Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)

background image

RAPORT Z MONACHIUM

Andrzej Brycht

background image

MOTTO:
Unwesentliches vergessen, Wesentliches behalten.
ADOLF HITLER
(Co nieistotne zapomnieć, co istotne zapamiętać.)

background image

OD AUT ORA

Jesienią ubiegłego roku, tuż przed wyjazdem z Warszawy do Monachium, pytali mnie znajomi,
czy będę coś o tej podróży pisał. Odpowiedziałem: być może. Ale jeśli tak, będą to skromne
i banalne impresje turystyczne, jakich wiele ukazuje się w okresie wzmożonych wyjazdów za
granicę.

Stało się jednak inaczej. Już na drugi dzień po przylocie do München zacząłem robić notatki. Z
każdą chwilą narastała we mnie potrzeba „wypisania” dosłownie wszystkiego, co w
Monachium widziałem, słyszałem, myślałem i czułem.

Świat monachijski kojarzył mi się nieodparcie z moimi przeżyciami z lat okupacji. Od faszystów
niemieckich doznałem wielu krzywd. Mało jest ludzi w naszym kraju, których ominęły
nieszczęścia sprowadzone przez okupanta. W ciągu pięciu lat; wojny zginęło sześć milionów
Polaków. Kto z nas może o tym zapomnieć?

Na luksusowej, wymytej, ozłoconej dolarami ziemi zachodnich Niemiec pamięć spadła na mnie
jak ciężka, porażająca choroba. Zrozumiałem, że to nie rządy i politycy mają za nas załatwiać
wszystko.

Nie jestem politykiem - podkreślam to uparcie. Obce mi są tego rodzaju ambicje. Jestem
zwyczajnym człowiekiem, wiedzącym, w której dłoni trzyma się pióro. To moja jedyna broń
przeciw złu, jedyne narzędzie pomocy dla ludzi, wśród których żyję, ludzi tworzących mój
naród.

Nic więcej, poza szczerym zdaniem relacji z jednej krótkiej podróży, zrobić nie mogę. Właściwie
załatwiam tylko moje własne, intymne porachunki z Niemcami, których poznałem dwadzieścia
pięć lat temu. Jakże to mało!

BRYCHT

background image

I. ST ART

Samolot do Frankfurtu nad Menem odlatywał o godzinie dziewiątej minut dziesięć. W starej,
rozklekotanej taksówce patrzyłem co chwila na zegarek i popędzałem kierowcę:

- Panie, jak pragnę zdrowia, bo nie zdążymy!

- To pan nie zdąży - odkręcał leniwie głowę - bo mnie to się tam nigdzie nie śpieszy...

Była ósma czterdzieści pięć. Już pół godziny temu powinienem być na lotnisku. Odprawa
paszportowa, potem celna, i moja pierwsza podróż na Zachód stanie się faktem.

Warszawa w grudniowym deszczu, przechodnie z podniesionymi kołnierzami palt, szaro
i smutno. Jaka będzie pogoda tam, jacy ludzie? Nigdy dotąd nie ciągnęło mnie za granicę.
Znajomi wyjeżdżali od lat w odwiedziny do rodzin, koledzy dziennikarze przemierzyli
najbardziej egzotyczne krainy, w których słońce nigdy nie zachodzi, albo w których słońca
w ogóle nie ma - wszyscy ci ludzie wracali ze swoich wypraw bogatsi o nowe wrażenia albo
używane samochody - tylko ja, biedny frajer, pozbawiony rodziny, bo ją całą wytłukli Niemcy
podczas wojny, i pozbawiony kontaktów, bo uprawiający literaturę, a nie dziennikarstwo, tylko
ja, powtarzam, jedyny z dużego kręgu środowiska nie byłem dotąd za granicą.

Jeszcze w starej warszawskiej taksówce, pędząc z szybkością czterdziestu kilometrów
w stronę Okęcia, nie bardzo zdawałem sobie sprawę, jak doszło do tego, że to właśnie ja, rok
temu nieznany prawie nikomu facet, za dwie godziny mam stanąć na obcej, monachijskiej ulicy
wśród ludzi mówiących obcym, pamiętanym z koszmarnego dzieciństwa językiem, wśród
narodu, którego politycy niewiele lat temu wydali rozkaz zabicia mojego ojca i moją własną
śmierć też z góry zaksięgowali w swych dalekosiężnych planach.

Jak to się stało, że mam w kieszeni paszport, a w nim bilet lotniczy, za który ONI zapłacili
pięćset sześćdziesiąt marek (a jest to suma, za którą mógłbym w kraju przeżyć wiele miesięcy
i napisać książkę) i że jeszcze dziś w porze obiadowej będę ściskał ręką jednego
z najpoważniejszych wydawców w Europie, że będę musiał mówić „bitte” i „danke” - po raz
pierwszy w życiu zupełnie na serio?

Dlaczego ONI mnie tam zaprosili? I po co? Przecież tę książkę, która sprawiła, że po raz
pierwszy pomyślałem o sobie jako o pisarzu, tłumaczą mi i wydają, także w innych krajach: we
Francji, w Czechach, w Jugosławii, w Anglii - a mimo to nikt mnie tam nie zaprasza tak
z własnej, nieprzymuszonej inicjatywy, nikomu z tych tak ważnych wydawniczych tuzów nie
zależy na wizycie nowego na europejskim rynku pisarza.. Dlaczego właśnie Niemcy - o których
właśnie ta książka, pełna żalu i złości na ich nieustającą AKTYWNOŚĆ wobec nas, Polaków?

Stało się to wszystko aż nazbyt prosto, aby nie wzbudzić podejrzeń, tych moich najbardziej
osobistych. Przyszedł list od, wielkiego wydawcy, a kiedy rozerwałem kopertę, wysunął się
z wnętrza żółty karnet biletu z napisem „Lufthansa”. Krótki okres załatwiania formalności
wyjazdowych-(pierwszy raz) nie pozwolił mi jednak zastanowić się nad sprawami, o których -
wiedziałem - będę myślał TAM. I oto wchodzę w tę podróż, jak w ciemną, chłodną głębię wody.

- Panie, błagam, pośpiesz się pan - raz jeszcze mówię do szofera, ale już niepotrzebnie, bo
koła stukają na złączach betonowego podjazdu.

Gablota stanęła przed niskim domkiem dworca lotów zagranicznych, nim jeszcze zdążyłem
powiedzieć, żeby właśnie tam.

- Skąd pan wiedział... - zacząłem z wrodzonej ciekawości, ale on się zaśmiał:

- Panie, trzeba mieć oko, gościa ja z miejsca rozgryzę. W takich ciuchach, ze świńską walizą to

background image

się do Rzeszowa nie leci...

Za to oko nie dostał napiwku, bo ja dotąd z tą walizą parę razy latałem samolotem - właśnie do
Rzeszowa.

O pięknych-grzecznych stewardessach i niedobrych celnikach pisano już wiele, ale nikt nie
napisał o celniku-literacie, celniku-scenarzyście filmowym. Takiego celnika ma warszawskie
Okęcie. Ja jestem spóźniony, więc ten młody chłopak zły zbliża się do moich bagaży i nerwowo
sięga po mój paszport.

- Proszę otworzyć.

Też nerwowo szarpię pasy „świńskiej walizy” (w środku trzy flachy polskiej wyborowej i dwa
drągi suchej kiełbasy), ale zanim co, to ten celnik z radością wykrzykuje moje nazwisko:

- To pan? Świetnie! Zawsze chciałem pana poznać. Czytam wszystkie pana rzeczy... Bo, wie
pan, ja też piszę...

Klops. Kto dziś nie pisze? Ale robi mi się cholernie przyjemnie. Na coś się w końcu to moje
pisanie przydaje - mnie samemu. Szybka wymiana telefonów, uścisk dłoni - tamten już wie, że
w walizie nie ma dolarów ani kokainy, a teraz: szybko, szybko, bo samolot odleci beze mnie
w krainę tanich samochodów i jeszcze tańszych kar za wojenne zbrodnie.

Miłe, kochane ple-ple! Kłaniam się nisko, z wdzięcznością, kapeluszem eden marki King Family-
Old Bond Street-London do samiutkiej ziemi się kłaniam świetnym polskim reporterom
i publicystom z tygodników barwnych kulturalnych, że mi wzory odpowiednie dali, bym swój
własny globtroterski materiał wykorzystać tu odpowiednio umiał. Dzięki stokrotne. Miłe,
kochane ple-ple! A więc:

samolot należał do polskich linii lotniczych i nazywał się Iliuszyn 18 stewardessa szczupła
wysoka blondynka uwijała się skrzętnie podając pasażerom gazety następnie z głośników
dyskretnie wmontowanych w sufit rozbrzmiał uprzejmy całkiem europejski głos pilota witamy
państwa na pokładzie naszego samolotu podróż do Frankfurtu trwać będzie dwie godziny
i piętnaście minut polecimy na wysokości siedmiu tysięcy metrów z szybkością sześciuset
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę życzymy przyjemnego lotu następnie to samo
powtórzone kiepską ale czytelną angielszczyzną pasażerowie zapinają pasy i ten Iliuszyn
zabiera się do rozpędzania faktycznie rozpędza się niewąsko i kiedy już drży i huczy tak że się
mało nie rozwali na kawałki to zaczyna frunąć w powietrzu i frunie ledwie jednak pofruwał
trochę spokojnie to zaraz stewardessa zakłóca spokój w jego wnętrzu zaczynając roznosić
tace a na tacach jedzenie patrzę tu siedzi Murzyn tam Chińczyk ówdzie Amerykanin
w pumpach i koszuli w kratę i wszyscy oni wysuwają z oparć foteli poprzedników takie małe
stoliczki a stewardessa podaje im tace z tym jedzeniem którego jest w bród mianowicie cztery
białe bułeczki duży kawałek masła trzy płaty szynki i kawałek pieczonego schabu ogóreczek
polski kwaszony lecz po kulturalno-europejskiemu cieniutki tea czyli herbata w torebeczce
marki Ex co w nomenklaturze medycznej oznacza zejście czyli zgon oczywiście cukier chrzan
i musztarda a także pieprz papryka a na deser szklanka soku z jabłek czyli tak zwany płynny
owoc w lądowej cenie trzy złote butelka BRAWO POLSKIE LINIE LOTNICZE NARESZCIE
EUROPA lecz moją pierwszą myślą, kiedy ona, ta stewardessa żarcie rozdawała, moją
pierwszą myślą było wtedy

i tu na nic doświadczenia pisarskie światowych naszych reporterów, na nic mi, różnię się od
nich już od tego miejsca; kiedy z plastikowych tac bez brzęku talerzyki plastikowe i szklanki
w ogromnym usypiającym szumie samolotu zsuwały się miękko do obcych pasażerskich rąk, to
moja pierwsza myśl była zrodzona strachem, czy nie trzeba płacić później za to wszystko
zjedzone, a przecież nie mam przy sobie pieniędzy, żadnych walut obcych ni rodzimych,

background image

i może będzie wstyd na cały samolot, że tu taki cwaniak jedzie, ubrany jak zagraniczny, a taki
nędzarz, zjadł i nie ma czym zapłacić, o cholera, myślę sobie, lepiej udam, że mi się wcale jeść
nie chce, chociaż śniadania nie jadłem - przez moment czułem się głupi jak pierwszego dnia
w wojsku albo w więzieniu i już kręcę głową, że nie, kiedy ta chuda blondynka tak się nade mną
pochyla i uśmiecha swoim wysoko kwalifikowanym striptisowym uśmiechem, kręcę głową i coś
bełkoczę też się uśmiechając jakimś naiwnym przedszkolnym wschodnioeuropejskim
grymasem - lecz ona już na zawsze widać handlowo-zachodnio nastawiona bierze mnie
szybko za absolutnego cudzoziemca i szepcze PLIS, co po angielsku ponoć znaczy straszną
uprzejmość i serwuje mi błyskawicznie niebieską tacę z uprzednio wymienionymi potrawami.
Wtedy odbija mi równie błyskawicznie treść paru w życiu przejrzanych numerów tygodnika
„Przekrój” i gram na całego: SĘKJU, to też jest uprzejme po angielsku, żrę nic się już o nic nie
martwiąc, bo reporterzy najwięksi pisali, że linie lotnicze karmią i się ludziom bardziej lot opłaca
niż jazda, bo się mogą porządnie przy okazji najeść.

Drobiazg. Lecz taka była pierwsza moja myśl, takie pierwsze strachliwe doznanie - bo, myślę,
pierwsze doznanie to jest zawsze strach, a życie mnie nauczyło, że za wszystko się płaci.

I druga myśl, drugie doznanie, już nie tak prymitywne, choć też wynikające z życiowych
doświadczeń: to było pierwsze w życiu żarcie za niemieckie pieniądze. Polskie żarcie, ale już
za niemieckie pieniądze, bo wliczone przecież w koszt biletu. Nakarmili mnie pierwszy raz. Dali
mi śniadanie. Za darmo. Za nic. Z dobrego serca niemieckiego. Z gościnności szczerej i czystej.

Ach, jak miło, myślę sobie, jacy szczodrzy i kulturalni ci Niemcy! Już nawet nie chodzi o to, że
mają ze mną interes, że zarobią na tej mojej książce kupę marek, przy której ten „koszt biletu”
jest zerem. Staram się przecież być wdzięcznym zaproszonym, nie dostrzegać, jeśli można,
zimnych prawideł rzeczywistości. Dobrze mi z tym, przynajmniej na razie.

Więc to druga myśl. Trzecia - to już nie myśl, to smak, przypomnienie smaku. Zamierzchłego,
sprzed dwudziestu siedmiu lat. Wtedy po raz pierwszy jadłem niemiecki chleb.

Wrzesień, rok trzydziesty dziewiąty. Słoneczny dzień. Warszawa. W mojej dzielnicy Powiśle
ruiny zburzonych domów parują rudym, duszącym pyłem. Ja jeszcze mam dom. Dopiero pięć
lat później wykończą mój dom i wszystkie domy na Powiślu. Wtedy będę już wiedział, co to
znaczy dom. Teraz, we wrześniu jestem szczeniakiem, dla którego to pojęcie może nie istnieć.
Matka jest wszystkim. Ale umiem już odczuwać głód. Ten mój kochany kolega będzie mi
wierny przez wiele następnych lat. Jesteśmy oboje z matką głodni. Nagle krzyk rozlega się na
ulicy Radnej: NA BROWARNEJ NIEMCY DAJĄ CHLEB! Więc biegniemy tam w tłumie
spoconych bab, woń zakisłego brudu szeleści w powietrzu. DAJĄ CHLEB. NIEMCY.

W sierpniu tego samego roku leżałem z krasnalem o czerwonych polikach rozmazanych od
pocałunków (zginął w Powstaniu pod gruzami pięciopiętrowej kamienicy i dla mnie wtedy była
to najboleśniejsza strata) na tapczanie, był ranek, matka pudrowała się przed lustrem,
widziałem jej plecy i uniesioną rękę z prześwietlonym słonecznie puszkiem, drgającym lekko,
spytałem, bo ciekawość życia dręczyła mnie strasznie:

- Mamusiu, czy na świecie jest tylko Polska?

- Nie - odparła matka nienaturalnym głosem, bo twarz miała dziwnie przed lustrem
wykrzywioną dla sprawdzenia, jak co dzień, swojej urody - nie, są jeszcze inne kraje, gdzie
ludzie mówią zupełnie innymi językami, bardzo dużo jest obcych narodów...

Nie mogłem tego sobie wyobrazić; ale na wszelki wypadek zapytałem:

- A jakie są te obce narody?

No... na przykład... Niemcy... - wybełkotała matka, przekrzywiając inną część twarzy do lustra.

Na tym skończyła się rozmowa, ktoś wszedł, dowiedziałem się tyle, że są Niemcy, nikt więcej,
tylko Polska i Niemcy, i oto miesiąc później zobaczyłem żywych, prawdziwych Niemców, takich
jak inni ludzie, starszych siwawych facetów w mundurach bez jakichś tam srebrzystych

background image

odznak i bez medali - i może właśnie dlatego, że te mundury takie były proste i zwyczajne,
odczułem na ich widok okropny strach. Już nie dziecinny. To był pierwszy dorosły strach.

Niemcy stali na wojskowej ciężarówce wyładowanej chlebem i rzucali okrągłe ciemnobrązowe
bochenki w tłum wyciągający ruchliwe ręce. Rzucali sprytnie, z wrodzonym widać poczuciem
sprawiedliwości - nikt nie dostał dwa razy. Matka moja też schwyciła taki chleb. Wtedy ja,
przeniknięty nagle tą bijącą z ciężarówki sprawiedliwością, wyciągnąłem ręce, choć wówczas
ledwo czubkami palców dosięgałem piersi wrzeszczących bab. Tam wszakże, w górze, była
sprawiedliwość, przecież byłem mimo wszystko człowiekiem, a najprostsza logika wskazuje, że
każdy człowiek, mały czy duży, potrzebuje jeść, więc Niemcy wtedy zaśmiali się na swojej
ciężarówce i podali mi z trudem chleb, z trudem, ponieważ baby nie tylko wrzeszczały PANIE,
DAJ PAN TU, albo, jak która bystrzejsza BITTE BROT, HERR! lecz ten bochenek do mnie
wyciągnięty próbowały za wszelką cenę po drodze przyłapać, jak piłkę w grze DWA OGNIE.

Staliśmy tam do końca, aż chleb się rozszedł, z ciekawością przypatrując się Niemcom, nawet
matka nigdy przedtem nie widziała Niemca, ciężarówka odjechała wznosząc różowy pył
pokruszonych cegieł i ludzie zaczęli się rozłazić, komentując ten dobry Niemców czyn, KTÓRY
IM W NIEBIE BĘDZIE POLICZONY, jak powiedziała jedna baba, a jak odjechali już na dobre,
dodała: ŻEBY WAS GROM Z JASNEGO NIEBA SPALIŁ i wtedy jeden pan tramwajarz
powiedział:

- Ludzie, rozłamcie ten chleb, to coś tam znajdziecie!

I wtedy każdy zaczął dłubać w swoim chlebie, jakby złota się spodziewając, a tam pleśń była,
skawalona i twarda, zielona ciemno jak poszycie lasu. Wtedy ludzie rzucili bochenkami w bruk,
dużo chleba na ziemi leżało, lecz niektórzy i to podnosili, jedni rzucali, drudzy przyczajeni
natychmiast podnosili, a moja matka powiedziała:

- Chodźmy stąd szybko, obejrzymy w domu.

Tam się pokazało, że tylko mój bochenek był dobry, ani śladu zepsucia, nic, wąchali go wszyscy
po kolei i zaczęli powolutku, niby dla spróbowania jeść, aż nareszcie każdy złapał sporą pajdą
i zeżarł, jakby go parzyło, ostrożnie a szybko. Powiem prawdę: ten chleb niemiecki smakował mi
bardzo. Od początku widać miałem szczęście do Niemców. Gdyby nie to, że zastrzelili mi ojca,
jednego wujka zatłukli na śmierć kijami, drugiemu obcięli uszy, parę osób z rodziny zamęczyli
w obozach, a resztę, oprócz matki, rozwalili w Powstaniu - gdyby nie to, powtarzam, to pewnie
wszystko między nami byłoby w porządku.

mijamy teraz granicę Czechosłowacji mówi z głośnika pan lotnik i powtarza to po angielsku
zająkując się trochę ale to nikomu nie przeszkadza zagraniczni czytają gazety podróże wszak
dla nich to betka TIME IS MONEY ważne dolecieć na czas tam we Frankfurcie interes pewno
jakiś czeka albo pies któremu warto będzie postawić marmurowy nagrobek pisali przecież
o takich sprawach nasi najlepsi idealnie zorientowani reporterzy globtroterzy ja tylko patrzę
przez okienko tam w dole górki Karkonosze czy coś takiego byłoby mi przyjemnie gdyby
Karkonosze zjeździłem je całe rowerem i zdeptałem trampkami ale nim wyjrzałem to ten
samolot przeleciał pewnie z pięćdziesiąt kilometrów więc tam w dole już mnie nie było

stewardessa nadal ma mnie za cudzoziemego roznosi soki Plis sękju taka jest nasza polska
rodaków rozmowa znowu trochę minut wąska ta Czechosłowacja mijamy granicę niemiecką
mówi pan lotnik w polskim i angielskim nareszcie jak przed startem roznosi stewardessa
cukierki żeby szło do buzi więcej śliny żeby ktoś się przypadkiem od zmiany ciśnienia nie
porzygał i zapiąć pasy i nie palić

LĄDUJEMY WE FRANKFURCIE NAD MENEM

BUNDESREPUBLIK DEUTSCHLAND

krótko trwała droga z POWIŚLA, Z rogu Browarnej i Radnej do tego obcego miasta.
Dwadzieścia siedem lat w dwie godziny i piętnaście minut.

background image
background image

II. FRANKFURT : PRZESIADKA

Teraz leżę na miękkim materacu (gąbka i specjalne sprężyny - majowa chmurka) w pokoju
numer trzy małego prywatnego hoteliku (to się tu nazywa „Pension”) i próbuję podliczyć resztę
dnia od lotniska we Frankfurcie do teraz, ale to nie wszystko, jeszcze mnie czeka kolacja
z moim tłumaczem w którejś z lepszych restauracji Monachium, na koszt wydawcy, oczywiście
ta powitalna kolacja, jakżeby inaczej. W Monachium, bo tu jestem, Frankfurt był tylko
półtoragodzinnym etapem, nie wyszedłem z lotniska, drobna i miła pani z biura obsługi
podróżnych odnalazła mnie szybko pośród Murzynów, Chińczyków i Amerykanów - nie
dlatego, bym jako człowiek z „komunistycznej Polski” miał inny, czwarty kolor skóry, lecz
poznała mnie po maszynie do pisania, którą ze sobą targałem, a powiedziano jej telefonicznie,
że przyleci pisarz z Polski, nikt tam akurat nie miał przy sobie maszyny, pani odznacza się
bystrością, za to jej płacą, więc...

- HERR BRIŚT? - zapytała, i to był dla mnie szok, pierwszy raz usłyszałem swoje nazwisko tak
zniekształcone, bardzo, okropnie mi się nie spodobało, Jezus Mario, jak można tak psuć to
najbardziej zrośnięte ze mną słowo!

Głupia mina. Briśt, cholera jasna. Ale byłem kiedyś bokserem, trochę refleksu zostało, udaję, że
tak się właśnie nazywam, że to nic, przecieżem globtroter, lot do enerefu dla mnie betka, od lat
przywykłem do briśta, brajczta i rozmaitych łamańców światowych, więc przyjmuję grę, po raz
pierwszy mam poważną zagraniczną, niemiecką grę, spokojnie uchylam kapelusza
i odpowiadam, a to słowo przeżyłem, jakby mi w ustach żaba pękła:

- Ja.

To już nie byłem ja, ale ona o tym nie wiedziała.

Teraz już spokojnie powtarzam:

- Ja.

I pochylając się ku niej lekko, bo niska, pytam grzecznie:

- Bitte?

Ale tu znów sprawa na ułamek sekundy staje się niepoważna, bo od dziecka nauczyłem się
ceny słów, one dla nonie są jakby ludzie, żyjąc w Polsce, żyję bardziej chyba w państwie moich
polskich słów, i przeraziłem się i zaciekawiłem, co tu będzie bite? Kto będzie bity? Za co?
Czym? Kijami może, jak mój biedny wujek? Też go Niemcy bili, aż umarł, i widziałem jego śmierć
na domowym łóżku, pamiętam jego ciało nabrzmiałe jak zielono-krwawy mięsisty pęcherz,
zrzucili go z ciężarówki przed domem i odjechali gazem, tylko zieleń mundurów mignęła
(Grodzisk Mazowiecki, miasteczko 30 kilometrów od Warszawy), a dlatego to wszystko, że był
chory na serce i ZA WOLNO KOPAŁ OKOPY, sąsiadki: uuuu..., ciotka po lekarza, przyszedł,
KAŻDA KOŚĆ ZŁAMANA W KILKU MIEJSCACH powiedział, szykujcie trumnę, wujek puchnął
coraz mocniej, nikt nie płakał głośno, jakby bojąc się przestraszyć śmierć, a mnie nawet
ciekawiło patrzeć, jak ta głowa wujka Stefana zmienia się w ogromny zgniły arbuz i wujek
Stefan leży metr pięćdziesiąt pod gliną na małym cmentarzu, a ja dziś stoję z całymi kościami
w KRAJU RODZINNYM tych z ciężarówki i nie rzucam się na nikogo i nie biję, choć właściwie by
należało, dla SPRAWIEDLIWOŚCI, którą tak trudno doścignąć po tylu latach... Po tylu latach
mam kretyński uśmiech na twarzy, uprzejmiutki i przymilny uśmiech gościa - ale to nic, myślę
sobie, do czasu, przecież słowo nie przestało znaczyć tego, co znaczy w moim polskim języku,
tylko dlatego, że przypadkiem znalazłem się w obcym kraju: bite jest bite, znam tylko jedną
ceną słów, i kiedy podszedł do tej pani jej pomocnik, młody przystojniak w czarnym munduro-
garniturze, nasadziłem mu na kark, w miejsce bezczelnej wygolonej twarzy zgniłą maskę wuja

background image

Stefana, aż wstrząsnął mną widok żywego ciała z martwą zgnojoną ZA NIC głową, otrzeźwiło
mnie to, pomyślałem: TEGO CZŁOWIEKA NIE MÓGŁBYM ZABIĆ, nawet gdyby chodziło nie o
wuja Stefana, a o kogoś dla mnie ważniejszego, o mojego ojca, tak, otrzeźwiło mnie to,
ciekawe tylko, dlaczego nic nie otrzeźwiło tamtych ludzi na ciężarówce sprzed dwudziestu
dwu lat.

Sprawa zaczęła być niepoważna, miła pani i jej pomagier przemawiali do mnie od paru chwil,
dużo słów wyrzucili z siebie W PIĘKNYM JĘZYKU GOETHEGO, jak mówią nasi wysoko
kształceni humaniści, aż zorientowali się, że niechętnie chwytam ich tok, więc zaczęli
próbować w innych językach, które zawodowo znali: inglisz? francozisz? - pytają, a ja kręcę
głową, że najn, więc pytają, po jakiemu jeszcze potrafię, prócz polskiego i złego niemieckiego,
żeby mogli ze mną omówić powierzone im sprawy mojej dalszej podróży.

- RUSISZ - powiadam, i zamilkli, wywalili gały, zaraz potem uśmieszki pełne zażenowania, najn,
najn, oni nie znają rosyjskiego, kontrakt pracy tego języka nie wymagał. Szkoda, myślę, to
mogłoby wam dużo dać w przyszłości.

- Russisch? - wtrąca z boku starszy, siwy i przygarbiony pan, który okazuje się być tragarzem.
„Okazuje się być”, ponieważ o ile na pierwszy rzut oka odróżnię łódzkiego czy warszawskiego
tragarza od tak zwanej reszty społeczeństwa, o tyle pan tragarz frankfurcki zaliczałby się
u nas z wyglądu do grupy pracowników wyższego nadzoru inżynieryjnego. Co tak nagle
podniosło w moich oczach jego rangę zawodową i społeczną? Mydło i woda. Mydło i woda -
powtarzam raz jeszcze, ażeby wbić do łbów rodzimym brudasom, jaki to ważny argument
ideologiczny. Przecież te gadki o superwysokiej stopie życiowej Niemców zachodnich, te mity
zasiewane w grząskich mózgach naszych idiotów kawiarnianych przez zidiociałych od zbyt
wysokiej stopy życiowej reporterów-globtroterów, przecież te mity, powtarzam, rodzą się
PRZEDE WSZYSTKIM z nieznanego w kraju na co dzień, a tak cholernie fascynującego,
porażającego polski intelekt czaru MYDŁA I WODY. Pan tragarz frankfurcki miał na sobie
elegancki niebieski kombinezon, koszulę z białym kołnierzykiem i krawat, a także lśniąco
wyczyszczone buty. Był to jeden z kilku tragarzy na lotnisku. Kilku, a nie kilkunastu czy
kilkudziesięciu, choć lotnisko duże, tak ze cztery Okęcia naraz... Więc tych paru tragarzy
wyglądało tak samo ładnie jak ów chwalony. A nie jest ich wielu, bo nie ma co nosić, bo po co
nosić, jak są specjalne taśmy z rolkami, kładzie się walizę i ona sama jedzie... Głupstwa, cholera
jasna, głupstwa dla nas, ale nie dla człowieka, który ma całe życie nosić ciężkie walizki.
Dlaczego on ma być nieogolony, brudny, jakby spał na śmietniku, i dlaczego ma dźwigać
walizki? To, że jest tragarzem, niczego nie przesądza. Zawód może być ciężki, ale praca lekka.
Paradoks? Taki sam jak to, że ktoś tam leci na księżyc, a nasz tragarz wygląda jak zmora:
straszy podróżnych, ciesząc ich jednocześnie - siłą rzeczy muszą czuć się lepsi, skoro taki
obrzępała, zaropiałęk przy nich się pęta.

Leżę na tym aż nieszczerze miękkim materacu w „Pension Regner”, München,
Georgenstrasse 15, i nie wiadomo dlaczego okrutnie mi żal polskich tragarzy. Chce mi się
śmiać: na cholerę mi polscy tragarze? Co mnie obchodzi, że „ustępują wyglądem
zewnętrznym” jakiemuś tragarzowi z NRF? Że się więcej męczą? Że szybciej korkują na
serce?

Zdumienie. Coraz większe, niemożliwe do opanowania. Zdumienie. Tragarz. Ja. My. PIERWSZY
RAZ POWAŻNIE MYŚLĘ O SOBIE JAKO O POLAKU. Obchodzi mnie ten nieważny z pozoru,
nie mający większego znaczenia dla GOSPODARKI NARODOWEJ brud osobisty tragarza.
Myślenie nie jest głównym zadaniem tragarza. Właściwie wolno mu wcale nie myśleć. Ale nie
wolno nie myśleć o tragarzu tym, którzy tragarza zatrudniają. Jeśli wpadli na pomysł, żeby go
zatrudnić, to powinni wpaść na drugi genialny pomysł: kazać mu się umyć. Sprawdzać
codziennie, czy się umył. Przyzwyczaić go do mycia. ZMUSIĆ. Mydło i woda to nie jest sprawa
zależna od stopy życiowej. Wydatek ten w budżecie wcale się nie liczy. Natomiast
CZYSTOŚĆ I BRUD to są argumenty ideologiczne. O nas się mówi, że jesteśmy brudni.
Najwyższe osiągnięcia w sztuce i nauce tej opinii nie zmienią, jeśli tragarz na dworcu będzie
wyglądał nieświeżo.

background image

Zaklinowałem się. Myślę wciąż o tym samym. Bo to mnie boli. Parę godzin w obcym kraju
i wszechwładny, atakujący ze wszystkich stron ból, bo wszechwładna, osaczająca ze
wszystkich stron jest tutaj czystość. Widzę twarz skrzywioną ironicznym grymasem, twarz
kolegi dziennikarza świetnego, który myje nogi raz na miesiąc razem ze skarpetkami: „Ale to
przecież kraj faszystów, naszych odwiecznych wrogów, to politycznie podejrzane Stawiać ich
za przykład...” A potem ten palant powie, tak jak kiedyś powiedział: „Przypomnij mi, żebym kupił
pastę do zębów, bo już, cholera, od tygodnia zapominam”. I znów zapomni, jak kiedyś. Tak miło
przecież kawę pić i rozmawiać o literaturze w klubie Związku Literatów, cóż z tego, że obok
w kiosku trzydzieści gatunków mydła toaletowego i góra tub z pastą do zębów. Jak mi ktoś
powie, że daję przykład kliniczny, niech w tej chwili zajrzy pod stolik, na którym błyszczy
nowoczesny telewizor, albo niech odsunie trochę swój tapczan lub obrazek na ścianie. I niech
nie narzeka na swoją stopę życiową. Tu, w klinicznie czystym „Pension Regner” wiem: jeśli
mamy CHLEB I MYDŁO, to reszta tylko od nas zależy.

- Russisch? - zapytał tragarz na lotnisku frankfurckim.

- Da.

- Ją niemnożko gawariu po ruski - mówi on z trudem wyraźnym, zastanawiając się nad każdym
słowem. I tłumaczy z uśmiechem trochę zażenowanym: - Patamu, szto ja był w Rassiji... i w
Polszy karotko... Wajna, ponimajesz.

- Panimaju - odpowiadam i patrzę uważnie na tego niskiego faceta. Jak on wyglądał
w mundurze? Co on tam robił w Rosji, że dotąd nie zapomniał tych niewielu słów? Musiał mieć
czas, żeby się nauczyć, musiał mieć z kim rozmawiać - Więc może był w niewoli? A co robił
podczas krótkiej wizyty w Polsce? Ta jego stara, już nieźle zmarszczona twarz uśmiecha się
teraz przymilnie, sympatyczne oczy dużo rozumiejącego człowieka przyglądają mi się
z aprobatą. On aprobuje fakt, że się tu znalazłem. Z odrobiną lekkiego, skrzętnie ukrywanego
zdziwienia on aprobuje fakt, że ja dotąd żyję. Bo tego nie potrafił już ukryć - patrzy na mnie jak
na starego znajomego, jeszcze z czasu wojny, o którego smutnej śmierci krążyły pogłoski. Być
może właśnie on miał do tej śmierci doprowadzić,- a choć mu przeszkodzono, to przecież finał
powinien nastąpić samoistnie, skoro go długo zapewniano, że tak POWINNO BYĆ.

Dogaduję się z tym facetem, on jest teraz moim tłumaczem, więc wyjaśnia się sprawa dalszej
podróży, pan i pani z biura obsługi także są zadowoleni.

Pytają, w jakim celu do Monachium jadę. Pytają, bo sytuacja stworzyła się dość familiarna,
inaczej by nie śmieli.

Mówię, że wydawca, książka... Ciekawi ich tytuł. Tłumaczę szybko, nie wiem, czy zgodnie
z zamierzeniami Janusza von Pileckiego: „Dancing in Hitler's Hauptquartier”. Znów dziwne ich
miny. Denerwują mnie. Język rosyjski ich dziwi, słowo HITLER ich dziwi. Te miny proponują,
żeby po rosyjsku nie mówić, Hitlera nie wspominać.

Ale przecież z grzeczności zawodowej coś muszą powiedzieć.

- To o wojnie? - pytają.

-I Nie, to o DZIŚ, wynikającym z wojny.

Albo nie rozumieją i udają, że rozumieją, albo odwrotnie. W każdym razie coś na pewno udają.
Kiwają smętnie głowami. Przepraszają, odchodzą. Zostaję sam. Ten dworzec lotniczy piękny,
prawie pusty, i ja w środku, pod niskim dachem. Więc fakt, jestem w Niemczech. Dużo lat po
terminie przyjazdu, jaki mi wyznaczyli Niemcy. Nie chcę o tym myśleć. Nie mogę uwierzyć. Nie,
że teraz jestem- Ale że mogłem być przedtem. Dawno. Dawno. Mam trzydzieści marek przy
sobie. Kupuję paczkę papierosów Milde. Jedna marka. Pierwsze wydawanie niemieckich
pieniędzy. Palę. Noga na nogę, ruszam palcami w bucie. Moja noga, mój but. Kupiony w alei
Wyzwolenia przy placu Zbawiciela.. Tydzień temu, trzysta, pięćdziesiąt złotych. Myślę mętnie
i głupio, jak chory. Prawda, rano przed wyjazdem 39 stopni gorączki. Polska coroczna grypa. Ale

background image

uważaj, nie myśl, że bredzę bez sensu. Ta wodnista gadka o fajkach, o butach, o grypie, o mnie
- przysięgam, potrzebna mi teraz, tu we Frankfurcie nad Menem. Muszę myśleć o sobie. Ja to
też trochę Polski. A mogłoby być trochę Niemiec. Mam trochę inną sprawę z Niemcami niż
każdy z was. Dlatego tak cackam się z sobą, dlatego tak siebie lubię. Dlatego tak przeżywam
tę drobną podróż. Dlatego tak cholernie mocno odczuwam moją polskość. I BO MOGŁEM BYĆ
NIEMCEM.

Ojciec ojca był Niemcem. Ojciec matki był Niemcem. Matki rodzona siostra też chciała być
Niemką. Podczas wojny dziadkowie już nie żyli. Ta siostra żyła.. Moja ciotka, Niemka.

Trochę o niej: w okupację mieszkała w J., miasteczko nad Bugiem. Tam miała majątek. Willę na
Sadybie i dom na Stępińskiej w Warszawie zajmowały córki. Ciotka bogata, jak widać. Jej drugi
mąż, oznaczę go Z., bo jeszcze żyje staruszek, był dowódcą małego, ale sprytnego oddziału
partyzanckiego. W roku 1943 Niemcy rozlepiali gończe listy z nagrodą za jego głowę. Ciotka
z tym Ż. właściwie od przedwojny nie żyła z całkiem osobistych względów. Przyjeżdżał do niej
co tydzień pułkownik niemiecki z paroma oficerami i tam w J., w pałacyku o murach grubych na
metr, odbywały się rozmaite wesołe bale. A na górze na strychu ciemnym z małymi oknami,
wysprzątanym pięknie i nieźle umeblowanym, miał swoją stałą siedzibę ten fajny Ż., mój wujek.

W 1939 roku mój stary poszedł na wojnę jako polski żołnierz. Wzięli go do niewoli, wylądował
w stalagu, w miejscowości Bettingen, w Lotaryngii. Dnia 20 lipca 1944 roku podjął z pięcioma
kolegami próbę ucieczki, żeby przedrzeć się za linię frontu i do Polski wrócić z karabinem. Mam
przy sobie jego zdjęcie w mundurze i list od chłopów francuskich, świadków zdarzenia. Data:
24.7.44. Podpis: Joseph Bassompierre, Bettingen No. 50, post Gehningen, Lothringen. Bo
podobno nie wolno zabijać jeńców wojennych w ucieczce, nie wiem, mówiono, że taka
konwencja istniała. Tych pięciu i mój stary przepływali rzekę Mozelę. Niemcy grzali po rzece
z karabinów maszynowych. Kula trafiła mojego ojca w tył głowy, kiedy wynurzył się, żeby
złapać powietrza. Zabity i utopiony. Osiem kilometrów dalej wyłowiono ciała tych Polaków:
Chłopi ich wyłowili, pochowali na cmentarzu w Bettingen. Ten J. Bassompierre to zrobił, dobry
człowiek. Ciekawe, czy jeszcze żyje. Może mógłby coś o moim ojcu powiedzieć, bo ; ja nic o nim
nie wiem, nie znam go wcale, miałem trzy lata, kiedy szedł na wojnę, wieczór był, spałem, matka
chciała mnie zbudzić, żebym tatusia pocałował, ale on nie pozwolił, powiedział: ”Szkoda go
wybijać ze snu, potem nie będzie chciał zasnąć, zresztą niedługo wrócę”. Takie są ostatnie
pożegnania. Tego nigdy nie daruję.

Ale ciotka. Niemcy męczyli moją matkę, żeby stała się Niemką. Ciotka nigdy jej na to nie
namawiała. Takie były jej słowa: „Jeżeli twój mąż poszedł walczyć z Niemcami, bo się czuje
Polakiem, i ty się czujesz Polką, to nie wolno ci być kimś innym z żadnych powodów”. Matka
moja ukrywała się półtora roku, bo chcieli ją wywieźć do obozu. Można było ukryć się w
Warszawie. Ale trudno ukrywać się z dzieckiem. Wiedzieli, u kogo jestem. W 1942 roku wzięli
mnie, żeby zrobić NOWEGO NIEMCA. W białej, prawie szpitalnej sali było sześcioro dzieci
o jasnych włosach i ze sprawdzoną krwią. Po tygodniu tamte wywieziono do Niemiec, do
specjalnej szkoły NADLUDZI. Mnie wykupiła ciotka, Niemka, za ogromną sumę dolarów. Przykre:
dzięki Niemce i dzięki dolarom zostałem Polakiem NA NOWO.

Banalne pytania tu na lotnisku frankfurckim; co się stało z tamtymi dziećmi, czy jeszcze żyją,
czy spotkam któreś z nich, nie wiedząc, rzecz jasna, że to mój dawny kolega, czy ja bym
jeszcze żył, gdybym wtedy znalazł się w Niemczech, czy spotkam kogoś, kto zabił mojego ojca,
nie wiedząc, rzecz jasna, że to on zabił, i kim ja byłbym właściwie, gdyby wtedy...

Mam wrażenie, że moja sprawa z Niemcami jest trochę inna niż sprawa każdego z was.
Dlatego wolno mi patrzeć na mój zamszowy but, ruszać palcami w bucie, cieszyć się, że żyję
i te palce żyją, ruszają się, i myśleć długo, leniwie, rozwlekle, gdzie kupiłem moje polskie buty,
i ile za nie dałem, a kosztowały trzysta pięćdziesiąt złotych i zostały nabyte w Warszawie,
w alei Wyzwolenia.

background image

Teraz jestem w Monachium, mały czysty hotelik, materac denerwująco miękki. Zastanawiam
się, dlaczego opuszczając poczekalnię frankfurcką podszedłem do tragarza znającego pięć
słów na krzyż po rosyjsku i powiedziałem: „Do swidanja”. I dlaczego bez żadnego
zastanowienia podałem mu grabę. Taki wrodzony polski gest - jak się z kimś chwilę pogada, to
zaraz mu trzeba piątkę zaserwować. W tym wypadku to mogło być głupie, zwłaszcza jak się
o tym pisze. Nie? Taka puenta humanistyczna, że teraz to właściwie nie ma o co mieć żalu,
zwłaszcza do tragarza. Przecież jakby był wtedy szarżą, to teraz by nie był tragarzem. Czyli,
że może niewinny jak lilia. Ale może ta rączką, której dotknąłem, gdy była młodsza i silniejsza,
kogoś zadusiła. Może nawet nie z przyczyny rozkazu, może tragarz też krył w sobie nieco
sadystycznej rafinady i kropnął kogoś dla czystej przyjemności. Nie wiem. Bez sensu takie
zastanawianie się nad niczym. Dałem mu rękę, bo zagadał bliskim mi językiem.

Patrzę w sufit, palę tego Milda, czekam na tłumacza mojej książki, pana Janusza von
Pileckiego. Janusz. Pilecki. I VON. To też może być dość ciekawe.

background image

III. RAJ SAMOCHODOWY

Miłe, kochane ple, ple! Samolot frankfurckiej Lufthansy jest już prawdziwie europejskim polotem
(pojazdem latającym), nawet markę ma brzmiącą smacznie-zachodnio: VISCOUNT. Tym się
leci bez wstrząsu, bez hałasu, atmosfera ponadto staje się poważna z powodu
KONIECZNOŚCI porozumiewania się ze stewardessą za pomocą PLIS-SĘKJU, a takie plissękju
nie udawane to już zupełnie normalne, rzeczowe, please-thank you, co nie oznacza nic innego,
jak proszędziękuję, tyle że gorzej brzmi. Miłe, kochane ple, ple! Frunę sobie oto z Frankfurtu do
Monachium, które też głupio brzmi, bo MINSIEN: A frunąc żrę. Ślicznie zabrzmiało, zabrzmi
lepiej, jak się to szybciutko wypowie, przed lustrem, z kulturalnym wyrazem twarzy, pełnym
skupionej uwagi, jakby się człowiek zwracał do ministra. Nikt się jakoś przez głośnik nie odzywa
po niemiecku i angielsku, żeby natrętnie przypominać, dokąd lecimy. Więc sobie cicho lecimy
nad gościnną ziemią niemiecką, a tam w dole domki ustawione porządnie, nie tak jak u nas.
PORZĄDNIE. Rzędy, kwadraty, koła - równiutkie wszystko, lśniące dachówką czerwoną albo
białą jak słońce blachą. I tak myślę: dlaczego u nas, jak latałem do Rzeszowa, to się
przyglądałem, wszystko jest jakieś takie porozrzucane, rozpierzone, tu dom, tu stodoła, tu
znów wielkie coś sterczy, że nie wiadomo co, a psuje cały krajobraz, aż przykro, szczęściem
samolot szybko leci i zawsze widoczek ładniejszy podpadnie. Dlaczego taki bajzel zabudowy?
Pytania sobie zadaję, nie żądając wcale odpowiedzi, przecież wiem: cośmy zbudowali, to nam
zawsze ktoś rozwalił. Tak od paru wieków. Ale myślę sobie naiwnie, że za każdym razem, jak
się na nowo stawia, to trza by stawiać porządnie. Jeden koszt, jedna praca. Tylko głowy
troszeczkę trzeba. I smaku. Nasz pracowity i utalentowany ludek prywaciarzy opstrzył
wszystkie miasteczka i miasta czarnymi punktami dachów z papy, ustawionymi jak klocki
wyrzucone z worka przez chore dziecko.

Cóż, lećmy dalej, nikt nikogo nie woła. Dla porządku rejestruję, żeby jakiś Pacarewicz
z tygodnika „Figle Wielkiego Półświatka” nie pomyślał, że ten lot zmyśliłem - rejestruję: więc
jadłem. Łosoś, kurczak, szynka, kawa, sok. A kiedyś byłem zaproszony w odwiedziny w dom
jednego z naszych reżyserów fabularnych kategorii I (dzielą się ha kategorie, jak knajpy), i tam
widziałem flachę wody kolońskiej o nazwie Nonchalance. Więc teraz, kiedy wszedłem do
łazienki samolotowej i zobaczyłem flachę wody kolońskiej Nonchalance, stojącą bezkarnie
i bezpiecznie na publicznej półce, to mi się zaraz przypomniało, co żony obecnych wówczas
reżyserów mówiły o tej wodzie, że w komisie kosztuje pięćset złotych, i miałem cholerną chęć
tę wodę ukraść, nie dlatego, że taka fajna, tylko że taką fajną u nas ma cenę, a najwięcej
dlatego, że jej nikt dotąd nie ukradł. Przecież ci latający wciąż w te i nazad Japończycy,
Hindusy i Amerykanie powinni wpaść na pomysł, że jak coś tak drogo kosztuje, to się może w
domu przydać. Mało sprytni. Albo żony mniej wymagające.

