka kwadratów stalowej blachy. Parokilowy motorek elektryczny. Zasmolone, różowe, majtki damskie. Dziurawe dętki rowerowe. Blaza od piłki. Gwoździe.
Zajmowało to już prawie całą wolną podłogę. Czym więcej,- tyra mniej miałem ochoty na to patrzeć. Ale trudno było nie patrzeć. Dobrze, że musiałem uważać na krany, żeby nie poszedł ukrop. Duży trząsł się nad tymi
rzeczami, wyjmował coraz wolniej, jakby sobie * wydzierał z ciała. Wszyscyśmy pogłupieli. Wreszcie, kiedy już zbliżało się dno, sierżant Filip 1 krzyknął;
* — Dość!
Duży opuścił ręce i znieruchomiał na klęcz- M kach. Jeden z kaprali powiedział:
— Musi wyjąć wszystko, trzeba zrobić ra- .* port.
Znowu chwila milczenia, i Filip zmienio- nym głosem zapytał:
«¡bCo io jest? — i dotknął pierwszej z rzędu miseczek do golenia, ustawionego u jego stóp.
To? — zapytał Duży nie ruszając się.
— Tak, to powtórzył sierżant.. •
— To... to jest miseczka.
— Do czego wam? v_ —> Do... do golenia.
.4. Do golenia? — krzyknął Filip. — To cze- , go trzymacie ją w worku? I po co wam tyle? ^ Co? — krzyczał, ale tak, jakby prosił, żeby mu Duży wytłumaczył. Duży milczał.
— Co to jest? — powiedział Filip i dotknął butem drugiej miseczki.
— To~. miseczka.
— Po co wam ona, jak macie tamtą? Co?- Duży patrzył tępo w miseczkę i,!w but sierżanta i wyszeptał:
— Ta jest mniejsza.
— A ta? A ta? — krzyczał Filip i trącał nogą wszystkie miseczki po kolei.
— A ta jest inna. Każda inna — szeptał Duży.
Kaprale pogłupieli, w końcu jeden, chcąc się przypodchlebić sierżantowi, wrzasnął:
— Na co wam to wszystko! Gadajcie!
Duży kołysał .głową obejmując wzrokiem zasłaną podłogę, jakby pierwszy raz to wszystko zobaczył.
Wstać! Baczność! — krzyknął kapral.
Podniósł się powoli na nogi i teraz wszyscy patrzyli do góry, bo byli dużo mniejsi od niego. Zaszedłem trochę z boku i zobaczyłem jego wyłupiaste oczy z grubymi powiekami, opuszczonymi do połowy jak u śpiącego zająca. Z czarnych nabrzmiałych ust wyglądały żółte zęby. Istny zając, stary i. chory, taki co to mu wszystko jedno, czy go zabiją, czy nie. Filip patrzył w ziemię i milczał. j^^iNa co wam to wszystko? !~j|- krzyczeli kaprale, już teraz więcej z ciekawości niż z obowiązku.
Duży popatrzył na nich przytomniej.
— Przyda się — powiedział.
— Co wam się przyda, co wam się przyda? Te stare kapcie, te łachy, te majtki?
— Przyda się — powiedział.
Pokazywali mu przed oczy wszystkie rzeczy
po kolei i wypytywali o ich przeznaczenie.. Trwało to długo, zmiana już ^ się kończyła myć. W końcu Duży puścił łzy i powiedział: Każdy lubi coś mieć, to ja też. — Alę oni krzyczeli, Filip też krzyczał, tylko ja to sły-' szałem. Poszedłem odkręcić wodę i zacząłem coś miarkować. Żal mi się go zrobiło. Ale tak, jak to nieraz żal robaka, co się na drodze wywali do góry łapami. Żal, żal, aż w końcu człowiek nadepnie i koniec.
Filip powiedział:
— Łazienny, wyście pierwszy zobaczyli ten worek, spiszcie te wszystkie rzeczy.
Nie chciało mi ‘się pisać. Musiałem szukać papieru i ołówka. Byłem zły. W końcu usiadłem, zacząłem spisywać. Wolno szło. Kaprale palili, Filip przeglądał gazetę. Duży stał nieruchomo jak przedtem. „Ja przez ciebie się męczę — pomyślałem — to ty stój. Wszyscy siedzimy, a ty stój, dokąd nie skończę.” I pisałem powoli, strugałem co chwila ołówek.
