Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY

BRYCHT ANDRZEJ

AZYL POLITYCZNY


Co to jest azyl polityczny?

Być gdzie indziej, to znaczy być kimś innym. Nikt na ogół nie jest zadowolony z. siebie do tego stopnia, by świadomie odrzucić możliwość zmian. Dlatego wielu ludzi pragnie zmienić miejsce pobytu, sprawdzić się w nowym miejscu, rozpocząć nowe życie. Takie pragnienia są prawem człowieka i każdy system, drukujący w słownikach pojęcia „wolność” i „demokracja”, powinien zostawić człowiekowi wolną rękę w wyborze miejsca zamieszkania.

Czarny obywatel Nigerii niezbyt chętnie przeniósłby się w oko­lice podbiegunowe, do krainy Eskimosów, ale ten sam Nigeryjczyk zagrożony śmiercią głodową z uwagą rozpatrzyłby taką propozycję. Polacy nie byli i nie są zagrożeni śmiercią głodową, a jednak opuszczają kraj — przy czym biegun północny nie wchodzi w ra­chubę, ponieważ tam można się dorobić jedynie igloo postawionego własnymi rękami. Wyjeżdżamy do krain'zagospodarowanych przez białych ludzi, zagospodarowanych i rządzonych przez administracje sprawniejsze niż te wywodzące się z masy naszych rodaków. Wy­jeżdżamy, ponieważ nasz próg zagrożenia jest znacznie bliższy niż widmo śmierci głodowej. Nasz próg zagrożenia znajduje się w naszych mózgach, nie w naszych ciałach.

Wyobraźnia gra w naszym życiu o wiele większą rolę niż pragmatyzm. Nic wiem, czy to dobrze, czy źle. Może źle, bo zamknięci w swoich szklanych pałacach ułudy nie dbamy należycie

o to, co dzieje się dokoła, a może dobrze, ponieważ dzięki wyo­braźni życie staje się piękniejsze. I zmienia się wtedy, kiedy ktoś wyobraźnię rcaljzuje, tak jak się realizuje film. Tyle że życie kosztuje drożej, stawka jest większa, a widzowie prawie zawsze

nieprzychylni. Reżyser tworzy dla tłumu, zaś prawdziwy twórca’, zajmujący się swoim losem, tworzy dla siebie.

Po dziesiątkach lat w zamknięciu Polacy wyrywają się w świat setkami tysięcy. Podobno liczba emigrantów w tej dekadzie dojdzie do miliona. To bardzo dobrze. Ten ruch odśrodkowy, ta „decen­tralizacja” Polski zmieni to nie najlepszej jakości społeczeństwo w sposób bardziej znaczący, niż'gdyby wszyscy nagle pokończyli wyższe studia.

Zetknąłem się w USA z opinią demografów określających na podstawie dokładnych badań optymalną liczbę mieszkańców? roz­maitych krajów. Dla Polski najbardziej korzystna liczba obywateli: trzydzieści milionów. Jest nas o ponad osiem milionów za dużo. Te osiem milionów powinno znaleźć się jak najszybciej w wysoko uprzemysłowionych, cywilizowanych krajach- Zachodu. Nauka życia i pracy postępuje tam błyskawicznie. Te osiem milionów Polaków, wraz z tymi, którzy wyjechali wcześniej, mogłoby stworzyć odrębny naród, osobne państwo, taką Polskę II, patronującą starej krainie ojców, ponieważ wciąż to jest i będzie, niestety, kraina ojców, a nie synów.

Po dziesięciu latach pobytu w nowym kraju Polak już ńie jest ten sam, już nigdy nie będzie ten sam. Już nie będzie potrafił akceptować milcząco ewidentnych idiotyzmów codziennego życia w ojczyźnie, rozlazłości i lenistwa, obojętności urzędników, sprze­dawców i wykonawców. Polak po dziesięcioletnim stażu w nor­malnym świecie może stać się nauczycielem dużej gromady rodaków, ich majstrem, przewodnikiem i nadzorcą. W każdej dziedzinie życia i produkcji.

Wiem, że te słowa wzbudzą sprzeciw, oparty na okrzyku „albośmy to jacy-tacy”, ale to nie ma dla mnie znaczenia. Znam te tanie oburzenia, dawałem im wyraz w Raporcie z Monachium dwadzieścia lat temu. Nacjonalizm zawsze wyrasta z- kompleksów, z poczucia słabości. Nacjonalizm należy do przeszłości, spełnił swoją rolę już dawno, rolę nadaną tłumom przez politykierów europejskich w latach końcowych ubiegłego j stulecia i w pierwszej połowie naszego wieku.

Można się oburzać na dzisiejszą epokę pieniądza, ale nie ma, jak dotąd, lepszego wymiernika ludzkiej sprawności na raa-

sowym rynku niż pieniądz. Gdyby Polacy potrafili lepiej po­wodować pieniądzem w latach siedemdziesiątych, sytuacja dzi­siaj wyglądałaby w kraju lepiej. Każdy człowiek chce mieć tyle pieniędzy, ile trzeba, na zaspokojenie jego potrzeb, a o tym, jakie są jego potrzeby, decyduje tylko on sam. Każdy ma swoje marzenia, swoją wizję szczęścia i ma absolutne prawo dążyć do osiągnięcia wytyczonego sobie celu. Większość ludzi w Polsce chciałaby po prostu mieć przyzwoite mieszkania i możliwość dobrego wychowania dzieci, ęóż kiedy na mieszkania w dużych miastach trzeba czekać kilkadziesiąt lat, a szkół brakuje.

Pisanie o ludziach wyjeżdżających z Polski na Zachód, stara­jących się, często bezskutecznie, o otrzymanie prawa pobytu tam, pisanie o nich zwykle jest wyrazem stosunku piszących do samego zjawiska emigracji. Wiadomo, .że dziennikarz publikujący reportaże z ośrodka uchodźczego w Austrii czy w Latinie sam nie jest emi­grantem. Jakkolwiek starałby się zachować obiektywizm, jest jasne, że stoi po tej stronie barykady, po stronie pozostających w kraju, dla nich bowiem przeznaczone są media, w których ten reporter publikuje.

Ze mną inaczej. Od siedemnastu lat mieszkam w Kanadzie, mam obywatelstwo tego kraju, w Kanadzie urodził się mój syn i w Kanadzie będę pobierał emeryturę, -gdy nadejdzie czas. Z Polską łączą mnie wspomnienia z dzieciństwa i młodości — w większości bardzo złe — oraz to, że wciąż lepiej piszę po polsku niż po angielsku, chociaż robię postępy i. za kilka lat bez wątpienia będę wydawał powieści w tym języku, • nie uciekając się, jak dotąd, do pomocy tłumacza.

Patrzę na Polskę w sposób- neutralny, pozbawiony emocji. Ktoś kiedyś, pisząc w „Polityce” na mój temat, powiedział, że być Polakiem, to znaczy kochać prostych ludzi, jakąś pannę Manię z bufetu, paną Józia z przeciwka i tak dalej. Otóż te pannę Manie z bufetów i ci Józiowie, takie swojskie, wiechowsko-kierdziołkowe towarzystwo, to zakała Polski, to balast, który ściąga Polskę pod wodę. Po siedemnastu latach nieobecności przyjechałem do Polski i widzę próbę apoteozowania tych samych idiotów, od których za wszelką cenę starałem się odjechać.

Ale patrzę neutralnie, ponieważ czas i życie oddaliły mnie od kurnika Józiów i Mań. Jeżeli mam do kogoś sympatię, to do tych, którży z Józiami i Maniami wytrzymać nie mogą, którzy decydują

się na szaleńczy krok, na rzucenie w diabły rutyny codziennej, do której przywykli, na pozostawienie po sobie kilku starych szmat i pustego miejsca, natychmiast zresztą zapełnionego przez gromadę z tych nadwyżkowych ośmiu milionów. Mam raczej do nich sym­patię, którzy godzą się na życie przez wiele lat w nerwowym napięciu i biedzie sterowani nadzieją, niż do tych, którzy ich do emigracji przez swoją zachłanność, głupotę i nieuczciwość zmysili.

Pierwsze lata emigracji są trudne, ale nic nie da się porównać z okrfesem oczekiwania na azyl. Oczywiście, wszyscy proszą o azyl, to taka formuła, konwencja, bez otrzymania azylu nie można zatrzy­mać się w żadnym z zachodnich krajów na dłużej, niż przewiduje wiza. Azyl polityczny to magiczne słowa, coś jakby „Sezamie, otwórz się!”, człowiek z azylem to już człowiek Zachodu, swój po tej stronie, u prawicy Pana nąszego, nowo narodzony, biała karta, zaczynamy od początku.

Przeszedłem to wszystko. Dzisiejsi emigranci, sądząc po doniesieniach prasowych i telewizyjnych i biorąc pod uwagę maso­wość wyjazdów, przepełnienie obozów i niechęć bogatych krajów do otwierania wrót — cierpią jeszcze mocniej. Ale zasadniczo, kiedy rozmawiałem w Kanadzie z przybyszami przemielonymi przez obozy Austrii i Niemiec, a także przez włoskie, zasadniczo nic nie uległo zmianie.

Ma się koszmarne, „emigranckie” sny: „jestem znów w War­szawie”, „stoję na ulicy w Łodzi bez paszportu, bez biletu, bez forsy, nie wyjadę nigdy”... Człowiek budzi się spocony, drżący. Nie ma emigrapta, który by takich snów nie znał. Jak głęboko jest zakorzeniona w ludziach potrzeba opuszczenia kraju, w którym się urodzili! Cały milion. A przecież według badań rynku amery­kańskiego mocny bodziec porusza zaledwie dwa procent ludzi do działania, czy to będzie napisanie listu w jakiejś sprawie, czy sięg­nięcie po słuchawkę telefonu. Wynikałoby z tego, że d, którzy wyjechali, stanowią tylko dwa procent tych, którzy by chcieli wyjechać! To niemożliwe: Znam problem od podszewki. Sądzę, że myśli o wyjeździe w sposób .konkretny jeszcze około trzech milionów ludzi, ale nie każdy z nich zdobędzie się na ten krok. Hipotetycznie, w oderwaniu od konkretnych warunków, bawi się wyobraźnią w tej dziedzinie około dziesięciu milionów Polaków. Ci właśnie uważają się za patriotów, za „lojalnych” (nie wiadomo wobec kogo, bo nikt od nich żadnej lojalności nie wymaga') oraz stawiają warunki

w rodzaju: „gdybym miał kogoś po tamtej stronie, to może... gdybym miał zapewnioną pracę, gdybym nie musiał przechodzić przez piekło obozowe...”. Rzecz polega na tym, że najczęściej droga do raju wiedzie przez piekło, a czy u końca drogi jest raj, to się dopiero okaże — dla jednych jest, dla innych nie ma.

Według danych COBS, ogłoszonych w „Życiu Literackim” 26 czerwca 1988 roku (artykuł Romualda Karysia), znaczna więk­szość ankietowanych nie wierzy w poprawę warunków bytowych w ciągu najbliższych pięciu lat, a niepewność jutra porównują do strachu przed wojną światową. Rodzi się psychoza bezwyjścio- wości, której wyniki znajdziemy w statystykach dotyczących wy­jazdów emigracyjnych.

Uparcie powtarzam, nie jestem przeciw wyjazdom. To nawet nie z biedy Polacy wyjeżdżają. Oni wyjeżdżają od siebie, jedni od drugich. Już nie mogą znieść swojego widoku, chcą wreszcie zetknąć się z normalnymi ludźmi. W Polsce każdy każdego poucza, każdy każdemu ma coś za złe, każdy każdemu zazdrości, byle czego. Jak oni będą mogli żyć bez zazdrości, bez zawiści tam w Ka­nadzie? Albo w USA, gdzie gwiazda muzyki country, Dolly Parton, zarabia pięć milionów dolarów tygodniowo? A co, oni gorsi? Też są ludźmi, też po pijanemu śpiewają „górala”, i to jak! To ma być ta osławiona amerykańska demokracja? Kurwa jakaś zarabia miliony, a ja mam pięcioro dzieci i muszę machać łopatą! Cóś tu nie gra. No i przychodzi1 osłoda: „Kowalski, który został w Kocich Łapach, zarabia wciąż swoje trzydzieści tysięcy, a ja dwa razy tyle dziennie”. I już jest lepiej, i ciągnie ten swój wózek czy krzyż, zależnie od preferencji. Co mu tam Dolly Parton! On ma swoją grę z Kowalskim, ż całymi Kocimi Łapami.

Po dziesięciu latach, może nawet dużo wcześniej, następują nieodwracalne zmiany psychiczne. Już Polak mądrzeje. Już się nie porównuje z czymś, z czym się porównać nie można. Już się w nim rozwinęła godność, poczucie indywidualizmu, pojawiła się twardość w stosunku do ludzi i świata. Twardość w stosunku do Polski, która została tam, w pieluszkach socjalizmu, z których wyrosnąć się nie dało. Już ten Polak widzi, kim był, jakim-gówniarzem był. I nie chce już być gówniarzem, nigdy już nie będzie. Ma swój dom, swój samochód, nikt mu nie robi łaski z powodu sprzedaży benzyny, z powodu przyznania talonu na samochód, ekspedientki w sklepie nie wsadzają palców do nosa na jego widok, tylko biegną

na wyścigi i tytułują „sir”. Ten Polak jest wreszcie traktowany jak człowiek i sam innych traktuje jak ludzi.

I nie kocha już Mani i Józia. Mania i Józio są mu w tej sytuacji tak samo potrzebni, jak stara onuca dziadka, który służył dwadzieścia •pięć lat w carskiej arinii. '

Gdyby jeszcze Mania i Józio trzymali się swoich bufetów i taksówek czy kiosków warzywnych. Ale Mania i Józio w Polsce robią karierę. Stają się urzędnikami, przewodnikami społeczeństwa, idą wyżej, do władz. Decydentami oni stają się, Mania i Józio! A potem wyżej i wyżej, wspierani przez masy takich Józiów i Mań, swojskich, domowych i głupich. I Polak w USA lat dziesięć spę­dziwszy już nie dzieli Polaków na „my” i'„oni”. Z dystansu on widzi dobrze: to wszystko ci sami ludzie! Jacy jesteście, taki macie los. Wasze życie to wy, całe z was. Nie krzyczcie na system, bo krzyczycie na siebie. Bez sensu, bez efektu. Tylko kataklizm biolo­giczny zmieni ten ciepły układ genów. Albo wyjazd połowy popu­lacji na Zachód, na dziesięć lat, iżby biorąc w dupę mocno i bez wytchnienia, populacja ta przeszła przyśpieszony kurs cywilizacyjny.

Każąc mi kochać Józia i Manię, dziennikarz z „Polityki” pokazuje, że i w nim tkwią Józicw i Mania, spragnieni ciepłych uczuć i pobłażliwości, bo czyż ktoś o zdrowym rozsądku propono­wałby kochanie Mań i Józiów, podczas gdy każdego dnia opuszcza kraj tylu godnych sympatii ludzi, fachowców, inżynierów, lekarzy, których właśnie te Manie i ci Józiowie swoją chamską polityką płac wypchnęli za drzwi tego kraju?

Azyl polityczny to nieporozumienie. Dziś już mało kto rozumie właściwy sens tych słów. Uciekinierzy z Ameryki Południowej po jakichś tam kolejnych przewrotach, które Amerykanów wcalę nie obchodzą, dostają całymi gromadami azyl polityczny, szczególnie w Kanadzie, która azylu udzielała nawet uciekinierom z poboru do Wietnamu. Co to właściwie znaczy to magiczne zaklęcie?

Według konwencji genewskiej azyl może otrzymać ktoś, komu z powodu przekonań politycznych zagraża bezpośrednie niebezpie­czeństwo: utrata wolności lub życia. Jemu lub jego rodzinie. W wa­runkach polskich, ani teraz, ani nigdy po roku 1956, nie istniały powody do udzielenia jakiemuś Polakowi azylu politycznego na Zachodzie. Wszyscy, którzy otrzymali azyl polityczny, byli kłam-

cami, ja też. Takich kłamców będzie jeszcze ogromna rzesza.

Wielokrotnie słyszałem w biurach Wysokiego Komisarza do Spraw Uchodźców przy ONZ w Brukseli, że powinna istnieć odrębna kategoria azylowców ekonomicznych. Czy nie powinni dostać azylu ekonomicznego Hindusi z Kalkuty umierający z głodu na ulicach, kiedy obok przesuwają się mercedesy, albo ci umiera­jący na ulicach Karaczi, albo Etiopczycy? A co z resztą Afryki, gdzie umiera czterdzieści tysięcy dzieci tygodniowo? Czy oni wszy­scy nie powinni otrzymać azylu?

Owszem tak. Tylko kto na całą tę biedę będzie pracował? Przecież oni niczego nie potrafią, niczego, co byłoby natychmiast przydatne Ameryce czy Kanadzie. Już nie biorąc pod uwagę oporów społecznych, jakie w białych mieszkańcach bogatych krajów wzbudza ten „influx” kolorowych. Słyszałem w Stanach takie powiedzenie: '„Daj głodnemu rybę, nakarmisz go na cały dzień. Nąucz głodnego łowić ryby, nakarmisz go na całe życie”. Otóż tam, w tych od­ległych, mało nas interesujących krajach, próbuje się uczyć ich łowienia ryb. Ale kraje afrykańskie to nie Azja, gdzie za przykładem Japonii poszedł Tajwan, Korea Południowa czy. Hong-Kong. Z Afryką ten numer nie przejdzie i za sto lat, na szczęście oni nie uciekają z wycieczek do Włoch i Austrii, może dlatego, że na wycieczki nie jeżdżą.

Polacy jeżdżą. Niemiec, Holender, Anglik, Irlandczyk, Francuz i Włoch emigrują do USA i Kanady legalnie, po prostu składają papiery i czekają na odpowiedź. Jeżeli są zawodowo potrzebni, dostają prawo wjazdu i stałego pobytu, a po określonej liczbie lat obywatelstwo. Ani rząd w ojczyźnie potencjalnego emigranta, ani opinia społeczna nie robią z tego sprawy. To tak, jakby u nas człowiek przeniósł się z Łodzi do Wrocławia, tylko że o wiele łatwiej — choćby z powodu braku mieszkań, braku zapomóg dla zmieniających miejsce pobytu przenieść się gdziekolwiek w Polsce jest bardzo trudno. Emigrant z Europy Zachodniej do Kanady uczy się przez wiele lat angielskiego, najczęściej poznaje ten język w szkole, rzadko zdarza się, by poza biedakami z południa Włoch czy z Portugalii lub Grecji emigranci zachodni nie znali angiel­skiego.

Tylko Polacy dziś błagają o azyl polityczny. Jest to zupełna groteska. Przy wolności słowa, jaka istnieje dziś, przy dobrej woli rządu, tak dobrej, że lepszej na dzień dzisiejszy wyobrazić sobie

nie można, życie w Polsce jest godne akceptacji w sensie wewnętrz­nym, psychicznym czy —! jeśli ktoś woli — duchowym. Brakuje tylko jednej rzeczy: forsy. I to forsy na wszystko. Na nowe domy mieszkalne, na szkoły, na szpitale, na nowoczesne i rentowne zakłady pracy, na papier, na samochody, na pensje dla lekarzy i nauczycieli, na wszystko, na absolutnie wszystko. Brak forsy — nie tej prywatnej, bo są w Polsce potężni bogacze, przez Paradoks upasieni — ale forsy społecznej, państwowej, dla wszystkich pracu­jących w postaci dóbr socjalnych.

Ten brak forsy powszechnej dusi społeczeństwo, zatruwa atmo­sferę, stwarza poczucie zagrożenia, beznadziejności. Jest to wynik złej polityki prowadzonej przez wiele lat i w tym sensie ktoś proszący

o azyl polityczny nie kłamie, bo jest ofiarą takiej polityki i efekty tej polityki zagrażają mu oraz jego rodzinie. Ale w ścisłym sensie nie jest ta głupia, krótkowzroczna, prostacka polityka sprzed dzie­siątków lat powodem do żądania azylu politycznego.

Ale czego może żądać i o co prosić biedaczysko, który się urwał ze statku lub z autobusu? Nie ma rodziny ani znajomych na obcym gruncie. Musi się więc przekwalifikować w uchodźcę politycznego. Tak było zawsze, w 71 roku też.

Znałem faceta, który zarabiał miesięcznie dwadzieścia razy więcej, niż wynosiła przeciętna pensja, miał nowy zachodni sa­mochód i spłacone własnościowe mieszkanie. Mało tego: co roku wyjeżdżał na Zachód i na Wschód. Czegę mu brakowało do szczęścia dającego się wymierzyć? I oto ten człowiek postanowił żyć na Zachodzie, wiedząc, że czeka go deklasacja, szczerze mówiąc: bieda, i to na wiele lat. Godził się.na taką zmianę warunków w pogoni za marzeniem, które można określić tak: człowiek chce być kimś innym, poszerzyć swoje życie o tego „innego”, mieć jakby dwa osobne życia, równolegle niekiedy.

Ciułacze i małe duszyczki nie mogli wyjść ze zdumienia: czy ten facet zwariował? To zdumienie zapanowało i wśród moich znajomych po moim wyjeździe. Na własnym przykładzie i na kilku innych widzę, że nie tylko złe warunki popychają ludzi do zmiany kraju. W moim przekonaniu obok azylu politycznego i azylu eko­nomicznego istnieje jeszcze coś takiego jak azyl psychologiczny. „Człowiekowi potrzebna jest ucieczka, jak czyste powietrze i głęboki sen”, powiedział amerykański poeta Auden.

Ciekawości świata i ciekawości swoich reakcji na świat nie da się

w ludziach wytrzebić. Przenosimy się z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, używając wszelkich środków i pretekstów. Na tym też polega piękno życia. Świat jest jeden, człowiek jest ten sam, wszędzie. Tylko rządzi się inaczej tu i ówdzie, i to jest fascynujące. Żyć na serio, na prawach domownika, w strukturze, która nam impo­nuje — to bardzo mocny magnes. Stajemy się częścią tej struktury, jak zwykle niedoskonałej, pełnej pęknięć, paradoksów, ale jesteśmy dumni z własnej umiejętności przystosowania się, ze zmiany optyki, | oczyszczenia mózgu ze śmieci, które tam od dzieciństwa wrzucano. Do dojrzałości wiedzie długa droga. Poczucie własnej wartości i godności to nie jest coś, z czym człowiek się rodzi — to efekty trudnego treningu.

Jedni osiągają ten cel w kraju, w którym się urodzili, inni zmuszeni są kraj urodzenia opuścić, by poczuć się ludźmi w pełni rozwiniętymi i docenionymi. Tak byłó zawsze i nikt tego nie zmieni. My emigrujemy do Niemiec, Austrii czy Anglii, a Niemcy, Austriacy i Anglicy emigrują do Kanady. A Kanadyjczycy emigrują do USA. Zdarzyło się w zeszłym roku, że kilka rodzin amerykańskich wyemigrowało do Związku Radzieckiego. Nie można uregulować sposobów, jakimi ludzie gonią swoje marzenia.

Z dystansu wszystko to wydaje się bardzo zabawne. Przyjrzyjmy się grupie azylowców sprzed prawie dwudziestu lat, prześledźmy ich losy, zobaczmy, w jakim stopniu Swoje plany zrealizowali. Ale najpierw każdy z nich musiał postawić pierwszy krok na obcej ziemi i wypowiedzieć formułę, która, jak każde kłamstwo, z trudem przechodzi przez gardło: „Proszę o azyl polityczny”.

Wesołej zabawy! •

Jan Duch zdradził Pol,skę

Można by zacząć tak:'

W połowie czerwca 1971 roku polski statek «Dolny Śląsk», handlowiec o wyporności szesnastu tysięcy ton, wpłynął do portu włoskiego La Spezia. Na jego pokładzie znajdowało się dwunastu pasażerów, wśród nich wysoki, szczupły, jasnowłosy młodzieniec

o pochmurnej twarzy, poeta, o nazwisku Jan Duch...”

Można by też zacząć tak:

Prasa i agencje zachodnie podają, że pisarz Jan Duch zwrócił się do władz belgijśkich o udzielenie mu prawa azylu. Jan Duch znajdował się ostatnio w podróży morskiej w rejonie Morza Śród­ziemnego, dokąd udał się wraz z żoną. W drodze powrotnej podjął tę kompromitującą go decyzję”.

Tę ostatnią wiadomość przedrukowały wszystkie polskie gazety pod wyeksponowanym tłustym drukiem tytułem: „Jan Duch zdradził Polskę”.

Jan Duch wcale nie uważa, że kogokolwiek czy cokolwiek zdradził. W okresie, w którym dzieje się akcja tej reporterskiej opowieści, śledziłem z bliska losy Ducha z zainteresowaniem, tak samo jak losy kilkunastu osób oczekujących azylu w stolicy Belgii. Bezwstydny Jan Duch! Kilka dni temu rozmawiałem i nim w Warszawie, dokąd przyleciał z Kanady, po siedemnastoletniej nieobecności w kraju — ten człowiek zmienił się znacznie na nie­korzyść, wcale nie odczuwa wyrzutów sumienia z powodu tak długiej absencji. Kraj w tym czasie przeszedł wiele wstrząsów i konwulsji, fale zwycięstw, klęsk, rozczarowań i nawróceń przytopiły społe­czeństwo, a Duch, że pozwolę sobie użyć jego własnych słów, ma to wszystko w dupie.

Zawsze chciałem by6 gdzie indziej niż tam, gdzie się

aktualnie znajdowałem — powiedział mi Duch. — Chęć ta ogarniała mnie szczególnie silnie w pewnych okresach mojego życia, na przykład podczas pracy w kopalni, do której skierowano mnie wbrew mojej woli, albo podczas siedzenia w więzieniu, z którego wypusz- •czano mnie po kilku miesiącach z wyrokiem uniewinniającym. Natężenie tego pragnienia było tak wielkie, że rozciągało się i na inne okresy życia. Nie tylko pragnąłem zmienić miejsce pobytu, ale i wyobrażenie o sobie, dotąd odczytywane z oczu bliźnich. Żeby skutecznie to wyobrażenie o sobie zmienić, trzeba zmienić zestaw bliźnich, co też w końcu uczyniłem.

Wybaczmy poecie Duchowi jego zachwiane normy moralne. Bliźnich nie powinno się zmieniać. Zon nie powinno się zmieniać. Samochodów nie powinno się zmieniać. Mieszkań nie powinno się zmieniać. Poglądów nie powinno się zmieniać. Niczego nie powinno się zmieniać. Wszystko powinno być tak, jak było w dniu, w którym ■ urodził się...

Potwór — podpowiada Jan 'Duch i nie wi^m, czy ma na myśli Filozofa, Chrystusa, czy siebie samego.

Zszedł ze statku i słoneczną ulicą poszedł do miasta. Słońce odbłyskiwało oślepiająco od kawałków szkieł w żwirze alejki, od gładkich kamyków. Co kilkanaście kroków palma. Duch już widział palmy, ponieważ spędził jakiś czas w Afryce, ale tamte palmy nie były ha serio, były to palmy turystyczne, jakby pocztówkowe —

natomiast te były palmami z' krwi i kości, samo życie, na zawsze. „Moje palmy domowe”, pomyślał Duch i zrobiło mu się żal kjonów, ale dalej obok przystanku autobusowego zobaczył klony i zrobiło mu się nieco raźniej.

Jako obywatel polski* Jan Duch miał prawo legalnie wywieźć za granicę pięć dolarów, wydano mu je w banku i zaznaczono ten fakt dla potomności w paszporcie, żeby na każdej granicy świata strażnik i celnik wiedzieli, że Polak ten z pustymi rękami nie przychodzi. Jednakże Duch,. będąc Polakiem prawdziwym, ponadlegalnym, miał przy sobie trzysta procent więcej tej obcej waluty, o czym nie wiedział nikt, oprócz kobiety, która się w jego przytomności znajdowała. Należy od razu wyjaśnić, że kobieta owa również posiadała legalne pięć dolarów, ale nic poza tym.

Decydując się na wyjazd z Polski na stałe, Jan Duch nie był więc sam, nie czekały go męki samotności w obcym, wrogim, kapitalistycznym świecie. Ale tylko pozornie.




4


4 ' : ’ ' ' r ■■ * ** .

' ■ *•' *•: i V ■ , r '







Stali więc na przystanku oboje, czekając na nieznany autobus, jadący w nieznanym kierunku ku nieznanej przyszłości. Minęło pół godziny, autobus nie nadjeżdżał. Po drugiej stronie ulicy, za gęściej rosnącymi palmami, zamieszanie. Ktoś się chowa, ktoś s.ię wychyla, znów chowa. Ducha percepcja rzeczywistości je«t mocno ograniczona z powodu kaca nabytego drogą picia całą noc z kapi­tanem. To był nowy kapitan statku „Dolny Śląsk”, poprzedni zszedł w La Spezii w minionym tejsie. Nowy kapitan, Andrzej, nie wierzył zapewnieniom Ducha, iż ten zamierza udać się do Rzymu wyłącznie z zamiarem sprzedania pięciu aparatów „Zorka”, które rzekomo posiadał. Nie wierzył i życzył powodzenia w każdym przedsięwzięciu, jakiekolwiek by ono nie było. Duchowi wydawało się, już w dobrze pijanym widzie, że kapitan Andrzej co chwila puszcza do niego oko. Dlatego, kiedy rano przyszło do opuszczenia statku, a wachtę przy trapie pełnili nie dwaj, tylko czterej rośli marynarze, Duch zaniepokoił się lekko, podejrzewając, że kompan od „Johnny Walkera” kazał go zamknąć przy próbie zejścia na ląd. Tak, kapitan ma’prawo aresztować pasażera i zamknąć go w komorze kotwicznej, i dostawić go, dobrze zakonserwowanego smarami, do portu macierzystego. Toteż Duch oddał towarzyszce swoją torbę podróżną, kazał jej iść przodem, bo przecież i ją też staraliby się zatrzymać. Wówczas, korzystając. z zamieszania, Duch potrafiłby, mimo kaca, znokautować czterech nygusów i wydostać się z kobietą na biały beton kei. Sądząc po jego doświadczeniach w walkach ringowych i ulicznych, jego zamiary nie były pozbawione szans. Obyło się jednak bez rękoczynów, oboje zeszli na ląd, pokiwali do wachmanów i obojętnie odeszli.

A teraz te podchody w grupie palm po drugiej stronie ulicy. Marynarze? Kapitan z pomocnikami? Przedstawiciele polskiego kontrwywiadu na miasteczko La Spezia i okolice? Znajome gęby dały się jednak uchwycić zmętniałą soczewką Jana Ducha. To byli pasażerowie „Dolnego Śląska”, kilka osób spośród tych dziesięciu, co pozostali na statku. Oni też szli do przystanku, ale bali się stanąć pod słupkiem, ponieważ Duch z Georgią już tam stali.

Boją się nas — powiedziała Georgia — głupie skurwysyny. A może tylko nas śledzą.

Georgia była kobietą ostrą, gotową na wszystko i do wszystkiego zdolną. Gdyby nie jej nalegania, Jan Duch, mimo pragnień wyrażo­nych powyżej, prawdopodobnie nigdy by się na wyjazd nie zdecy-

dował. Ale czego się nie robi dla przyjaźni? Bo nie dla miłości przecież. Miłość Ducha do Georgii wygasła już kilka lat przedtem, zostało coś w rodzaju kumpelstwa, które do pewnego stopnia trwa do dziś. Według dokumentów Georgia była wciąż żoną Ducha, żoną numer trzy, choć w rzeczywistości mieli już od dawna osobne życia. Jednak Georgia bała się sama opuścić kraj, taka mocna to znowu'nie była ta rodaczka Stalina.

Duch kultywował wówczas nawyk używania napojów o wysokiej zawartości alkoholu. To była jego słabość, ale i jedna z niewielu przyjemności, ponieważ generalnie był znudzony życiem i na niczym mu nie zależało. Nawet na pieniądzach, których miał pod do­statkiem, a kobiety przychodziły same, jak sarny w zimie. I nie bał się niczego, oprócz śmierci. Bał się śmierci w Warszawie, bo śmierć w Wenecji skłonny był zaakceptować. Mimo to nie bardzo palił się do wyjazdu, kiedyś nawet po pijanemu podarł paszport — ale to nic nie dało, bo Georgia na drugi dzień wyjaśniła w urzędzie, że podczas wizyty .u znajomych dzieci wraz z psem doprowadziły paszport do ruiny, i wydano nowy.

Przejeżdżała taksówka. Georgia wykonała międzynarodowy gest, wsiedli.

Policyja — powiedziała Geęrgia po włosku.

Duch obejrzał się po raz ostatni, zobaczył zarys polskiego statku, na którym zostały jego dwie doskonałe, skórzane walizy. Na przystanek podjechał autobus. Polacy wybiegli z kępy zieleni, rzucili się jak szaleni do pojazdu.

Dziesięć dolarów kosztował kurs do śródmieścia, gdzie mieściła się .komenda policji. Weszli do chłodnego wnętrza, spokojnego, zacisznego, ani jednej pijanej bladzi, ani jednego podzierganego złodziejachy. Spokojne miasteczko.

We would like to get political asylum — powiedziała Georgia, przydając się po raz pierwszy. Znała trochę angielski, choć nie za bardzo. Ale dobry i rydz.

Po kolei trzech urzędników słuchało z uwagą słów tej obcej, wyglądającej jak stuprocentowa Włoszka, kobiety. Cera śniada, czarne oczy, włosy długie do pasa, o kolorze głębokiego granatu, żywa gestykulacja, szybki sposób wypowiadania słów. Mówili do niej po włosku, sądząc, że ona żartuje z tym angielskim, którego nie rozumieli. W końcu zawołali starszego, eleganckiego faceta — nieskazitelnie ubranego w jasnobeżowy garnitur, krawat, mankiety

i spinki jak na pokazie mody — tytułowali go Dottore. Niby doktor jakichś tam nauk, co drugi u nich to doktor, ale i ten angiel­skiego nie poniał.