Nie ukradłem: flaszka miała kształt wielkiego jaja. Kłamię: nie ukradłem, bo jako złodziej bez
kwalifikacji spróbowałem sobie wyobrazić reakcję okradzionego. U nas taka kradzież to byłby
dowcip. Kierownictwo samolotu musiałoby pewnie wystawić protokół w sześciu egzemplarzach
z dokładnym wyszczególnieniem okoliczności kradzieży i podpisami trzech świadków, co już
jest bez sensu, bo świadkiem faktu byłby tylko złodziej, dalej - te egzemplarze wpłynęłyby
pewnie do jakiejś komórki nadzorującej wyposażenie samolotów w wody kolońskie, odbyłoby
się specjalne posiedzenie komisji analizującej przyczyny, w rezultacie wód w samolotach
więcej by nie było, albo w najlepszym razie nad kranem zawisłyby wielkie napisy, zamówione
uprzednio w spółdzielni pracy plastyków-literników, donoszące groźnie po polaku i angielsku,
że wód kraść się surowo zabrania, a jak kto ukradnie, to mieć będzie kolegium karno-
orzekające. Ze swej strony proponuję dla Polaka-pasażera karę trzech miesięcy aresztu,
natomiast dla cudzoziemca przepadek całego mienia.

Nie ukradłem, bo co za frajda bez takiego, jak wyżej opisany, efektu. Stewardessa,
stwierdziwszy brak flaszki wody kolońskiej, wyjęłaby natychmiast z podręcznej szafki
następną flaszkę - i zabawę trza by zaczynać od nowa, a kiedy ja znów, będę leciał tym

background image

następną flaszkę - i zabawę trza by zaczynać od nowa, a kiedy ja znów, będę leciał tym
samym pudłem, kto wie... Pewnie, korzyść, bym miał, i w gruncie rzeczy szkoda.

MONACHIUM. Ląd. Teraz już naprawdę jestem w Niemczech. Brzydszy ten dworzec lotniczy
niż frankfurcki. Ale to nic, w tym mieście przecież dzisiaj będę spał.

Wysiadka. Czuję się samotnie. Bardzo samotnie. Sam sobie wydaję się śmieszny, z tą walizką
ze świńskiej skóry, z małą maszyną do pisania, z parasolem... Stop. Gdzie jest parasol? Rany
boskie, pierwszy parasol w życiu! Taki chciałem być cholernie europejski i kupiłem ten
figusowski idiotyzm za trzysta siedemdziesiąt złotych dzień przed wyjazdem. Został w polskim
samolocie. Może mi kto odeśle, będę czekał do końca życia.

Stoję. Celnik szwargocze. WODKA, CIGARETEN,. DOLARS. Kręcę głowę, że NAJN. Puszcza
mnie wolno. Podróżnicy, co ze mną, już wyszli. Zbieram graty i lezę do wyjścia. Wtedy pan
w średnim wieku i płaszczu żółtym wielbłądzim zbliża się i mówi, pierwszy raz od wieków
zwykłym ludzkim językiem:

- Przepraszam bardzo, czy to pan Brycht?

A ja do niego:

- Nareszcie! Nareszcie człowiek! Panie, przecież tu skonać można z tymi językami. Pan Pilecki;
prawda?

Mój tłumacz. On mi tłumaczy, książkę. Łączy nas zarobek na tym tekście. Więc lubię go. Mocne
ściskanie ręki.

On się dziwi, że mnie już Niemcy zmęczyli, przecież lecę dopiero parę godzin, przecież jeszcze
nie byłem w Niemczech.

Ano, nie byłem.

To wyjście, pierwsze wyjście na obcy ląd. To NOWE, bijące z nieba i ziemi, powietrze
zmieszane z inną barwą, z wonią NOWEGO. Ile książek, przeczytanych o innych krajach! Ile
filmów, ile reportaży!, Ile opowieści kolegów, ludzi na co dzień znanych, ile wyobrażeń, mitów
i pragnień. A ją nigdzie nie byłem. Nigdzie. Nawet w Bułgarii na handlarskiej wycieczce.
NIGDZIE.

Tylko Polskę znam jak własną rękę. Już stopiłem się z Polską. Znam kopalnię, hutę, elektrownię
i rzeźnię. Wszędzie tam pracowałem. Znam szpitale, wojsko i więzienia. Miasta, redakcje,
wioski. Internaty. Hotele robotnicze i orbisowskie. Gdzie nie mieszkałem! Na jakich wyrach
i pryczach nie spałem w tej mojej Polsce! Już w tej Polsce się roztopiłem.

Już zacząłem ginąć w tej Polsce, już traciłem o niej pojęcie. Już tak była mną, już tak ze mną
była, że przestawałem ją dostrzegać. Już zaczynałem być zły. ZŁY. Że za dobrze ją znam, i że
NIC Z TEGO NIE WYNIKA.

Kiedy rzucono mnie w kopalnię, w bebechy Polski, a dawno to było, dawno - chciałem zwiewać
kajakiem do Szwecji. Przez morze, sam, wiosełkiem do wolności. Ukradkiem radia słuchałem.
TAMTEGO radia. Marzyłem o WOLNYM ŻYCIU, z dala od tych, którzy mnie leją. Ale było to
jeszcze przed pisaniem. Człowiek bez zawodu. Półczłowiek. Nawet tam, w kraju marzeń,
mogłem mieć tylko półwolność. Ale miłość mnie uratowała. Miłość zawsze ratuje. Miłość do
słów. DO POLSKICH SŁÓW.

Przecież to było dawno. Przecież to tak niedawno; Tu, w Monachium, pierwszy raz, bo
przecież nigdzie nie byłem, nawet W BUŁGARII, poczułem, co znaczy MIEĆ WOLNOŚĆ. W
moim kraju dano mi wolność. Jestem TU. W Monachium. I zapragnąłem wrócić natychmiast do
Polski, wypić kawę w Warszawie, wsiąść natychmiast w samolot i przylecieć tu do Monachium,
i natychmiast w samolot i do Warszawy, i znów do Monachium, cały czas, jaki mam tutaj być,

background image

przelatać samolotami, mijać granice, stanowiska odpraw paszportowych i celnych, MIEĆ TĘ
WOLNOŚĆ na zawsze, aż do przesytu, aż do zrozumienia, że z tego też NIC NIE WYNIKA.

Śmiech we mnie. Cholerny, jakbym komuś groźnemu spłatał figla. To sobie tego figla. Tego
szczeniaka we mnie, co może gdzieś tam na dnie odrobinką wolno dogorywał - zabiłem.

Na zawsze zabiłem. To nie ja jestem w Monachium. Nie ja: TO POLAK PRZYJECHAŁ DO
MONACHIUM. Załatwi sprawy i wróci do kraju.

Przed dworcem stoi dużo Mercedesów. Nareszcie jakieś ludzkie przyrządy. Już nie samoloty,
których nigdy kochać nie będę. Samochód kocham, bo go dobrze znam. Od środka.
Wymęczyłem się w życiu nieźle z moją starą, kochaną Cytryną, która w wieku lat trzynastu
jeździła stale sto trzydzieści na godzinę. I z dekawką moją też się wymęczyłem. I z gratami
starych kolegów. W Niemczech pewnie mało kto pamięta, jakie wozy tam były przed wojną.
Ople Adamy, Kadety, Olimpie dolne i górne - mój Boże! Takie wywrotki, ciasne jak wiejski
klozet. A teraz oni mają Mercedesy najnowszych typów, na taksówkach. Każda taksówka to
Mercedes. Lśniący jak dla ministra. Każdy z radiem nadawczo- -odbiorczym, co drugi
z telefonem, przez który pasażer może gadać z żoną albo kochanką.

Pan Pilecki gęsto się tłumaczy:

- Stary mój wóz. Przechodzony, ale jary - puszcza oko i śmieje się, bo zacytował zdanko
z mojej książki.

Ale fakt, że go wstyd. Bo może ja myślałem, że on ma nowego. A ja patrzę: Taunus 17 M
z roku 1960. Sto tysięcy jeszcze by wziął za niego w Polsce. Piękna maszynka. Jedziemy.

Ostro jedzie mój tłumacz. Pozycja dobra, ręce wyciągnięte, wirażuje ze śpiewaniem gum.

- Kiedy nie miałem porządnej pracy - mówi - byłem nauczycielem jazdy.

-Nasi instruktorzy tak nie jeżdżą - mówię, i to jest prawda. - Zresztą u nas ludzie nie zwracają
uwagi na technikę jazdy ani na walory trakcyjne i osiągi, tylko patrzą na wygląd zewnętrzny
samochodu. Aby się świecił i był nowy.

- To u nas też - powiada Pilecki. - Snobizm jak diabli. Nie mają pojęcia, co jest pod maską. Aby
czysto, z radiem, no i ostatni rok produkcji. Na przykład to - pokazuje kręcącego przed nami
kuperkiem Opla Kadeta Coupe - puszka z cieniutkiej blaszki, koła wąsko jak łapy kurczaka,
a kupują, bo przypomina sport. Sport dla ubogich. Mercedes sprzed pięciu lat albo BMW im nie
odpowiada, chociaż jest dwa razy szybszy i wygodniejszy.

Chwilę milczymy, zastanawiając się nad obłędem samochodowych idiotów, takich samych w
Niemczech i w Polsce. Myślę z żalem i politowaniem o naszych, co składają ha jakieś metalowe
pudła, odejmując sobie od ust, żałując dzieciom cukierków i owoców, rezygnując z rozrywek
kulturalnych, utrudniając sobie do maksimum życie, żeby kupić taczkę i rozwalić ją na
pierwszym skręcie. Dla tych, co nie mają zacięcia sportowego, samochód nie jest „fajną
rzeczą”, ma być tylko ułatwieniem życia, skracać odległości z domu do pracy, pomagać
w uzyskaniu większych zarobków. Tymczasem ludziska robią z samochodu fetysz. Ideę. Też
mi idea - usiąść w pudle z blachy i trzymać kółko z plastiku. Niedawno prasa codzienna podała
tragiczną wieść o pewnym urzędniku, co zapadł na gruźlicę z powodu głodowego zamorzenia.
Jak się okazało - jadł tylko raz dziennie. Wytrwał - kupił Zastawę. Raz w życiu, psiach go mać!
Postawił się. Na zawsze.

A po co mu to było? Zarabiał nieźle, mógł wcinać, ile chciał.

Lodówka, telewizor, pralka, odkurzacz - wszystko dla niego do zdobycia. Dużo tego. Dlatego
tanie.; A samochodów mało, Więc drogie. Normalne prawo ekonomiki. Wstydzić się tego nie
musimy. Za parę lat nie będzie człowieka, który, jeśli naprawdę jest mu potrzebny samochód,

background image

nie będzie go miał. Używane stanieją, nowe na raty, większy wybór... A zresztą, jak ten
nieszczęsny idiota tak kochał samochód, to mógł sobie kupić pięciokrotnie tańszą dekawkę
i napawać się pożeraniem przestrzeni. Widać nie kochał pożerania przestrzeni. Widać kochał
błysk kiepskiego, ale nowego lakieru. Kochał siebie: chciał imponować ludziom i sobie, że niby
lepszy, jak ma. Trudne, bolesne jest ząbkowanie cywilizacji technicznej w polskim narodzie.

Kocham samochód. Dlatego miałem już trzy, jeden starszy niż drugi. Zżarte, niechlujne
prostytuty, wytarzane po wszystkich drogach-barłogach świata. Gubiły koła, klamki, tłumiki,
zarywały się w błocie i śniegu, sikały benzyną z przerdzewiałych baków, patrzyły jednym
reflektorem w niebo, drugim w piekło, a łysymi gumami tarły ziemię z piskiem potępieńców.

Nie wiem, ilu przedtem męczyło tę dekawkę w sportowym nadwoziu Aero z trzydziestego
któregoś roku, ale wiem, że ja ją męczyłem najpiękniej. Że nie mogła radzić sobie z szosą, to
puszczałem ją w leśne dukty i ścieżki, na wybojach skakałem metr w górę, łamałem resory,
ocierałem się w powietrzu o drzewa, zawijałem na jednym kole. Co mi tam rajd Monte Carlo! Ja
miałem swoją wojnę - z kałużami, dziurami, Ze skrzynią biegów skrzeczącą, z małym upartym
silniczkiem. Potem Cytryna dała mi wielką rozkosz,- ta Cytryna sławna, co powinna stać
w muzeum literatury, bo kupiłem ją od Jurka Lisowskiego, autora świetnej „Antologii poezji
francuskiej”, a ten Jurek woził nią Sartre'a, Camusa” Malraux, Cocteau, Robbe-Grilleta i wielu
sławnych pisarzy - ta Cytryna, co pięć razy obleciała calutką Europę, wdrapała się nawet na
Wezuwiusz, ta Cytryna, którą gnałem po Polsce stale sto trzydzieści, robiąc w konia i w żółwia
Wołgi, Humbery i Mercedesy prowadzone przez naszych melancholijnych jeźdźców, co przed
każdym łukiem zwalniają do sześćdziesięciu, żeby wreszcie zderzyć się z taksówką przy
dwudziestce. Ona błotniki swoje rozwijała jak skrzydła, wiatr w nich grał tembrem wysokim, na
wirażach ciasnych jak agrafka przyczajała się żabio, sunąc na łapach rozstawionych szeroko
te swoje wyjące, wyciśnięte z dechy, wieczne sto trzydzieści. Czarne jak noc smugi gumy na
każdym wirażu Polski - to tej Cytryny ślad.

Ona jeszcze żyje i żyć będzie dłużej od tych nowych, drogich, błyszczących puszek po kawie,
uformowanych w „nowoczesny”, bez wyrazu kształt.

Trzeci mój grat przechodzi ludzkie pojęcie. Młody: dwanaście lat. Ale silnik - osiem cylindrów
i sto dwadzieścia koni. Ale szybkość: sto osiemdziesiąt na godzinę. Ale zryw: setka
w dwanaście sekund. Nie mam, naprawdę nie mam już z kim w Polsce rozmawiać. Chyba tylko
z panem Zasadą, bo on lepiej ode mnie UMIE jeździć.

Więc nie miałem nigdy NOWEGO samochodu. Nigdy bym też nie odjął sobie chleba z kiełbasą
od ust, żeby szarpać się na wydatek morderczy, żeby mieć, tylko MIEĆ - głupią, bezmyślną
ideę, w postaci kupy zmontowanego żelaza.

Po co myślę o tym tu, w Monachium? Ludzie warszawscy mówili: w Niemczech są najtańsze
samochody, dobrze tam pod tym względem. Każdy ma wóz. Wygoda. Szybkość. Elegancja.

- Jak to jest - mówię - panie Pilecki? Każdy ma wóz? Każdego stać na ten przyrząd?

- Nie. Nie każdy ma. Nie każdego stać. Trzy czwarte tych, co mają, nabyli na raty. Według
prawa samochód nie jest ich własnością, dopóki ostatnia rata nie zostanie spłacona.

- No, ale mają, jeżdżą...

- Tu jeżdżenie nie jest żadną przyjemnością - powiada on. - Widzi pan, jaki tłok. W godzinach
szczytu cztery rzędy samochodów pędzą obok siebie. Naprzeciw, po drugiej stronie jezdni też
cztery rzędy. Spaliny duszą ludzi. Często się zdarzają wypadki omdlenia podczas prowadzenia
samochodu po mieście. Zwłaszcza kobiety temu ulegają. Staje babka na skrzyżowaniu pod
czerwonym światłem, inne wozy ruszają, ona stoi. Zemdlała. Ruch zatrzymany. Wynoszą ją,
i cucą, ale to długo trwa, bo na zewnątrz też kłębią się spaliny. Policjanci sprowadzają wóz na
chodnik, Za jakiś czas inne omdlenie. Zatory powstają też z przyczyny defektów. Nie

background image

wszystkie wozy są w dobrym stanie, zresztą nawet najlepszy może odmówić posłuszeństwa.
A zasadniczo żaden z kierowców nie potrafi sam naprawić od ręki najdrobniejszego
uszkodzenia. Znam takich, co nigdy w życiu nie otworzyli maski silnika, choć jeżdżą po sto
kilometrów dziennie w ruchu miejskim. Przezorni, jadąc do pracy albo wracając, zabierają
z sobą jakąś ciekawą książkę lub gazetę. Droga do miejscowości położonej trzydzieści
kilometrów za miastem może trwać dwie, a nieraz trzy godziny. Więcej czasu się stoi, niż
jedzie. Wtedy można spędzić ten czas pożytecznie, uczyć się języka obcego albo
rozwiązywać szarady. Jeździć szybko nie można w ogóle, nawet w porach, kiedy ruch jest
mniejszy. Policja skrupulatnie pilnuje przestrzegania szybkości. Dozwolona jest pięćdziesiątka
i rygor pod tym względem panuje absolutny. Za przekroczenie szybkości do trzydziestu
kilometrów ponad normę płaci się bardzo wysoki mandat. Jeśli ktoś jedzie szybciej,
a udowodnią mu to przy pomocy radaru, idzie bezapelacyjnie do więzienia na trzy miesiące. Od
takiego wyroku nie ma żadnego odwołania. Prawo uważa, że jak ktoś rozpędza świadomie
wóz do takiej szybkości, to znaczy, że ma zamiar spowodować czyjąś śmierć albo kalectwo.
Kiedyś sporo osób za to przestępstwo siedziało, teraz podobne wypadki zdarzają się rzadko.
Kwestia wychowania społeczeństwa. Jedyne, co piraci drogowi wywalczyli dla siebie, to osobne
celę w więzieniach. W końcu przecież wypadek drogowy to nie jest przestępstwo hańbiące.
Każdemu może się zdarzyć. Trudno więc, żeby jakiś spokojny mieszczuch siedział razem
z mordercami czy alfonsami.

- A jak z parkowaniem? Bo u nas krążą niesłychanie tragiczne pogłoski, że cały Zachód jest
dokumentnie zapchany samochodami i że można cały dzień jeździć po mieście, a stanąć nie
ma gdzie...

- Bzdura. Staje się w dwóch lub trzech rzędach, albo po prostu na chodniku. Albo nawet pod
zakazem zatrzymywania. Lepiej zapłacić niekiedy mandat niż zostawiać wóz gdzieś daleko.
Zresztą niech pan popatrzy.

Mijamy już którąś ulicę, i faktycznie, wóz za wozem i wozem pogania. Trudno by się było
gdzieś wcisnąć. Trochę mnie to gniewa. Przypominam sobie puste warszawskie ulice, te swoje
jazdy setką po Krakowskim, po Marszałkowskiej, ostatnio po Górczewskiej sto czterdzieści
przeleciałem jak duch, bo mnie milicją próbowała swoim wołkiem gonić - ech myślę sobie, biedni
ci monachijczycy, i w ogóle Niemcy, i wszyscy zachodni potentaci samochodowi...

- To po co ciągle kupują?

- Kupuje ten, kto musi. Często ludzie zmieniają mieszkania, żeby być bliżej pracy, żeby móc
dojeżdżać tramwajem albo dochodzić pieszo. Wtedy sprzedają swoje graty i mają spokój.

- Więc czym właściwie tu jest samochód? Środkiem lokomocji czy źródłem udręki?

- Czymś w rodzaju maszyny do pisania, prószę pana. Jak się musi pisać dużo i w miarę szybko,
to maszyna jest konieczna. Jeśli nie, wystarczy wieczne pióro.

- Więc nie istnieje coś takiego jak u nas, to znaczy miłość do samochodu?

- Wariaci są wszędzie - śmieje się Pilecki, a widząc, że mi się zbiera na płacz, dodaje: - No i,
oczywiście, sportowcy.

background image

IV. T ROPAMI JULIUSA MEINLA

Zapach niemieckiej benzyny jest inny niż polskiej: ostrzejszy, a jednocześnie mdły. Jedziemy
przez Monachium w godzinie szczytu. Wszechobecny, jednostajny szum silników, jakbym dalej
siedział w samolocie. Fala suchego trzasku: wszyscy jeżdżą na oponach z kolcami. Nie ma
śniegu, kolce trzeszczą na asfalcie jak gąsienice małych czołgów. Smród benzyny. Wycie
sportowych wozów na starcie ze skrzyżowań. Porsche, Jaguary E Type, Chevrolety Corvaire,
Alfy Romeo, Lancie, MG, Triumphy, Mercedesy 230 SL... Same rakiety. Mnóstwo tych rakiet.
Wyją przy starcie. Wyją przy hamowaniu silnikiem. Parada tych cudów techniki, ich mocny
śpiew. Radość dla mnie. Ta jazda przez Monachium w godzinie szczytu. Jakby za chwilę miał
się zacząć największy rajd świata, największy wyścig.

Nic się nie zacznie. Tu zawsze tak jest.

Patrzę. Rozglądam się dookoła, jakbym pierwszy raz widział miasto. Pilecki wiezie mnie przez
miasto, nazwy rzuca:

- To jest Marienplatz. To Stachus, to Odeonsplatz. Teraz mijamy Englischer Garten, czyli
Ogród Angielski, ta wysoka budowla między drzewami to China Turm, Chińska Wieża, w lecie
tam stoją parasole, ławki i stoliki, przygrywa orkiestra, można pić wino, odpoczywać...

- Pięknie - mówię - chciałbym tu w lecie przyjechać.

- A te białe, niskie budynki, widzi pan? To jest Radio Wolna Europa...

- Gdzie? - wykrzykuję i nosem przypadam do szyby.

Pilecki zwalnia nieco. Patrzę z całej siły, śmieję się na głos. Mocne uderzenie. Więc naprawdę
jestem w Monachium. To radio, gdzie spikerzy mają fatalną dykcję, wprost nie do zniesienia.
Niskie, białe budynki w Ogrodzie Angielskim, teraz pozbawionym liści, przypominające naszą
rozgłośnię na Myśliwieckiej. Więc to stąd lecą w polskie powietrze dobrze płatne niemiecką
marką przaśne zdanka: „Chłopom polskim szczęść Boże... Mówi do was Jacek Śniady”.
Cholera, myślę, to tu, parę kroków od ulicy, którą przejeżdżam, pracuje ciężko i bezskutecznie
ten jakiś Jacek Śniady. Albo: „Bliski koniec komunizmu w Polsce - opracował Wiktor
Trościanko”. Żeby mógł, toby opracował, ten Trościanko, ciężki kapitalista za pięćset dolarów
miesięcznie. I on też tu odbębnia swoją smutną utopijną harówę.

Jedziemy dalej.

Kolbergerstrasse 22. Carl Hanser Verlag. Mały pałacyk, szklane: drzwi. Urzędniczka podsuwa
papierek do podpisu. Nowiutkie marki szeleszczą całkiem sympatycznie. Jeszcze nie wiem,
jaką wartość ma ta waluta. Zaraz się dowiem.

A wartość ma. Bo kiedy bagaże zostawiłem w hoteliku i z Pileckim mów wsiadłem w samochód,
to ten Pilecki dokonał na mnie bolesnej operacji: kilometr dalej, na Barerstrasse wysadził mnie
z wozu i rzekł:

- Teraz niech pan obejrzy trochę miasto, trzymając się tej ulicy. Stąd łatwo trafić do hotelu. Ja
tam przyjadę o ósmej i wezmę pana na kolację.

Bardzo dobrze. Sam się rozejrzę w, interesie. I sprawdzę wartość marki zachodnioniemieckiej.

Idę. Idę, idę. Kilometr, dwa, pięć. Bez jednej myśli, z pustką zupełną we łbie. Ocieram się aż do
bólu o lśniący naskórek miasta: wystawy sklepów, wygląd zewnętrzny zwykłych ludzi. Kiedy
rano, na Woli wsiadałem do taksówki, to parę osób obejrzało się za mną, taki byłem
odbiglowany. Stróż na odpuście, Wszystko nowe, bez jednej plamki czy fałdki. Tutaj wsiąkłem

background image

w CZYSTY, NOWY, ODBIGLOWANY TŁUM. Tłum bez fałdki i plamki. Nie ma mnie. To nawet
dobrze. Za to w sklepach jest wszystko. I wszystko na wystawach.

Więc te palta z wielbłądziej wełny i ubrania zgniłozielone z brązem w pepitkę, Więc zegarki
firmy Kienzle i Junghans, więc wymyślne flaszki z wódkami, mandarynki, banany, ostrygi...

Osiem wystaw obejrzałem z nabożeństwem, dwie następne załatwiłem krótko, bo to znów
palta z wielbłądziej wełny, pepitka rudozielona, zegarki Junghans i Kienzle, banany, ostrygi...

Po pięciu kilometrach nie byłem już nawet zachwycony czystością ulic i wystaw - byłem po
prostu zmęczony, a we łbie wirowały mi błyskiem żółte zegarki Kienzle, zegarki Junghans,
różowe mandarynki i płachty wielbłądziej wełny. Tyle ulic minąłem! Tyle sklepów! I wszędzie,
wszędzie to samo. Może źle trafiam! Może to taka dzielnica, opanowana przez sprzedawców
wielbłądów i zegarków Kienzle?

Nie. Całe Monachium, Wszystkie sklepy. To samo. Więc przy szybie wystawy zwisają
obowiązkowe drągi omszałego salami, więc piętrzą się góry mandarynek i ostryg, więc te palta
z żółtej wielbłądziej wełny i ubranka w pepitę zgniłozieloną. I te zegarki firmy Kienzle i firmy
Junghans.

Denerwuje mnie to. Spodziewałem się więcej. ZACHÓD przecie, panie szanowny, jakieś cuda
powinny leżeć na ulicach, a tu zamiast cudów nuda. Cholernie lubię mandarynki. Przez to, że
co krok takie ich góry walały się po wystawach, do końca pobytu nie kupiłem sobie ani ćwierć
funta. Marynarki w pepitkę o kostiumowo damskich kolorach nie włożyłbym za skarby. Płaszcz
z wielbłąda - mój Boże! Taki chłop jak ja wyglądałby w tym jak reklamowa butla ajerkoniaku. Na
razie nic mi tu nie pasuje.

Buty. Identyczne jak moje. Czterdzieści, sześćdziesiąt marek, Cóż za rozkosz kupować buty
za piętnaście dolarów i dreptać sobie w nich po Krakowskim Przedmieściu! Jakie piękno, jaka
elegancja, co za szyk, uś!. Spotka się dwóch globtroterów w Spatifie i będą sobie narzekać na
krajowe ciuchy, ruszając; palcami w zachodnioniemieckich, rajskich butach. Żywe paluszki,
żywe, a butki elastyczne, miękkie. Globtroterzy nie chodzili w drewniakach, które niedawno
Niemcy dawali nam okazyjnie, za darmo. Globtroterzy nie pracowali w kamieniołomie, nad
którego bramą wisiał szyld - stara dewiza rodu Hohenzollernów: KAŻDY PO SWOJE.

Mój kumpel, z którym codziennie spotykam się w Warszawie, kiedyś codziennie mijał tę bramę
- w solidnych, niemieckich butach z polskiego drewna. Wychodził do pracy świtem, szarówką
jeszcze, wracał w ciemności. Rozbijał młotem wielkie bryły kamienia na mniejsze, inni brali te
mniejsze, ważące po pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt kilogramów i znosili je w dół, bo tłuczenie
kamieni odbywało się na podestach olbrzymiej, dwustumetrowej ściany. Nosiciele wędrowali
w dół i w górę wąskimi ścieżkami nad przepaścią.

Padali w drodze, bo słabli bardzo szybko, kamienie miażdżyły im nogi lub ręce - to nieistotne,
bo Niemcy i tak zrzucali ich w przepaść. Rozkładające się w żlebie trupy zbierano po pracy do
obozu i mój kumpel był jednym z tych, co stale nosili, bo był mocny. Pewnego dnia Niemcy
ogłosili, że jak ktoś spadnie do przepaści i się nie zabije, to natychmiast zostanie wypuszczony
z obozu. I jeden Żyd zasłabł. Nosił kamienie, ale choć nie padał, to chwiejąc się i zwalniając
tempo hamował cykl produkcyjny. Niemcom to się znudziło i kiedy wracał na górę po kolejny
kamień, kazali mu wspiąć się na najwyższy podest i skoczyć w dół. Na tym właśnie
najwyższym podeście pracował mój kumpel. Żyd z trudem, ale i z zupełną obojętnością wszedł
na wskazane miejsce, Odetchnął głęboko i skoczył. Nikt nie przerwał pracy, ale mój kumpel
spojrzał ukradkiem w dół i zobaczył, jak wartownicy schodzą do kamienistego żlebu. To go
zainteresowało, ale nic na razie nie mógł się dowiedzieć. Zaraz zresztą zapomniał o tym
drobnym .incydencie. Ociosał następne dwa głazy, mogło to trwać z godzinę, kiedy zobaczył
tego samego Żyda, znów wchodzącego na górę. Żyd wchodził z jeszcze większym trudem,
ale i z jeszcze większą obojętnością, stanął tuż koło mojego kumpla, odetchnął głęboko
i skoczył. Tym razem już nie wrócił. Inni przynieśli go do obozu, ale w nocy mój kumpel usłyszał
w baraku przed snem szeptanie dwóch ludzi pracujących przy żelaznych wózkach. Więc Żyd
poruszył się wkrótce po pierwszym upadku i Niemcy zbiegli się, ażeby zobaczyć tego

background image

szczęśliwca. Ale on wtedy zrobił błąd: podniósł się, ukłonił zebranym strażnikom i powiedział:
przepraszam. To kazali mu wejść z powrotem i skoczyć jeszcze raz.

- Dotąd, cholera, nie lubię nikogo przepraszać - mówi często mój starszy kolega, Waldek. I
może ma trochę racji.

Wieczór się zbliża. Niedługo z Pileckim na kolację. Trzeba do hotelu wracać. Ten Pilecki
pracuje. Od rana do wieczora. Z krótką przerwą na obiad. Jest agentem w agencji aktorskiej.
Załatwia aktorom angaże, do filmu, do teatru, do kabaretu. Z tego się utrzymuje. A wieczorami
tłumaczy polskich pisarzy. Tak naprawdę to nie ma wolnej chwili. Trzeba żonę i dziecko
utrzymać, odłożyć trochę. BO NIE WIADOMO, CO SIĘ MOŻE STAĆ. Często będę miał
przyjemność słyszeć tę strachliwą dewizę. Nie wiadomo. Nigdy nic nie wiadomo. Kto wie, co się
stanie jutro.

Mijam rzędy oświetlonych bogato wystaw. Ulicami płynie szumiąca ostro rzeka światła. To
samochody, wszystkie na światłach mijania. Jeden za drugim o metr, w czterech rzędach. Z
drugiej strony rzeka czerwonych lampek pozycyjnych, to wozy jadące tam.

Stoję u szczytu Prinzregentenstrasse, pod obeliskiem, na wysokim wzgórzu, wokół którego
jezdnia się rozwidla. Ta ulica ma parę kilometrów długości, jest zupełnie prosta. Rzeka
dwukolorowego światła, w dwu szerokich pasmach. Ten widok robi na mnie wrażenie. Pierwszy
raz dziś takie wrażenie. Nie wierzę, że tu jestem. Chciałbym tu nie być sam, komuś bliskiemu te
światła pokazać. Naprawdę, zapiera mi dech.

A przecież wiem, że to właśnie tu najczęściej się zdarzają wypadki zemdleń za kierownicą, od
nadmiaru spalin w powietrzu. Wiem, że ci ludzie w środku metalowych pudeł nie są wcale
szczęśliwi z tego powodu, że z daleka tworzą dla kogoś piękną kompozycję świetlną. Chcieliby
szybciej być w domu. Co mnie jednak obchodzi ich życie, ich los? Jestem obcy, mogę najwyżej
się zdumieć, że tyle, tyle samochodów. Ile? Ile ich może być na tej ulicy, tak ustawionych
w szeregi i rzędy nieskończone, płynące spokojnie, bez zakłóceń w swoim prawie nieziemskim
świetle?

Stojąc pod obeliskiem - pamiątką jakiegoś zwycięstwa armii bawarskiej - sam w zupełnym
mroku, bo ludzie tędy nie chodzą, próbuję pobawić się w liczenie, choć w szkole zawsze
miałem dwóję z matmy i przez to wielu twierdziło, że nic ze mnie nie będzie. Cztery rzędy
w jedną stronę, cztery w drugą, to osiem samochodów przez szerokość ulicy. O metr za nimi
znów osiem samochodów, to na długości trzech kilometrów daje... Ech, pogubiłem się, nic
z tego nie wyjdzie. Zaraz… kiedyś już próbowałem jakieś takie skomplikowane działania robić.
Opisałem to nawet w noweli, za którą mnie tu zaproszono, Niemcy to będą czytać, poznają
mój matematyczny talent niedobrego ucznia: jakby ustawić cztery miliony ludzi na szosie z
Warszawy do Łodzi, szeregami, pół metra jeden za drugim, to ile osób musi być w jednym
szeregu? A Jolka, która później stała się bohaterką tej noweli, odpowiedziała znudzona: daj
spokój, zamęczasz mnie. Zresztą nie wiem, ile jest kilometrów do Łodzi. - Sto trzydzieści sześć
- odparłem - ale dajmy już temu spokój, ci ludzie i tak spłonęli w piecach Oświęcimia.

Ale Jolka obliczyła i wyszło... nie pamiętam, czy po szesnaście, czy po dwadzieścia cztery
osoby w jednym szeregu na tej szosie z Warszawy do Łodzi.

Czas. Na kolacją z Pileckim czas. Dopóki człowiek żyje, musi, niestety, jeść. W każdym razie już
wiem, jaką wartość ma niemiecka marka.

Więc ta kolacja powitalna na koszt wydawcy. Włoski lokal Bologna. Dobrze się je, z czerwonym
winem o nazwie dźwięcznej Valpolicella. A obok przy stoliku cztery dziewczyny piją wino,
same, bez mężczyzn, rozmawiają SWOBODNIE. To ważne. Bo dalej przy stoliku kilku panów
młodych pije wino i rozmawia SPOKOJNIE. Patrzę i czekam. Czekam, powtarzam. I nic. One są
nadal swobodne, a oni nadal spokojni. I dlaczego widzę zaraz w pamięci lokal w Zielonej Górze,
gdzie pięciu panów dorosłych piło spokojnie wódkę, a przyszły dwie panie, żeby zjeść obiad,

background image

i nieszczęściem usiadły obok, i ci panowie przestali być spokojni, tylko patrzyli paniom
w talerze, jakby byli głodni, a jeden z nich krzyknął na cały głos do drugiego: „A tej pani w białym
sweterku to na pewno nie będziesz miał!” I nic już nie było spokojne, i nic już nie było
swobodne. A piękna Zielona Góra zbrzydła gwałtownie.

Drobiazg. Te głupie sprawy obyczajowe, wiadomo, że mamy temperament. Tylko po CO? Po
co?

- Pięknie pan mówi po polsku, panie Januszu - chwalę mojego tłumacza, bo jest za co.

On uśmiecha się skromnie.

- Chodziłem do szkoły powszechnej w Gdańsku. Miałem dwanaście lat, kiedy wybuchła wojna.
Wie pan, to von, które stawiam przed nazwiskiem, to tylko tak dla Niemców, żeby nie myśleli,
żem hetka pętelka. Bo w ogóle to śmiesznie brzmi.

- Więc właściwie jest pan Polakiem? Ten język…

Zastanawia się chwilę. I mówi poważnie:

- To tylko język. Ale myślę po niemiecku.

Nie wiem, czemu mnie to zakłuło. Niemiec. Jak można być Niemcem z taką polszczyzną
w gębie? I myśleć po niemiecku. Przepaść między nami. Ten jego język to złuda, to uprzejmość
dla mnie z jego strony. Więc tak można traktować mój język. Jeszcze jedna umiejętność
więcej, obok prowadzenia samochodu i załatwiania aktorskich spraw. Przykro mi się zrobiło, ale
nic mu nie dałem poznać. To w końcu nie ma znaczenia.

Wtem Pilecki pochyla się do mnie i szeptem konspiracyjnie pyta:

- A jak u -was obecnie wygląda sprawa z żywnością? Czy kartki wam wystarczają?

- Jakie kartki?

- No, przecież u was jest żywność na kartki.

Czytał moją książkę. Przetłumaczył. Tam chłopaki piją i żrą i wydają pieniądze, gdzie chcą i na
co przyjdzie ochota. Więc ja kłamałem! Czekał na mój przyjazd, żeby prywatnie, w tajemnicy
dowiedzieć się prawdy. Zatyka mnie jak po ciosie w plexus solaris. Valpolicella wraca
z powrotem do gardła.

Należy powiedzieć spokojnym, pewnym głosem, że żywność u nas nie jest na kartki, że
w ogóle wszystko jest w wolnej sprzedaży. Należy to powiedzieć już, w tej sekundzie, bo
zaraz będzie za późno.

Jest już, niestety, za późno. Te dwie sekundy oszołomienia położyły mi sprawę.

Teraz, o, teraz zaczynam oburzać się gorączkowo, że coś podobnego! Jaka brutalna
i chamska jest ich propaganda! Chwyty poniżej pasa. I jak on mógł się na to nabrać...

Ale już jest za późno. On mi nie wierzy. Pewnie, mówi, pisarzom polskim stworzono inne
warunki, oni mają specjalne sklepy, gdzie za okazaniem legitymacji Związku Literatów można
otrzymać tanio szynkę, a nawet szampan - ale cały naród kupuje chleb na kartki, otrzymane
w zakładzie pracy. Pilecki twierdzi, że w myśl zasad socjalizmu jest to słuszne: kto nie pracuje,
ten nie powinien jeść.

Tak wygląda moja pierwsza, powitalna kolacja w Monachium na koszt wydawcy. Mój tłumacz,
nazwiskiem VON Pilecki, pyta mnie o to, czy jadłem kiedyś w życiu spaghetti i czy w ogóle
wiem, co to jest, oraz pyta, czy mamy w Polsce czerwone wino. Także pyta, czy są w Polsce
restauracje dostępne dla każdego, czy też można wchodzić do restauracji za specjalnymi
zezwoleniami. Pyta, skąd ja mam taką koszulę, taki krawat, taką spinkę do krawata. Pyta, czy

background image

jeśli Polak chce wyjechać za granicę, to koniecznie musi przedtem zapisać się do partii. Czy
zdarzają się wypadki, że kogoś NIE aresztują po powrocie i w jaki sposób wtedy mogą
sprawdzić, że jest NIEWINNY? Dotyka ostrożnie palcami rękawa mojej marynarki i powiada:

- To jest angielski materiał. W jaki sposób pan to dostał w Polsce?

Wyszedłem z tej knajpy Bologna milczący i przygarbiony jak robotnik PRZED ciężką pracą.
Wracamy z Pileckim do mojego „Pension Regner”. Tam wyciągam z walizy swoje rzeczy -
i znów pytania:

- Już pan zdążył w Monachium porobić zakupy? Tę maszynkę do golenia kupił pan u Hertiego?
Tę flaszeczkę Yardleya też? Krem do golenia Palmolive? I pastę do zębów?

Złapał mnie. Pastę Gibb kupiłem u Hertiego, bo zapomniałem wziąć z domu. Ale wszystko poza
tym...

Stawiam na stół pół litra wyborowej. Suchą kiełbasę kroję w plastry. Setkowe szklaneczki.
Cieszy się Pilecki:

- Nareszcie prawdziwa męska kolacyjka!

Siup. Sympatyczny ten Janusz. Od początku mi się podobał. Wyobrażałem sobie jakiegoś
suchego, poważnego ramola, a to zupełnie świetny facet. Tylko szkoda TYM WIĘKSZA, że nic
nie rozumie.

Zabieram się do roboty. Na ostro. Z cholerną złością. Drugą setkę podnoszę.

- Wie pan, panie Januszu, jaki toast wznosi się w Polsce, gdy się trafia popicie z takim facetem
jak pan?

Nie wie. A jest bardzo ciekawy.

Patrzę mu głęboko w oczy.

- No to siup, w ten głupi dziób!

Nie obraża się, na tyle nie zna polskiego.

Wszystko po kolei, o co pytał, muszę mu tłumaczyć, lekcja trwa parę godzin. Ale pojętny uczeń.
Chce być wielkim tłumaczem polskiej prozy, lubi Polskę. Musi poznać ten kraj. Mówię mu prosto,
życiowo o różnych naszych komplikacjach. Pyta, stale pyta, ale te jego pytania stają się coraz
mądrzejsze, ważne.

Obciągnęliśmy pół litra. Jest noc. Pilecki mówi:

- Przepraszam cię za te głupstwa, którymi cię zdążyłem zasypać. Ale będziesz spotykał się
z tym na każdym kroku. U nas poza życiem osobistym, dla większości ludzi istnieje tylko
MARKA I STRACH PRZED KOMUNIZMEM. Poznasz jutro parę osób, przekonasz się.

Kiedy wyszedł, odsunąłem zasłonę i otworzyłem okno.

Daleki szum miasta, błyskanie kolorowych neonów. Wychylam się, rozglądam. Z lewej strony
ogromny neon, na pierwszym planie, czerwony, litery lekko pochyłe:

JULIUS MEINL

Warszawa. Okupacja. Róg Nowego Światu i Książęcej, wielki szyld:

background image

JULIUS MEINL

To był sklep z żywnością dla Niemców i folksdojczów. Ludzie nasi i Żydzi w getcie zdychali
z głodu, a tam były zimą banany i pomarańcze. Pamiętam: sto metrów w dół Książęcej leżał
trup grubej kobiety w futrze i kapcach, takie kapce filcowe, niby góralskie, były wtedy modne.
Te kapce rude od krwi. Obok siatka pełna zakupów, pomarańcze rozsypane w rynsztoku. Ta
kobieta wyszła przed chwilą od MEINLA.

Nie słyszałem strzału, nikt nie słyszał, a wszyscy nagle zaczęli uciekać. Kobieta ciągnąca mnie
za rękę do kościoła na placu Trzech Krzyży powiedziała z przerażeniem zdyszanym:

- To folksdojczka, ROZWALIŁA JĄ KONSPIRACJA.

Warszawa, Monachium. Dwadzieścia pięć lat. I ten sam Julius Meinl.

Będzie mi świecił przez okno pomarańczowym blaskiem każdej nocy, aż do końca mego
pobytu.

background image

V. MALEŃKIE PART Y

Zima w Monachium przypomina polski deszczowy wrzesień. Zbliżają się święta, na placach
wyrastają idylliczne choinki, wysokie wprawdzie pod czwarte piętro, ale tak ciepło, domowo
obleczone kolorowym błyskaniem lampek, srebrzysto-złotymi bombkami, że sprawiają
wrażenie swojskich, mieszkaniowych drzewek. Te choinki są wszędzie, na każdym wolnym
miejscu, przed domami towarowymi, przed sklepami, nawet wzdłuż autostrad i wąskich dróg
wijących się między osiedlami. Elektryczne girlandy zwisają miękko z najwyższych pięter
domów, uśmiechają się święci Klausowie z ogromnych witryn, napędzani prądem za pomocą
niewidocznie podłączonych do tyłków kabli, poruszają brodami, plastikowymi dłońmi grzebią
w pękatych worach, z których wypadają wspaniałe, NOWOCZESNE zabawki, szlagiery sezonu
66-67.

Przyjemnie jechać ulicami Monachium, parę dni przed wigilią! Mały deszczyk osuwa się po
szybie, wycieraczki pracują bezszmerowo, radio nadaje kolędy - anielskie głosy rozmarzają,
budzą w człowieku jakieś bliżej nieokreślone, przyjemne uczucia i pragnienia, a także, co
nieodzowne jest w takich przypadkach, rój wspomnień osacza romantyczną polską duszę... !
Głośniej, nastawiam radio, bo oto brzmi cudowna

CICHA, ŚWIĘTA NOC, a przecież tak ją dobrze znam, po niemiecku właśnie, na pamięć - bez
przerwy to puszczałem na starym gramofonie w Piotrowicach pod Jelenią Górą, w roku 1945...

Kiedy mój dom rozwalili Niemcy w Warszawie na ulicy Radnej i całą Warszawę spalili,
przyjechaliśmy z matką na Zachód szukać szczęścia. Wieś nazywała się Petersdorf, a Jelenia
Góra - Hirschberg. Nie było już dawnych szyldów z nazwami miejscowości, w dzień z żółtych
tablic świeciły polskie nazwy, ale co noc prawie czyjaś ręka zrywała tablice i w szarym świcie
milicjanci - chłopcy z lasu, w niemieckich hełmach i z biało-czerwonymi opaskami na spłowiałych
kurtach - bluźniąc ciężko rozwalali kolbami na drzazgi przybite do słupów dykty albo deski
z malowanymi smołą, w pośpiechu szwabskimi hirschbergami, agnesdorfami, kromhüblami.
Tam, w Piotrowicach, w starym domu piętrowym na skraju osiedla buszowałem godzinami po
zakurzonym strychu, wyciągając z ogromnych pudeł i ozdobnych drewnianych szkatułek
pamiątki rodzinne jakichś nieznanych Niemców, zdjęcia wąsatych dziadków, napuszonych
ojców z fajami albo cygarami w gębach, oraz synów rodzin - kawalerów lśniąco
umundurowanych, z krzyżami na piersiach za wojenne zasługi. Wywalałem zawartość pudeł na
pokrytą grubym filcem kurzu podłogę, dobierałem się do głębiej ukrytych warstw minionego tu
życia: jakieś dokumenty, jakieś pisma pożółkłe, zapaćkane nieczytelnym gotykiem,
przewiązane wstążkami, spięte klamrami z metalu, wszystko, co po nich zostało, gdy uciekli
zagrożeni karą za to, co jako naród innym ludziom świata zrobili. Rozwalałem to z dreszczem
grzesznego trochę, ale podniecającego uczucia zemsty, jeszcze w pełni nie zdając sobie
sprawy, jak mała i żałosna to zemsta za mój dom rozwalony, w Warszawie, za całą spaloną
Warszawę, której śmierć przeżyłem dzień po dniu, sekunda po sekundzie, aż do końca. Nie
wiedziałem wtedy jeszcze, czym będzie reszta mojego dzieciństwa i młodości pozbawionej
ojca, myślałem, że mój ojciec żyje, czekaliśmy z matką na jego nieuchronny powrót, a on wtedy
już leżał pod ziemią, z przestrzeloną głową, z ciałem nabrzmiałym wodą jakiejś obcej rzeki. Na
tym strychu znalazłem stary gramofon, matka odkurzyła go ścierką białopłócienną, na której
wyszyty był domek niemiecki z pruskim murem, a pod tym napis KLEINE ABER MEINE, co po
polsku znaczy MAŁY, ALE WŁASNY. Płyty z kolędami, niemieckie chóry damsko-męskie
zrobione na anielski z marzeń wzór ciągnęły słodko STILLE NACHT, HEILIGE NACHT, i moja
matka przy wigilii się popłakała, mówiła: PRZYSZŁE ŚWIĘTA SPĘDZIMY JUŻ RAZEM, ale takie
święta nie nadeszły nigdy, i nie nadejdą nigdy, NIGDY nie nadejdą takie święta, które spędzimy
razem z ojcem, moja biedna staruszko.