Wreszcie spis był gotowy. Filip rozparł się przy stole, rozłożył raportówkę, i zabrał się do sporządzania raportu. Mnie kazał wszystko z powrotem wpakować do worka. Duży uprzedził mnie. Kucnął i delikatnie zbierał z podło- ; gi, składał i układał, tak samo, jak było .przedtem. Kaprale gadali do siebie, przestało to ich obchodzić. Filip pocił się nad raportem. Wre-
szcie skończył, dołączył mój spis i schował do raportówki. Worek zawiązany stał na środku dyżurki.
— Idźcie się myć — powiedział Filip do Dużego. *— Jak się ubierzecie, to kapral was zaprowadzi do koszar. Pluton już poszedł.
Duży wszedł do łaźni. Musiałem' znowu męczyć się z kranami, żeby puścić Dużemu boczne prysznice. Mył się i mył, chyba z pół godziny. Puściłem mu trochę ukropu, ale pewnie wtenczas stał z boku, bo nie słyszałem, żeby krzyczał. Kaprale wyszli na powietrze. Filip poszedł na szyb do sygnalisty. Położyłem się na ławie i zadrzemałem.
Otworzyłem nagle oczy i zobaczyłem, że Duży nade mną stoi. Umyty i w mundurze całkiem inaczej wyglądał, ale chyba jeszcze żałośniej. Ten zając mu z twarzy wychodził. Wstałem i chciałem wyjść, zawołać kaprala,“ ale zatrzymał mnie.
— Ty zobaczyłeś? — zapytał.
Zmiarkowałem, że mu idzie o worek, który
stał teraz w szafce służbowej, zamknięty.
— No, bo co? > mówię.
Popatrzył na mnie tymi swoimi oczami, podszedł o krok i powiedział:
■—•Świnia.
Krew mnie zalała i trzasnąłem go w szczękę. Wysypał się sztywno jak ten jego worek.
Leżał dobrą chwilę i dziwnie wyglądał. Tak, jakby wszystko miał osobno: ręce, nogi, głowę — wszystko jakieś niedobrane, z innej parafii. Zaczął się zbierać. Podskoczyłem, żeby go od razu lepiej urządzić, w razie jakby chciał oddać, ale on nic. Zakołował się w miejscu, za łeb się złapał i wyszedł. Ze schodów patrzyłem, jak go kapral prowadził za sobą do koszar.
Most
Stał na moście, aż zapadł zmierzch i rozbłysły małe latarenki, a woda w dole skrzyła się brunatnie jak oliwa. Chłód szedł od niej i zapach trawy. Górą przebrnął samolot, po nim stało się ciemniej, jakby rozprószył czerń.
To był duży most, w dużym mieście — światła tamtego brzegu matowiały przez parę i odległość. Było tak samo jak zawsze — Bula pamięta — odkąd poznał to miasto i most. Dawno to było, a tak samo: został Buli płaszcz i ubranie, w którym tu stał pierwszy raz. Tylko papierosów wtedy miał więcej i pieniędzy. Sięgnął w kieszeń, tam był ostatni papieros — zapalił. Dym smakował jak przypalony ryż.
— Chodź bliżej — powiedział Bula, ale obok nikogo nie było.
— Na co czekasz? — Bula oparł się o poręcz, patrzył w dół.
— Chodź... — Wiedział, że nie przyjdzie, i nie chciał, żeby przyszła. Ale było mu źle i myślał, że może byłoby lepiej.
— Przyjdź, Magda — powiedział — może będzie lepiej. — Stanęła przy nim — brzyd
kim, dużym mężczyźnie — stanęła blisko, odwrócony od niej uśmiechał się, nie widziała tego. Powiedziała głosem zatroskanym, a Buli było wszystko jedno, czy to prawdziwa, czy udana troska, powiedziała:
— Wróciłeś już...
Wtedy Bula uczuł nagłą litość i zrozumiał, że nie mają do siebie nic i że nie będzie lepiej, a kiedyś wszystko było ważne, nawet to, jak się nazywa. I odezwał się jak do dziecka, które nic nie wie, i nie trzeba, żeby wiedziało.
— Wróciłem.
Chciała coś pomóc, tak przecież nie mogło być. Wiedział, że ona chce coś wymyślić, ale nic nie wymyśli, to się rzadko udaje. Wiedział, co powie.
— Jak... tam było?
— Dobrze. — Uśmiechał się.
Nie mogła się spodziewać, że zacznie się skarżyć. Nigdy nie myślała, że będzie właśnie tak. „To za szybko”, pomyślała, „za szybko”.