We would like to... — powtarzała Georgia.

Kiwali głowami, zastanawiając się, kto tu może znać ten cho­lerny ingleze. Wreszcie sekretarka przypomniała sobie coś, wybiegła i przyprowadziła sprzątacza. Stary, nieogolony, w szmatławym kombinezonie, wsparł się na miotłę owiązanej na dole szmatą, widać ścierał na mokro.

Siur aj spik inglisz, maj brader amerikano'— powiedział, zdając sobie sprawę ze swojej wyższości nad tymi wszystkimi ważniakami. Trzeba jednak jego angielski pisać fonetycznie, bo taki był.

*— Mi łorkin in Niujork, tri jers, konstrakszen...

To znaczy: ma .brata w Ameryce, pracował przez trzy lata w Nowym Jorku na budowie. Ale na tym jego znajomość angiel­skiego praktycznie śię kończyła. !

Powiedz mu, niech zadzwonią do „Kultury” w Paryżu — powiedział Duch do Georgii.

Jan Duch był autorem dziesięciu tomików poezji, z których jeden nie tak dawno został omówiony w „Kulturze” paryskiej, i to omówiony pozytywnie, nawet przedstawiony do jakiejś nagrody emigracyjnej fundacji. Duch wychodził z założenia, że „Kultura” udzieli mu pomocy w tej idiotycznej sytuacji. Możliwe nawet, że redaktor Giedroyć zna włoski, to by załatwiło sprawę. Oczywiście, że Giedroyć znał włoski, ale o tym dowiedział się Duch później. Teraz podał numer telefonu „Kultury”, dzwonili do Paryża ,kilka­naście razy i ciągle odpowiedź z taśmy, że takiego numeru nie ma. Na kacu bowiem Duch zapomniał, że numer należy do miejsco­wości Maisons-Laffitte, gdzie „Kultura” się mieści, a nie do Paryża. Ale ponieważ wszyscy mówią: „Kultura paryska”, to przecież jasne...

Bolała go głowa, chciał wody, chciał spać, a także do kibla, wszystko naraz.

Chodź — powiedział do Georgii — wypierdalamy stąd. Mam ochotę na obiad w Spatifie. ■ .

]a zostaję — powiedziała ze wściekłym błyskiem w oku.

Wiedział, że nie wróciłaby z nim. Już była po tej stronie, już

nic jej nie zawróci.

Dottore w końcu przejął inicjatywę. Mówił coś długo do sprzą­

tacza, z naciskiem. I sprzątacz powoli wyjaśnił sprawę Georgii.- Kiedy skończył, Georgia w zupełnym popłochu, pomieszanym z desperacją, zwróciła się do Jana:

Mówią, że jeżeli chcemy dostać się na kongres kultury w Paryżu i brak nam pieniędzy na pociąg, to powinniśmy zwrócić. się do ambasady polskiej w Rzymie, która udzieli nam pomocy. Gotowi są zaraz zadzwonić do polskiego konsula.

Wściekłość ogarnęła Jana Ducha. Zerwał się z krzesła. Obu­rzenie na tych idiotów rozrywało mu pierś. Walnął pięścią w stół z całej siły. I ryknął:

Dość tego kretyństwa! Kretino! Azilo politikoü Verstehen? Azilo politiko!

Wyjął z kieszeni polski paszport, rzucił na stół i krzyczał przy­wołując na pamięć wszystkie znane mu włoskie i włoskopodobne słowa:

No Polonia! No bene Polonia! Beńe Italia! Azilo político! Emigrante, eapisce? America! Poniał, sabaka? Jobanyj w rot... — zakończył po rosyjsku.

Wystąpienie Ducha poruszyło nowe, dotąd nie eksploatowane pokłady inteligencji w umyśle Dottore i reszty obecnych.

Si, si, bene, azilo político, naturalmente...

Posadzili Ducha ostrożnie na krześle, Georgię obok, przynieśli kawy, wykonywali telefon za telefonem, mówiąc szybko i dużo. Popatrywali na klientów, uśmiechając się do nich coraz przyjaźniej, przyzwyczajali się.

Tymczasem w korytarzu rozległ się hałas, szuranie, odgłosy' przepychanki wpadały do pokoju. Wreszcie drzwi otworzyły się, wszedł policjant i tłumaczył coś swemu Dottore, próbując jedno­cześnie rozłożonymi ramionami powstrzymać za sobą napierającą ciżbę. ¡

Azylo polityko! Azylo, prosimy, viva Polonia, my chcemy tu zostać, proszę pana siniora! Viva Italia!

Gęby rozgrzane emocją i upałem po jeidzie autobusem, który musiał pewnie okrążyć wpierw całe miasto, nim tu dotarł — gęby coráz głębiej w pokoju, i nagle cisza.

Zobaczyli Ducha. Zamarli. W tył zwrot. Biegiem na korytarz, tupot polskiego obuwia. Policjant za nimi, Dottore za nimi. Szykuje się wielka rzecz, cała grupa szuka tego „azylo”, będzie artykuł w gazecie, może telewizja nakręci, Dottore chętnie udzieli wywiadu,

wygląda na takiego. Więc trzeba ich złapać, żeby się nie rozmyślili. Czemu uciekają? Ba, gdyby wiedział, że Polacy wciąż boją się duchów! I że jedni dla drugich są duchami, a nie żywymi, przy­jaznymi ludźmi!

Hałasy na korytarzu blisko schodów, bełkot dwustronny, dwustronnie, rzecz jasna, niezrozumiały.

Duch się zrywa, boli go głupota rodaków, chce im pomóc. Idzie do grupy, ta zamiera w gestach wyrażających to, co może być wyrażone w takiej sytuacji.

Dzień dobry — mówi Duch — nie bójcie się, ja też spier­dalam. Oni już wiedzą, o co chodzi.

Jeszcze kilka sekund niewiary. Wreszcie jedna, taka młodsza z prowincji, która chętnie by Duchowi dała, gdyby nie obecność Georgii, odzywa się z niepewnym uśmiechem:

—■» Naprawdę? Panie Jasiu, my żeśmy myśleli... Bo o panu mówiono...

Cicho, Stefcia, jeszcze nie wiadomo; czy on zostaje. I w jakim celu — skraca ją technik elektryk, który dziesięć lat później będzie miał firmę w Toronto o milionowych zyskach. — Panie Duch, my się przekonamy.

A proszę bardzo — mówi Duch i prowadzi tych wycieczko­wiczów za sobą do pokoju Dottore. Razem sześć osób. I on, i Georgia, to osiem. Jeszcze cztery. Może cztery wrócą do Polski. Nie. Wróciły dwie. Młoda para małżeńska, której się jeszcze nie opłacało, potem spotkałem tych ludzi w Paryżu, w sklepie porno, trzy lata później. Już tam mieszkali, ale krótko, więc rajcowało ich jeszcze zwiedzanie zakamarków Paryża. Co ja robiłem w sklepie porno po kilku latach pobytu na Zachodzie? Byłem w Paryżu | pewnym przemytnikiem narkotyków, który zamówił u mnie książkę

o sobie, znakomicie płacił, byłem także jego .szoferem i powier­nikiem, prowadziłem jego trzy wozy sportowe,' porsche 911 S, ja­guara E-Type, datsuna 240 Z, a także lancię fulvię i triumpha 2500 PI, podróżowaliśmy do Algierii, Maroka, Tunisu, Hiszpanii, do Szwajcarii i Niemiec, do Belgii i Holandii, do wielu krajów i miast. W ciągu roku ten dwudziestotrzyletni facet zarobił pięć milionów dolarów, pracując sam, w końcu związali go w Szwaj­carii, dostał pięć lat, forsę wybrano z sejfów, musiał po odsiedzeniu kary zaczynać od początku, jego losy opisałem po części w książce Stopa Ikara.

Otóż idę w Paryżu po ulicy, słyszę parkę gadającą po polsku, wchodzą do sklepu porno, to ja za nimi, żeby sobie posłuchać. Udawali obeznanych, że niby już nic tu nowego, wszystko już widzieli, ale wreszcie dama oparła wzrok na przyrządzie, któregd przeznaczenie było dla niej tajemnicą, i pyta męża:

Wituś, a do czego to jest?

Tamten udaje mądrego, wzrusza ramionami.

Wiadomo, do przyjemności.

Ale jak to się używa?

•— A na co ci wiedzieć?

, Wtrącam się wtedy najuprzejmiej, jak tylko potrafię:

Państwo pozwolą, że wyjaśnię, ponieważ przypadkiem prywatnie jestem niekiedy użytkownikiem tego przyrządu...

Gęby otwarte, czerwone, wstydzą się swojej rozmowy. Wy­jaśniam, że jest to przyrząd elektryczny, zasilany z sieci, jak również może być używany w podróży, na' baterie, można również podłączyć go do akumulatora samochodowego. Jest to przyrząd służący penetracji analno-genitalno-oralnej, wszystko jednocześnie, człek, gdy się dobrze podłączy, wygląda jak nurek głębinowy albo Marsja­nin, ale za to temperatura i częstotliwość drgań potrafią dopro­wadzić najbardziej opornego do amoku, szczególnym powodzeniem cieszy się ta rzecz u Skandynawów... Wituś słucha, niewiara maluje się na jego swojskiej gębie, w końcu woła:

Panie Brycht,. przecież my się znamy! Pan ze Statku nawiał, gdy my z Anią w podróży poślubnej... Mówili, że pan w Niemczech rńieszka, chociaż pan tak tych Niemców w Raporcie z Monachium obmalował, nawet rozeszły się pogłoski, że pan musiał być Żyd, żeby u Niemców'zamieszkać.

Uspokajam Witusia,' że nie jestem Żyd i że nie mieszkam u Niemców, mieszkam na świecie, czyli u siebie.

. — A co z tym poetą, tym Jasiem Duchem? — pyta Ania, troszkę nieswoja, jakby się wstydziła o tego poetę pytać, i Wituś spogląda na nią badawczo, podejrzliwie.

Zwiał, siedzi w Kanadzie, pracuje na ciężarówce

Na ciężarówce? Poeta?!

Oni tam mają swoich poetów, na co im Duch?

Wracajmy do.La Spezii. Sześciu nowych amatorów azylu rzuciło

swoje paszporty na stół. Kilku nowych urzędników włoskich się zjawiło, wtedy wreszcie znaleziono kogoś, kto znał i polski, i włoski.

Ale Dottore, dowiedziawszy się, że Jan Duch jest znanym (w pew­nych kręgach) poetą polskim i w ogóle pisarzem („Noto scrittore Polacco chiede azilo in La Spezia”!), zajął się już wyłącznie nim i jego towarzyszką.

Wyszli w trójkę' z budynku policji, wsiedli w służbową alfę i Dottore powiózł ich na pocztę, skąd Jan Duch nadał dwa tele­gramy — jeden do paryskiej „Kultury”, drugi do Rozgłośni Pol­skiej Radia Free Europę, czyli do Wolnej Europy, jak to się zwykło w skrócie nazywać. Informował nie znanych mu ludzi, że oto wybiera wolność, prosi o kontakt i przede wszystkim b jakieś pieniądze, bo jest zupełnie boski. Podał adres hotelu, do którego Dottore zamierzał ich zawieźć. Całą forsę zjadły te telegramy. Dottore przy pożegnaniu w małym lobby ,-,Albergo Corallo” podał rękę Duchowi i wcisnął w nią pięć tysięcy lirów, które starczyły na jeden obiad.

Tymczasem „grupa sześciu” otrzymała bilety i skierowania do obozu uchodźczego w Latinie. Dwa dni później jeszcze dwoje ludzi ze statku „Dolny Śląsk” zdecydowało się poprosić o azyl, ale ci mieli więcej pieniędzy, kupili sobie bilety do Rzymu, poje­chali tam i załatwienie skierowania do Latiny poszło automa­tycznie — Rzym miał już biegłość w załatwianiu chętnych, to nie to co senna La Spezia, położona w cieniu słynnej Genui. Nie na darmo się mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu — rzecz w tym, że trzeba mieć forsę na bilet.

Telefon z Maisons-Laffitte

Georgia obliczyła na mapie odległość z Monachium do La Spezii.

Zakładając, że telegram doszedł do nich dzisiaj, w dwie godziny po wysłaniu, to jeszcze przed północą powinni się tu zjawić z mikrofonami.

Miała na myśli przedstawicieli Wolnej Europy. Duch oceniał sytuację bardziej sceptycznie. Opublikował był kiedyś satyryczny wierszyk o tej rozgłośni, co spotkało się z atakiem z ich strony.

Właśnie dlatego — twierdziła uparcie — jesteś dla nich bardziej wartościową zdobyczą niż ktokolwiek inny. Zobaczysz, że najpóźniej jutro w południe zjawią się tutaj i zaproponują współ­pracę. Może nawet dostaniesz pełny etat i będziemy sobie mieszkali w tym fantastycznym Monachium, najlepiej na Schwabingu...

Jan Duch zwierzył mi się kilka lat później, już w Kanadzie, że chociaż’ nie wierzył w możliwość nawiązania bliższych związków z Wolną Europą, to przecież nie odrzuciłby okazji do intymnego zapoznania się ze strukturą rozgłośni, z metodami jej pracy, z ludźmi. Zakiełkowała mu bowiem myśl, że — czemu nie? — można by pójść w moje ślady i po powrocie do Polski rąbnąć Raport z Englis- her Garten. Precedens, jeśli chodzi o tytuł, już był, ktoś zaraz po Raporcie z Monachium napisał Raport z Hamburga. Samo pod- pieprzenie tytułu nie gwarantuje powodzenia, Duch jednakże był pewien, że publiczność, nawykła już do kolejnych raportów, z roz­pędu i jego raport nabędzie.

Ale o tym dowiedziałem się dużo później. Na razie Jan Duch stoi przed wejściem do „Albergo Corallo”, na słonecznej ulicy,

i wypatruje samochodów z niemiecką rejestracją, szczególnie poluje na tablice y literą M. Nikt jednak z Monachium nie przyjeżdża. Jest już popołudnie, Jan Duch jest głodny. Georgia leży na łóżku w pokoju, głowa wtulona w poduszkę. Nie mają ani grosza.

Duch wraca do pokoju, pije dwie szklanki wody. Znajduje na nocnym stoliku napoczętą paczkę długich, słonych paluszków „Grissini”. Zjada kilka paluszków. Chrupanie denerwuje Georgię, pobudza ją do wygłoszenia komentarza na temat sposobu jedzenia, któremu Duch od lat hołduje, z tak zwanym glamaniem. Duch pomija milczeniem uszczypliwe uwagi byłej żony, byłej najbliższej istoty w jego byłym życiu.

Przyjadą — mówi ona z przekonaniem.

Nie przyjadą — powiada Duch — ponieważ są głupcami. Ale nie są aż takimi głupcami. Są głupi, że mnie nie wykorzystają, dając mi przy okazji zarobić, ale są mą'drzy na dłuższą metę, ponieważ za jakiś czas bym im przypierdolił, aż by dym szedł. Niepotrzebnie do wałów telegrafowałem, gdybym tego nie zrobił, sami by przyszli. Tak to wygląda na prowokację.

Poeta prowokator — wzrusza ramionami Georgia.

Skąd mogę wiedzieć, co za brednie im się na mój temat lęgną w zjełczałych mózgach — powiada obojętnie Duch i w tym momencie rozlega się pukanie do drzwi.

Signore Duk, telefono, pręgo — czy jakoś tam powiada- konsjerżka i Duch skacze do drzwi.

A nie mówiłam! — słyszy za sobą głos Georgii.

Telefon jest na dole, Duch o mało nie łamie nóg biegnąć. Ale opanowuje się biorąc słuchawkę.

W odpowiedzi na swoje ,',hallo” słyszy spokojny, dystyngowany głos:

Czy to pan Jan Duch?

Tak, słucham.

Tu Jerzy Giedroyć.

Wspaniale, że pan dzwoni — powiada Duch z trudną do ukrycia radością.

Całe napięcie ostatniej doby opada teraz z niego, czuje się tak, jakby w ciemności jakiejś prerii dostrzegł światła domu.

Wysyłam panu pieniądze — powiada Giedroyć. — Już dzwo­niłem do Zahorskiego w Rzymie, on do pana zadzwoni. Niech się

* pan | nim umówi, będziemy w kontakcie. Powodzenia.

Rzeczowość i spokojny głos Giedroycia wpływają na Ducha znakomicie. Wbiega do pokoju, relacjonuje Georgii rozmowę z le­gendą uchodźczej opozycji.

Najważniejsze, że jutro będziemy mogli coś wreszcie zjeść — podsumowuje go rzeczowo Georgia. — Mam nadzieję, że przesyłka jest telegraficzna.

Niestety, następnego dnia było święto państwowe, poczta zamknięta. Nie jedli nic, dosłownie nic, tylko pili wodę. Paluszki „Grissini” poszły rozrzutnie poprzedniego wieczoru.

Trzeci dzień, to była niedziela. Ani kruszyny do jedzenia. Opa­nowało ich jakieś zaćmienie mózgu, mogli przecież jakoś wytłuma­czyć właścicielce hotelu sytuację, pożyczyć trochę lirów, czy po prostu poprosić ją o posiłek. Ale nie pomyśleli o tym.

W tym czasie były telefony od Zahorskiego z Rzymu i od Herlinga-Grudzińskiego z Neapolu. Zahorski to pracownik komitetu pomocy dla uchodźców, dziś już pewnie od dawna emerytowany, a może już nie żyje, Grudziński zaś to felietonista „Kultury”, człowiek niesłychanie oczytany, piszący klinicznie pięknym stylem, obdarzony jednakże cechą, która według jednych może być zaletą, według innych wadą — jest on mianowicie najbardziej zagorzałym antykomunistą, jakiego znam. Obaj panowie umówili się z Duchem w Rzymiej ale to nie zmieniło sytuacji kalorycznej Ducha i Georgii, byli głodni jak wilki, bliscy utraty sił. Czekali poniedziałku jak wybawienia.

Przyszedł poniedziałek i wtedy właśnie, od rana, pracownicy poczty zaczęli strajk. I ten strajk trwał na szczęście bardzo krótko, tylko trzy dni- Nie jedli nic, solidaryzując • się ze strajkującymi, ale ci na pikiecie przed gmachem poczty wcinali kawały ociekającej olejem pizzy, pomidory i bułki, pomarańcze, banany i lody.

W czwartek około południa Jan Duch odebrał z poczty prze­syłkę. Słaniąjąc się na nogach, podtrzymując oszołomioną Georgię, poszli ulicą i pierwszy sklep, który im się rzucił w oczy, to była taka kafejka uliczna, ludzie przy stolikach wcinali casśkte spumoni. Siedli,''zamówili potrójne porcje tych wspaniałych, krojonych sze­rokim nożem lodów. Pożarli to w mgnieniu oka. Następny sklep: winogrona, pomarańcze, jabłka. Kupili, żarli idąc ulicą do hotelu.

Pół godziny potem zaczęła się rewolucja, w wyniku której dwie łazienki na korytarzu były okupowane przez długie godziny. Na­stępnie Duch i Georgia spędzili dwa dni w łóżku z powodu osła­

bienia. Mieli już forsę, więc signora przynosiła im z miasta leki i delikatne potrawy.

Szkoda, że mikrofony Wolnej Europy nie znalazły się wtedy w pokoju Ducha i Georgii. Wierni słuchacze w Polsce mieliby czego posłuchać.

Ja sam w tym czasie przebywałem już w Paryżu, więc historię Ducha i Georgii znam z ich relacji. Minęły jeszcze dwa miesiące, zanim Duch z Georgią dostali się do Paryża, i opowiem o ich pobycie w Rzymie w miarę szczegółowo, teraz jednak czas na moją własną „story”.

Pojechałem do Maisons-Laffitte, żeby zawieźć „Kulturze” opo­wiadanie pt. Żywi, które w 1965 roku miało być drukowane w „Twór­czości”. Kiedy już numer był złożony i posłany do drukarni, w ostatniej chwili cenzura wstrzymała moją prozę. Numer opóźnił się o trzy tygodnie, Iwaszkiewicz dał na miejsce Żywych swoją prozę o podobnych rozmiarach. Interweniowałem, szumiałem, aż wreszcie Putrament wziął mnie pod ramię i macając mój biceps (zawsze lubił macać mój biceps, nie był pedałem, wręcz przeciwnie, ale imponowała mu siła i zdrowie), podprowadził do balkoniku w korytarzu pierwszego piętra Domu Literatury.

Nie denerwujcie się — powiedział — to bardzo piękne opowiadanie, ale ja po przeczytaniu nie mogłem spać całą noc. Jeżeli ja nie mogłem spać, to pomyślcie, jakie szokujące wrażenie wywarłoby to opowiadanie na prostym czytelniku! Nie martwcie się, ono pójdzie, tylko nie teraz.

A kiedy?

Jak społeczeństwo dojrzeje. Może za pół roku.

Za pół roku społeczeństwo dojrzeje?

No, to może za rok. Ale dojrzeje, nie martwci# się, i wtedy opowiadanie wam wydrukują.

Czekałem na to nie sprecyzowane bliżej dojrzewanie społe­czeństwa od roku 65 do roku 71 i oto jestem u Giedroycia z Ży­wymi, ale okazało się, że czytelnicy „Kultury” też nie są zbytnio dojrzali, Giedroyć miał opory, a po wydrukowaniu przyszła masa listów protestujących przeciw takim „świństwom”, ludziska zrywali prenumeratę.

Jerzy Andrzejewski zwykł opowiadać o swoich wizytach w Mai-

sons-Laffitte z grymasem bólu na twarzy. Powodem były obiady serwowane przez panią Zofię Hertz, żonę Zygmunta Hertza, dy­rektora administracyjnego „Kultury” i brata poety mieszkającego w Polsce, Pawła Hertza.

Jak ona ci zaserwuje sztukę mięsa, to wyskakuj przez okno — powiadał. — Można sobie połamać zęby, a żołądek to lepiej sobie pożyczyć od strusia.

Kiedy słuchałem tych skarg Andrzejewskiego, wydawało mi się, że słucham anegdot -o czymś, co dzieje się na księżycu, nigdy bym nie przypuszczał, że będę właśnie w małej jadalni, w Maisons- -Laffitte, miał przed sobą dokładnie taką samą sztukę mięsa, jak opisana przez Andrzejewskiego! Deżawu, jak mówią Francuzi, coś jakby realizacja niedobrego snu. Jadłem tę sztukę mięsa, żylastą jak Bruce Lee, i patrzyłem kątem oka na Giedroycia, który wypro­stowany, z łokciami sztywno przy sobie, z serwetą pod brodą, z miną lekko wyniosłą i nieobecną łykał kawałki tych ścięgien z taką łatwością, jakby od dzieciństwa niczym innym nie był kar­miony. Po prostu cztery do pięciu ruchów szczęk i dyskretne prze­łknięcie, i nowy kawał opony wędruje do ust księcia. Cóż to jednak znaczy być arystokratą!

Zofii Hertz, jeżeli jeszcze żyje, niech będą wybaczone te sztuki mięsa, te kulinarne antysztukL W pociągu powrotnym do Paryża | opowiedziała mi trzy anegdoty o Marku Hłasko, które tu powtórzę — a opowiadała je w taki sposób, w jaki może mówić o zmarłym kobieta darząca go macierzyńską miłością.

Kiedy Marek mieszkał w Maisons-Laffitte po swoim wyjeździe z Polski, zwykł wracać późno ? Paryża, mniej lub więcej pod- gazowany (raczej to drugie), i wtedy właził bez pytania do sypialni Hertzów, siadał na łóżku, w którym już zwykle Zygmunt Hertz szykował się do snu, i opowiadał wrażenia z dnia. Hertz miał kłopoty ze spaniem, musiał co wieczór brać mocne proszki. Kiedy wziął prośzek, Marek wychodził, bo wiedział, że Hertz, którego zwał wujciem, zaraz uśnie.. Któregoś wieczoru przyszedł trynknięty nieco mocniej, siadł w nogach łóżka i tak nudził, że w końcu Hertz zasnął twardo. Hłasko patrzy, zastanawia się, po czym szarpie Hertza, z trudem go budzi i powiada:

Wujciu, żebyś nie myślał, że jestem pijany. Zauważyłem, że zapomniałeś wziąć proszki na sen...

Podczas kręcenia filmu według noweli Marka Ósmy dzień tygodnia

Hłasko poznał odtwórczynię głównej roli, niemiecką aktorkę Sonię Ziemann. Pobrali się i było to dość burzliwe małżeństwo, jak łatwo sobie wyobrazić. Sonia kupiła willę w Szwajcarii, umeblowała ją ładnie i zostawiła w niej Marka w celach twórczych, a sama wyje­chała do Stanów kręcić film. Marek był krótki w sztony akurat, więc zadzwonił po meblarzy, którzy zajmowali się skupem uży­wanych gratów, i całe wyposażenie willi opylił. Po jakimś czasie funduszy zabrakło. Wezwał więc pośrednika handlu nieruchomo­ściami i zaczął negocjować cenę za dom. Jako małżonek, był prawnym współwłaścicielem willi, miał więc prawo wszcząć pertrak­tacje. W każdym razie naciągnął agenta na pożyczkę. W tej właśnie chwili wróciła Sonia. Godzinę później .Marek był już w samolocie do Paryża. I znów znalazł się w Maisons-Laffitte, bo gdzież mógł zatrzymać się bez forsy? Sonia wytrzymała kilka tygodni bez męża i oto taka scena: obiad, tym razem kurczak pieczony, więc już nie tak żylasty. Marek w czystej koszuli, pod krawatem, marynarka — po obiedzie ma spotkanie w Paryżu z wydawcą, chce wyglądać jak cywilizowany Europejczyk. Nagle pisk opon na dziedzińcu, chmura kurzu, porsche Soni staje dęba przed wejściem. Wpada Sonia, ale zanim przeszła przez pomieszczenia, Marek już wiedział, że ona nadciąga. Zrywa z siebie marynarkę, krawat, roźrywa- na piersi koszulę, aż pryskają guziki, w obie łapy bierze kurczaka, wgryza się w niego jak dzikus, smaruje sobie twarz tłuszczem, kością drapie się po głowie, czochra się pod pachami, jeździ tą otłuszczoną łapą po klatce piersiowej — Sonia już od kilku chwil stoi w drzwiach jadalni, widzi to wszystko, ogarnia ją przerażenie, wybiega, odjeżdża. Marek wstaje, znika na dziesięć minut. Wraca po prysznicu, w nowej koszuli, w nowym krawacie, nowy garnitur, włosy uczesane, uśmiecha się miło i grzecznie prosi o deser. Meta­morfoza załatwiła Sonię lepiej niż długi ping-pong .wymówek, za­rzutów i usprawiedliwień i Marek znów miał spokój na parę tygodni.

Nie wiem, czy to takie dowcipne, ja tam bym się po głowie kurczakiem nie smarował, a Sonia prawdopodobnie jadłaby mi z ręki, bo akurat w te klocki to Marek mocny nie był, wolał go­rzałkę. Trzecia anegdota przydała mi się do noweli Zmienna ogni­skowa. Wolna Europa urządziła bankiet, na który zaproszono Hlaskę. Było kilkadziesiąt szalenie godnych (czego?) osób i w pewnej chwili, odpowiednio wyczekanej, Marek wszedł na stół, wyjął ptaka

i wszystkich oszczał. Obojętnie. Chodził po tym stole, naczynia strącał nogą i lał po wsiech. Ale to już, zdaje się, nie pani Hertz mi opowiedziała, tylko syn jednego z dyrektorów Free Europę, przy kolacji w hotelu „Graf Berthold”, w mieście Fribourg w Szwaj­carii, o wiele później. Zdaje się, że nazwa hotelu brzmi inaczej, nie pamiętam.

Wróćmy do biednego Ducha. Sporo czasu upłynie, zanim stanie on, skromny poeta, przed obliczem księcia wielkiego litewskiego, Jerzego Giedroycia, który wszystkich klientów chłodnym okiem taksuje pod kątem: przyda mi się ten stwór, czy okaże się zbędny?

Na początku każdy jest przydatny. Każdy do czegoś tam może być użyty. Leszek Szymański, założyciel i pierwszy redaktor na­czelny „Współczesności”, napisał mi do Brukseli z Kalifornii: „Nie będziesz długo cieszył się łaskami pana Giedroycia, wykorzy­sta kilka twoich materiałów w celach propagandowych, bo on robi pismo polityczne, a nie literackie. Później odsunie cię tak samo, jak odsuwał wszystkich, którzy nie pasowali do jego kręgu, którzy nie byli pjzez niego wychowani. Nie licz na to, że dzięki współpracy z «Kulturą» zapewnisz sobie jaki taki byt”.

Leszek miał rację, nie wiedział tylko jednego: zawsze sam dawałem sobie radę w życiu, zawsze brałem to, na czym mi na­prawdę zależało. Na współpracy z Giedroyciem mi. nie zależało, tak samo jak na współpracy z kimkolwiek. Byłem młody i zdrowy, mogłem utrzymać się z pracy rąk, przynajmniej w ciągu kilku pierwszych lat — a potem zobaczymy. Od polityki zawsze trzy-> małem się z daleka. Jestem zbyt silny, by łączyć się z jakąkolwiek grupą. Jan Duch zgadza się ze mną pod tym względem.

W momentach krytycznych człowiek jednak garnie się do ludzi, ma do tego prawo, jeżeli ma coś tym ludziom do zaoferowania w zamian za pomoc.

Giedroyć przysłał Janowi Duchowi, młodemu poecie polskiemu, pieniądze, ponieważ fakt, że Jan Duch „wybrał wolność”, był w całokształcie działań grupy „Kultury” elementem pozytywnym, pótrzebnym. Jan Duch napisze exposé, wydrukuje kilka wierszy. piętnujących komunizm czy po prostu pracowników Urzędu Bez­pieczeństwa, i to wystarczy. Jan Duch spełni swoją rolę, która warta jest te sto czy pięćset tysięcy lirów, a choćby i więcej. Potem

już ta gorąca bułka ostygnie, a potem zacznie schnąć. Duch wiedział, że tak będzie. Ale wcale się tym nie przejmował. Miał swoje plany. Chciał mianowicie zostać, zupełnie serio, poetą kanadyjskim, pi­szącym i publikującym w języku angielskim.

Wiersz zawiera o wiele mniej słow niż powieść — tłuma­czył mi po latach, kiedy jego pierwszy tom poezji w języku angiel­skim ukazał się w Toronto. — Rzecz najważniejsza, to wizja, to napięcie wewnętrzne, a do tego trzeba pojąć raczej duszę języka niż gramatykę czy jakąś ogromną ilość słów. Wiedziałem, ze kiedy poznam dwadzieścia tysięcy słów angielskich, to będę myślał po angielsku. A wtedy wiersze same zaczną ze mnie wyłazić. I tak się stało.

Kiedy ma się takie marzenia, takie zamiary, kiedy człowiek pragnie stać się kimś innym, kimś nowym, kiedy stara się za­dziwić sam siebie — cóż mu po jakiejkolwiek grze politycznej? To Jan Duch wykorzystał redaktora Giedroycia, ponieważ dzięki niemu łatwiej przeżył. początki emigracji, a korzyści, chwilowe i nikłe, jakie Giedroyć odniósł z powodu przybycia Ducha na Za­chód, dawno już poszły w zapomnienie.

Żegnajcie, śmierdziele!

Polacy coraz częściej mają wrażenie, że ktoś za nich zapłaci. Staje się to już jedną z nowoczesnych cech.tego narodu. W mnie­maniu Polaka, od robotnika do poety czy ministra, każdy mieszka­niec Zachodu jest nieskończenie bogatszy od każdego Polaka, niezależnie od pozycji społecznej. Szewczyna rzymski, wiadomo, ma więcej forsy niż polski uczony, a nowojorski śmieciarz jestkrezusem w porównaniu z najlepszym polskim chirurgiem. Ciekawe, że chociaż takie myślenie wydaje się głupie, to jednak w ogromnej większości wypadków okazuje się prawdą. Nie usprawiedliwia to jednak wmontowanego w umysł polski od kilkudziesięciu lat żebractwa.

Jan Duch poszedł na dworzec kolejowy, kupił dwa bilety pośledniejszej klasy dla siebie.i dla Georgii, wrócił do „Albergo Corallo”, by się spakować, po czym oboje z Georgią wyszli z hotelu, jak gdyby nigdy nic,, rzucając przelotnie „arrivederci” oraz „ciao” w stronę szydełkującej końsjerżki. Ta jednak wybiegła za nimi na słoneczną ulicę i starała się ich zatrzymać, machając rękami i ope-_ rując głosem w stopńiu wzmożonym.

Good bye — powiedziała Georgia z uśmiechem, sądząc, że starowinka nie dosłyszała wypowiedzianych przedtem pożegnań.

Z cienistego lobby wyskoczyła jednak druga kobieta z papierem w dłoni, podtykała ten papier obojgu pod nos na zmianę, a dru­gą dłonią wykonywała niedwuznaczne ruchy o niezaprzeczalnie jasnym, międzynarodowym znaczeniu: pocieranie wskazującego

o kciuk znaczy wszędzie to -samo, w języku swahili czy w espe­ranto.

Ta wiedźma chce, żebyśmy zapłacili — powiedziała Geor­gia. — Jakim prawem? Przecież prosiliśmy o azyl.

Ale oddali nam paszporty — zauważył Duch.

No. to co? Od chwiji, kiedy prosisz o azyl, muszą się tobą opiekować — upierała się.

Włoszka przysłuchiwała się przez chwilę szeleszczącym dźwię­kom, potem powiedziała coś do swojej towarzyszki tonem nie wróżącym nic dobrego.

We asked for political asylum — zwróciła się do nich Georgia. — We are not going to pay for anything.

To znaczy: prosiliśmy o azyl i nie będziemy za nic płacić. Włoszki rozjazgotały się teraz na dobre. Biegały dokoła dwojga azylowców, starając się odebrać im walizki.