Dużo minęło świąt i teraz jestem w Monachium, nowe święta idą, mam podobno je spędzić
w tym kraju pośród ludzi obcych, już za kilka dni się zacznie ten pełen melancholijnego wesela

background image

czas, jakby naprawdę nic strasznego tak niedawno się na świecie nie zdarzyło, oni będą sobie
składać okolicznościowe życzenia, wspominać synów i braci poległych na wojnie, wyrzekać na
niesprawiedliwy i okrutny los. Leci z radia samochodowego ta słodziuchna kolęda, a ja wiem, że
ucieknę stąd do mojego kraju, bo musiałbym palić się ze wstydu i goryczy, biorąc udział w tym
niemieckim spektaklu wspomnień i okolicznościowej ŁAGODNOŚCI.

Dość tego, cicerone mój przestawia radio na inną falę, teraz mocny niemiecki big-beat, to już
tu, powiada kierowca, przyjechaliśmy na Denningerstrasse, zaproszeni przez popularnego
w pewnych kołach Monachium pisarza. Ma się odbyć z okazji mojego przyjazdu MALEŃKIE
PARTY, z udziałem paru dziennikarzy, krytyków, tłumaczy i ich żon.

Mieszkanie jest piękne. Wszystko lśni czystością i nowością,. tu drzwi, tam drzwi, kilka pokojów
ma ten pan - w największym czekają już na nas, niski długi stół zastawiony flaszkami
w różnych kolorach: jedne pękate i niskie, inne wąskie i bardzo wysokie, jeszcze inne bardzo
pękate i bardzo wysokie. Także półmiski rozległe z kanapkami maleńkimi jak confetti.

Tu się nie pożywię, myślę sobie, dobrze, że chociaż owoce są. A są: banany i ananasy, granaty
i pomarańcze, orzechy, figi, oliwki i jeszcze sporo jakichś, których nie znam.

Przywitanie. Pełne obustronnej godności i głębokiego szacunku. To się czuje w każdym
uścisku ręki. Milczenie, co trzy sekundy tylko zderzają się dwa nazwiska: moje i TEGO KOGOŚ.

No, koniec nareszcie tego szurania podeszwami, przesuwania delikatnego nowoczesnych
krzeseł i foteli, żeby do mnie (a ja do nich) dotrzeć. Gospodarz zabiera głos:

- Pozwólcie, że serdecznie powitam naszego gościa, jednego z najzdolniejszych polskich
pisarzy, a mówiąc szczerze, według mnie najzdolniejszego. Zgadza się pan z tym, panie
Andrzeju? - tu zwrócił się do mnie.

Wszyscy wybuchają krótkim, uprzejmym śmiechem, następuje błyskawiczne rozluźnienie,
sytuacja staje się miła, niewymuszona. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z tego, że od
pierwszej chwili przyglądali mi się piekielnie badawczo, rejestrując każdy mój grymas i gest,
dostrzegając każdy szczegół ubrania, każdy pryszczyk na wydrapanej żyletką twarzy. No, na
szczęście, nim się połapałem, już się to skończyło, i teraz będą obserwować mnie
INDYWIDUALNIE, każdy na swój użytek.

Wreszcie ja im się trochę śmielej przyglądam: ubrani w idealnie nowe garnitury, w buty, które
nigdy dotąd nie stąpały po ziemi, w nieskazitelne koszule - odnoszę wrażenie, że to z wystaw
domu Hertiego zeszły manekiny, by wziąć udział w reklamowej uroczystości. Gesty manekinów
również pozbawione są jakichś cech odrębnych - wszystko „na linii”, według poradnika savoir-
vivre'u sprzed trzydziestu lat.

Ogarnia mnie gwałtowna senność, jak zawsze na widok bezmiaru nudy. Podnoszę bezmyślnie
kielich wina, takim samym gestem jak zrobili, to oni, piję, wypijam i myślę, że teraz długo trzeba
będzie czekać na następny. Przegryzają po kanapce, to ja też, niektórzy po orzeszku, to ja
też, i smutnawa cisza układa się nad wszystkimi głowami na dobre... Ale nie. Bo oto pewna
żona całkiem znienacka wybucha cienkim, histerycznym chichotem, perlistym głosikiem mówi
do mnie szybciutko:

- Muszę się panu przyznać, że jako Polak zawiódł pan moje nadzieje. Tyle słyszałam o
Polakach od mego pierwszego męża, opowiadał z zachwytem o waszej kurtuazji wobec
kobiet... A pan nawet przy powitaniu nie pocałował mnie w rękę!

- Z przyjemnością uczynię to teraz - odparłem z jarmarczną galanterią, którą, mi narzuciła -
proszę jednak wybaczyć, nie przepadam za naszym mieszczańskim folklorem.

Powiedziałem to i myślę sobie: jakiż jestem idiota, jaka kretyńska gadka, jakie głupie teraz ich
uśmiechy, żrą te orzeszki, śmieją się sympatycznie, na milcząco PRZEŁAMUJĄ LODY, jakby tu
był w ogóle jakiś lód, tu nie ma lodu, tu jest OGIEŃ, oni też o tym dobrze wiedzą. No i się
zaczęło.

background image

Następny kielich, i następny, każdy już pije, co chce, ożywione rozmówki tu i tam, pozornie nie
zwracają na mnie uwagi, może faktycznie nie zwracają, w końcu poza tym, że przyjechałem z
Polski, co ze mnie za osobistość... Więc zaczynam jeść co popadnie, na ostro się do tego
zabieram, wchłaniam te mikroskopijne frykasy, co i raz łapię wzrok jakiegoś podglądacza, więc
jednak jestem dla nich czymś ciekawym, w porządku...

Widzę: od dłuższej chwili przygląda mi się natarczywie mały grubas z polerowaną na glans
łysiną. Myślę: zaraz podskoczy, pierwszy sympatyk, niby wyłamując się z ogólnej konwencji
towarzyskiej - ściągnie tym na siebie przy okazji uwagę całego towarzystwa, i zaskarbi sobie
moją sympatię i jako PIERWSZY będzie miał moralne prawo eksploatować mnie przez cały
wieczór, rany boskie, żeby to tylko nie był jakiś pajac z Wolnej Europy z maleńkim
magnetofonikiem w klapie, bo już mi tu opowiadano, jak jednego frajera inżynierka zrobili: ż
prywatnej rozmowy na temat nauki i... miłości wyszedł ostry polityczny wywiad - bo
umiejętność cięcia taśmy i montażu to oni mają opanowaną nieźle... Głupi facet mówił:
pracujemy teraz w atmosferze całkowitej wolności dla eksperymentowania. Po pół godzinie
mówił: bez miłości nie ma dla mnie życia. Potem mówił: w Polsce nie ma pewnych instrumentów,
więc będziemy je sprowadzać z zagranicy. Montażu dokonał niejaki John Perry, funkcjonariusz
radia Liberty, gadzinówki amerykańskiej. Montaż liczył pełny kwadrans i brzmiał mniej więcej
tak: BEZ WOLNOŚCI NIE MA DLA MNIE ŻYCIA, A W POLSCE NIE MA WOLNOŚCI. I tak dalej.
To było trzy lata temu. Teraz może pracują już nie tak prymitywnie - bandyckimi metodami,
zresztą jasne jest, że pisarz musiałby przemawiać w sposób niesłychanie bardziej
skomplikowany, a tego nie sfinguje wiarygodnie żaden montaż - ale tak naprawdę, to NIC NIE
WIADOMO.

Wiadomo tylko, że za chwilę łysy grubas podskoczy.

I podskoczył.

- Pozwoli pan, że przedstawię się powtórnie, bo trudno, by mógł pan zarejestrować w pamięci
moje nazwisko podczas ogólnych powitań... Nazywam się Gerd Krakosky, bywałem niegdyś,
proszę pana, w Polsce..

- W Krakowie? - domyślam się uprzejmie.

- Nie, nie - zaprzecza on szybko. - W Warszawie.

- Aha - stwierdzam, udając, że mi sprawiła przyjemność informacja, że on także niegdyś
puszczał bąki w Warszawie.

- Czy tam ta... kolumna... tego króla, wie pan, jeszcze stoi? - pyta on nagle z gorączką
i kropelkami potu na łysinie.

- Kolumna Zygmunta - mówię. - To pan nie wie, czy stoi?

- Że stoi, to ja wiem, tylko, proszę pana, muszę każdego z Polski pytać, bo już taki mam nawyk.

- Ma pan pewno kłopoty z leczeniem?

- Czego?

- Tego nawyku.

- Nie, ja go w ogóle nie leczę - odpowiada stanowczo.

- Powinien pan pojechać do Warszawy i przekonać się sam - radzę łagodnie, domyślając się, że
mam do czynienia z wariatem.

Kręci głową z rozgoryczeniem:

- Nie, ją do Warszawy nie pojadę. Nie -puszczą mnie. A jak wpuszczą, to już nie wypuszczą.

background image

- Pan jest Polakiem, i uciekł pan z kraju... – próbuję się domyślać.

- Nie, jestem Niemcem. Ja, widzi pan, byłem świadkiem składania tej kolumny i dotąd mnie ten
widok prześladuje... SKŁADANIA - tak to określił, zupełnie odwrotnie, niż należało.

- Ma pan na myśli ROZKŁADANIE? - pytam ostro.

Patrzy zdziwiony.

- Nie, właśnie składanie. Na ziemi - dodaje, chcąc rozwiać wszystkie wątpliwości.

Robi mi się głupio. Kim on wtedy był? Żołnierzem, policjantem, urzędnikiem? Co za facet?
Kombinuję, czyby go o to nie zapytać wprost, gdy on tłumaczy sobie widać moje milczenie jako
wyrok, bo mówi prędkim, zdyszanym szeptem:

- Opowiem panu ZA TO, jaka okropna pruderia i bagno panuje w naszym świecie
uniwersyteckim...

Więc tak. ZA TO, że brał udział w zniszczeniu Warszawy, uraczy mnie teraz nudną historyjką
z wyblakłym pieprzykiem.

Zapalam papierosa, żeby chociaż dymem odgrodzić się od wilgotnej łysiny tego faceta. A on
zdradza grzeszne tajemnice swego monachijskiego światka:

- U nas tu, proszę pana, panuje straszna pruderia. Niech pan sobie wyobrazi, że studentowi
w domu akademickim nie wolno przyjmować w nocy gości płci przeciwnej...

- U nas pod tym względem jest identyczna pruderia.

- No, wy jednak, ogólnie biorąc, macie inny pogląd na te sprawy. Komunizm przecież nie
szanuje ścisłych związków rodzinnych...

- Szanuje, .mogę pana zapewnić. Proszę przyjechać, to się pan przekona.

- Być może, ale u nas jak student ma narzeczoną i mieszka w domu akademickim, to jeśli chce,
żeby ona go za dnia odwiedzała, musi ją wpisać do specjalnego rejestru. I teraz, kilka dni temu
wyszła ha jaw straszna afera: pewien student przyjął wizytę jakiejś damy, która nie była, jak się
okazało, ani jego siostrą, ani narzeczoną. Dziekan jego wydziału, staruszek, bliski emerytury,
strasznie się na ten fakt oburzył i spowodował, że wywalono tego studenta natychmiast
z uczelni. Ten nie dał za wygraną; nie dość, że zaczął walczyć oficjalnie o swoją sprawę, to
jeszcze zorganizował paru kolegów, którzy wyśledzili tajemnicę starego dziekana, mającego
już wnuki. Weszli w kontakt z jedną z pięciu pań, z którymi w, stałym kontakcie był od
dłuższego czasu dziekan, zaczaili się z aparatami fotograficznymi w mieszkaniu tej pani
i czekali na kulminacyjny moment seansu. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację: pięć pań
naraz i ten starzec, miła kolacyjka, rozmówki jak, zwykle co tydzień, bo co tydzień regularnie
spotykali się w tym składzie, wreszcie nadchodzi czas, panie robią dokumentny striptis, a pan
dziekan klęcząc przesuwa się od jednej do drugiej i posługuje się w stopniu maksymalnym
zmysłem powonienia. Wtedy w ruch poszły studenckie fotoaparaty i ten dziekan jest już
w chwili obecnej emerytem.

- Studenta oczywiście przyjęto z powrotem na uczelnię?

- Niestety, nie.

- To rzeczywiście straszna pruderia.

Tak sobie rozmawiamy uprzejmie, łysoń zwilżył mi ucho śliną, bije od niego pełne podniecenia
gorąco, a tu z boku od pewnej chwili podsłuchuje pan Krüger, szczupły a wysoki krytyk
w średnim wieku. Patrzę: uśmiecha się on z pobłażaniem. I korzystając z chwili, kiedy grubas
bierze oddech, mówi:

background image

- Pozwolą panowie, że się wtrącę. Nie są to sprawy najwyższej rangi, te, o których raczył
napomknąć redaktor Krakosky. Sytuacja wszakże na każdym odcinku przedstawia się nie
najlepiej. Zaistniały ostatnio poważne problemy gospodarcze. Choćby sprawa cudzoziemców,
pracujących na terenie republiki. Przebywa u nas w chwili obecnej, proszę pana, milion
osiemset tysięcy Włochów, Jugosłowian, Algierczyków i innych. Brakowało nam kiedyś rąk do
pracy, więc przyjmowaliśmy każdego. Przez kilka lat oni pracowali i zarabiali przeciętnie po
tysiąc marek co miesiąc, z czego połowę z reguły posyłali swoim rodzinom w krajach
ojczystych. Mieli na to specjalne zezwolenia. Proszę policzyć, jaki poważny odpływ gotówki
istniał przez tyle lat! I nadal istnieje, mimo że nasz rynek pracy jest nasycony, rzekłbym nawet:
przesycony. Tych ludzi się zwalnia, ale oni stosują wszelkie możliwe triki, żeby pozostać. W
gruncie rzeczy zależy nam wszystkim, żeby Niemcy zachowali swą przyrodzoną odrębność
rasową, a ci czarnowłosi żenią się gwałtownie z Niemkami, obdarzają je dziećmi i w ten sposób
zdobywają prawa obywatelskie. To jest problem.

- Tak, tak, to niesłychanie istotny problem - podchwytuje skwapliwie pan Krakosky. - A trzeba
jeszcze wziąć pod uwagę, że nasze zakłady ograniczają czas pracy, na przykład fabryka
samochodów NSU zatrudnia ludzi tylko po cztery godziny dziennie, BMW także, ponadto ta
firma zwolniła ostatnio dziesięć tysięcy pracowników, Opel przedłużył okres świąteczny do
dziesięciu dni, Volkswagen będzie produkował też po cztery godziny dziennie..

Przyłącza się do rozmowy Herr Laube, recenzent z dużej monachijskiej gazety „Süddeutsche
Zeitung”.

- Widzę, że nie czytali panowie naszej dzisiejszej wiadomości z pierwszej strony: otóż
Volkswagen nie tylko pracuje po cztery godziny dziennie, ale do marca wprowadza,
począwszy od dnia dzisiejszego, to jest od trzynastego grudnia, pięć dni wolnych od pracy
w miesiącu...

Krüger i Krakosky - otwarli gęby ze zdumienia.

- Coś podobnego. Volkswagen, dotąd największy pewniak na rynku pracy!

- Tak, to rzeczywiście smutne - kiwam poważnie głową, ale jakoś zupełnie mnie to nie
zasmuca.

- Obecny stan bezrobotnych wynosi równe pół miliona - dorzuca melancholijnie Herr Krüger,

- No cóż, grozi wam kryzys - mówię twardo i sięgam po kieliszek z polskim jarzębiakiem,
produkowanym w Austrii.

- Kryzys! - Wybuchają nagle wszyscy trzej.- Jeśli nam grozi kryzys, to wy w Polsce nie
powinniście się z tego wcale cieszyć! Jeśli rzeczywiście u nas będzie kryzys, to u was nastąpi
kryzys jeszcze gorszy, po prostu dno kryzysu!

- Dlaczego? - pytam spokojnie.

Nie potrafią na to odpowiedzieć. Więc mówię:

- Nasza gospodarka nie jest związana z waszą, a tylko w przypadku silnych powiązań hossy
i bessy odbijają się na obu partnerach...

- To nie ma znaczenia! - wykrzykuje Herr Laube. - Łączy nas to, że żyjemy w jednej, w tej
samej Europie...

- Kiedyś właśnie ten fakt nas dzielił. I to tak mocno, jak tylko można sobie wyobrazić...

Przerywa mi pewna piękna pani o końskiej twarzy i bardzo długich paznokciach u dłoni, którą
położyła mi delikatnie na ramieniu. Jest to żona gospodarza dzisiejszego party.

- Czy mężczyźni zawsze muszą rozmawiać o tak strasznie poważnych sprawach? - zapytuje
kokieteryjnym tonem. - Przecież przyjechał pan do Niemiec, żeby trochę odpocząć od

background image

własnych, polskich problemów gospodarczych, prawda? Więc może coś weselszego będzie tu
lepiej odpowiadało? Czy wie pan, co to jest CAMP?

- Domyślam się. Chyba camping? Już mnie w Niemczech pytano, czy wiem, co to jest
spaghetti, więc uprzedzam, że wiem, zarówno spaghetti, którego nie znoszę, jak i camping,
który uwielbiam, znam nad wyraz dobrze.

Ona śmieje się jak z dobrego dowcipu, który zaraz opowie.

- Nic podobnego! To na pewno do was jeszcze nie dotarło. CAMP jako pojęcie. Nowy kierunek
życia. Zwrot w stylu. To u nas ostatni szlagier. Wynalazek oczywiście amerykański, ale tym
razem doprawdy fascynujący.

- Właśnie! - podchwytuje Herr Krakosky. - Wczoraj kupiłem sobie rower.

- O! - wykrzykuje pani. - Umie pan jeździć!?

- Oczywiście. Ale dawno już nie jeździłem. Ostatni raz dwadzieścia pięć lat temu, w Polsce.
Wasze drogi - zwraca się do mnie - wówczas nadawały się przede wszystkim do jazdy
rowerem. Czy teraz coś się zmieniło?

Ostentacyjnie wzruszam ramionami.

- Nie wiem. Nie mam skali porównań. Dwadzieścia pięć lat temu byłem bardzo małym chłopcem
i nie jeździłem na rowerze. Natomiast codziennie o zmierzchu z dużą przyjemnością
opuszczałem na okna czarne rolety, w myśl waszych rozkazów. Pamiętam, że całe miasto od
zmierzchu było czarne. Lubiłem też samodzielnie zapalać karbidówkę i przed snem ssać
pastylkę sacharyny, to już w tajemnicy przed matką, bo zawsze tej sacharyny brakowało.

Sytuacja stała się nagle nieprzyjemna i czarna. Herr Krakosky krzywi twarz swoją tłustą
wymuszonym uśmiechem.

Herr Laube i Herr Krüger zesztywnieli w fotelach. Sięgam po następny kieliszek, tym razem
napełniony Chianti.

- A jeśli chce się pan przekonać, czy zmieniły się drogi, proszę przyjechać, zapraszam
serdecznie.

Fałszywy uśmiech spada z maski Herr Krakosky'ego.

Pani domu ratuje sytuację. Szczebiocze:

- CAMP to naprawdę fantastyczna rzecz, proszę mi wierzyć, i pan Krakosky bardzo dobrze
postąpił, kupując sobie rower. Zwłaszcza przy jego tuszy da mu on maksimum pożytku
i zadowolenia. Bo CAMP, proszę pana, polega na RADOŚCI ŻYCIA. Jeździć na rowerze, biegać,
pływać, chodzić pieszo do pracy, nie smarować chleba masłem tylko zjadać suchy, pić
najbardziej prymitywne alkohole! Wtedy się czuje smak istnienia, smak NATURY. Słowem,
CAMP jest odtrutką na spaliny naszej cywilizacji. Więc co, czy odpowiada panu CAMP?

Smakuję z przyjemnością to Chianti. I odpowiadam z przekonaniem:

- O, tak, proszę pani. Nie tylko mi odpowiada, ale jestem już do mego bardzo przyzwyczajony.

Uff. Odprężenie. Maleńka rysa na kruchej konstrukcji wzajemnej sympatii została zgrabnie
zalepiona.

Poprzez lekki szum alkoholu w głowie dobiega mnie wyraźny, starannie modulowany głos
gospodarza:

- Panie Andrzeju, jeśli wolno zapytać, dokąd zamierza pan udać się z Monachium? Wraca pan
do kraju?

background image

Zrobiła się cisza. Wszyscy słuchają ciekawie.

Zastanawiam się chwilę.

- To jest problem - powiadam. - Mam wizę do Francji na trzy miesiące. Czekają tam na mnie
znajomi z Polski. W Paryżu jestem umówiony ze znanym państwu pisarzem, Jerzym
Andrzejewskim, który tu niedawno był. Ale nie wiem, czy pojadę. Smutno mi i nudno.
Przepraszam za tę, być może nieprzyjemną, szczerość, ale okropnie mnie ciągnie do
Warszawy...

- No tak - przyznaje gospodarz - tam ma pań swoje środowisko, znajomych, swoje sprawy... A
tu wszystko obce.

- Nie mam środowiska. Ze znajomymi wymieniam tylko ukłony. Sprawy mogą poczekać -
mówię. - Tylko, nie wstydzę się przyznać, jestem śmiertelnie zakochany.

I powtarzam słowa inżynierka, na których on parę lat temu przegrał fatalnie, z Johnem Perry:

- A bez miłości dla mnie życia nie ma.

Tyle, że tym razem te słowa są najprawdziwsze z prawdziwych, a sprawa WOLNOŚCI rozumie
się bez słów. I tym ludziom nie myślę tłumaczyć, CO uważam za WOLNOŚĆ.

Achy i ochy oburzenia.

- Ależ, co też pan mówi! Koniecznie do Paryża! Przecież to tak blisko. Być już w Monachium
i nie wpaść do Paryża choć na kilka dni? Przecież pan jeszcze nie był w Paryżu. Każdy
kulturalny człowiek powinien koniecznie zobaczyć Paryż!

Czuję się już pijany i bardzo zmęczony. Po co się spierać?

- Nie jestem kulturalny. Ale państwo mają rację: pojadę. To rzeczywiście blisko. I święta w
Paryżu na pewno są cudowne.

- Tak! Właśnie! Wyjął mi pan to z ust - rozpromienia się tęga, świetnie ubrana,
pięćdziesięcioletnia przyjaciółka pani domu, do której zwracano się per Olga, a która, jak się
później dowiedziałem, redagowała w Wolnej Europie kabaret satyryczny. Przez cały czas
jednak nie odezwała się do mnie ani jednym słowem, nie zdradziła też miejsca swojej pracy -
potem zastanawiałem się, czy istotnie mogła mieć w obfitym biuście ukryty japoński mikrofon.
Niezły kabaret dałoby się przecież zmontować z tego party. Tylko kto by się z niego śmiał?

- Wróciłam tydzień temu z Paryża i bardzo żałuję, że nie mogę spędzić tam świąt...

- Ja przyleciałam przedwczoraj - przebija ją młoda niemiecka śpiewaczka. - Co za cudowne
tygodnie! Koniecznie musi pan odwiedzić pewien kabaret, mają fantastyczny program, jeszcze
pan zdąży, bo dopiero w styczniu mają zmienić. To jest CRAZY HORSE SALOON na Champs
Elysées w zasadzie tylko dla Amerykanów, bo piekielnie drogi: dwadzieścia dolarów wstęp, i
dostaje się za to tylko mały kieliszek whisky. Ale co za program! - zachwyca się ta Lili Schmidt.
- Więc najpierw pokazują STRIP-TEASE AVEC LA BANANE, piękna Mulatka rozbiera się
w podniecającym rytmie tamtamów, trzymając w dłoni banan. Ten banan jest rozegrany
z cudownym wyczuciem seksu. Ona głaszcze nim swoje ramiona, piersi, brzuch, dotyka nim ud,
muska go ustami... Starsi panowie wpadają w szał. Ale to dopiero początek. Bo oto scenę
zalewa krwawoczerwone światło i pojawia się gromadka stłoczonych, skulonych kobiet
w pasiakach, takich zwykłych więźniarek, rozumie pan, i te biedaczki drżą ze strachu, ą tu
nagle światło się zmienia w zimny błękit i wskakuje trzech pięknych, świetnie zbudowanych
esesmanów w eleganckich mundurach, z pejczami w rękach, strzelają z tych pejczy
i zaczynają bić te więźniarki, szarpać je za pasiaki, zrywać z nich te pasiaki, przewracać,
muzyka oszałamia, oni biją z niesłychanie sadystycznym zacięciem, aż te kobiety zaczynają
się wić na ziemi u ich nóg, skręcone w przedziwnych konfiguracjach; nareszcie wyłuskują się
z tych swoich ohydnych ubiorów, leżą nagie, i wtedy muzyka milknie, one nagle zrywają się na

background image

nogi, wyrzucają ręce gwałtownie w górę, złoty blask reflektorów ukazuje piękność ich ciał,
esesmani stają jak rażeni gromem, pejcze wypadają im z bezwładnych rąk, budzą się w nich
normalni mężczyźni, w tle muzycznym zduszone wycie saksofonów, i mężczyźni padają na
ziemię, zaczynają się czołgać do nóg kobiet, one stawiają stopy na ich pokonanych karkach...
Ten numer nosi nazwę ZWYCIĘSKA KOBIECOŚĆ i to naprawdę warto zobaczyć, choć liczą
sobie tak drogo...

Teraz wyjść. Wyjść. Uciekać stąd, z tego piekła pełnego, małp. Tylko zrobić im coś, żeby nie
istnieli. NIE WOLNO IM ISTNIEĆ. Duszno mi. Duszę się, serce podchodzi do gardła. Dno.

Ale spokój. Spokojnie. To są ludzie. Głupi, mali, źli ludzie. Jak spoza ściany dochodzi mnie szmer
ich głosów. Ten zdziwiony, zachwycony szmer.

Teraz ja. Ja muszę wejść w ten kabaret. MUSZĘ.

Kieliszek wódki. I słyszę, jak mi głos dudni i bulgocze w gardle, jak chrypi, trze się o suchą krtań.

- Wy też macie dobry kabaret. Niedaleko za miastem, u końca Dachauerstrasse. Nieczynny
dziś, ale znam ostatni program. Dwóch pijanych bandytów w mundurach wrzuciło człowieka
w pasiaku do betonowego zbiornika z ludzkim kałem. Kiedy wynurzał się, bili go trzymanymi
w rękach szpadlami. Kiedy, chwytał się rantów zbiornika, uderzali go szpadlami w palce. Nie
chcieli go zabić szpadlem. Chcieli, żeby się utopił w gównie. Uderzali go w głowę na płask.
Niknął w gnoju. Ale znów się wynurzał. Mocny był, nie chciał się utopić. Łapał powietrze,
dostawał w łeb i szedł pod spód. Długo to trwało. Aż nudziło się bandytom w niemieckich
mundurach. Znów się wynurzył, więc uderzyli ostrzem. Pijani, to trudno im było wcelować.
Miotał się w tym płynnym gównie. Bili ostrzami. Szpadle ześlizgiwały się z boku głowy. Krew
bełtała się z gównem. Ranty zbiornika spryskane krwią. Bili. Szedł na dno i wracał. Pojawiała się
wciąż ta kula ulepiona z gówna i krwi. Wyli z wściekłości. On żył. Bandyci sięgnęli do kabur.
Wtedy przybiegł trzeci bandyta i odwołał ich ostro do innych spraw! Zrozumieli, że on teraz
sam się utopi. Odeszli, bo dyrektor kabaretu ich wzywał. Wtedy z baraków przybiegli koledzy
tego trupa. Wyciągnęli go na suchą ziemię. Żył. Tylko stracił uszy i dwa palce u rąk. On trzy lata
był w tym kabarecie u końca Dachauerstrasse. Ten kabaret nazywa się DACHAU. Ten
utopiony w gównie to jest mój wujek. Przyjedźcie do Warszawy, on z wami pogada. A teraz
wsiądźcie w samochody i pojedźcie za miasto, może już nowy program ktoś przygotował. Dla
was.

Wracam sam przez ciche, nocne Monachium do „Pension Regner” na Georgenstrasse. W
uszach mocno tętni krew pomieszana z wódką. Zatrzymuję taksówkę. Lśniący Mercedes,
radio. STILLE NACHT, HEILIGE NACHT. Błyskają lampki na ogromnych choinkach. Radio gra tę
słodką kolędę. Przecież zbliżają się święta.

background image

VI. MŁODZI - JAK MY?

Knajpy w Monachium czynne są do jedenastej wieczór, kilka do północy, a tylko jedna - DONISL
- do czwartej nad ranem. Obiady jada się w HAHNHOFIE, na Leopoldstrasse, niedaleko łuku
triumfalnego, pamiątki zwycięstw armii bawarskiej. Ten łuk to ogromna budowla pośrodku
szerokiej ulicy, pod łukiem przejeżdżają tramwaje. Opowiadano mi, że Andrzejewski omijał
SIEGESTOR z daleka, rzucając kose, pełne udanego lęku spojrzenia na tę kupę secesyjnie
uformowanego gruzu: „Jeszcze się, cholera, zawali...”

Dzielnica, w której mieszkam, nazywa się SCHWABING; jest to dzielnica sklepów, domów
towarowych, różnych lokalików, tancbud ze stereofonicznym magnetofonem, klubów
młodzieżowych - a przede wszystkim na Amalienstrasse stoi ogromny, czarno tynkowany
uniwersytet, a obok Siegestoru biblioteka uniwersytecka. Studenci nadają tej dzielnicy
charakter odmienny od śródmieścia Monachium, ale zupełnie niepodobny do naszego
Krakowskiego Przedmieścia.

Tu, w München, rozmowa o studentach zaczyna się od tego, że student jest PAN STUDENT.
Panowie studenci płacą za naukę drogo, piekielnie drogo, i dlatego wiedzą, w jakim celu
w ogóle startują. Chodzą po ulicy krokiem ludzi dorosłych, trochę zmęczonych, bez
popularnych u nas ŻAKOWSKICH podrygów, bez odmiennego, rzucającego się w oczy STYLU.
Są na pierwszy rzut oka absolutnie stopieni ze społecznością ulicy, JEDNAKOWI. Wiedzą to,
z czego rzadko zdają sobie sprawę nasi chłopaczkowie, dostający naukę za darmo: że ulica,
że miasto jeszcze nie do nich należy. Dlatego nie krzyczą, nie rozdzierają się w grupach
gwałtownym, pełnym MŁODZIEŃCZEJ SIŁY śmiechem, żeby ludziom bębenki pękały - w ogóle
nie chodzą w grupach, pojęcie grup, GRUP IDĄCYCH ULICĄ nie istnieje. W grupach przecież
chodzi się z potrzeby, zwłaszcza w czasie AKCJI, tak przecież chodzili ich ojcowie, i tak też
będą chodzić oni, gdy PRZYJDZIE CZAS. Ale nie zbija się bąków, nie traci czasu niepotrzebnie.
Panowie studenci są poważni. Rzadko widziałem na Amalienstrasse uśmiechniętą twarz.
Powiem prawdę: to mi się spodobało. Bo jak się człowiek zastanowi głębiej, to z czego się
śmiać? Też mi poczucie humoru: godzinami opowiadać kawały i ryczeć W stadzie! UCZĄ SIĘ
DARMO - zrozumcie, jaka potężna różnicą tkwi między DARMO a ZA PIENIĄDZE! Za
pieniądze rozumie się powód i rozumie się cel. Za pieniądze zależy. KUPUJE się samemu
swoją PRZYSZŁOŚĆ. Dlatego student monachijski nie łazi po kawiarniach, nie przesiaduje
w klubach, nie urządza idiotycznych prywatek. On się UCZY. Za kilka lat zdobędzie zawód,
dalej - stanowisko, dalej - władzę, dalej - prawo rządzenia krajem. Ogromna, ich większość
w takim MARATONIE startuje i OD POCZĄTKU zdaje sobie sprawę, jak długi to dystans. Oni -
studenci, ludzie wykształceni - tworzą sól narodu. I, co mnie piekielnie zaskoczyło - naród to
wie. Nie zdarzy się wypadek zlekceważenia studenta w tramwaju, w lokalu, na ulicy, NIGDZIE.
To jest przecież PAN STUDENT, a ten tytuł mieści w sobie wszystkie możliwe tytuły: pan
doktor, pan dyrektor, pan minister, pan premier. Każdy obywatel ma we krwi zakorzenione
przewidywanie: kto wie, czy za rok u tego właśnie studenta nie będę szukał pracy! I nie zdarzy
się NIGDY wypadek, żeby jakiś niewykształcony majster powiedział młodemu inżynierowi: „Tu
nie politechnika, tu trzeba myśleć”. Majster może to sobie POMYŚLEĆ, ale niechby spróbował
powiedzieć!

Inna jest ta młodzież studencką od naszej.

Poznałem ich, tych studentów z Amalienstrasse. Bzdura, Co piszą nasi globtroterzy
o dewaluacji uczuć patriotycznych w krajach zachodnich! Ile przeczytaliście reportaży
i artykułów o HALBSTARKEN, o tamtejszych chuliganach, o długowłosych, których nic poza
seksem, gitarą i narkotykami nie obchodzi? Ile doniesień o rozprzężeniu erotycznym,
o kosmopolityzmie, o wszechwładnym amerykańskim stylu życia? O cynizmie młodzieży,
o braku jakiejkolwiek idei, o zwracaniu uwagi wyłącznie na własny interes?

background image

BZDURA! Kosmiczna bzdura! Pisali wam o tym ludzie nie umiejący patrzeć. Ludzie, nie znający
uczucia LĘKU. Ludzie ćmy, pędzące do błyskotek.

Tej kiepskiej młodzieży jest pół połowy procenta. Dla reszty najważniejszą sprawą są NIEMCY.
I właśnie to powinno budzić LĘK naszych globtroterów. Tak jak we mnie wzbudziło LĘK.

Studenci w Monachium uczą się przecież tak samo dla siebie, jak i dla Niemiec, bo są
Niemcami. Będą pracować dla siebie i dla Niemiec zarazem. A więc, jeśli sprawę postawić
prosto: PRZECIWKO NAM.

Nas, Rosję i komunizm uważają za ŚMIERTELNEGO WROGA. Są nadal, a nawet teraz tym
bardziej, przekonani o swojej absolutnej wyższości nad innymi, narodami świata. Są najczystsi.
Najbardziej pracowici. Najlepsi w technice. Najlepiej zorganizowani. A najważniejsze: BYLI O
KROK OD PANOWANIA NAD ŚWIATEM. Tego nie mogą zapomnieć. Ich okrucieństwa?
Wiadomo, że wojna jest okrutna. No to co z tego? A przecież, mimo straszliwej klęski podnieśli
swój kraj w ciągu dwudziestu lat do istotnej potęgi. Który naród by to potrafił?

Takie są ICH argumenty. A jakie są NASZE? Czy w rozmowne z cudzoziemcem tak na serio
ktoś z naszych młodziaków chwalił się osiągnięciami Polski? Znał je przynajmniej? Rzadko się
to zdarza, szkodliwie rzadko. Przyznam się: jak mi wlazł przed oczy jakiś Anglik, Szwed czy
Amerykanin, to choć pytał o Polskę, zawsze umykałem z tematu. O ich styl życia, o ich kraj
pytałem, o ich możliwości, zarobki, samochody. Wiecznie z kompleksem niższości,
bezpodstawnym, kretyńskim kompleksem, który sam siebie, jak przy pomocy automatycznej
koparki, pogłębiał.

Tak było, fakt. Kto bez winy, niech mi da w mordę. Bo dopiero teraz, w Monachium, bardzo tego
żałuję.

Kompleksy i zaściankowe wstydy wynikają z braku możliwości porównań. Stare, ale jare nasze
przysłowie: cudze chwalicie, swego nie znacie... itd. Trudno, żebyśmy wszyscy mogli naraz
pojechać za granicą, żeby się o tym przekonać. Ale są przecież pisarze i dziennikarze, którzy
dostają chleb za to, że tych porównań dokonują na publiczny, polski użytek. Dlaczego nas nie
BUDZĄ? Dlaczego ci panowie z najpopularniejszych, ŁATWYCH pism widzą tylko koniec
swojego nosa i błyszczące, zachodnie wystawy?

Ja też myślałem: WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU - dopóki nie znalazłem się tu, w
Monachium. Ja też myślałem: WSZYSTKIEMU WINNA NASZA STOPA ŻYCIOWA - dopóki nie
znalazłem się tu, w Monachium. Teraz wiem: człowiek wcale nie staje się mądrzejszy, kiedy ma
samochód. Wiem: człowiek nie staje się patriotą dlatego, że ma w banku odłożoną pewną
sumę pieniędzy. To złuda. Duża część naszej drogiej młodzieży żyje w świecie złud. Chłopcom
się wydaje, że już minął czas walki o ŻYCIE, że nadszedł czas Walki o DOBRA TEGO ŚWIATA,
o piękne mieszkania, o swobodne jazdy za granicę, o samochody. Rozumiem, że starzy mogą
być zmęczeni. Przeszli już swoje. Ale młodzi? Nam tak myśleć nie wolno! Nie ma stabilizacji!
Jeszcze nie skończył się czas walki o ŻYCIE, on się dopiero ZACZYNA! Mówimy: jesteśmy
synami tych, co walczyli. Ojciec żołnierz, ojciec partyzant. Lasy, bagna, brud, głód, wszy, komory
gazowe - to wszystko przeszłość, która nigdy nie wróci. My już tak nie chcemy, my DZIECI
POLEGŁYCH.

W Niemczech umierają powoli na starość esesmani, gestapowcy, żołnierze, zbrodniarze,
panowie świata. Też nieźle zmęczeni, choć nie tak jak my. Ale oni TEŻ MAJĄ DZIECI!

I to są nasi przeciwnicy. Nie ci na pokaz, z gitarami, weseli chłopcy w skórzanych kurtkach, nie
ci z reportaży w naszych ilustrowanych brukowcach. Nie ci, o których nasza prasa bębni
z maniackim uporem, że to nie chcą iść do Bundeswehry, że to mają dość starego
niemieckiego drylu i parcia na wschód. Ale ci, którzy IDĄ do Bundeswehry, ci, którzy spokojnie
się uczą, żeby kiedyś umiejętnie kontynuować drogę tego narodu, określoną wyraźnie przez
HISTORIĘ.

To, że śpiewają takie same MASOWE, bitlesowskie piosenki, że są tak samo młodzi jak my -

background image

niech nas nie napełnia błogim przekonaniem, że oni, tak samo jak my, nie chcą wojny. Że
DADZĄ NAM WRESZCIE SPOKÓJ!

Widziałem w Monachium demonstrację POKOJOWĄ. Już trzy dni przedtem zawiadomiono
mnie o niej z dumą. MY TEŻ WALCZYMY O POKÓJ - powiedziano. I jaka wolność u nas: policja
dała zezwolenie na tę demonstrację! Pojechałem na ten godny szacunku wiec: na niedużym
placyku zebrało się DWADZIEŚCIA SIEDEM OSÓB! Policzyłem dokładnie Zapisałem w notesie.
Jeden transparent: CHCEMY POKOJU. Obok przewalały się tłumy ludzi, śpieszących do
swoich interesów, ryczały fale samochodów, świat biegł w swoją stronę obok tych
DEMONSTRANTÓW, zwykły, codzienny, niemiecki świat. I nikt nie stanął ani na chwilę, nikt nie
spojrzał nawet na zziębniętą grupkę trzymającą nieruchomo biedniutki transparencik. NIKT. Po
pół godzinie manifestanci w milczeniu i jakby ze wstydem rozeszli się do domów.

I byłem nazajutrz na wiecu zwołanym przez NPD. Trudno było przepchnąć się na plac.
Okoliczne uliczki zawalone autami i tłumem. Przyszło DWADZIEŚCIA TYSIĘCY LUDZI!

Obiady jada się w restauracji Hahnhof am Siegestor. To na Schwabingu należy do dobrego
tonu. Studenci, inteligencja, właściciele sklepów, dziennikarze.

Można sobie pogadać na różne tematy w tym Hahnhofie. Nie brakuje chętnych. Polak z
Warszawy jest niemałą atrakcją dla monachijczyka. I oto siedzę przy ciężkim brązowym stole
z dwoma młodymi Niemcami. Jeden nazywa się Wolfgang Wittek, kończy agronomię, drugi
studiuje prawo, nazywa się Klaus Feuermann. Poznałem ich zupełnie przypadkowo: zeszłego
wieczoru obok biblioteki uniwersyteckiej zobaczyłem świetnie utrzymanego, białego Renaulta
z nalepioną na przedniej szybie kartką: ZU VERKAUFEN. Niżej podana cena i adres. Cena mi
odpowiadała, adres mniej, bo daleko. Ale wsiadłem w taksówkę, oczywiście Mercedes
z telefonem, pierwszy kilometr kosztuje dolara, dalsze po pół, zupełna dla mnie rujnacja, ale co
robić. Zajeżdżam: elegancki, siedmiopiętrowy dom, szklane drzwi zamknięte, obok tablica
z guzikami i domofonem - żaden cymes, mam to u siebie w Warszawie na Hibnera, ale
przecież to jest internat, dom akademicki! Wizytówka jest, Herr Wittek, student agronomii,
cisnę guzik do oporu, nic. Nie ma go w chacie. Podchodzi do drzwi od ulicy jakiś młody z teczką,
otwiera, pytam go o tego Witteka, mówi on, że pokój sto dwadzieścia i zaprasza do środka.
Winda szybkobieżna z lustrami, czyściutka jakby nigdy nikt nią nie jeździł, sunę do góry, jest
ten pokój, na drzwiach przybity elegancki bloczek, gdzie kolega koledze pisze podczas jego
nieobecności, że był i że jeszcze przyjdzie. Potem gospodarz zedrze sobie kartką. Więc ja też
piszę swój telefon, i że w sprawie Renaulta. A tu drzwi obok się otwierają i wystaje głowa
uprzejmie od pierwszej chwili nastawionego pana, który pyta, po co ja tu. Więc rozmowa, on się
przedstawia, że jest przyjacielem Herr Witteka, nazywa się właśnie Feuermann, więc ja, że
pewno wspólnie w jednym pokoju mieszkają, a on, że nie, że tu każdy student ma swój osobny
pokój, i że on właśnie mieszka w pokoju, z którego wyszedł, i zaprasza do środka, bo Wittek
niedługo przyjdzie. Więc wchodzę tam, a tam: tapczan niski a szeroki, biurko ministerialne,
szafa w ścianie, telefon, radio, telewizor, z boku drzwi do łazienki, regały z książkami, świeżo
tam, jakby wszystko dziś kupione, więc obojętnie pytam, czy on dawno tu mieszka, on, że już
trzy lata, i dalej mówi, że każdy pokój urządzony tu jednakowo, więc nie ma specjalnych
luksusów. Meble, rzecz jasna, internatowe, a płaci się z WŁASNEJ kieszeni, bez ŻADNYCH ulg.
Herr Wittek właśnie sprzedaje samochód, ponieważ brakuje mu na czynsz do końca studiów,
a mimo sprzedaży i tak mu nie wystarczy. Mebla na ogół strach tu mocniej tknąć, bo co miesiąc
chodzi komisja i każdą rysę i plamę doliczy do czynszu, a liczy drogo. Stąd porządek i meble
nowe po latach. Jak się student wyprowadza, to musi wpierw idealnie odmalować pokój, a jak
nie potrafi IDEALNIE, i komisja nie przyjmie, to pan student musi zapłacić, a robocizna droga.
Trzy głośniejsze hałasy wieczorem w pokoju i pana studenta eksmitują bez apelacji. Czynsz
jest taki, że jak Herr Wittek sprzeda wóz, to zapłaci za trzy miesiące. Przez ten czas będzie
myślał konstruktywnie, skąd wziąć resztę pieniędzy.

Kiwam głową z politowaniem, na to Herr Feuermann, który słyszał coś niecoś o Polsce, mówi:

background image

- Au was to podobno studenci mieszkają w pokojach po kilku.

- Tak - powiadam - ale u nas studenci mieszkają ZA DARMO.

Głupio mu, parę razy powtarza ZA DARMO, ZA DARMO, jakby nieznany owoc smakował.