— Ale... czy źle... źle też ci było?
— Też było źle.
— Odejdź, Magda — powiedział. — Odejdź.
Milczała nie poruszając się, i myślał, że odeszła. Ale cień padał kołyszący od lampy na szeroką poręcz i to był cień Magdy.
— Przecież wszystko mogę zrozumieć.
— Na co ci to — powiedział. — To niech
już tak zostanie. — Ona nic nie mówiła, nic już nie mogła powiedzieć, a Buli zrobiło się smutno.
— Nie wyjaśniano mi nic. Ty co chcesz?
Nie chciał, żeby jej było przykro — chociaż
to dawno już przestało być ważne — ale nie chciał, żeby jej było przykro. Zaczął mówić i nie słyszał swoich słów, nie wiedział, co mówi, wszystko było inne niż wtedy, kiedy było. Słyszał jej oddech, jego słowa wpadały weń jak w mroczną studnię i zdawał sobie sprawę, że robi krzywdę swojej pamięci, że kłamie swojemu życiu.
— Rozumiesz? Rozumiesz? Zrozum... — krzyczał tak, jak dawniej, dawniej, kiedy jeszcze nie było Magdy, ani żalu, ani strat, kiedy się strat nie rozumiało. Krzyczał tak, jak kiedyś do własnej ręki, gdy pękła w drugiej rundzie w walce z Raino, bo uderzył swingiem, bo już nie miał sił i Raino upadł, i on, i gong uratował ich od nokautu, i w narożniku krzyczał do swojej ręki głośno jak tylko mógł, a z gardła wychodził syk: „nie ból już, nie ból, rozumiesz...” Zrozumiała, i Raino nie wszedł już więcej na ring, a Bula zapomniał, jak się nazywa, zaczął nazywać się Bula, bo tak nazwali go wszyscy. Wcale nie chciał się usprawiedliwiać, nie było z czego, bo jeśli, to z wszystkiego, a nie było po co. Chciał opowiedzieć
fakty, to, co by było, gdyby widziała to Magda. Ale nie mógł. — Przebiegały po krawędzi wodnych błysków jakieś postacie, niektóre poznawał na chwilę, ich gesty komplikowały się w sytuacje — ale to nic nie znaczyło. Wyrwane z prawdopodobieństwa, niejasne — tyle, że przykre, Bula poczuł w gardle suchy smak krwi. Jakiś zapuszczony przekop w kopalni, niższy niż Bula, i Bula idzie zgięty, nagi, i niesie chudego Spałka ze strzaskanymi stopami. W palcach pełno potu i krwi, i Bula idzie przez pył węglowy jak. przez wrzący miód, a Spałek jęczy i drapie plecy Buli, jakby to on pchnął mu na stopy blachę spod taśm, i płacze: „nie mów żonie, że już nie mam nóg...” To ginie w mroku zemdlenia i spływa z pamięci jak czarna woda po szybie. Ostre, jasne punkty błyskają, stają się większe, aż gąsiory bieliste wychodzą w słońce, a Bula z chłopięcym imieniem siedzi na daszku szopy i boi się zejść, a długie szyje syczą ku niemu, wydłużają się, a trwa to godzinę, dwie. Bula słabnie ze strachu — krwawe ognie dziobów sięgają jego nóg i Bula krzyczy przeraźliwie i budzi się; w czarne ślepka pistoletów zmieniły się po piętnastu latach tamte oczy gęsie ze snu. I widział swoje ramię, zgięte lekko i przechodziły twarze rozbite, pokrwawione, o oczach nieprzytomnych, zastygłych w wyrazie udręczonego
spokoju. I poczuł ból w przegubie, bo ściskała się bransoleta. Cygan chciał wytrzeć nos i szarpał w swoją stronę. „Jak trafimy się na wolności, to pęknie flacha, bracie. Los nas związał stalową stułą, jak mąż i żona jesteśmy”.
— Zarżnąłeś kogoś tą ręką, Cygan. Nie wiedziałem pierw, że istniejesz. Jesteśmy jak mąż i żona. — Bula uśmiechnął się, bo to nie Cygan stał za nim.
— Co ci powiedzieć, Magda, żebyś nie miała żalu. — Cień znieruchomiał na poręczy, daleki brzęk dzwonów szedł od rzeki, od pasma żółtej mgły na brzegu. „Jak dawno temu pierwszy raz stałem na tym moście?” — próbował sobie przypomnieć. Ale pomieszało się wszystko, nie mógł ustawić tamtych sytuacji w jakiś sensowny ciąg, żeby określić, kiedy tu był pierwszy raz. Zapomniał na chwilę o Magdzie. Wróciła, a trzeba było dużo odwagi.