Basta! — krzyknęła Georgia. — Azylo polityko, wu kom- prene? My na azylo, iś habe kajne geld, no many, no lira, Dottore becalen żi bite. Policyja.

Złapała Ducha za rękę i zaczęła odmarsz’ przyśpieszonym krokiem.

Si, si, policyja! — wrzasnęły kobiety i jedna z nich, krzycząc „telefono policyja”, wbiegła z’ powrotem do lobby.

Zapłaćmy — powiedział Duch — bo będzie wstyd.

Wstyd?! Ty idioto, to oni powinni się wstydzić! My im robimy łaskę, że się zgłaszamy po azyl, a oni nas tak traktują!

Przecież oddali nam paszporty. Oficjalnie wcale jeszcze

o azyl nie wystąpiliśmy. Mamy wizę na dwa tygodnie. Kotku, jesteśmy normalnymi turystami, mogą nas przymknąć, albo zawieźć do ambasady... — Duch sięgnął do kieszeni, by wyciągnąć pie­niądze.

Ani mi się waż! Niech tu przyjadą! — Georgia szarpała Ducha za rękę, próbując wyrwać mu pieniądze.

Duch przytrzymał jej dłoń, ścisnął mocno i powiedział szeptem, jakby się bał, że ktoś może zrozumieć;

Uspokój się, bo dostaniesz w dziób i zostawię cię nieprzy­tomną na ulicy.

Uspokoiła się natychmiast. Wiedziała, że nie żartuje. Wprawdzie nigdy jej nie uderzył, ale widziała skutki jego ciosów na nieostroż­nych osobach płci męskiej. No i przecież to on teraz był głównym opiekunem Georgii, bez niego wylądowałaby w Latinie.

Duch poszedł do lobby i zapłacił. Rachunek wyniósł więcej niż połowa sumy przysłanej przez Giedroycia. Koszty utrzymania przez te kilka dni, bilety do Rzymu i taksówka do doniu Zahor-

skiego... Kiedy stanęli przed bramą, mieli zaledwie kilka tysięcy lirów, czyli praktycznie zero.

W pociągu prawie z sobą nie rozmawiali. Duch wiedział, że jak dobrze pójdzie, to za kilka tygodni rozstanie się z Georgią na zawsze. Z niecierpliwością wyczekiwał tego momentu! Zamknął oczy i kołysany monotonnym ruchem wagonu wyobrażał sobie życie bez Georgii. „Wybrał wolność”, powiedzą o nim znajomi pozostali w kraju, nie mając pojęcia o tym, co znaczy „wolność”. Największa wolność, to wolność od osoby, której się nie lubi. Reszta to fraszka. Gdyby każde małżeństwo w Polsce kochało się mocno, nie byłoby problemu ze zbudowaniem socjalizmu ani jakiegokolwiek sprawiedliwego ustroju, żaden w ogóle ustrój nie byłby potrzebny. Budowanie ustroju? Cóż to takiego? — zastanawiał się Duch. Budować trzeba domy mieszkalne, szkoły, szpitale, zakłady pracy... Ustrój, jaki by nie był,, sam się jakoś wykształtuje, jeżeli ludzie, wszyscy ludzie, są zakochani. Jeżeli kocham żonę, to kocham swoje dziecko, jeżeli kocham swoje dziecko naprawdę, to kocham wszystkie dzieci. Tak się kocha świat i ludzi, zwyczajnie, kon­kretnie, a nie poprzez założenia wymyślone przez fachowców, którzy albo w ogóle dzieci i żon nie mają, jak księża, albo cierpią na kło­poty seksualne, jak Stalin czy Hitler.

Miał już Georgii po same uszy. Domyślał się, jakie ta .dziew­czyna ma plany: znaleźć sobie starego milionera i go przeżyć. Ciekawy był, jak sobie da radę ta osoba w nie znanym jej świecie. Bardziej był ciekawy jej przyszłego losu niż swojego, ponieważ był pewien, że jemu wszystko ułoży się dobrze, choćby dlatego, że na układaniu czegokolwiek mu nie zależało. „Dobrze to się ułoży w trumnie”, zwykł mawiać Marek Hłasko i miał rację. Duch jechał na Zachód tylko po to, żeby nie być w Polsce — w odróż­nieniu od wszystkich innych, którzy jechali na Zachód, żeby coś sobie ułożyć, ustawić, zorganizować. Zorganizować koryto, mówiąc po prostu.

Mieli z sobą polskie paszporty. Mimo ucieczki ze statku i rozmów na policji formalna prośba o azyl jeszcze’nie była przez włoskie władze zarejestrowana. Nie mieli skierowania do obozu ] w Latinie, sam Dottore im to odradził. O tym, że Latina nie była miejscem dla niego i Georgii, przekonał się Duch później, kiedy poznał ludzi, przybywających z obozu do Kanady. Była między nimi dziewczyna zgwałcona przez kilkunastu pijanych mężczyzn na

wspólnej sali, była rodzina, którą okradziono ze wszystkiego, co I zdołali wywieźć z Polski, byli faceci z twarzami pociętymi brzytwą J i z połamanymi nosami. Latina to jeden wielki burdel, w którym rządzi międzynarodowa mafia złodziei i bandytów. Taką opinię ł słyszał Duch od każdego, kto przez ten obóz przeszedł.

Duch był więc szczęśliwy, że ominęła go konieczność natych- 1 miastowego wyjazdu do Latiny, że zostawiono mu prawo wyboru j miejsca, w którym oficjalnie wystąpi z prośbą o azyl. Postanowili 1 oboje z Georgią, że załatwią to w Belgii. Decyzja ta, podykto- I wana naiwnością, przysporzyła im wiele kłopotów. Kilka lat później I Duch powiedział mi, że gdyby wiedział, co przeżyje w Belgii podczas I prawie rocznego oczekiwania na azyl, wyskoczyłby z pociągu jadą- 1 cego do Rzymu i w biegu wskoczyłby do innego, zmierzającego j z powrotem do La Spezii. Nie, nie dałoby się złapać statku „Dolny I Śląsk”, odpłynął już z jedną parą pasażerów kilka dni wcześniej...

Duch i Georgia obserwowali odpłynięcie „Swojego” statku. Wiedzieli, kiedy ma odpłynąć. Odwiedził ich agent linii oceanicz- I nej, poprosił o klucz do kabiny. Zapytał, co zrobić z ich bagażami. Duch napisał kartkę z adresem teścia i f prośbą, żeby skórzane j walizy z zawartością zostały tam dostarczone. Nigdy do adresata nie dotarły, a było to w czasach, kiedy słowo „uczciwość” zawie- j rało zaledwie osiemnaście procent tej śmieszności, którą jest nasy- I cone obecnie. No, tak, ale wówczas zmiana miejsca zamieszkania uważana była za nieuczciwość największą, cóż za znaczenie mają jakieś tam głupie walizki Jana Ducha w porównaniu ze strasznym, obrzydliwym postępkiem Jana Ducha, który zdradził kraj? Mógł wziąć na podróż tekturowe i wypełnić je makulaturą.

Dolny Śląsk” oddalał się od kei majestatycznie, jak to tylko duże statki potrafią. Odpływało poprzednie życie Jana Ducha, ostatni pomost łączący go z Polską, z językiem, z redakcjami, z klubem literatów, ze Spatifem pełnym pijanych, chwiejących się jak glony artystów, z polską wódką, ponoć najlepszą na świecie — zupełna nieprawda — i ze wszystkimi planami i ambicjami Ducha, dojrzewającymi przez lata w warszawskich i łódzkich murach. Odjeżdżało to wszystko i Jan Duch, gdyby był bardziej sentymen­talny, toby może i stracił obraz statku wcześniej, patrząc nań przez, łzą zaszklone oko. Ale, mimo iż poeta, Jan Duch sentymen­talny nie był. Im dalej statek odpływał, tym wyraźniej przed

*

oczami Ducha defilowały twarze aparatczyków i bonzów, od których był w wykonywaniu swojego zawodu zależny. Jacyś redaktorzy z awansu społecznego, jacyś wydawcy przeniesieni wprost z PGR-ów do działów poezji, jacyś cenzorzy gulgoczący swoje niewolnicze racje małoazjatyckim akcentem, którzy przez trzy lata trzymali w areszcie pierwszy tomik poezji Jana Ducha... Całe to towarzy­stwo, które jak szumowina na fali żołnierskiej krwi dopłynęło ze Wschodu, rozmnożyło się i zatruło życie w Polsce... Widział te zadowolone z siebie mordy o oczach, z których wyzierała wieczna troska, wieczna bieda, wieczny żal i uległość najemnika, gotowego na wszystko...

Zegnajcie, śmierdziele — powiedział Jan Duch, nie wiedząc, że właśnie tutaj, po tej stronie, śmierdziele ci znaleźli się już kilka lat wcześniej i że tutaj spotka ich i doświadczy ich prze­biegłości. Naiwny! Myślał, że zajmą się wreszcie uczciwą pracą w swoim małym kraju — gdzież tam. Ich też, jak Ducha i każdą ludzką istotę, ciągnęło do krajów bogatych, cywilizowanych, do­prowadzonych do jakiejś tam perfekcji przez białych. Wiedeń, Rzym, Paryż, Monachium, Nowy Jork — uś, to są dobre miejsca! Tam można żyć! Tam kupić, sprzedać, targować, procentować! Raj na ziemi, i wszyscy znów razem, na uniwersytetach jako pro­fesorowie (uczyli na wschodzie, mogą uczyć i na zachodzie), przy wydawnictwach jako doradcy do literatur słowiańskich (a kto się zna lepiej na literaturze niż były cenzor?), jako ekonomiści... Spotka ich na swojej drodze Jan Duch, spotka, ale na razie jeszcze

o tym nie wie.

Miałem okazję, nie tak dawno, spytać Ducha o przyczynę jego niechęci do tych ludzi, z których większość już nie żyje. Oto jego odpowiedź:

Do nikogo nie żywię niechęci. Każdy ma prawo żyć, jak mu się podoba. Jeśli ktoś według ciebie nie jest w porządku, odsuń się od niego. Zdarzają się szaleńcy opanowani żądzą posiadania bogactw, władzy, żądzą kształtowania ludzkich opinii... Wiele rodzajów szaleństwa koegzystuje znakomicie na tej ziemi. Ja też mam swoje, piszę wiersze po angielsku. Nie wiern> czego ode mnie wymagasz. Owszem, dawniej byłem rozgoryczony, pewni ludzie przeszkadzali mi w rozwoju, tam w Polsce. No więc wyjechałem z Polski i problem przestał istnieć.

Uznałem to za kiepski unik. Jan Duch stracił temperament, stał się kunktatorem. Poszedł na kompromis z siłami, którym sporo zła zawdzięcza. Znam jego losy i wiem, kto był przyczyną jego początkowych klęsk na Zachodzie. Ale skoro nie wyraża chęci na „pełne otwarcie”, to jego sprawa. Dobrze, że zapomniał o trzy­letnim areszcie jego pierwszej książki, spowodowanym źle przepro­wadzoną rozmową z towarzyszką D., szafową dużego warszawskiego wydawnictwa. Miał w jednym z wierszy obrazek czerwonego światełka na prawym skrzydle samolotu, znikającego we mgle jak spadająca gwiazda. Towarzyszka D. domyślnie uśmiechnięta:

A cóż wy tu, rozumiecie, sugerujecie? A |§ wy myślicie, że ja nie znam, co wy tu staracie się sugerować? A ja wam powiem i zapewnić mogę, że ta gwiazda wcale nie jest mała i nie zniknie w żadnej waszej chorej mgle. No i coż wy na to?

Jan Duch, zgodnie z prawdą swoich odczuć, zaproponował, żeby towarzyszka D. odwiedziła psychiatrę. Był to jego błąd. Nosił tomik po wszystkich wydawnictwach. W każdym był ktoś zaprzy­jaźniony z towarzyszką D., uprzedzony o „zwierzęcym an-ty- -se-mi-tyz-mie młodego poety”. Jan Duch był spalony. Poszedł do katolików z PAX-u, choć z religią nie miał nic wspólnego. Dopiero po 68 roku, kiedy towarzyszka D. wraz z całą czeredą swoich przyjaciółek i przyjaciół odleciała do ciepłych krajów, Duch mógłpokazać się w innych firmach.

Przypominam mu tamten okres, jego męczarnię — czuł się jak bezdomny pies, zaczął pić. Macha ręką:

Ach, co tam wspominać. Ten Stalin... cwaniak, ale głupi. Nasłał to barachło do Polski, żeby wzięli za mordę ten głupi naród. Udała się ta sztuczka, na jakiś czas. A wiesz? Towarzyszka D. oraz jej mąż, były szef UB na Warszawę w latach najgorszego stalinizmu, wcale nie wyjechali z Polski. Posłali tylko -swojego wypieszczonego synka, którego od dziecka uczyli jednakowo dobrze rosyjskiego i angielskiego, do Ameryki. Sami są na zasłużonej rencie. Na­męczyli się przy budowaniu socjalizmu u Polaczków. A synek teraz też w Polsce. Jako korespondent prasy amerykańskiej. Możesz go widzieć często w telewizorze, na konferencjach prasowych rzecznika rządu.

Nu ładno — powiedziałem z uznaniem. — Tak trzeba dbać o rodzinę.

Ale najlepsze to — ciągnął Duch — że ta stalinówka, która

dawniej współczuła mężusiowi ciężkiej pracy, gdy wracał nad ranem do domu zmęczony przesłuchaniami wrogów klasowych, ta cebula, kiedy utworzyła się „Solidarność”, natychmiast stała się jedną z największych aktywistek! Znajomi opowiadają, że biegała po Warszawie ^ przepasana biało-czerwoną wstęgą z napisem SOLI­DARNOŚĆ, ona, wykonująca moralne wyroki śmierci na literatach jeszcze tak niedawno!

Zwierzęcy obyczaj ciekawy jest nadzwyczaj — zacytowałem z powojennej piosenki.

Nie miałem aż takich jak Jan Duch trudności z debiutem. Mój pierwszy tom opowiadań, Suche trawy, trzymano w cenzurze łódzkiej, kierowanej przez niejaką L., tylko dwa lata. Okrojono go wprawdzie z 250 stron do 80, ale co to ma za znaczenie? Nie, nic tam nie było trefnego politycznie, jak łatwo sprawdzić. Po prostu „oni” uważali, że mają prawo „nas” wychowywać, pouczać, stawiać do kąta, popychać, gdzie tylko się podoba.

Innym razem „Współczesność” chciała wydrukować moje opo­wiadanie pt. Cygan, dużo później publikowane w kilku antologiach zagranicznych. Cenzor na ulicy Mysiej w Warszawie, który dożywał swoich lat u brata w Kanadzie, tłumaczył mi:

Proszę was, gdybyście przynieśli tą rzecz miesiąc wcześniej, toby na pewno poszła. Jak przyniesiecie za miesiąc, to też może pójdzie. Ale teraz, dziś, to ona na pewno nie pójdzie. Coż ja mogę poradzić?

Spotkałem tego handlarza śledzi w Toronto. No, ale powiedzcie sami: jak można dać w mordę facetowi, który ma ponad siedem­dziesiąt lat? Nawet splunąć nie było warto, kiedy wypowiadał się z głębi swojego mitu:

Pamięta pan, jakżeśmy razem walczyli, żeby to jakoś w kupie utrzymać? No i nie udało się. Ale nie wszystko stracone...

Świat jest pełen wariatów i nic na to nie poradzimy. W roku 1966 wielki wydawca francuski Gallimard podpisał ze mną umowę na wydanie przekładu Dancingu w kwaterse Hitlera. Książka miała wyjść za rok. Ale kilka miesięcy potem ukazał się w Polsce Raport z Monachium, po którym okrzyczano mnie antysemitą. Może dlatego, że potraktowałem ostro pewnych Niemców, z którymi „nasi” kochali się za pieniądze. Gallimard wstrzymał druk książki. Bowiem w 1968 roku już miał „doradców”, którzy donieśli mu, że nie jestem koszerny. Pisał mi o tym mój tłumacz. Dopiero

w końcu 1980 roku, będąc przypadkowo w Paryżu, zobaczyłem swoją książkę na wystawie. Została wydana tylko dlatego, że Gallimard dowiedział się od kogoś, że umarłem. Martwy nie­groźny. Trup nie może być antysemitą. Możliwe, że i „doradcy” od literatur słowiańskich umarli. Ale ja żyję i od ośmiu lat czekam na honorarium od Gallimarda, od którego, mimo listów i tele­fonów, nie dostałem dotąd ani grosza. Ci, którzy narzekają na długi cykl produkcyjny książki w Polsce, niech wezmą pod uwagę rekord ustanowiony w wolnym, zachodnim kraju: czternaście lat. Metody działania tych ludzi są wszędzie takie same.

Ale wróćmy do Jana Ducha stojącego na kei, od której' ma­jestatycznie oddala się „Dolny Śląsk”. Tylko jedna para pasaże­rów wraca nim do kraju. I to też nie na długo.

Z głośników zawieszonych na palmach spada na ulicę zanieczysz­czenie w postaci piosenki „Que sara, que sara”, śpiewanej przez niewidomego nazwiskiem Feliciano. Duch nie znosi .tej melodii, ponieważ jest, pretensjonalną przeróbką zabawnego przeboju o podo­bnym tytule: „Que sera, sera”; jedna litera różnicy, a już wszystko nudne jak flak. Nie można się ruszyć w tej La Spezii, żeby nie słyszeć zakatarzonego ślepca. Głód potrafi doprowadzić myśli człowieka do absurdu: Jan Duch mógłby zastrzelić tego nędznego śpiewaka, tak samo jak wiele lat później jakiś wariat w Nowym Jorku zastrzelił innego idiotycznego wyjca, który ponoć walczył

o pokój, nie zaniedbując wykupywania apartamentów na Park Avenue, żeby potem sprzedawać je z zyskiem — ten idol biednej młodzieży miał w wieku lat czterdziestu majątek przewyższający trzysta milionów dolarów. Ci klozetowcv, obdarzeni przez tak zwaną cywilizację elektrycznością i elektroniką, stają się już nie do znie­sienia. Należy z nimi walczyć tak samo, jak walczy się z zanie-1 czyszczeniem rzek i powietrza. Duch nie godził się z wizją megafonu na słupie ani puszczonego na cały regulator radia w oknie mieszka­nia, nawet gdyby te źródła hałasu miały emitować przez całą dobę non stop jego wiersze.

1 oto jest już na Via Gallia, przed budynkiem, w którym mieszka Witold Zahorski, nazwany w latach sześćdziesiątych w polskiej prasie, telewizji i radiu „naganiaczem”. Owszem, Zahorski, będąc pracownikiem ,,1’olish-American Relief Committee”, ma na celu spowodować przyjęcie azylu politycznego przez jak największą liczbę obywateli polskich, ale nikogo nie „nagania”, nie szanta-

żuje, nie przekupuje — jak to nieraz pokazywali nam w filmach. Mnie nie przekupił, sam do niego przyszedłem, Jana Ducha też nie przekupił, Duch sam do niego przyszedł. Kiedyś zmontowano tak zwaną demaskatorską audycję w polskiej TV, gdzie pokazywano dokumenty dowodzące istnienia tej azylowej afery i ujawniano metody jej funkcjonowania. Zahorski powiedział mi ze śmiechem:

Wie pan, nigdy jeszcze nie miałem tylu klientów, co po tej audycji. Młodzi ludzie walili całymi grupami wprost do mojego mieszkąnia. Pytam, skąd wzięli mój adres, taki dokładny. Mówią, że polska telewizja podała, więc szybko sobie zapisali, no i teraz chodu z wycieczki...

Oto jak się czasami mści na sprawie skrupulatność dziennika­rza, który sprawy broni. Chłopina chciał pokazać, że zdokumento- wał demaskatorski materiał, że wyszpiegował adres naganiacza, tak jakby naganiacz poruszał się po Rzymie w asyście uzbrojonych tajniaków z CIA i jakby mieszkał w przeciwatomowym bunkrze. Ach, jak to strasznie trudno dowiedzieć się, gdzie taki przestępca- -naganiacz mieszka! A przecież wystarczy wziąć do ręki książkę telefoniczną, potem zadzwonić do drzwi. Otworzy pani Zahorska albo mąż, albo któryś z dwóch małych synków... Ani Duch, ani ja nie widzieliśmy żadnej obstawy, żadnych trudności w dotarciu do naganiacza, ani też śladów zdegenerowania na jego twarzy.

To wszystko działo się tak dawno... Po latach Zahorski spotka! się ze mną w Kanadzie i powiedział:

Wie pan, teraz już za późno, ale żałuję... Powinienem był wyjechać z Europy. Kiedy pomyślę, że moi synowie mogliby służyć w armii włoskiej, pan rozumie...

Stary żołnierz nie miał w zbyt wielkiej estymie włoskiej armii, i słusżnie. Ale oto Jan Duch zbliża się do jego drzwi na drugim piętrze, podnosi rękę do dzwonka. Georgia, dysząc nieco od gorąca, powiada z przekąsem:

No, ciekawe, co to za ptak. Może tutaj wreszcie zjawią się ludzie i Wolnej Europy...

Koty Wiecznego Miasta

Nie, w żadnym wypadku nie możecie państwo jechać do Latiny. Dzieją się tam rzeczy okropne. Na azyl czeka się długo, czasami po dwa lata. Komisje, które zajmują się obozowiczami, mają swoją ustaloną metodę pracy, która opiera się na dewizie: co nagle, to po diable. Zresztą oprócz potencjalnych azylantów zwala się na obóz, szczególnie jesienią, ogromna liczba Cyganów, w większości z Polski.

Cyganów? — zdziwił się Duch.

Zahorski nalał wina, podniósł kieliszek. Byli już po obiedzie. Georgia patrzyła przed siebie obojętnie, sennie. Zona Zahorskiego sprzątała ze stołu.

Cyganie polscy — ciągnął gospodarz — często najeżdżają Latinę. Cały tabor zjawia się w obozie, żąda azylu. Nie można ich przecież wypędzić. W Polsce zima, śniegi, a tu klimat łagodniej­szy. 1 jedzenie za darmo. Cyganie trzymają baby i dzieci na miejscu, a sami wędrują po okolicach, zapuszczają się do Rzymu i Medio­lanu, kto ich się tam doliczy! Robią interesy, handlują złotem, dolarami, brylantami. Kupują używane samochody, zresztą wszy­stko, na czym w Police można zarobić. To trwa całą zimę. Kiedy przychodzi wiosna i w Polsce już nie ma śniegów, Cyganie nagle rezygnują z azylu. Pewnego ranka cisza w obozie, wymiotło ich. Jadą z powrotem do Polski sprzedać to, co zdobyli. Kiedy na je­sieni zjawią się ponownie w Latinie, nikt nie będzie w stanie odróżnić poprzednich od obecnych. Nikt ich zresztą nie traktuje poważnie, wiadomo, że przełażą przez wszystkie granice bez pro-

blemów, na co im w ogóle jakieś azyle? A'do Ameryki nikt ich przecież nie wpuści.

Mam wspaniałego świątka do sprzedania — powiedziała nagle Georgia.

Zabrałaś świątka?! — krzyknął Duch.

Był to świątek ze skansenu kurpiowskiego, świątek prawie trzystuletni. Duch dostał go kiedyś od pijanego robotnika, kiedy zwiedzał skansen. Za litr wódki. Wiedział, że ten świątek wart jest kilkaset dolarów, pewien korespondent amerykański chciał go kupić natychmiast. Dawał najpierw dwie stówy, po chwili doszedł do czterech i położył forsę na stół. Duch odmówił. Pokochał tego świątka, bardzo markotnego chłopinę, wydłubanego z drzewa lipo­wego. Zostawił go w Polsce u rodziny. Nie wiedział, że Georgia w ostatniej chwili zabrała Figurkę w podróż.

Teraz sięgnęła do torby i postawiła kurpiaka na stole, w środku Rzymu. Ludowy rzeźbiarz ani nie przypuszczał, że jego dzieło znajdzie się po kilku stuleciach tak blisko papieża.

Zabłysły oczy gospodarzy. Szczególnie pani domu napaliła się na to drzewo. Ale zagrała „cool”, obojętną. Wskazała na dwa świątki stojące na komodzie, jakieś cepeliowskie paskudztwa, wy­rabiane seryjnie pod turystów — ciemniaków.

Moje świątki są ładniejsze — powiedziała. — Bardzo je lubię. Ten wasz jakiś taki smutny.

Albo grała idiotkę, albo rzeczywiście nią była. Jeżeli naprawdę była ciemna, to wiadomo, że się z niej dobrej ceny nie wyciśnie. Jeżeli udaje, że się nie zna na sztuce i nie ma pojęcia o prawdziwej wartości przedmiotu, to zawsze jest szansa, żeby pobudzić jej chciwość. Georgia wiedziała, że Duch nie zaprotestuje — pieniądze były im bardzo potrzebne. A jednocześnie podniecała ją perspekty­wa posiadania pięciuset dolarów — pół miliona lirów! — bo na tyle liczyła.

Jest takie gruzińskie przysłowie dotyczące zdolności handlowych poszczególnych narodów: Żyd przechytrzy Armeńczyka, Żyda prze­chytrzy Grek, ale Gruzin kupi ich wszystkich i sprzeda sobie samemu, tylko dwa razy drożej. I oto Duch miał okazję sprawdzić w praktyce umiejętności swojej Gruzinki.

Upór i spryt pani Zahorskiej przechodził ludzką wyobraźnię. Nie, nie była Żydówką — była to Polka z krwi i kości, wysoka,

przystojna blondyna, o jasnym, szczerym wejrzeniu. Ale nie było na nią ani rady, ani sposobu. Ten wspaniały świątek, wart bez naj­mniejszej wątpliwości te pół tysiąca amerykańskich papierów, został po godzinnej walce sprzedany za...

Jan Duch nie mógł zapanować nad sobą, kiedy przyszło do wymienienia ceny. Zadławiło go z gniewu, podziwu dla ludzkiej bezczelności i ze śmiechu jednocześnie.

Byliśmy wtedy na dnie. Przerażeni tym wszystkim — opowiadał. — Każdy grosz miał wielkie znaczenie: dzień głodu lub dzień względnej sytości. W końcu przecież dostałem tę rzecz za litr wódki! I oddaliśmy świątka za jedyne dziesięć dolarów.

Rabunek w biały dzień — powiedziałem.

Exactly — zgodził się Duch. — Po kilku latach, kiedy Georgia była już żoną faceta spowinowaconego z królem Belgii, milionera, którego rodzina posiadała połowę Luksemburga, sprawa świątka znowu powróciła. Georgia nie mogła znieść świadomości, że ktoś ją zrobił w konia. Nigdy nikomu nie darowała, taki mały Stalinek. Pojechała do Rzymu i zażądała oddania świątka, oczy­wiście dziesięć dolarów zwróciła. Wtedy jacyś ludzie proponowali jej tysiąc za tę zabawkę, ale tysiąc nie znaczył już dla niej nic. O ile wiem, ma tego świątka nadal.

Targ z, Zahorskimi został ubity, ale atmosfera zwarzona. Wszy­scy obecni wiedzieli, że był to klasyczny rip-off, wyrolowanie naiwnego czy też potrzebującego. Wtedy zadzwonił Giedroyć, który wiedział, że o tej porze Duch z żoną będą u Zahorskiego.

Najpierw Giedroyć pogadał trochę z Zahorskim, potem słu­chawkę przejął Duch.

Wydałem polecenie Zahorskiemu, żeby panu wypłacił pięć­dziesiąt tysięcy lirów. On panu znajdzie jakieś tanie lokum. Za hotel, oczywiście, będzie pan musiał płacić sam, ale jeśli podeśle mi pan jakąś prozę, to otrzyma pan honorarium. Najlepiej byłoby, gdyby pan napisał wyjaśnienie dla naszych czytelników, podając powody, dla których pan decyduje się pozostać na Zachodzie.

Jan Duch zrozumiał, że oto zaczyna się polityczna gra na całego,, zawodnik nazwiskiem Giedroyć strzela na jego bramkę i Duch musi uważać, żeby nie wpuścić gola.

Na ile stron? — zapytał obojętnie.

Na ile pan sobie życzy. Może być dziesięć, może być pięć­dziesiąt.

Czy płaci pan od strony?

Zwykle tak, ale w szczególnych wypadkach płacimy określoną sumę za tekst, niezależnie od jego długości.

Chciałbym zarobić jak najwięcej — powiedział Duch — ale nie chciałbym w tym celu rozciągać w nieskończoność mego tekstu.

Bardzo słusznie. Proszę się czuć swobodnie pod tym względem.

Czy ma pan jakieś sugestie co do formy czy treści takiego wyjaśnienia? Bo nie wiem, jak to ma wyglądać, nigdy czegoś takiego...

Absolutnie żadnych restrykcji — powiedział Giedroyć. — Niech pan pisze wyłącznie to, co chciałby pan powiedzieć naszym czytelnikom rozsianym po całym świecie, którzy chcieliby się czegoś

o powodach pana decyzji dowiedzieć. Wydrukuję pana tekst bez zmian. I jeszcze jedno: chciałbym, żeby pan wiedział, że nie kierują mną żadne względy polityczne, po prostu uważam za swój obo­wiązek pomagać ludziom zdolnym, którzy znajdują się w trudnej sytuacji życiowej.

Rozumiem, panie redaktorze, Bardzo panu dziękuję — po­wiedział Duch i na tym rozmowa się skończyła.

Duch wiedział doskonale, że Giedroyć kłamie, ponieważ trudna sytuacja zdolnego człowieka obchodziła go tyle co litewski śnieg sprzed stu lat. Kierowała nim wyłącznie potrzeba zbicia kapitału politycznego, choćby najmniejszego, na każdym takim zdolnym, potrzebującym pomocy. Duch nie był takim frajerem, na jakiego wyglądał, a Giedroyć nie był takim czyściochem moralnym, za jakiego chciał się przedstawić. Był to twardy zawodnik, agent polityczny od dziesiątków lat, wytrenowany w twardej szkole wywiadu wojskowego, potem sterowany przez CIA, utrzymujący „Kulturę” i Instytut Literacki z funduszów wywiadu amerykań­skiego, bo przecież lista darowizn, publikowana w każdym numerze na ostatniej stronie, to tylko kamuflaż. Za. te wszystkie darowizny można sobie zjeść dwa dobre obiady na miesiąc w Paryżu, nic więcej.

Jan Duch nie miał złudzeń co do tego, jakiego tekstu Giedroyć potrzebuje. Ustawmy sprawę jasno, znam Janka od wielu lat i wiem, że nie nadawał się na gracza politycznego, była to dusza szczera, żywiołowa, a przede wszystkim nigdy nic zależało mu na władzy nad kimkolwiek — co za tym idzie, nie cierpiał, żeby ktokolwiek

miał władzę nad nim. Każdy niech sobie żyje spokojnie, dla siebie, w sposób, jaki mu najbardziej odpowiada — to była jego dewiza. Czasem, kiedy widział, że ktoś go chce rolować w sposób nieprzy­stojny, stawał się brutalny, niekiedy z daleko posuniętymi skutkami. Ale to była tylko samoobrona. Teraz zas stał w zupełnie nowej sytuacji, z której trudno było wybrnąć niedoświadczonemu chło­pakowi.

Wiadomo, że Giedroyć oczekiwał tekstu, w którym Duch potępi ówczesne władze Polski oraz komunizm w ogóle. Taki tekst mógł otworzyć płaszczyznę porozumienia między grupą „Kultury” a tym młodym, nieco już skompromitowanym przez wrobiony w niego „antysemityzm”, poetą. Wówczas pewne drzwi, pewne możliwości stanęłyby przed Janem Duchem otworem. Ale rzecz w tym, że Jan Duch, nie będąc miłośnikiem stosunków panujących w Polsce, tekstu antykomunistycznego napisać nie mógł.

Duch bowiem w najgłębszej głębi swojej duszy uważał komunizm za najpiękniejszą ideę kiedykolwiek przez ludzkość wymyśloną. Idea i jej Wyobrażony efekt końcowy są piękne, czyste, przejmu­jące miłością człowieka do człowieka. Ale jak do tego dojść? Przez brud, krew, morze krwi? Co osiągnął Kościół poprzez chmury ze stosów Inkwizycji? Co osiągnął Stalin? Czy to był komunista? Czy miał marzenie: wizję szczęścia ludzkiego na tej planecie? Czy komunizm nie może obejść się bez wodza? Jaka gwarancja, że następny wódz, jeżeli taki przyjdzie, znów nie będzie prze­straszonym, spragnionym krwi schizofrenikiem? Jaką cenę trzeba płacić za trzymanie tej idei przy życiu, za czynienie jej atrakcyjną dla mas?

Jan Duch nie uciekał od komunizmu. Jan Duch uciekał od ludzi, którzy nie mieli żadnych szans, żeby tę ideę chociaż częścio­wo wprowadzać w życie. Uciekał od ludzi słabych, głupich, nie­uczciwych, małych drobnomieszczan i drobniutkich kapitalistów, zaplątanych przez przypadek w nie sprzyjającą im strukturę. Pan Edward Gierek i jego „otwarcie na Zachód”, jego pożyczki, jego inwestycje! Jakaż to parodia — zarówno zdrowego rozsądku, jak i litery leninowskiej idei! Zasadniczy błąd tego wszystkiego polega na tym, że mali prostaczkowie, którzy siłą naturalnej rotacji kadr wdrapują się kolejno na swoje karuzelowe, wirujące krzesełka „władzy”, wyobrażają sobie, że są ucieleśnieniem idei, że każda krytyka w nich skierowana -jest krytyką samej idei, „ustroju”, jak

to określają, a to jest niedopuszczalne. Ach, jak oni za to niedobrych śmiałków karzą! „Jan Duch zdradził kraj”, małe pieski podały w gazetach. Jaki kraj, nicponie? Bez was, to dopiero byłby kraj!