Rozmawiamy dalej, mówię mu trochę o sobie, bo pyta, pada oczywiście sakramentalne pytanie,
czy jestem członkiem „partii komunistycznej” (oni te słowa wypowiadają ze specjalnym,
konfidencjonalnym namaszczeniem), mówię, że nie, on się rzecz jasna dziwi, znam już dobrze
te nieszczere zdziwienia.. Mówię, że nie jestem członkiem, ale im dłużej jestem tu w
Monachium, tym bardziej tego żałuję. Dziwi się on już całkiem nieprzyjemnie, więc żeby
poprawić nastrój, nastawia telewizor, leci kronika dnia, pokazują różne duperele, wreszcie nowy
serwis z Wietnamu, nadesłany przez amerykańską agencję. Siedzimy sobie z tym młodym
Niemcem wygodnie w fotelach, popalamy amerykańskie papierosy, a przed nami, na
dwudziestopięciocalowym szkle, ludzie mordują ludzi. Amerykanie się nie wstydzą! Amerykanie
się nie boją opinii! Ze szczerością okrutnych dzieci, z ekshibicjonizmem zboczeńców pokazują
całemu światu, jak ich potężne czołgi miażdżą maleńkie kruche chatki Wietnamczyków, w tych
chatach są ludzie, za czołgami idzie operator filmowy i robi zbliżenia zmasakrowanych ciał,
jego pomagier odrzuca nogą jakieś deski, żeby lepiej sfilmować twarze tych zabitych,
wykrzywione przeraźliwym, śmiertelnym skurczem. Leci helikopter, strzelec amerykański pruje
z kaemu, twarz ma napiętą do ostateczności, drga policzek i hełm, tam w dole szary zarys
jakiegoś zagajnika, uciekają ludzie, rozrzuceni po polu biegną bezładnie do tych zbawiennych
drzew, a ten pruje bez chwili przerwy długą, nieskończoną serią, zbliżenie teraz na
uciekających, obalają się przecinani wpół pociskami, świetne teleobiektywy mają Amerykanie,
taki sprzęt musi drogo kosztować, te zbliżenia twarzy zabijanych! Te zbliżenia, gdy
w sekundzie śmierci odwracają się do helikoptera, pokazując swoją śmierć całemu światu! Te
twarze zdumione, przerażone, ostatni grymas przed snem, ta nienawiść w bielejących oczach!
Leżą już wszyscy na polu, żaden nie dobiegł do drzew, teraz twarz zmęczona strzelca, błysk
potu, oczy pełne szczęścia z dobrze spełnionej pracy, on hełm odchyla, przeciąga dłonią po
włosach, żyje, puszcza kumpelskie oko do kamery, puszcza oko do całego świata -
i komentarz pod publikę NIEMIEC ZACHODNICH: „Ten żołnierz narażał życie, a mimo to...”
Długo idzie ten serwis z frontu, dwadzieścia minut, komentator nie szczędzi słów podziwu
„wojującym chłopcom”, dalej krótkie, migawkowe wywiady z nimi: „Wytłuczemy te gnidy”,
„zapędzimy ich pod ziemię na zawsze”, twarzyczki bezczelne, wypasione tych równiaków,
tych bigbitowych BOYS, co tak samo są młodzi jak my i tak samo kochają gitary. „Do jutra” -
mówi komentator, jutro nowe meldunki z frontu, nowe setki zabitych, poszarpanych,
zgnojonych ludzi, nowa seria młodych bohaterów w BETLDRESACH.

Przeklinam, ostro przeklinam po polsku, a ten Niemiec koło mnie nic nie rozumie, patrzy
w ekran obojętnie jak na kiepski film przygodowy, jak na umowną kowbojską pukaninę.

- Herr Feuermarm - mówię. - To zbrodniarze.

Wzrusza ramionami.

- Nie ma mowy o zbrodni, to przecież regularna wojna. Zresztą Amerykanów też zabijają. I to
jeszcze przedtem znęcają się nad nimi w okrutny sposób. Vietcong, to właśnie są bandyci.

Znowu częstuje mnie papierosem, a ja spokojnie biorę, palę, jestem zupełnie bezsilny.

Wtedy wszedł Herr Wittek, szczupły, elegancki blondyn.

Krótko przedstawiam mu sprawę. Owszem, chętnie sprzeda mi swój samochód, choć
właściwie nie powinien, bo szkoda, żeby tak dobrze utrzymany wóz służył Polakowi. Mówi to
zupełnie spokojnie, bez cienia żenady. Patrzy mi prosto w oczy.

Silę się na spokojny uśmiech.

- Nie lubi pan Polski. Czy można wiedzieć, dlaczego?

background image

- Mój ojciec zginął w Polsce - odpowiada takim samym tonem.

- Mojego ojca zabili Niemcy - odpowiadam natychmiast.

Zastanowił się chwilę.

- To nieco zmienia postać rzeczy. Więc jeśli panu tak bardzo zależy, to dla pana zrobię
wyjątek.

Przestało mi oczywiście na tym zależeć. Ale tknęło mnie coś zupełnie niezrozumiałego. Mówię:

- Świetnie. Spotkajmy się wobec tego jutro w Hahnhofie o godzinie trzeciej, myślę, że
dojdziemy do porozumienia.

I tak się stało. To znaczy: do porozumienia nie doszło, ale jesteśmy w Hahnhofie. Pijemy wino
o nazwie Hahnenschrei, oznaczone w karcie numerem 4, wino o własnościach
rozweselających. Ale nie jest nam wcale wesoło. Herr Wittek nie może wiele pić, bo za chwilę
będzie prowadził samochód, demonstrując mi jego walory. Niezadowolony coś z naszego
spotkania ten sprzedawca. Patrzy co chwila na zegarek, śpieszy się wyraźnie. Wreszcie mówi,
że może byśmy odłożyli transakcję do jutra, bo za niespełna godzinę on musi być w domu,
żeby obejrzeć pewną audycję w telewizji. Mnie to zupełnie nie przeszkadza, ale jakoś nie
wyobrażam sobie rozstania z tym Wittekiem. Ciągnie mnie do niego jakaś ciemna siła, jakaś
wroga sympatia, mam ochotę straszną gadać z nim, gadać wiele godzin bez przerwy albo po
prostu go trzasnąć w szczękę i sflekować. Teraz, przy winie, poczułem w sobie mocno ten
kociołek wariackich uczuć, i od razu taka bezczelność we mnie narasta, niemożliwa do
zahamowania:

- Herr Wittek, bardzo chciałbym wspólnie z panem obejrzeć ten program, a potem chyba
znajdzie pan dla mnie trochę czasu...

On się zastanawia. Trzeba wiedzieć, że zależy mu bardzo na sprzedaniu samochodu,
a sprzedać używany wóz w NRF jest trudno, na placach stoją setki i tysiące tego robactwa, nie
ma chętnych, zwłaszcza na wozy zagraniczne, krajowe lepiej tu idą, ale też jak krew z nosa,
a poza tym wóz się tam inaczej kupuje niż u nas, nie wystarczą pobieżne oględziny,
posłuchanie silnika i przejażdżka ulicą - tu się jedzie najmniej 50, 60 kilometrów, a nieraz i sto,
gaz do dechy na autostradzie, badanie zrywu i hamowania kilkadziesiąt razy, różne cuda się
z gratem wyprawia, żeby tylko znaleźć najdrobniejszą wadę, o której właściciel nie uprzedził,
i od razu cena spada na łeb, w ogóle zresztą wozu absolutnie sprawnego nikt nie kupuje. Więc
mój Wittek siłą rzeczy musi poświęcić mi przynajmniej dwie godziny.

On się zgadza. Jedziemy więc do internatu. Renault rzeczywiście idzie świetnie.

Koło stacji, gdzie bierzemy benzynę, wisi ogromny plakat, zapowiadający nowy wiec NPD. Na
plakacie chłopak i dziewczyna, oboje ubrani w jednakowe, zielone koszule. Natchnione twarze,
oczy goreją fanatycznym blaskiem. Wielkie nad nimi litery: MŁODZIEŻY, NPD TO
PRZYSZŁOŚĆ NIEMIEC I WASZA!

Ostrą strugą leci superpaliwo do zbiornika, a ja szybko przypominam sobie pewnego starego
warszawskiego dziennikarza, wygę od spraw polityki, który, kiedy sprawa NPD wybuchła na
cały świat, roztoczył przede mną TRZEŹWĄ, LOGICZNĄ ANALIZĘ zjawiska. Panie, powiedział,
to jest sprawa dawnych hitlerowskich popłuczyn, sprawa ziomkostw, na ich pieniądzach opiera
się ta cała groźna na pozór, ale nie mająca przyszłości hucpa. Rzecz się opiera, mówił, na
czysto pokoleniowych podstawach, do NPD należą, proszę pana, STARCY, którzy zaczynają
w gruncie rzeczy od politycznego zera, a bez kapitału nikt nie zrobił nowego kapitału.
Tymczasem kapitał, na którym oni bazują, jest właściwie wypalony, bo tkwi tylko w nich, młode
pokolenie Niemców nie jest zaangażowane w sprawach starców, młodzi inaczej widzą
przyszłość Niemiec, chwyt psychologiczny, jakim jest wygrywanie sentymentu do utraconych
ziem, nie ma wobec młodych zastosowania, bo oni nic już o tych ziemiach nie wiedzą. Będą
dążyć do zjednoczenia Niemiec, to jest oczywiste, ale dalej już się nie posuną, ponieważ to nie

background image

leży w ich interesie. Jeśli mam być optymistą, ciągnął ten dziennikarz, to powiem, że według
wszelkich przewidywań sprawa NPD umrze śmiercią naturalną za parę lat...

Przypominam to sobie dokładnie, tu, pod plakatem apelującym do niemieckiej młodzieży,
apelującym do ich marzeń o przyszłości, do ich kiełkujących uczuć patriotycznych, do ich
naturalnego, młodzieńczego pragnienia ATRAKCYJNOŚCI PLANÓW POLITYCZNYCH.
Właśnie to: atrakcyjność.

Stary wyga warszawski, z wrodzonym wszystkim Polakom melancholijnym sentymentalizmem,
nie wziął pod uwagę jednego: że hasła polityczne, im bardziej kontrastujące z rzeczywistością,
im bardziej wyzywające rzeczywistość, im bardziej brutalne i POZORNIE nieprzemyślane - tym
łatwiej trafiają. WŁAŚNIE do młodych. Bo młodzi są niedoświadczeni, bo młodzi są ODWAŻNI.

Oni nie wiedzą, co zrobiła ostatnia wojna w Europie. Usuwano im to skrzętnie sprzed oczu.
Zresztą nie chcą wiedzieć. Oni wiedzą natomiast, że NIEDAWNO Niemcy były wielkie i silne.
Każdy młody chce być wielki i silny. Będzie taki, jeśli wielki i silny będzie jego .kraj. I młodzi w
Niemczech wiedzą, że jest SZANSA. Każdą szansę trzeba wykorzystać, bo ona może być
pierwsza i ostatnia w życiu. A wrodzone pragnienie... ryzyka i niebezpieczeństwa, którymi aż
tryska KAŻDA młodość -! mój przyjacielu z Warszawy?

Jaka szkoda, że nie ma ciebie dziś ze mną, tu w Monachium, w białym, świetnie utrzymanym
studenckim Renaulcie, który wiezie mnie na lekcję, piekącą jak ogień lekcję NOWEJ HISTORII!

Oto już lśniący, wielki telewizor w pokoju młodego agronoma, przypadkowo poznanego
Wolfganga Witteka. Oto już zaczyna się program: transmisja tego wiecu NPD, o którym
zawiadamiał afisz przy stacji benzynowej, jeden z tysięcy plakatów rozlepionych po całym
Monachium. Dlaczego Wittek chciał ten program obejrzeć? Dlaczego chciał koniecznie być
jednym z ośmiu milionów telewidzów, którzy ten program w Bawarii oglądają? Właśnie on? A
jego koledzy?

Wittek zapala papierosa i mruczy:

- Cóż w tym dziwnego? NPD to teraz największa atrakcja, zwłaszcza dla tych, którzy potrafią
myśleć...

I już. Głowa przy głowie tam za szkłem. Ale to nie jest szkło, to się dzieje naprawdę, właśnie
teraz, w tej samej sekundzie. Tłum. Operatorów jest kilku, rozstawieni w różnych punktach
placu ślizgają obiektywami po kapeluszach, czapkach, beretach i karkach stłoczonych ludzi.
Tłum widziany z góry i z tyłu, rzadko tylko mignie szara plama twarzy. Zaczynają się
przemówienia. Głosy mówców dudnią, zniekształcone odbitym z wielu megafonów echem.
Trudno zrozumieć wyraźnie chociaż jedno zdanie. Ale ja wiem, co mówią. Byłem na
poprzednim wiecu. Często tu są te wiece. Stają się modne.

Nie jest rzeczą telewizji monachijskiej propagować hasła polityczne NPD, zwłaszcza że nikt
tym razem nie płaci. Dlatego umyślnie zniekształca się odbiór przemówień. Wielka
i skomplikowana aparatura przyjechała na plac w innym celu: ta transmisja to jest właściwie
REPORTAŻ.

Reportaż ma być absolutnie OBIEKTYWNY. To wyraźnie zaznaczył komentator. Czas
zrozumieć, powiedział, co powoduje ludźmi, obecnymi teraz na placu, co ich tu przyciągnęło.
Kim są Judzie należący do tej gwałtownie wyrastającej partii, jakie są ich OSOBISTE
przesłanki. Spójrzmy z bliska na ich twarze, posłuchajmy ich słów - powiedział komentator.

Wiec się kończy, następcą wywiady. Patrzymy na twarze, słuchamy słów.

Wyławiano zupełnie przypadkowych gości z rozłażącego się tłumu. Ani jeden z nich nie mógł
mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. A najwięcej było dużo, dużo młodszych.

Dwudziestolatek rozgrzany temperaturą wiecu patrzy w szklane oko kamery agresywnie
i butnie jak w twarz wroga i krzyczy, wiedząc, że krzyczy do milionów Niemców:

background image

- Ja jestem w NPD! Jestem dlatego, że NPD odda mi zagrabione przez Polaków miasta!
Stettin! Breslau! Kolberg! Za dwa lata będziemy u władzy! Będziemy rządzili krajem! I wtedy
zobaczycie, czy należało nam ufać od początku!

Ginie jego twarz, natychmiast zjawia się druga: młody typ chudego intelektualisty. Głos ma
spokojny, zdania wyważone:

- Sprawa wschodnich Niemiec jest dla nas sprawą pierwszej wagi, Jestem przekonany, że za
dwa, trzy lata, czy to przy pomocy siły, czy też na skutek nacisków politycznych, wschodnie
ziemie niemieckie wrócą do nas...

(Zrozumcie dobrze: nie chodzi o NRD. Oni nazywają NRD Niemcami środkowymi, a Niemcy
wschodnie to nasze Ziemie Odzyskane).

I jeszcze jeden, i jeszcze... Zmieniają się twarze, napięcie i intonacja głosu, ale sens zawsze
jest jeden. Zawsze ten sam. I bijące z tych twarzy poczucie słuszności, siły i ABSOLUTNEJ
PEWNOŚCI realizacji planów.

Ten reportaż trwa już godzinę, a ja myślę, że jestem w środku koszmarnego snu, z którego nie,
ma ucieczki. Polska kurczy mi się w pamięci do rozmiarów paznokcia, wydaje mi się słabiutka
i nic nie znacząca, jak strzępek oddartej z drzewa kory. Oni są tak sugestywni, tak piekielnie
wielcy w swojej niepowstrzymanej agresji... Czuję strach, zwykły fizyczny strach. Jestem sam,
zupełnie sam w tym niemieckim morzu, ani skrawka ziemi pod nogą, mojej ziemi, która jedna
tylko może mi wrócić poczucie istnienia... I ci dwaj milczący Niemcy po obu stronach,
APROBUJĄCY to, co się rozgrywa Z ICH UDZIAŁEM na żywym szkle.

Z ich udziałem. Skończył się koszmar, oni nie mówią nic, a przecież wiem.

Otrząsam się szybko. Niechże coś powiedzą. Muszę wiedzieć, co ONI myślą. Zapraszam Herr
Witteka i Herr Feuermanna do Hahnhofu na wino. Nie mają marek, to nic, ja będę płacił. Sprawę
samochodu odsuniemy w przyszłość.

Więc Hahnhof. Rozmowa o literaturze i sztuce. Poważna, w miarę mądra rozmowa. Ile już
takich rozmów w życiu, z których nic nie wynika! Przekonuję się tylko, że są to ludzie oczytani
i chłonni, umiejący MYŚLEĆ.

Późno już. Oni proponują DONISL. Chcą się zrewanżować w nowym winie, bo wiedzą, że nic
nie ma za darmo.

Idziemy pieszo kawałek po Leopoldstrasse. Za Siegestorem taksówki. Mijając Siegestor
powtarzam zasłyszany numer Andrzejewskiego, nieźle to nawet odgrywam po trzech litrach
wesołego wina o nazwie: PIANIE KOGUTA. Kulę się, sunę po ścianie, przerażone kose
spojrzenie na czerniejący w mroku ogromny łuk:

- Jeszcze się, cholera, zawali...

Oni sztywnieją nagle.

- Może pan być spokojny - mówi Herr Feuermann - na pewno się nie zawali. A jeśli, to wtedy,
kiedy pana już nie będzie.

Donisl. Stara, najstarsza knajpa o piętrowym wnętrzu, na ścianach portrety wszystkich
burmistrzów Monachium oraz słynnych osobistości miasta. Tylko Hitlera brakuje, choć on tu
właśnie zaczynał.

Pijemy. Upijamy się. Jesteśmy pijani. Świadczymy sobie braterskie grzeczności Daleko jest
polityka. Daleko jest groźny, skomplikowany, okrutny świat STARYCH. Przecież jesteśmy
młodzi. Jednakowi. Nas nic nie powinno dzielić, nas, małych ludzi, wkręconych w ogromny młyn

background image

historii.

Dobrze mi. Tu mi nareszcie dobrze. Ojciec Witteka zginął w Polsce jako żołnierz. Mój ojciec też
zginął. Wojna nas obu pozbawiła ojców. Wojna, którą NIE MY wywołaliśmy.

Ta audycja dzisiaj. Śmiać mi się chce. Mrzonki, utopie kupy wariatów. Oni nic nie znaczą wobec
ŚWIATA. Nic.

Przeszła północ, i wtedy Wittek bierze mnie spoconą dłonią za rękę, przechyla się przez stół
i mówi twardym szeptem:

- Powtórzmy trzydziesty dziewiąty rok. Na takich samych zasadach. My bez Ameryki. Wy bez
Sowietów. Broń konwencjonalna. Nie byłoby obrony Westerplatte. Nie byłoby obrony
Warszawy. W ciągu dwudziestu czterech godzin leżelibyście na łopatkach.

Ściska moją rękę, jakby chciał zmiażdżyć mi palce. Patrzę na jego rozpaloną do czerwoności
twarz. Nie wierzę. Ale MUSZĘ wierzyć.

Chwytam go drugą ręką, ściskam, aż syczy z bólu, i mówię spokojnie w pijaną, bandycką mordę:

- Spróbujcie. Nam wystarczy dwanaście godzin, żeby wam przegryźć gardła.

Tak trwamy chwilę w tym nic nie znaczącym uścisku, aż rozdziela nas Herr Feuermann. On
mówi zupełnie trzeźwym głosem:

- To nic. My jednak potrafilibyśmy natychmiast wprowadzić u was swoją administrację. A wy
przecież pogubicie się w tym zupełnie.

I znów sam wracam przez noc monachijską do hotelu. Nie wiem już nic. Nic nie myślę. Chcę
tylko znaleźć się w domu. U siebie. W Warszawie. I już nigdy, NIGDY nikogo z Monachium w
swoim życiu nie spotkać.

background image

VII. ICH BIN POLE

Te oczy rozszerzone zdumieniem! Te otwarte gęby! I te uśmieszki przymilne po chwili! To
kiwanie głowami!

W kiosku z tytoniem fajkowym. W budzie, gdzie sprzedają mdłe cielęce kiełbaski. W domu
towarowym Hertiego, W taksówce, W Gasthausie. Na ulicy. W Postamcie. W rozgłośni radia
bawarskiego. Wszędzie.

Wszędzie. Na początek biorą mnie za Amerykanina; Potem zgadują: Anglik? Francuz? Szwed?
Szwajcar? Miła zabawa! Uprzejmi - A ja też się uśmiecham i kręcę głową, że nie. Zagadkowy
mój uśmiech, więc się domyślają, że zgadnąć nie będzie łatwo. I wtedy:

- Więc przyjechał pan z San Marino? Z Argentyny? Jest pan obywatelem księstwa
Liechtenstein? Nie Fin, nie Norweg, może Italiano, choć włosy jasne? NEIN?

A nikomu nigdy nie wpadło do głowy umieścić POLSKI wśród tylu zgadywanych krajów. Choć
przecież Polska tak BLISKO.

Ale nie wystarczy puentować miłych, handlowo-towarzyskich gierek samym tylko
stwierdzeniem ICH BIN POLE, to nie wywoła entuzjazmu pomieszanego z gorliwym zrywem
uprzejmości, nieufnego nieco zainteresowania z odcieniem litości i winy, jakim się darzy
chorego. Nie. Zobaczysz obojętną, ZWYCZAJNĄ maskę - najwyżej padnie, pytanie, czy wiele
lat już jesteś w Monachium.

Więc nie. Trzeba natychmiast dodać otwierając czarowny sezam niemieckich uczuć – słówka:
...AUS WARSCHAU.

Teraz jest dobrze. Właśnie tak: stosunek, jaki się w nich do mnie wytwarza, jest stosunkiem,
jaki się ma do osoby i pozoru zdrowej, kwitnącej, która niepotrzebnie wyjawi, że ma raka.
Patrzą, świdrują, bo przecież nie wypada zadawać pytań, a chce się koniecznie wiedzieć,
GDZIE jest ten rak i KIEDY chory umrze. Zanim umrze, trzeba jednak choremu złagodzić los,
WYNAGRODZIĆ bezsensownym, nic nie załatwiającym uśmiechem, bo przecież każdy zdrowy
czuje się w pewnym stopniu, choć nie wiadomo czemu, odpowiedzialny za chorobę chorego.

Więc tak to jest. Z początku mnie to bawi, potem nudzi, denerwuje, w końcu wkurwia.

W ogromnym warsztacie Boscha, gdzie zmieniają mi spaloną prądnicę, poznaję majstra -
poznaniaka. Przechodził koło mnie kilkanaście razy, ale odezwał się po polsku tylko wtedy,
kiedy już musiał. Więc pytam się, czy on koniecznie wobec swych współpracowników musi
zacierać fakt, że przyjechał z Polski.

Robi zdziwioną minę, wzrusza ramionami:

- Przecież ja nie jestem Polakiem, drogi panie. Ja jestem POZNANIAKIEM. Polakom ciężej tu
pracować.

Na Occamstrasse pod numerem 7 mieści się znakomicie prosperująca knajpa, „Schwabinger
Nachteule” - (Sowa Schwabingu), której właścicielami są dwaj faceci pochodzący ż Polski:
Natan Kalmanovicz i David Baranczyk. Kiedy tam przed północą wszedłem w poszukiwaniu
polskiej wyborowej, bo już mi zbrzydły szwabskie kompoty z gruszek i jabłek podlewane
spirytusem, to dwaj ci panowie o charakterystycznych nosach, nienagannie odziani spojrzeli na
mnie spoza bufetu jak na notorycznego pijaka-wydrwigrosza. Rzecz jasna, odezwałem się do
nich po polsku, ponieważ powiedziano mi, że oni czują sentyment... Tak się to zawsze określa:
SENTYMENT! Więc spytałem:

background image

- Moje uszanowanie, słyszałem, że panowie macie polską wódkę?

A oni do mnie po niemiecku, jakby nic nie zrozumieli. Na to ja:

- Przepraszam, widocznie wprowadzono mnie w błąd, mówiąc, że panowie są z pochodzenia
Polakami...

Oni znów po niemiecku, że co to mnie obchodzi, żebym nie wtrącał nosa itd., a wódki nie
dostanę, bo nie ma. Wreszcie Herr Baranczyk pyta (wciąż po niemiecku), jak długo już
mieszkam w Monachium. Mówię, że dopiero kilka dni. Na to on, że widział mnie chyba kiedyś w
Dusseldorfie i dlatego zapytał.

- Chyba w Warszawie. Niedawno przyjechałem, i to na krótko.

Teraz dopiero się zaczęło! Znalazł się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czysto
warszawski polski język, stanęła na blacie bufetu flaszka wyborowej, trzy kieliszki. Pijemy,
piękna się snuje rozmowa, faceci uważają za stosowne wytłumaczyć, dlaczego potraktowali
mnie kiepsko na samym początku naszej miłej znajomości:

- Bo wie pan, przy łażą tu często jakieś nieciekawe osoby, biorą nas na -sentyment, że Polacy,
a potem nie płacą rachunku. I okazuje się, że mieszkają już po dwadzieścia lat w Niemczech!
To co to za Polacy? Pan z Warszawy, to wiadomo, że Polak...

Proszą, żebym im przysłał z Warszawy „jakieś dwie fajne kobitki” - bo oni są kawalery,
a smutno tak samemu żyć. Przyrzekam, że zrobię im w Polsce reklamę - słowa niniejszym
dotrzymuję. Biorą telefon mojego pensjonatu, obiecują zadzwonić nazajutrz, oczywiście nie
chcą przyjąć żadnych pieniędzy, oczywiście do mnie nie dzwonią i oczywiście nasza
znajomość na czas nieokreślony się urywa.

Pewnego dnia odwiedza mnie w hotelu młody, szczupły, lekko łysiejący człowiek z aktówką
pod pachą. (Tę aktówkę nieodłączną będzie miał ze sobą zawsze, ilekroć się spotkamy.) Jest
to Herman D., tłumacz literatury polskiej. Czytał wszystkie moje wydane w książkach utwory -
szkoda, że w momentach klęsk wydawniczo-krytyckich w kraju nie wiedziałem, że mam w
Monachium oddanego zwolennika! D. mówi po polsku wspaniale, lepiej niż Pilecki. Używa
nawet zwrotów slangowych, śmiesznych studenckich określeń, operuje całymi okresami z
„podziemia”. Skąd to u tego Niemca? Więc opowiada mi swoją historię.

Urodził się w Polsce. Ojciec Polak, matka Niemka. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim do
58 roku. Wyjechał do Monachium. Na rok. Został na zawsze. Matka mieszka w Polsce. Może
w każdej chwili wyjechać do syna na stałe, nikt nie stawia przeszkód. Ale nie chce. Herman nie
czuje się powołany do wywierania wpływu na jej „poczucie narodowe”. Sam zresztą uważa
Polskę nie tyle za drugą swoją, co za właściwą - ojczyznę.

Ma piękny, głęboki, dobrze ustawiony głos. Wielokrotnie proponowano mu współpracę z radiem
Wolna Europa, występy przed mikrofonem. Odmawia kategorycznie. Nie chce zrywać w ten
sposób raz na zawsze stosunków z krajem. Ma zamiar niedługo odwiedzić Polskę. Utrzymuje
się z tłumaczeń z polskiego i serbsko-chorwackiego. Ten język poznał, bo ożenił się z
Jugosłowianką. Współpracuje z rozgłośnią monachijską Bayerischer Rundfunk.

Właśnie. Przyszedł z propozycją nagrania wywiadu ze mną dla tego radia. Zgadzam się
chętnie. Będzie to przecież korzystna reklama dla mojej książki, która ma wkrótce wyjść.

Więc tam jedziemy. Redakcja nazywa się JUGENDMAGAZIN DER WOCHE, a Herr Redaktor:
Karl Schmidt. On wyciąga z biurka flachę austriackiej żytniówki, częstuje. Flacha ma trzy
czwarte litra, wypijamy prawie wszystko, nim zaczynają padać pierwsze pytania, oczywiście na
próbę, bez nagrywania. Więc jak się czuję w Monachium, jak mi się miasto podoba, co sądzę
o kobietach niemieckich, czy jestem członkiem partii komunistycznej (obsesja!) oraz: czy
uważam, że nawiązanie stosunków dyplomatycznych między Polską a NRF jest możliwe. Na

background image

to ostatnie pytanie odpowiadam:

- Wydaje mi się, że jako człowiek niewiele mający wspólnego z polityką w stanie czystym, nie
powinienem się na ten temat wypowiadać, a przynajmniej moja wypowiedź nie powinna być
traktowana jako wyraz powszechnych sądów naszego społeczeństwa, czy tym bardziej
polityków. Osobiście natomiast jestem do pewnego stopnia przekonany, że tego rodzaju
posunięcie byłoby z naszej strony możliwe po spełnieniu przez NRF podstawowego warunku,
jakim jest uznanie granicy na Odrze i Nysie. Sądzę, że to byłaby dopiero PODSTAWA do
prowadzenia jakichkolwiek rozmów na temat nawiązania stosunków dyplomatycznych,
natomiast nie jestem pewien, czy byłaby to podstawa jedyna i ostateczna. To już jest sprawa
polityków, mających z natury rzeczy lepsze rozeznanie w tej kwestii niż skromny literat.
Osobiście, ale tylko OSOBIŚCIE, uważam, że niewątpliwie (pomijając już wszelkie elementy
emocjonalne, jakie się między naszymi narodami w przeszłości i w ostatnich czasach
nawarstwiły) nawiązanie tego, rodzaju oficjalnych stosunków mogłoby się przyczynić de
złagodzenia, w pewnym stopniu przynajmniej, dość napiętej i zastanawiającej sytuacji
politycznej między naszymi krajami, przy czym to napięcie wynika jedynie z waszych
nieuzasadnionych historycznie roszczeń wobec naszych Ziem Zachodnich.

Herr Schmidt kręci w zastanowieniu głową, nie bardzo mu pasuje moja odpowiedź. Ale drąży
dalej:

- A czy sądzi pan, oczywiście też w sensie zupełnie prywatnym, że z naszej strony byłoby
możliwe uznanie waszych obecnych granic?

- Cieszyłbym się, gdyby tak się stało - odpowiadam - ale niestety muszę być tutaj pesymistą.
To, co od dawna reprezentuje NRF w polityce wobec naszych granic, nie może napawać
optymizmem. Nie mam co do tego żadnych złudzeń, co więcej, nie wolno mi mieć złudzeń,
ponieważ uleganie złudzeniom to naiwność, a naiwność to słabość. Nie widzę powodu, dla
którego miałbym czuć się, jako Polak, słaby wobec waszych, ostatnich chociażby, wystąpień
i agresywnych żądań NPD-owskich...

Krótka, ale pełna wymowy chwila milczenia. Jeszcze parę pytań o moją robotę literacką, jakieś
kurtuazyjne banały, znów kieliszek żytniówki - i przystępujemy do nagrywania.

Od nowa, od początku padają te same przygotowane pytania, jedno, jak mi się podoba
Monachium, drugie, co sądzę o urodzie Bawarek - a potem: co piszę, co wydaję, czy lubię
podróżować, czy należę do partii, cały wywiad zatytułowany INTERVIEW ZUR SITUATION
DER POLNISCHEN JUGEND dobiega końca, już ostatnie kurtuazyjne banały - tylko coś nie
widać pytania o STOSUNKI DYPLOMATYCZNE! I o granice na ODRZE I NYSIE! I o to, czy NRF
UZNA, czy NIE UZNA tych granic!

Zrezygnował z drażliwych pytań Herr Schmidt. Przecież nie mógłby tego puścić na antenę.
Mógł się jednak spodziewać takich, a nie innych moich odpowiedzi - a przecież zaryzykował,
mając nikłą nadzieję, że może ja za ich cenne marki powiem coś PRZECIW mojemu krajowi.
Cóż, rasowy dziennikarz. Ale ja też. Wódkę mu wypiłem, marki zainkasowałem,
podziękowaliśmy sobie serdecznie - za trzy dni wysłuchałem przez radio swoich własnych
słów: wszystko było w porządku.

Znów jem obiad w Hahnhofie. Jest ze mną D. i Pilecki. Pijemy wino czwórkę, to znaczy Pianie
Koguta. Przyzwyczaiłem się do tego wina, jedna z niewielu rzeczy, które mi w Monachium
smakowały, aż tu nagle D. macha zapraszająco ręką i do naszego stołu podchodzi wysoki,
dobrze zbudowany mężczyzna o wyrażającej wewnętrzną siłę i inteligencję twarzy, oczy
stalowoszare z leciutkim zezem, ta twarz poryta pionowo bruzdami znamionującymi
wieloletnie cierpienie - raczej moralne niż fizyczne - garnitur dość elegancko uszyty, choć
podniszczony, a także kołnierz troszkę przyprószony łupieżem, lecz dłoń mocna i sucha,
uścisk ręki przyjemny, pełen powagi, szacunku.

- To jest pan Brycht - przedstawia D. - a to pan TADEUSZ NOWAKOWSKI.

background image

Tak poznałem kierownika działu kulturalnego rozgłośni polskiej radia Wolna Europa.

Przygląda mi się on badawczo, ale nie natrętnie, następnie bez żadnych zbytecznych
wstępów zaczyna wygłaszać gładką ,i nieźle skonstruowaną recenzją mojej książki. Rejestruję
dużo przymiotników, wypowiadanych na jednym oddechu, bez zająknięć: prężna, zwarta,
świeża, emocjonalna, gniewna, odkrywcza... I dużo innych, których powtórzyć nie potrafię. Więc
mówię:

- Bardzo mi przyjemnie, że pan tę skromną książkę czytał.

I to jest prawie wszystko, co udało mi się podczas tej rozmowy wtrącić. Radiowiec ten
Nowakowski! Zaserwował mi półgodzinną AUDYCJĘ, tyle że prywatną, w intymniejszym sosie:

- Niech pan się nie da zgnębić Zachodowi; jeśli się pan zachwyci, będzie pan zgnębiony, straci
się pan raz na zawsze jak Marek Hłasko. Pisarz nie może żyć bez ojczyzny, zwłaszcza pisarz
tego typu, co Hłasko, i właśnie pan. Język, proszę pana, język ginie, staje się suchy i gładki jak
klepka parkietu, wyczerpują się krajowe realia i dzieją się rzeczy niedobre, że znów powołam
się na przykład Hłaski: on już przecież jest pisarzem izraelskim! Jego dojrzewanie pisarskie
przypadło właśnie na okres pobytu w Izraelu, tam po raz pierwszy zetknął się przymusowo
z trudnościami życia, bo w Polsce był noszony na rękach od wczesnej młodości, i w rezultacie
mamy twórcę westernów izraelskich posługującego się ZAPAMIĘTANYM językiem polskim! W
kraju, tylko w kraju jest miejsce dla pisarzy, źle czy dobrze, gorzko czy jeszcze bardziej gorzko,
to przecież trzeba być z krajem w każdej chwili, to jest właściwy i JEDYNY poligon pisarskiego
życia. Ja sam, gdybym mógł powtórzyć wszystko od początku, to byłbym teraz w kraju,
niechby się stało najgorsze. Czy pan może sobie wyobrazić, co się we mnie dzieje, kiedy mój
syn mówi „drzewo jabłkowe”? Nie JABŁOŃ, a DRZEWO JABŁKOWE! Bo on myśli po
niemiecku: APFELBAUM i tłumaczy to dosłownie na polski! Czy pan wie...

Udaje mi się wtrącić:

- To po co cierpieć? Niech pan szybko pakuje swój dobytek, pozapina płaszcze rodzinie ,i
wraca do Polski! Tak zwani synowie marnotrawni zawsze i wszędzie są należycie doceniani,
gdyż ich istnienie potwierdza słuszność RODZINNYCH ZASAD, więc przypuszczam, że włos
z głowy panu nie spadnie, choć na pewno spadną pańskie miesięczne pobory i to jest jedno,
z czym musi się pan poważnie liczyć. Natomiast pańska znajomość pewnych niedostępnych
dla szerszego ogółu spraw pozwoliłaby panu napisać książkę o zasięgu światowym, więc
i pieniądze by się znalazły. Na co pan czeka?

- To nie jest takie proste - powiada on. Pochyla się do mnie i ścisza głos:

- Zresztą, wie pan, ja tutaj jestem potrzebny. Przecież musi być ktoś do odbijania tej waszej
piłeczki pingpongowej. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, i wy tam, i my tu, że to jest gierka
umowna, ale przecież trzeba coś robić. Pingpong trwa nadal i już teraz go przerwać nie można,
choć właściwie nic już nie jest na serio.

Nic na serio! A to mu się udało! Dla kogo? Czyżby on dopiero teraz, w tym wieku, przechodził
osutkę egzystencjalną? A może to jest już stadium, w którym odpada nos, raz na zawsze
zniekształcając szanowne oblicze? Więc oni są tak słabi? A może to tylko chwilowa, prywatna
słabość Nowakowskiego, steranego ciężkim, wolnoeuropejskim życiem?

Mówię:

- Miałem przed godziną wywiad w Rozgłośni Młodzieżowej, proszę zwrócić uwagę na tę
nazwę, w dziale o nazwie MŁODZIEŻOWY MAGAZYN TYGODNIOWY, też proszę to wziąć
pod uwagę, a temat wywiadu brzmiał: SYTUACJA MŁODZIEŻY W POLSCE, proszę sobie
wyobrazić, co się obiegowo takim tematem określa. A więc: czym się młodzież pasjonuje po
pracy, czy lubi jazz, co najchętniej studiuje, jakie ma warunki pracy i nauki, jakie stypendia, kluby
itd. A tymczasem pytano mnie PRZEDE WSZYSTKIM o sprawy POLITYCZNE, i to zupełnie
wprost, bez żadnego kamuflażu. Nie było słowa o polskiej młodzieży, natomiast było dużo słów

background image

o polskich granicach zachodnich. Więc to jest pingpong? To raczej boks! Za sto marek chciano
zafundować niemieckim słuchaczom lojalną wobec NRF wypowiedź polskiego młodego
pisarza! To jest pingpong, jeśli tego radia słucha parę milionów Niemców?

- Dwanaście milionów - precyzuje Nowakowski.

Nagle szybko spogląda na zegarek. Wstaje. Podaje mi rękę:

- Przypomniał mi pan o moich obowiązkach. Już trzecia. Pędzę wymierzyć wrogom kilka
śmiertelnych ciosów...

Puszcza do mnie oko i odchodząc dorzuca:

- Mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy...

Wyszedł. Wtedy Pilecki, który go dotąd nie znał, mówi:

- Sympatyczny ten Nowakowski.

A D., który WIE WSZYSTKO:

- Nowakowski ma wielkie kłopoty w radio. Nie może dojść do porozumienia z Amerykanami. Oni
uważają go za „czerwonego”. On po prostu nie chce się dać namówić na pewne historie. Jest
przeciwnikiem ustroju, ale nie jest przeciwnikiem POLSKOŚCI. A przecież w tej ich rozgłośni
siedzi cholernie dużo facetów spod ciemnej gwiazdy, którzy nawet u Niemców mają opinię
kapusiów i sprzedawczyków. Takich, którzy nie są przekonani o żadnych racjach politycznych,
tylko po prostu sprzedają swoją umiejętność posługiwania się językiem polskim.

Dziwne to wszystko, splątane. Więc tutaj też są ludzie, którzy muszą powtarzać nieustannie
ICH BIN POLE. Powtarzają to, żeby ocalić swoją osobistą godność. Tylko z jakim skutkiem?

- Ich bin Pole - mówię do siebie. - Przecież ja też... jestem Polakiem. Ale mogę to mówić po
polsku.

background image

VIII. FEN

Cały dzień: głupi i cholerny! Pęka mi głowa. Ręce ciężkie jak worki z wodą. Dreszcze biegają po
plecach jak pijane mrówki. Ziewam. Duszno. A to w boku zakłuje, a to w żebrach. Otwieram
okno. Wiatr wzdyma firankę, papiery zlatują ze stołu. Myślę: warszawska grypa zeszła się
z monachijską, będzie mieszanina piorunująca: legnę chyba w szpitalu. Co tu robić? Sam
jestem, zupełnie sam - Pilecki pracuje, Herman D. pracuje, wszyscy pracują, zarabiają swoje
wielbione marki, od rana do wieczora, tylko ja w całym Monachium nic nie robię, po prostu nie
mam co robić, nudzę się piekielnie, muszę się nudzić do wieczora, bo oni do wieczora pracują,
muszę być sam z tą cholerną, narastającą chorobą.

Trzeba wstać, ubrać się, wyjść. Ale dokąd? Forsę mam, nawet sporo jak na moje potrzeby;
tylko co: włóczyć się po ulicach, oglądać wystawy z zegarkami Junghans i Kienzle albo sklepy
samochodowe Mercedesa, BMW, Volkswagena i Porscha? Wstępować do malutkich,
przytulnych barków i powolutku zapić się w trupa, parę pięciominutowych przyjaźni nawiązać
przy piwie - uuuch, już mi to uszami wyłaził STARA I NOWA Pinakoteka, wystawa Pierre
Bonnarda, podobno, jak się chce być kulturalnym, to trzeba oglądać muzea, w STAREJ są
obrazy Breughla, i „Szlarafia” tam jest, ale ja nie chcę być kulturalny wtedy, kiedy nie mam na to
ochoty, zresztą szkoda dwóch godzin w muzeum, bo przez ten czas na ULICY może się COŚ
zdarzyć, coś niepowtarzalnego, żadne muzeum nie da mi smaku Monachium, a tylko ten smak
mnie obchodzi...

Albo uciec. Nic nikomu nie mówiąc pojechać na lotnisko i za dwie godziny wylądować w
Warszawie. To byłby dowcip! Całkiem niekulturalny.

Więc zwlekam się z mięciutkiego wyra, minimalna kąpiółka dla proformy i na korytarz. Frau
Regner froteruje podłogę, podłoga i tak zawsze świeci się jak lustro, ale ona pracuje ostro
codziennie, całkiem bez sensu, choć może ma to jakiś sens, dla mnie głęboko ukryty. Głowa
Frau Regner przewiązana wilgotnym ręcznikiem. Spojrzenie udręczone rzuca mi ta starsza,
miła pani.

- Jak pan się czuje, Herr Briśt? Jak się panu spało?

- Nie wiem, jak mi się spało, bo spałem. Ale teraz czuję się fatalnie. Głowa mi pęka. Właśnie
chciałbym poprosić o proszek...

- Ja, ja, rozumiem - przytakuje boleśnie Frau Regner. - Ale proszek nic nie pomoże. To FEN,
proszę pana. FEN od Alp. Może tak wiać kilka dni. I na to nie ma rady. Ja jestem zupełnie
rozbita. W czasie fenu jest najwięcej samobójstw i różnych zbrodni. Sąd zwykle łagodzi, karę,
jeśli ktoś kogoś zabije podczas fenu. Ludzie stają się okropnie nerwowi. Jedyna rada, to napić
się czegoś mocniejszego. Więc jeśli pan może...

- Mogę, mogę, oczywiście...

I tak natura gna człowieka w szpony alkoholizmu.

Wyciągam z szafy polską LUXURY VODKA przywiezioną z Warszawy i aplikuję setkę. Chwilka
obrzydzenia, właściwa fachowym pijakom, i zaraz następna setka. Już lepiej. A teraz: W
POLSKĘ! To jest, przepraszam, W MONACHIUM!

Niedaleko, na Leopoldstrasse, jest kino MARMOR HAUS. Codziennie obok przechodzę. Wielkie
afisze reklamują kowbojskie filmy. Dziś tego mi trzeba. Mocnych wrażeń bez sensu. Aby tylko
podnieść ciśnienie. Afisz w jadowitych kolorach: facet faceta zabija z colta, obok spłoszony,

background image

wierzgający rumak. Brawo. Odżałuję te cztery marki.

Już się zaczęło, kiedy wlazłem. Jakiś barwny dodatek o TELSTARZE. Fantastycznie zrobiony!
Technika nieprzytomna. Ale najpiękniejszy komentarz: „Tak to najwyższe osiągnięcia
techniczne ludzkość spożytkowuje w celu wzajemnego przekazywania informacji o sobie,
w celu lepszego poznania samej siebie, w celu pokojowego współżycia na naszej, coraz to
mniejszej kuli ziemskiej, która oby, dzięki osiągnięciom ludzkiego geniuszu, stała się PLANETĄ
SZCZĘŚCIA!”

Obok mnie, przede mną i za mną siedzą Niemcy.

- Ja, ja... So, so... Gut, gut... - słyszę ich szepty.

I zaczyna się film. Ale pomyłka! To nie ma nic wspólnego z kowbojami! Na ekranie nazwisko
WIELKIEGO HITCHCOCKA!

Wielki Hitchcock. Kochamy go w Polsce, za tę chorą emocję, której nam dostarcza, a której
odrobina jest w życiu, niestety, konieczna. Więc dobrze, niech będzie ten wielki facet od
atrakcyjnej patologii. W sam raz na fen.

DER ZERRISSENE VORHANG. Zapamiętajcie to sobie. DER ZERRISSENE VORHANG -
ROZERWANA KURTYNA.

Gra Paul Newman. Nie widziałem go nigdy dotąd, ale mówiono mi w Polsce, że to aktor przedni.
Faktycznie: wysoki, młody, przystojny, sympatyczny.

Otóż jest on fizykiem atomowym. Płynie statkiem do Kopenhagi na kongres naukowy. Czas
podróży spędza w łóżku ze swoją asystentką, oczywiście słodką pięknotką na wzór
amerykański. Czynności miłosne przerywa mu telegram, oczywiście tajemniczy.

Kopenhaga. Newman zgłasza się pod adres podany w tajemniczym telegramie. Antykwariat.
Jakaś gruba kniga, którą odbiera zresztą jego asystentka - ale to nie ma znaczenia. Newman
kryje się w ubikacji hotelowej i odszyfrowuje polecenie z tej knigi. Natychmiast też, w tajemnicy
przed wszystkimi, a wobec asystentki pozorując zerwanie - udaje się do Berlina wschodniego.

Asystentka nie daje za wygraną, bo kocha swego amanta, W tajemnicy przed nim (bo
wszystko dzieje się w tajemnicy) leci tym samym samolotem na Wschód.

Lądują w sercu komunizmu. Grupa dziennikarzy, politruków, tajniaków. Mikrofony - i oto
przerażona kochanka dowiaduje się, że jej luby, piekielnie, zdolny fizyk atomowy, WYBIERA
WOLNOŚĆ! Baba jest w kropce, i ten fizyk też, ale cóż... Z konieczności oboje wybierają
wolność. Ale to na niby.

Chodzi bowiem o to, że młodzieniec ma za zadanie wkraść się na zasadzie wykładowcy
w środowisko uczonych wschodnioniemieckich, w których posiadaniu znajduje się tajemnica
funkcjonowania rakiety atomowej. Ma na terenie NRD kontakty, znakiem rozpoznawczym jest
litera pi. Przy nawiązywaniu pierwszego kontaktu bohater zostaje zdemaskowany przez
przydzielonego mu z urzędu tajniaka o gębie krwawego mordercy. Tajniak zostaje
zlikwidowany za pomocą:

a)

ciosu nożem kuchennym w pierś

b)

strzałem z jego własnego pistoletu

c)

przez wsadzenie głowy do piekarnika gazowej kuchni.