— Jestem uparta. Zrobię wszystko, żebyś wrócił do mnie. Żebyś był szczęśliwy. Żeby nam było dobrze. Jesteś mi potrzebny.
Bula stał nieruchomo, uśmiechał się. Papieros parzył mu wargi.
— To nie ma sensu.
Milczała.
— Nie wierzysz?
Milczała.
— Zrozumiałem to na małym, odrutowanym placyku z chudymi, czerwonymi od zimnego słońca drzewami. Pomyślałem, że jeśli już nigdy ciebie nie dotkną, to nic się nie zmieni. I wcale nie będzie gorzej. Bo nie jest źle. Żle jest wtedy, kiedy jest zimno. I kiedy nie ma co jeść. Tam było ciepło, Magda. I jedzenie. Co tydzień zmieniałem koszulę. W soboty. Niedzielami spało się godzinę dłużęj; -— wystarczało snu. Czyści i bladzi śmieli się zbyt głośno, przeklinali, w niektórych, czaiła się rozpacz. Udawali, że chcą tylko papierosa. Ja też. Potem już naprawdę chciałem tylko papierosa. Przedtem nie paliłem. Ale musiałem coś chcieć.
Milczała.
— Powiem ci prawdę. Teraz też nie chcę. Chcę mieć łóżko, śniadanie, obiad, kolację. Wtedy będzie mi dobrze. Chcę spać, kiedy chcę, wstawać, kiedy chcę. Wtedy będzie mi dobrze. Chcę mieć ubranie czyste, eleganckie, i być sam, kiedy chcę. Wtedy będzie mi dobrze. Chcę posłuchać ładnej muzyki, bo to jest przyjemność. Chcę być z tobą, bo to jest przyjemność.
Powolnym łukiem opadł dopalony papieros W wodę jak czerwona kropla. Gasł i zapalał się, gasł i zapalał, coraz większy, gorętszy — spod mostu wychynęła się łódź z rubinowym sygnałem na dziobie.
— Chcę tęgo samego — powiedziała Magda. Bula wyprostował się, postawił kołnierz płaszcza. Zrobił to wolno, dokładnie, tak jak nauczył się pierwszej z tamtych zim. Zaczął mówić, nie odejmując rąk od twarzy.
— Tak. Ale ty myślisz, że poza tym jeszcze coś jest. A trzeba mieć tylko spokój.
Czekał, aż odpowie, ale nie powiedziała nic. Skurczył się, oparł łokciami o poręcz. Duży, brzydki mężczyzna w starym, za długim płaszczu. Nie widziała jego twarzy. Nie chciała zobaczyć. Chciała, żeby to nie był on. Czuł jej milczącą obecność, było mu cieplej, kiedy tak stała za nim. Wracała mu pamięć sprzętów, których go pozbawiono. Na prawym brzegu wschodził wiśniowy neon, opalizował miękko we mgle, wiatr niósł od miasta syczenie, blade smugi przecinały mrok.
— Nie można było tłumaczyć, że jesteśmy pod tym samym niebem. Parę kilometrów od siebie. Że dzieli nas drut, krata. Zwyżki z karabinami maszynowymi. Że da się na kalendarzu obliczyć, kiedy się spotkamy. Że będzie tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj.
Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie miękkość kołnierza u jej palta.
, — Już nie powiem: Co ja bez ciebie zrobię?
Przesuwały się zielone punkty po rzece.
— Będę mógł żyć bez ciebie — powtórzył.