Giedroyć czeka na polityczny statement Ducha, a Duch grąży się w rozważaniach na temat, czy to ludzie nie dorastają do komu­nizmu, czy to komunizm tak przerasta możliwośęi ludzi, że wy­chodzi z tego bieda. I co tu Giedroyciowi napisać, temu Giedroy- ciowi, któremu też o nic innego nie chodzi, tylko o zachowanie status quo? Przecież gdyby wszystko, o co chodzi Giedroyciowi, zostało w mgnieniu oka zrealizowane, gdyby Polska stała się do­kładnie taka, jak ją sobie Giedroyć wyobraża — co wtedy stałoby się z Giedroyciem? On jako on może istnieć tylko w stanie perma­nentnego zawieszenia, w stanie tej walki, którą prowadzi od dzie­siątków lat z takim samym skutkiem, czyli bez skutku.

Łatwo traktować lekko dylemat Ducha teraz, po blisko dwu­dziestu latach, kiedy siedzimy obaj w kawiarni Związku Literatów, (do którego Duch zapisał się ochoczo w miejsce byłych stalinowców, którzy dziś, jako liberałowie, nowym „komunistycznym” Związkiem pogardzają), łatwo śmiać się ze złudzeń Giedroycia, który dziś zachowuje się jak ten wróbel z dowcipu, który po całym dniu orania spędzonym w grzywie konia ćwierka do niego znad żłobu: aleśmy się napracowali, co? Rzecz w tym, że jest to wróbel przepędzony, a pole nie zaorane, nie zasiane, po prostu ugór. Wszystko jedno; nam, to znaczy mnie i Duchowi, jest teraz o wiele łatwiej gadać

o tym, cośmy przeżyli, niż wtedy to przeżywać.

Przez te wszystkie lata — powiada Duch — nabrałem prze­konania, że komunizm to sprawa ludzi wolnych. Jest to po prostu wolny wybór każdej zainteresowanej jednostki. Ja rozumiem, że w swoim czasie mister Karl Marx, a potem mister Uljanow nadali dość atrakcyjny i przekonywający wyraz swoim ideom, i rozumiem, że duża część pewnych społeczeństw wyraziła daleko idące zaintere­sowanie tymi ideami, ale to nie powód, żeby z tych idei czynić religię i w imię tych idei albo też pod ich pretekstem zabijać ludzi. Każda idea jest wytworem ludzkiego mózgu, jakiegoś konkretnego ludzkiego mózgu, a każdy mózg może okazać się omylny. Papież jest omylny, ponieważ zakładanie nieomylności, choćby w sprawach religii, jest nieporozumieniem dlatego, że ogromna liczba ludzi na świecie uważa religie, wszelkie religie, za nieporozumienie, jeśli nie wręcz za objaw choroby mózgu. Idee polityczne, wizje

nowych kształtów' i sposobów życia ludzkiego, pociągają mnie, zwłaszcza komunizm, ale nikt nie ma prawa zmuszać mnie do ponoszenia konsekwencji błędów w realizowaniu tejże idei przez osoby niekompetentne, w ogóle mi nie znane, wzbudzające moją niechęć i obawę. Nie znoszę kapitalizmu, ludzie robiący Boga z pieniądza są mi równie obcy i wstrętni jak ci, którzy nadużywają swoich stanowisk w tak zwanym komunizmie. Ale w kapitalizmie nikt nie zmusza mnie, żebym przyjął doktrynę pomnażania pie­niędzy za jedynie możliwy rodzaj życia, nikt też nie będzie mnie karał za to, że odmówię spekulowania, produkowania czegoś czy choćby oszczędzania. W Polsce są kary za bycie bl,ue-bird’em, czyli niebieskim ptakiem, a przecież, przepraszam bardzo, gówno komu do tego, czy ja pracuję, czy leżę do góry brzuchem cały dzień

i kontempluję własną brudną stopę. Urodziłem się wolny i chcę ży£, a także umrzeć wolny. Warunki społeczne, warunki i możliwości otwarte przed ludźmi powinny zapobiegać marazmowi jednostek, a nie ustawy o niebieskich ptakach. W Kanadzie miałem okres — ciągnął Duch — kiedy po prostu piłem wódkę, leżałem, czytałem filozofów hinduskich i miałem resztę świata w dupie. Nikt nie wtykał nosa w moje sprawy, bo za to dopiero groziłaby mu kara! Naruszenie twojej privacy, czyli swobody osobistej, to najgorsze przestępstwo. Owoż, będąc całym sercem za komunizmem, wyje­chałem z Polski, ponieważ w moim pojęciu materiał ludzki, który się do robienia komunizmu w Polsce zabierał, był gówniany, i nic na to poradzić nie mogłem. Powódź przeciętności, szarzyzny, za­wiści, korupcji i żebractwa zatapiała wszystko, w takim wypadku można tylko utonąć lub zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Gdyby cho­ciaż było kilku takich jak ja, fajnych chłopaków!

Co rozumiesz pod pojęciem fajnego chłopaka?

Fajny chłopak to taki, któremu nie zależy na władzy, na forsie, na zagarnianiu wszystkiego do siebie, który jest kompletnie wyprany z chłopskiego samolubstwa i podejrzliwości i który wie, że powinno się jeść trzy razy dziennie i zakładać na nogi jedną parę butów naraz. Fajny chłopak, jeżeli ma funkcję społeczną, to wie, że ma funkcję społeczną, a nie władzę. On wie, że ma służyć ludziom, a nie sprawować nad nimi władzę. Władza? Cóż to jest władza? Jakim prawem jakiś facio, który może być interesujący przez pięć minut, ale nie dłużej, ma sprawować nade mną władzę? Nikt nie ma prawa sprawować nade mną władzy.

Mówisz jak dziecko. Trzeba jakoś żyć, czy tu, czy w Ame­ryce.

W Ameryce wielu ludzi nie wie, jak się nazywa obecny prezydent ani do jakiej partii należy. Mają to po prostu głęboko. Tak długo, dopóki ten prezydent nie wpieprza się w ich osobiste sprawy. A jeśli zacznie, to mu wytoczą sprawę sądową i jeśli mają podstawy, to wygrają. Spróbowałbyś pozwać do sądu autora ustawy o niebieskich ptakach?

Machnąłem ręką. Głupota Ducha, wytwarzająca się w zetknięciu z polską rzeczywistością jak mieszanka chemiczna nie pasujących do siebie składników, przerażała mnie, groziła wybuchem. Ja sam zamierzam osiedlić się w Polsce i nie chciałbym się narażać władzy, ani terenowej, ani centralnej-. Czuję się tak, jakbym znów wrócił do pierwszej klasy szkoły podstawowej, gdzie wszyscy boją się nauczyciela walącego „łapy”, a także drżą przed skarżypytami, lizusami i tymi, co tłuką słabszych na przerwach i zabierają drugie śniadania. Tak się czuję, ale lubię tę atmosferę, ponieważ jestem patriotą, a Duch to jakiś kosmopolita. Cóż, on pisze wiersze po angielsku, a ja reportaże po polsku. To duża-różnica.

Mówię więc:

Janek, wracaj do Kanady. Nie uchowasz się tutaj. Zjedzą cię. Komuniści, katolicy i Żydzi zjedzą cię na śniadanie. Uciekaj.

- — A ty?

Nie mogę. Czekam na mieszkanie. Zapisałem się do spół­dzielni na kandydata na członka. Za trzynaście lat mnie przyjmą. Mieszkanie dostanę, nie śmiej się, to są realne szanse, za czter­dzieści sześć lat. Będę wtedy miał już lat sto dwanaście, ale właśnie ten okres oczekiwania spowoduje, że będę taki długowieczny.

Przeżyjesz Giedroycia.

On już dawno powinien umrzeć. Ale co, napisałeś mu w końcu tę spowiedź zawiedzionego agenta komunizmu?

Tak. Ale to było później. Na razie wróćmy do dnia, kiedy odwiedziłem po raz pierwszy Zahorskiego.

Po południu Zahorski powiózł Ducha i Georgię przez Rzym do dzielnicy żydowskiej, gdzie znajdował się bardzo tani pensjonat, cztery dolary dziennie, na Via del Tempio numer cztery. Kilka kroków od głównej synagogi rzymskiej i jakieś dwa kilometry od bazyliki, czyli od granicy państwa Watykan, państwa bez kobiet

i dzieci. Tam mieszkańcy, mężczyźni, rozmnażają się sami. Duch

chciałby zwiedzić to państwo, ale trudności z przekroczeniem bariery granicznej były większe, niż gdyby chciał dostać się do Albanii.

Wieczorem poszli z Georgią na samodzielny spacer. Zapachy z małych restauracyjek kręciły im w głowach. Mieli ochotę na butelkę wina, ale bali się naruszyć grosze otrzymane od Zahorskiego. Było tego zaledwie na dwanaście noclegów, a przecież musieli jeszcze coś jeść, przynajmniej raz dziennie.

Skąpy ten Giedroyć — poskarżyła się Georgia. — Nie ma gestu. Mógłby ci dać przynajmniej tysiąc dolarów, co to dla niego.

Jak by dał, to moglibyśmy kupić używanego fiata i wrócić do Polski. Przecież on nie wie, co zamierzamy zrobić. Wciąż jeszcze jesteśmy na paszporcie polskim, na wizie, która za kilka dni się skończy.

Przedłużymy — powiedziała ż przekonaniem.. — Przecież wiesz, że wszystko można załatwić. To nie Polska, gdzie urzędnicy są po to, żeby cię zajebać.

W Polsce miałabyś czterysta dolców za świątka — rzekł uszczypliwie Duch.

Nie martw się. Będę jeszcze taka bogata, że będziesz 'mnie prosił o pożyczkę.

Przechodzili w mroku obok ruin Teatro Marcello. Woń stęchli- zny i moczu wypełniała ulicę jak chmura. Nagle - Georgia usko­czyła z piskiem. O jej nogi otarł się szybki, żywy cień. Duch po­myślał, że to szczur wyskoczył z niskich otworów piwnicznych budowli. Był to niebywale wychudzony kot. Rozejrzeli się do­kładniej. Pod podcieniami półkolistego budynku siedziały, spacero­wały i leżały koty. Były ich dziesiątki, setki. Te, które chodziły, słaniały się z głodu. Duch jeszcze nie widział tak wychudzonych zwierząt. Były to dzikie zwierzęta, a przecież nie rzucały się na ludzi. Ale budziły strach w obcych. Masa tych kocich szkieletów obciągniętych skórą. Gdyby myślały społecznie, mogłyby wciągać samotnych przechodniów w ruiny i tam się odpowiednio odżywiać.

Czuję się jak jeden z tych kotów — powiedział nagle Duch. — Obok ludzi, w ruinie.

Ja też — nieoczekiwanie przyznała Georgia.

A

:S5r- -'; ->y ^}* H

. .-.- - - ./, ^ : : v :Ji- * <'.- ' ‘ -■ ■ .J ' -

:r -V' " ^ -’ J-"-:-. ‘- < ■ *A* ■ •

Świat pomniejszony

| I

Teraz chodziło o to, żeby dostać się do Belgii, ponieważ Georgia ubzdurała sobie, że jeśli tam poproszą o azyl, to dostaną go na­tychmiast. Była wprost zakochana w tym niewielkim kraju od czasu, kiedy wracając z Duchem z Nigerii, zatrzymała się na tydzień w Antwerpii oraz na kilka dni w Gandawie. Zwiedzili wtedy inne miejscowości, Brugges, Brukselę — w stolicy spodobała im się szczególnie dzielnica Uccle, pełna zieleni i bogatych domów.

Tutaj kiedyś będę mieszkała — powtarzała Georgia, nie biorąc już wówczas w swoich planach Ducha pod uwagę — będziesz mnie odwiedzał ze swoją nową żoną.

Jej pewność siebie była przekonywająca do tego stopnia, że Duch w pewnych momentach wierzył jej całkowicie. Ale w innych chwilach zadawał sobie pytanie: jak ona to zrobi? Przecież te domy, te wspaniałe wille warte są miliony franków, ona nie ma najmniej­szych szans...

Nie wiedział, że kobieta ma szansę zawsze — młoda, piękna kobieta. Właścicielami takich wspaniałych domów bywają zwykle starzy, pełni seksualnych niespełnień chłopaczkowie, których trzeba tylko znaleźć, dać powąchać, rozpalić ich wyobraźnię, zmęczoną nieustannym robieniem pieniędzy... O, tak, Georgia miała szansę —

i wykorzystała ją w pełni.

Jan Duch natomiast szansy nie miał. Owszem, słyszał o przy­padkach, w których młodzi mężczyźni grałi rolę Kopciuszka w życiu starych, bogatych dam. Znał historię pewnego grafomana, który wyjechał z Polski na kilka lat przed Duchem i ożenił się z miliar- derką, wdową po „królu musztardy” czy czegoś równie pasjonu-

I 47

jącego. Zabawne w tej sprawie było to, że facio w dniu ślubu liczył sobie lat dwadzieścia pięć, a panna młoda blisko siedemdzie­siąt. Oczywiście wykochał ją z życia bardzo prędko. Trochę tych milionów przeszło na jego własność. Wynajął tłumaczy i korzy­stając z układów oraz intensywnej reklamy, rozprowadził po konty­nencie amerykańskim kilka milionów egzemplarzy swojego grafo- maństwa. W Polsce oczywiście pewne wciąż istniejące kręgi, obfitujące w tę, jak to określał Ezra Pound, intrawaginalną cie­płotę rodzinnych uczuć, w to intymne życie trzustki, sprawiły mu przyjęcie godne wielkiego pisarza. Hucpa rodem z księgi ży­dowskich dowcipów. Jan Duch jednak należał do takich samców, którzy nie sprzedają seksu za forsę. Więc nawet nie zastanawiał się nad swoim życiem w kategorii „szans”. Ciągnęło go do młodych, zdrowych kobiet, a nie do bogatych osób, naznaczonych piętnem śmierci. Nie każdy może być nekrofilem. Jest to rzecz gustu, nic komu do tego.

Starali się więc o wizę do Belgii, ale w konsulacie powiedziano im, że mogą dostać wyłącznie tranzytową wizę na trzy dni, w drodze powrotnej do Polski. Kazano im pokazać bilet lotniczy do Warsza­wy. Tłumaczyli, że spóźnili się na statek i będą wracać koleją. Kazano im więc pokazać' bilet kolejowy do Warszawy. Wrócili na drugi dzień i powiedzieli, że znajomi powiozą ich do Polski samochodem. W takim razie będą przejeżdżać przez Francję? Oczywiście. Więc proszę najpierw postarać się o wizę tranzytową przez Francję. Będzie w'iza francuska, znajdzie się i belgijska.

Zaczęli więc odwiedzać konsulat francuski. Załatwiano ich odmownie, żądając najpierw wizy belgijskiej, potem biletu samoloto­wego, kolejowego... Trwało to dwa miesiące.

W tym czasie Jan Duch próbował nielegalnie zarobić trochę pieniędzy. Giedroyć nie był skłonny posyłać więcej, czekał na poli­tyczny statement. Duch nie wiedział, co" napisać. Chciał, żeby wilk był syty i owca cała.

Nie wiem — mówił do żony — nie mam pojęcia, co z siebie wycisnąć. Ani tamto, ani to nie obchodzą mnie do tego stopnia, żebym mial o tym pisać. Nie chcę mieszkać w Polsce, chcę mieszkać w Belgii. To wszystko. Dlaczego? Bo mi się tak podoba. Czy muszę zava/. doczepiać do tej zwykłej, ludzkiej chęci cały wagon argu­mentów politycznych, ideowych i diabli wiedzą jakich? Czy mam wyznać miłość od pierwszego wejrzenia kapitalizmowi i obrzucić

tamten bałagan stekiem nienawistnych słów? Od chwili, kiedy zszedłem ze statku, tamten kraj nic mnie już nie obchodzi. Nie mam żadnych uraz, zadawnionych pretensji, to przeszłość, zupełne próchno, niebyt. To, co dzieje się dzisiaj, jest ważne. Tamto zginęło. Umarłem. Czy mam pisać o Polsce zza grobu? Wszystko jest w głowic. Nie ma innego życia niż to, które masz w głowie. Rzeczywistość jest wewnątrz twojej głowy, i może być taka albo siaka. Będąc w siakiej, mam oceniać owaką? Nic mnie to nie obchodzi. Niech mi dadzą spokój.

Dadzą ci spokój, ale nie dadzą ci azylu — powiedziała Georgia. — A jak tobie nie dadzą azylu, to i ja go nie dostanę. A wtedy nie daruję ci tego, skurwysynu. Siadaj i pisz, komunistom to nie zaszkodzi, mają już skórę nosorożca, a nam pomożesz.

Zobaczysz, że to się źle skończy. Rozpiszę się, nawtykam im wszystkim i dostanę kopy z każdej możliwej strony.

Bądź sobą —upierała się. — Nie bój się nikogo. Kim są w ogóle ludzie na tej ziemi? To jedna wielka, ogromna banda tchórzy. Posłuchaj, tutaj widzisz tych pieprzonych moralistów, antykomunistów na każdym kroku. Ale gdyby nagle pomór na nich padł, taki ekonomiczny, i okazało się, *że to rubel właśnie wart jest więcej, że w Rosji właśnie jest żarcie, że tam można normalnie żyć, a tu się zdycha, jak myślisz, co ta cała banda skurwysynów by zrobiła? Popędziliby na kolanach do Moskwy błagać o azyl!

Warszawa odmówiłaby im wiz tranzytowych — zauważył chłodno Duch.

Ładuj to, co myślisz, pal diabli wszystkie kombinacje — machnęła ręką Georgia. — Giedroyć i tak wydrukuje.

Nie wydrukuje, jeśli napiszę głupstwa.

Wydrukuje, żeby pokazać, jakim jesteś głupcem. On przecież nie bierze żadnej odpowiedzialności za ciebie, jesteś zarówno dla niego, jak i dla czytelników egzotycznym, zwariowanym zjawiskiem, po którym można spodziewać się wszystkiego. Wal!

Duch popełnił błąd, że nie napisał swojej „wypowiedzi” zaraz po otrzymaniu propozycji od Giedroycia. Wtedy jeszcze był „świeży”, mógłby korzystać z elementów myślowych wywiezionych z kraju, mógłby zrobić tekst „literacki”, spokojny, wyważony. Teraz jednak było już za późno. Przez te kilka tygodni, w czasie których nie mogli otrzymać wiz i stali się praktycznie więźniami słonecznej Italii, przez te kilka tygodni biedy, kiedy jedli raz dziennie po kawałku

pizzy i po połowie pomidora, w ciągu tych kilku tygodni, podczas' których Duch nie mógł otrzymać najgorszej nawet pracy — w umyśle Ducha pojawił się strach. Poczuł, że jest sam. Zupełnie sam na obcej ziemi, odtrącony przez wszystkich, nic nie znaczący. Cały Jan Duch był wart tylko tyle, ile dla Giedroycia wart był jego tekst, w założeniu obmalowujący na perłowo tak zwaną rzeczy­wistość Polski Ludowej.

Mijały dni i Duch coraz mocniej zdawał sobie sprawę z tego, że grzęźnie coraz głębiej w miękkim bagnie szantażu. Nie ma wizy, nie ma pieniędzy na bilet, nie ma pieniędzy na jedzenie, na hotel — Giedroyć nie odpowiada na telefony, Zahorski jest nieuchwytny... Przecież wiedzieli, że tamta suma wystarczy tylko na kilka dni. Czekają na strzał. Trzeba pokazać, wykazać czarno na białym, że się ucieka z komunistycznego piekła —t wtedy pojawią się pieniądze i będzie można w knajpce na rogu pdżreć całą, okrągłą pizzę.

Próbował dostać pracę jako śmieciarz, zamiatacz ulic. Okazało się, że należy stawić się przed bramą biura pośrednictwa z własną miotłą o specjalnym kształcie. Duch nie miał takiej miotły. Nie miał żadnej miotły. Jakiś Polak, rezygnujący z pracy, podarował mu swoją miotłę. Następnego dnia Duch, już uzbrojony odpo­wiednio, stawił się przed drzwiami biura. Nie przyjęli go, ponieważ kandydatów było stu na trzy miejsca. Oddał miotłę jakiemuś nędza­rzowi i wrócił do hotelu pieszo przez całe miasto. Nie stać go było na autobus.

W niedziele chodzili z Georgią do polskiego kościoła na ulicy Boteghe Oscure. Trzeba było odstać całą mszę, by zyskać prawo wejścia do małego ogródka za kościołem. Tam na stołach księża rozstawiali tace z herbatnikami i litrowe butelki coca-coli. Można było jeść, ile się chciało. Zdarzali się faceci pożerający pełny półmisek herbatników i wypijający dwie butle coli. Byli to ludzie, którzy jedli dwa, trzy razy w tygodniu. Nie wiadomo, co robili w Rzymie, od jak dawna tu byli, co spodziewali się osiągnąć w przy­szłości.

Nie rozmawiano tu ze sobą wiele. Przy stolikach słychać było szmer głosów, czasem jakiś głośniejszy śmiech, ale nie radosny, tylko podsycony pogardą, gniewem, złośliwością. Kiedy przybywali „nowi”, rzucano się na nich. Zawsze przy krześle nowego zjawiali dwaj lub trzej usłużni panowie, wypytujący go o wszystko, co się

dało. Udawali starych emigrantów tęskniących za krajem. Czasami jakiś młodziak rozgadywal się, szczęśliwy, że nareszcie ma do kogo gębę otworzyć, a oni słuchali, podgrzewając naiwniaka sprytnymi pytaniami i fałszywym współczuciem. Podczas takich sesji księża bezszelestnie pojawiali się obok stolika, stawiając nowe butelki coli i półmiski z herbatnikami. Niekiedy takich „świeżych” było kilku i wtedy ogródek funkcjonował przez kilka godzin.

Tacy, którzy znajdowali się w podobnej sytuacji jak Duch, nie rozmawiali już z sobą na osobiste tematy. Jeśli któryś wygłosił jakąś „ostrą politycznie” uwagę, zwłaszcza w obecności obsługu­jącego stół księdza czy jakiejś baby z sodalicji, reszta wymieniała znaczące spojrzenia. Facio chce się podlizać, wkupić w łaski, oka­zać prawomyślność, ot co.

Ducha i Georgię traktowano tam w sposób szczególny. Od samego początku nikt z normalnych tułaczy nie siadał przy ich smoliku — zresztą nie było łatwo zająć jakikolwiek stolik; gdy wchodzili do ogródka, już nad kaloriami kłębił się tłum. Zawsze jednak były dwa wolne miejsca przy stoliku okupowanym przez „starszych panów”. Na widok poety czynili energiczne zaprasza­jące gesty, któryś z nich zawsze zrywał się, by ucałować dłoń Georgii. Początkowo oboje myśleli, że ta gościnność spowodowana jest naturalnymi skłonnościami tych panów, szybko jednak zoriento­wali się, że chodziło o coś zupełnie innego.

Wodzem tej grupy donosicieli był niejaki Przycipowski, literat, który wyjechał z Warszawy kilka lat wcześniej. Specjalizował się w literaturze dla dzieci i młodzieży, przeważnie o tematyce morskiej. Jan Duch, kierując się zasadą, że na bezpticzu i żopa sołowiej, traktował kolegę literata z sympatią i szacunkiem. Spodziewał się, że na tej zupełnej pustyni wreszcie odkryje bratnią duszę, że będą mogli sobie pogadać o czymś bardziej interesującym niż kłopoty z upałem, wizami i gonitwą za groszem.

Przycipowski był wysokim, tłustym facetem, jego twarz, wiecznie szeroko uśmiechnięta, wyglądała jak ulepiona z surowego, lekko skwaszonego ciasta. Pal diabli urodę gościa, Duch nie zamierzał doświadczać go erotycznie, to tylko Georgia narzekała, że nie może patrzeć na faceta bez obrzydzenia. Nie ukrywała swoich uczuć w obecności gliździaka, a on, dostrzegając to, wydawał się z tego coraz bardziej zadowolony. Wszystko, o czymkolwiek mówili, odna­lazł Duch prawie rok później w swoich aktach, udostępnionych mu

przez przyjaznego urzędnika z Komitetu do Spraw Uchodźców. Przycipowski nie żałował sił, walił anonimy po każdym spotkaniu, zniekształcał wypowiedzi Ducha, kłamał — a przecież, trzymając się dramaturgii i chronologii spotkań, wskazywał na siebie jako na donosiciela. Skąd zresztą mógł przypuszczać,. że Duch kiedyś się

o wszystkim tym dowie.

Pozostali członkowie „klubu starszych panów” trudnili się tym samym procederem, każdy z nich miał swój przydział świeżego towaru. Przycipowski zawładnął Duchem i Georgią, więc już nikt inny nie miał do nich prawa. Kiedy pojawiał się młody, przy­stojny uchodźca, kilku staruchów walczyło o prawo aneksji. Walka była krótka, nie robili sobie nawzajem kłopotów. Szczęśliwiec miał już wtedy wyłączne prawa do eksploatowania młodego. Niekiedy znikali obaj zaraz po mszy, osobno, udając, że się nie znają, mimo że poprzedniej niedzieli gadali na oczach wszystkich przez dwie godziny i wypróżnili kilka litrowych flakonów coli.

Duch spotkał w Kanadzie kilku takich młodziaków. Dowiedział się, że wpływały na nich donosy i anonimy, pisane przez łaskawych opiekunów. Kilku spośród staruchów przyjmowało ich do siebie na chatę, w zamian za wyświadczanie usług seksualnych. Dla kogo właściwie „klub” pracował, Duch nie mógł się zorientować. Chodziło

o uniemożliwienie otrzymania azylu przybyszom — ale tylko niektórym, bo inni, przeciwnie, właśnie dzięki przyjaźni staruchów azyl dostawali bardzo szybko. Najbardziej prawdopodobne jest to, że był to swojego rodzaju kontrwywiad kościelny, zważywszy na bardzo ścisłe powiązania tych ludzi z klerem. A marynistą młodzieżowy Przycipowski zginął dwa lata później, uderzony pięścią w głowę przez młodą Polkę, którą przyjął ńa .nocleg i próbował zgwałcić. Mocna musiała być baba.

Jan Duch był wysokim, szczupłym człowiekiem, ale mimo tej wrodzonej smukłości tu w Rzymie chudł coraz bardziej. Pewnego dnia, odwiedziwszy jednego z Polaków posiadających już własny kąt, zważył się na łazienkowej wądze i pomyślał, że przyrząd jest zepsuty. Zamiast osiemdziesięciu kilogramów strzałka wskazywała sześćdziesiąt pięć., Georgia też wyglądała jak kościotrup, a co gorsza, zaczęły wypadać jej włosy. Wypadały garściami, wystarczyło przeciągnąć ręką nieco mocniej, a już miało się w garści kłąb tych czarnych, długich, niegdyś pięknych i mocnych włosów.

Tego już było za wiele. Brak odżywienia, witamin, upał, palące

słońce, nieustanny stres — to były przyczyny ich fizycznego roz­kładu.

Do kurwy nędzy j— powiedziała Georgia — co ten skurwiel sobie wyobraża?

Miała na myśli Giedroycia. O ludziach z Wolnej Europy nawet już nie wspominała. Nie mogli widać darować Duchowi tego, co na ich temat parę lat temu napisał. Giedroyć jednak wydawał się im na początku jakąś szansą.

Nie potrzebujemy wiele — tłumaczyła Duchowi, jakby sam tego nie wiedział. — Ten głupi azyl, prawo pobytu w którymś z tych pieprzonych krajów, i już. Resztę załatwimy sobie sami.

Teraz już rozumowała w kategoriach „my”, „nas”, ponieważ czuła zagrożenie. Włochy nie są odpowiednim krajem do samodziel­nego zaczynania nowego życia. Mają za dużo własnych problemów, żeby dbać o jakichś sukinsynów spoza żelaznej kurtyny. Duch

i Georgia rzeczywiście nie potrzebowali wiele. Prawo pobytu na Zachodzie, prawo pracy — to było wszystko, czego chcieli. Gdyby byli prostymi, zwyczajnymi ludźmi, dostaliby to w ciągu dwóch tygodni. W owym czasie nie było to zbyt trudne. O ile, oczywiście, nie wpadło się w ten ściek, a właściwie w to stojące szambo zwane Latina.

Przecież wie, że w swoim fachu jesteś jednym z najlepszych w Polsce. Powinien sam po ciebie przyjechać do La Spezii, i to samochodem z klimatyzacją. Patrz, jak się to przeciętniactwo rozpanoszyło... Facet prawie nie umie po polsku, w życiu nie zrobił niczego, co mógłby z czystym sumieniem podpisać własnym nazwiskiem, poza najwyżej raportami dla CIA, a i to pewnie bazgrze po -francusku... I masz, zobacz, jak ciebie traktuje. Jak go spotkam, powiem mu to w oczy, opierdolę dziada na okrągło.

Duch wiedział, że Georgia to zrobi, i zrobiła, ale dużo później, kiedy mogła sobie na to pozwolić. Na razie wściekała się sobie a muzom. Wnfosek jednak był jeden, znali go od początku.

Napisz to paskudztwo — powiedziała. — Nie możemy tu zdechnąć. Wypierdol z siebie to, czego ten bandyta wymaga. Wte­dy przyśle pieniądze, wyjedziemy stąd. Kupimy bilet na pociąg do Warszawy, pokażemy w konsulacie francuskim i belgijskim i do­staniemy tranzytówki. I zostaniemy w Brukseli. Stracimy na tym parę dolarów, ale warto. Pisz, kochany.

I Jan Duch, zmuszony okolicznościami, napisał tekst zamówiony

przez redaktora Jerzego Giedroycia. Wyjaśnił, dlaczego chce mie­szkać na Zachodzie zamiast w Polsce.

Po blisko dwudziestu latach wciągam Ducha na drugie piętro Domu Literatury w Warszawie, wchodzimy do biblioteki, proszę

o numer „Kultury”, w którym ukazał się artykuł Jana. Czytamy go wspólnie. W pewnym miejscu Duch powiada, że nie jest anty­semitą, po prostu nie lubi tych, którzy wojnę przezimowali na Wschodzie, zajęli pozycje w UB i rozprawiali się z Polakami w spo'- sób daleki od związków z cywilizacją. Ponieważ jednak Polacy robili podobne rzeczy, a on nie widzi siebie jako anty-Polaka, przeto stwierdza, że jest po prostu antyskurwysynem. Z boku uwaga, dopisana ołówkiem przez.jakiegoś czytelnika: „Błąd. Zamiast anty, powinno być arcy”.

O, tak, jestem arcyskurwysynem — śmieje się Duch. — Za pisanie na książkach rozwaliłbym idiocie nos.

Pytam, czy dzisiaj jeszcze, po tylu zmianach w Polsce i na świecie i po zmianach w nim, podpisałby się bez zastrzeżeń pod tym tekstem.

I tak, i nie. Napisałem uczciwy kawałek, prawie dokładnie to, co myślałem. Ale nie można napisać dokładnie tego, co się myśli. Zawsze po krótkiej chwili przychodzi odbicie w inną stronę. A może tak, a może inaczej. Pamiętam charakterystyczny gest Andrzeje­wskiego: trzymał dłoń płasko w powietrzu i mówił: „może być tak”, po czym przekręcał dłoń wnętrzem do góry i dodawał: „ale może być i tak”. Powiedziałem kiedyś: „zależy, na której stronie siedzisz”. „Reprezentujesz typowo niemiecką ciężkość myślenia”, odparł, „i będziesz przegrywał z takimi, co myślą szybko, coraz szybciej i szybciej, aż staną się nieuchwytni”.

Jerzy Andrzejewski starał się myśleć szybko, lecz przegrał z nieuchwytnymi. Dziś znów z nieuchwytnymi zaczyna przegrywać cały kraj. Nie dość, że szybko myślą, to jeszcze mają do pomocy komputery, programowane dla wtajemniczonych. Ich polityka nie jest po prostu polityką, jest polityką wewnątrz polityki: szybką, niewidoczną, nieuchwytną. Ale co nas to obchodzi? Nam wystarczy dbać o codzienne koryto. Prawda, Janie poeto?

Więc tak, owszem, podpisałbym się dzisiaj pod tamtym starym tekstem. Ale pod warunkiem, że podpisując się dzisiaj, miałbym możliwość dopisania suplementu. Minęło tyle lat i wcale nie o to chodzi, że zmieniłem się znacznie, tylko chodzi o to, że

wszystko, cokolwiek mnie otacza, ma dla mnie inny wymiar niż dawniej. Jest po prostu mniejsze. Mniejszy jest świat, bo okrążyłem go kilka razy, mniejsze problemy tego świata, mniejsi ludzie. Takich samych idiotów spotykałem w Zambii, w Londynie, w Sydney, w Pekinie i w Kuala-Lumpur. Spośród około tysiąca kobiet różnych ras, z którymi spędzałem noce, zaledwie jedna czy dwie były interesujące na tyle, że miałbym ochotę z nimi rozmawiać raczej, niż kopulować, przy czym to pierwsze nie wyklucza drugiego, rzecz jasna. Ale rozumiesz: nie spodziewam się wiele po ludziach, ponieważ poznałem masę ludzi przylepionych do planety ze wszystkich stron jak mszyce, i ta masa jest tylko masą, niczym więcej, nudną, szarą i wiecznie czegoś tam głodną. Proste mechanizmy poruszają te nędzne stwory. Kiedyś jakiś tam Giedroyć czy inny głuptak był dla mnie sprawą, przeszkodą albo sojusznikiem, graczem, na którego ruchy trzeba było uważać i je umiejętnie kontrować, wszystko w ogóle, i w Polsce, i poza nią, stanowiło grę, sprawę, problem, było ważne, istotne, cholernie absorbujące młody, niedoświadczony umysł, spalające energię. Teraz jest inaczej, mój drogi. Mam pięćdziesiąt trzy lata, pożyję ile? Dziesięć, piętnaście? Widzę wyraźnie dystans, który mam do przej­ścia, i metę. Widzę ważność mojego życia dla najbliższych mi osób, dla mnie samego. I jego nieważność dla innych. Piękne jest życie, piękny jest świat, pod warunkiem że nie patrzy się nań w kategoriach politycznych. Bo są to po prostu kategorie myślenia mózgów niepełnych, chorych, podpalonych ambicją i strachem. Kie­dyś w Polsce wmawiano młodzieży, że wszystko, cokolwiek robimy, każdy nasz gest i oddech mają znaczenie polityczne, że od poli­tyki uciec nie można. Ze po prostu człowiek jest stworzeniem politycznym z istoty rzeczy. Mogę się dziś uśmiechnąć, kiedy przy­pominam sobie te bzdury, efekty pracy tych szybko myślących mózgów, od których należy się odseparować, żeby nie stracić szacunku dla samego siebie.