Oczywiście wszystkich tych zbrodni dokonuje nie nasz piękniś, on musi zostać do końca
czysty, żeby nawet cień antypatii widza nań nie padł. On tylko walczy z piekielnie silnym, choć
dotąd sprawiającym wrażenie ostatniej szmaty tajniakiem. Morderstwa dokonuje
ucieleśniająca „gniew ludu” kobieta - wieśniaczka o szlachetnej twarzy.

Szpieg wreszcie zostaje zdemaskowany. Listy gończe w gazetach, plakaty z jego śliczną
gębusią na murach domów. A on mimo to biega po wschodnim Berlinie zupełnie swobodnie, co

background image

gębusią na murach domów. A on mimo to biega po wschodnim Berlinie zupełnie swobodnie, co
ma świadczyć o absolutnym braku inteligencji społeczeństwa socjalistycznego. Ludzie ci są
ubrani jak łazarze, W pomiętych, opadających spodniach i kufajkach, bladzi i wymęczeni, ale
bohater, odziany jak Europejczyk (może raczej: Amerykańczyk), w fikuśny płaszczyk
z tweedowej jodełki nad kolana, w krawacisko ze spinką i inne cudeńka, biega sobie po ulicach
zupełnie niedostrzegalny. To oczywiście nie znaczy, że zastraszone i absolutnie poddane
przemocy społeczeństwo nie pragnie go zdemaskować. Pragnie. Starają się o to wszyscy. Ale
nikt nie potrafi, bo inteligencja uroczego Newmana i geniusz Hitchcocka do tego nie
dopuszcza.

I oto wielka scena w Operze. Opera w Berlinie wschodnim wygląda według panów artystów
następująco: gęsto zatłoczona, ale niezbyt duża, bo ścieśniona specjalnym obiektywem sala,
zalana purpurowym, stwarzającym morderczy nastrój światłem, ludzie w odświętnych
kufajkach, przy każdym rzędzie, z obu stron stoi „sowiecki sołdat” w futrzanej papasze,
z pepeszą (!) w dłoniach, gotową do oddania serii w swój zapatrzony i zasłuchany szereg.

Primabalerina kręci piruety z szybkością przeciętnie wyżyłowanego silnika: cztery tysiące
obrotów na minutę. Kręci się i kręci, ale przy każdym obrocie, kiedy jest twarzą do sali, jej oczy
powiększają się coraz bardziej, a twarz staje się maską Erynii. Dostrzegła! Podczas swojej
piekielnej solówy dostrzegła na sali naszego uroczego bohatera! Już ona ma oko do
Amerykanów, wiadomo: artystka. W huku oszałamiających braw wybiega za kulisy i zdyszana
krzyczy do politruka teatru, który na wszelki wypadek czuwa za sceną:

- Tam! W piątym rzędzie, w trzecim krześle z lewej strony siedzi szpieg! Chwytajcie go!

Po czym, wywołana na bis, wraca na scenę i kręcąc się od nowa, nie spuszcza wzroku
z naszego nieszczęśnika, który niczego się nie domyśla i jest w tym niesłychanie sympatyczny.

Więc radzieckie wojsko rusza do akcji, ale Newman jest przecież nieźle podszkolony w swoim
fachu. Zrywa się z miejsca i krzyczy:

- Pożar! Pali się!

Wtedy szał, jakby berlińczycy niczego w życiu tak się nie bali jak pożaru w Operze. Tratują się
wzajemnie w panicznej ucieczce, ale też, co najważniejsze, tratują bezapelacyjnie radzieckich
żołnierzy. Newman ze swoją kochanką-asystentką ucieka, ale zaraz na następnym rogu ulicy
wpada w szpony koszmarnego wprost czupiradła płci prawdopodobnie żeńskiej. Czupiradło ma
na sobie rozwianą suknię w kwiaty, ogromny skrzydlaty kapelusz z całym ogrodem warzywno-
owocowym na szczycie, czupiradło jest wymalowane jak najgorszego sortu cyrkowy august
i ględzi, ględzi łamaną niemczyzną, ględzi bez jednej sekundy przerwy i to piekielnie głośno,
podczas gdy widz się okrutnie denerwuje, bo to ględzenie może być w skutkach tragiczne dla
młodej, bohaterskiej pary. Czupiradło nawet mnie napawa wstrętem, choć patrzę z lekkim
obrzydzeniem na całą tę kosmiczną brednię, ale w tym tajemnica SZTUKI Herr Hitchcocka,
ohydne babsko rzeczywiście zaprowadzi uroczego mistera na stryk. Stwór krygując się
i przeginając, z paranoiczną mimiką starej, wyżartej gęby - przemawia w tym duchu:

- Amerykanie, kocham was! Jesteście moją nadzieją! Całe życie czekałam i marzyłam, żeby
spotkać prawdziwych Amerykanów! Zabierzcie mnie ze sobą do Ameryki! Błagam was!
Wszystko dla was zrobię! Wyrwijcie mnie z tego piekła! Ja przecież jestem z innego świata,
umieram w tym komunistycznym piekle! Ratujcie mnie! W was cała moja nadzieja! Jesteście
moją ostatnią szansą, która już nigdy, nigdy się nie powtórzy!

I nagle twarz tej wariatki staje się groźna i koszmarna.

Pieńki zjedzonych zębów ukazują się w skrzywionych desperackim skurczem nienawiści
listach:

- Podpiszcie zobowiązanie, że mnie ze sobą weźmiecie. Ale nie ważcie się mnie oszukać!
Wydam was! Wydam!

Wrzeszczy to bydlę na cały głos, a Newman i jego kochanka skręcają się ze strachu. Skręcają

background image

się ze strachu Niemcy na sali, skręcam się i ja, bo potęga SZTUKI jest wielka.

Newman łapie szatańską babcię za rękę i proponuje zimnym, opanowanym głosem małą
kawkę w pobliskiej kawiarni. Idą tam, aby kontrakt szaleńczy podpisać, zbliżenie na szyld
lokalu, i co widzi ZACHODNI ŚWIAT?

Ogromne czerwone litery: ERSATZKAFFEE.

Towarzystwo nasze pije więc tę paloną zbożówkę i rozmawia już w miarę spokojnie, choć
czupiradło nadal przyciąga widmo stryka nad głowy PIĘKNYCH.

I kiedy cierpliwość widza jest już dociągnięta do ostatniej granicy, kiedy wściekłość na ohydną
istotę, na tę wariatkę, na tę głupią szuję dochodzi do szczytu, Herr Newman rzuca pytanie:

- A kim pani właściwie jest?

Moment przerwy, szaleńcza gra rysów twarzy wariatki, nagłe łzy w oczach, histeryczny chichot
i pada odpowiedz:

- JESTEM POLKĄ.

Zduszony szept idzie przez salę. Ulga. Nareszcie wiedzą.

- No tak, oczywiście... - słyszę obok.

Bo przecież niemożliwe, żeby to była Niemka, nawet i WSCHODNIA.

Dalej nasza rodaczka wymienia swoje nazwisko: KOSIŃSKA. I odtąd już powtarza często: ICH
BIN POLIN, ICH BIN POLIN. Często, co drugie nieomal zdanie, żeby wbić do łbów niemieckim
widzom, KTO jest RZECZYWISTYM zagrożeniem dla SPRAWY.

W końcu nasza rodaczka faktycznie wydaje szpiegów wojskom radzieckim, ale kiedy już
sołdaci biegną po swój łup, w niej budzi się sumienie, podcina nogi biegnącym żołnierzom,
któryś przez pomyłkę przecina ją serią z pepeszy, i ona umiera z ostatnim na ustach słowem,
które brzmi: AMERYKA, AMERYKA...

Kiedy zapłonęły światła w ogromnym kinie MARMOR HAUS, kiedy tysiąc niemieckich osób
podniosło się z miejsc, kiedy spojrzałem na rozgorączkowane, podniecone twarze, kiedy
otoczyły mnie pełne podziwu szepty:

- Ja, ja... So, so... - Gut... Schön...

Kiedy ta fala wzbierała i burzyła się wokół mnie, jedynego Polaka na sali - zaciskałem pięści
i gryzłem wargi w bezsilnej wściekłości. Co mogłem zrobić? Krzyknąć na całe gardło, że ja też
jestem Polakiem i wezwać wszystkich do bójki? Rozbić w drobiazgi całą salę, żeby udowodnić,
że Polak też może być młody, przystojny, ZDROWY i SILNY? No, co miałem zrobić, kiedy
czułem się, jakby mnie wytrzaskano po pysku, upodlono do ostatnich granic?

Na ulicach dalej szalał ciepły, wilgotny fen. Wlokłem się miastem, aż zaszedłem na
Barerstrasse, tam księgarnia piękna, nowoczesna, dużo książek leży na wystawie
w okładzinach błyszczących, widzą niemieckie wydanie „Idzie skacząc po górach”
Andrzejewskiego, widzę „Tabu” Jacka Bocheńskiego, widzę „16 opowiadań polskich”
w nakładzie Goldmann Verlag, tego samego wydawcy. „Nowe opowiadania polskie” - w tym
tomie jest i mój „Cygan”... Drogie te książki, po dwadzieścia, po trzydzieści marek, para dobrych
butów tyle kosztuje albo dwa litry wódki, a przecież ludzie kupują, KTOŚ te nasze POLSKIE
utwory kupuje, ktoś czyta, ktoś dowiaduje się z nich o Polsce - ale KTO TO JEST?

Za chwilę rozmawiam z księgarzem, nie mówię, że jestem Polakiem, tylko o tych książkach
rozmowa, on chwali, mówi, że nakłady już na wyczerpaniu, że nawet antologie idą, choć to

background image

nigdzie na świecie nie ma powodzenia... Miło mi, tamte głupstwa filmowe zacierają się
w pamięci, może rzeczywiście nie warto na takie bzdety zwracać uwagi, literatura jest sprawą
większej wagi; to ona nas reprezentuje, a nie jakiś tam amerykański dreszczowiec.

Wtedy, gdy tak myślę, powoli wracając do równowagi, podsuwa mi pan księgarz małą
książeczkę w foliowanej okładce.

- Jeśli pana interesuje sprawa Polski - mówi - to polecam to opracowanie... Nie jest to utwór
literacki, raczej naukowe ujęcie pewnego odcinka historii Polski, współczesnej historii. Profesor
doktor Carl Dietrich jest specjalistą od tego rodzaju zagadnień. Ta książka kosztuje tylko pięć
marek.

Długo wpatruję się w tytuł i nie mogę pojąć jego sensu. „POLSKIE OBOZY
KONCENTRACYJNE W ŚWIETLE FAKTÓW”. Polskie? Kupuję natychmiast.

Znów pęka mi głowa. Fen jest nieustępliwy. Wlokę się na drugą stronę Schwabingu, na
Kaulbachstrasse, do zaprzyjaźnionej jugosłowiańskiej knajpki, gdzie są smaczne i tanie obiady.

Pusto. Siadam jak połamany i próbują czytać. Wciąga mnie ta lektura! Jak grząskie, zachłanne
bagno!

Po obiedzie już. Więc wino. Piję, coraz nową szklaneczką się wzmacniam i czytam, czytam,
oczom nie wierząc, stokilkadziesiąt stron NAUKOWEGO DZIEŁA przechodzę w trzy godziny,
z coraz większym bólem, z coraz większym pękaniem głowy.

Profesor doktor Carl Dietrich (i tytuł i nazwisko to na pewno fikcja, pod którą kryje się jakiś tępy,
choć sprytny faszysta), więc profesor doktor udowadnia, UDOWADNIA NAUKOWO niemieckim
czytelnikom, że obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau był obozem POLSKIM, założonym
przez POLAKÓW w celu wyniszczenia Żydów, leżał ten obóz przecież na polskim terenie, więc
już to jest argumentem za tym przemawiającym, ponadto wiadomo wszystkim, że
społeczeństwo polskie słynęło z piekielnie antysemickich nastrojów, ale ponieważ Polacy nie
mają za grosz zmysłu organizacyjnego, poprosili Niemców o pomoc w OPRACOWANIU
ORGANIZACYJNYM obozu, a Niemcy zrobili to, nie będąc wtajemniczeni przez Polaków co do
właściwego przeznaczenia tej inwestycji.

„Profesor doktor” komponuje precyzyjne tabele statystyczne, z których jasno wynika, jakich
szkód narobili Polacy. Oto na przykład z terenu, który dla potrzeb wojennych znajdował się
przejściowo pod administracją niemiecką, a nosił urzędową nazwę Generalnej Guberni, Polacy
wywieźli do Oświęcimia 2 284 000 osób narodowości żydowskiej. Z tak niewielkiego miasta,
jakim jest Białystok, wywieźli Polacy i zlikwidowali w tymże obozie 400 000 Żydów.

Jednakże, z powodu wrodzonego Polakom niedołęstwa i rozprzężenia administracyjnego,
zdarzyło się nieszczęście, które zresztą dziś jest dla Polaków niesłychanie wygodne pod
względem propagandowym. Otóż przez pomyłkę zagazowano i spalono w krematorium 60
(słownie: sześćdziesiąt) polskich kobiet, zresztą staruszek, które przywieziono do obozu
w celu zatrudnienia ich jako sprzątaczki. Teraz Polacy własne niedołęstwo obracają przeciwko
Niemcom, od których na próżno, jak widać, uczyli się zasad prawidłowej organizacji.

Fen trwa nadal, choć zelżało nieco pod wieczór. Przychodzi nareszcie Herman D. do mojego
hotelu, gdzie leżę prawie bez życia. Z trudem opowiadam mu dzisiejsze moje turystyczne
sprawy.

On się śmieje.

- Dopiero teraz to zauważyłeś? Przecież tego jest ogromna MASA!

- Jak to? Do kogo adresowana jest ta bzdura? Czy Niemcy nic nie wiedzą o procesach
zbrodniarzy wojennych i oświęcimskich, o losie Polaków pod okupacją, o męczeństwie Żydów
z całej Europy?

background image

- Wiedzą, mój drogi - powiada D. - Ale wiedzą ci, którzy CHCĄ wiedzieć. Więcej jest takich,
którzy wiedzieć NIE CHCĄ. A jeśli nie chcą, to wystarczy najbezczelniejsze, byle zgrabnie
zrobione KŁAMSTWO, żeby wiedzieli INACZEJ. Nie oburzaj się na Hitchcocka. To jest stary
pan rzemieślnik, dla którego polityka gra o tyle rolę, o ile może mu przynieść pieniądze. Ten film
był zrobiony na zamówienie. I to zamówienie społeczne, ponieważ duże grupy społeczne
zaangażowały w tę imprezę swoje fundusze. Oglądają te bzdury miliony ludzi, ponieważ
Hitchcock to FIRMA ŚWIATOWA. Więc robota odnosi jakiś skutek, może doraźnie mało
znaczący, ale na dłuższą metę...

Miotam się po pokoju. Oburzam się.

- Złościsz się jak dziecko. Czy ty wiesz, co to jest PROPAGANDA OFENSYWNA?. Ty myślisz,
że to, co wy przeciwstawiacie Niemcom, to jest propaganda? To jest skromniutka obrona! To
jest rozdzieranie szat, bicie na sentyment, a to wzrusza tylko do pewnych granic i szybko się
przejada. LUDZI TRZEBA ATAKOWAĆ! Walić z grubej rury propagandą wszelkiego rodzaju,
nawet chwytami poniżej pasa, jak nie w głowę, to w jądra, aż się faceci skurczą, zwiną,
niezdolni do obrony, do własnego sądu, do przemyślanego sprzeciwu! Taką robotę się u nas
robi, idą na to miliony, a ty się dziwisz, że każdy Niemiec, nawet najbardziej wykształcony,
powie ci, że Polacy to pijaki, brudasy i złodzieje. ONI mają się STARAĆ zrozumieć inny naród?
Każdego obchodzi własny los, a więc własny naród. A wy wierzycie w tak zwaną dobrą wolę,
w ogólnie pojęty HUMANIZM, w TRZEŹWY, OBIEKTYWNY SĄD i sympatię ZUPEŁNIE
OBCYCH LUDZI! Człowieku, w jakim ty świecie żyjesz...

Tak mówił Herman D., który Polskę i Niemcy zna jednakowo dobrze. Mówił długo, za oknem
szalał nieustający, bezsensowny, głupi, a przecież REALNY fen.

background image

IX. IMEX HAUS

W dalszym ciągu szaleje fen, szarpie firanką, strąca kartki ze stołu. Łomot w uszach, pękanie
głowy. Flaszka rodzinnej wódki już pusta i nic, nic nie pomaga.

- Wyjdźmy na świat -. powiada Herman D. - Może będzie lepiej.

Może. Więc wychodzimy. Znów Hahnhof, WEISSWÜRSTY z mocną jak piekielna smoła
musztardą, PIANIE KOGUTA raz, potem drugi raz, jeszcze Wcinamy BAUERNFRÜHSTUCK,
czyli „chłopskie śniadanie”: jajka z szynką, podpiekane kartofle, kawałki jakichś jarzyn,
wszystko to wymieszane i zawinięte jak omlet, całkiem smaczne, nawet, ale też nie poprawia
samopoczucia. Więc machamy ręką na Hahnhof, idziemy tam, gdzie weselej.

Na Maria-Josephstrasse jest mały, ciemnym drzewem wybity Eva's Bar. Prowadzą go trzy
młode kobiety o zawodowo zachęcających twarzach. Pusto. Nastawiam maleńką, elegancką
szafę grającą. Za pięćdziesiąt fenigów mam trzy pioseneczki Franka Sinatry. Rozczulam się,
bo jeden z tych kawałków był najmodniejszy w Polsce, gdy wyjeżdżałem. Pijemy rum. Muzyka
się kończy, a następnych fenigów żal. Wtedy panna z baru nastawia dla miłych gości inną
melodię, po niemiecku, pochyla się do nas i konfidencjonalnym szeptem pyta, czy
przeglądaliśmy już dzisiejszą wieczorną gazetkę. Ano, nie. Więc wyciąga spod bufetu
i pokazuje. Na pierwszej stronie zdjęcie młodego z grzywą. To ten, co akurat śpiewa. Mały pod
tym artykulik: że ten pan, gwiazdor, otworzył okno swojego mieszkania, -wołał przechodzące
dzieci i pokazywał im różne nieprzystojne fragmenty swej słynnej i uwielbianej powszechnie
osoby. Obecnie siedzi w więzieniu i przypuszczalnie opracowuje nowe szlagiery.

Mówię do Hermana parę słów po polsku na ten temat. Trzy panie właścicielki okazują nagłe
zainteresowanie. Różni tu do nich przychodzą, ale takiego, co tak gada, nie było. Więc kto ja
jestem?

- To jest Polak - powiada D.

Wtedy jedna z pań klepie mnie przyjaźnie po ramieniu, śmieje się radośnie, i aby
zademonstrować swoją sympatię do mojego kraju, chwyta się jedną ręką za kark, drugą rękę
wyrzuca w bok, zaczyna podrzucać nogi w domyślnym rytmie kozaka - i zupełnie poprawną
ruszczyzną śpiewa czastuszki!

- A moj dada byl matros, rosbil jparowos! - śpiewa ta pani, całą zwrotkę, ładuje ostro, i na końcu
krzyczy:

- Iiiiuuuhu!

No i jak tu nie zamówić po jeszcze jednej lampie rumu?

Przypuszczalnie byłoby za chwilę jeszcze milej, gdyby nie wpakowało się do baru trzech
pozbawionych poczucia humoru panów, którzy zwarzyli nastrój, opowiadając głośno o swoich
kłopotach życiowych. Trzy panie natychmiast podeszły im sekundować, napiły się z nimi po
winie, a my dowiedzieliśmy się przy okazji, że są to panowie bezrobotni, byli pracownicy firmy
samochodowej BMW, która niedawno zredukowała dziesięć tysięcy osób.

Cóż, trudno. Idziemy dalej szukać szczęścia.

Na ulicy - nagła zmiana pogody! Siecze gwałtowny, ciepły deszcz. Para unosi się w powietrzu.
Nieprzyjemnie. Co zrobić z dzisiejszym wycinkiem osobistego losu?

Mój przyjaciel też nie wie. Aż nagle wpada na pomysł.

- Wiesz co? Odwiedzimy Dubiela.

background image

- Kto to jest?

- Polak. Mieszka już parę ładnych lat w Niemczech. Dawno go nie widziałem, a jesteśmy
w przyjaźni. Chcesz?

Co robić? Muszę chcieć. Polak - zawsze to może być ciekawe.

- On mieszkał wiele lat w Łodzi, tak jak ty - powiada D. - Przyjechał tu, bo chciał zrobić karierę
finansową, zobaczysz, jak mu się ta sztuka udała, może nas przewiezie swoim Mercedesem,
może poczęstuje kieliszkiem koniaku przedniej marki, posiedzimy w saloniku na miękkich
fotelach, opowie nam o świetnym stosunku panów Niemców do jego polskiej osoby, o tym, jak
mu pomogli założyć INTERES, stanąć na nogi, czego przecież nigdy by w kraju nie osiągnął...

Idziemy. Pod kinem Marmor Haus, gdzie grają antykomunistyczny film Hitchcocka „Der
zerrissene Vorhang” - siedzi stary żebrak. Siedzi na gołym chodniku, kapie na niego deszcz,
wyciąga przed siebie żebraczysko wstrętny, zielony, pokryty bliznami kikut nogi, woda ten
kikut obmywa i nadaje mu groźny błysk.

D. ma okrutne poczucie humoru - nie zwraca wcale uwagi na to okropne kalectwo, zbliża się
do żebraka, pochyla i zatroskanym, ojcowskim tonem mówi:

- Ach, proszę pana, jak pan może tak siedzieć na gołej ziemi? Przecież nabawi się pan
reumatyzmu!

Żebrak podnosi szarą, zarośniętą twarz.

- Mein Goldschatz - powiada - mój skarbie, ty się nie martw o mój reumatyzm, ja mam
specjalne, nieprzemakalne, kilkuwarstwowe ubranie do pracy; ja już tak wiele lat siedzę
i wszystko jest w porządku.

-Patrz, jaki cwaniak - mówi do mnie D. - Człowiek się lituje jak nad jakimś nędzarzem, a on ma
taką organizację pracy... BeHaPe!

Śmiejemy się obaj, a żebrak:

- W jakim języku mówicie? Ja coś z tego rozumiem!

I sadzi nam mówkę PO CZESKU!

- Jesteśmy Polakami - wyjaśnia Herman.

Wtedy żebrak zgrabnie wstaje na jedną nogę, wyciąga spoza siebie krótki, gruby futerał,
z niego wyjmuje teleskopowo składaną protezę, przypina do kikuta, opuszcza nogawkę. To
wszystko trwa ledwie minutę. Zaciąga nas do bramy obok i zdyszanym, gorącym szeptem
opowiada swoją historię.

Podczas wojny służył w Wehrmachcie, na terenie Czechosłowacji. Miał w pewnej wsi
dziewczynę, Czeszkę. Szykowano się do pacyfikacji tej wsi, więc on powodowany uczuciem
zwierzył swej lubej tajemnicę wojskową; dużo osób z wiochy uciekło, ratując w ten sposób
swoje życie, ale jego wydał któryś z kolegów, więc zaraz kompania karna, front wschodni, tam
łaźnia piekielna, „zresztą panowie zdają sobie sprawę sami”, no i nóżka urwana..,

- Dotąd w środowisku znajomych uchodzę za zdrajcę mówi Herr Bettler. - Nie mogłem dostać
porządnej pracy, opinia wlokła się za mną jak przekleństwo, w rezultacie wylądowałem w
Związku Żebraków i tu też przyjęto mnie po długich namysłach, koncesję wydano z oporami
na bardzo słabe punkty...

- Jak to - nie rozumiem - jaką koncesję?

- Na uprawianie; zawodu - wyjaśnia żebrak. - Nasz Związek jest instytucją podlegającą miastu,
płacimy podatki, mamy zarząd, komisję rewizyjną, wybory do władz co roku... I kto nie należy do

background image

Związku, ten nie może żebrać; bo natychmiast pójdzie do więzienia. A do Związku dostać się
nie jest łatwo, jest to instytucja dość elitarna, zrzeszająca prawie wyłącznie inwalidów
wojennych, przeważnie z frontu wschodniego. Pijakom, awanturnikom i wykolejeńcom koncesji
się nie wydaje. Ja na przykład musiałem jako argument decydujący podać, że za pieniądze
zarobione na koncesji będę kształcił córkę. Dopiero to przełamało opory władz. I tak jest
rzeczywiście, córka w tym roku kończy studia, będzie inżynierem, jeśli dostanie pracę, to
natychmiast przestanę żebrać.

- To nieźle pan musi zarabiać - cmoka z podziwem D. - Studia przecież tyle kosztują...

- No... - kryguje się skromnie Bettler. - Te trzydzieści, do czterdziestu marek dziennie wyciągnę.

- Panie, to pan jest bogacz! - wykrzykuje Herman. - To daje miesięcznie ponad tysiąc marek!
Zupełnie poważna pensja.

- A skąd - obrusza się tamten. - Ja mam okropnie słabe punkty. Tylko dwie godziny co drugi
dzień pod Marmor Haus, a reszta, to nawet wspominać nie warto.

- Nie wolno panu usiąść tam, gdzie się podoba?

- Ba, jeszcze by tego brakowało. Moi kamraci pozabijaliby się chyba wzajemnie o najlepsze
punkty. Podstawowa rzecz to precyzyjna organizacja pracy: jest szczegółowy rozdzielnik,
każdy ma w karcie wypisane dni, godziny i miejsca. Policja często sprawdza i w wypadku
jakichś nieporozumień może zatrzymać koncesję. A to przecież ruina. Więc każdy przestrzega
zasad, to leży w jego interesie. Rzecz jasna - dodaje ściszając głos - mówi się powszechnie
o pewnych delikatnych pociągnięciach Zarządu, którego członkowie też przecież muszą żyć...
Niektórzy koledzy stale otrzymują najlepsze punkty i wyciągają do stu marek dziennie...

- O, mein Gott! - chwyta się Herman D. za głowę, bo zarabia dużo, dużo mniej, chociaż
skończył wyższe studia, zna biegle trzy języki, współpracuje z Bayerischer Rundfunk
i tłumaczy literaturę piękną dla najlepszego wydawcy w Republice Związkowej.

- Więc jest pan w pewnym sensie pariasem w swojej instytucji - mówię. - Pozwoli pan, że choć
w części zwrócimy te straty, które pan poniósł, rozmawiając tu z nami w bramie, zamiast
wykonywać czynności zawodowe...

To mówiąc wyciągam z kieszeni markę i próbuję wręczyć miłemu Bettlerowi. Ale ten odmawia
grzecznie i stanowczo.

- Proszę nie sądzić, że ja dla panów przerwałem swoją pracę. Akurat w momencie, kiedy
podeszliście, kończył się mój postój pod Marmorem. Widziałem już nadchodzącego zmiennika.
Nie wolno mi było pozostawać na widoku ani sekundy dłużej, psułbym interes: jeden żebrak
wzrusza publiczność, ale dwaj naraz przerażają i budzą niechęć. Po pracy natomiast nie wolno
mi niczego przyjmować, mogłoby to dojść do władz Związku, a i tak mam spore
nieprzyjemności. Teraz pójdę do domu, wezmę gorącą kąpiel, ogolę się, przebiorę i wrócę tu do
MARMOR HAUS na film, bo jeszcze go nie widziałem.

Wstyd mi się zrobiło, że tak kulturalnemu panu miałem zamiar wręczyć jakąś tam idiotyczną
markę... Pożegnaliśmy się serdecznie.

Czas do Dubiela iść. Łapiemy taksówkę, rzecz jasna Mercedes z telefonem, więc może
zadzwonić do Herr Dubiela, bo może go nie ma w domu?

- Nie ma go w domu - powiada Herman D., spojrzawszy na zegarek - ale zaraz przyjdzie, musi
przyjść, inaczej nie załatwiłby bardzo ważnej sprawy, swojej codziennej sprawy, od której
zależy przecież jego samopoczucie każdego następnego dnia. Pilgersheimerstrasse - rzuca
kierowcy.

background image

Zajeżdżamy. Ponura ulica, choć niedaleko śródmieścia. Niskie lampy gazowe, sine światło
przyćmione, ale to chwyt na tradycję, bo w kloszach zamiast koszulek gazowych - małe rurki
jarzeniowe.

- Tu mieszka Dubiel? - pytam zaniepokojony, bo domy ciągną się w nieskończoność, wysokie
koszarowe czynszówy.

- Niedaleko - powiada D. - Za rogiem. Taka willa. Jedyna w tej dzielnicy. Tyle, ze nie cała jest
własnością Dubiela, on ma jeszcze wspólników.

- Drobiazg - mówię, bo mi ulżyło. - Grunt, że willa.

I wyobrażam sobie wygodny fotel w eleganckim salonie, ciekawą rozmowę z rodakiem,
któremu powiodło się za granicą. Koniaczek, nastrój, On ciekawy „czerwonego”, bo każdego z
Polski widzą tu w tym kolorze, ja też ciekawy, może pokaże mi swój garaż, wszyscy Niemcy
dotąd poznani pokazywali mi swoje garaże, swoje kuchnie automatyczne i pytali
z wieloznacznym uśmiechem, czy coś takiego jest w Polsce, więc i ten Dubiel chyba...

Tak sobie myślę wolniutko na tej Pilgersheimerstrasse, aż tu z bramy ciemnej, głębokiej
wyskakuje ogromny drab w pomiętym do cna kapeluszu i chrypliwym, zdartym od wódki głosem
bełkocze coś, wyciąga brudną łapę, błysk gazowej jarzeniówki pada na jego podrapaną twarz,
oczy podbite, zaschnięta krew pod nosem, biedaczyna, myślę, ktoś mu przed chwilą nieźle
dołożył, tylko co on chce? A on teraz szarpie mnie nachalnie za ramię i krzyczy:

- Fünfzig Pfennig! Fünfzig Pfennig!

Spokojnie strącam jego rękę i mówię:

- Ich verstehe nicht. Ich bin Pole.

- Aaa... - zachrypiał ze zrozumieniem. Pochylił się, bo wyższy, popatrzył tak, jakby chciał
odgryźć mi głowę, machnął ręką i wskoczył z powrotem do bramy.

Idziemy dalej. D. śmieje się cicho pod nosem, mówi:

- Popatrz sobie na boki.

Patrzę. W każdej z mijanych bram po dwóch, po trzech takich samych, tyle że niżsi
i mizerniejsi. Stoją. Czekają. Niezłe pozycje wyjściowe.

Skręcamy za róg. Z dala stłumiony szum dobiega, splątany gwar wielu niemieckich głosów.
Żelazne sztachety, wysokie, ostro zakończone. Za płotem kłębi się tłum ciemnych postaci.

- To tu - mówi D. - Możliwe, że Dubiel już jest.

Wchodzimy przez ciasną bramkę, w której waruje paru rosłych, wypasionych wykidajłów. Jak
widzą panów w niepogniecionych kapeluszach, to się grzecznie kłaniają. Na trawnikach, teraz
pozbawionych trawy, błotnistych, siedzą ludzie w zdartych płaszczydłach, kołnierze
postawione, ćmią papieroski, pod tyłki podłożyli gazety. Dużo tych ludzi, tak na oko blisko
tysiąc. Czekają. Spora grupa szturmuje drzwi domu. Willa. Dwa piętra. Rozległe gmaszysko,
szare jak ropucha.

-To tu - mówi D.

Patrzy na ludzi uważnie. Zobaczył.

- Herr Dubiel! - woła.

Jeden z facetów przy drzwiach obraca się niechętnie. Waha się chwilę, czy mu warto opuścić
niezłe stanowisko startowe, ale D. się zbliżył, więc ten poznaje gościa. Z miną, jakby spotkał
złotego dobroczyńcę, zbiega ze schodków i serdecznie wyciąga ręce.

background image

- Witam, witam szanownego pana! - wykrzykuje radośnie i ściska dłoń Hermana, a za chwilę
moją z nie mniejszym entuzjazmem.

- Jak panu leci? -pyta D. - Czy Związek nadal jest nieustępliwy?

- Niestety, proszą pana. Oni nie chcą zmienić swego stanowiska. Nie ma mowy, żeby w ciągu
następnych miesięcy sytuacja zmieniła się na lepsze.

- O jaki Związek chodzi? - pytam całkiem niepotrzebnie, bo już się domyślam.

- O, pan też Polak? - dziwi się Dubiel.

- Tak - podpowiada D. - I do tego mieszkał parę lat w Łodzi.

- W Łodzi... - zastanawia się Dubiel.

- Niedługo wracam, mogę przekazać pozdrowienia pańskiej rodzinie, jeśli pan sobie życzy... .

Zatrząsł się nagle, jakby powiało mrozem.

- Nie, nie, w żadnym wypadku! Oni nie wiedzą, że ja... Że mnie tu nie bardzo... Pan rozumie.

- Rozumiem - mówię bardzo poważnie, bo teraz już coś niecoś rzeczywiście rozumiem.

- A ten Związek - mówi D. - to wiesz, jaki jest uparty. Przyjmują tylko Niemców. Dubiel pracuje
bez koncesji, naraża się na więzienie. Ale co ma robić? Przecież musi sobie zapewnić nocleg,
no i kalorie...

- Teraz na każdym kroku szykany - skarży się Dubiel. - Nawet tu, w noclegowni wprowadzają
od dzisiaj abonamenty i jak się chce korzystać z noclegów, trzeba płacić od razu za tydzień. I
właśnie jestem w takiej sytuacji...

- Rozumiem - powiada D. - ile panu brakuje?

- Pięćdziesiąt fenigów.

Herman wyciągnął portmonetką i dał Dubielowi DWIE MARKI.

- Tylko niech pan zapłaci za miesiąc z góry, przynajmniej ten kłopot na jakiś czas zniknie.

- Dziękuję, bardzo dziękuję - gorąco szepcze Dubiel - jak to przyjemnie czasami spotkać
rodaków...

Pobiegł szybko do drzwi, przedarł się przez tłum, zniknął.

- Poczekamy - mówi D. - weźmiemy go na kolację. Tylko bądź miły dla niego, on ma cholerne
kompleksy.

I przez ten czas, gdy czekamy, obrzucani ciekawskimi spojrzeniami bidaków narodowości
niemieckiej w tym bogatym Monachium, w kraju o najwyższej ponoć teraz stopie życiowej
w starej Europie, zniszczonej właśnie przez ten naród - gdy tak stoimy w swoich sztywnych
kapeluszach wśród napływającej wciąż, puchnącej fali zeszmaconych czapek, mówi mi D.:

- To jest jedna z trzech noclegowni dla bezdomnych w Monachium. Posiada osiemset miejsc.
Trzy razy tyle ludzi odchodzi z niczym od drzwi. Śpią w parkach, w zaułkach, policja wyczesuje
ich, przegania, mogą chodzić całą noc po ulicach, ale spać im nie wolno.

- Biedacy. Skąd oni właściwie się wzięli?

- Znikąd. To są na ogół byli żołnierze. Przeważnie z frontu wschodniego.

- Tak traktuje się u was zasłużonych obywateli?

background image

- To są frajerzy - macha D. ręką. - A frajerów mniej więcej wszędzie traktuje się jednakowo.
Cwańsi mają koncesje żebracze, jeszcze cwańsi są podoficerami w Bundeswehrze,
a najcwańsi dziś nami rządzą. Zresztą tak jest wszędzie...

- Az tym Dubielem - mówi po chwili - to było tak. Uciekł z Polski parę lat temu, jest z zawodu
mechanikiem, myślał, że zrobi forsę, bo mechanicy są wszędzie potrzebni, chciał otworzyć
zakład. Ożenił się z Niemką, ale tak się stało, że zapadł ha gruźlicę jeszcze przed uzyskaniem
obywatelstwa, ta Niemka zaraz się z nim rozwiodła, bo tu niczego tak nie strach, jak choroby,
nie dostał więc paszportu niemieckiego, a że przedtem musiał zrezygnować z obywatelstwa
polskiego, został bezpaństwowcem. Tacy nie mają w Niemczech praw. Z łaski go wzięli do
szpitala, podleczyli trochę, ale takiego gruźlika nie chcą nigdzie przyjąć do pracy. Stale
gorączkuje, stale podniecony. Biedaczysko tułał się po całych Niemczech, wreszcie wylądował
w Monachium, no i widzisz...

- No i widzę.

Przybiegł wreszcie pan Dubiel, spocony jak mysz, bo tam w środku gorąco, ale zadowolony,
macha różową kartką abonamentu, ma spanie przez miesiąc. Poszliśmy na kolacyjkę skromną
do pobliskiego GASTHAUSU, po halbce wina wypiliśmy, więcej nie, bo jednak każdy w
Niemczech liczy się z marką, marka nie leży na ulicy, trzeba ciężko na markę pracować, bawić
się można w Polsce.

Rodziny Jana Dubiela nie pozdrawiam, bo sobie tego, ze zrozumiałych względów, nie życzył. I
po godzinie zupełnie nieciekawej rozmowy rozeszliśmy się spać, każdy w swoim, które sobie
wypracował, łóżku.

Ale to kłamstwo, żeby się tylko zerwać od Dubiela, który nas znudził. Wcale nie idziemy spać!
Herman D. jest niesamowity. Na ulicy wciąż fen, na przemian z sieknięciami deszczu, zacina,
jakby mokrą szmatą w pysk walił. Czołgamy się pod mocny wiatr, życie nocne pruderyjnego
Monachium dopiero się zaczyna! Więc Herman zatrzymuje taxi.

- Hohenzollernstrasse, bitte - rzuca kierowcy.

I niedługo znajdujemy się w ciemnej ulicy, niedaleko centrum Schwabingu. Sześciopiętrowa
kamienica. Sinofioletowy neon: IMEX HAUS,

- To się przedtem nazywało Import-Export Haus - tłumaczy D. - ale Związek Kupców zaskarżył
właściciela do sądu o nadużywanie czysto handlowej nazwy, i sprawę wygrał. Więc właściciel
wziął z Importu: IM, z Exportu: EX i wyszła dzisiejsza nazwa, do której nikt już nie może mieć
zastrzeżeń.

- Ale co tu właściwie się mieści?

- Burdel, mój drogi.

Pierwszy raz w życiu widzę prawdziwy burdel. Mocno się przyglądam. Ale nic, taki sam jak
wszystkie domy obok: ogromna secesyjna kamienica.

- Chodź do środka - zaprasza Herman - to ci dopiero oko zbieleje.

Wchodzimy. Kwadratowe kręcone schody do samego szczytu. Na każdym piętrze, z lewa i z
prawa, korytarz. W każdym korytarzu pięć pokojów. Przed drzwiami krzesła i stołki, na których
panienki oczekują klientów. Krótkie obliczenie: dziesięć mieszkań na piętrze, więc
sześćdziesiąt w całym domu. Za wynajęcie pokoju na miesiąc właściciel bierze od panny
pięćset marek. Z domu wyciąga trzydzieści tysięcy miesięcznie. Po zapłaceniu podatków (bo
przedsiębiorstwo jest całkowicie legalne) oraz kosztów światła i wody, po wydaniu pensji
wykidajłom i sprzątaczkom pan przedsiębiorca ma na czysto piętnaście tysięcy marek
dochodu. Zważywszy, że jest on od wielu lat właścicielem jeszcze trzech takich zakładów,
można przyjąć za pewnik, że jest milionerem, i to w skali dolarowej. Jest to były esesman
wysokiej rangi. Mamy więc do czynienia z kimś większym niż „średni cwaniak”, ale też

background image

mniejszym, ze względu na pozycję społeczną, od „cwaniaka dużego”, gdzieś tam z rządu.
Choć nie wiadomo, czy ten burdelarz, dzięki swoim pieniądzom, nie wypłynie któregoś dnia na
szersze wody polityczne. Tyle już jest precedensów, że stały się prawie regułą....

Panienki biorą od gościa pięćdziesiąt marek. Mogą brać więcej, mogą mniej, zależy to od ich
kaprysu, ale stawka normalna jest fünfzig. Właściciela nie obchodzi, ile one zarobią, a daj im
Boże jak najwięcej, pracują przecież na akord, więc pracują dobrze, na pensji wcale by im się
nie chciało, bo to żadna przyjemność, i interes by upadł. Grunt, że właściciel ma swój
miesięczny czynsz. Ale panie też się nie skarżą! Wyciągają trzy, cztery, pięć tysięcy marek -
dużo więcej niż panowie z Wolnej Europy, choć tacy kształceni. A trzeba pamiętać, że Imex to
najgorszy, najtańszy burdel w Monachium, są też takie dla ekskluzywnych gości, kiedyś nawet
ministra w jednym zauważono, tam panie mają fachową opiekę lekarską, nie przemęczają się,
a przecież odkładają w banku co miesiąc kilka tysięcy marek.

Słodkie życie! Dostać się jednak do burdelu nie jest łatwo. O, to jest nie byle sztuka! Dużo
babek by chciało. Guzik. Trzeba mieć odpowiednie chody i warunki. I trzeba się zdecydować
być kurwą na zawsze. Dostaje się odpowiedni dokument, ma się własną kartotekę
w specjalnym wydziale na ratuszu - i żegnaj nadziejo tak zwanego UCZCIWEGO
MIESZCZAŃSKIEGO ŻYCIA! Chyba, że bladź przy końcu stażu wyjedzie do Afryki, jako biała
lady otworzy szkółkę dla Murzyniątek - tylko pod takimi warunkami (lub równie śmiesznymi)
wypuszcza się stąd te panie za granicę!

Dlatego niektórym opłaca się bardziej nie tak dobrze zarabiać, ale być człowiekiem wolnym.
Chodzą same, ukrywają skrzętnie swoją profesję, stają na skrzyżowaniach dróg
z autostradami, chętni zatrzymują się na chwileczkę, pani wsuwa się zgrabnie do wnętrza
wozu, uzgadnianie warunków następuje w czasie jazdy, jeśli warunki obustronnie są nie do
przyjęcia, to po maleńkiej rundce reflektant odwozi panią na to samo miejsce i rusza w dalszą
drogę.

My wchodzimy do Imex Hausu. Wędrujemy na samą górę. Panny obcinają nas ciekawie. Na
każdym piętrze tylko kilka siedzi na swoich stołeczkach - reszta pracuje. Wreszcie na szóstym
piętrze Herman pyta o Annę.

- Przeniosła się na parter - odpowiada pokryta grubą warstwą pudru emerytka.

Schodzimy na parter. Przyglądam się towarowi. Brzydkie. Fatalnie brzydkie! Nosy długie jak
dzioby albo rozklapane jak kapcie. Chude jak gruźliczki albo też grube, pękate jak beki. Ubrane
w szlafroki kwieciste i przybrudzone albo w spodnie: czerwone, zielone, niebieskie. Każda ma
włosy wysoko postawione, sztywne od lakieru. Widać, że nie dają się klientom brać za łeb. No,
a już same pyski, ten wyraz! Cała głupia ohyda ich smętnego żywota wymalowana
esencjonalnie na gębach. Zaczyna mnie mdlić.

Ale oto już Anna. Mieszka teraz na parterze, bo miała AKCYDENT, po ichniemu wypadek
samochodowy. Trzy miesiące temu. Teraz ma sztywną nogę. Nie może chodzić po schodach.
Ale to jej na dobre wyszło - więcej zarabia. Nie dlatego, że parter, tylko dlatego, że sztywna
noga. Dziwny gust mają Niemcy!

Anna jest stara i gruba. W jej pokoju jest podwyższenie, na które wchodzi się po kilku
stopniach. Taki ołtarz, pokryty purpurowym dywanem, zajmujący połowę pokoju. Na tym
ołtarzu stoi ogromnych rozmiarów telewizor, większy niż nasze największe. Na telewizorze
równie ogromne radio. Na radiu magnetofon. Po co to wszystko? Widać Anna kocha muzykę.

Wzrusza ramionami. Nie, nie kocha. Ona kocha spokój. Ale kupiła te graty, bo co miała robić.
Każdy kupuje, to i ona. Tyle, że ona ma największe i wszystkie jej zazdroszczą. Ale jeszcze nie
słyszała, jak to gra, nie oglądała programu. Po co?

Anna jest znajomą naszą teraz, w tej roli występuje. Mamy zresztą do niej, jak się okazało,
całkiem konkretny interes.

background image

- Zawołaj Małgorzatkę - mówi D.

- To daj pieniądze, ona inaczej nie przyjdzie, zrobiła się straszną materialistką. Jeszcze więcej
oszczędza niż Niemki.

To JA dałem te pięćdziesiąt marek. Warto, żeby zobaczyć Małgorzatkę. Ta dziewczyna
przecież jeszcze trzy lata temu mieszkała w Warszawie. Była studentką. Pojechała na
wycieczkę do Francji i została. Spodobał się jej Zachód. Poznała Niemca, przyjechała z nim do
Monachium. Myślała, że będzie panią, a została służącą. Bo facet miał żonę. Służyła, aż
poznała innego cwaniaka, zaczęła dla niego pracować. Załatwił jej dużym nakładem wysiłków
miejsce w Imex Hausie. Zresztą ona jest ładna, wszystkie konkurentki tutejsze bije jak chce. Za
parę lat będzie zamożna. Tylko kłopot z tym, że ten facet zabiera jej większą część forsy...

Kto to może być, ta dziewczyna - zastanawiam się. Może ją znałem? A to by była frajda!

Przykuśtykała z powrotem Anna.

- Małgorzatka nie przyjdzie. Jak się dowiedziała, że Polak, jeszcze do tego jakiś tam pisarz czy
dziennikarz, to się okropnie zdenerwowała i przestraszyła, i popłakała.

- Po coś powiedział tej starej cholerze, kto ja taki!? Wszystko popsułeś - mówię z wyrzutem do
kumpla.

I do tej grubej Anny:

- No to oddaj te pięćdziesiąt marek i żegnamy.

A ona:

- Jakie pięćdziesiąt marek, jakie pięćdziesiąt marek, to przecież było dla Małgorzatki i ona
wzięła!

Cholera mnie ruszyła. Krzyczę po polsku:

- Dajesz forsę, obladro wstrętna, czy nie? Co ty sobie wyobrażasz, że ja tu zabawiać się
z tobą przyszedłem?