Miał dla siebie godziną przedranną, nim rozległy się "krzyki kalif aktorów, nim zaświecono brudne żarówki w drucianych kagańcach. Leżał tuż pod sufitem, na najwyższej z trzech ustawionych na sobie prycz. Przez okienko wpadał co minuta blask reflektora. Bula słuchał gwizdu dalekich parowozów, a sufit rozjarzał się nad nim i gasł. Wtedy był spokój i to, o czym się chciało myśleć. — Przyjdź, Magda szeptał Bula co dzień słabszym szeptem, bo co dzień była nie ta sama, aż przestał ją poznawać, aż nastał czas, że nie przyszła więcej. Tylko imię zostało i było imieniem tego, co przeszło, i tego, co miałp przyjść. Powtarzał to imię, aż stało się litanią nieustającą na wszystkie chwile, aż do końca, choć wiedział, że nigdy się do tego nie przyzna. Pomóż mi, Magda — szeptał, a szeptał do skurczonych drzew, do wiatru zadymionego, do niewidzialnych pociągów, do brzęku samolotów. Już niedługo Magda, już niedługo — myślał, a myślał do kreski słońca na stalowych drzwiach, do pręgi brzasku w rdzy krat. Powoli gasła wyobraźnia — obrazów tego, co nastąpi, było coraz mniej, zmieniały się w formuły, znaczące coś przez dźwięk słów, którymi je sobie wypowiadał. Przestał widzieć, zaczął wiedzieć, co zrobi później, ale wiedział też bardzo mało — że warto by wyspać się wygodniej, zjeść
lepiej, mieć kobietę, spokój. Najważniejsze były sny. „Byłem tam jeden dzień i bardzo wiele nocy.” Co rano wchodził w akwarium pełne szarego światła, tymi samymi co dzień sposobami przepływał koło suchych, kanciastych form, żeby utknąć przed nocą zawieszony u sufitu na chwiejnych prętach z metalu. Tam były zwierzęta inne, rzeczywistsze w czarnozło- tych godzinach (psy szczekające, olbrzymie,
o oczach ludzkich, a Bula uciekał z krzykiem) niż te w szarych, nieprzezroczystych śęianach dnia. Przychodziły konie czerwone, bryczki za nimi wynikały z kurzu. Jechał Bula, milczący, nieruchomy i nie wiedział, że jest, chociaż widział się wyraźnie. Przechodziły przez niego krajobrazy dotykalne nieomal, nabrzmiałe kolorem i zapachem, słoneczne, gorące, aż Bulę odurzał miód i łubin. Albo deszcz wycinał małe drzewka z przestrzeni, podzwaniał lekko widnokrąg jak cienka szklanka, a Bula bał się ruszyć końmi, żeby powietrze nie pękło. Na kratach siadały gołębie, trzepotały skrzydłami, niedobrze, bo przesłaniały widok, a tam ktoś odchodził, kto wie, czy nie Magda, nie mógł nic dojrzeć, ale wiedział, gasł jakiś głos kobiecy, który przed chwilą powiedział: kocham cię, i już nie powtórzy choćby się nie wiem jak chciało. Sny były ważne, to były właściwe dnie, ważne, bo działo się coś, tam Bula był
sobą, bo miał pejzaż miękki przy sobie, a to dużo znaczy* i kobiety ciche, nie męczące,
o ciałach matowych, jasnych, odchodzące kiedy trzeba, jak mgła. I muzyka czasem zjawiła się nagle jak dobra myśl w potrzebie — raz posłyszana. Kto wiedział, że odnajdzie się tu, gdzie nic nie ma, tylko stuk drewniaków
o beton i czekanie. Zdawała się być najpiękniejsza na świecie śmieszna fraza dziecinnego menueta, zostawała do następnego snu i dobrze było wiedzieć, że jest coś, co jest najpiękniejsze na świecie. Coraz częściej ogarniały Bulę chwile wielkiego znużenia, zamykał oczy, oparty o ścianę zapadał w ciężki sen, potem wszystko zdawało się nierealne jak zły sen, chociaż zapaść trwała minutę albo dwie. Powtarzał sobie: muszę być jeszcze szczęśliwy, może jeszcze będę szczęśliwy, pewnie jeszcze będę. Powtarzał bez przekonania, wspinał się na swoją pryczę, tam pod kocem brudnym, podartym powtarzał: Magda, Magda, kręcił się na sproszkowanej słomie, bał się sufitu, który zniżał się co dzień i twardniał, i było coraz du- szniej i goręcej pod nim, a serce waliło Buli, aż słyszał dźwięk ostrych dzwonków, i kiedy cichły krzyki na dole a podnosiła się fala wilgotnych oddechów, powtarzał: Magda, Magda,
i chciał wypłakać się, żeby był koniec wszystkiego, i odchodził w sen, i doganiały go je
szcze dziwne, kojące, z któregoś z tamtych światów słowa:
Będziemy o miłości mówić aż do zorzy powróci wiosna wróbli zaświergocą roje powiem ci o miłości w pełnym marzeń łożu gdzie jak złoto pierścienia będziemy we dwoje
Stał na moście, a mrok już nastał dobry, chłód ciągnął od rzeki i szmer. Tam była strona, z której wracał — duży, brzydki mężczyzna, który zapomniał, ile ma lat — a tam miasto, do którego szedł, a szedł już drugi raz.