Dlaczego wobec tego udzieliłeś mi pozwolenia na opisanie twoich przeżyć jako „azylanta”? Czy nie sądzisz, że jest to rozgrze- bywanie jakichś starych spraw, od których dzisiaj się odżegnujesz? Dlaczego pozwalasz mi pisać o sobie, narażając się na zarzut, że robisz tanią politykę?

Przecież to nie ma żadnego znaczenia — powiedział Duch. — No, skoro utrzymujesz się z pisania, to jednak...

Arrivederci, Roma!

Stało się, jako rzekła rozsądna niewiasta. Giedroyć natychmiast po otrzymaniu tekstu przysłał pieniądze. Sam Zahorski przyniósł je do hotelu, gdzie na gorącym parapecie brudnego okna zaparzał się owinięty w gazetę kawałek pizzy, wielkości dłoni dziecka. To było wszystko, co Duch i Georgia mieli dzisiaj na obiad — a poza tym nie mieli nic, zupełnie nic.

Zahorski zaprosił ich wieczorem na kolację. Wraz z jego żoną pojechali w czwórkę do dość dobrej restauracji, usiedli w ogródku, była pizza „ąuattro sezoni” i czerwone wino. Rozmaite krewetki

i ślimaczki na tej pizzie, wszelkie możliwe zioła i przyprawy.

Jak się państwu podoba Rzym? — zapytał av pewnej chwili Zahorski.

| Jest to rupieciarnia, jaką trudno sobie wyobrazić — odparł Duch.

Zabolało to Zahorskiego, który opracował i wydał w języku polskim przewodnik po Rzymie dla nowo przybyłych. Miasto stano­wiło jego hobby. Ale dla Ducha i Georgii było to miasto najbrzydsze z wszystkich, które dotąd widzieli. Nie może być pięknym miasto, w którym odczuwa się głód.

Jak w stołowym zwariowanej ciotki — przyszła z pomocą Georgia. — Jakieś skorupy, kawałki połamanych figurek, bez ładu

i składu. Zupełne bezguście. Poza tym widać, że niszczeje to wszystko w takim tempie, że za kilkadziesiąt lat zostanie tylko coś w rodzaju cmentarzyska samochodów.

Im szybciej, tym lepiej — mruknął Duch. — Niech szlag trafi te cale Włochy.

Dziwię się panu — obruszyła się Zahorska. — Poecie nawet nie wypada tak mówić.

Ze niby co? Że jak jakiś bęcwał parę tysięcy lat temu postawił jakiś słupek albo fontannę, albo figurę, to mam na to patrzeć ze czcią jak na bożka? Ja na żadnego bożka nic patrzę z czcią — wyjaśnił Duch zniecierpliwionym tonem. — A te rupiecie wcale mi się nie podobają. Może, kiedy były nowe, robiły na współczesnych niezłe wrażenie. Ale mnie napawają obrzydzeniem.

Widzę, że mamy różne punkty widzenia na sprawę za­bytków — powiedziała inteligentnie pani Z.

A wie pan — zmienił temat pan Z. — myśmy wcale nie byli przekonani, że państwo zdecydują się wystąpić o azyl. Nawet chcieliśmy założyć się z. żoną...

Kto był za? — spytała Georgia.

Ja — pochwaliła się pani Z. — Pomyślałam, że pani, jako kobieta, od razu da się uwieść Zachodowi. Bo jeśli chodzi o pana Jana, to...

Wie pan, różnie o panu mówią. Mówili — poprawił Za­horski — bo teraz już tamte plotki nie są aktualne. Giedroyć powiedział mi, że pańska wypowiedź załatwia sprawę.

Odmownie — burknął Duch.

W każdym razie teraz jest jasne, że pan nie tylko na wy­cieczkę i nie tylko po to, żeby potem opisać całą procedurę otrzy­mywania azylu i wydać w Polsce w masowym nakładzie pod czer­wonym patronatem. Tak jak kilka lat temu taki Brycht zrobił, zna go pan? Tego cwaniaka, który opisał Wolną Europę na polecenie Moczara?

Andrzeja? Czy Mieczysława?

Nie wiem, jak miał na imię. Ale chyba tak.

Pewnie, że znałem — powiedział Duch. — Niejedną flaszkę

i niejedną dupę razem...

Nie chwal się — rzekła surowo Georgia w obawie, że pod wpływem alkoholu Duch straci rozeznanie, z kim rozmawia, i tym kwadratom nawinie jakieś nieprzystojności.

Jeżeli chodzi o moją żonę — Duch już bełkotał lekko — to my z Brychtem jesteśmy szwagrami...

O, pani ma siostrę? — próbowała udawać naiwną Zahorska.

Mam dwie — powiedziała Georgia.

Nie ma żadnej — upierał się Duch. — Wiedziałbym przecież, bobym je wydupcył...

Pani Zahorska podniosła się z krzesła. Pan Zahorski szybkimi gestami przywoływał kelnera.

Zimno się zrobiło w tym ogródku — mamrotał płacąc.

Komu zimno, to zimno, a mnie ciepło — Duch porwał ze stołu butelkę z połówką wina i stojąc wygulgał do końca. Kelner uśmiechał się, zamamrotał „bene vino” i odszedł prędko. Zahorski prowadził swoją żonę do wyjścia. Trzech pijanych marynarzy wtarabaniało się przez zarośniętą winoroślami furtkę, i to trochę rozładowało sytuację, a może w mniemaniu państwa Z. pogorszyło, bo Duch coś jakby zaczął się z marynarzami spierać, ale do wymiany gestów nie doszło. Polacy to już by go skopali, Włosi załatwiają to raczej wokalnie i kiedy pojęli, że adwersarz nie rozumie ich pełnych poezji przekleństw, to przestali* się nim interesować. W końcu państwo Z. oddalili się swoim samochodem, a Duch z Georgią wsiedli do autobusu. Kilka przystanków dalej autobus otarł się o drzewo w pędzie i boczne lustro roztrzaskało się z hałasem, odpryski wpadły do wnętrza przez otwarte okna. Kiedy tylko pojazd się zatrzymał, Duch wyciągnął Georgię na ulicę.

Nie mam zamiaru ginąć przez pijanego kierowcę jakiegoś śmierdzącego autobusu — oznajmił Duch. — Zwłaszcza teraz, u progu wolności.

Reszta już była zabawą. Kupili bilety kolejowe do Amster­damu zamiast do Warszawy. Były dużo tańsze. W konsulacie, belgijskim wyjaśnili, że z Amsterdamu wracać będą do Polski samochodem. Wprawdzie konsul upierał się nieco, chciał zobaczyć wizę holenderską, ale Georgia powiedziała mu, że Duch jest znanym polskim poetą, że nie ma powodu obawiać się z jego strony żadnych niespodzianek. Wypełnili kwestionariusze i na­stępnego dnia wbito im wizy do paszportów. Urzędnik, który oddawał im paszporty, powiedział:

Monsieur Duch, moja żona jest Polką i zna pana wiersze. Niestety, rano wyjechała do Paryża i żałowała, że nie może pana zobaczyć. Ale wspomniała mi, że zna pana osobiście.

Mówił po angielsku, Georgia tłumaczyła patrząc na Ducha z coraz domyślniejszym wyrazem twarzy. Duch mrugnął do niej dyskretnie, prosił o przekazanie ukłonów szanownej małżonce. Ale Georgia oprócz tego zapytała:

What’s your wife’s name?

Magdalena — powiedział urzędnik.

I wtedy Georgia:

Mój mąż mówił mi o tym, że zna dobrze pana żonę. My nie mamy przed sobą tajemnic.

Urzędnik otworzył szeroko oczy i tak go zostawili.

Duch poznał Magdalenę, kiedy miał dwadzieścia jeden lat. Był wtedy blisko związany z grupą „Współczesności”, drukował często w tym dwutygodniku. Magda, piękna dziewiętnastolatka, pochodziła ze znanej warszawskiej rodziny aktorskiej. Studiowała romanistykę. Położyła się z Duchem pierwszego wieczoru, jak to było wówczas w modzie. Nie mieli chaty, ale Duch nie miał nawet meldunku warszawskiego, i to w ich sytuacji było czynnikiem pozytywnym. Co kilka dni wynajmował pokój w hotelu na jedną noc. Magda musiała być o jedenastej wieczorem w domu, ale to nie przeszkadzało, był czas na wiele wyczerpujących konfiguracji. Po miesiącu, kiedy wyczerpani miłością leżeli obok siebie na łóżku w hotelu „War­szawa”, Magda uniosła się na łokciu, spojrzała na Ducha poważnie

i rzekła:

Słuchaj, Janku... Jakie ty masz właściwie poglądy?

W pierwszej chwili Duch nie zrozumiał. Więc powtórzyła pytanie, precyzując, że chodzi jej zarówno o poglądy polityczne, jak i o szerzej pojęty światopogląd.

Duch nie miał ochoty na dyskusję ze smarkulą. Wprawdzie był od niej tylko o dwa lata starszy, ale pamiętał dobrze wojnę, przeżył powstanie warszawskie jako dziesięcioletni chłopak, widział śmierć kilku ludzi ze swojej rodziny, widział egzekucje uliczne... A potem sam siedział w kiciu, trzykrotnie, i to w sumie dość długo. A potem jako „wroga ludu” zapakowano go do przymusowej służby w Wojskowym Korpusie Górniczym, dowodzonym przez radzieckiego generała Kokoszyna. Pracował w kopalni, gdzie w ciągu roku zginęło w wypadkach trzydziestu sześciu jego kolegów, a on sam był przysypany przez cztery doby. Stracił wzrok na dwa ty­godnie. Podleczyli go i rzucili znów pod ziemię. Dopiero po Październiku zlikwidowano WKG i Duch zajął się literaturą. Poglądy? Hm. Przyrzekł dziewczynie, że się nad tym zastanowi.

A tymczasem podczas następnych spotkań ładował ją ostro, bo była zdrowa, ciasna i chętna, i pachniała ładnie. Ale wiedział,

że już mu tylko o tę zabawę chodzi, że ta dupa jest po prostu dla niego za głupia.

W końcu doszło do konfrontacji, tym razem w hotelu „Polonia”.

No, powiedz mi wreszcie, jakie masz poglądy — rzekła tonem oddalającym możliwość sprzeciwu.

Nie mam poglądów — powiedział Duch.

Jak to nie masz?

Zwyczajnie. Nie mam.

Żadnych poglądów politycznych?! Jak tak można żyć?

Żyję, widzisz. Chyba udowodniłem ci to kilka minut temu.

To nic nie znaczy. To bardzo prymitywne. Wrogowie klasowi też to robią, niestety. Mnie chodzi o możliwość porozu­mienia się z tobą. Bo wiesz, czuję, że zaczynam cię kochać. Ale nic mogę kochać kogoś bezideowego, kogoś, kto nie ma ukształto­wanych poglądów.

Jan Duch czuł, że leży obok wariatki i że ona za chwilę może mu odgryźć genitalia — wszystkiego można się spodziewać po kimś, kto mówi takie głupstwa. Przykrył się na wszelki wypadek kołdrą

i postanowił dziś już się z nią nié kochać. Miała już swoją bazę załatwioną, teraz onanizowała nadbudowę.

Magda, przestań pieprzyć. Zycie jest życie. Idź do swoich kolegów studentów na takie dyskusje. Ja jestem zwyczajny facet, co odsłużył wojsko. Ja nie mam poglądów. A jeżeli mam jakieś, to tak głęboko, że wychodzą tylko po grochówce.

Wtedy -Magda odsłoniła swoje wnętrze. Powiedziała swemu kochankowi, że jest komunistką, że studiuje Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, że zna prawie wszystkie ich dzieła, a przynajmniej skrótowe opracowania tych dzieł, i że od tej chwili zajmie się Janem, wychowa go, spowoduje przyśpieszone dojrzewanie poety, dla dobra ojczyzny i narodu. Jej słownictwo było bogate, sposób formułowania myśli technicznie sprawny, fajnaj rokująca nadzieje d/icwczyna, przez pomyłkę lądująca na łóżku wynajmowanym przez człowieka bez poglądów.

To nic człowiek ma poglądy — powiedział Duch ziewając. — To poglądy mają człowieka. A ja chcę być wolny. Obserwator, otwarty na wszystkie możliwości.

Oportunista — powiedziała Magda.

Taka zacietrzewiona idiotka. Duch już nigdy się z nią nie

położył, chociaż nachodziła go w redakcji, gdzie zaczął pracować. Dopiero po wielu, wielu latach, niedługo przed wyjazdem z Polski, spotkał Magdę w restauracji hotelu „Bristol” w Warszawie. Wyglą­dała jak dama z zagranicy, odziana w cały ten dolarowy sztafaż. Pogadał z nią kilka minut. Otóż po skończeniu studiów pojechała do Francji i Belgii na jakieś tam praktyki, diabli wiedzą co, poznała Belga i wyszła za niego.

Mój mąż pracuje w dyplomacji — rzuciła lekko, ale z widoczną dumą.

I tyle. Życzyli sobie wzajemnie powodzenia, jak dawni, choć dość przypadkowi znajortii. Nie miał nawet ochoty pytać o jej poglądy. Czy studiuje Stalina po francusku, czy po flamandzku? A mąż dyplomata, czy wiedzie z nią dyskusje polityczne w łóżku? Czy wyłączają przedtem ukryte mikrofony? Pokiwał głową i odszedł, ponieważ menażeria ludzka już wówczas przestawała go dziwić.

Więc to była żona tego urzędnika, stacjonującego w Rzymie. Mieli zabawę z Georgią przez następne pół godziny.

Mając wizę belgijską, nie napotkali oporu ze strony Fran­cuzów. Bang, bang, kilka tysięcy lirów opłaty, stemple na całą stronę wbite do paszportów. Teraz szybko pakować się, wieczornym pociągiem do Paryża, ani chwili dłużej w tym cholernym, bezna­dziejnym Rzymie. Arrivederci, Roma!

Jeszcze za cżasów breżniewowskich ukazał się w którejś z gazet radzieckich reportaż przedrukowany we fragmentach przez prasę polską, reportaż o pewnej willi w miasteczku Maisons-Laffitte,

o jej mieszkańcach i o ich działalności. Willa była ponoć otoczona wysokim murem, najeżonym kolczastymi drutami, na rogach muru stały wieżyczki wartownicze, a po całym terenie biegały czarne wilczury z obnażonymi kłami. Wewnątrz willi gnieździli się wro­gowie internacjonalnego świata pracy, kierujący strumienie swego jadu szczególnie przeciw proletariatowi polskiemu. Dostać się do willi można było wyłącznie, jeśli sję znało tajemniczy kod, zmie­niany codziennie. Czarna Erynia o nazwisku Hertz, uzbrojona w pi­stolet maszynowy, rewidowała każdego-z wchodzących. I tak dalej.

Taki obraz, rodem z klasyki propagandy rewolucyjnej tworzonej przez celującyph w horrorze twórców pochodzenia żydowskiego,

miał na celu wzbudzić w masach proletariuszy głębokie obrzydze­nie do wrogów tuczących się ich krwią. To znaczy, w tym wy­padku, krwią amerykańskiego towarzysza proletariusza, ponieważ „Kultura” utrzymywana jest z pieniędzy podatnika amerykańskiego.

Dzisiaj dużo się zmieniło. Proletariusz polski już nie jest proletariuszem, a przynajmniej nie w takim sensie, jakiego nas uczono.

Jan Duch i Georgia dotarli do willi bez przeszkód, pieszo od dworca idąc, przez nikogo nie śledzeni. Brama w niskim murku była otwarta. Na małym placyku przed domem stał pordzewiały

i krzywy peugeot 404. Zadzwonili do drzwi i otworzyła starsza kobieta bez pistoletu. Żadnego psa ani widu, ani słychu. Ba, żeby chociaż kot...

Propaganda to jest fajna rzecz. Dobrze jest tworzyć bajki dla maluczkich, zwłaszcza gdy się jest wynagradzanym za wysiłek przyzwoicie. Propaganda to mecz na jedną bramkę. Wygrywa się zawsze.

Duch i Georgia weszli do salonu, gdzie ujrzeli widok nastę­pujący: książę redaktor Jerzy Giedroyć w rozmowie ze znanym w Polsce felietonistą, patentowanym wrogiem ustroju, któremu jednak ten ustrój, nawet w najczarniejszych latach stalinowskiego reżimu, nigdy nie odmówił paszportu. Ten felietonista, beniaminek opozycji wszelkich możliwych maści, miał przyjaciół zarówno wśród tych, których oficjalnie zwalczał, jak i wśród tych, z którymi oficjalnie się tamtym przyjaciołom przeciwstawiał. Podobno za kon­takt z ośrodkami wrogimi PRL-owi, takimi jak „Kultura” czy Wolna Europa, ‘groziły niegdyś ciężkie kary. Zwyczajni ludzie, nasi ma­leńcy, drżąc ze strachu, przemycali listy do tych ośrodków, dono­sili na nieprawości ustroju, skarżyli się, czegoś domagali. I byli tropieni, wytaczano sprawy przeciw nim, karano ich, nie wypusz­czano ich rodzin za granicę. A przecież wielu ludzi regularnie odwiedzało te ośrodki, mieszkało w Maisons-Laffitte i w Mo­nachium, a w Warszawie włos im z głowy nie spadał, paszport dostawali, kiedy tylko chcieli. Oczywiście, tak zwana opinia spo­łeczna, na której tak władzom zależało, nic o tych rodzinno- -towarzyskich, ponadustrojowych i ponadideologicznych kontak­tach nie wiedziała. Rządzą masami rodziny, królewskie-rody wiążą

się węzłami małżeńskimi ponad pogłowiem jakichś tam narodów, czyżbyśmy o tym zapomnieli? Mieliśmy królów z Węgier, Saksonii, Włoch czy innego kąta Europy, Prusacy spokrewnieni byli z Angli­kami, jedna mafia bogatych panowała nad nędzną, ciemną Europą. Czy coś się zmieniło? Czy wojny nie były efektami waśni między książętami, braćmi, dziećmi uprzywilejowanych? Czy felietonista jeżdżący do Paryża jak kolejarz łódzki do Kutna, normalka — w czasach, kiedy prostak uważał otrzymanie paszportu za naj­wyższe szczęście — czy ten felietonista nie jest w istocie władcą prostaków, czy nad nimi nie panuje? Wolno mu wszystko. Wolno mu pisać przeciw ustrojowi, wolno mu obrzucać ten ustrój błotem na odczytach organizowanych w środowiskach emigranckich całego świata, by potem popijać koniak w konsulatach i wracać do War­szawy w glorii nieugiętego, i tu znów planować następne uderzenia w niedobry ustrój, który już szykuje panu felietoniście następny paszporcik i bilecik.

Jan Duch spojrzał na felietonistę i pomyślał: ty cwana kurwo, co ty tu znowu knujesz? Przywitali się obojętnie, jakby' to było spotkanie w kawiarni Związku Literatów na Krakowskim Przed­mieściu. Giedroyć pożegnał się z kurwą, która następnego dnia miała odlecieć do Warszawy. Duch wiedział, że kurwa powie, gdzie trzeba: widziałem Ducha u Jerzego. I Duch pomyślał, jakąż też funkcję naprawdę spełnia felietonowa bladź? A może... właśnie, a może to jest dwupiętrowa gra? Może ori wydajniej na tamtą stronę pracuje niż na tą? A może jednakowo wydajnie na obie strony, i obie o tym wiedzą? I co mu zrobią? Przecież jest już tak wprowadzony, tak zorientowany w rodzinnych układach i niu­ansach, tak wyspecjalizowany w kłamstwie i dezinformacji, że lep­szego żadna ze stron nie znajdzie. Ten człowiek jest po prostu na sto procent lojalny wobec obydwu stron!

To już jest wyższa szkoła jazdy. Na taki makiawelizm stać było tylko dawnych papieży i Stalina, z nowszych. Z zachowaniem proporcji efektów, rzecz jasna. Duch patrzył z podziwem w zimne, wyblakłe oczka felietonisty. I dostrzegł w nich prawdę, wielką prawdę — zupełnie zaprzeczającą tendencji reportażu o Maisons- -Laffitte. Tak, Maisons-Laffitte nie potrzebuje wież wartowniczych, pistoletów, wilczurów. Maisons-Laffitte jest bezpieczne. Tamta

strona nie dokona zamachu na Maisons-Laffitte. Ponieważ ona Maisons-Laffitte potrzebuje. Tak samo jak potrzebuje Wolnej Europy, radia Voice of America czy BBC.

Do gry potrzebni są partnerzy. Cóż to by była za gra bez partnerów? Jakich wrogów można by wskazać maleńkim, spragnio­nym mocnych uczuć, do których prywatnie nie są zdolni, czym można by pobudzić maleńkich do odczuwania najcenniejszego en masse uczucia, jakim jest nienawiść? Oto twój wróg, prole­tariuszu polski: Giedroyć z Maisons-Laffitte! A jeśli bawi cię czytanie opozycjonistów, to tu masz naszego rodzimego pana Felietonistę! Rozpinaj więc skrzydła swojej kiepskiej duszy, od nie­nawiści po nadzieję, fruwaj sobie po kielichu tak wysoko, jak tylko chcesz! Ale o tym, że Giedroyć z Felietonistą herbatnikują, jeden na koszt władz amerykańskich, a drugi na koszt władz tutejszych, tego, bracie, nie dowiesz się tak łatwo.

Georgia, która ładnie rysuje, wykonała nieduży rysunek saty­ryczny w stylu Kobylińskiego: cherlawy facio zgięty pod ciężarem wielkiej szachownicy, jeden gracz od przodu, drugi od tyłu dymają go, wpatrzeni w figury.

Nazwiska możesz sobie podstawić, jakie chcesz. Mogą to być prezydenci jakichś skłóconych państw — powiedziała Georgia — albo chorążowie przeciwstawnych światopoglądów. Może to być też Giedroyć i Felietonista, a w środku ty. Nie czujesz, że jesteś wykopcony? Żeby tu zamieszkać, musisz żebrać o jakiś idiotyczny azyl, wypruwać z siebie wszystko, obnażać się przed cwaniakami. A tu masz dwóch nygusów... i rypią takich jak ty, bracie.

Zawsze ktoś kogoś rypie — powiedział filozoficznie Duch. — Przyjdzie czas, że i ja ich trochę porypię, chociaż mi wcale na tym nie zależy.

Miał rację Duch — i w tym, że mu nie zależy, i w tym, że tamtych starych cwaniaków wyrypie. Od samego początku zresztą to oni właśnie byli przez Ducha rypani. Georgia się myliła.

Byli rypani, ponieważ Duch widział ich obu na wylot. Nie brał poważnie ani jednego, ani drugiego. Ten kit, który obaj produkowali, mogli sadzić osłom na połoninie. Tych nie brakuje, przeciwnie, namnożyło się ostatnio. Ale znowu tamci dwaj cwa­niacy osłów tak za bardzo nie potrzebują. Oni by chcieli, żeby ktoś inteligentny wziął ich wreszcie na serio. Wziąć ich na serio!

Oto, czego im brakuje. Oni, ci dwaj, czy nowe pokolenie takich jak oni, producentów propagandowego kitu. Kto ich weźmie na serio? No? Kto? Kto chce wejść w papierowy świat tych biednych ludzików, zarabiających na chleb w trudzie, jak szewcy? Tyle że zamiast narzędzi takich, jak kopyto, flek, szpilka, klej i brandzel, posłu­gują się narzędziami takimi, jak: Ojczyzna, Wolność, Bóg, Naród, Moralność. Z Maisons-Laffitte i z Krakowa dobiega stukanie języków.

rmUIfs *

SnfuffaŁlSr mm * w f

Tu mówi książę!

Kiedy Jan Duch opowiadał mi o swojej wizycie u Giedroycia, uśmiechałem się do siebie, ponieważ cała ta sytuacja wyświetlała mi się w wyobraźni dokładnie jak film, w którym kiedyś sam grałem rolę. Pamiętałem ten duży pokój o lśniącym parkiecie, pełen ułożonej w stosy polskiej prasy... Na dużym stole numery „Trybuny Ludu” i „Życia Warszawy” z bieżącą datą. Przychodziły natychmiast, nie tak jak zwykle, z trzydniowym opóźnieniem, do zwyczajnych prenumeratorów mieszkających w Zachodniej Europie. Giedroyć otrzymywał prasę rano, tego samego dnia. Musiał przecież trzymać rękę na pulsie, reagować natychmiast na wszystko, co działo się w kraju. To była jego praca.

Ale Duch wciąż jeszcze, po tylu latach, dziwi się, w jaki sposób te wszystkie gazety, łącznie z „Chłopską Drogą” i z tytułem jak „Gromada — Rolnik Polski”, znajdowały się w pokoju Giedroycia w dwie, trzy godziny po zejściu z maszyny drukarskiej.

Musiał to robić ktoś z jakiejś ambasady, kupować i podawać na lotnisku stewardesie z Air France, a w Paryżu pewnie pani Hertz, będąca tam na zakupach u rzeźnika, przy okazji podbie­rała prasę... — śmieję się z wyrażającej brak przekonania miny Ducha.

Stary, to jest organizacja — kręci on głową i uznaniem. — U Giedroycia czułem się jak w warszawskim Klubie Książki i Prasy. Tyle było czytania...

Duch lubił kiedyś czytać gazety, wszystko, co mu wpadło w rękę. Publikację „Mleko, jaja, drób” czytał od dechy do dechy, jakby to był jakiś kryminał. I nawet tę publikację dostrzegł u Giedroycia. Ale nie dane mu było zapoznać się z najnowszymi

osiągnięciami polskiego przemysłu janczarskiego i przedyskutować je z Giedroyciem.

Redaktor bowiem był człowiekiem biznesu. Wysoki, dość szczupły, z jedwabnym fularem pod szyją, wystającym z rozpiętej koszuli, emitował z siebie postawą i głosem sygnały ostrzegawcze: „istoto ludzka, jeżeli hołdujesz gadulstwu, nie zbliżaj się do mnie” oraz: „właściwie to przecież my się w ogóle nie znamy, a pan, przepraszam, to chyba z plebsu”— i ostrzeżony paroma gestami i spojrzeniami gość już z mniejszym animuszem przystępował do omawiania sprawy, która go do „Kultury” przywiodła.

Jan Duch nie poddawał się takim emisjom. Przyzwyczajony do różnych fanaberii oficerów śledczych, którzy byli zdecydowanie rzeczywiści, Giedroycia zaklasyfikował do rzędu teatralnych postaci, rekwizytów z epok minionych. Takie postawienie sprawy utrudniało dialog, i tak już prawie niemożliwy. Giedroyć wyczuwał, że temu plebejuszowi chodzi tylko o jedno: o trochę forsy i żeby się wszyscy od niego odpieprzyli. Co więcej, Giedroyć wiedział, że Jan Duch da sobie radę w świecie, że nie jest warszawskim kawiarnianym molem papierowym, dla którego „Kultura” byłaby z konieczności jedynym oparciem. Taki stwór, jeden z wielu, którzy odwiedzali redakcję, byłby się czołgał do stóp księcia, byłby gotów zrobić wszystko, czego się od niego zażąda. Jednak jeden rzut oka na Ducha i na Georgię powiedział Giedroyciowi prawdę: „ci ludzie mają mnie w dupie.”

Dlatego też Giedroyć przyjął styl z dystansem, takie désin­téressement na pięćdziesiąt procent. I dobrze. Czasami tylko jakieś ludzkie odcienie pojawiały się w jego tekstach, na przykład: „nie będzie tu państwu lekko” — ale znów był to kolejny sygnał, mówiący wyraźnie, że nie mają na niego co liczyć.

Duch otrzymał zaliczkę na tom wierszy oraz na powieść, której temat wymyślił w pociągu. Miała to być powieść demaskująca rzeczywistość polską, ale podpisując umowę obaj wiedzieli, że ten utwór nigdy nie ujrzy światła dziennego. Wystarczyła zaliczka.

Po załatwieniu interesów nastąpiła część artystyczna: obiad w małej jadalni z nieodłączną sztuką mięsa i z pokazem łykania fragmentów opony w wykonaniu księcia.

W pociągu powrotnym do Paryża Duchowie, podobnie jak ja wcześniej, jechali z panią Hertz. .Tym razem rozmowa dotyczyła Giedroycia i Gombrowicza,

wr

Pan Giedroyć musi być strasznie zapracowany — powie­dział Duch.

Okropnie — przyznała pani Zofia, zajmująca się dawniej przez wiele lat redagowaniem kącika humoru krajowego na ostatniej stronie „Kultury”. — Jest tak zajęty, że brak mu czasu na oso­biste życie. Czy państwo wiecie, że on ma dotąd paszport uchodź­czy? Nie przyjął obywatelstwa francuskiego, bo według niego wówczas nie mógłby walczyć o to, o co walczy. Nie mógłby walczyć

0 Polskę jako obywatel francuski.

To musi mu strasznie utrudniać życie — powiedziała ze współczuciem Georgia, której na niczym nie zależało tak bardzo, jak na otrzymaniu jakiegoś porządnego obywatelstwa, francuskiego czy belgijskiego, byle prędzej.

Okropnie utrudnia — przyznała Hertzowa. — Żebyście pań­stwo wiedzieli, ile razy już cały Instytut znajdował się na krawędzi...

1 tylko dzięki niemu...

Czyżby i po tej stronie działali przeciwnicy „Kultury” i Instytutu Literackiego? — zapytał Duch szczerze ubawiony. /

Po tej stronie mamy większych i groźniejszych przeciwni­ków niż w Polsce. Z Polski mogą sobie pokrzykiwać, im więcej, tym dla nas lepiej. Ale tutaj istnieją naciski prawdziwe... I tylko dzięki jego nieprawdopodobnemu poświęceniu i uporowi udaje się utrzy­mywać to przedsięwzięcie.

Duch, który w tym okresie był miłośnikiem prozy Gombro­wicza, powiedział, że Instytut ma niezaprzeczalny wkład do kultury polskiej właśnie dzięki wydaniu wszystkich utworów tego pisarza. Zapytał, czy Giedroyć i Gombrowicz znali się jeszcze przed wojną.

A skąd! Poznali się dopiero tutaj, po powrocie Gombro­wicza do Europy. Chociaż w korespondencji od dawna już byli na „ty”. I w końcu Witold zjawił się u nas pewnego dnia, Jerzy sam otworzył drzwi i zobaczyli się po raz pierwszy.' Widziałam to dokładnie...

Musieli sobie przypaść do gustu — powiedziała Georgia.

Niespecjalnie — rzekła Hertzowa. — Na widok Giedroy- cia Gombrowicz powiedział lekko wyniośle: słuchaj, Jerzy, w Paryżu rodacy traktują mnie jak Mickiewicza. Na to Giedroyć obojętnie: nigdy nie przepadałem za Mickiewiczem.

I opowiedziała o pobycie Gombrowicza w willi, o kłopotach, jakie stwarzał. Zwykli planować numer w pokoju po prawej stronie, gdzie na dużym stole rozkładali makiety i wszystkie materiały potrzebne do zesłania numeru do drukarni. Kończyli późno w nocy i zmęczeni szli spać, zostawiając robotę prawie ukończoną, rozło­żoną na stole w dopracowanych z trudem, sobie tylko wiadomych konfiguracjach. Pewnego ranka Hertzowa wstaje, słyszy jakieś hałasy, trzaski na dole. Schodzi, raczej pospiesznie, bo odgłosy miętego i dartego papieru dobiegają z pracowni... O zgrozo! Widzi Gombrowicza, który w porannym tużurku zdążył już sprzą­tnąć wszystko ze stołu, zwalić w kącie, a to, co spadło na ziemię, podnosi i drze, i Wrzuca do kosza... Oniemiała Hertzowa nie może wykrztusić słowa, a Gombrowicz chłodno, rozkazująco, jak do służącej:

No, nareszcie pani wstała, proszę natychmiast wynieść te papierzyska, nakryć do stołu. Za kilka minut przyjadą do mnie goście na śniadanie, proszę o jajka po wiedeńsku sześć razy oraz café au lait.

W Brukseli Duch zadzwonił do faceta nazwiskiem Merło. Ten był już uprzedzony przez Giedroycia. Spotkali się w biurze Komitetu Pomocy dla Uchodźców. Merło był mały, okrągławy, ruchliwy, wiecznie zaaferowany, z daleka pachniał konspiracją, co przy jego sylwetce dawało zabawne efekty.

Teraz właśnie nastąpił moment najważniejszy: Duch i Georgia oficjalnie złożyli prośbę o azyl — na ręce pana Merły, który od tej pory, aż do otrzymania azylu, miał się obojgiem opiekować.