Ona patrzy na mnie z przerażeniem, bo idę do niej, jakbym tłuc chciał - i wybiega na korytarz
z krzykiem.

W jednej sekundzie, nie wiadomo jak, znalazło się obok nas z dziesięciu alfonsów-wykidajłów.
Wykręcili nam ręce, dali ostro pod nery i wywalili na ciemną Hohenzollernstrasse. Hermanowi
zleciał kapelusz, przechodząca obok uliczna kurwa kopnęła go daleko. Znalazła się jej
koleżanka, i jak D. skoczył za kapeluszem, to kopnęła do pierwszej, tak sobie grały, paru
alfonsów w bramie śmiało się wesoło, a D. latał to w jedną stronę, to w drugą, bo chciał
koniecznie odebrać kapelusz. Nareszcie złapał. Wtedy jedna z tych kurw, zła, że im przerwał
zabawę, strzeliła go w mordę pięścią, aż się zakołował. Podskoczyłem, żeby go bronić, ale
z bramy ruszyli alfonsy. Więc Herman krzyknął:

- Gazu!

I daliśmy w długą, aż się kurzyło. Parę ulic dalej stajemy, ocieramy pot, śmiejemy się głośno. Ale
mnie czegoś szkoda. - Cholera - mówię - powinienem kogoś kropnąć w michę. Głupio tak
dostać i nie oddać...

- Nie żałuj - mówi Herman, ssąc pękniętą wargę. - Uszkodziłbyś alfonsiaka, a zamknęliby cię za
politykę!

Przyznałem mu świętą rację i zaczęliśmy gadać o literaturze.

background image

X. HOFBRÄUHAUS

Jak wygląda łóżeczko dziecinne mordercy? W jakiej piaskownicy się bawił? W którym punkcie
mrocznej topografii dzieciństwa zakiełkowała w nim myśl, żeby lalce oderwać głowę,
a scyzorykiem rozpruć brzuch pluszowego misia? W jakiej pogodzie to było, w jakim kolorze
ścian, pod jakim sufitem?

Są takie miejsca, -w których się WSZYSTKO zaczyna. Dobre i złe. Człowiek. Tylko trudno
złapać taki punkt, on mignie i przepadnie, i nie wiadomo zupełnie, od KIEDY stałeś się
zegarmistrzem, pisarzem, mordercą. Bo przecież musiało to stać się w konkretnym, JEDNYM
punkcie życia. W dzień? W nocy? O której godzinie? Czy byłeś wtedy głodny, czy najedzony?
Co mówiłeś, jakie wykonywałeś gesty, które przykryły szczelnie to NAJWAŻNIEJSZE?

Mnie to cholernie fascynuje. Ci generałowie w lampasach, z orderami, z ogromnie groźną
twarzą - jak wyglądali kilkadziesiąt lat temu? Jakież to były chłopaczki: zasmarkańce, ciamajdy,
zgrywusy, bystrzaki, cwaniaki? Czy w wieku lat dwóch albo czterech mogliby komuś
rozkazywać, albo do kogoś strzelać? A za kilkanaście następnych lat, kiedy starość usztywni
ich jak szron, kiedy sklerotyczne główeńki drżeć będą na byle skwareczkę w zupce - czy będą
mogli komuś rozkazywać albo do kogoś strzelać? O WIELKA UMOWNOŚCI CZASU! O wielkie
szczęście NIEMOŻNOŚCI początkowej i końcowej!

Tylko... ta MOC ŚRODKOWA. Kiedy się ona zaczyna w takiej, a nie innej formie? Jak to
właściwie jest z dziećmi, że potem stają się mordercami? Jak to jest właściwie, do diabła, z tym
HITLEREM? Przecież biegał kiedyś w krótkich majtkach jak jego rówieśnicy na całym świecie!
Przecież nikt wtedy nie wiedział o jego istnieniu! A w nim już WTEDY szykowała się ICH
przedwczesna, okrutna śmierć! Więc on sam był tylko śmiercią, ogromną śmiercią świata! A
ktoś go karmił piersią, ktoś mu dawał bułki z masłem, jabłka i klapsy na tyłek, ktoś go całował w
BUZIĘ, mówił: MEIN GOLDSCHATZ, mój skarbie, moje synuśki kochane...

Rany Boskie, ile lat minęło od tamtej chwili do Oświęcimia? Czy tak strasznie dużo?

Mądrale, którzy zapomnieli własne dzieciństwo, którzy są tak na serio, jakby się urodzili
w krawatach i okularach, powiedzą, że jestem prymityw naiwny, że tak myślę, że nad takimi
GŁUPSTWAMI się zastanawiam. POLITYKA - powiedzą z mądrymi, wytrawionymi kawą
i koniakiem minami.

Ba, polityka - ja wiem, ona ludzi określa i kształtuje. Ale i ludzie kształtują politykę! I to PRZEDE
WSZYSTKIM! A więc mądrale, którzy godzą się być OKREŚLANI, to są malutkie narzędzia,
owszem, niezwykle pożyteczne, ale nie mogą się LICZYĆ. I w celu podwyższenia kwalifikacji
należy ich natychmiast wysłać na krótki kurs politycznej PSYCHOLOGII. Gdzie? Do
Monachium. Do Królewskiego Browaru, gdzie się piwo pije litrami. Do tego Hofbräuhausu, gdzie
Herr Hitler także pijał piwo, kiedy był jeszcze taki malutki, że nasz pan mądrala bredzący o
POLITYCE mógłby go tanio zatrudnić jako swego szofera.

HOFBRÄUHAUS. Ogromna hala na tysiąc ludzi. Łukowate, ciężkie sklepienia. Ciemne dębowe
stoły. W powietrzu napuchnięte fale dymu. Prawie pośrodku, przy filarze kwadratowym grubym
bawarska orkiestra ludowa rżnie porywające marsze na okręconych wokół głów trąbach, na
malutkich piskliwych trąbeczkach i klarnetach, na huczących bębnach i kotłach. Zielone
kamizelki z zamszu, wytłaczane skórzane spodnie na szelkach. GRUBASY. Ale jakie! W
Polsce, tylko jednego takiego widziałem. A tu: cała orkiestra. I na sali! Chłopy jak dęby,
brzuszyska wywalone, rozdęte piwskiem, bary jak szafy, mordy bycze, czerwone z fioletowym
odcieniem - swetry, kurtki, koszule zielone i czarne, lud bawarski się bawi! Prawdziwy bawarski
lud. Nie, on się nie bawi. ON tu dokumentuje swoje ISTNIENIE.

Jest zwyczaj taki: wszyscy przy stole trącają się kuflami, choćby się nie znali. A dwudziestu

background image

chłopa mieści się przy każdym czarnym stole. I co za trącanie? To walenie! Siła ciosu jak
u boksera. Wstają. Krzyczą: PROSIT! I dwadzieścia rąk, dwadzieścia kufli do wieńca męskiej,
narodowej przyjaźni. A kufle wysokie, z grubej, niebieską polewą obtaczanej gliny. Sam kufel
waży prawie kilo. A wchodzi w niego litr piwa. Jest co dźwigać do spragnionych ust. Jest czym
walić w inne wyciągnięte kufle. Trzeba jeszcze posiąść sztukę PODCINANIA. Rzecz polega na
tym, żeby przy zderzeniu piwo chlapnęło nie z twojego, a z innych kufli, a jeśli już z twojego, to
nie na twoją część stołu ani na twoje ubranie, tylko na kompanów.

Pierwszy raz to się nabrałem: stukam lekko, jak normalnym szklanym kieliszkiem. A D. mówi:
wal mocniej. No to mocniej. Próbuję przygrzać, ale się boję, że pęknie. A Herman:

- Jak pęknie, to ci dadzą na pamiątkę nowy. Już nie tacy próbowali...

To gruchnąłem tak, że mało mi ręka ze stawu nie wyskoczyła. I nic.

Pijemy. Ale jeść się chce. Patrzę: w ogromnych niszach kuchennych faceci przepasani
fartuchami krzątają się koło ogromnych brytfann, gdzie pływają i skwierczą setki golonek.
Młode, żwawe kelnerki w białych bluzkach i niebieskich spódnicach (narodowe kolory
bawarskie) krzątają się między stołami, roznosząc te golonki i piwo. My też zamawiamy ten
przysmak. Za minutę staje przede mną brunatnozłota, o kruchej, spękanej skórze pecyna
pięknie wysmażonego mięcha. U góry wbita na drewnianej wykałaczce biało-błękitna
chorągiewka z napisem: „An guat'n Appetit”. Po drugiej stronie cena: osiem marek. Dwa dolary
za kilo mięsa! Bo ta golona waży równy kilogram. Bomba! I do tego z chrzanem. Ech, podjadłem
sobie w tym Hofbroju. Piwsko: czwarte, piąte, szóste... Po litrze. Nie znoszę piwa. Nie ma
głupszego napoju, gorzkie, jednym końcem wlatuje, drugim wylatuje. I zaraz spać się chce. Ale
nie tu. Wytrąbiłem dwanaście litrów - i nic.

- A są tu tacy - mówi D. - co wszystkie wieczory swojego życia spędzają w tej sali. Wypijają
przeciętnie po dwadzieścia pięć. To zwyczajna dawka. Zobacz, wszystko, co tu widzisz, to
bastion wiecznej Bawarii. Tacy naprawdę są Bawarzy.

Patrzę. Widzę tysiąc mężczyzn, którzy, jak mi się wydaje, doskonale się z sobą znają.
Obejmują się przy stołach ramionami, klepią po plecach, śpiewają pieśni. Śpiewają pieśni. To dla
mnie zjawisko. Kto u nas śpiewa pieśni przy piciu? Początek nieśmiertelnego „Górala”, pół
zwrotki, i zaryczane z zadęciem na koszmarnym fałszu, po chwili braknie tchu, braknie słów...
i dobre chęci rozmywają się jak piana po piwie, zdmuchnięta. A tu - rżnie orkiestra długie
bawarskie marsze, cały Browar Królewski trzyma się w rytmie, słowa spotęgowane przez echo
starych kamiennych sklepień nabierają innych, ważniejszych treści, choćby mówiły o biało-
błękitnych kwiatkach starej Bawarii...

Zespół pijaków, piwoszów? Gromada obiboków? Nie. Twarda, zorganizowana jakimś
wewnętrznym lepiszczem grupa, masa - ludzi tej samej narodowości. Rodzina. Imieniny
u szwagra? Może to ich łączy?

- Oni się wcale między sobą nie znają - mówi D. - Nie wiedzą, kim są; tylko niewielka grupka
spotyka się tutaj codziennie. Reszta z przypadku. Ale tu jest miejsce w Monachium najstarsze.
Więc nie przychodzi tu Herr taki albo Herr owaki. Tu przychodzi Bawar. I tu nie tylko obchodzi
go piwo i golonka. Tu go obchodzi Bawaria. Pamiętaj, że w tym browarze zaczynała się kiedyś
największa sprawa polityczna całej Europy. Tu się zaczęło wszystko, z czym dotąd Europa
dać sobie rady nie może. Tu się ZACZĄŁ HITLER. Spójrz po stołach. Panowie nachyleni ku
sobie, jak myślisz, o czym rozmawiają? Czy o stopniach szkolnych swoich dzieci? Czy
o kobiecych dolegliwościach swoich żon? Czy o ZAŁATWIANIU przełożonych, czy o
ROLOWANIU dyscypliny pracy? A może o imieninach u szwagra? Bzdura, mój drogi. O takich
drobiazgach rozmawia się w męskim towarzystwie chyba tylko w Polsce, bo mężczyźni tam,
szarzy codzienni mężczyźni, niewieścieją w zastraszającym tempie. Nie, oczywiście, nie
w sensie dosłownym, oni są przecież odważni, niech któremu kto tylko nastąpi na odcisk,
zaraz awantura, bójka w powietrzu... Tylko oni niewieścieją, bo ŚLEPNĄ. Tracą z pola
codziennego widzenia sprawy WAŻNE, takie, które jedynie powinny na serio obchodzić
zdrowego, dojrzałego mężczyznę. Zdrowy, dojrzały mężczyzna nie jest agresywny w stosunku

background image

do drugiego mężczyzny, jeśli łączy ich POWAŻNA sprawa.

Posłuchaj, o czym mówią tu niemieccy mężczyźni. ONI MÓWIĄ O POLITYCE. Oni mówią
o swoim kraju. A więc mówią o swoim DOMU, w którym się urodzili, w którym będą żyć aż do
śmierci. Tylko to może interesować normalnego, dojrzałego mężczyznę. Są prymitywni, to fakt.
Nic właściwie na arenie świata od nich nie zależy. Ale oni też są częścią świata! Nie
zapominają o tym, bo jakże można zapomnieć o podstawowej prawdzie istnienia? Sam wiesz,
ile się mówi u nas o groźbie kryzysu. Na kilkadziesiąt milionów ludzi pół miliona bezrobotnych.
Ale przecież to można zażegnać! Mamy prawie dwa miliony cudzoziemskich robotników,
zwalniamy ich. Sytuacja na rynku pracy na pewno się wyrówna. I nie dlatego każdy Niemiec
martwi się tym problemem, że on czy ktoś inny może stracić w przyszłości pracę. Tylko
dlatego, że im chodzi o NIEMCY. O cały kraj. Martwią się, to jest ich własna, osobista sprawa.

W Niemczech się politykuje na TAK. Obojętne, w jakim wymiarze, obojętne, czy w sposób
akceptujący aktualny stan rzeczy, czy nie. Chodzi jednak zawsze o to, żeby w granicach
i ramach aktualnie istniejących możliwości pchać WSZYSTKO do przodu. Dla najogólniej
pojętego dobra całych Niemiec. To nie musi mieć oczywiście bezpośredniego wpływu na
oficjalną politykę, najczęściej takiego wpływu nie ma, Ale wypływa z tej oficjalnej polityki i wokół
niej się obraca, bo ludzie nie stwarzają na użytek domowy i towarzyski nowych, utopijnych,
dziecinnych, ad hoc wydumanych systemów działania. Po prostu i zwyczajnie: to ogromne
zainteresowanie polityką i gospodarką narodową, tak żywe i dostrzegalne na co dzień stwarza
atmosferę ORIENTACJI i WSPÓŁDZIAŁANIA. Naród jest zorientowany, dokąd prowadzą go
przewodnicy polityczni. I dlatego, zauważ, tylko głupcy i kłamczuchy ostatniego rzędu używają
w stosunku do hitlerowskiej przeszłości argumentu, że zostali OSZUKANI. Niemców nikt nigdy
nie oszukał bez ich wiedzy. Najwyżej CHCIELI być oszukani. A to zupełnie co innego.

Patrzę na tego chłopca o szczupłej, bladej twarzy, na tego Hermana D.... Lubię go coraz
bardziej. Ostatnio stale razem łazimy. Mało bym wiedział o Monachium - bez niego. Nie pasuje
on do Hofbräuhausu, nie pasował do Imex Hausu, nie pasował do przytułku na
Pilgersheimerstrasse, nie pasuje do radia Liberty, nie pasuje do Wolnej Europy... Chodzi jak kot,
własnymi ścieżkami. Tyle wie o nas, tyle wie o Niemcach. Dokąd zajdzie za dziesięć lat Herman
D.?

I znów piwo, i piwo, i piwo. Zapalamy cieniutkie jak papieros, ale pięć razy dłuższe cygaretki,
skręcane z jednego liścia.

- Przyjedź wiosną do Warszawy, Herman - namawiam go - mam cholerną chęć łazić z tobą po
Krakowskim Przedmieściu, wypić zdrowie twojej jugosłowiańskiej żony u Fukiera,
jugosłowiańskim winem oczywiście, poznam cię z paroma fajnymi chłopakami, którzy troszczą
się o swój kraj nie mniej niż ty o swój, odświeżysz język, złapiesz trochę nowego żargonu,
weźmiesz z sobą parę fajnych wspomnień...

Śmieje się on.

- Przyjadę, żebyś wiedział, że przyjadę. Ale ty musisz koniecznie wrócić do Monachium jesienią,
kiedy jest największe w świecie chmielobranie. Ze wszystkich krajów ściągają ludzie. To jedna
z największych atrakcji dla turystów. Wiesz jakie piękne wtedy jest Monachium? Biało-
niebieskie jak niebo... Ogromne, piętrowe konie o kopytach jak z dębowych pni ciągną potężne
niczym domy rolwagi z beczkami, w których mógłby się zmieścić Bałtyk. A jest w nich piwo,
święte monachijskie piwo w czarnym drzewie, przybranym różami. Przyjedź, zobaczysz,
pięknie wtedy jest żyć...

Ukłucie. Nagłe, gwałtowne, jednocześnie w głowie i w piersi. Nie przyjadę jesienią do
Monachium. Nie przyjadę już nigdy do Monachium. Ostatni raz widzę Hofbräuhaus. Nie pokażę
go mojej dziewczynie. Nie przejdę z nią po Georgenstrasse, nie wypijemy nigdy w życiu razem
PIANIA KOGUTA w Hahnhofie, nie zobaczymy rzeki biało-czerwonych świateł ze szczytu
Prinzregentenstrasse, nie pójdziemy nocą po Schwabingu, gdzie poznałem każdą rysę
w chodnikach... Dla mnie Monachium się kończy, już skończyło się dawno, pierwszego dnia,
kiedy tu przybyłem - ale D. o tym nie wie, bo on nie wie, co ja o Monachium MYŚLĘ. A przecież

background image

lubię to miasto - teraz, kiedy wyjazd zbliża się szybko, wiem, że Monachium zostanie we mnie
na zawsze, PIERWSZE obce miasto z wszystkich miast świata, które KIEDYŚ dopiero
zobaczę. Tu w Monachium po raz pierwszy w życiu znalazłem się SAM Z SOBĄ, tutaj zważył
się mój przeszły i przyszły los - to miasto było wagą mojego życia. Lecz teraz nie wie O tym
nikt, nawet D., z którym się tak lubimy. Bo dopiero Warszawa będzie WAGĄ Monachium, i w
Warszawie, jak zawsze dotąd, wszystko się wyjaśni.

Nową pieśń śpiewa Browar Królewski. Pięknie śpiewają ci ludzie w starej kolebce mordercy. Ta
sama pieśń, co i wtedy. Hitler bardzo ją lubił, choć podobno był niemuzykalny. Ale odczuwał
rytm marsza. Ja go także odczuwam. Jakiego marsza my śpiewamy, kiedy jest nas tysiąc? I
jakiego, gdy nas odurza alkohol?

Chowam na pamiątkę małą biało-niebieską chorągiewkę z napisem: AN GUAT'N APPETIT
WÜNSCHEN DIE HOFBRÄUHAUS-WIRTSLEUT TONI UND HANNI STEINER. Dla Toniego i
Hanni jest dobrze, że tu kiedyś przychodził Adolf Hitler. Groźna potęga zmienia się z czasem
w niezawodny element reklamy. A on tu, właśnie tu był. Tyle razy mówiono mi już o tym!
Przychodził wtedy, kiedy jeszcze był słaby, kiedy jeszcze był dzieckiem w polityce, kiedy
jeszcze można go było zatrudnić jako szofera, gdyby umiał prowadzić samochód. Miał koło
siebie dwóch, potem pięciu kumpli. Wyglądali tak samo, jak wszyscy ci, wśród których jestem.
Pokazywał palcem na sufit i mówił wysokim, ostrym głosem, z niepodważalnym przekonaniem:

- Tam będę mówił do was, przyjaciele! Już niedługo, za dwa, najwyżej trzy lata zasiądziemy na
górze!

Bo na górze jest sala zdobiona bogato, w której najważniejsi mieszczanie odbywali swoje
zebrania. Rajcowie, kupcy. Dziś właśnie, osiemnastego grudnia sześćdziesiątego szóstego
roku, odbywa się w tej sali zebranie kierowników monachijskich oddziałów straży pożarnej. I nie
pomylił się Hitler. Po trzech latach wszedł do górnej sali. Ale dół był jego kolebką. Kumpli
zbierało się coraz więcej, pełny stół, potem łączyli stoły. Piwo - to samo, które piję dziś -
pryskało na czarne, dębowe stoły. A potem zaczął się koniec starego świata. I przy tych
stołach kiełkowała śmierć mojego ojca i śmierć sześciu milionów Polaków. Patrzcie, jak szybko
to idzie. Dlatego, myślę, trzeba patrzeć uważnie na każdą z tych rąk, trzymających kufle.
Dostrzec moment, w którym powstaje myśl, groźna dla ludzi żyjących tysiąc kilometrów dalej.

Grubi, silni, mocno śpiewający Niemcy, złączeni narodowym spoiwem... Nie widzieli murów
i baraków Oświęcimia. Nie widzieli rozwalonych bunkrów Wolfschanze, głównej kwatery Hitlera
pod Kętrzynem. Ale jest w nich stare drzewo baraków, stary żelbeton bunkrów. Piją, śpiewają.
Codziennie, odkąd istnieje Hofbräuhaus. Przed Hitlerem, podczas, i po Hitlerze.

To tylko ja od trzech lat idę po śladach tego małego mężczyzny z fryzjerskim wąsikiem. Na
gruzach mojego warszawskiego domu, kiedy spojrzałem w punkt, gdzie powinno być okno,
a tam obłok się biały przesuwał i sypało śniegiem... kiedy ludzie odwalali śnieg i gruz, a metr pod
powierzchnią cegły parzyły dłonie, i wydobywano niepotrzebne rzeczy, groteskowe ślady
minionego życia: klatkę z upieczonym kanarkiem, metalowe pudło z nadwęglonymi zdjęciami,
co się sypały w palcach jak śliski pył motyli...

wtedy stojąc na pagórku rozpalonych gruzów przysypanych topniejącym śniegiem
powiedziałem głośno, patrząc przez łzy w biały obłok mojego domu: „Jak będę duży, to zabiję
Hitlera”, a nie chodziło mi wtedy o więcej, tylko o moje zabawki, które zostały pod gruzem,
zmiażdżone, spalone i starte, psy o imionach czułych i pluszowej sierści, krasnale brudne
i obdarte od uścisków gwałtownych, od miłości większej niż do ludzi...

i teraz, będąc w miejscu, gdzie dojrzewał ten mały, śmieszny człowiek, ten wstrętny
przestraszony skurwysynek, co mojemu ojcu wsadził kulę w tył głowy

tu, gdzie dojrzewał ten wrzód zbrodni, zakażający świat - powiedziałem głośno:

- Będę cię zabijał zawsze i wszędzie, wszelkimi sposobami, gdziekolwiek wytropię twój ślad,
w miejscach najbardziej ukrytych, zamaskowanych dla niepoznaki czymś całkiem niby innym,

background image

całe życie moje poświęcę zabijaniu ciebie, bo ty chciałeś mnie zabić, tak jak zabiłeś miliony
innych ludzi, i skazałeś mnie na ciągłe i nieustanne przeżywanie każdej z tamtych śmierci, na
myślenie o tym po nocach i po dniach, na banie się tej śmierci w gazie, w piecu, na szubienicy...
Nie daruję ci tej śmierci mojej, ani śmierci mojego ojca, ani śmierci moich zabawek, bo nie miałeś
prawa mi ich zabrać...

To już nie gniew, to więcej niż gniew, to oburzenie mówiło przeze mnie, oburzenie, które jest
siłą człowieka, jego prawem i sprawiedliwością.

background image

XI. LIT T LE AMERICA

Idę sobie spokojnie po Seidlstrasse, czerwone światło, stop. Wyrasta przede mną kamienica na
kołach, ciemnozielona, z napisami ż przodu i z boku: - US ARMY. Niby samochód ciężarowy,
a przecież kamienica - koła wyższe ode mnie, a liczę sobie te skromne metr osiemdziesiąt
sześć. Zima w Monachium jest taka jak polski wrzesień, przynajmniej teraz: ciepły wietrzyk
wieje od Alp odległych o niespełna czterdzieści kilometrów - więc chłopcy mają przednią szybę
swojego domu na kołach opuszczoną, dwie buzie roześmiane widać wyraźnie, czekają na
zielone światło i przez ten czas gadają coś do siebie, ale o czym mogą gadać, skoro są tak
różni, i tak się nie lubią, tam, w tym PRAWDZIWYM domu, nie na kołach, nie w Niemczech
Zachodnich, a w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej? Bo CHŁOPCY są bardzo różni:
ten przy kierownicy bielutki, piegi czerwonawe widać wyraźnie nawet z krawężnika
Seidlstrasse, rude brwi i rude włosy - biały tak, że na trzech by starczyło - a ten drugi jak
ulepiony ze smoły. Ten ze smoły ma garnitur ZŁOTYCH zębów i demonstruje swój pełnozłoty
uśmiech monachijskim przechodniom, ale nikt na niego nie patrzy, tylko ja. A patrzę, bo po raz
pierwszy widzę BOYSÓW w mundurach, przy pracy, bo prowadzić taką rolwagę to ciężka
praca, i patrzę, bo dziw mnie zbiera: tak się w tych Stanach złoszczą na Murzynów, tak ich
pędzą, uczyć się na uniwersytetach nie dają, linczują chłopaków, jak się tylko który na białą
lady spojrzy, tak im Murzyni śmierdzą, tacy są dla nich głupi i śmiechu i pogardy warci - ale jak
do wojska trzeba iść, to nagle wszystko w porządku?! To już Murzyn, choćby najczarniejszy,
może siedzieć obok białego na jednym siedzeniu wozu?! To już nie śmierdzi?! Już nie jest
GŁUPI? Jak włoży mundur, to już jest kochany, RÓWNY, SWÓJ CHŁOPAK? Ach, wy cwane
łobuzy z rozmaitych Teksasów!

Na skrzyżowaniu Seidlstrasse i Karlstrasse w Monachium obserwuję oto idealną równość
rasową między obywatelami Stanów Zjednoczonych, TOWARZYSZAMI BRONI. Obserwuję
przez pół minuty, bo tyle trwa postój ogromnego samochodu pod czerwonym światłem.

A potem idę dalej i zastanawiam się, dlaczego nigdzie nie widać żołnierzy amerykańskich
w mundurach. Bo nie widać! A przecież tylu ich jest!

W odległej dzielnicy Monachium, zwanej LITTLE AMERICA, mieszka kilka tysięcy oficerów
i podoficerów US Army. Zawiózł mnie tam pewnego dnia Hugo Unger, jeden z tłumaczy.
Zresztą zupełnie przypadkowo się tam znaleźliśmy, bo Hugo chciał od znajomych wziąć
kupioną dla niego bańkę oleju jadalnego, a znajomi mieli domek w pobliżu Małej Ameryki. Dzieci
tych znajomych mają zwyczaj spać po obiedzie do godziny trzeciej, a ponieważ zajechaliśmy
kwadrans przed trzecią, Hugo powiedział:

- Mamy jeszcze kwadrans, byłem umówiony na trzecią. U nas zbyt wczesne przybycie, tak
samo jak zbyt późne, może doprowadzić do pogorszenia stosunków między znajomymi.
Wobec tego pokażę ci coś...

I skręciliśmy w wąską betonową uliczkę, między szare dwupiętrowe domy o koszarowym
wyglądzie. Małe okna i pochyłe dachy sprawiały dość przygnębiające wrażenie. Ciągnęły się te
zabudowania parę kilometrów. Kluczyliśmy uliczkami i spoza szyby Porscha patrzyłem na
ZWYCZAJNE życie Amerykanów stacjonujących w Niemczech Zachodnich. W każdym oknie
krótko strzyżona głowa Amerykańca; wiesza ten każdy facet wieniec z jedliny za szybą, bo idą
święta. Wieńce przetykane kolorowymi wstążkami. Po ulicach przechadzają się statecznym
krokiem małe grupki dzieciaków, ubranych barwnie i fikuśnie, jak krasnoludki z Disneya. Na
małych placykach i skwerach między zespołami domów stoją wysokie choinki. Mijamy różowe
korty tenisowe, otoczone niskim żywopłotem baseny pływackie, ogródki jordanowskie, szkoły
i gimnazja z rozległymi boiskami.

Rzecz ciekawa - nie ma w ogóle garaży. Z obu stron każdego domu wysterczają wiaty na

background image

metalowych słupkach. Pod nimi stare, sprzed pięciu, siedmiu lat krążowniki, nadgryzione przez
rdzę, co widać wyraźnie nawet z odległości kilkunastu metrów. Nie widziałem ani jednego
NOWEGO wozu! Oficerowie dojeżdżają widać te swoje kanapy do końca.

I wszyscy oni - NIE w mundurach! Swetry, zielone wojskowe koszule, kurtki z piętnastoma
kieszeniami, na piętnaście ekspresów - ale nie mundury! Co to za wojsko?

- A jednak wojsko - powiada Hugo. - Niemcy nie zapominają ani na chwilę, że znajdują się pod
okupacją amerykańską. Że istnieją dzięki amerykańskim pieniądzom. Że w końcu Ameryce
zawdzięczają WYZWOLENIE, to znaczy to, że nie znajdują się pod okupacją SOWIECKĄ. A
tego przecież nie mogą sobie nawet WYOBRAZIĆ. Ale w gruncie rzeczy...

W gruncie rzeczy to wiem... KAŻDY Niemiec, którego spotkałem, w Monachium, pytał mnie
najpierw, czy jestem Amerykaninem. Kiedy mówiłem, że nie, na twarzy tamtego natychmiast
pokazywał się nikły, albo całkiem wyraźny uśmiech. Z początku nie wiedziałem, co to znaczy.
Teraz już wiem. Wystarczyło porozmawiać z ludźmi, przeczytać parę numerów wieczornych
gazet.

Monachijczycy nie kochają Amerykanów. Nawet, śmiało można powiedzieć, mają do nich
stosunek wręcz odwrotny. Ale dlaczego, dlaczego? Mimo tylu miłosnych zabiegów?

Rzecz w tym, że zabiegi Amerykanów, nawet te miłosne, zbyt często mają całkiem brutalną
formę, do której niemiecki mieszczanin nie jest, przynajmniej na swoim terenie,
przyzwyczajony. Otóż - nie ma tygodnia, żeby chłopcy z Teksasu czy innego Ohio nie
narozrabiali. Nie wiedzą, co to znaczy VORNLIEBE, czyli przedmiłość, kto miał ich tego
nauczyć, pośród prerii, kiedy czas ucieka, a pędzić trzeba Fordem sto mil na godzinę To tylko
my, Europejczycy, a zwłaszcza nasze kobiety, posiadamy takie zupełnie niewspółmierne
wymagania. Oni, chłopcy z dalekich dzielnic świata, wpadają natychmiast w LlEBESRAUSCH,
W niepomny niczego SZAŁ MIŁOSNY, ich działania wytycza i określa nieposkromiony
instynkt..; Może to i zgodne z najbardziej pierwotnie pojętą naturą, może to zdrowe... Cóż,
kiedy Niemki i Niemcy mają na ten temat inne zgoła zapatrywania. Więc kiedy dwóch.
Amerykanów w Ogrodzie Angielskim zgwałciło młodą, zacofaną osóbkę, obywatele Monachium
podnieśli całkiem nieumotywowany wrzask w swojej prasie. Więc kiedy podczas mojego pobytu
w München sześciu panów z Ohio wciągnęło nocą do bramy i zgwałciło wracającą z dyżuru
pielęgniarkę, to też podniesiono całkiem niepotrzebny wrzask. Chłopcy muszą trochę
pokochać, telewizja w gruncie rzeczy nudna, a koszary smutne. Więc kiedy co tydzień
zdarzają się takie nic wspólnego z przestępstwem nie mające fakciki, to Niemcy robią sobie
z tego darmową cotygodniową sensację, nie mając za grosz zrozumienia dla przyrodzonych
potrzeb wspaniałych boys.

Poznałem pewnego pana, posiadającego znak wytatuowany... nie, nie na przedramieniu, on nie
siedział w Oświęcimiu - tatuaż figurował pod lewą pachą, ów pan był po prostu kiedyś w SS.
Dziś jest redaktorem pewnego znanego w Europie wydawnictwa, przyjeżdża do Polski na targi
książki, odbywające się, jak wiadomo, w warszawskim Pałacu Kultury. Miły gość, gdy jeszcze
spełniał swą zaszczytną w SS funkcję, również przebywał w naszym kraju. Mam niepłonną
nadzieję, że kiedyś wreszcie ktoś z naszych go rozpozna i spowoduje, że pan redaktor
zostanie w Polsce na dłużej, a może na zawsze. Na razie nie mogę do publicznej wiadomości
podać nazwiska tego faceta, ponieważ opieram się tylko na wiadomościach podanych mi
przez kilka osób w Monachium. Osobiście nie mogłem żadnego z tych faktów sprawdzić,
również, rzecz oczywista, nie widziałem tatuażu, Choć: Herr Redaktor byłby nie od tego,
żebyśmy sobie swoje tatuaże pokazali, ze względu na pewne jednoznaczne - nabyte być
może podczas ciężkiej służby w SS - skłonności. Wszystko jedno: bez dokładnej znajomości
faktów obciążających nie wolno mi zrobić facetowi reklamy, bo może to wszystko plotki, bo
może być krzywda.

Ale do rzeczy. Otóż z tym facetem rozmawiałem na temat opisanych wyżej obyczajowych
uchybień amerykańskich wojaków. Powiedział:

- Żyje wśród nas wielu ludzi przyzwyczajonych do widoku trupów. Żyje też wielu, którzy

background image

niewątpliwie sami zabijali. Ale GWAŁT jest obcy mentalności niemieckiej. My NIE UMIEMY
gwałcić. I dlatego to, co nasze kobiety ze strony tych bydlaków spotyka, jest dla nas
wstrząsającym koszmarem.

Odparłem mu na to:

- Ja osobiście, jeśli tak można powiedzieć, bo przecież nie jestem kobietą, wolałbym być tysiąc
razy zgwałcony, a żyć, niż być trupem. Dla mnie ŻYCIE jest NAJWAŻNIEJSZE. Ale właśnie,
z czysto męskiego punktu widzenia, uważam, że facetów, którzy gwałcą kobiety, należałoby
częstować najbardziej wyrafinowanymi torturami, aż do momentu śmierci.

Gwałt, mimo że w ostatecznym rachunku jest LEPSZY od śmierci, bo zostawia życie, jest
jednocześnie od śmierci GORSZY, bo śmierć nie UPOKARZA. Zgadzam się z panem
całkowicie: to jest koszmar. Gdyby ktoś zrobił to mojej dziewczynie, a wiedziałbym, kto to jest,
to wtedy... ja...

I powiedziałem facetowi rzecz taką, że ten, prawdopodobnie były esesman, obznajmiony
fachowo z pewnymi SPRAWAMI, aż się zatrząsł ze zgrozy. Spojrzał na mnie ze zdumieniem,
w którym jednakże było mnóstwo podziwu.

I proszę, pomyślcie, czy to nie dziwne? Całą rodzinę prawie Niemcy mi wytłukli, naszym
kobietom dla pseudonaukowych doświadczeń rozpruwali brzuchy, zaszczepiali nowotwory na
narządach rodnych, wyjmowali wszystko ze środka, tampony nasycone, benzyną wkładali
w najwrażliwsze miejsca i podpalali (Oświęcim!), ja sam miałem serię nocy, kiedy budziłem się
z wrzaskiem w kałuży potu, bo mi się śniło, że Niemiec wbija mi w serce zastrzyk fenolu..: i oto
z facetem, o którym wszyscy jego znajomi mówią, że był w DOBOROWEJ stawce NIEMCÓW
zaledwie dwadzieścia parę sezonów temu, rozmawiam sobie spokojnie o okrutnych
krzywdach, jakich doznają niemieckie niewiasty od źle wychowanych Amerykanów. Dziwnie się
toczy los świata i nasze w nim, małe losy.

Ale dalej. Jeździmy więc z Hugo Ungerem po tej Little America w tę i nazad, przypatruję się
spartańskim domkom imperialistów, nic specjalnego. To nie stąd się biorą okrutnicy. Koszary
szeregowców są gdzie indziej. Ale nawet szarże nie pokazują się na ulicach Monachium
w pełnym umundurowaniu. Po co drażnić społeczeństwo?

Zwykłe żołnierstwo, kiedy ma wolne i wyłazi na miasto, ubiera się po cywilnemu. Albo tylko
częściowo: spodnie czy buty wojskowe, ale sweter cywilny, koszula i płaszcz. Najczęściej jakiś,
element stroju wojskowego zostaje. Nie myślcie jednak, że repertuar potrzeb miłych
żołnierzyków kończy się na chęciach erotycznych. O, nie. Równie ważnym problemem, jeśli nie
ważniejszym, są pieniądze. Czasami żołdu nie wystarcza, zwłaszcza kiedy się lubi whisky, a się
na ogół lubi. Wówczas wsiada dwóch spragnionych teksasiaków do taxi, każą się wieźć
w jakąś skromniejszą ulicę, gdzie nie ma neonów i prawdopodobnie policji, tam ładują szoferowi
parę fachowych narkoz w naiwny łeb, zabierają utarg, te skromne kilkadziesiąt marek, które
facet zdążył sobie upracować - i znikają. Rzecz jasna, nie zawsze narkoza wystarcza, facet
wyżarty znosi nad wyraz dobrze kolejne dawki, zaczyna się wiercić niespokojnie, jakby mu było
źle, krzyczy, sięga po swój taksówkowy telefon, więc nie ma rady, trzeba mu zaaplikować
środek niezawodny, parę posunięć sprężynowym koziorem i spokój. Facet uwolniony od
męczącego obowiązku prowadzenia taksówki, teksasiaki uwolnieni od dręczącego pragnienia.
Idą do knajpy obok. OBOK! Zrozumcie mnie dobrze. Ja też nie mogłem zrozumieć, kiedy mi
o tym mówiono, kiedy o tym czytałem. Na kilkanaście napadów rabunkowych, i dokonanych na
taksówkarzy w ubiegłym roku, sześć zakończyło się śmiercią szoferów. W KAŻDYM przypadku
sprawców schwytano, i to schwytano najdalej po dwóch godzinach w którymś z pobliskich
barów. Po prostu - kiedy mieli już pieniądze, szli napić się gdzieś w pobliżu. Nie troszczyli się
o przyszłość. Nic a nic.

I nikt nie wie, jak naprawdę ich przyszłość wygląda. Gazety podają tylko opis wypadku - potem
losy sprawców wymykają się spod publicznej obserwacji. Zabiera ich Military Police, wiezie
pewnie do wojskowego aresztu, pewnie odbywa się nad łobuzami coś w rodzaju sądu - ale
wszyscy, z którymi w Niemczech na ten temat rozmawiałem, są zdania, że przestępcy nie idą

background image

na krzesło elektryczne ani do więzienia. Zwyczajnie: SZKODA LUDZI. Wysyła się ich do
WIETNAMU. Tam są potrzebny tam się ha pewno przydadzą.

Opinia publiczna w Monachium musi więc zadowalać się reportażykami „z placu boju” nosicieli
amerykańskiej kultury.

Nikt na ogół nie zwraca uwagi na coś, z czego ja jestem niesłychanie .dumny i zadowolony.
Otóż NIGDY nie zdarzyło się, żeby przestępcą, bandytą czy gwałcicielem był MURZYN. To
tylko biali w ten sposób swoje potrzeby załatwiają. Ci biali, którzy łączą się w Ku-Klux-Klany i
Armię Zbawienia, ociekają sentymentalizmem oraz infantylnym okrucieństwem, linczują
i wieszają Murzynów, mordują podstępnie na oczach milionów ludzi swego prezydenta. Ci biali,
którzy uważają się bez żadnych wątpliwości za najbardziej cywilizowany naród świata,
ponieważ przeliczają swoją cywilizację na ilość telewizorków i aut. A przecież ich etyka
przypomina małpę, która zawieszona ogonem na gałęzi ręce trzyma na kierownicy
luksusowego Cadillaca z telefonem, barkiem i lodówką.

Jeżdżę powolutku betonowymi uliczkami tej surowej Little America i staram się w ciągu
kwadransa podsumować amerykańskie konkrety, te, które znam, które są bezsporne. Weźmy
na zdrowy, chłopski rozum: kiedy byłem szczeniakiem, zaraz po wojnie, piłem skondensowane
mleko z amerykańskich paczek UNRRA. Mleka było co kot napłakał, więc się zaraz skończyło.
Wyszła sprawa Korei. Mordowali Koreańczyków napalmem. Napalm to nie mleczko
skondensowane. Teraz Wietnam. Znamy nieźle tę sprawę. Ponadto wiem, że mają w swoim
kraju mnóstwo samochodów. Że mają mnóstwo pieniędzy. Że są brutalni i męscy, jak wynika
z ich filmów. Że kiedyś bywali kowbojami. W końcu wojny, kiedy już nie było trzeba, spalili
Hiroszimę i Nagasaki atomem. Cwani: w ten sposób chcieli zastraszyć STRONĘ
KOMUNISTYCZNĄ. Nie udało się. Ale przy okazji zginęło paręset tysięcy ludzi. Mają też
gangsterów i w związku z tym ogromne ilości filmów na ten temat. Wiem też, że oni pytają, czy
Polska to dzielnica Moskwy. I wreszcie wiem, że w Monachium gwałcą kobiety, zabijają
taksiarzy, urządzają strzelaniny na ulicach. Wiem, że robiliby to w każdym mieście świata. Że
robiliby to i w Warszawie.

Chwileczkę - nie zapuszczajmy się zbyt daleko. Logika bywa niekiedy cholernie bolesna.

background image

XII. GART ENST RASSE

Na Gartenstrasse mrok. Mój przyjaciel M. już kilka dni temu namawiał mnie do pójścia na
Gartenstrasse. Nie bardzo mi się chciało. Tam pod numerem trzecim mieszka starszy pan
magister, Polak, nazwiskiem Janusz Jar-Łańcucki. Jest on przewodniczącym emigracyjnego
Związku Inwalidów Wojennych na okręg Bawarii. Myślałem: ramol, zanudzi mnie rozmową długą
i smętną jak flaki z olejem, pokaże całkowity brak orientacji w polskich sprawach, tyle już
słyszałem anegdot o sklerotycznych dziadźkach z emigracji... Ale M. namawiał uparcie, nie
chciałem mu robić przykrości, lubię go przecież. Jesteśmy więc na Gartenstrasse.

Parter. Piesek szczeka spoza drzwi. Otwiera pani w wieku lat około pięćdziesięciu.

- Przykro mi bardzo – powiada, ale pan magister dziś bardzo źle się czuje, jest właściwie
chory... Leży w łóżku i nie wiem, czy będzie mógł panów przyjąć...

- Byłem z panem magistrem umówiony - tłumaczy M. - na godzinę szóstą. Spóźniłem się
trochę, ale za to przyprowadziłem gościa z Polski, pisarza... Więc może jednak...

Kobieta weszła do jednego z pokojów. Po chwili:

- Proszą, panowie wejdą dalej. Pan magister zaraz się ukaże.

Faktycznie. Wychodzi facet wysoki, dobrze zbudowany, nie wyglądający na swój wiek. Wita się
z nami serdecznie. Ma na sobie rozchełstany, świecący szlafrok w kwiaty. Prowadzi nas do
drugiego pokoju. Rozsiadamy się wygodnie w fotelach. Pan magister z żalem rozkłada ręce:

- Wybaczcie, moi drodzy, ale nie mam nic na gardło... W nocy piliśmy z kolegami z Dusseldorfu,
wytrąbili wszystko. Mam cholernego kaca i dlatego zapowiedziałem, że nikogo nie będę
przyjmować. Ale skoro pan przyjechał aż z Warszawy, to co innego...

Następnie pyta, po co przyjechałem, czy na stałe, czy tylko tak...

- Tylko tak.

- I kiedy pan wraca do Warszawy?

Jutro.

Bo był to rzeczywiście mój ostatni wieczór w Monachium.

Więc pan magister zakrzątnął się troskliwie po pokoju i wydobył z zakamarka wysoką, płaską
butelkę, wypełnioną do połowy żółtawym, nie budzącym podejrzeń płynem.

- To jest resztka - powiada - ja mam zawsze, od lat już, taki nawyk, że jak jest jakieś pijaństwo,
to cap ze stołu trochę alkoholu i melinuję w kąciku. Na drugi dzień wymarzone lekarstwo...

Nalewa trzy pełne kielichy, pijemy jednym haustem, lekko przeszło, ale w następnej chwili..,
o rany gorzkie! Co za cholera?

- Nic strasznego - śmieje się pan Jar. - My to zawsze pijemy. Za drugim pójdzie dużo lepiej,
tylko trzeba wypić szybko, wstrzymując oddech. No, siup!

I jeszcze raz. Pali pieruńsko. Jar dyskretnie chowa butelkę za wazonem. Nie wytrzymuję.
Sięgam, odwracam nalepką do siebie, i... RUM IRLANDZKI - 85 procent, Jak spirytus!

Z miejsca zmienia się atmosfera. Już bardzo lubię pana Łańcuckiego. Ma kondycję staruszek,
Szkoda gadać - w tych latach, mówił mi M., że już siedemdziesiątka, czy nawet coś ponad...

background image

Mówimy o książkach polskich, tłumaczonych w Niemczech zachodnich. Łańcucki trochę się
dziwi tej, niemieckiej ekspansji, bo co za cel mają?

- Dobre serce? Prawdziwe zainteresowanie naszą kulturą? Niech pan nie wierzy w duchy!
Nigdy nas nie kochali i kochać nie będą, choćbyśmy pisali najlepsze książki w Europie. Za tym
się kryje na pewno coś innego. Jakaś duża, zakrojona na szeroką skalę akcja propagandowa,
może właściwie kontrakcja… Oni w ten sposób starają się wpływać na polską opinię publiczną,
poprzez: obłaskawienie pisarzy i dziennikarzy zmiękczać jakby nastawienie społeczeństwa
polskiego do NRF... Nie wiem na pewno, nie chcę ferować sądów, ale coś tak mi się wydaje.
Proszę pana, ja mieszkam w Niemczech już tyle lat, od zakończenia wojny. Więc chyba trochę
ich znam...

- Mnie też się tak wydaje - wtrąca M. - Pisarz to przecież głośnik narodu. Trzeba mu pokazać
wysoką stopę życiową, przekonać o rzekomej obojętności społeczeństwa niemieckiego na
oficjalne agresywne hasła, dać mu honorarium wystarczające na kupno samochodu, który jest
u was przecież czymś w rodzaju symbolu stabilizacji i fetyszem społecznej pozycji, żeby, jak
myślą, zmienić jego dotychczasowe przekonania, zamknąć mu usta, a przynajmniej zmienić
nuty, które z tych ust wychodzą...