I nie było różnicy między pierwszym razem, a tym — nie mógł iść po nic innego niż wtedy. Parzyło go to ubranie stare, które miał na sobie i wtedy, a kiedy to było, zapomniał. Teraz był pod tym samym niebem co Magda, teraz dzieliła go od niej określona przestrzeń i czas określony, krótki, można było zobaczyć ją, bo była między tamtymi rozświetlonymi ścianami, cały czas tam była.
— Nie po to wracam do ciebie — pomyślał — żeby mówić z tobą, żeby ciebie zobaczyć. Chcę potwierdzenia na to, że kiedyś istniałem. Nie wiem, co dalej.
— Cygan zabił i niedługo wróci. Ilu już wróciło — myślał.
— Muszę do ciebie wrócić, Magda — powiedział głośno. — Dla pozoru przed sobą.
Będzie to, czego tak bardzo chciał.
— Nie było mi źle — mówił. — Jeśli chciałem czegoś najbardziej, to tylko siebie odnaleźć w twoich rękach.
Pamiętał od dziecka spokój po płaczu nie wiadomo dlaczego, po wielkim żalu za wszystkim i za sobą.
— Będzie na chwilę spokój, Magda.
Mgła opuściła się nisko, cień kreślił poręcz
mostu, lśniącą, bo opadł deszcz.
— Co mogę zrobić... — odwracał się powoli.
— Przyjdę do ciebie, bo co mogę zrobić. — Stał przed nią z pochyloną głową, uśmiechnięty głupio, zaciskał palce, bo nie wiedział, co zrobić z rękami. Ale odpowiedzi nie było. Wtedy spojrzał, i zobaczył, że jej nie ma, że nie ma przy nim nikogo. Rozejrzał się, przestraszony, wychylił się za poręcz mostu. Padał deszcz, szmer szedł od jezdni większy niż od rzeki. '
— Jak to — powiedział Bula. —Jak to... — Zamknął oczy. Powtarzał w myśli imię Magdy, i starał się przypomnieć sobie jej twarz. Pojawiały się skurczone smutkiem albo wykrzywione złośliwie twarze tych, co zostali tam, a kiedy odegnał je od siebie, przyszły usta roześmiane dawno znajomych dziewczyn, ich ślepe, błyszczące oczy, dotknięcia ich rąk
— Magda, Magda — powtarzał, aż zrozumiał, że zapomniał jej twarz, już na zawsze.
Wtedy poczuł deszcz, spływający po twarzy, poczuł chłód i zapragnął wdrapać się na swoje piętro, na stary siennik, naciągnąć koc na głowę i nie myśleć o niczym.
Zaraz za drogą leżało lekko wypukłe pole, zbrużdżone starymi okopami. Okopy były do połowy zasypane, porosłe trawą, długą i suchą jak tapicerskie siano.
Zagajnik pozostał już z tyłu, i dobrze, bo zeszłoroczne wrzosy w nim były wilgotne, a Pletrkowi przemiękały buty. Dalej, przed horyzontem ciągnął się wał kolei, błyszczący ostrą pręgą.
— Szyny się świecą — powiedział Pietrek.
Zocha mruknęła coś pod nosem, Pietrek nie
dosłyszał. Oboje byli zmęczeni, a szło dopiero na południe. Może nie tyle zmęczeni, co odurzeni zapachem ziemi i drzew, oszołomieni wiatrem. Pierwszy raz w tym roku wybrali się tak daleko od miasta.
Czasami błyskało zza chmur słońce, bladawe jakieś, niedomyte. Zocha wydawała wtedy okrzyki radości, ale potem jej się to znudziło. Wędrowali w milczeniu.
Na tym polu Pietrek zatrzymał się. Zaczął rozglądać się uważnie.
— Chodź dalej — powiedziała Zocha.
— Nie. Tu — odparł.
Znalazł wreszcie. Okop skręcał ostro, było tam małe zagłębienie pełne sterczących badyli. Leżały tam też dwa duże kamienie. Pietrek skierował się w ich stronę. Zocha poszła za nim, kusztykając śmiesznie na wysokich obcasach. Minę miała złą.
Pietrek schylił się i grzebał między badylami. Wyciągnął wąską, zbutwiałą na końcu deskę. Położył ją na kamieniach, zrobił ławeczkę.
— Zarwie się — powiedziała Zocha.
— Trzeba usiąść z boku — mruknął.