Kiedy składali oświadczenia i wypełniali różne ankiety, z którymi Merło nazajutrz miał udać się do różnych belgijskich urzędów, pojawiał się w biurze i znikał niewysoki, szczupły człowieczek

o podsuszonej twarzy i uważnym, trochę zaniepokojonym, a trochę niechętnym spojrzeniu. Duch słusznie przypuszczał, że jest to pracownik komitetu, nie zwracał więc na szarą postać uwagi. W pewnej chwili Merło wyszedł z pokoju, a ten drugi urzędnik skorzystał z okazji, by zacząć rozmowę. Zadał parę stereotypowych pytań, do których Duch już był przyzwyczajony, w rodzaju: „no, to jak tam w Polsce, proszę pana?” albo: „trudno u nich żyć, prawda?” Chcąc okazać uprzejmość i zdrowy rozsądek, jakim

powinien cechować się nowoczesny Europejczyk, Duch zaczął bredzić coś o trudnościach, na jakie natrafia w kraju tak zwana inicjatywa prywatna, ci wszyscy pracowici i podziwu godni badylarze i prywaciarze, bez których nie byłoby w kraju ani rzodkiewki, ani grzebienia, ani haczyków do firanek. Urzędnik jednak nie okazał zbytniego zainteresowania tym tematem, na szczęście, bo Duch nie miał zbyt wiele do powiedzenia w imieniu prywaciarzy, których zresztą, jak większość ludzi w Polsce, uważał za kanciarzy i złodziei.

Szary człowieczek przeprosił, odwrócił się i podniósł słuchawkę. Georgia i Duch patrzyli na niego obojętnie, myśląc sobie, że taki typek musi przecież żyć z donosów, wobec czego można spodziewać się, że po krótkim seansie udawania obojętności zaprosi ich na posiłek, by wyciągnąć z nich, co się da. Typek tymczasem na­kręcił numer i bardzo godnym, bardzo poważnym głosem powiedział:

Tu mówi książę.

Duch i Georgia spojrzeli na siebie szeroko otwartymi oczami. Jeszcze sekunda i parskną śmiechem. Ale człowieczyna, nie mogąc widocznie złapać kontaktu, powtórzył, tym razem z dającym się odczuć zniecierpliwieniem:

Hallo! Tu mówi książę! Czy maman jest jeszcze w domu?

Po czym natychmiast przeszedł na francuski. Niebywałe.

Duch nie mógł uwierzyć, że to dzieje się na serio, że ktoś może — w dwudziestym wieku! — mówić o sobie samym per „książę”. Byłby mniej zaskoczony, gdyby w jego obecności jakiś pies po­wiedział do słuchawki ludzkim głosem: „hallo, tu mówi pudel”. Kiedy człeczyna wyszedł, Georgia powiedziała:

To jest pewnie jego nazwisko, pan Książę, a może po prostu Książek, a my nie zrozumieliśmy.

Wrócił Merło. Duch:

Panie Stanisławie, kim jest ten pan, który tu z nami został przez kilka chwil?

Merło:

To książę Sapieha.

O, kurwa go mać! — powiedział Duch.

Georgia skuliła się ze śmiechu. Duchowi łzy ciekły po twarzy. Merło nie rozumiał, o co chodzi. Wreszcie Duch powiedział mu

o sposobie, w jaki ten facet przedstawiał się przez telefon.

Toż to operetka, drogi panie — mówił Duch. — Gdzie

myśmy przyjechali? Rozumiem, że Giedroyć jest podobno jakimś tam księciem, ale słyszałem o tym od innych, on mi tego nie mówił. Zwracałem się do niego normalnie, per „panie redaktorze”, bo taki jest jego zawód i funkcja. Ale żeby na serio dorosły człowiek siebie samego przedstawiał przez telefon w ten sposób... w głowie się nie mieści.

Merlo z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

Proszę państwa — wyjaśnił — książę Sapieha pracuje w Komi­tecie Pomocy, ma bardzo poważną funkcję. On i biskup Rubin bardzo pomagają komitetowi...

Jaki biskup?

Rubin.

Przecież to... — zdziwił się Duch.

Biskup Rubin — tłumaczył Merło — jest polskim du­chownym pochodzenia mojżeszowego. Przechrzci! się, rozumie pan, i doszedł do godności biskupa. Jest głównym pasterzem uchodź­stwa i emigracji.

Po wyjściu od Merły nasza parka uchodźców szła ulicą w lekkim oszołomieniu. Żydowski biskup i operetkowy książę! Istny cyrk.

Spierdalajmy stąd — powiedział Duch. — Dziewczyno, my się tu nie uchowamy.

Pewnie, że nie. Nie z tymi kretynami. Nie pasujemy do tego przedstawienia. Mimo wszystko wychowanie w komunizmie uczuliło nas na groteskę — odparła Georgia. — Trzeba nauczyć się języka i wejść w normalny świat, i to jak najszybciej.

Ale na razie weszli do hotelu, który wydawał im się niezbyt drogi. Facet w recepcji wyglądał jak goryl. Patrzył na Georgię spojrzeniem fachowca. Georgia prowadziła pertraktacje, ponieważ tamten znał angielski.

-— On się pyta, na ile godzin — zwróciła się do Ducha.

Na dwa tygodnie — rzekł Duch. — Tyle powinno wy­starczyć na otrzymanie azylu.

Nie wytrzymacie tu — powiedział facet. — Tu się wynajmuje na godziny, dzień i noc, ściany są cienkie i pokoje jak klatki. Lepiej idźcie gdzie indziej.

Ale w okolicy były same burdele. Zadzwonili do Merły i skie­rował ich do hotelu o nazwie „Le Duc”, prowadzonego przez Polaków.

Następnego dnia zaczęła się karuzela. Od samego rana Merlo

ciągał ich po urzędach. Najpierw policja — krótkie przesłuchanie wstępne, podanie danych osobistych, podpisanie prośby o udzielenie azylu. Potem odciski palców: każdy palec po kolei, potem wszystkie naraz, potem cała dłoń odbita na kartonie. Niektórzy mówią, że robienie odcisków palców jest 'poniżające. Na Ducha to nie działało. W Polsce dawał odciski parę razy. Nie miało to dla niego znaczenia. I tak, wiedział to na pewno, włamywać się nigdzie nie będzie. Niech więc sobie biorą, nawet u nóg.

Potem opis znaków szczególnych, tatuaży. Duch miał dwa małe tatuaże na lewym przedramieniu. Opisano je dokładnie. Ten po zewnętrznej stronie wskazywał daty Duchowego kiblowania: Ł 55—56, a pod spodem: W 58—59. Łódź i Warszawa. Między datami znajdowały się kraty, od których wił się kolczasty drut. Tę artystyczną robótkę wykonał niejaki Jurek Majewski, zapuszko- wany na piętnaście za skoki z kopytem. Jurek był miłośnikiem poezji, więc Duchowi wydziergał za darmo, choć od innych brał po dwieście fajek za mniej skomplikowane wzorki. Po wewnętrznej stronie przedramienia fragment wiersza francuskiego poety Louisa Aragona: „IL N’Y A PAS D’AMOUR HEUREUX”. Aragon był ideowym komunistą, Żydem — dzisiaj piszą o nim, że był stalinow­cem — ale czy to ważne? Louis Aragon dla Jana Ducha jest poetą wielkim, poetą jego młodości. Duch nienawidził stalinizmu, na­tomiast Aragona uwielbiał. „Miłości szczęśliwej nie masz, ojczyznę czy miłą kochasz” — tak to brzmiało w przekładzie Adama Ważyka, innego stalinowca. Jan Duch darzy miłością strofę duetu Aragon— Ważyk, jedną z piękniejszych strof poezji światowej: „ ... powróci wiosna, wróbli zaświergocą roje /powiem ci o miłości w pełnym marzeń łożu/ gdzie jak złoto pierścienia będziemy we dwoje...”.

Ten ostatni werset dziś jeszcze daje Duchowi „goosebumps”, czyli gęsią skórę, taką samą jak przy słuchaniu finału symfpnii Tytan Mahlera.

Mahler też, zdaje się, był Żydem — powiedziałem. — Jak wobec tego mam traktować pogłoski o twoim antysemityzmie?

Można szanować Włochy, niekoniecznie kochając Mafię. Zresztą wielcy ludzie nie potrzebują ani religii, ani narodowości — odparł. — Mnie przynajmniej nic to nie obchodzi. Interesuje mnie produkt ostateczny jednostki ludzkiej. Interesuje mnie sztuka, a reszta, brud i brzydota życia, lichwa, bandytyzm, oszustwo, jest wszędzie taka sama.

Opisano dokładnie tatuaże Ducha, Georgia nie miała znaków szczególnych. Po wyjściu z budynku Duch poprosił Merłę o znale­zienie dla nich tańszego hotelu, ponieważ jeszcze dwie noce w „Le Duc” i będą bez grosza. Wówczas Merło powiedział, że rachunek hotelowy bierze na siebie, to znaczy na Komitet Pomocy. Ale też zaproponował im przeniesienie do domu Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, gdzie nie będą się czuli tak osamotnieni.

Mieszka tam wielu Polaków, którzy znajdują się w podobnej do państwa sytuacji. Na pewno będzie wam łatwiej znieść czas oczekiwania na azyl. Oczywiście będziecie mieli osobny pokój i Komitet będzie zadowolony, ponieważ ceny tam są stosunkowo niskie. No i jest biblioteka, wiele wydawnictw Instytutu Lite­rackiego, których pan Jan pewno nie zna, i polskie gazety...

Wszystko to wyglądało bardzo obiecująco. Nareszcie będzie można pogadać z kimś nowym. Kilka miesięcy spędzonych razem dało im się obojgu we znaki. Nie mogli już znieść swego towa­rzystwa.

#

Naiwne przewidywania! Mieszkałem już od kilku tygodni w domu SPK na rue Jourdan. Byłem jednym z dwudziestu ludzi czekających na azyl. Jak dotychczas, otrzymaliśmy tak zwane zielone karty, uprawniające do legalnego wykonywania pracy. Ale nikt się nie starał o pracę. Jak pracowałeś, to koniec z zapomogą od Komitetu. A zapomoga nie była zła, wystarczała na drobne przy­jemności, w rodzaju pornograficznego filmu czy butelki „vin rouge ordinalre” co drugi dzień, a ponadto można było sobie w miarę potrzeby kupić ubranie, buty, koszulę — i Merło zwracał koszta. Ale żeby spodziewać się frajdy towarzyskiej? Czy poeci zawsze są aż tak naiwni?

Kiedy' Duch z żoną zjawił się wśród nas, zrobiła się niezła sercacja. Może Duch myślał, że chodzi o niego? Że takim sławnym je^poetą? Bo patrzyli na nich, wodzili oczami, szeptali po kątach.

I ja też wodziłem oczami. Ale nie za Duchem. Za Georgią.

Takiej świetnej dupy nasi chłopcy dawno już nie widzieli. Nawet bogate prostytutki, krążące w mercedesach i BMW z nieo­dłącznym pudelkiem za tylną szybą, nie mogły się z nią równać. Zresztą o kurwach z Porte Namur mogliśmy sobie tylko pomarzyć, kosztowały za drogo, a Georgia była z nami tutaj, w tym samym

domu, przez ścianę, ba, można było sobie z nią nawet pogadać na korytarzu czy przy okazji spotkania na rynku albo w sklepie.

Wieczorami potencjalni azylowcy, tryskający nie wyzyskaną energią, podpaleni kombinowaniem, w jaki sposób zerwać Duchowi żonę, walili konie, aż się trząsł stary budynek. Duch nie wiedział, że szykują na niego zamach, że w najdrobniejszych szczegółach opracowują plan porwania Georgii — do pokoju na najwyższym piętrze, po uprzednim spiciu Ducha do nieprzytomności. Tam, kontynuującynadużywanie alkoholu, trzech największych cwaniaków miało zamiar spić również Georgię, nie w trupa bynajmniej, ale tak, by następująca w konsekwencji orgia seksualna wydała się jej czymś naturalnym i ze wszech miar pożądanym.

Polski prysznic

Konsjerżka, pani Wróbelek, miała wygląd zmęczonej życiem, podstarzałej barmanki z powiatowego miasteczka. Brzęcząc kluczami szła po schodach na pierwsze piętro, Duch i Georgia za nią. Znale­źli się po chwili w niezbyt obszernym pokoju z dużym oknem wychodzącym na podwórko — studnię. Z podwórka dobiegały hałasy, krzyki. Pani Wróbelek rzuciła się do okna, zamknęła je i pobiegła do drzwi.

Zaraz wrócę, tylko pościągam bieliznę!

I już jej nie było. Georgia natychmiast otworzyła okno. Pogoda była ładna, słoneczna, zaś pokój, kiedy tylko okna zostały zamknięte, wypełnił się zapachem wilgoci i grzyba.

Teraz lepiej — rzekła Georgia.

Z powietrzem było lepiej, ale krzyki wzmagały się. Były to krzyki znane Duchowi od dziecka: wiecznie takie same wrzaski facetów chlejących wódę. Spojrzał przez okno. Na dole pani Wróbelek pośpiesznie ściągała ze sznurów bieliznę. Podwórze było ciasne, okna wszędzie pootwierane. Hałas niósł się z górnych pięter, z kilku pokoi. Pani Wróbelek ukryła się z białym naręczem we wnętrzu domu. Duch zajął się rozpakowywaniem podróżnej torby, Georgia z uwagą rozkładała swoje szmatki, mocno wygniecione, na łóżku.

Pada — powiedziała w pewnym momencie.

Duch spojrzał w okno. Nadal świeciło słońce. Ale deszcz bębnił po parapecie okna. Podszedł do okna.

Dwa piętra wyżej, w każdym z okien okalających podwórze stał facet i lał. Chyba z piętnaście fujar.

Widzicie państwo, dobrze, że się pośpieszyłam z tą bielizną — powiedziała pani Wróbelek, która znowu pojawiła się w pokoju.

Georgia nie mogła mówić ze wzburzenia. Takie rzeczy były ponad jej wytrzymałość.

Niech pani zawezwie milicję!

Tu nie ma milicji — powiedziała pani Wróbelek spokojnie. — Tylko policja.,A zanim przyjadą, to tamci już schowają.

Ale przecież leją, jesteśmy świadkami!

Leją zawsze, kiedy piją. Specjalnie trzymają, żeby potem wszyscy naraz... Dobrze, że tu często deszcze padają, inaczej by ze smrodu nie można było wytrzymać.

Ale przecież istnieją sposoby... — trzęsła się Georgia. — Przecież to cywilizowany kraj, dwudziesty wiek, zachodnia Euro­pa.. — i wygadywała sporo podobnych banialuków.

Na nich nie ma sposobu. To porządne chłopaki. Tylko się niecierpliwią, bo długo na azyl czekają.

Jak długo? — zainteresował się Duch.

Po parę miesięcy, nieraz i dłużej.

To skandal — orzekł Duch, który liczył na otrzymanie azylu w ciągu tygodnia.

Georgia zamknęła okno, bo zalatywało alkoholową szczyną. Wyszli na spacer.

Już mi się ta Belgia mniej podoba — powiedziała Georgia.

To nie Belgia — odparł Duch. — To jeszcze Polska. Sły­szałaś, co ta Wróbelek powiedziała: polski prysznic, le duche polonaise czy jakoś tam, diabli wiedzą.

Polish shower — przetłumaczyła Georgia na angielski. — Musimy zabrać się natychmiast do nauki języka. Założę się, że ci szczacze, chociaż siedzą tu po parę miesięcy, nie potrafią odróżnić oui od non.

1 miała rację. Stałem przed wejściem do domu SPK z paroma takimi nygusami, kiedy Duch z żoną wracali. I tam się spotka­liśmy. i s

Była radość. I nie wiem, kto bardziej się ucieszył, oni czy ja. Chyba jednak ja, z powodu Georgii.

Znaliśmy się od wielu lat i zawsze między mną a nią stawały iakieś przeszkody. A to wyszła ¡są mąż, kiedy pierwszy raz ją poznałem, a to znów ja się ożeniłem i nie miałem ochoty na żadne

afery. A kiedy ja się rozwiodłem, Georgia znów wyszła za mąż, tym razem za Ducha. Potem z Duchem zaczęło się coś psuć, ale ja znów byłem włączony w inne sprawy i Georgię widywałem przelotnie. Los działał przeciw nam. Teraz jednak...

Ona również o tym pomyślała. Zobaczyłem to wyraźnie w jednym błysku jej oczu.

Trzeba powiedzieć, że z seksem było kiepsko. To znaczy dla nas, dla grupy czekających na azyl. Sami mężczyźni — jeśli nie liczyć brzyduli podającej się za dentystkę, brzyduli tak okropnej,

o twarzy osoby rodzinnie napiętnowanej schizofrenią, że nawet najbardziej pijany i najbardziej tępy spośród nas wolałby walić .konia, niż się do tej kobiety zbliżyć.

Nikt z naszych nie znał języka francuskiego, nie mówiąc juz

0 flamandzkim, zresztą Flamandki i tak nie byłyby do wyjęcia, różnią się od Walonek temperamentem i moralnością. Ale przede wszystkim brakowało forsy. Ostatecznie w tych sprawach można się dogadać na migi, ale takie dogadywanie jest możliwe tylko wtedy, kiedy dogadujące się osoby mają na względzie jakieś wzajemne korzyści. Forsa! Kurwy były drogie w Brukseli. Za' drogie nawet dla facetów, którzy podjęli pracę, właśnie w tym celu, żeby sobie na frajdę uskładać.

Franio Zajdel najął się do knajpy jako pomywacz. Po dwóch miesiącach miał już dość, i pracy, i forsy. Poszedł na Avenue Louise, najbardziej elegancką ulicę Brukseli, i nawiązał kontakt. Dama zabrała go do siebie, kazała sobie zapłacić z góry — dokładnie taką sumę, jaką Franek zarobił przez dwa miesiące harówy w parze

1 smrodzie. Następnie Franek zdjął spodnie i położył się na skórzanej kanapce, a dama obejrzała go dokładnie, szukając ewentualnych objawów choroby wenerycznej. Wycieku nie było ani herpesa. Bon, très bon. Pani zdezynfekowała mu ptaka kilkoma siknięciami ze spray’a, następnie założyła gumową rękawiczkę, usiadła na skórzanym stołku z regulowaną wysokością, ujęła rzecz w dłoń i wskazawszy na stojący w kącie zegar, dała Franiowi do zrozumie­nia, że ma dziesięć minut. Jeżeli w tym czasie nie skończy, to już nie jej sprawa.

Zajdel zdecydowanie zaprotestował. On chce robić miłość!

Że wudre fet amur! — krzyczał, ale bez skutku.

Pani wytłumaczyła mu, że w Belgii prostytucja jest' zabroniona, że jeśli zrobią „amur”, to oboje dostaną się do więzienia.

Ale przecież, cholero, jesteś prostytutką, poderwałem cię na ulicy, wzięłaś forsę...

Nie jestem prostytutką — wyjaśniła. — Jestem damą do towarzystwa oraz masażystką. Moja specjalność to masaż relaksu- jący.

Oddaj forsę, oszustko! — krzyczał Franio po polsku, a morda mało mu nie pękła z wściekłości.

Dama wzięła to za objaw orgazmu, zerknęła na czas, uśmiechnęła się i powiedziała, że odwiezie go w to samo miejsce, z którego wystartowali.

Nie mógł znieść takiego poniżenia. Ruszył ostro na złodziejkę, ale w tej właśnie chwili wyszło z przyległego pokoju dwóch panów, którzy przypadkowo tam się znajdowali. To wyjaśniło sprawę. Nie, nie pobili go ani nie wyrzucili. Tak załatwia się sprawy w Polsce. Tam wystarczyła ich obecność. Franio odział się i wyszedł rezygnując z podwiezienia, a ponieważ nie miał na tramwaj, wrócił do domu kombatantów pieszo, skromne dziesięć kilometrów.

Ta historia była głośna wśród naszych, ponieważ każdy miał ochotę na kurwę, a Franio po koleżeńsku ostrzegł kolegów. Jednak wielu miało mu tę szczerość za złe, bo zburzył im marzenia. Uwa­żali, że był to wypadek jednostkowy, że trafił na wyjątkową oszustkę, i byli pewni, że im uda się lepiej. Byli pewni, a mimo to nie odwa­żyli się ryzykować. Franio zrobił mocną propagandę klęski.

Trzy, cztery miesiące bez kobiety... Czasami i pół roku. Nie pracują, nudzą się. Jedzenia jest dość. Wódy też. Wokoło tętni normalne, cywilizowane, belgijskie życie. Nasi wychodzą na bogate ulice śródmieścia, lezą na Stare Miasto, na wspaniały Grand Place, przyglądają się ludziom, samochodom, pięknym przedmiotom na wystawach sklepów. To wszystko nie dla nich. Jeszcze nie dla nich. Snują plany, marzą na jawie. Szykują się na Kanadę, na Stany. Mało kto chce zostać w Europie. Jeżeli tu jest już tak dobrze ludziom, to jak wspaniale musi być za oceanem! Dalej, aby dalej. Zresztą Polska tak blisko. Nie wiadomo, co może się stać. Józio Golczyk, ślusarz z zawodu, był przekonany, że rząd Polski Ludo­wej o niczym nie marzy, tylko o porwaniu go i dostawieniu przed oblicze proletariackiej sprawiedliwości. W nocy zamykał się na dwa zamki, a na rynek po zakupy nigdy nie szedł tą samą trasą. Jego szaleństwo wsiąkało w innych niepostrzeżenie. Chyba każdy, chociaż

raz, na serio pomyślał, że ambasada kriuje zamach na niego, porwanie albo likwidację. Poczucie własnej niezwykłości, wyjątkowej wartości dla kraju rozwijało się w ludziach zawieszonych w próżni, nie­pewnych swojego losu.

Było to takie psychologiczne sprzężenie zwrotne: im dłużej nie dostaję azylu, tym bardziej jestem wystawiony na niebezpie­czeństwo, a więc tym więcej wart dla opuszczonego kraju, który teraz ma czas przygotować jakiś numer. A kiedy tutejsze władze wreszcie zobaczą, jak bardzo czerwonym zależy na unicestwieniu mnie, to przecież natychmiast dadzą mi azyl i jeszcze przeproszą, że tak długo zwlekali!

To wszystko, oczywiście, rozgrywa się w najmniejszym teatrze: , w mózgu zainteresowanego swoim losem biedaka. I nie ma żadnego wpływu na działania tak zwanego rzeczywistego świata.

Spędziłem wieczór z Jankiem i Georgią. Opowiedzieli mi swoje przygody od chwili zejścia ze statku. Starałem się je powtórzyć tu wiernie. Od tej pory nasze losy toczyły się równolegle.

Po kilku dniach Georgia stała się tak popularna wśród miesz­kańców domu, że postanowili wydać na jej cześć biesiadę. Do mnie należało przekonanie małżonków, że powinni wziąć w niej udział. ' Nie przedstawiało to żadnej trudności. |

Uczyli mnie w szkole, że zdanie: „Ogary poszły w las. Echo ich grania...” jest jednym z najpiękniejszych zdań polskiej prozy. Gdybym miał kiedykolwiek napisać epopeję emigracyjną w trzech opasłych tomach, zacząłbym od zdania: „Opary poszły w gaz. Jęki, zgrzytania...”. Było bowiem dwóch braci Oparów, jeden Zenon, drugi Marian. Uciekli z Polski, ponieważ pobili milicjanta, zabrali mu broń i planowali skok na, spółdzielnię gminną. Czekali na azyl bez większej nadziei, równie dobrze mogła ich spotkać depor­tacja. Z Polski odpowiednie władze nadsyłały dowody ich prze­stępczej działalności. Władze azylowe podchodziły do nich sceptycz­nie, ale jednak... Marian i Zenon przeżywali męki psychiczne, ponieważ w Polsce groziło im wiele lat ciurmy. Tutaj zagrywali bojowników o wolność Polski spod uciemiężenia przez czerwoną żmiję, tak to dosłownie określali. Składali oświadczenia, protesty, przysięgi, starali się za wszelką cenę udowodnić, że napad na

milicjanta był akcją polityczną, a nie kryminalną. Według nich sam fakt, że ktoś napada na milicjanta, jest już dowodem samym w sobie na działalność polityczną — napada się przecież na przed­stawiciela reżimu, a nie na prywatną osobę. Gdyby byli krymina­listami, mogliby z łatwością obrobić jednego z okolicznych bady­larzy. Ale im nie chodziło o pieniądze, tylko o broń, ponieważ byli w trakcie zakładania organizacji bojowej, antykomunistycznej, mającej na celu uwolnienie Polski od czerwonej żmii.

Ich zdecydowana postawa, nieugiętość poparta szantażem („bę­dziecie mieli dwa trupy na sumieniu, jak nas odeślecie”) powo­dowały, że Komisariat do Spraw Uchodźców przy ONZ wahał się, co z Oparami zrobić. Tymczasem oni spędzali czas na obmyślaniu coraz to nowych argumentów, odwołań, na spotkaniach ze swoim adwokatem, który prowadził ich sprawę bezinteresownie, oraz na piciu wódki.

Pili prawie bez przerwy. Zenon potrafił śpiewać, a Marian potrafił zjadać szklanki. Dom SPK zaczynał się kołysać, kiedy Opary poszły w gaz. I w niecałą godzinę później było słychać przez otwarte okna trzaski miażdżonego w szczękach Mariana szkła.

Dobre belgijskie szkło — mamrotał z uznaniem. — Możesz wpierdolić cztery szklanki i przejdą przez kichy jak kaszanka. Żebyśmy takie szkło mieli w kraju, to ile bym wódy zarobił?

Bo w kraju zakładał się z kumplami, że zje szklankę, i wygrywał, ale po jednej miał dość, nie takie szkło.

Kiedy wszedłem do pokoju z Duchami, Marian Opara był już po pierwszej szklance. Na widok Georgii oniemiał. Jest! Nareszcie jest ta ostra dupa ut niego w pokoju! W niezwykłej, nie wyjaśnionej bliskości jego męskiego^ spragnionego ciała! Wykonał gest powitalny, znaczy półukłon na zgiętych kolanach, i opadł z powrotem na kanapę. Golczyk, Zajdel, Muszkatułowicz i Stasiu Gral zlekceważyli jego próbę zwrócenia na siebie uwagi. Pozostali panowie, a było ich jeszcze pięciu, zerwali się z krzeseł i zaczęło się witanie ceremonialne, tylko po to, żeby wziąć tę dupę za rękę, żeby jej dotknąć, żeby poczuć jej zapach... Cmokali zosta­wiając mokre Ślady, a następny cmokał w to samo miejsce. Zbiorowy gwałt dokonany na dłoni Georgii.

Wcale jej to nie przeszkadzało. Objęła całe to towarzystwo spod ciemnej gwiazdy jednym spojrzeniem i wiedziała o nich

wszystko. Nie było wśród nich ani jednego mężczyzny. Parobki, owszem. Pawiany i szympansy płci męskiej, ale człowieka nie uświadczysz. Plewa, broch, trociny.

Uśmiechnęła się do wszystkich najładniej, jak umiała. Zaraz ją posadzono, ale nie w pobliżu Mariana, który już chwytał na­stępną szklankę, żeby zwrócić na siebie uwagę. Ja też udawałem, że mi wcale na bezpośredniej bliskości Georgii nie zależy. Nie trzeba zrażać sobie Ducha ani nawet tych neandertalczyków, którzy wierzą już silnie, że są prawdziwymi uchodźcami politycz­nymi.

Cała ta galeria rozgrzanych wódą mord i pysków rozjaśniła się od wewnątrz jak za dotknięciem różdżki. Nie wiedząc o tym, że mężczyzna milczący jest stokroć bardziej interesujący od gaduły, każdy z nich starał się gadać jak najwięcej. Ale co może gadać prostak? O czym, jeśli nie o własnych, najbardziej prywatnych przeżyciach? O żadnej tam abstrakcji, szerszej tematyce nie związanej z michą i kimą nie ma co marzyć. Jak w celi więziennej, czy może powinienem powiedzieć: „pod celą”, żeby nie urazić purystów kminy, jak słynny niegdyś w mieście Łodzi Cezary Kruk zwany Książę Nocy. („Jestem Cezary Kruk, Książę Nocy”, tak się przed- r stawiał, możliwe, że mieliby sobie wiele do powiedzenia z księciem

Sapiehą z Brukseli, który przedstawiał się po prostu: „Tu mówi książę”, bez poetyckich dodatków.)

Przekrzykując się wzajemnie, starali się opowiedzieć swoje . historie, które doprowadziły do tego, że uciekli z kraju. Starali się w sposób możliwie najbardziej dramatyczny odmalować sam moment ucieczki, zerwania się ze statku czy skoku z autobusu.

Było to bardzo interesujące, tak przynajmniej twierdziła Georgia. Ale najbardziej interesowało ją jedno: jak prędko i do jakiego stopnia upije się Duch. Ci, którzy napalali się na Georgię, też się o to starali. Po dwóch godzinach Duch już bełkotał, już pokładał głowę na stole. Georgia piła mało, mimo namawiania, obserwo­wała bacznie sytuację. Golczyk, Zajdel i Stasiu Grał cieszyli się, że sprawa idzie naprzód w niezłym tempie. Chodziło, rzecz jasna, żeby Duch padł, zanim oni padną, bo gdyby oni padli, to kto by fikał z dziewczyną?

W godzinie trzeciej Marian Opara zjadł szóstą szklankę. Prze­szedł samego siebie. Patrzył z tryumfem na Georgię, oblizując się po ostatnim kęsie szkła.

Proszę zjeść moją — podała Oparze swoją szklankę z czaru­jącym uśmiechem.

I Opara zabrał się do zjadania siódmej. Tymczasem Bolek, producent kart pornograficznych z Zabrza, osunął się pod stół. Jego nieodłączny kompan Wacek, który uciekł z Polski, ponieważ teściowa zatruwała mu życie, pochylił się, żeby go podnieść, i też spadł. Zostali tam obaj, nie wadząc nikomu. Mrugnąłem na Muszka- tułowicza — ten był mi najbliższy spośród całej grupy — i po­stąpił według umowy.

Panowie! Pijemy po szklanie! — krzyknął i walnął pięścią w stół.

Miał umiejętność wypicia pełnej szklanki wódki bez żadnych widocznych konsekwencji, odwrotnie, można było odnieść wrażenie, że trzeźwieje. Muszkatułowicz był plastykiem, skończył warszawską Akademię Sztuk Pięknych i zwiał z podróży statkiem do Gibraltaru, wysiadł w hiszpańskim porcie Almeria i lądem dotarł do Brukseli. On jeden mówił trochę po francusku, a przynajmniej uczył się codziennie na kursie w SPK, a także wieczorami w szkole miejskiej. Chodziłem z nim na kurs, więc byliśmy z sobą bliżej niż z po­zostałymi. Wysoki, brzydki, o chudej twarzy, w okularach. Jedno oko odchodziło w bok, jakby chciało zajrzeć mu do ucha. Nie brał udziału w spisku- satyrów, nie bawiły go pijane orgie, miał dziewczynę w Szwecji, do której dzwonił prawie codziennie i rozma­wiał po godzinie. Po prostu otwierał wytryche'm pokoje biurowe Stowarzyszenia i używał ich telefonu. Kiedy po miesiącu przyszedł rachunek, sekretarz SPK o mało nie umarł na atak serca. Nie tylko zc Szwecją bowiem łączył się sprytny malarz, ale także z Nowym Jorkiem, z Moskwą, z Kanadą. Gdziekolwiek znajdował się któryś z jego przyjaciół... Rachunek był niebotyczny. Wynosił więcej, niż normalnie SPK płaciło przez całe dziesięć lat. Dochodzenie niczego nie wykazało. Nikt nie wiedział o numerach plastyka. Bo oczywiście natychmiast by doniesiono.

Muszkatułowicz zorganizował dodatkowe szklanki, nalał spraw­nie, po wrębek. Duch też był w eksperyment włączony, choć nie mógł już unieść ręki. Ale Georgia wzięła go na ambit:

Janek, pokaż, co potrafisz!

1 pokazał. Wypił nie odrywając ust. I padł.

Pozostali patrzyli na niego z uwagą, rozumiejąc, że droga do ciała Georgii stoi otworem. Po czym podnieśli szklanki ostrożnie,

ja z nimi. Pili, patrzyłem na nich, trzymając swoją szklankę u pyska. Wypili, a ja nie.

Nie mieli nawet czasu na wyrażenie pretensji. Marli w oczach. Po dziesięciu minutach leżeli tak samo jak Duch, z głowami na stole albo przewieszeni przez poręcz krzesła. Jeden tylko Opara wodził po wszystkim nieprzytomnym wzrokiem, pracując nad grubym denkiem siódmej szklanki.

Georgia uśmiechnęła się do mnie nad pobojowiskiem. Po dwóch kieliszkach wina wyglądała dobrze,! pora nie była jeszcze zbyt późna, dopiero dochodziła dziewiąta. Mrugnęła do mnie i wyszła. Nikt nie zauważył jej braku. Po chwili i ja wyszedłem.

Zrobiliśmy sobie godzinny, szybki spacer po ulicach. Wróciliśmy do domu odświeżeni, pełni optymizmu. Następnie oboje weszliśmy pod prysznic. Zmyć z siebie smród papierosów, pijanych oddechów, zmyć wspomnienie „polskiego prysznica”!

Ta woda zmyła ze mnie samotność — powiedziała Georgia. — Wiesz, że od dnia wyjazdu nie miałam mężczyzny? Nie żyjemy z Jankiem już od ponad roku.

Trudno mi było to zrozumieć.

Przecież wyjechaliście razem.

Tak. Z kumpelstwa. We dwójkę raźniej. Ale nic nas nie łączy. Każde z nas ma swoje własne, osobne plany.

Opowiesz mi wszystko.

Dobrze — powiedziała. — A teraz chodź.

I kochaliśmy się całą noc.

O czym marzy dziewczyna

O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna, kiedy z pączka rozwija się kwiat?” Dalszy ciąg tej starej piosenki na pewno nie udzieli wyczerpującej, zadowalającej' odpowiedzi na postawione przez tekściarza pytanie.

Cudowna, dozgonna miłość puentuje takie rymowanki. Komu dziś zależy na miłości? Sfera uczuciowości to rynek, na którym obowiązują takie same prawa jak na rynku samochodowym. Szuka się większej, szybszej, bardziej luksusowej maszyny, kupuje się to, na co nas stać, zapożyczając się, rzecz jasna, w banku lub u zna­jomych.