- Przesada, mój drogi - mówię - przecież ja też kupiłem samochód i to taki, którym w
Niemczech jeżdżą ministrowie i dyrektorzy wielkich przedsiębiorstw, ale przecież nie uważam,
że uczyniono mi jakąkolwiek łaskę. Forsę za książkę biorę także w. Polsce i w innych krajach, to
jest wynagrodzenie za pracę, która wydawcom także przynosi zysk, inaczej by nie
podejmowali ryzyka. Jeszcze parę lat temu jeździłem na rowerze i nie widzę w sobie żadnych
różnic, spowodowanych zmianą środka lokomocji. Można by w ten prymitywny sposób działać
na umysły wyjątkowo prymitywne, ale chyba nie na pisarzy...

- Zgoda - powiada Jar - ale przyzna pan, że, jest w tym wszystkim coś nieuchwytnego, jakieś
pomieszanie elementów wyjątkowej przebiegłości z metodami najbardziej prymitywnymi.
Nawet intelektualiści mają w sobie puste punkty psychiczne, w które można trafić strzelając
na oślep, zza węgła...

Wiem o tym dobrze. Ale tu już brakuje słów.

- Zaraz przyjdą koledzy, z którymi wczoraj piliśmy. To bardzo ciekawi ludzie - mówi Łańcucki. -
Dobrze, że będzie pan mógł ich poznać.

I oto dzwonek do drzwi. Piesek szczeka zajadle. Wchodzi dwóch panów.

- Dominik Marcol - przedstawia się ten niższy.

- Andrzej ...ski - powiada drugi, nazwiska nie dosłyszałem, a szkoda. Nie wypadało jednak
pytać.

Obaj panowie mieszkają w Düsseldorfie. Marcol jest prezesem Związku Uchodźców Polskich
na okręg Nadrenia-Westfalia i wydaje pismo „Polacy i Europa” - Organ Informacyjny Zarządu
Okręgu II Zjednoczenia Polskich Uchodźców w Niemczech.

Magister nalewa nam rumu, pijemy, on biegnie do innego pokoju, po chwili wraca z plikiem tych
właśnie biuletynów. Są także biuletyny okręgu bawarskiego, którym kieruje sam gospodarz.

- Niech pan to zabierze do Polski, niech pan przeczyta, niech pan to pokaże w Warszawie,
żeby wiedzieli, że nie wszyscy Polacy mieszkający w Niemczech idą na pasku niemieckim.
Paradoks losu zrządziły że my, którzy walczyliśmy z Niemcami, teraz musimy tu mieszkać
i stykać się z nimi na co dzień. Ale jak tylko możemy, ocalamy naszą odrębność i godność
narodową. Ja sam byłem w Oświęcimiu, proszę, oto mój numer...

Odwija rękaw szlafroka, kupionego w którymś z niemieckich magazynów - numer widać
wyraźnie, nikły szarawy tatuażyk: 169464.

background image

Patrzę na szeroką, szczerą twarz tego starego, ciężko przez los doświadczonego człowieka.
Widział coś niecoś w swym długim życiu...

- Niech pan nie przesadza, prezesie - wtrąca ten Andrzej ...ski, o nieznanym nazwisku. - Pan
myśli, że my ich coś obchodzimy? Oni dbają tylko o siebie. Żeby mogli, to by nas... A pan dawno
już w Niemczech? - zwraca się do mnie.

- Króciutko. Jutro rano wyjeżdżam. A pan?

- Ja już dwa lata. To pan jeszcze nic nie wie o Niemczech! Tu trzeba być co najmniej dwa lata,
żeby złapać smak życia. Tu jest zupełnie inaczej niż w Polsce.

- Pod względem materialnym?

- Nie tylko. W ogóle.

- Domyślam się. Ale nie wyobrażam sobie, żebym mógł tu wytrzymać dwa lata.

- A ja mogę - mówi z dumą mój imiennik. - Mogę, proszę pana, sam tego chcę, na szczęście
wyrwałem się z Polski, i jak pan wróci, to niech pan pozdrowi tych z Warszawy, niech pan
powie, że ja tu się całkiem dobrze czuję, dużo lepiej niż w ich więzieniach.

Z miejsca trafił mnie szlag.

- Panie szanowny, przekleństw to ja lubią używać we własnym towarzystwie, dla smaku. Pan
mnie nie zna, więc niech pan oszczędza moje uszy. Jest poczta, swoje pozdrowienia może
pan przesłać sam albo pojechać do Warszawy i osobiście przekazać.

- Nie kłóćcie się, panowie - wtrąca. Dominik Marcol. I do mnie: - Mój przyjaciel ma na pieńku
z władzą ludową, pan rozumie.

- Nie rozumiem.

- Ma pan złą wolę - mówi ten Ski. - Ja panu powiem, co ja o was wszystkich myślę...

I tu sypnął tak skomplikowaną i wściekłą wiąchą, że aż fotel pode mną zatrzeszczał. Zrywam
się z miejsca. Mój przyjaciel M. blednie.

Hamuję się ostatkiem sił; żeby facetowi nie huknąć w łeb. Mówię spokojnie:

- Domyślam się, że jest pan przeciwnikiem czegoś, choć na pewno pan nie wie, czego. Teraz
jednak obraził pan mnie osobiście... i...

Tu już nie wytrzymałem, krew zalała mi oczy. Kończę:

- ...i masz szczęście, baranie, że muszę się zachowywać jak cudzoziemiec, bo powinienem ci
mordę rozwalić na kawałki.

Facet zdrętwiał. Konsternacja ogólna. Wychodzę do korytarza. Zakładam palto. Wybiega za
mną pan Łańcucki. Chwyta mnie za ręce. Przeprasza w zupełnym zmieszaniu:

- Niech pan wybaczy... Kolega się upił... Pił całą noc, on ma słabe nerwy, ma swoje żale do
ustroju...

W porządku. Ja nic do pana nie mam. Ale to jakiś wyjątkowy kretyn.

- Wyjątkowy, ma pan rację, bo dopiero niedawno tu przyjechał. Ma jakieś swoje sprawy
z dzisiejszą Polską, chce się koniecznie odgryźć. Narwaniec...

Żegnam - mówię, bo już mój M. wyskoczył za mną i też założył palto.

Na to wybiega z pokoju Marcol, za nim mój przeciwnik. Marcol krzyczy na niego:

background image

- Idź natychmiast do samochodu! Idź do samochodu!

I tamten posłusznie wychodzi z mieszkania.

Wtedy Marcol:

- Przykro mi. Proszę wybaczyć. A to idiota. Niech pan chwilę zostanie, bo chcemy panu
powiedzieć coś naprawdę bardzo ważnego. Jeszcze pięć minut, bardzo proszę. Nieczęsto
nam się zdarza widzieć kogoś z Warszawy...

Ciągną mnie obaj z Jarem do trzeciego pokoju.

- Tu jest moje biuro. Widzi pan, jak wszystko zgrabnie urządzone? Ja tu sam pracuję, bez
żadnej pomocy - mówi Jar. - Mam pod swoją opieką wszystkich Polaków w okręgu. Bo w ogóle
na terenie Niemiec zachodnich mieszka sto siedemdziesiąt tysięcy Polaków. Trzeba ich
przecież jakoś zorganizować, podtrzymywać ducha... Oni przeważnie są biedni. Nie porobili
majątków, tak jak koledzy kombatanci w Stanach czy Anglii. Przeciwnie, stale mają kłopoty
finansowe i mieszkaniowe. Jak pan przeczyta nasze biuletyny, to się pan zorientuje, w jakich
prymitywnych sprawach zmuszeni jesteśmy interweniować u władz niemieckich, jakiej
podstawowej pomocy materialnej zmuszeni jesteśmy udzielać.

Zaczyna mnie to interesować. Zapominam o przykrym incydencie z idiotą. Jar-Łańcucki
wyciąga z biurowej szafy różne papiery i zdjęcia.

- Proszę - powiada - niech pan spojrzy: To jest przekaz, który dziś z Ameryki otrzymałem. Na
równe tysiąc dolarów. A w poprzednich dniach przyszło takich przekazów kilka, to na tysiąc, to
na pięćset, to nawet na sto dolarów, ale przyszło ich sporo, a każdy z życzeniami od
towarzyszy broni z USA. Myśli pan, że my sobie te pieniądze przeznaczamy na pensje? Niech
pan spojrzy tu...

Podsuwa mi listę, długa seria nazwisk, przy każdym nazwisku suma - dziesięć dolarów,
dwadzieścia, pięćdziesiąt, w zależności od tego, w jakich warunkach facet żyje, ile ma dzieci...
To są podarunki gwiazdkowe. Całe sumy koleżeńskich darowizn idą na ten cel.

- Ale to nie wszystko - mówi Jar - jeszcze stosujemy akcję wśród prenumeratorów naszych
biuletynów, W numerach przedświątecznych czytelnicy znajdują takie, o, słowa zachęty do
składania datków...

Podaje mi zielonkawą, gęsto zadrukowaną kartkę i błękitny przekaz czekowy. Na kartce
reklamowej herb Związku Inwalidów Wojennych Polskich Sił Zbrojnych, ten herb otoczony
mocnym napisem: INWALIDZI BEZ RENT. Pod spodem: „J. E. KS. BISKUP W. RUBIN, delegat
Prymasa Polski dla Polaków na Uchodźstwie, POWIEDZIAŁ:

Pomoc dla inwalidów wojennych będzie zawsze leżeć mi na sercu. Wasz udział w wysiłku
wojennym był wielki, dziś również dużo dajecie, ból, cierpienia spowodowane Waszymi ranami,
to wszystko liczy, się u Boga... Jako dowód mej życzliwości dla Was udzielam Wam mego
błogosławieństwa...”

Błogosławieństwo. Dalej rodacy muszą sobie radzić sami.

Trzymam w ,ręku mały błękitny świstek. To jest przekaz czekowy. ZAHLKARTE. Konto 193028
- für Polnischer Kriegsinvalidenverband in München e. V. Betrifft: GWIAZDKA.

BETRIFFT: GWIAZDKA. Tyle lat... po zwycięskiej wojnie.

Zimny dreszcz mnie ogarnia, gdy patrzę na zestawienie tych słów. Dla ludzi interesujących się
poezją nie trzeba chyba lepszej metafory, skrótu polskiego życia w Niemczech Federalnych.

- A niech pan spojrzy na to - mówi Jar i pokazuje mi kilka kolorowych zdjęć.- To są zdjęcia
z obchodów millennium w Monachium. Był na tej uroczystości biskup Rubin, a także pewien
dość wysoko postawiony Niemiec, poseł do Bundestagu. Oni obaj wściekli się na mnie okropnie,

background image

bo to był mój pomysł z tymi herbami...

Przyglądam się zdjęciom. I co widzę? Oto nad stołem prezydialnym ogromny orzeł w koronie,
a pod nim seria herbów miast polskich. W środku oczywiście Warszawa. Po lewej stronie Wilno i
Lwów. No, to zrozumiałe, dla tych ludzi normalne. Ale... Po prawej stronie: polskie herby
WROCŁAWIA I SZCZECINA!

O, rany... Jakaż rozczulająca jest i naiwna ta orientacja naszych rodaków postarzałych w
Niemczech! Co było nasze, ma być nasze. Ale cośmy dostali, tego nie oddamy! Polska wielka,
od morza do morza, przynajmniej tam, na jakiejś monachijskiej ścianie! Przynajmniej przez
jeden uroczysty wieczór! Zabawna dekoracja, zabawny, oderwany od rzeczywistości
nacjonalizm, którego jednak nie można osądzać w kategoriach politycznych, raczej
w kategoriach DZIECINNYCH.

A jednak to dobrze. Bo poseł do Bundestagu się wściekł. Jemu przecież nie chodziło o herby
Wilna i Lwowa, jego dźgnęły miasta ODZYSKANE! Telefonował gdzieś przed zaczęciem
akademii, interweniował, chciał zerwać uroczystość - to przecież skandal, nigdy jeszcze na
terenie Bundesrepublik nie pojawiły się oficjalnie takie dowody akceptacji polskich Ziem
Zachodnich!

- Wielka była burza - opowiada Jar-Łańcucki, śmiejąc się cicho, złośliwie. - Miałem cholerne
nieprzyjemności, zwłaszcza stosunki z biskupem Rubinem uległy poważnemu nadszarpnięciu.
„Przecież żyjemy u Niemców, jesteśmy na ich chlebie, jak można im robić takie afronty”, mówił
biskup. Ale, proszę pana, ja się niczego nie, boję. Ja od Niemców pieniędzy nie biorę. Stale
proponują, żebyśmy zgodzili się na ich warunki, chcą dać nam pensje, lepszy papier na
biuletyny, drukować je w normalnej, prawdziwej drukarni, bo dotąd wydajemy je na powielaczu...
Ale to by było zaprzedanie ostatniego bastionu polskości na terenie Niemiec. Nie zgodzę się
na to nigdy. Są jednak okręgi, w których koledzy już prowadzą pertraktacje na ten temat z
Niemcami, i to jest powodem naszych wielkich trosk...

Tak, tak - dodaje Marcol - my nigdy na to nie pójdziemy,. bo przecież ONI zaczęliby nas
wykorzystywać jako jeszcze jeden środek propagandowy przeciwko POLSCE...

Biorę plik biuletynów, żegnamy się. W przedpokoju pan Jar-Łańcucki pochyła się do mnie i pyta:

- Czy do Polski można dzwonić i pisać bezpiecznie?

- Panie magistrze - wtrąca znów M. - przecież u nas WSZYSTKIE listy do krajów
socjalistycznych są prześwietlane na wszystkie strony, więc o co panu chodzi?

Zastanawia się chwilę starszy pan.

- No, tak - mruczy wreszcie - to będę chyba musiał zdecydować się na podjęcie korespondencji
z bliskimi w kraju...

- Tyle czasu pan na to czekał? - dziwię się. - Niech pan pisze już jutro z samego rana!

Ledwie te, słowa powiedziałem, wpada do przedpokoju mój wróg, antypolski przeklinacz. Łapie
mnie za rękę i bełkocze szybko:

- Bardzo pana przepraszam. Urazić, nie miałem zamiaru. Jestem z Targówka, swój chłopak.
Siedziałem w Rawiczu.. Niech pan wraca spokojnie do kraju. Ma pan rację, że pan wraca. Tam
jak człowiekowi źle, to rodacy zawsze pomogą i ten bigos postawią, a tu jak nie masz marki, to
jeszcze cię w dupę kopną. Tylko za marką gonią, sukinsyny, nic dokoła nie widzą...

To powiedziawszy, wypadł z mieszkania jak z procy. Wszyscy czterej wybuchnęliśmy
śmiechem. Wesołych świąt, szczęśliwego Nowego Roku - i wychodzimy z M. od miłego pana
magistra.

Zaraz za drzwiami pytam:

background image

- Ty nie znasz przypadkiem tego skurwiela, co tak lata? Mordę ma taką, że sam na sam to
bym się przestraszył...

Bo faktycznie: wysoki, chudy o dość szerokich kościach, oczy czarne wpadnięte głęboko,
wąskie, blade i zaciśnięte usta, ostry głos, ciemne włosy z zatokami łysiny - i ta dość w nim,
zapiekła, żrąca jak zajzajer...

- To taki cwaniaczek - mówi M. - Znam go jeszcze z Polski, pracował w jakiejś spółdzielni. On
się teraz nie przyznaje, że się kiedyś poznaliśmy, ja też udaję obcego. Zrobił jakiś drobny kant,
zdaje się na dwieście tysięcy, czuł, że wpadnie, to zdążył sobie załatwić wyjazd na wycieczkę
zagraniczną i po prostu zwiał ze statku. Teraz udaje, że był w Polsce wielkim sabotażystą
gospodarczym, dostał azyl, próbuje wkręcić się do władz Związku Uchodźców, prowadzi na
własną rękę pertraktacje z Niemcami... W Polsce nigdy nie siedział w więzieniu, ale wie, że to
u nas dobrze wygląda: WIĘZIEŃ KOMUNIZMU...

Idziemy ciemną Gartenstrasse. Niedaleko bramy stoi czarny Mercedes 180 sprzed sześciu lat.
Kiedyśmy go minęli, zaszumiał silnik i wóz rusza powoli za nami na wygaszonych światłach.
Zbliża się, sunie równolegle, wyprzedza nas trochę, staje. Kiedy się zbliżamy, rusza znów. Ki
diabeł? Pochylam, się szybko i poznaję za kierownicą sylwetkę pana ...skiego. Trącam M. w bok.
Szepczę:

- Co on chce od nas? W detektywa się bawi? A może to ma być jakaś prowokacja?

Mercedes znów nas wyprzedził i stanął. Mówię do M.:

- Wiesz co? Podskoczę, otworzę drzwi i dam mu w michę..

- Czyś zwariował? - łapie mnie M. za rękę. - Może mu właśnie o to chodzi! Uderzysz gnoja,
a zamkną cię za politykę...

Zaśmiałem się.

- Żartuję, przecież: ręki szkoda...

Idziemy spokojnie dalej. Mercedes nagle dodaje gazu i na wstecznym biegu rżnie ostro do tyłu,
w to samo miejsce, z którego ruszył na początku.

Przykro mi się zrobiło. Nigdy w życiu nie dowiem się, czego ode mnie chciał ten człowiek,
siedzący w ciemnym samochodzie. Ale może nie chciał niczego, może to tylko ślepy instynkt
pognał go za mną przez chwilę.

Wracam do „Pension Regner”. Czas pakować graty. Jutro z rana w drogę, tysiąc dwieście
kilometrów z Monachium do Warszawy zrobię moją rakietą w ciągu jednego dnia.

Tylko jeszcze dziś przed snem przeczytam sobie bite na powielaczu pisma polskich inwalidów
i uchodźców.

background image

XIII. POLACY I EUROPA

Ta lektura pogrąża mnie w coraz głębszym smutku. Ale ludzie sami wybierają swój los.

Zresztą darujmy sobie komentarze. Oto leży przede mną stos pisemek, otrzymanych od
magistra Janusza Jar-Łańcuckiego. Czytajmy je wspólnie, powoli smakując nową wiedzę o
życiu emigrantów polskich w NRF.

Wydany na kiepskim papierze, odbity na bladym, fioletowym powielaczu z nierównymi literami,
dwudziestostronicowy numer BIULETYNU INFORMACYJNEGO AK - Nr 1, rok IX, styczeń-
marzec 1964. Czytamy:

Drugi z kolei
Niemiecka Republika Federalna ma stanowczo pecha z doborem ministrów dla spraw
uchodźców! W roku 1960 ustąpić musiał z tego Stanowiska - po ostrych i długotrwałych
atakach -. dr Theodor Oberländer. W tym roku, w styczniu, opuścił je Hans Krüger. Obaj
ministrowie zakończyli karierę wskutek swej politycznej przeszłości. Obaj też byli
Członkami władz Związku Uchodźców „Bund der Vertriebenen”. Obaj też wstąpili do
NSDAP już w roku 1933 i należeli do hitlerowskiej organizacji „BUND DEUTSCHER
OSTEN”, zajmującej się przygotowaniem zlikwidowania Polski i włączenia jej do Reichu. W
tym świetle znamiennym jest fakt, że dziś opieka i poparcie dla organizacji nieniemieckich,
a więc i polskich spoczywały w rękach takich właśnie ludzi! Minister Krüger w czasie wojny
był czynnym na terenie Chojnic jako sędzia osławionego „Sondergerichtu” i jednocześnie
jako NSDAP-Ortsgruppenleiter. Poza NSDAP należał jeszcze do siedmiu innych
organizacji hitlerowskich.
Rząd w Bonn dysponuje takim aparatem, że łatwo mógł przed powołaniem Krügera
sprawdzić jego przeszłość; Nie było to takim trudnym znów, jeśli ów aparat posiada nawet
możliwość czytania cudzych listów i podsłuchiwania rozmów telefonicznych
niewygodnych osób. Z drugiej strony jednak w owym aparacie zasiadają byli hitlerowcy, co
jest stwierdzone oficjalnie, Dopóki się rząd NRF nie pozbędzie się ze wszystkich
stanowisk ludzi o hitlerowskiej przeszłości, zawsze będzie narażony na skandale
i nieprzyjemności.

Rozprawa w Monachium
Przed sądem stanął były Regierungsrat i SS-Sturmbannführer Erich Deppner (lat 53)
oskarżony o współudział w zamordowaniu jeńców sowieckich, którzy w roku 1941
przebywali w obozie w Amersfoort (Holandia). Jeńców wojennych, według
międzynarodowych praw konwencji mordować nie wolno, ponieważ niewola jest tylko
czasowym internowaniem do zakończenia wojny, a nie karą za to, że jeńcy walczyli
w obronie swojej ojczyzny.
Jednakże jeńcy sowieccy byli wyjęci spod wszelkich praw w niemieckiej niewoli.
Rozstrzeliwano ich lub wieszano, zależnie od humoru, zagładzano całymi setkami na
śmierć, wpychano do obozów koncentracyjnych i zapędzano do niewolniczej pracy w
Rzeszy, co stanowiło jeszcze dla nich najkorzystniejsze rozwiązanie.
Mordu na sześćdziesięciu pięciu jeńcach w Amersfoort dokonano strzałami w tył głowy.
Kierujący akcją Deppner oświadczył na pytanie sędziego „dlaczego właśnie w taki
sposób”, że czytał w gazetce żołnierskiej, jakoby Rosjanie w ten sam sposób zabijali
jeńców niemieckich.
Tymczasem jest to nieprawda, ponieważ w 1941 roku wojska sowieckie, cofając się
w popłochu, nie miały w ogóle jeńców niemieckich!
Dopiero od zimy 1941/1942 Rosjanie mieli jeńców niemieckich. A owych jeńców rosyjskich
przywieziono do Holandii w jesieni 1941 r., wzięto zaś do niewoli jeszcze wcześniej!

background image

Sąd w Monachium uniewinnił Deppnera. Czyżby doszedł do wniosku, że w 1941 roku była
najpierw zima, a potem dopiero jesień?
Sąd w Monachium w swym orzeczeniu oparł się na tak zwanej BIAŁEJ KSIĘDZE, którą
złożył w czasie wojny w siedzibie Ligi Narodów rząd Trzeciej Rzeszy. Omawiała ta Księga
okrucieństwa sowieckie nad niemieckimi jeńcami wojennymi i stwierdzała, że już w zimie
Sowiety złamały prawa międzynarodowe i Konwencję Genewską. BIAŁĄ KSIĘGĘ przełożył
sądowi adwokat oskarżonego, a prokuratorzy na tej podstawie domagali się uniewinnienia
oskarżonego!
Czy zadaniem prokuratora jest stawianie wniosków o uniewinnienie? Ale materiał
dowodowy nasuwa jeszcze większe wątpliwości. BIAŁA KSIĘGA została opracowana
przez rząd III Rzeszy, którego ogniwem było osławione ministerstwo propagandy.
Wiarygodność dokumentów niemieckich z tamtych czasów jest znikoma, ich wartość
równa się zeru. Ani sam Hitler, ani jego ministrowie nie przebierali w środkach,
wypowiadając publicznie kłamstwa i opierając się na fałszu takim samym, na jakim
zbudowana była cała ideologia nazistowska. Jeszcze w roku 1944 potrafili twierdzić, że
wojna zostanie wygrana przez Niemcy i było dużo naiwnych, którzy w to wierzyli. Ale jak
uciekający złodziej zawsze najgłośniej krzyczy: Łapaj złodzieja! – tak i owa BIAŁA KSIĘGA
nie została wydana bez podobnego celu. A faktów, od których hitlerowcy chcieli odwrócić
oczy całego świata, było aż za dużo! Czy wobec, tego moralnym jest uniewinnianie
oskarżonych na podstawie zeznań podobnych im zbrodniarzy?
Naród niemiecki powinien dziś piętnować takich zbrodniarzy, a nie uniewinniać ich - jeśli
pragnie istotnie skończyć ze swą hitlerowską przeszłością! Bo opieranie się na
dokumentach hitlerowskich jest bardzo niebezpieczną drogą. I najmniej dla sądów
wskazaną. Co będzie, jeśli któregoś dnia inny sąd niemiecki skarze Polaków - tych z robót
przymusowych i tych z kacetów - na zapłacenie odszkodowania Niemcom za ich
zrujnowany kraj, za zbombardowane domy i zabitych na wojnie obywateli? A oprze się na
innych dokumentach niemieckich, które przecież jasno stwierdzają, że to Polska
rozpoczęła wojnę! Były takie dokumenty i nawet zdjęcia - robione w radiostacji w
Gliwicach - napastników w polskich mundurach. Lub fotografie pomordowanych przed
wybuchem wojny - Niemców w Bydgoszczy! I przecież Hitler, a więc szef rządu i głowa
państwa, powiedział wyraźnie w swym publicznym przemówieniu: „…Ab 5 Uhr 45 wird
zurück geschossen!” Więc jednak Polacy zaczęli pierwsi strzelać. Świadków znajdzie się
aż nadto. Co wtedy?
Ale wątpimy, czy nasz skromny dorobek obozowy wystarczy na zapłacenie tego
odszkodowania. Prędzej znów powędrujemy do niemieckiego więzienia!

Z życia emigracji w NRF
Dnia 9. I. 1964 roku odbyła się w Weissenburg eksmisja 62-letniego Polaka, St. Pożogi,
który nie otrzymując zasiłku z opieki społecznej - nie płacił komornego. Właścicielem
mieszkania była nie osoba prywatna, ale Bundesvermögensverwaltung, a więc placówka
rządu Niemieckiej Republiki Federalnej, który po likwidacji I. R. O. przejął opiekę nad
cudzoziemskimi uchodźcami! Jak ta „opieka” wygląda - pokazała owa eksmisja w
Weissenburgu.
Nieliczne rzeczy osobiste Pożogi - kartony ze skromną odzieżą i książkami, stara
maszyna do szycia, rower, zegar ścienny i inne drobiazgi - wyniesiono po prostu
z mieszkania i ułożono w błocie podwórza, nie zakrywając nawet niczym przed deszczem
i śniegiem. Wszystkich tych spośród nas, którzy pamiętają wyrzucanie Polaków
z mieszkań w Polsce podczas okupacji, gdzie w ten sposób „organizowano” mieszkania
dla hitlerowców - sposób przeprowadzenia tej eksmisji Polaka zdziwić już nie potrafi!
Miejscowa gazeta zamieściła fotografię rzuconych w błoto rzeczy Pożogi i stwierdziła
w artykule, że jest mało prawdopodobnym, aby przez resztę pozostającego mu życia był
w stanie swój więcej niż skromny, a zniszczony dobytek odnowić!
Jesteśmy ciekawi, co powie na to Wysoki Komisarz ONZ dla. Uchodźców! I zapytujemy,
jak na to zareagowały polskie organizacje z ZPU na czele, których zadaniem jest bronić
polskich uchodźców w Niemczech! I jeszcze jedno. Dobrze byłoby zakupić kilkadziesiąt

background image

egzemplarzy tej gazety z fotografią zniszczonych rzeczy Pożogi. I wysłać je do Ameryki -
tym wszystkim, którzy twierdzą, że tutejszym Polakom dobrze się powodzi! Aby się
naocznie przekonali, ile dorobku posiada przeciętny Polak, żyjący w tzw. „Siedlungu”. I jak
mu tu żyć łatwo!

*

Według sprawozdania w „POLAKU” (jedno z pisemek emigracyjnych - przyp. mój A. B.)
Związek Inwalidów Wojennych PSZ rozprowadził w okresie świąt Bożego Narodzenia
wśród swych podopiecznych ponad 7000 DM, a wspomina, że ofiary z zagranicy pozwoliły
sumę tę powiększyć wydajnie. A więc okazuje się, że to nieprawda, iż Polacy w Niemczech
nie chcą płacić na rzecz organizacji społecznych, jak to wielokrotnie twierdzono. Może ci,
którzy tak ogłaszali, bali się trudu zbierania? A może nie miano do nich zaufania? Bo go
sami stracili swym nieróbstwem, rozrzutnością albo kradzieżą! Stale wzrastający wynik
kolejnych zbiórek na Inwalidów Polskich Sił Zbrojnych jest faktem pocieszającym!
Społeczeństwo polskie w Niemczech nie jest chore! I rozumie biedę i potrzeby najbardziej
skrzywdzonych Rodaków! A że ma zaufanie do zbierających i wie, że czasem sobie od
ust odjęta suma dotrze do tych, dla których jest przeznaczona - świadczą cyfry! Może
i inne organizacje, zamiast lamentować i narzekać na Rodaków zaczną otwarcie ogłaszać
sprawozdania finansowe - jak Związek Inwalidów PSZ, który nie wstydził się podać, iż
dziesięć lat temu o wiele mniej zebrał. Nic dziwnego! Zaufanie Rodaków nie zostało mu
podarowane – wyrobił je sobie sam - rzetelną i uczciwą pracą!

*

Starania o odszkodowania za pobyt w kacecie i pracę przymusową zostały zakończone
dla Polaków niepowodzeniem! Podporządkowano nas pod pojęcie „narodowo
prześladowanych” i z tego tytułu nie mamy mieć prawa do roszczeń. Największą ironię
tego faktu stanowi to, że w pojęciu „narodowo prześladowany” znajduje się przecież
słowo „prześladowany”! A według wszelkich praw w świecie i etyki moralnej nikogo nie
wolno w demokratycznym ustroju prześladować, a skoro się to uczyniło, należy
zadośćuczynić! A więc ustawa, która stwierdza, że prześladowany nie ma prawa do
odszkodowania - jest niemoralną - obojętne za co i w jaki sposób był on prześladowanym!
Pewne ustępstwa, że narodowo prześladowani otrzymają coś za utratę zdrowia - nie
zmienią nic w ogólnym sensie dyskryminacji! Nie dziwimy się, że Niemcy nie chcą płacić
i zasłaniają się przeciążeniem budżetu. Ale czy z naszej strony uczyniono wszystko
i wyczerpano wszystkie możliwości? Pertraktacje w podobnych sprawach wymagają
nieraz masywniejszych środków od kłaniania się i mówienia: „Tak jest”. VdK - niemiecki
Związek Ofiar Wojny swe żądania poparł demonstracją zwaną „Marsch auf Bonn” -
i wygrał! Demonstracja kilkuset Polaków nie przyniesie takiego skutku, ale czy wszystkie
środki zostały wyczerpane?

SPRAWY ORGANIZACYJNE
Komunikat nr 1/64
Zarząd Oddziału przypomina wszystkim Kolegom o obowiązku regulowania składek.
Stosownie do uchwały Walnego Zebrania wysokość składki została pozostawiona do
uznania poszczególnych Kolegów. Walne Zebranie dało tym wyraz zrozumienia trudnej
nieraz sytuacji finansowej, w jakiej znajdują się Członkowie Związku na terenie Niemiec.
Nie oznacza to jednak, że ktoś może nie płacić składek bez zgody Zarządu. Wielu
Kolegów opodatkowało się dobrowolnie i przestrzega swe zobowiązanie. Tych, którzy
dotychczas nie określili swej składki i nie uregulowali jej, Zarząd Oddziału wzywa
niniejszym do wypowiedzenia się w terminie do dnia 1.5.1964. Po tej dacie Zarząd
Oddziału będzie zmuszony wyciągnąć statutowe konsekwencje w stosunku do Kolegów
nie płacących składek.

Zarząd Oddziału w Niemczech

Związku Żołnierzy Armii Krajowej

background image

Z ostatniej chwili
Według notatki w „Deutscher Ostdienst” z dnia 3 lutego 1964 pisarz emigracyjny Orwid-
Bulicz miał jakoby wziąć udział w zebraniu ziomkowców w Hanowerze i przemawiając tam
do młodzieży stwierdzić, że: „Nie można usprawiedliwiać rezygnacji ze stron ojczystych
i młodzież poznańska powinna mocniej trwać przy swych stronach ojczystych”.
Chodziło tu o młodzież niemiecką! Ładna historia! Jeśli to prawda, to pan Orwid-Bulicz
więcej chce Niemcom dać, niż sami żądają, gdyż oficjalnie ziomkowcy uznają granicę
z roku 1937!

Teraz następny numer tegoż Biuletynu, z kwietnia-czerwca 1964 roku. W artykule pt. „O
właściwą ocenę” czytam następujące stwierdzenia:

Są tu wśród nas zaszczuci tutaj na emigracji pisarze wielkiego talentu, którym
uniemożliwiono tu pisanie, bo nie chcieli pisać na obstalunek! Są to młodzi i starzy, ale nie
związani z żadną grupą polityczną. Chcą oni pracować dla Polski. To właśnie jest bliskie
rzeszom emigracji polskiej, ale bynajmniej nie kierownictwu politycznemu, najczęściej
zależnemu od obcych i nie umiejącego - mimo wszelkie deklamacje - związać się ani z
Krajem, ani z Narodem.
Dzięki środkom łączności szybko dowiadujemy się dzisiaj o zdarzeniach w Polsce, ale na
pozór tylko. Dowiadujemy się szybko post factum, ale absolutnie tych zdarzeń nie
przewidujemy i nie wiemy o procesie je poprzedzającym - na pewno bardzo długo
przemyślanym. Czasem też nie wiemy, jakie zająć stanowisko, i zajmujemy je dopiero, gdy
przyjdzie rozkaz „z góry” - tylko czy ta „góra” jest polska - to już inna sprawa. Przeważnie
dorabiamy do niej „niezależność” i „polskość”! Może dlatego, że nie jesteśmy ani solidarni,
ani mocni! Może zresztą i lepiej, że nasze zjednoczone w nienawiści polityczne
„kierownictwo” nie robi szumu wokół żadnej sprawy, która poczęła się bez jego udziału,
i które wobec swego uzależnienia i małego posłuchu u rządów zachodnich nic w istocie
nie może zmienić. Niestety, nie ma nas na co dzień w Kraju, który coraz to bardziej
uważamy za ojcowiznę niż za Ojczyznę!
Wszystkie inne ośrodki bez obcego poparcia nie znaczyłyby nic i za tym dla polskiej
sprawy nic nie znaczą lub są szkodliwe. Świadczą o tym ich inicjatywy, w istocie
inspirowane przez obcych, jak choćby ów kongres polskich i niemieckich naukowców w
Londynie, dla którego wybrano zastanawiająco niewłaściwy czas! Obradował on bowiem
równocześnie z toczącym się we Frankfurcie procesem przeciw oświęcimskim mordercom,
na którym n.b. nie było nikogo ani z rządu R. P. ani z „Rady Trzech”! To nasze
„kierownictwo” przebywa nie tylko ciałem, ale i duchem w Londynie więcej niż w
Warszawie. Niemieckich „miłych gości” - jak to przeczytaliśmy - witano nad Tamizą,
uważając się widocznie za gospodarzy angielskiego Londynu. Nie była to zresztą jedyna
inicjatywa „niezależnego” polskiego „kierownictwa” politycznego na emigracji. Pisaliśmy
już o innych wystąpieniach!
...Nie zamierzamy też zaprzeczać istnienia Polski jako państwa prawnie niepodległego,
uznawanego przez cały świat za takie, bowiem slogany w rodzaju tego, że Polska jest
krajem okupowanym, są nader szkodliwe dla nas i bardzo pożyteczne dla naszych
wrogów. Polska nie jest bynajmniej kopciuszkiem ani wobec Rosji, ani tym bardziej
w obozie państw socjalistycznych, gdzie odgrywa z wielu względów najważniejszą rolę.
Trzeba myśleć o Polsce politycznie i uczciwie, a nie w granicach czasu swojego
dożywania!

Numer ten sam, strona 16 - okolicznościowy wiersz:

DO HISTORYKÓW W LONDYNIE I WSZYSTKICH TYCH,
KTÓRYCH O ROZMOWY Z NIEMCAMI NIKT NIE PROSIŁ!

Frankfurt obecnie jest miejscem procesu

background image

potwornej esmanów i kapów podłości!
A wy w Londynie z okazji kongresu,
Wy witacie Niemców jako „miłych” gości?

We Frankfurcie wraca na sądowej sali
Śmierć, koszmar, męki i tortury jęku!
A Wyście tam braci morderców witali
I rozmawiać chcecie przy kieliszków brzęku?

Może też te „prawa” niemieckie do ziemi
Polskiej naszej świętej chcieliście targować
Zadaniem historyków - mienicie się niemi –
Było na procesie zeznania notować!

Gdzie Wasze oskarżenie? Gdzie Zamku? Gdzie Rady?
Czasu szkoda Wam było? Szkoda „zachodu”?
Nie wytłomaczycie przed nami tej zdrady
Tym, że macie tyle w tym roku obchodów!

Na sąd ten z całego świata się zjechali
Oskarżyciele z gawiedzią pospołu.
A Wy? Przecież to polskie dzieci mordowali
Niemieccy kaci zastrzykiem z fenolu!

To nie takie ważne, że to byli nasi?
Że bez odszkodowań teraz wymierają?
Ważniejszym jest dla Was, że „alianci” Wasi
Nieustępliwie w swej głupocie trwają?

Czas szybko upływa, bez wrzawy, hałasu.
Wasze mowy, kongresy - wszystko to przeminie!
Każdy już zrozumiał - dosyć było czasu –
Ogrom pustki Waszej w tym polskim Londynie!

Z Niemcami możemy i chcemy rozmawiać,
Gdy uznają winy i szkody zapłacą!
Wtedy się dopiero przyjdzie TYM układać,
Kogo przedstawiciele Narodu WYZNACZĄ!!!

*

Czyżby trzeci z kolei?
Minister komunikacji Seebohm wywołał nową burzę swym przemówieniem na zebraniu
ziomkowców z Sudetów, które odbyło się w Norymberdze w czasie Zielonych Świąt.
Stwierdził on mianowicie, że żądania czeskie, aby rząd Bundesrepubliki wyraźnie
zrezygnował z układu monachijskiego z 1938 roku - nie odpowiadają historycznej istocie
rzeczy. Jednym słowem według Seebohma Niemcy mają pełne prawo żądać zwrotu
Sudetów!
W 1951 roku w Kassel Seebohm powiedział publicznie: „Skłaniamy się z szacunkiem przed
każdym symbolem naszego Narodu - powtarzam wyraźnie - przed każdym, a więc i przed
swastyką - pod którym Niemcy oddali swe życie dla ojczyzny!”

*

Sąd krajowy w Augsburgu skazał przewodniczącego CSU w Augsburgu - Oberhausen,
Otto Rösch, na cztery miesiące więzienia z trzyletnim zawieszeniem. Powodem była
wypowiedź Röscha, że pochwala mord na Żydach przy użyciu gazu i żałuje, że nie
zrobiono tego ze wszystkimi Żydami!

*

Günther Klotz (52), nadburmistrz Karlsruhe (SPD), powitał premiera Kongo Adoulę
stwierdzeniem, że gdy był małym chłopcem, w Niemczech o Kongo wiedziano tylko, iż jest
tam bardzo gorąco i żyją tam dzikie zwierzęta. Na to Adoula: „Gdy byłem małym chłopcem,
w Kongo wiedziano o Niemczech tylko to, że mieszkają tam źli ludzie, którzy, prowadzą

background image

wojny i stale niepokoją swych sąsiadów!”

Uwaga na zaszczuwaczy!
Obserwujemy niepokojące zjawisko zaszczuwania ludzi, czasem innych przekonań,
najczęściej niewygodnych po prostu. Widzimy to od początku naszej nieszczęsnej
emigracji. Było ono właściwe także Wielkiej Emigracji, skoro wspomina o tym Mickiewicz:
„Plwają na siebie i żrą jedni drugich!”
Początkowo to zaszczuwanie, oparte na plotce i najczęściej skierowane przeciw
najwartościowszym jednostkom, zapisywaliśmy na rachunek reżymu. Ale nie możemy
dalej trwać w tym mniemaniu, skoro udało się stwierdzić, że wielu rozsiewających plotki
działa w ten sposób dla swych własnych tylko celów!
Na emigracji zaszczuto już nie jednego, prawie zawsze ludzi wartościowych i zdolnych do
pracy społecznej, ale nie zdolnych do pływania w brudzie. Zniechęceni i rozczarowani
odsuwają się oni od tej potrzebnej dla emigracyjnego społeczeństwa pracy. Komu na tym
zależy?
Wielu osobom utrudniano lub uniemożliwiano emigrację, szkodzono w pracy zawodowej,
robiono donosy do urzędów odszkodowawczych, opieki społecznej i policji.
Zaszczuwaczom chodzi o to, aby pozbyć się tych wszystkich, którzy trwają w swym
uczciwym oporze przeciwko łajdactwu, oszustwom, kradzieżom w organizacjach i brudom
w życiu społecznym, gdyż chcą sami je opanować, aby samemu reprezentować i zarabiać
na tym pieniądze!
Zagadnienie to jest ważne! Dochodzi dziś do tego, że wskutek działalności
zaszczuwaczy młodzież nasza i ludzie, którzy nie umieją się bronić - odsuwają się od
życia polskiego i nie chcą mieć nic z Polakami wspólnego!
Walka z nimi będzie trudna, bo stworzyli mafię, mają pieniądze i wpływy. Działają zawsze
z ukrycia, dobierają sobie do pomocy byłych kolaborantów i tym podobne jednostki, aby się
ich w razie czego wyprzeć mogli. Ich metodą działania jest zawsze niezawodna plotka,
intrygi i szantaż! Działają na szkodę Polski i Polaków!
Rodacy! Obowiązkiem każdego z Was jest walka z tym podłym przejawem naszego
życia. Pamiętajcie - że jutro może Was będą chcieli zaszczuć, by Wam odebrać
stanowisko, przeszkodzić w emigracji, usunąć z pracy! Pomóżcie nam walczyć!

*

W styczniowym numerze „Polaka” ukazała się notatka „W cudzych piórkach”, która
kończy się wiadomością o skazaniu na dziewięć miesięcy więzienia niejakiego
Brzuszkiewicza alias inż. dypl. S. Werskiego. Nie podano, za co został on skazany.
Dlaczego? Brzuszkiewicz starał się o odszkodowanie za pobyt w KZ i chcąc uzyskać
większą wypłatę, przybrał sobie lepiej płatny zawód i „ładniejsze” nazwisko. „Polak” podał
również, iż sędziowie mieli trudny orzech do zgryzienia, ponieważ Brzuszkiewicz odgrywał
swoją rolę tak inteligentnie. Nie tylko dlatego! Przedstawił on jeszcze zeznania
„świadków”, którzy mieli go podobno znać i potwierdzili ów rzekomy dyplom inżyniera. Ci
„świadkowie” mieli być podobno znanymi osobistościami z życia społecznego emigracji w
Niemczech, a Jeden z nich - nawet Przedstawicielem Rządu R. P. Ładna historia!
Postaramy dowiedzieć się, kto to nie zawahał się ryzykować więzienia za fałszerstwo
i podamy Czytelnikom do wiadomości. Dla takich działaczy nie ma miejsca między nami!

*

W prasie polskiej w Niemczech ukazało się wezwanie do byłych Legionistów o podawanie
swych adresów na ręce niejakiego p. Kaweckiego w Würzburgu, który zawiadamia
jednocześnie, że powoła się komitet Wymarszu Kadrówki w 1914 r. W związku z
powyższym podajemy wyjątek listu komitetu 50-lecia Czynu Zbrojnego Józefa
Piłsudskiego w Londynie: „...Odnośnie osoby niejakiego p. Kaweckiego komunikuję
uprzejmie, że Komitet nie ma nic wspólnego z p. Kaweckim i żadnych dokumentów ani
odezw ani wezwań nie wysyłał na jego ręce. Akcja organizowania święta Kadrówki podjęta

background image

przez p. Kaweckiego nie ma nic wspólnego z Komitetem Centralnym w Londynie i jest
robiona na własną rękę i odpowiedzialność tego nieproszonego organizatora. Komitet
będzie chętnie współpracował z Panami nadal, jako jedynymi upoważnionymi
organizatorami z naszego ramienia...” List powyższy skierowany był do Zarządu Oddziału
ZŻAK w Niemczech.
W związku z powyższym przypominamy naszym Czytelnikom, że przed kilku laty ukazała
się w „Kresowiaku” notatka, zarzucająca p. Kaweckiemu kolaborację z Niemcami w czasie
wojny i zdradę Narodu Polskiego. Zarzuty te również postawiono mu nie tylko w prasie, ale
p. Kawecki nie wyciągnął konsekwencji!

Z ostatniej chwili
„Oblicze Tygodnia” przedrukowało w czerwcu artykuł p. Mereżki z ukazującego się w
Szwecji pisma „Nasz Znak”, w którym Autor ujawnia, że gen. Anders udekorował orderem
Virtuti Militari byłego dowódcę dywizji SS-Galizien Paula Schandruka. Zanim rozpoczął on
wysługiwanie się Hitlerowi, był wpierw - jeszcze jako Paweł Szandruk - pułkownikiem
Wojska Polskiego. A więc udekorowano nie tylko wroga, i to szczególnej miary, bo SS-
mana, ale jeszcze do tego - zdrajcę, który po dostaniu się we wrześniu 1939 do niewoli
niemieckiej przeszedł na wrogą służbę! Jaką rolę odegrało SS-Galizien w czasie okupacji
naszego Kraju, nie potrzeba chyba żadnemu Polakowi wyjaśniać!
Powstrzymujemy się od wszelkich komentarzy. Ograniczymy się tylko do powtórzenia
zapytania „Oblicza Tygodnia”: dlaczego nikt nie zabrał w tej sprawie głosu? Gdzie
podziało się Stowarzyszenie Polskich Kombatantów? Gdzie gen. Kazimierz Sosnkowski?
Dlaczego milczy gen. Bór-Komorowski, który przecież dokładnie wiedział, czym była SS-
Galizien i kim był Paweł Szandruk? Po nim już chyba tylko Bach-Zelewski godnym jest
andersowskiego wyróżnienia!!!
Tym czynem już ostatecznie zdyskredytował się p. Anders w oczach i opinii wszystkich
Polaków!!!