Siedli ostrożnie. Pietrek rozsupłał sznurek,
którym była przewiązana teczka.
— Upija — pisnęła Zocha.
Spojrzał na nią ukosem, delikatnie stawiając na ziemi flaszkę z kawą.
' — Usiądź na ziemi, jak chcesz hymorojdów...
Nic już nie powiedziała. Wyprostowana sztywno złożyła ręce na złączonych kolanach
i patrzyła nieruchomo w przestrzeń, a stały tam jakieś pochyłe, ledwo widoczne szopy
i drzewa odchodziły bokiem nie wiadomo gdzie, zmniejszając się i ciemniejąc.
— W wojsku — powiedział Pietrek głośno, bo szeleściła gazeta, z której odwijał chleb—■ w wojsku to się siadało na ziemi.
Zamyślił się na chwilę, przypominając sobie,
j&k to siadało się w wojsku. Zatłuszczona gazeta sterczała mu z rąk, szeleściła lekko na wietrze.
— Też były takie suche trawy. Pamiętam. — Przełamał chleb, wysypały się z niego okruchy żółtka, zginęły w trawie.
— Masz — powiedział do Zochy.
Obruszyła się ledwie dostrzegalnie. Twarz
jej wyrażała skupienie.
— Co, na jedzenie się gniewasz ppł powiedział.
Zrezygnowała z dumy. Przyjęła chleb i starając się 'uczynić to najdelikatniej, podniosła do ust. Za wąsko otworzyła usta, płatek jajka spadł jej na sukienkę. Spojrzała bokiem na Pietrka. Wzięła jajko w dwa palce i zawahała się: wyrzucić czy położyć z powrotem na chleb. Wyrzuciła w końcu ? wyrazem wstrętu na twarzy.
Pietrek żuł głośno. Sięgnął po butelkę. Wyciągnął owinięty papierem korek.
Masz, pij pierwsza — rzekł ostrożnie, żeby mu nic z ust nie wypadło.
— Nie, ty pij pierwszy — odparła cicho Zo- cha, przełknąwszy wprzód.
"j-— Jak chcesz — Pietrek też przełknął. Napił się kawy. Odetchnął.
.f i— Jak człowiek pomyśli — rzekł — że w ze
szłą wiosnę tak trzeba było się mordować, to aż...
Zocha spojrzała na niego z niechęcią
— Ciągle to wspominasz, jakbyś ty jeden.
Znów wyszło słońce i zaszło, i znów wyszło. Spojrzeli w górę. Szybko leciały obłoki. Niektóre szare, niektóre niebieskie.
— Tam to musi być wiatr — powiedziała Zocha. — Nie to co tu.
Patrzyli chwilę w milczeniu.
— Co to za wiatr — rzekł Pietrek. — Nie widziałaś wiatru. Na morzu to jest wiatr.
— Ty nie widziałeś wiatru — odparła, wykręcając głowę w drugą stronę.
Z dala zadudnił pociąg. Zrobiło się jakby cieplej w powietrzu, jakby jaśniej. Nie czuli się tak samotni. Pociąg sunął po nasypie i gwizdał długo.
— Gwiżdże, jakby się wściekł — rzekła Zocha.
— To na Katowice — powiedział Pietrek.
— Na Katowice? O tej porze?
— Tak. Jeździłem, to wiem.
— To na Wrocław...
— Nie. Jeździłem, to wiem.
Pociąg dawno już umilkł za siną pręgą lasu, a oni jeszcze o nim mówili.
—; Jeździłem, to wiem — upierał się Pie*
100
— Gdzie jeździłeś? — zapytała Zocha, ożywiając się nagle w przeczuciu triumfu, gdy udowodni Pietrkowi kłamstwo.
. — Na urlop. I z urlopu — powiedział.
— To jeździłeś w nocy. A zresztą tylko raz...
— To co. Ale rozkład znam na pamięć. Ten leci na Katowice.
Wstał, przeszedł parę kroków. Spod jego stóp wzbijał się lekki, żółtawy kurz. Był to kurz, który w suchych, wysokich trawach przetrwał zimę pod śniegiem.
Trawa pod butami Pietrka wydawała trzask, podobny do trzasku dartego papieru.
Pietrek zadarł głowę i rozglądał się uważnie po niebie.
— Wtenczas były skowronki — powiedział.
Kiwnął ręką na Zochę, żeby była cicho.
— Nie ma — rzekł po chwili.
— Są — powiedziała Zocha, nasłuchując.
— To nie skowronki. To z lasu jakiś...