Stosunek człowieka do człowieka jest stosunkiem handlowym, szukanie partnera jest przetargiem. Kto da więcej za moją urodę, za moje wspaniałe piersi, za umiejętność błyszczenia? Facet z forsą może sobie pozwolić na znakomitą fizycznie maszynę. Stary fabry­kant dżinsów przelatuje prawie wszystkie młode aktorki, o których głośno z tego powodu w belgijskiej prasie. Ohydny, śmierdzący czosnkiem Grek, naładowany forsą jak ślepa kicha w stanie infekcji, bierze sobie wdowę po prezydencie wielkiego kraju. Ciekawe, czy położyłaby się z taką ślepą kichą, gdyby kicha była biedniejsza.

Georgia tej nocy była wspaniała. Niewyczerpane pomysły, zupełny brak egoizmu, ani śladu lenistwa. Gadaliśmy do rana, kochając się i odpoczywając. Było wspaniale, bo uczciwie: sam czysty seks, bez złudzeń.

Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby została ze mną, żeby odeszła od Jasia Ducha natychmiast. Ona też nie miała nic przeciw temu — teoretycznie. Wyjaśniła:

Podobasz mi się, jest mi z tobą dobrze. Szkoda, że nie

zderzyliśmy się wcześniej, w kraju. Na pewno rozwinąłby się romans jak cholera. Na pewno przeżylibyśmy wspólnie kilka lat, może nawet mielibyśmy razem dziecko. Ale teraz jest inna sytuacja. Odchodzę od Janka,'oczywiście, ale dopiero po otrzymaniu azylu. Teraz trzeba, żeby to wyglądało prawidłowo: małżeństwo prosi

o azyl. Nie trzeba wprowadzać niepotrzebnych komplikacji w proce­durę. Ale zaraz potem...

Co zamierzasz zrobić? Wyjeżdżasz z Belgii?

Nie chciałabym. Podoba mi się tutaj. Widzę, jak patrzą na mnie faceci. Wiem, że wyglądam egzotycżnie, różnię się od tutejszych kobiet... To wszystko krowy, przyjrzyj się dobrze.

Przyjrzałem się. W dużej mierze zgadzam się z tobą. Ale ni razie masz ogląd niższych warstw społecznych. Bogaci nie chodzą po ulicach. Przesuwają się samochodami. Ich kobiety błyszczą w salonach, a nie w supermarketach. Nie stwarzaj sobie fałszywej wizji możliwości.

Kotku — powiedziała — chodzi o to, żeby dotrzeć na salony. Jak tylko załapię kontakt, dam sobie radę.

Widzisz wyraźnie to, do czego zdążasz?

Absolutnie. Chodzi mi o forsę. Dużą forsę. Taką forsę,

0 jakiej nikt w Polsce nie ma pojęcia. \

Po co ci taka forsa?

Dla dobrego samopoczucia. Kiedy byłam siedemnastoletnią podfruwajką, oglądałam zaparkowane przed hotelami zagraniczne samochody. Kiedyś przed „Europejskim” zobaczyłam cudo o nazwie lamborghini espada, o mało nosem nie wybiłam bocznej szyby, żeby zobaczyć, co też za liczba figuruje na liczniku, było chyba trzysta z czymś... Wtedy wyszedł z hotelu taki kurdupel włoski, wiesz, jedno z takich czarniawych, podsuszonych gówienek ze złotymi sygnetami na pazurach... Spojrzał na mnie obojętnie

1 odjechał. I wtedy pomyślałam sobie: Człowieczku, jeżeli ty masz powód, żeby przyjeżdżać do Polski, to wcale nie jesteś bogaty. Prawdziwi bogacze nie przyjeżdżają do Polski.

Dlaczego? — zapytałem zdumiony. — Przecież to mógł być właściciel firmy, która...

Georgia roześmiała się. Pociągnęła mnie energicznie za ptaka. Miał to być gest żartobliwy, a był bolesny.

Chłopcze — powiedziała. — Właściciele czegokolwiek liczą­cego się w świecie nie przyjeżdżają do tego kraju.

A Fiat?

Fiat ma swoje, interesy w Hiszpanii, w Brazylii, może mieć i w Polsce. To co innego.

Gładziła teraz fragment, któremu przedtem zadała ból. Musieli­śmy przerwać konwersację. Wstałem i podniosłem Georgię na rękach. Przy zapalonym świetle, na wprost wielkiego lustra w staro­modnej szafie kochałem dziewczynę w powietrzu. Długimi, smagłymi nogami oplatała moje biodra, ramionami trzymała mnie za kark. Wparty mocno stopami w podłogę, przechylony nieco do tyłu, trzymałem ją za pośladki, unosząc jej ciało rytmicznie. To, że stanowię dla niej jedyne oparcie, podnieciło ją mocno, szybko osiągnęła orgazm. Ale nie chciała zmienić pozycji. Wkrótce akt zamienił się w pracę, ponieważ ważyła swoje pięćdziesiąt pięć kilogramów. Jednak moje podniecenie było większe od zmęczenia. Nie poddawałem się, oboje pracowaliśmy znakomicie. Po kilkunastu minutach strzeliłem w nią z taką ulgą, jakby to było zwycięstwo w walce o życie. Georgia też doszła.

Jesteś mocniejszy od Janka — powiedziała, gdyśmy się już wydyszeli. — Na początku próbował w ten sposób, ale później...

Słuchaj, gdybym spędził z tobą tydzień, to już bym takich sztuk nie robił, nie łudź się. Poszczę od trzech miesięcy i podnoszę ciężary w klubie na Université Libre, dlatego mam trochę pary, ale, dziecko drogie, zapamiętaj sobie ten akt dobrze, żebyś miała

o czym myśleć podczas stosunku z jakimś bogatym, skrzypiącym staruszkiem...

Pacnęła mnie żartobliwie po głowie.

Ty też pomyśl o swojej przyszłości. Na pewno tutaj jest dużo bogatych wdów. Wiesz, na Zachodzie faceci korkują na zawał serca, im bogatsi, tym więcej korkują, bo stresy i tak dalej. Kobiety żyją przeciętnie o piętnaście lat dłużej. Gdybyś poderwał taką samotną, miłą staruszkę, słuchaj, ptasiego mleka by ci nie brako­wało. Mógłbyś pisać, podróżować, uprawiać sport, wymarzone życie dla takiego faceta jak ty!

Nie przepadam za staruszkami.

Janek mówi to samo. Obaj jesteście głupcami. Staruszki mają jedną doskonałą cechę: szybko znikają ze sceny.

Można trafić na taką, która pociągnie do setki. Trzydzieści lat zmarnowane...

Bzdura. Pod osiemdziesiątkę taka dziewczyna już nie potrafi kontrolować, ani majątku, ani ciebie. Robisz, co chcesz.

Łącznie z wynoszeniem nocników.

Znowu gadasz bzdury. Nie mówimy o wdowie po notariuszu, tylko o dużych pieniądzach. Widziałeś te pałace w Uccle? To są właściwe pieniądze. Armia pokojówek, pielęgniarek, starsza pani ma opiekę jak królowa. A ty w tym czasie rezydujesz w jednym z jej domów, a właściwie już w jednym z twoich domów, gdzieś w Alpach albo na Florydzie, albo na Riwierze. Co-kilka dni poro­zumiewasz się z nią telefonicznie, o nic więcej jej nie chodzi, możliwe, że nawet nie pamięta twojego imienia, może myśleć, że jesteś jednym z jej wnuków.

Odwróćmy sytuację — powiedziałem. — Zamiast staruszki postaw staruszka. Widzisz się w roli wnuczki?

Jak najbardziej — powiedziała Georgia. — Mogę być nawet prawnuczką. Im starszy, tym lepszy.

Chodzi ci naprawdę tylko i wyłącznie o forsę?

, — Zgadłeś, przyjacielu — powiedziała Georgia i obsunęła się w dół posiania. Wzięła moje zmęczone zwierzątko do ust i wczaro- wała w nie życie.

Jak się ma forsę — zabełkotała starając się mówić i trzymać jednocześnie — to można mieć i takie rzeczy bez problemów...

Naciągnąłem ją na siebie, usiadła mi na twarzy, pochylona do przodu robiła swoje z wprawą znamionującą wieloletnie doświad­czenie i prawdziwe umiłowanie sportu. Lubię tę pozycję, nazywam ją „astronomiczna”, ponieważ masz człowieku nad sobą słońce i księżyc jednocześnie, wszystko w zasięgu pięciu zmysłów. Ileż to razy jako dzieciak chciałeś polizać księżyc albo zanurzyć palec w słońcu? Więc to jest właśnie sposób na spełnienie twych marzeń, ofermo. Spróbuj.

Georgia po prostu oszalała, kiedy zakneblowałem jej wszystkie otwory oprócz uszu. .Wham, bam, thank you ma’am. Trzv orgazmy w minutowych odstępach. Ta dziewczyna to karabin maszynowy, z wiecznie pełnym magazynem! Sprawiała mi ogromną radość tym strzelaniem. Człowiek chce być potrzebny, widzieć efekty swojej pracy. Szczęście damy jest moim szczęściem, nie inaczej, ofermo. Pomyśl o tym.

Janek Duch leżał pijany, nieprzytomny na kanapie obok poże­

racza szklanek, niejakiego Opary Mariana. Reszta nygusów spała, gdzie popadło, niektórzy w miękkim podłożu własnych rzygowin. Ofermy. Kiedy przetrzeźwieją (bo nie wytrzeźwieją chyba nigdy), ochlapią się wodą, zmienią łachy i wyjdą na ulice, żeby przy­glądać się kurwom mknącym w mercedesach i BMW z nieodłączny­mi pudelkami pod tylną szybą. Nałapią się wzrokiem tych cudo­wności i wrócą do wyr, żeby walić konia, o ile nie spiją się znów. tak, że w ogóle zapomną, iż są mężczyznami.

Georgia zmęczona, wypompowana, ale zaspokojona, prawie szczęśliwa. Wielu ludzi myli zaspokojenie ze szczęściem, dlatego potrzebują forsy, wydaje im się ona nieodzownym warunkiem osiągnięcia szczęścia, bo przecież dzięki niej można osiągnąć stan zaspokojenia.

Jestem szczęśliwa — powiedziała odpoczywając, gładząc leniwie moją spoconą klatkę piersiową.

Gdybyś była — powiedziałem — nie chciałabyś niczego więcej.

Właśnie takie poczucie szczęścia daje człowiekowi siłę i wtedy zaczyna chcieć więcej. Bo wie, że może zdobyć to, co chce.

Nie dziwiłem się już, że nie żyli z sobą od roku. Chciwość tej istoty ludzkiej żeńskiego rodzaju przechodziła odporność Ducha. Kiedy poznał dokładnie jej charakter, jej pragnienia i bezwzględność, przestraszył się chyba, nie mógł uwierzyć, że ta jego wymarzona Georgia, którą zabrał puzoniście dżezowemu, jej pierwszemu mę­żowi, jest osobą uczuciowo niedorozwiniętą.

Opowiadała mi teraz swoje życie. Tak, była gadatliwa. Lubiła dwie, nie, trzy rzeczy: seks, gadanie i jazdę samochodem. Tu miała seks, ale gdyby stanął w drzwiach facet trzymający w ręku kluczyki do porsche’a, Georgia wstałaby 1 łóżka bez słowa i zniknęła za pierwszym zakrętem.

Wiesz, dlaczego pierwszy raz wyszłam za mąż? Ten facet grał na puzonie, taki koncert w lesie, w Giżycku. Obok estrady stał włoski skuter, lambretta czy coś takiego. Oglądałam ten skuter jak głupia. W przerwie koncertu podszedł do mnie, zapytał, czy mam prawo jazdy. Miałam. Dał mi kluczyk i powiedział, że mogę sobie jeździć, ile chcę. Pojechałam. Wieczorem poszłam do jego pokoju. On był kaleką, rozumiesz, maleńki, jedna noga krótsza. Nie mógł nawet marzyć o takiej dziewczynie jak ja. A ja wiedzia­łam, że mam nad nim przewagę, że będzie mnie kochał i pracował

dla mnie, że wkrótce kupimy sobie samochód i zaczniemy jeździć za granicę. To dopiero byłoby życie! No i starał się, jak mógł. Po miesiącu był ślub, zamieszkaliśmy w wynajętym domu pod Warsza­wą, on komponował, koncertował, ale niestety, minęły dwa lata i o samochodzie ani słychu. Nie wystarczało forsy. Wtedy poznałam Janka. Duch już był znany, ale jeszcze nie tak. Dopiero przy mnie zdobył się na osiągnięcia. Miłość go uskrzydliła. Sprzedał stary samochód, kupił nowy, wiesz, miał alfę romeo. Da’.vał nu jeździć, ile tylko chciałam. Wiesz, czasami wjeżdżam na uczelnię tą alfą, a tu obok mnie parkuje profesor jakimś starym volkswagenem, garbusem, takie pudło zardzewiałe, nędzne... Patrzę na tego gościa, on patrzy na mnie, i ja sobie myślę: baranie, jesteś profesorem i co z tego masz? Starego grata? Przecież to wstyd czymś takim się pokazywać! I wtedy zaczęłam rozumieć, że w tym nędznym kraju nie wytrzymam długo.

Nie pojmuję — przerwałem jej — powinnaś być usaty­sfakcjonowana tym, że masz lepszy samochód niż twój profesor. Dlatego właśnie powinnaś myśleć, że to dobry kraj do życia, że już coś w tym kraju znaczysz, bo masz więcej niż profesor. Idąc twoim tropem myślenia.

To jest rozumowanie oświęcimiaka — obruszyła się. — Ro­zumiesz, ja mam kawałek starej marchwi, ale inni zdychają z głodu, więc ja mam, znaczy, o wiele lepszą sytuację. Sztaudynger kiedyś powiedział, a może to był Lec, że kiedy mu się zdawało, że dotarł do ostatniego dna, to usłyszał pukanie od spodu. Fajny kawał, ale w życiu, ja na takim przedostatnim dnie nie mam zamiaru siedzieć. Imponuje mi bogactwo, nawet jeśli nie należy do mnie, bogactwo świata, ludzi wokół mnie... W takim świecie nie zginę, mam pewność co do tego.

To jest rozumowanie psa — powiedziałem. — Wokoło ucztują, a ty czekasz pod stołem na kości i ochłapy i wiesz, że je dostaniesz, to ci daje spokój, pewność przeżycia następnego dnia.

A żebyś wiedział — rzekła z przekonaniem. — Wśród bogatych nie zginiesz. A wśród biednych, to nawet średnio za­możnym trudno być.

- No i co?

Jak to co? Odchodzę od Janka, ponieważ nie spełnił moich oczekiwań. Jego kariera, wiesz... Jaką karierę można zrobić w Polsce?

Jeszcze gdyby Janek był Żydem — powiedziała z żalem. — Ale on nawet Żydem nie jest.

Głupi kutas — powiedziałem z przekonaniem. — Powinien się obrzezać i chodzić z fujarą na wierzchu, zaraz by się wam poprawiło.

Nie wygłupiaj się. Wiesz, co mam na myśli.

Wiem. A co się stało z puzonistą?

Tkwi w tym samym bagnie. Gra na puzonie i komponuje. Podobno ma jakiś samochód, jakiś plastikowy z NRD, nie wiem, mówiono mi tylko.

Nie martwisz się, co Janek zrobi, jak odejdziesz?

Ani trochę. Czy on martwił się o mnie? Spędziłam z nim pięć lat, pięć długich, bezpowrotnie straconych lat! A przecież już w rok po ślubie namawiałam go do wyjazdu. Mogliśmy wyjechać cztery lata temu, bez problem,ów. Wtedy jeszcze nie zadarł z Wolną Iiuropą, z Żydami, daliby mu pracę w radiu albo w czymś takim; wiesz, jakie by to było życie?

Przecież i tak byś od niego odeszła, on by miał jakąś smutną pe.nsyjkę w tej Wolnej Europie, a ty byś już poznała uroki bogatego świata...

Pewnie! Byłabym o cztery lata młodsza. Wiesz przecież, jak wspaniale wtedy wyglądałam. Nie było faceta, żeby się nie zainteresował.

Cerę miałaś lepszą, to fakt — powiedziałem złośliwie — ale piersi to teraz masz lepsze, pełniejsze.

No, tak — powiedziała udobruchana i machinalnie pomacała sobie piersi. — A cera, to wiesz, nerwy i brak żarcia w Rzymie... Ale szybko dojdę do siebie. Włosy już mi przestały wychodzić. Niezłe mam włosy, co?

Rzeczywiście, były to znakomite włosy. Gdybym był perukarzem, nie marzyłbym o niczym innym, tylko o całym wagonie takich włosów. Patrzyłem teraz na Georgię jak na zestaw fizycznych elementów, nie jak na istotę ludzką, obdarzoną tym bliżej nie­określonym wnętrzem, które jedni nazywają duszą, inni intelektem, zresztą diabli wiedzą, co to tam w środku człowieka tkwi, co powoduje, że ktoś jest dla kogoś innego ciekawy. Georgia już mnie nie ciekawiła. Była kukłą, nadmuchiwaną gumową kobietą, którą można kupić w porno-shopie, tyle że żywą. Oczywiście, żywa kukła jesi zawsze lepsza od gumowej. Ale w pewnym momehcie człowiek

sobie zdaje sprawę, że stosunek z taką kobietą jak Georgia nie jest zasadniczo różny od stosunku z kukłą. W obu wypadkach jest to rodzaj masturbacji.

W mojej sytuacji musiałem się zadowolić tym, co było. Głód seksualny to potężna siła. Uczeni powiadają, że pierwszym, naj­ważniejszym głodem jest głód fizyczńy. Na drugim miejscu plasuje się głód seksualny. Na trzecim miejscu dopiero głód wolności. Wniosek dla rządzących: nie rozpieszczać ludu żarciem, zamknąć burdele... Ludziska zajęci gonitwą za kotletem i dupą nie pomyślą nawet o tym, że siedzą w klatce. Dopiero jak się nażrą i podupcą, o, wtedy zaczyna się kołomyjka! Dlaczego zwykle zaczynają szumieć tak zwani intelektualiści? Bo mają za dobrze, sukinsyny Piją koniaki, zakąszają kawiorem i tarzają się w rozpuście, nadużywając języka. Mądry władca stawia na niedożywiony proletariat, który językiem posługuje się nieporadnie, raczej z rzadka i niechętnie. Przykładem kraje takie, jak choćby Haiti, gdzie Jan Duch przybył rok później, żeby wziąć rozwód z Georgią w ciągu jednego dnia.

Na razie jednak Georgia leży w łóżku ze mną i coraz mniej interesuje mnie jako człowiek. Jakież mam jednak prawo oceniać moralność i psychikę Georgii, ja, który wieczorem zrobiłbym wszystko, żeby tylko dobrać się do jej czarnego, wilgotnego krocza? Ha, teraz, kiedy już się obżarłem jak wilk, zaczyna mi się nie podobać brutalna i pozbawiona wszelkich hamulców pazerność tej samicy. Po kilku dobrych orgazmach każdy facet ma tendencję do kaznodziejstwa. Miałem kumpla, który brał dziwkę z ulicy, płacił jej, rżnął, a potem płacił podwójnie, żeby z nim spędziła jeszcze godzinę, podczas której potępiał jej styl życia, nawracał na uczciwą drogę, proponował pracę w fabtyce na prżykład, gdzie mogłaby zarobić miesięcznie dokładnie tyle, co na kurestwie w ciągu połowy wieczoru.

Zaśmiałem się przypomniawszy sobie tego nieszczęśnika, po­nieważ byłeni kiedyś świadkiem jednego z jego kazań, wygłasza­nego w czasie, kiedy dama wypełniała swoje zawodowe obowiązki właśnie ze mną. Rozpraszało mnie jego gadanie, seans trwał długo, w końcu nie wytrzymała: „Te, papuga, weź sobie z torebki swoją forsę, jeszcze ci stówę dorzucę, tylko się zamknij”. Było to w cza­sach, kiedy ta rozrywka kosztowała trzysta złotych, a za pięćset z kolacją to na całą noc.

I tu właśnie pies pogrzebany. Można mieć frajdę z dziewuchą

z baru czy z ulicy, można sobie z nią nawet fajnie pogadać, nawet — co mi się kilka razy zdarzyło — wejść w romansowy jakby układ, pełen ciepła i przyjaźni. Przez wiele lat- miałem przyjaciółki, które zwierzały mi się z najbardziej zwariowanych problemów i którym ja się zwierzałem. Były na sprzedaż, ale nie całe, nie ze wszystkim. Zawód co innego, człowiek co innego, choć w ogromnej większości wypadków od kurew należy trzymać się z daleka, bo są to psychopatki, wariatki, złodziejki, kłamczuchy i w ogóle osoby upośledzone umysłowo, roznosicielki wszelkich możliwych przypa­dłości. Ale miałem w swoim długim życiu trochę zadziwień, wyni­kających ze zderzenia z kobietami na sprzedaż.

Georgia natomiast wydała mi się zjawiskiem przewyższającym moje rozumienie pojęcia „kurestwo”. Ona miała na sprzedaż wszystko. Nie tylko ciało, zadbane, młode, wrażliwe. Ale wszystko: cały mózg, do ostatniego zakamarka, cały system nerwowy, psy­chikę, duszę — jeśli coś takiego istnieje. Przenicowana, wywalo­na od środka na wierzch, proszę bardzo, bierzcie, katujcie, kto da więcej?

A kiedy będę bogata — powiedziała sennie, starając się wyciągnąć poduszkę spod mojej głowy — wtedy Janek zrozumie, co stracił. Zrozumie, że powinien wyjechać ze mną wcześniej, że powinien pracować z większym zapałem. Polecę w starca za starcem, zobaczysz, jaki numer wytnę. Będę miała miliony, Andrzejku, nie przejmuj się. Jeszcze ci dam takie stypendium, że nie będziesz wiedział, na jakim świecie żyjesz.

Dziewczyno — powiedziałem — azyl polityczny dla ciebie to pomyłka.

Wiem — roześmiała się cicho. — Każdy z nas powinien prosić o azyl ekonomiczny...

Każdy, oprócz ciebie. Ty powinnaś wystąpić o azyl kurewski.

Ach, nie zawracaj głowy. Wezmę, co dadzą...

Ja też — powiedziałem. — Jak dają, trzeba brać.

1 leżąc na prawym boku, podłączyłem się do niej od tyłu. Co za gratka, mieć zawodówkę za darmo!

Chłopcy malowani

Antek Muszkatułowicz frajerem nie był. Skończył studia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, otrzymał zaszczytny tytuł magistra plastyka i stanął przed perspektywą oswajania się z nie­dostatkiem.

Niedostatek — powiedział Antek — jest to bardzo dziwne zwierzę. Można go oswoić, będzie w miarę posłuszne, zawsze obecne, nie zaskakujące jakimiś szalonymi wyskokami. Rzecz w tym, że właśnie człowiek z tym zwierzęciem oswoić się nie może. W ze­tknięciu z niedostatkiem człowiek okazuje się dzikim zwierzęciem.

Ale niedostatek starał się nas oswoić, udomowić od kilku­dziesięciu lat — powiedziałem — i w dużym stopniu mu się to udało.

Nie ze mną takie numery, Bruner — zacytował Antek modną wówczas w Polsce telewizyjną odzywkę. — Ja jestem malarz, ja chcę brać po dziesięć tysięcy dolców za jedno malowidło. Są ludzie, którzy tylko czekają na okazję kupienia moich dzieł.

Gdzie są ci ludzie?

W Nowym Jorku. Posłuchaj, kopciłem kiedyś dziewuchę, która była kochanką faceta będącego przyjacielem Lebensztajna. W sypialni na ścianie wisiał duży obraz, jeden z tych rybich szkie­letów, które Janek przez dłuższy czas obsesyjnie eksploatował. Wtenczas jeszcze Lebensztajn nie był żaden kozak, dał ten obraz kolesiowi. Koleś odszedł od dziwki czy umarł, w każdym razie ja ją ładuję, a ten rybi szkielet na mnie patrzy. Podczas przerwy między rundami pytam, ile to warte. I wyobraź sobie: miesiąc temu stało pięć tysięcy złotych, a teraz już trzydzieści tysięcy.

Dlaczego? — zapytałem wiedząc, że w tym czasie prze­

ciętna pensja w Polsce wynosiła nieco ponad dwa tysiące.

Bo Lebensztajn tymczasem wyjechał do Paryża i zaraz miał wernisaż. Dla krajowych snobów to był sygnał: podnieść cenę jego obrazów o sześćset procent! Tak to, bracie, funkcjonuje. Jesteś tu, więc automatycznie jesteś więcej wart, niż gdybyś siedział na dupie w Warszawie. Kiedy będę w Nowym Jorku, to dla War­szawy będę nieosiągalny cenowo. Teraz taki Lebensztajn bierze wiele tysięcy dolców za szkielet i byłem frajer, że nie kupiłem od idiotki tego płótna i nie przywiozłem go tutaj. Byłbym na rok ustawiony.

Patrzyłem na sprawę sceptycznie, nie tylko na ceny przy­lepione przez Antka do obrazów Lebensztajna, ale na zamysł mło­dego malarza, na jego pewność zrobienia kariery w Nowym Jorku.

Powiadam:

Antoś, w Nowym Jorku mieszka kilkanaście milionów ludzi, niech jeden na tysiąc będzie malarzem, wiesz, jaka to armia? W jaki sposób się przebijesz, robaczku?

Prosto. Wystarczy dotrzeć do jednej osoby, do jednej właściwej osoby.

Dobra, zgadzam się. Ale jak do niej dotrzesz?

I Antek roztoczył swoje plany.

Słuchaj. Mam adres do pewnej baronowej. Jest to stara, niesamowicie bogata Żydówka. Ona się nie rusza z fotela, jest częściowo sparaliżowana. Ale podobno szalenie lubi młodych fa­cetów. Nie byle jakich, rozumiesz, na to jest zbytnio wyrafinowana, to osoba wysokiej klasy, oczytana i tak dalej. Artystów lubi. Więc wyobraź sobie: Pewnego pięknego dnia biorę kilka najlepszych płócien i zgłaszam się do niej. Nie trzeba słów, sztuka mówi sama za siebie. Kobieta oszaleje na mój temat. Powiesi obrazy w swoim reprezentacyjnym salonie, bo rozumiesz, ona ma w domu kilka salonów, no i kolekcję klasyki, że ho! Ale na współczesnych też się zna. Więc mnie powiesi, i przyjdą do niej krytycy, marszandzi, właściciele galerii, zawsze co środa przychodzą, na kolację...

Coś jak obiady czwartkowe u króla Stasia — udało mi się wtrącić.

Dokładnie. Ale głównie chodzi o plastykę. Więc widzą, i to wystarczy. Pytają o nazwisko, o telefon. Tego samego dnia dostaję propozycje, a wiesz, że tam wszystko dzieje się natychmiast.

Zwłoka nie jest pojęciem znanym w Nowym Jorku. No i widzisz, tak się robi karierę. Jedna, ale właściwa osoba Zupełnie wystarczy.

Antek — mówię — ile czasu już tu siedzisz w Brukseli? i — Piąty miesiąc. ,

Ile obrazów namalowałeś?

Rozłożył ręce.

Stary, wiesz sam, jak drogie są farby, blejtramy, nie mówiąc

o pędzlach. To majątek. Ja na przykład nie mogę używać innych farb, tylko „Rembrandty”, a idź zobacz, ile jedna tuba kosztuje...

Napisz do tej baronowej, niech ci przyśle na sprzęt.

Nie mogę. Trzeba ją zaskoczyć. Zaskoczenie w takich wy­padkach decyduje o wszystkim. Nie tylko obraz, ale i osobowość człowieka działa.

Przyjrzałem się jego suchej, zmęczonej twarzy, z tym lewym okiem, które próbowało schować się w uchu. Do tego brakowało mu dwu zębów na przodzie. Nie był stary, ale wyglądał podejrzanie. Okulary, dość grube, przydawały mu trochę uczciwego wyglądu, no bo rzadko spotyka się rabusiów ulicznych w okularach... Ale czy baronowa się Antosiem zachwyci?

Antek, skąd ty wziąłeś jej adres?

Dal mi jeden marynarz w Hiszpanii.

, |§ Polak?

Nie, Grek. Dałem mu za to zegarek i litr wina. Opowie­dział mi wszystko o niej. On ma brata, rozumiesz, i ten brat jest malarzem. Kiedy przyjechał do Nowego Jorku bez grosza, to...

Nie mogłem już dłużej słuchać. Antek nie malował obrazów, bo po co? Dużo łatwiej i przyjemniej malować wyobraźnię, Odsze­dłem, trzeba oblecieć pokoje, tyle nowych rzeczy się dzieje, o któ­rych warto wiedzieć, w każdej chwili któryś z naszych może otrzymać wiadomość o przyznaniu azylu, i będzie radość, wóda, śpiew... I smutek pozostałych, podbarwiony jednak nadzieją, że skoro temu dali, to i mnie w końcu...

Tego dnia nikt nie dostał azylu, za to wpadłem na zmęczo­nego, zaaferowanego Merłę, który wysapał:

Niech pan sobie wyobrazi, jaka nieprzyjemna rzecz się stała. Przyjechało dzisiaj z Polski młode małżeństwo, pozwolono im na wyjazd bez dziecka, ale oni wzięli dziecko z sobą, do walizki. To było maleńkie dziecko, rozumie pan. Wywiercili w tej walizce

otwory, żeby miało czym oddychać, i dali mu środki nasenne, żeby przejechać po cichu na Zachód. Kiedy pociąg minął NRD, otwierają walizkę, a dziecko nie żyje. Więc przywieźli je tutaj i jest dużo kłopotu...

Powinno dostać pośmiertnie obywatelstwo belgijskie — po­wiedziałem — a rodzice tytuł „największych ryzykantów roku”.

Pan chyba żartuje — powiedział Merło z właściwym sobie poczuciem humoru.

Wieczorem długa dyskusja przy winie o moralnych aspektach tej sprawy. Kto spowodował śmierć dziecka? Czy nie rodzice przypadkiem, wiercąc zbyt małe dziury w walizce, a potem przywa­lając ją tobołami, żeby ewentualny płacz dziecka nie był słyszalny? Czy nie oni właśnie, ponieważ dali oseskowi środki nasenne?

Ja bym ich z kicia nie wypuścił — powiedział Stasiu Gral. — To mordercy. Przecież wystarczy odrobina wyobraźni.

Stasiu, sam lecisz na azyl — powiedział Józio Golczyk. — Nie możesz potępiać ludzi, że chcą tego samego co ty.

Wyleciałem sam, smarka nigdy bym nie brał z sobą, nie w takich warunkach. Wiedzieli, że to się źle skończy.

Może nawet chcieli się pozbyć dziecka i zwalić winę na okoliczności. Nikt ich przecież nie będzie za to karał.

Moim zdaniem winni są komuniści. Co to znaczy nie pozwolić komuś wyjechać, jeżeli ktoś chce.

Pozwolili im jechać. Po cholerę brali dzieciaka.

Może nie mieli z kim zostawić. Zresztą dlaczego bez dzieciaka?

Żeby wrócili. Dzieciak jako zakładnik.

Słuchajta — odezwał się Franio Zajdel. — To jest czysty terroryzm oraz szantaż. Winny jest ustrój, nie ma dwóch zdań.

Winni są rodzice — powiedział Gral. — Wiemy, jaki jest ustrój, i wiemy, jak się w nim żyje. Chodzi o to, żeby żyć, a nie żeby umierać. I moim zdaniem nie jest aż tak źle, żeby dzieci narażać na śmierć, kiedy się chce wyjechać, aby zarobić trochę forsy. To nie wojna.

Wojna — upierał się Zajdel. — Gdyby to nie była wojna, toby nie trzymali zakładników. Mogli puścić ich wszystkich razem.

Jakby każdego puszczali, toby wszyscy wyjechali.

Eee, tam, wszyscy. Ja wam powiem, jakby połowa naszych wyjechała, to ja bym został w kraju. Luźniej, to lepiej żyć. Czło­

wiek by stał się potrzebny, większe zarobki, lepsze mieszkanie... Jak było po wojnie? Ludzie się szanowali.

Głupstwa gadasz — powiedział Bolek, który uciekł, z kraju, bo mu groziło więzienie za produkowanie pocztówek pornograficz­nych. — Nie powiem, że rodzice są całkiem niewinni, według mnie to wyjątkowe barany, prędzej czy później to dziecko by przy nich wykorkowało, zatruliby je grzybąmi. Ale tak stawiać sprawę, że pojedziecie,, ale dzieciak zostanie, to tylko może ostatni skurwy­syn, niewart splunięcia. Taki ustrój się nie utrzyma, ludzie go rozwalą.

U nas jest więcej baranów niż ludzi — powiedział Grał. — Ja na to baraństwo patrzeć nie mogę, dlatego wypierdalam. Żeby tam byli ludzie, toby się o wiele wcześniej gnojów pogoniło. A tak, to ratuj się kto może, każdy na własną rękę.

Nie wiem, co stało się z maleńkim nieboszczykiem, ofiarą pragnień wolnościowych młodych rodziców. Pewnie gdzieś tam ma jakiś tam grobek. Rodzice, przeżywający w sposób rzeczywiście straszny tę tragedię, dostali azyl natychmiast. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że kobieta wróciła do Polski, nie mogła żyć z mężem, który ponoć był autorem projektu „walizka”. Ciekawe byłoby o czymś takim napisać dłuższą rzecz, poprowadzić akcję psychologiczną między rodzicami. Ale kto by się tam chciał w to bawić.

Jan Duch napisał o tym wypadku wiersz. Widywałem się teraz z Duchem codziennie. Nie mieszkali już z Georgią w domu SPK, Przeprowadzili się wkrótce po przesłuchaniach przez tajną policję belgijską. Oboje zbyt delikatni, by cierpieć bliskość hołoty. Nie dziwię się im, na zewnątrz chcieli uchodzić za parę małżeńską, która pragnie prowadzić własne, osobne gospodarstwo. W pokojach w SPK nie można było gotować, niektórzy mieli małe elektryczne maszynki do odgrzewania puszek albo tylko grzałki do herbaty.