A oto inny numer BIULETYNU INFORMACYJNEGO AK - z października, listopada i grudnia
1965 roku. W długim artykule, zatytułowanym „O WŁAŚCIWĄ OCENĘ” niejaki J. D. pisze:

Byliśmy antykomunistami zaraz po wojnie. Dzisiaj, jeśli chodzi o masy emigracyjne,
jesteśmy przede wszystkim mniej lub więcej dobrze urządzonymi mieszczuchami. Dzieli
nas od komunizmu to samo, co dzieli Zachód. Jednakże zachowaliśmy nasz swoisty a tak
cenny patriotyzm, który pokonuje nienawiść systemu. Masy wyczuwają doskonale,
chociaż może na pół nieświadomie, że wojna, każda wojna, dla Polski jest klęską i nie chcą
się zaprzęgnąć do rydwanu pseudo-antykomunistycznego, którym powozi obcy
nacjonalizm. Nie chcą szkodzić Polsce, chociaż nadal nie są zwolennikami panującego tam
systemu. Można jednak w razie czego liczyć na ofiarność tych mas na rzecz Polski i gdyby
nie podeszły wiek, także na krew, ale nie w interesie innych, a Polski.
Gdyby Amerykanie dzisiaj ogłosili dobrowolny zaciąg w obronie demokracji przeciwko PRL,
niewielu by się Polaków zgłosiło. Ale gdyby Niemcy uderzyli na Polskę ludową, jeszcze
dzisiaj poszłoby ochotniczo tysiące Polaków. Tych mas oczywiście – o czym stale
piszemy - nie można identyfikować z garstką polityków emigracyjnych, bo nie są oni przez
te masy wyłonieni i nie mają ich poparcia. Ale nie można też lekceważyć tych sprytnych
starszych panów, odświeżonych nieco przez pachnących pieniędzmi Nidowców. W tej
chwili chcemy zwrócić uwagę na to, że ideologię, koncepcję, można stworzyć o chlebie
i wodzie w najgorszych warunkach bytu jak obraz malarza, wiersz czy powieść. Polityki
jednak bez pieniędzy prowadzić nie można. Własnych pieniędzy żaden z naszych
polityków nie ma, a gdyby miał, nie da, bo jest politykiem. Nie da też, jak wskazuje fiasko
Skarbów Narodowych, uchodźstwo polskie. Nie da 6-milionowa Polonia amerykańska, bo
nie wyrzuci w błoto wartościowego dolara.
Na politykę naszą dają więc obcy dla własnych celów i żadne deklamacje tego faktu nie
zmienią. Nie zmieni też podejmowanie z konta w Szwajcarii przez b. ambasadora
tajemniczych pieniędzy. Pociągu z pieniędzmi nie rozbiliśmy, a z tych sporych środków,

background image

które były, zostały grosze, bo w patriotycznym uniesieniu nie chcieliśmy skarżyć do obcych
sądów polskich złodziei grosza publicznego. Obce pieniądze mogłyby się stać polskimi,
gdyby zachód „antykomunistyczny” nie cofnął uznania rządowi legalnemu R. P., ale na to
się nie zanosi.
Pieniądze więc są obce i wydzielane tak, by spełniały zadanie nie polskiej racji stanu, ale
tego, co daje. W interesie obcych leży, aby pod płaszczykiem antykomunizmu Polacy
z paszportem travel document, czy nawet już kraju osiedlenia, pracowali przeciw Polsce.
Szczególnie potrzebne jest to Niemcom, którzy ostatnio ponoć są hojniejsi niż
Amerykanie. I dziwnym się wydaje, że ci zawodowi antykomuniści polscy jakoś nie
zauważyli, że Bismarck nie był komunistą, a Hitler był wrogiem komunizmu nr 1. A
i stosunek innych do Polski był od wieków nieżyczliwy i fałszywy.
Wystarczy, aby jakiś ambasador niemiecki, były nazista, zaprosił do siebie „niezłomnego”
polskiego emigracyjnego dziennikarza, zaofiarował mu sutą dotację, aby ten dorabiając do
brudnych pieniędzy ideologię antykomunistyczną, ochoczo zabrał się do napisania
książeczki, w której uzasadnia, że Niemcy się zupełnie zmienili, że nikt z nas nie chce
wrócić na ziemie polskie.
I znowu jakoś nikt nie zauważa, że nie o to chodzi, czy jakiś ziomkowiec chce czy nie chce
wrócić, a mamy nadzieję, że nie wróci, gdyby nawet chciał, ale o to, że Niemcy chcą nam te
ziemie zabrać.
Nie przekonuje nas to, że ten i ów polityk emigracyjny oświadcza, że prawa Polaków do
ziem zachodnich są nienaruszalne i słuszne. Musi tak mówić ze względu na jednolitą
postawę narodu w tej sprawie, ale nie zawsze tak mówił i nie zawsze tak postępuje, jak
mówi. Żądamy więc przykładu!
A przecież największym zwycięstwem emigracji, Chociaż niekoniecznie polityków, bądź
nie wszystkich, jest właśnie to, że mimo różnic, mimo nawet odrzucenia systemu
panującego w Polsce, umieliśmy zająć właściwe stanowisko wobec ziem zachodnich. To
doprawdy zwycięstwo polskiej racji stanu, to osiągnięcie, które jest wynikiem przekonania
całego narodu i obowiązuje każdego Polaka.
Ale, jak powiedzieliśmy wyżej, nie można lekceważyć sprytu politykierów polskich, którzy
mając usta pełne ojczyzny działają przeciw niej i co gorsza pociągają nieświadomych.
Zaraz udowodnimy, że nie jesteśmy gołosłowni.
Od dawna wiemy i alarmujemy opinię społeczną, że na terenie NRF reprezentuje Polaków
poza ich wiedzą i wolą zespół partyjny, który mając niemieckie pieniądze, może sobie
pozwolić na zwiezienie obranych delegatów, którzy następnie wybierają zespół do
Zarządu Głównego. Taki zaś niekontrolowany Zarząd robi, co chce, gospodarzy, jak chce,
i nic mu nie grozi. Mniejsza już o te pieniądze niemieckie, niech tam im służą, ale zespół
ten przemawia i działa w imieniu wszystkich polskich uchodźców. To zaś jest bardzo
niebezpieczne, szczególnie na tym terenie. Nie może też być obojętne dla Polaków.
W poprzednim Biuletynie podaliśmy list p. Marcola, w którym stwierdza on, że zespół ks.
Woźniaka wziął udział pod kierownictwem jakiegoś tam p. Sznuka w manifestacjach
ziomkowskich, godzących w nasze ziemie zachodnie, w nasz byt, w naszą ojczyznę.
Okazuje się, że p. Marcol, który rozesłał swój list otwarty do całej tutejszej prasy, źle nas
poinformował. Zespół bowiem, jak twierdzi ks. Woźniak, jest zespołem Zjednoczenia
Polskich Uchodźców, czyli tejże organizacji, w której p. Marcol jest jednym z prominentów.
Sprawa nie jest błaha, to rozumieją wszyscy Polacy, i mówiąc po imieniu, pachnie zdradą
narodową. Żądają wyjaśnienia, ale daremnie. Zarząd Główny ZPU -milczy, chociaż od
wystąpienia zespołu minęło już więcej jak pół roku, a wystąpił on podobno dwa razy. No,
w każdym razie sianem, jak to jest w zwyczaju tego Zarządu, tym razem się nie wykręci.
Chcielibyśmy też wiedzieć, czy przypadkiem zespół tej nieszczęśliwej młodzieży, nie
zorientowanej i zielonej, nie był wyszkolony za dotacje bońskie, które w imieniu wszystkich
Polaków pobiera ZPU, chociaż przed Polakami się nie wylicza.
Stanowczo nie mamy w Niemczech szczęścia do działaczy, którzy sami się mianują
różnymi prezesami, nie liczą się z polską opinią. Jeden taki opatrznościowiec chciał szkolić
na starym sprzęcie Bundeswehry Polaków - na pewno nie przeciw Niemcom, drugi nie
chce się przyznać do zespołu, który bierze udział w ziomkowskich organizacjach, trzeci
oświadcza, że „jest Europejczykiem” i występuje „tam, gdzie płacą”, dwóch innych nie

background image

reaguje, gdy im publicznie i czasem drukiem zarzucają, że byli konfidentami hitlerowskimi
lub że mają ręce po łokcie upaprane w polskiej krwi. Jakiś pułkownik okazał się nie
pułkownikiem i bez krzyży, po prostu zwykłym oszustem, a inny sprzedawał honorowe
konsulaty i lotnicze bilety „zawsze ważne”. Zasądzony przez sąd niemiecki, gdzie
podawał się za pułkownika A. K., co Niemcy skwapliwie wykorzystali, chociaż gość w A. K.
nigdy nie był, wywinął się jakoś od kryminału i „wyemigrował”, aby znów tworzyć jakąś
organizację i ją reprezentować.
Czytelnicy spoza NRF mogą powiedzieć, że jak tak jest, to czemu Polacy w NRF nie
podejmą kroków, aby to zmienić. Odpowiadamy za nich. Polacy tutaj to przeważnie ludzie
prości, bez wykształcenia i wyrobienia politycznego, rzetelni, ale nieporadni. Sytuacja w
Niemczech tych Polaków była cały czas tragiczna, a dzisiaj ledwie wiążą koniec z końcem.
No i o czym nikt dotąd nie powiedział, a co już wreszcie należy powiedzieć - ci bezradni
Polacy boją się popieranych przez obcych - spryciarzy. Są rozrzuceni po ogromnym
terenie. Wszystko to wykorzystują „działacze” - pewni bezkarności. Polacy w NRF zrobili
jedno, co mogli zrobić - odmówili płacenia składek na ZPU, co oznaczało odmowę poparcia,
ale to nic nie zmieniło. Może nawet pomogło tym spryciarzom, którym nie chodzi
o groszowe składki rodaków, ale o duże pieniądze obcych.
Równie dobrze czytelnicy z NRF mogliby zapytać, czemuż to w usunięciu tych
szkodników nie pomoże „Centrala” londyńska. Odpowiadamy na to, że ta centrala popiera
właśnie tych spryciarzy, bo są to najczęściej krewni niedokrewni takich samych działaczy
londyńskich.
Ale nie tylko w Niemczech istnieje niebezpieczeństwo. Jak podało „Oblicze Tygodnia” nr
347 z października br., w Chicago odbyła się manifestacja „antykomunistyczna”, w której
obok Niemców wzięły udział szerokie rzesze Polaków. Jakoś nikt z tych Polaków nie
dostrzegł, że Niemcy przy sposobności nieśli rewizjonistyczne transparenty.
Czarno-rewizjonistyczną prasa niemiecka chwaliła Polaków za to, że „...duch walki jest
w nich silniejszy niż nacjonalistyczne tendencje”.
Wątpliwy zaszczyt, ohydny zaszczyt i dowód głupoty politycznej uczestników, i
jednocześnie sprytu politykierów, którzy dobrze wiedzieli, co robią. Wiedzą też, z czego
żyją.
Zdajemy sobie sprawę, że nasz stosunek do Polski jest bardzo trudny, ale można go
przecież tak ułożyć, aby nie szkodzić narodowi i nie szukać sojuszu z tymi Niemcami,
którzy skazali ten naród na wyniszczenie.
Nie ma tu po co dobierać słów, gdy pod płaszczykiem „antykomunizmu” uprawia się
antypolską robotę. Emigracja polska nie ma absolutnie żadnych szans, aby doprowadzić
do zmiany ustroju w Polsce. Nie obalimy komunizmu w kuluarach londyńskiej polityki, ani w
„Tygodniach Narodów Ujarzmionych” ani innych imprezach dobrze opłacalnych dla
„działaczy”, ale gdyby to było nawet możliwe, to skończyłoby się na tym, że nie mielibyśmy
w Polsce komunizmu i nie mielibyśmy Polski. Kto więc śmiało i bezkompromisowo nie broni
naszych praw do ziem zachodnich, ten nie powinien uchodzić za Polaka. Samo też
oświadczanie się nie przekonuje nas. Niech nasi politycy, zamiast brać udział
w manifestacjach wspólnie z ziomkami niemieckimi, zorganizują manifestacje własnym
trudem, własnymi polskimi pieniędzmi, bo obcy nie dadzą, wielką manifestację w całym
świecie zachodnim na rzecz naszych ziem.
Jesteśmy też przekonani, że idąc tą drogą współdziałania z krajem możemy powoływać
się na wolę narodu i może też tą drogą uda się wyeliminować różnych „europejczyków”
i agentasów, którzy na Polsce wciąż jeszcze chcą robić swoje interesy.

BIULETYN INFORMACYJNY AK z lipca-sierpnia-września 1966 r.
Sprawozdanie
z akcji zbiórkowej na Gwiazdkę dla Inwalidów PSZ. Według stanu na dzień 30 kwietnia
1966 roku.
Wpływy 9669,82 DM.
Koszty organizacji 966,- DM.
Wydano na zapomogi 8703,82 DM.

background image

Sprawozdanie dotyczy tylko zbiórki na terenie NRF.

Mój komentarz (A. B.): od stu siedemdziesięciu tysięcy Polaków zamieszkałych w Niemczech
Zachodnich zebrano sumę równą trzem przeciętnym pensjom redaktora radia Freies Europa.
Te trzy pensje rozdzielono na trzydziestosiedmiotysięczną rzeszę inwalidów polskich z drugiej
wojny światowej.

background image

XIV. LEBEWOHL MÜNCHEN!

Żegnaj, Monachium. Nie zobaczymy się już chyba nigdy. Jutro wcześnie rano zatrzasnę
walizkę i opuszczę ciasny pokój „Pension Regner” przy Georgenstrasse 15. Przed domem
czeka moje ośmiogarnkowe BMW, którym można jechać sto osiemdziesiąt aż do samej
Warszawy. I z taką szybkością będę pruł cały czas, tysiąc dwieście kilometrów zrobię w jeden
dzień, bo tam, w domu, czeka ktoś, kogo kocham. Mam w kieszeni paszport z wizą francuską
na dalsze trzy miesiące, mam wystarczającą ilość forsy, mam wózek, a do Paryża stąd bliżej
niż do Warszawy. Ale NIGDZIE na świecie nie mam nikogo bliskiego. Tylko grób ojca, którego
nie znam, w Lotaryngii, tuż za niemiecką granicą.

Ale nie mogę tam jechać. Nie mam tyle sił, tyle odwagi, żeby spojrzeć na starą, pordzewiałą
tabliczkę z MOIM nazwiskiem. A jeśli TAM nic nie ma? Jeśli nawet grobu nie odnajdę? Jeśli
Niemcy zabili go tak dokładnie, tak na ZAWSZE, że nawet nie jest pewne, czy kiedykolwiek
istniał?

Więc do Warszawy. Do tego miasta, które spalili ludzie w niemieckich mundurach. Do miasta,
którego śmierć widziałem. Do miasta, gdzie w piwnicy leżałem sześć dni, nieprzytomny z głodu.
Do miasta, gdzie zginęło moje dzieciństwo, a narodziła się nienawiść.

Więc rano, kiedy zatrzasnę walizkę i wsiądę w to ogromne, niesamowite BMW - to jaka będzie
moja trasa? Uważajcie, którędy pojadę: najpierw, oczywiście, przez Georgenstrasse.
Mieszkałem pod numerem piętnastym. A niedaleko, pod numerem osiemdziesiąt jeden na tej
samej ulicy, mieszka Frau Gudrun Himmler, córka jednego z największych zbrodniarzy w historii
ludzkości. Minę powoli bramę domu, z którego ona codziennie wychodzi do swojej,
przynoszącej niewielkie, ale regularne zyski, pralni. Ostatni raz spojrzę na bramę, w którą
codziennie po południu wchodzi Frau Himmler, by w mieszkaniu pełnym faszystowskich
pamiątek pisać książkę o swoim ojcu, szefie SS, mordercy milionów ludzi.

Nie mam nic przeciwko dzieciom największych nawet zbrodniarzy, bo dzieci nie mogą
odpowiadać za winy ojców. Ale Frau Himmler nie jest dzieckiem. W jej mieszkaniu znajdują się
portrety Himmlera w mundurze naczelnego wodza SS, zdjęcia Himmlera w towarzystwie
Hitlera, odznaki SS, odezwy, książki. „Jestem dumna z mego nazwiska - mówi pani Himmler
dziennikarzom. - Jestem dumna z mojego ojca, kiedyś ludzkość będzie wspominała jego
nazwisko tak, jak wspomina Napoleona...” Frau Himmler nie wychodzi za mąż, choć propozycji
od fanatycznych faszystów jej nie brakuje. „Trzeba, aby żył jeszcze ktoś o nazwisku Himmler”
- powiada i dodaje, że ojciec jej słusznie wierzył, iż wcielił się weń duch założyciela Monachium,
Henryka Lwa, księcia Bawarii. Henryk Lew zapisał się w historii Niemiec bezwzględną polityką
podboju ziem słowiańskich. Nie bez powodu więc namawiał Himmler swego Führera, ażeby
podnieść Monachium do rangi stolicy Trzeciej Rzeszy. Nie, stanowczo Frau Himmler nie jest
dzieckiem. Pojadę dalej, miną jeszcze na sąsiedniej uliczce spory zakład fotograficzny z dużym
neonowym szyldem „Studio Himmler” i znajdę się wkrótce na Prinzregentenplatz, popatrzą
w okna trzeciego piętra kamienicy numer szesnaście.- Tutaj miał swoje skromne prywatne
mieszkanko Herr Hitler, który chciał mnie zabić, tak jak zabił sześć milionów Polaków.
Zwyczajny, czynszowy dom, pełno takich w Monachium.

Ale pojadę tam dopiero jutro.

Dziś należy wcześniej położyć się spać, może trochę przed snem poczytać.

Więc czytajmy małą książeczkę zadrukowaną gotykiem, tę książeczkę oprawioną w skórę,
przechowywaną troskliwie w małym pensjonacie przy Georgenstrasse.

Jest grudzień roku 1966. Zbliżają się święta. W nieco melancholijnym nastroju kładę się na
szeroki, mięciutki materac. Jutro przecież jadę do Polski... I ta książka niemiecka, o Polsce, o

background image

Polakach.

„Polacy są próżni i wyniośli w szczęściu, poniżający się w nieszczęściu. Zdolni do największej
nikczemności, gdy chodzi o zdobycie pieniędzy, a gdy je otrzymają, wnet wyrzucają je oknami.
Lekkomyślni, nie mają ani sądu, ani zdania, zdolni bez żadnego uzasadnienia przyłączyć się do
stronnictwa i opuścić je, mogą wskutek niekonsekwencji w swym postępowaniu wmieszać się
w najgorsze sprawy...”

To powiedział Fryderyk II Wielki. Senność znika, czytajmy dalej:

„Bijcie Polaków, by ich ochota do życia odeszła. Jeśli pragniemy istnieć, nie pozostaje nam nic
innego; jak ich wytępić. Wilk też nie odpowiada za to, że Bóg go stworzył takim, jakim jest -
dlatego też zabija się go, gdy się tylko może”.

To powiedział Bismarck - w swojej korespondencji z dnia 26 marca 1861 roku. Dalej, dalej
czytajmy:

„Od Grenlandii aż po Ural nie pozostanie ani jeden Żyd. Podobny los spotka także około 30
milionów Słowian. Reszta słowiańskiej ludności stanowić będzie niewyczerpany rezerwuar
niewolników według wzorów staroegipskich i babilońskich, a więc armię robotników
budowlanych i rolnych. Z tego względu pozostała przy życiu ludność słowiańska nie będzie
miała prawa do wyższego wykształcenia. Zapewni się jej jedynie podstawową naukę, za którą
będzie musiała płacić. Nauka ta z konieczności będzie ograniczona: Słowianie powinni co
najwyżej posiadać znajomość znaków drogowych i umieć liczyć do stu. Z geografii mogą tylko
wiedzieć, że stolicą wielkogermańskiej Rzeszy jest miasto Germania, dawny Berlin.
Najważniejsze miasta słowiańskie zostaną zburzone, aby nie został z nich kamień na
kamieniu. Moskwa będzie zatopiona w olbrzymim sztucznym jeziorze, a Leningrad i Warszawa
zrównane z ziemią. Trzeba wyrwać z korzeniami nawet wspomnienie o tych miastach”.

A to powiedział Hitler. Człowiek, który mieszkał PRYWATNIE o kilometr stąd. Człowiek, który
swój plan niszczenia świata w znacznym stopniu ZREALIZOWAŁ.

Czy żyłbym, gdyby on żył? Czy mogę być przyjacielem ludzi, których oficjalna polityka pcha
w określonym, znanym kierunku? Czy mogę być miły i taktowny wobec morderców mojego
ojca, wobec moich morderców?

Rachunek jest prosty.

Na ścianie, nad moją głową wisi w ramce pod szkłem bawarski napis w girlandce róż: „Mei
Ruh'will i hab'n!” - a to znaczy: DAJCIE MI SPOKÓJ. Mają taki obyczaj Bawarzy - zamiast
obrazków wieszają sobie rozmaite budujące lub dowcipne sentencje. A wczoraj byłem
w miejscowości Seeshaupt nad pięknym jeziorem u stóp Alp bawarskich, o nazwie poetycznej
Starnbergersee - czyli Jezioro Góry Szpaków - i tam w miłym hotelowym pokoiku znalazłem
nad łóżkiem taką w ramce sentencję:

„Unwesentliches vergessen
Wesentliches behalten”.

To się wykłada: co nieistotne, należy zapomnieć, zaś co istotne, zapamiętać.

A podpis pod tym: ADOLF HITLER.

Tu Hitlerowi przyznaję rację. I dlatego PAMIĘTAM WSZYSTKO.

Ach, nie mam pretensji, aby być politykiem, nie znam się na tym wcale, tak jak nie umiem grać
w szachy ani w brydża. Nie lubię gier. Nawet piłka nożna mnie mierzi. Ale lubię walkę,
odpowiadam ciosem na cios. A taki sposób w polityce na nic nieprzydatny.

Jestem w Monachium. Jutro wyjeżdżam. Czas podsumować moją krótką wycieczkę. Co ja
wiem o NRF? Co o nich powiem? I w czyim imieniu?

background image

Wybaczcie: zawsze mówię wyłącznie o sobie. Nawet wtedy, gdy mówię o powieszonych
dwudziestu sześciu na Lesznie, z których kilku hitlerowcy owinęli papierem pakowym
i przewiązali papierowym sznurkiem. Ci w papierze byli tak bici w śledztwie, że z ich ubrań nic
nie zostało. Teraz z papieru wystają tylko przekrzywione głowy z wywalonymi językami i niżej
bose stopy, sine i napuchnięte. Stoję kilkanaście metrów od tych ludzi, tłum przypadkowo
zegnanych przechodniów chlipie bez sensu, a żandarmi pod karabinami całe bractwo trzymają
dwie godziny, żeby się Polaczki napatrzyli, żeby im „ochota do życia odeszła”. Nauczyłem się
wtedy śmierci. Te dwie godziny to była lekcja MOJEGO wiszenia na żelaznej belce. To JA. A
jeśli TY - to też ja. Więc dlatego zawsze mówię o sobie.

Co z tego, że żyję? Ze jestem duży i silny? WTEDY nie miałem nawet lat dziesięciu. Gdyby tak
dziś - zabijałbym tych potworów w niemieckich mundurach, aż do końca, jak to robili starsi ode
mnie chłopcy, których trupy oglądałem potem w powstaniu. Kompleks niespełnionego
pragnienia walki odzywa się we mnie tu, w Monachium, w tych DELIKATNYCH politycznie
czasach. Śmieszny kompleks. Cóż znaczy maleńkie pragnienie słusznej satysfakcji wobec
RACJI, które lepiej zorientowani koledzy wyłuszczą mi w Warszawie?

Oto tu, na monachijskim tapczanie mam przedziwnie bolesną wizję: w szatni klubu Związku
Literatów w Warszawie, przy Krakowskim Przedmieściu, podejdzie do mnie młody, bo dopiero
trzydziestoletni, polski playboy z baczkami, w zamszowej marynarce, właściciel pięknego
mieszkania i Volkswagena, playboy znany miłośnikom telewizyjnej pop-kultury, bo co tydzień
go można ujrzeć w szklanym okienku - i klepnie mnie ten figus w ramię i powie
charakterystycznym, gulgocącym od pośpiechu głosem: „Bzdury piszesz o NRF, mój drogi. Oni
są zupełnie inni. Fanatyczny nacjonalizm przez ciebie przemawia. A ja Niemców znam
i absolutnie się z tobą nie zgadzam...” Koniec wizji.

Rzecz w tym, że ten chłopyś telewizyjny nie zna Niemców. Miał zaledwie pięć lat, kiedy dobrzy
ludzie owinęli jego chude i grzechoczące gnatami ciało w stary materac i w worek, żeby się nie
zabił - i przerzucili przez gruby, pięciometrowy mur, bo po tej stronie czekała śmierć. Wachmani
chodzili pod murem, ale była noc, żaden nie zauważył przelotu paczki.

Z drugiej strony czekali inni dobrzy ludzie, którzy szczeniaka wzięli, ukryli, wymyli, odwszyli,
nakarmili, ubrali. A przecież brakowało niewiele, ot, żeby wachman przydepnął ciężkim butem
tę oddychającą paczkę, ten tobołek życia... Który dziś DELIKATNIE politykuje.

Jestem dobry wizjoner. Ta wizja się sprawdziła. Dwa tygodnie temu. W Warszawie.

Ale jeszcze jestem w Monachium. Teraz, w chwili wyjazdu, zastanówmy się: PO CO zostałem
właściwie zaproszony? I przez KOGO?

Wielu wydawców niemieckich zaprasza ostatnio wielu pisarzy polskich. Polscy pisarze
otrzymują pieniądze na koszty pobytu, stawki są duże, piętnaście dolarów dziennie, otrzymują
też goście bilety lotnicze na przelot w tę i z powrotem. Kto za to płaci -spytajmy
któregokolwiek z moich kolegów po fachu. Oczywiście wydawca - odpowie kolega po fachu.

Nie, drogi przyjacielu. Nie wydawca zachodnioniemiecki. Za każdą naszą podróż, za każdy
dzień naszego pobytu w którymkolwiek z niemieckich miast płaci AMERYKAŃSKA instytucja
propagandowa pod nazwą INTER NATIONES. Ta nazwa nic nie mówi, ale załatwia wiele.
Natomiast nazwa słynnego wydawnictwa mówi wiele, ale nie załatwia nic. Tylko sprawę
firmuje.

Akcja zapraszania nas, polskich pisarzy, do NRF jest narzucona z góry przez czynniki
polityczne. Wszystkie, po całym kraju rozsiane wydawnictwa obsługuje ta sama instytucja,
narzędzie w ręku długofalowej, szeroko zakrojonej polityki propagandowej. Czemu ta polityka
ma służyć? Nie wiem na pewno. Ale chyba nie MIŁOŚCI BLIŹNIEGO. Bo mnie chciano pokazać
Niemcy Zachodnie od najlepszej strony. Chciano zachwycić mnie cudem gospodarczym, tym,
czego w Polsce nie mamy. Ach, jak dbali, żebym wyniósł jak najlepsze wrażenia! Ci oficjalni,
rzecz jasna, o to dbali. Bo ci przypadkowi chcieli niby dla sportu powtarzać trzydziesty
dziewiąty rok. Ale w sumie co? Żebym lepiej myślał o NRF? Żebym ocenił pozytywnie ich

background image

„zmiany psychiczne” - których NIE MA?

Nie ze mną takie numery. No to co, że macie dużo samochodów? Że sobie jak mróweczki
pracujecie? Że nie robicie na siebie łapanek? To ma mnie przekonać o tym, że, jesteście już
NA ZAWSZE GRZECZNI?

Powie playboy albo jego więdnący w kawiarni teoretyk:

- Są wszakże niewątpliwie w Bundesrepublice siły wysoce postępowe, protestujące przeciwko
odradzaniu się faszyzmu, a pan przedstawia krzywy obraz rzeczywistości politycznej w NRF,
ponieważ nic pan o nich nie wspomina...

Nie wspominam. Bo ich nie widziałem.

Ale niech nikt mi nie mówi, że pcham tych Niemców Zachodnich do jednego wora. DLATEGO,
że oni mój kraj pchają do SWOJEGO wora. Kupowałem mapy, bo przecież trzeba jakoś
doczłapać do Polski. Więc mapy kupiłem dwie. A przejrzałem w magazynie wydawnictwa
geograficznego IRO w Monachium map około setki. Nie ma w NRF choćby JEDNEJ mapy, gdzie
Polska znajdowałaby się w granicach własnych, dzisiejszych. Całe Ziemie Zachodnie to są
ŻÓŁTE PLAMY - z napisem - POD TYMCZASOWYM ZARZĄDEM POLSKIM. Jeśli chcecie się
przekonać, co to znaczy, to zobaczcie sobie taką mapę. Polska robi się malutka i w ogóle BEZ
WAKACJI! Nie ma jezior, nie ma morza, nie ma Dolnego Śląska -i dokąd jeździć latem? I gdzie
dyskutować o DELIKATNEJ polityce wobec Niemiec, skoro nagle w STAREJ Polsce zrobi się
piekielnie ciasno? Przecież powiedział mi jeden młody sympatyk NPD, krztusząc się od
śmiechu:

- Ale u was będzie ciasno nad morzem!

- Dlaczego?

- Bo będziecie się musieli zmieścić na jednej plaży, między Gdynią a Helem!

Właśnie te mapy, nie inne, są w NRF. polityczną realnością. A nie łudźmy się co do tego, jaki
jest istotny sens tej realności. Wystarczy przeglądać gazety codzienne, umieć krwią nasycić
suche komunikaty.

Darujmy sobie przykre rozmyślania. Coś weselszego przed wyjazdem z Monachium, przed
końcem cudownej wycieczki za amerykańskie pieniądze. No, skoro już mowa o Amerykanach,
zapraszających do Niemiec polskich pisarzy, to może o Amerykanach zapraszających do USA
niemieckich pisarzy... Ukazała się w Stanach dowcipna książka w milionowym nakładzie,
napisana przez panów: Ed. Zebwskiewięza, Jerome Kuligowskiego i Harveya Krulkę. Brzmienie
nazwisk jak gdyby polskie? Bujda, trzej panowie są rodowitymi Niemcami, mieszkającymi w
Monachium, noszą zupełnie inne, czysto niemieckie nazwiska. Książka nosi tytuł: „Is's fun to be
a Polack”. To się wykłada: „Zabawnie jest być polskim żłobem”. Oto fragment przedmowy: „My,
Polacy, nie obrazimy się na autorów za tę książkę, bo mało który z nas potrafi czytać”.

Książka jest bogato ilustrowana. Oto próbka karykatury satyrycznej: kartka papieru pokryta
iksami i krzyżykami. Podpis: „Petycja w polskim dystrykcie”.

Seria dowcipów: Jak nazwać basen, w którym się kąpie dwadzieścia osiem polskich
dziewczyn? (No, może zgadniesz, polski playboyu, tak przecież lubisz dziewczyny?)
Odpowiedź: zatoka świńska.

Jak najłatwiej złamać Polakowi palec? Rąbnąć go pięścią w nos, Polak zawsze trzyma palec
w nosie, to mu się złamie.

Jaka jest najcieńsza książka kiedykolwiek wydana?

Historia polskiej kultury.

Starczy. Zdaje się, żeśmy się dość uśmiali. Ta książka trafi do rąk MILIONA ludzi,

background image

prawdopodobnie bardzo prymitywnych, oni na jej podstawie wyobrażą sobie Polskę, na jej
podstawie wytworzą w sobie poczucie pogardy wobec Polaków - a przecież na bazie takiej
propagandy i takiej taniej pogardy wyrósł faszyzm.

Wyższe sfery propagandowego intelektu, przed ostatnim snem w München. Oto mam w ręku
stary, ale nie zgrzybiały numer ”THE NEW YORK TIMES MAGAZINE”. Duży artykuł niejakiego
A. Rosenthala, wydalonego kilka lat temu z Polski korespondenta przesyłającego wówczas
swojej prasie kłamliwe i oszczercze felietony dotyczące polskich spraw. Teraz Mister
Rosenthal może pisać swobodnie o naszym kraju. I pisze - że Polska jest krajem
schizofrenicznym, pełnym dzikości i wstrząsającego okrucieństwa, gdzie Żydzi zawsze
podlegali strasznemu terrorowi. Rosenthal twierdzi, że podczas wojny i okupacji polskie bandy
łowiły Żydów po lasach, wsiach i polach i mordowały ich bez litości jak psy. Ten duży, trafiający
do rąk dziesiątków milionów ludzi na całym świecie artykuł, nosi tytuł: „NIE DARUJ IM, GDYŻ
ONI WIEDZIELI DOBRZE, CO CZYNILI...”

My pisarze, oni pisarze. My piszemy, oni piszą. My walczymy z własnymi kompleksami, a oni
walczą z nami. Nawet się zgrabnie rymuje, tyle że sens inny.

I to wszystko za te same pieniądze. Ech, spać się chce.

Lebewohl München! Nie zobaczymy się już chyba nigdy.

background image

POSŁOWIE

Moi przyjaciele, rodacy. Niektórzy zarzucają mi, że zbyt ostro potraktowałem tych Niemców z
NRF. Myślę, że oni traktowali nas gorzej. Zarzucają mi, że zbyt jednostronne feruję wyroki, jak
na tak krótki pobyt w NRF. Myślę, że tu nie długość pobytu decyduje, ale bystrość spojrzenia.
Znam takich, którzy siedzą w NRF po kilka lat i karmią nas słodkimi bajeczkami, nie mającymi
nic wspólnego z rzeczywistością.

Moi przyjaciele, rodacy. Wychowani na czytankach szkolnych, gdzie dobro zawsze zwycięża,
a krzywda jest sowicie nagrodzona. Myśląc o NRF, posługują się NASZYMI kategoriami
myślenia! Im się wydaje, że zbrodniarz po wielu latach MUSI zastanowić się nad swoim
strasznym czynem, przeżyć wstrząs i ODPOKUTOWAĆ.

Biedne, naiwne dzieci. A nie wiecie nic o ZATWARDZIAŁYCH grzesznikach?

Czy to zachodnioniemieckie społeczeństwo przebyło jakąś drogę reedukacji?

NIE.

Oto fakty:

Były prezydent NRF Theodor Heuss mówił, że należy odrzucić zdecydowanie pogląd
przypisywania wszystkim Niemcom winy za zbrodnie hitlerowców. Nie ma winy kolektywnej,
natomiast jest zbiorowy, kolektywny wstyd. Ta wypowiedź jest daleka od prawdy.
Osiemnastego stycznia 1961 roku minister sprawiedliwości NRF Bucher oświadczył w
Bundestagu: „Problem terminu przedawnienia zbrodni hitlerowskich jest wyłącznie
wewnętrzną sprawą Niemiec i nikt nie może tu ingerować. Musimy pogodzić się również
z myślą, że ewentualnie przyjdzie nam współżyć z niektórymi zbrodniarzami...”

NIEKTÓRYMI! Dobrze powiedziane. Oto statystyka podająca, jakie stanowiska obsadzone są
w NRF przez byłych hitlerowców:

Kanclerz Kiesinger - były członek NSDAP,

15 ministrów i sekretarzy stanu,

100 generałów i admirałów Bundeswehry,

828 wysokich funkcjonariuszy sądownictwa i prokuratury,

245 wyższych urzędników bońskiego ministerstwa spraw zagranicznych, ambasadorów
i konsulów, 297 dygnitarzy policji i urzędu ochrony konstytucji.

Ludzie ci byli organizatorami i wykonawcami hitlerowskich planów agresji i ludobójstwa. Od
wielu lat nadają ton nieomal każdej dziedzinie życia NRF. Są odznaczani wysokimi orderami.
Zbrodniarze Globke i Oberländer zasiadali w Bundestagu, a Heusinger, Speidel, Rugę i wielu
innych generałów hitlerowskich, obarczonych zbrodniami, nadają ton nowej armii NRF. Czy tacy
ludzie mogą sobie życzyć dalszego ścigania zbrodni i wyroków, jakie POWINNY zapadać? W
procesach prowadzonych w NRF sądzi się drobnych wykonawców, pachołków najniższej
kategorii. A gdzie, są ich rozkazodawcy, ministrowie, generałowie, gauleiterzy Hitlera, których
PIĘTNASTU żyje sobie spokojnie w NRF? Tych ludzi się nie sądzi i nie będzie się sądzić.
Natomiast ci ludzie WYCHOWUJĄ swój naród. Ludzie, którzy KONCEPCYJNIE pracowali nad
tym, żebyśmy MY dziś NIE ISTNIELI. Społeczeństwo NRF przerośnięte jest grzybnią faszyzmu.

W neohitlerowskiej gazecie „Deutsche National-Zeitung und Soldaten-Zeitung” czytamy
artykuł niejakiego profesora doktora A. J. Appa - przewodniczącego Stowarzyszenia Obywateli
Amerykańskich Pochodzenia Niemieckiego, czyli, innymi słowy, führera niemieckich faszystów:

background image

„Rząd niemiecki i naród niemiecki powinny jasno i niedwuznacznie oznajmić światu, że
żadnemu Niemcowi nie zostanie wytoczony już proces za zbrodnie wojenne, póki również
i alianci nie zaczną stawiać swoich przestępców wojennych przed sądem. Niemieckie żądania
winny się przedstawiać, jak następuje:

wszyscy Rosjanie, Polacy, Czesi i Jugosłowianie, którzy zaplanowali i dokonali wypędzenia 15
milionów Niemców, winni być postawieni przed sądem, a ich przywódcy i główni sprawcy tego
wypędzenia - powieszeni...

wszyscy Amerykanie, Anglicy i Rosjanie, którzy zdemontowali i wywieźli niemieckie fabryki,
winni być postawieni przed sądem i ukarani...

wszyscy lotnicy alianccy, którzy podczas swoich nalotów terrorystycznych spowodowali
śmierć osób cywilnych, powinni być osądzeni i -jeżeli uznani zostaną za winnych - traktowani
jako mordercy...

wszystkim obywatelom USA, Wielkiej Brytanii i ZSRR, którzy wymyślili plan Morgenthaua
i którzy przyłożyli rękę do jego realizacji - do realizacji planu przewidującego rozdrobnienie
Niemiec, wypędzenie ludności, grabieży kraju, głód i demontaże - należy wytoczyć taki sam
proces jak hitlerowcom w Norymberdze. Za podstawę należy przyjąć takie same ustawy
i metody, jak w Norymberdze, zaś ci, którzy zostaną uznani za winnych, muszą być ukarani
w taki sam sposób”.

A nasi? Przywódcy polskiej emigracji w NRF?

Ruch rewizjonistyczny podjął pod patronatem władz nową formę działalności: próby
nawiązywania kontaktów i współpracy z reakcyjnymi organizacjami emigracji polskiej. Cel
polityczny tych prób jest jasny: drogą tworzenia pozorów wspólnoty z antykomunistyczną
emigracją polską pragnie się - zwłaszcza wobec zagranicy - przedstawić ruch rewizjonistyczny
jako ruch pokojowy, ugodowy w stosunku do Polaków, opowiadający się za „europejskim
rozwiązaniem” problemu granic na Odrze i Nysie.

Pierwszych kroków dokonało „Ziomkostwo Pomorzan”. Na kwietniowe (1967 r.) imprezy,
przeprowadzone przy dużym rozgłosie propagandowym, Pomorzanie ściągnęli emigrantów
londyńskich. Przybył b. minister spraw wewnętrznych emigracyjnego „rządu londyńskiego” R.
Orwid-Bulicz. Uczestniczył on w obradach „Ziomkostwa Pomorzan” w dniach 15 i 16 kwietnia
1967 r.. i wygłosił referat na temat stosunków polsko-niemieckich, oczywiście utrzymany
w duchu sprzyjającym roszczeniom niemieckim.

Trzydziestego kwietnia podobna impreza zorganizowana została w Dortmundzie. Tysiącom
uczestników demonstracji przedstawiono „polskich gości”: prezesa „Światowego Związku
Górnoślązaków” Karola Sitko (przedstawiono go jako wybitnego eksperta do spraw
wschodnich z USA), przewodniczącego „Związku Uchodźców Polskich” Dominika Marcola
(tego samego, którego osobiście poznałem na Gartenstrasse i który wówczas twierdził, że
nigdy nie zaprzeda się Niemcom) oraz przedstawiciela „Związku Polskich Kombatantów”
Orlińskiego. Wszyscy trzej po kolei zostali powitani przez przewodniczącego obrad. Gdy
padały ich nazwiska, wstawali i kłaniali się nisko oklaskującym ich „Pomorzanom”.

Przemawiając na demonstracji Sitko wyraził zadowolenie ze spotkania z ludźmi, którzy
„pragną dobrych stosunków z Polakami i zapoczątkowują prawdziwy dialog niemiecko-polski”.
Swoją organizację, która skupia - jak mówił - „Górnoślązaków obydwu państwowości”,
przedstawił jako starającą się już od dawna o taki właśnie dialog z przesiedleńcami
niemieckimi. Powoływał się przy tym na poparcie uzyskane od Departamentu Stanu USA. Sitko
wspomniał

następnie

o

„pierwszej

polsko-niemieckiej

konferencji

pojednawczej”

przeprowadzonej w lutym 1966 roku w Stanach Zjednoczonych w mieście Scranton,
z udziałem barona Guttenberga ż CSU i zmarłego niedawno przewodniczącego Związku
Przesiedleńców NRF Jakscha, którego określił jako „wielkiego Europejczyka i wielkiego
przyjaciela Polski”.

background image

W programie „zjazdu Pomorzan”, rozdawanym wszystkim uczestnikom, opublikowany został
artykuł Dominika Marcola, w którym mówi on o możliwości rozwiązania „wszystkich
nabrzmiałych jeszcze problemów” na drodze wzajemnej współpracy.

Artykuł Marcola obfituje w niewybredne antypolskie wypady.

* * *

Teraz, w kraju, często widzę pamięcią grupkę ludzi w przemoczonych płaszczach, tych
dwudziestu siedmiu ludzi trzymających pod śniegiem i deszczem skromny transparencik
o pokojowej treści. W samym centrum ruchliwego, bogatego Monachium ci ludzie byli wyspą
rozsądku.

Jestem z nimi.

Tu, w kraju, dowiedziałem się o istnieniu Socjalistycznego Związku Studentów NRF,
o organizacji młodzieżowej „Falken”, o sporym odłamie lewicy SPD - których przedstawiciele
w dniu Pierwszym Maja demonstrowali w Berlinie Zachodnim na Kurfürstendamm przeciwko
agresji amerykańskiej w Wietnamie, przeciw terrorowi w Grecji, przeciw bońskim ustawom
wyjątkowym, przeciw roszczeniom atomowym NRF, wołając o pokój i postęp.

Tam, w Monachium, poza grupką trzymającą transparent, nie słyszałem o tych ludziach, nie
widziałem ich.

Ale jestem z nimi.

Oni właśnie pozwalają mi wierzyć, że w Niemczech Zachodnich są Niemcy, którzy pragną być
INNI.

Inni od tych, których pamiętam z dzieciństwa, których poznałem w Warszawie, przez nich
spalonej.

Inni od tych, których poznałem w Monachium.

Liczę na nich. Obym się nie zawiódł.

München - Warszawa, grudzień 1968 - marzec 1967

background image

Spis treści

OD AUTORA
I. START
II. FRANKFURT: PRZESIADKA
III. RAJ SAMOCHODOWY
IV. TROPAMI JULIUSA MEINLA
V. MALEŃKIE PARTY
VI. MŁODZI - JAK MY?
VII. ICH BIN POLE
VIII. FEN
IX. IMEX HAUS
X. HOFBRÄUHAUS
XI. LITTLE AMERICA
XII. GARTENSTRASSE
XIII. POLACY I EUROPA
XIV. LEBEWOHL MÜNCHEN!
POSŁOWIE

I N S TYTU T WYD AWN I C ZY • P AX • 1967
O kł a d kę p ro j ekt o wa ł a AL EKS AN D R A GAGAN AS ZWI L I
I N S TYTU T WYD AWN I C ZY PAX WAR S ZAWA 1967 Wyd a n i e I N a kł a d 40 000 + 350 eg z . Fo rm a t 125 X 195. Ark. wyd . 8,5. Ark. d ru k. 8,5. P a p i er d ru k. m /g ł . kl . I V. 65 g , 82 x 104/32 z f a b ryki
p a p i eru w Kl u c z a c h . O d d a n o d o skł a d a n i a 30 VI 1967 r. P o d p i sa n o d o d ru ku 25 VI I 1967 r. D ru k u ko ń c z o n o w si erp n i u 1967 r. Za m . n r 1479 L -12. C en a z ł 10,- P ri n t ed i n P o l a n d b y
Za kł a d y Gra f i c z n e w To ru n i u , u l . Ka t a rz yn y 4

background image

Table of Contents

V. MALEŃKIE PARTY
OD AUTORA.. 3
I. START. 3
II. FRANKFURT: PRZESIADKA.. 8
III. RAJ SAMOCHODOWY. 13
IV. TROPAMI JULIUSA MEINLA.. 19
V. MALEŃKIE PARTY. 25
VI. MŁODZI - JAK MY?. 34
VII. ICH BIN POLE. 43
VIII. FEN.. 48
IX. IMEX HAUS. 54
X. HOFBRÄUHAUS. 64
XI. LITTLE AMERICA.. 69
XII. GARTENSTRASSE. 73
XIII. POLACY I EUROPA.. 80
XIV. LEBEWOHL MÜNCHEN!. 91
POSŁOWIE. 96

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
spraw. 2008, andrzejki, RAPORT NAUCZYCIELA KONTRAKTOWEGO RADOSŁAWA WOJCIECHOWSKIEGO -
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Raport prof Andrzeja Koli Jedwabne (fragment)
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
Pedagogika ekologiczna z uwzględnieniem tez raportów ekologicznych
Prezentacja Raport
bph pbk raport roczny 2001
No Home, No Homeland raport
Dzieci recesji Raport UNICEF
Pełnia szczęścia raport
DiW 3 raport lifting
Centrum Zielonych technologii raport

więcej podobnych podstron