— Nie. To skowronek — rzekła z uporem.
Posłuchał przez chwilę.
— Może — powiedział z wahaniem. — Ale jytenczas były inne.
— Nie mogły być inne — powiedziała Zocha. — Wszędzie są jednakowe.
■— Nie, tam były inne. Inaczej śpiewały.
— To mogły inaczej śpiewać. Ale były takie same.
— Nie wiem — powiedział cicho i opuścił głowę. — Nie oglądałem. Leżałem twarzą do ziemi.
Zocha przesiadła się na kamień Pietrka. Pakowała flaszkę po kawie do teczki. Przedtem wylała trochę, co zostało na dnie. Sięgnęła po sznurek, żeby zawiązać teczkę. Zmięty papier' po chlebie chwiał się na badylach.
— Też były takie okopy — odezwał się Pie- trek. Spojrzał z obawą na Zochę. W milczeniu robiła swoje. -— Rozrzucili nas w tyralierę. Pięćdziesiąt metrów naprzód i padnij. I znowu skok i padnij. I skok i padnij. I skok i padnij. I skok i...
Urwał. Spojrzała na niego z niechęcią.
— Żebyś chociaż na polu gadał. Ale ty przy ludziach...
Pietrek odszedł dalej i odwrócił się do niej tyłem. Znów coś mówił. Słowa dolatywały do niej jak szmer liści, w krótkich chwilach, kiedy nie wiał wiatr. Nie rozumiała z tego nic. Spakowała teczkę i siedziała bez ruchu.
— Pan Kula był porucznik i stał na górze. Pan Cukier był kapral i krzyczał. Też był taki dzień. Pierwszy dzień wiosny. Płaszcze mieli rozpięte.
Opuścił głowę nisko i wpatrzył się w kępę ostów, rosnących u jego stóp.
— Kiedy było „przygotuj granat*’, to było
cicho. Trawa pachniała błotem i suszą. Trudno f było oddychać. Kurz wchodził w gardło. Ale było słychać skowronki.
Pomilczał chwilę, jakby nasłuchiwał tamtych skowronków sprzed roku, z pól między hałdami.
— Polecieli wszyscy na hałdę i krzyczeli huraaa. Machali rękami, ale żaden nie miał granatu. W plecakach żeby ciężej, mieli po dwie cegły.
Ukucnął. Dotknął rękami ostów.
— Leżałem z głową w ostach. Tylko były inne niż te.'Wszyscy póTSćieli zdobywać hałdę.
I stanął Cukier nade mną. I się spytał, czemu nie idę zdobywać hałdy. Powiedziałem mu, żeby odszedł, bo chcę, żeby było cicho, bo chcę-słuchać skowronków. Wtedy krzyknął na mnie, żebym wstał.
Pietrek poruszył ręką. Z ostów podniósł się kurz.
— I powiedziałem Kuli, bo przyleciał Kula: Panie Kula, pan nie lubi słuchać skowronków?...
Zocha wstała z kamienia, trzymała w jednym ręku teczkę, w drugim deskę, na której siedzieli. Nie wiedziała, co z nią zrobić.
Pietrek podniósł się i obrócił do Zochy twarzą. Zócha podeszła do niego.
— Powiedz, Zocha, czy ja naprawdę, jestem wariat...
Udała, że nie słyszy.
— Rzuć tę deskę tam, gdzie była — powiedział. |— Może się komu przyda.
Opuściła bezradnie ręce. Teczka i deska wisiały u jej rąk.
■— No powiedz, jestem wariat?
-— No nie — powiedziała że złością. — Teraz # nie. Siedziałeś w szpitalu i cię wyleczyli...
— Ale nie — krzyknął. —i Mnie tam nie leczyli! Ja nic nie brałem, ja tylko tam siedziałem...
Podszedł do Zochy z opuszczoną głową. Wyszeptał:
— Ty wierzysz, Zocha... że ja mam hysia?
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Cofnęła się
o mały, malutki kroczek, żeby nie być za blisko niego. Opuściła głowę.
— Do wojska się nie nadajesz..*^«- bąknęła.
Wziął deskę z jej ręki i poszedł w stronę kamieni. Stawiał nogi nisko, szurał butami w trawie, ciągnęła się za nim wysoka, zwiewna smuga pyłu. Był to kurz zeszłoroczny, lekki, nie opadał szybko, a nie było wiatru.
Kiedy Pietrek wracał od kamieni, szedł przez ten sam kurz, który jeszcze nie opadł.