Janek wiedział, że spałem z jego żoną. Powiedziałem mu o tym następnego dnia w południe, ledwie trochę doszedł do siebie. Wzruszył ramionami.

Dla mnie to możesz ją zjeść z musztardą — powiedział ziewając. — Sprzedam ci ją za flaszkę wina, bo mam kaca.

Kupiłem mu flaszkę wina i od tej pory używałem Georgii, ilekroć miałem ochotę. Ona, wydawało się, ochotę miała zawsze.

Ale nie była nieszczera wobec Janka. Też mu o naszym zwarciu powiedziała.

Daj spokój — machnął ręką. — Już mi powiedział. Mam nadzieję, że nie będziesz teraz tyle gadała wieczorami.

Odwiedzałem ich więc często, parzyłem się z Georgią podczas nieobecności Janka i,mój stan psychiczny poprawił się znacznie.

O ile przedtem znajdowałem się na pograniczu depresji, czasami zsuwając się na niewłaściwą stronę, o tyle teraz, mając uregulowane życie seksualne, patrzyłem na świat z humorem i sporą dozą opty­mizmu.

Więcej też uwagi poświęcałem ludziom, wśród których przyszło mi spędzać przymusowy czas oczekiwania na azyl. Zaczęli mnie interesować ci faceci. Przedtem, kiedy któryś z nich opowiadał swoją historię, przepuszczałem ją mimo uszu, była to dla mnie sieczka. Moja własna historia przywalała mnie wystarczająco boleśnie. A przecież zacząłem się interesować przeżyciami tych kolesiów, ich marzeniami, planami.

Taki Wacek Mól, na przykład. Od dawna wiedziałem, że uciekł z Polski, ponieważ dokuczała mu teściowa. Nie zwracałem na to idiotyczne wyjaśnienie ucieczki żadnej uwagi, aż nagle przy­pomniałem sobie o Wacku. Jak to, przez teściową wywiewać z ojczyzny? Nie było poważniejszych powodów? Nabyłem litr czerwonki i do Wacka.

Nie trzeba mówić, jak się ucieszył, kiedy zjawiłem się z flachą. No i opowiedział mi wszystko od początku.

Ożeniłem się z niezłą dupą, bracie, ale głównie dlatego, że mieszkanie. Trzeba gdzieś spać, nie? Całe życie po hotelach -robotniczych nie da rady przefikać. Zocha miała chatę, ale w chacie

teściowa. Duże, twarde, nabite babsko. Niestara, nie. Zocha miała dwadzieścia osiem, a stara gdzieś tak niedaleko po pięćdziesiątce. Widać Zocha miała jakieś kłopoty, bo w tym wieku panna. Ale przeleżałem ją parę razy, wszystko w porządku. Specjalnie szukałem jakiegoś defektu, rozumiesz, bo niby czego ma dwadzieścia osiem i panna? No, ale niczego złego się nie domacałem. Rżnie się jak trza, nogi rozwala, technicznie całkiem dobra. Ucieszyłem się z tego odkrycia, bo nie dość, myślę sobie, że mieszkanie będę miał, to jeszcze i dupa jak się należy.

Napił się Wacek Mól wina, pokazał zdjęcia tej Zochy. W po­

trzebie to i ja bym ją przeleciał, więc to już o czymś świadczy. Jeszcze żeby nie te loczki na mokro...

Za jakieś pół roku po ślubie — ciągnął Mól — zaczyna się dintojra. Teściowa mi żonę buntuje. Nie powiem, wypiło się czasem z kolegami po robocie, ale żeby tak codziennie, to nie. A stara mimo wszystko się przychrzania. Zarabiałem nieźle, jeżeli chodzi procentowo, bo wielu zarabiało gorzej, dużo wielu. Więc nieraz przynoszę forsę i pokazuję tej zgadze: zobacz, cholero, gdzie twoja córka znajdzie lepszego! Owszem, oko jej łyskało, jak na moją wypłatę patrzyła, ale Zochę dalej buntowała. I dasz wiarę, jak ją buntowała? Żeby się ze mną nie kładła. Niby jak mi nie da, to lepszy będę, i zamiast pić, prosto do chałupy zacznę przylatywać, żeby się pod kiecę dostać. Posłuchaj, różne się wojny toczyły. Zacząłem chodzić na kurwy, forsy mniej przynosiłem. Zocha widzi, co się dzieje, znowu zaczyna dawać, żebym tylko na te kurwy forsy nie tracił. No to więc zaprzestałem kurwowania, znowu całą wypłatę przynoszę. Ale stara i tak mi żyć nie daje. Nowe ubranie mi popruła, chcę się ubrać w niedzielę, a tu rozpierdak w marynarce aż po łopatki. Kto to zrobił? Nie ma winnego. Dobra, myślę sobie, już mi nadojadło. W poniedziałek rano Zocha do roboty poszła, a ja śpię. Teściowa w drugim pokoju odkurzaczem warczy, na złość. Wstałem, pakuję walizki. Weszła, patrzy: Wacuś, co robisz? Wyprowadzam się. Już mam ciebie dość, stara cholero. Pamiętaj, że własną córkę unieszczęśliwiasz. Przez ciebie nasz związek się rozpada. To mówiąc idę do niej z łapami, żeby na­straszyć. Wcale nie miałem zamiaru jej bić, ale ona się przestra­szyła, myślała, że przyłożę. Musiałem groźnie wyglądać, bo padła na kolana i krzyczy: nie bij, Wacuś, najsłodszy! Jak to usłyszałem i zobaczyłem, że boi się mnie jak diabła, dziwna chęć mnie sparła. Nie mogłem się przeciwstawić. Złapałem ją za włosy, podniosłem, rzuciłem na łóżko i mówię: stara cholero, jędzo, kurwo! Odchodzę z tego burdelu, bo żeś burdel z mojego małżeństwa uczyniła. Ale przedtem, dla zemsty, potraktuję cię tak, jak na to zasługujesz. Ściągaj majtki! I ta cholera, wyobraź sobie, bracie, majty z siebie zdziera, w takim pośpiechu, jakby się na pociąg śpieszyła. Nożyska rozwala szeroko, widzę, ciało mocne, zdrowe, szpara nielicha, aż się w niej błyska... Rach, ciach, spodnie na podłogę i walę się na cholerę. A ona obłapała mnie jak ośmiornica i chodzi pode mną

jak maszyna i krzyczy: Wacuniu, najdroższy, dlaczegoś tego od razu ze mną nie zrobił, ja tak tego praglam i dlatego ci piekło robiłam, ale teraz to już będziesz miał raj, przysięgam! No i, bracie, słowa dotrzymała. Słuchaj, żyłem jak król. Stara, Halina jej na imię, wychwala mnie do Zochy, obie rozmaite przysmaki podty- kają, wódeczkę przynoszą... A ja w nocy walę własną małżonkę, a w dzień, jak ona w pracy, to w tym samym łóżku z teściową. Robić przestałem, bo mi się nie opłacało. Nagle się dowiaduję, rozumiesz, że Halinka ma zakitrane złoto, biżuterię, dolary, po swoim mężu, który jakieś tam interesy nielegalne robił. Zaczęła sprzedawać po trochu, i tak żeśmy żyli.

No, to po co żeś nawiał? Ja bym siedział do końca życia w takim układzie.

Człowieku, to był dopiero początek. Razu jednego żeśmy się wszyscy w trójkę popili, no i Zocha chce ze mną do łócha, i Halina. Zocha się patrzy, a Halina całkiem jawnie mnie za rozpo­rek, niech tu skonam!

Niezła bitwa między nimi się wywiązała!

A skąd. Żonka, jak zobaczyła, że się mamusi podobam, to jakby ją kto miodem i zajzajerem posmarował. Takiego ognia do mnie nabrała, że ani się spostrzegłem, już mnie obydwie z ciu­chów wytargały i grzeją się przy moim kaloryferze, jakby z mrozu wróciły. Chłopie, miałeś kiedy dwie baby naraz?

Miałem i trzy, i cztery.

Ale matkę z córką?

Nigdy.

No, widzisz. A to jest dopieró frajda. I już od tej pory opędzić się nie mogłem. Tak im się we dwie spodobało, że osobno to wcale nie chciały.

Musiało być dla ciebie cholernie męczące.

Nawet nie za bardzo. Przyzwyczaiłem się. Kiedyś poszedłem na wizytę do jednej obcej, pół godziny i ona rozebrana, a ja zimny, rozglądam się, coś tu luźno w pokoju, gdzie drugie ciało? Na solówę już mi nie szło, bracie, co dwie głowy, to nie jedna.

Wacek, to po cholerę wyjechałeś?

Słuchaj. Kto tam za babą trafi. Ja tego dotąd nie mogę zrozumieć. Wszystko było w porządku, aż któregoś dnia Halina mnie łapie i mówi, żebym się z Zochą rozszedł i z nią ożenił. Jak to, powiadam, przecież to twoja córka, masz mnie tak samo jak ona,

wszystko w rodzinie gra, po co rozwód? Ale ona postawiła sprawę twardo, wieczorem rozmowa z Zochą, ta protestuje, i zaczęła się nienawiść między nimi. Ale jaka nienawiść! Darły sobie ubrania, brudziły bieliznę, kradły różne rzeczy. Do mnie jedna drugą szkalo­wała od najgorszych świń, aż nie mogłem słuchać. Ale najgorsze było to, że już nie mogłem żadnej posuwać. Ta wojna między nimi widać im takie zadowolenie dawała, że już na robotę żadnej ochoty nie miały. W końcu i siebie nawzajem znienawidziły, i mnie zaczęły nienawidzić. Tak się z trzy miesiące pociągnęło, znowu zacząłem do kurw się zwracać. Kiedyś patrzę, sporo forsy na dziwki straciłem, jak dożyć do pierwszego? Bo znów zacząłem pracować, rozumiesz, ale już bez nadgodzin, to mniej wypadało. No i nagle, jak błyskawica, przychodzi mi do głowy, że stara ma złoto i te wszystkie bogactwa zakitrane! I znam kryjówkę! Modliłem się, po raz pierwszy od dnia pierwszej komunii się modliłem, żeby nie schowała gdzie indziej. Wyczekałem, kiedy ich w domu nie było, i do schowka. Jest! Bracie, ani dwóch minut nie trwało, wyrwałem z chałupy jak ogier na starcie. Do Jugosławii, przez Triest do Włoch, całą Francję przelazłem, nawet nie wiedziałem, w jakim celu rak wędruję. Forsa się po paru miesiącach skończyła.

Wtedy dotarłeś do Brukseli.

Tak. I poprosiłem o azyl polityczny. A co, źle?

Przesłuchanie w belgijskim UB

Ale zanim Jan Duch wyprowadził się z pałacu Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, w kilka dni po jego z Georgią przybyciu do naszego siedliska dwóch eleganckich panów stanęło w drzwiach pokoju. Był słoneczny, późnowrześniowy poranek.

Angielski Georgii przydał się znowu. Jednak niektóre słowa były dość łatwo zrozumiałe nawet dla Ducha. Securité, na przykład. Janek przyjrzał się facetom dokładnie. Byli inni niż ich polskie odpowiedniki. Znał paru pracowników resortu w Warszawie, byli to jego prywatni kumple, z którymi czasami lubił wypić, powymieniać najnowsze kawały, ale żaden ze swojaków nie dysponował takim eleganckim garniturem, jak każdy z tych dwóch modeli. Muszą lepiej chyba zarabiać niż nasi, pomyślał z troską Duch.

Funkcjonariusze bardzo grzecznie poprosili Ducha z małżonką

0 pójście za nimi. Nie „z nimi”, lecz „za nimi”. Tamci szli

1 wolna przodem, w odległości dziesięciu metrów, udając, że są zajęci rozmową, rozglądając się obojętnie po Avenue Louise, a Duch I Georgią, równie wolno i obojętnie, za nimi. Minęli drogi sklep | konfekcją męską, nad którym wisiał szyld: „Ted Lapidus”. Krawaty kosztowały tam tyle, ile całe ubrania w innych sklepach, a ubrania znów tyle, ile w innych sklepach futra. Duch nie przy­puszczał, że za kilka lat wejdzie do tego sklepu z. taką samą obo­jętnością, z jaką wchodził do drugstore’u w Toronto, i każe sobie podać sporo rzeczy, nie pytając o cenę. Ale dzieliło go od tego momentu jeszcze wiele dni, teraz mijał sklep Lapidusa z obrzy­dzeniem — większość ludzi brzydzi się tym, co jest dla nich za drogie. Taka samoobrona przed palącą jak kwas zawiścią. Były*

okresy, kiedy brzydziliśmy się zgnilizną zachodniej kultury, brzy­dziliśmy się amerykańskim sposobem życia, brzydziliśmy się kapi­talizmem... a teraz jak ta zepsuta .dziewica z dowcipu: Panie Franku, ja mam narzeczonego... no, niech pan włoży, ale nie do końca, bo go tak całkiem zdradzić nie chcę...

Czego to się brzydzić? Jak czegoś potrzebujesz, to rób, bierz, osiągaj. Jak nie potrzebujesz, to się odwróć, przecież jak się spać nic chce, to człek nie zaśnie. Obłuda, pruderia, zakłamanie, to najgorsi wrogowie życia.

Jan Duch powiada do Georgii:

Brzydzi mnie ten Lapiduś. Co to za nazwisko, do cholery? Ale gdybym miał ciaćki, to może i bym wszedł...

Kilka bram dalej panowie znikają. Duch i jego pani wchodzą do wnętrza. Winda. Funkcjonariuszę uśmiechają się miło, ale nie mówią prawie nic. Georgia próbuje się dopytać, w jakipi celu jadą na górę, ale oni wymigują się uspokajająco.

Dom wygląda na prywatny budynek mieszkalny. Żadnych napisów, szyldów, znaków, że mieści się tutaj coś o charakterze oficjalnym. Wchodzą w drzwi po lewej stronie korytarza, bogate drzwi mieszczańskiego, wielopokojowego mieszkania. Długi przed­pokój, po obu stronach drzwi w kolorze białym. Dobiega stukot maszyny do pisania. Tu już klasyczny zapach biura, taki sam pod każdą szerokością geograficzną. Jeden z opiekunów bierze Georgię delikatnie pod ramię i wprowadza do pokoju. Duch automatycznie rusza za nimi, ale drugi opiekun ujmuje z kolei jego pod ramię i z grzecznym uśmiechem wskazuje następne drzwi.

Wewnątrz za biurkiem siedzi sympatyczny pan w średnim wieku, elegancka koszula, krawat, mankiety. Szpakowaty, zażywny. Wstaje na widok Ducha.

My name is Vincent — powiada po angielsku.

I don’t speak English — powiada Duch, który tego podstawo­wego zwrotu nauczył się od Georgii.

Pan urzędnik przechodzi na francuski i tu już Duch nieco lepiej daje sobie radę, zresztą używając bogatej gestykulacji. Po paru minutach zostało wyjaśnione, że chodzi o przesłuchanie mał­żeństwa Duchów, ale będzie ono przeprowadzone osobno. Na razie jednak jest kłopot, ponieważ urzędnik sądził, że oboje znają angielski w wystarczającym stopniu, tymczasem okazało się, że tylko żona.

Francuski Ducha składał się z dwudziestu słów, ale jakoś

tam pojął, o co chodzi: przesłuchanie potrwa kilka godzin i trzeba znaleźć tłumacza. Teraz tylko monsieur Vincent zapisał dane oso­biste Ducha, klasycznie: imię ojca, nazwisko panieńskie matki i tak dalej. W końcu rozłożył ręce i uśmiechnął się przepraszająco. Nie mają tłumacza, no cóż.

Georgia czekała na korytarzu.

Okazuje się, że mogę składać zeznania po angielsku — powie­działa z zadowoleniem.

Jakie zeznania?

No, jakieś odpowiedzi na ich pytania.

Odpowiedzi, to co innego. Nie rób paniki z jakimiś zezna­niami.

A co ty myślisz, że będą nas pytali o to, co robiliśmy w łóżku dwa lata temu? Zobaczysz, jak się przyczepią.

Georgia była pełna najgorszych przeczuć. Wrócili do SPK umówieni na jutrzejszy ranek z dwoma opiekunami.

Tu chodzi o azyl — powiedziała, kiedy znaleźli się sami. — Musimy mówić dokładnie to samo.

Ale o czym? Skąd mogę wiedzieć, o co będą pytali? W ogóle uważam — wzruszył ramionami — że należy mówić prawdę. Nie mamy nic do ukrycia, jesteśmy czyści.

To nie jest takie proste. Choćby sprawa, dlaczego wybraliśmy Brukselę na miejsce zgłoszenia się po azyl. No? Powiedz dlaczego, jak taki jesteś mądry.

Ładne miasto — powiedział Duch zdziwiony. — Sama przecież mówiłaś, że tu byś chciała mieszkać. Co w tym złego? Gdzieś przecież trzeba mieszkać.

Głupcze — roześmiała się. — Wiesz, co ma swoją siedzibę w Brukseli?

Skąd mam wiedzieć? O co ci chodzi?

Tu się mieści główna kwatera NATO. Nie pomyślałeś

o tym, mądralo.

Co mnie obchodzi jakieś NATO? Ja na to jak na lato, a czy ty wiesz, gdzie się mieści główna kwatera Paktu Warszawskie­go?

Jak to, gdzie? W Moskwie.

Duch speszył się nieco. Dotąd myślał, że w Warszawie, jak sama nazwa wskazuje.

Chyba w Warszawie. Może będą mieli pretensję, że się

w Warszawie urodziłem. A do ciebie, że przyszłaś na świat w Tbilisi czy w innym Kutaisie...

Zamknij się, kretynie — powiedziała surowo. Nie znosiła głupich żartów na temat jej pochodzenia, a już wszelkie napomknie­nia o Stalinie doprowadzały ją do szału. — Był tam pewien Amerykanin, właśnie pracownik NATO, tak mi się przedstawił. Po spisaniu danych osobistych zadali mi właśnie to pytanie: czy wiem, co tutaj się mieści, nie wiedziałam, oczywiście, tak samo jak ty. I zaraz po wyjaśnieniu następne pytanie: dlaczego właśnie tu postanowiliśmy prosić o azyl? I zaraz następne: kto nas do tego namówił? Oczywiście na żadne z pytań nie otrzymali odpowiedzi. Byłam mocno zaszokowana, to wszystko zaczyna mi się nie podobać. Szukają dziury w całym. Może chcą nas wrobić w szpiegostwo. Wszystko, byle tylko nie dać azylu i odesłać do Polski. Więc musimy się trzymać. Trzeba uzgodnić, jak mamy odpowiadać na pytania.

Nie ma sensu — machnął ręką Duch. — Co mnie to wszystko obchodzi? Dadzą, to dadzą, nie dadzą, to nie dadzą. Przecież nie urqrę od tego. W każdym razie' zbiera się materiał na niezły re­portaż.

Jesteś absolutnym głupcem — zdenerwowała się Georgia. — Nie zdajesz sobie sprawy, o co idzie gra. Idzie o całe życie, nie

0 jakiś tam rok za granicą czy o jakąś tam nędzną książeczkę ku uciesze tłumu przygłupów. Nie wiem jak ty, ale ja chcę żyć, chcę coś przeżyć ekscytującego, stać się kimś innym... Chcę dostać jakieś ludzkie obywatelstwo, zapomnieć o tym cholernym rozgory­czeniu, które miałam patrząc na zagranicznych studentów, za­pomnieć ten żal, dlaczego nie jestem jedną z nich, dlaczego nie urodziłam się za granicą...

Urodziłaś się za granicą — przerwał Duch jej karabin maszynowy. — Gdybyś dotąd mieszkała tam, gdzie się urodziłaś,

1 gdybyś teraz dopiero przyjechała do Polski, toby ci się wydało, że jesteś w najlepszym kraju. I na pewno byś zazdrościła polskim studentom, że się urodzili w Polsce. Zresztą zagranica to przecież wszystko, co się poza Polską rozciąga, cała reszta ziemi. A ty komu zazdrościłaś? Nigeryjczykom, Albańczykom, Czechom, Chińczykom, Hindusom? Powiedz, komu? Trzem miliardom głodomorów?

Nie wygłupiaj się. Wiesz dobrze. W grę wchodzi kilka krajów, którym można zazdrościć. Gdybym miała się urodzić jeszcze

raz, to mój pierwszy wybór jest tutaj, w Belgii, a potem wchodzi Ameryka, Kanada, Niemcy Zachodnie, Anglia, Francja, Holandia, kraje skandynawskie oprócz Finlandii...

Dlaczego?

Biedna ta Finlandia, taka prowincja...

Ale wyjście stamtąd jest.

Może być na wschód. Odpada. Już lepiej Wiochy.

Byłabyś jedną z niewielu łysych dziewczynek.

Nie trać czasu. Namówmy się, co mówić na przesłuchaniu.

Nie mam zamiaru na nic się z tobą umawiać. Zaplączemy się w jakieś głupstwa i wyjdzie klops. Mogą nas jeszcze wziąć na maszynę do wykrywania kłamstw i dopiero dostaniesz azyl.

Georgia rozejrzała się bezradnie.

Muszę dostać azyl. Muszę — powtarzała przez zaciśnięte zęby.

Następnego dnia dwaj opiekunowie, punktualnie o dziewiątej, czekali przed wejściem do domu SPK. Ruszyli przodem, jak pierwszego dnia, Georgia i Duch za nimi. Wszystko powtórzyło się dokładnie.

Kiedy Duch znalazł się w pokoju Vincenta, przywitała go po polsku młoda, ładna, czarnowłosa dziewczyna. Mogła mieć naj­wyżej dwadzieścia trzy lata. Powiedziała, że pracuje dla NATO, że icst obywatelką amerykańską, ale rodzice byli Polakami. Mówiła po polsku znakomicie.

1 teraz zaczęła się udręka. Przesłuchanie trwało o cztery razy dłużej, niż powinno. Vincent zadawał pytanie po angielsku. Dziew­czyna tłumaczyła je na polski. Duch odpowiadał po polsku. Dzie­wczyna tłumaczyła je na angielski. Vincent zapisywał odpowiedź — ręką — po Irancusku i na osobnej kartce po flamandzku. Belgia jest krajem dwujęzycznym. Dokumenty państwowe muszą być dwujęzyczne.

Vincent starał się pisać najszybciej, jak tylko mógł, ale musiał pisać wyraźnie, i pisał wyraźnie, udało się. to Duchowi dostrzec.

Are you a communist? — pytał Vincent.

Czy jest pan komunistą? — powtarzała dziewczyna.

Nie, nie jestem komunistą — odpowiadał Duch.

No, he is not a communist — powtarzała dziewczyna.

Bla, bla, bla” czy jakoś inaczej zapisywał sobie Vincent

odpowiedź Ducha w jednym języku, a potem „gul, gul, gul”, zapisywał to samo w drugim. Razem włączone w przesłuchanie Ducha były cztery europejskie, ba, światowe, języki, dwa szeroko znane, dwa prawie nie znane.

Ale to był dopiero początek, te krótkie pytania. Wkrótce Vincent przeszedł do ataku na całym froncie. Motywy decyzji Ducha interesowały go bardzo. Nie mógł zrozumieć, dlaczego człowiek, który ma własne mieszkanie, samochód i dom letni nad Zalewem, a także zarabia dziesięć -jazy więcej niż przeciętna krajowa, decyduje się na porzucenie tego luksusu i szukanie biedy w obcym kraju. Tutaj Duch stanął przed karkołomnym zadaniem wytłumaczenia zachodniemu obywatelowi istoty polskiego rozu­mienia luksusu, polskiej specyfiki luksusu i dobrych zarobków, polskiego sposobu budowania domku letniego nad Zalewem, i tylko ten jeden problem, przepuszczony przez cztery językowe filtry, zajął im cały dzień.

Nad Zalewem Zegrzyńskim pewien odcinek brzegu, ten najła­dniejszy, zarezerwowany był dla ludzi lepszych. Duch miał kumpla prywaciarza, który produkował jakieś szyny do firanek czy spinki do włosów, a może jedno i drugie. Prywaciarz był znany jako „Rysiek Mercedes”, ponieważ nigdy nie pokazywał się w innym pojeździe, tylko w mercedesie. Rysiek miał wiele milionów złotych

i dziesiątki tysięcy dolarów. Mądrze opłacał się wokoło, więc ani razu nie spadł mu włos z głowy. Chciał kupić działkę na brzegu, w tym właśnie ekskluzywnym odcinku. Poszedł do Urzędu, mówią mu: „Panie, tam tylko dla Wysokich Urzędników, Działaczy, oraz dla Artystów.” „A z Artystą do spółki można?” „To już sprawa między Artystą a panem”. Rysiek Mercedes w godzinę jest u Ducha: „Stary, pożyczę ci forsę na samochód z przydziału, tylko kup ze mną działkę w rejonie dla Lepszych”. Duch wraca z R. Mercedesem do Urzędu. Urzędnik wyciąga z biurka książkę Ducha, chwaloną mocno przez Potężnego Działacza, dostaje dedykację, pozwolenie jest gotowe, na maszynie, ze stemplami, w pięć minut. Duch, który w tym czasie złożył podanie o przydział samochodu do gabinetu Ministra do Spraw Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa, otrzymał forsę od Rysia M. i samochód wykupił. Dlaczego mi­nister od pomników męczeństwa zajmował się sprzedażą samo­chodów, tego Duch nie mógł zrozumieć, Vincent nie mógł, Dziew-

wczyna nic mogła. Teraz Duch domyśla się, po latach, że chodziło

o mękę właścicieli z powodu braku części zamiennych do tych alf romeo, fiatów, citroenów. 1 o walkę o przydział.

Oto tajemnica luksusu, w jakim żył Jan Duch. Działka, domek nad Zalewem, samochód zachodni... Dużo by z tego widział, gdyby nic zdarzyło mu się mieć znajomego-prywaciarza! Nawet jego wysokie zarobki starczały zaledwie na codzienną wódkę i wakacje w Jastarni albo w Zakopanem. O prywatnym wyjeździe na Zachód ani nawet marzyć nie mógł. Ale tego właśnie Vincent nie mógł zrozumieć. Znany pisarz w Belgii może sobie pozwolić na wyjazd na Wschód, dlaczego nie miałoby być odwrotnie?

A tam na działce... Rysiek Mercedes postawił sobie niezłą willę wśród drzew. Murowany garaż dla łodzi motorowej z silnikiem Johnson o sile stu pięćdziesięciu koni. Prócz tego. żaglówka, bardzo elegancka, złote drewno, robiona na zamówienie, duże żagle. W domu magnetofon i wieczna taśma z Tomem Jonesem: „...green, green grass of home...”. Koniaki, whisky, przed domem zaparkowane wozy niemieckie, drogie. Znajomi Rysia Mercedesa: badylarze, hodowcy koni, urzędnicy MSZ i MSW, członkowie KC. Jeden taki, to­warzysz K., po pijanemu zwykł powtarzać: „Ja mam krrrystaliczny życiorys!” Był kiefownikiem wydziału drobnego przemysłu czy Vkkiego przemysłu i drobnej wytwórczości, diabli wiedzą, jak to się tam nazywało. Ale był kierownikiem, to wiemy na pewno, bośmy sami z Duchem krrrystalicznego życiorysu nieraz wysłuchiwali.

Duch nie mógł zrozumieć rozbieżności między życiem na pokaz dla ludu a życiem prywatnym takiego faceta. Niby tępiło się bogatych prywaciarzy, stawiało się młodzieży model inny, ofiarnego społecznika do naśladowania, waliło się gromy propagandowe i do­miary konkretne na łby i kieszenie tych zapobiegliwych kreatur, a po cichu taki K., główny rycerz turniejszczyk o oczyszczenie socjalizmu z prywaciarskiego brudu, łasi się do bogatego nygusa, a nygus mu powiada: „nic się nie łam, Tadziu, jak cię z tej twojej firmy wypieprzą, to zawsze możesz liczyć na mnie”. Potem to­warzysz K. przypina narty wodne, Rysio Mercedes siada do łodzi, gaz, ogromna fala wzbija się przy starcie, pędzą przez Zalew. Na drugiej połowie publiczna plaża, kłębi się tam proletariat, tłok, tłum, hała.s, Rysio ciągnie towarzysza wprost na ten tłum, w odległości paru metrów od stłoczonych w wodzie główek robi

zwrot, wielka fala i piana zarzuca uradowany widokiem prole­tariat, tak śmigają szczęśliwcy, archanioły z lepszego świata, amerykański silnik, polski zgniły prywaciarz i komunista, który ma tępić prywaciarza. Na sznureczku go prywaciarz ciągnie, regu­lując delikatnym ruchem dłoni potężną moc silnika z napisem „Johnson-USA”.

Duch jest człowiekiem prostym, jest? Był, bo już się skrzywił. Ale nie aż tak jak towarzysz K., tak skrzywiony to nigdy nie był. Prostota jego spojrzenia na świat była zatrważająca. Jemu się wy­dawało, że komuniści to inni ludzie niż prywaciarze. A tu się okazuje, że to tacy sami ludzie, tylko w innych firmach zdarzyło im się pracować. Fajne chłopaki, nie można im niczego zarzucić. Może tak trzeba, movże trzeba oszukiwać motłoch. Nie wiem dla­czego, ale Duch często utożsamiał się z motłochem właśnie. Nie pociągała go sytuacja towarzysza K. ani sytuacja prywaciarza. Jakoś,mu to nie smakowało. Kiedy w redakcji czasami dostawał od naczelnego „Biuletyn Specjalny”, gdzie były informacje niedo­stępne dla ogółu, ogarniał go wstręt do tych kartek zadrukowanego na powielaczu papieru. Co w tych informacjach takiego, że ro­botnik czy sprzedawca nasion nie- powinni mieć do nich dostępu?

Robotnik i sprzedawca nasion i tak dowiadywali się, czego chcieli się dowiedzieć, więc tym bardziej bezsens tych restrykcji, tajemnic, podziałów na lepiej i gorzej poinformowanych brzydził Jana Ducha. Teraz musiał tłumaczyć Vincentowi o zasadach segre­gowania informacji w Polsce, o biuletynach specjalnych, a Vincent po swojemu:

A to ludzie nie mogli kupić gazety, żeby się wszystkiego dowiedzieć?

No i zaczynaj, bracie, wszystko od początku. I o cenzurze. W paru książkach Jana Ducha na każdej nieomal stronie brakuje kilku słów, czasem jednego zdania, czasem paru zdań. Usunięte przez cenzurę. Dlaczego? Jakież to mocne zdania w nowelkach czy wersety w wierszach? Jan Duch nie był kontrrewolucjonistą, był sobie zwykłym wyrobnikiem literackim, jakich wielu w każdym kraju, tyle że uchodził za dość zdolnego. Czego się bali? Co chcieli udowodnić? Siłę? Władzę? Odwrotnie przecież, udowadniali słabość,

i głupotę.

Vincent- pyta, czy cenzura zrobiła jakąś wymierną, konkretną

krzywdę Duchowi Jako pisarzowi. Niech Duch wyliczy wszystkie swoje żale, wszystkie pretensje do cenzury, bo Vincent chce to zapisać po francusku i po flamandzku.

Zadanie ponad siły Ducha. Musiałby ciągnąć palcem po stronicach swoich książek, prosić Dziewczynę o tłumaczenie takich zdań: „światło na skrzydle samolotu znikało we mgle. jak mała, czerwona gwiazda...”. Wyrwane z kontekstu polskiej rzeczywi­stości, wyjęte z atmosfery nasyconej perfumami towarzyszki D., fir­my „Wozduch Wostoka”, nie znaczyły nic. Tu, w czystym, białym pokoju belgijskiego UB, w śródmieściu sennej, mieszczańskiej i sytej Brukseli, wszystkie dawne kłopoty Jana Ducha z cenzurą wydawały się po prostu śmieszne, więcej, przestawały istnieć, tak jak przestaje istnieć sen o zimie, kiedy się człowiek budzi w lipcowy ranek w nadmorskim pensjonacie. To zdanie spowodowało, że debiut książkowy Ducha Opóźnił się o trzy lata. Dużo to czasu czy mało? I czy winne było to zdanie, czy chory umysł handlarki cebulą przyczepionej do komunizmu jak gówno do kół traktora? Jak to wszystko wytłumaczyć monsieur Vincentowi, żeby zrozumiał do­kładnie otchłań bezsilności, w jakiej machał łapami Duch, próbując utrzymać równowagę?

Są rzeczy, których się opisać nie da, i sprawy, których nie można wytłumaczyć. Na przykład pojęcie „parodia życia”. Vincent wiedział, co to jest życie, bo żył, i wiedział, co znaczy parodia, bo skończył wyższą szkołę. Ale zestawienie tych dwu pojęć już się jego percepcji wymykało. A Jan Duch całkiem na przekór: nie mógł pojąć pojęcia życie bez smaku parodii, a parodia znaczyła życie. Zycie Jana Ducha było parodią życia, tworem rakowatym, zżeranym przez obce mięso. Ale ten Vincent, siedzący przed nim z przyjaznym, trochę zakłopotanym uśmiechem, wydawał się Duchowi znakomitym lekarzem.

Pani pozdrowi chłopaków

Zycie na rue Jourdan stawało się dla Ducha i Georgii coraz bardziej uciążliwe. Codziennie o dziewiątej rano dwaj opiekunowie czekali przed bramą — małżeństwo posłusznie wędrowało na prze­słuchanie. Trwało to dwa tygodnie. Pewnie, żc mogłoby trwać trzy dni, gdyby nie konieczność czterokrotnego tłumaczenia tego samego tekstu. Ale w przypadku Georgii powinno być łatwiej: rozmowy przebiegały po angielsku. Winny był archaiczny sposób rejestro­wania dialogów, za pomocą pióra.

Duch był przekonany, że w pokoju cały czas działa magne­tofon, a zapisywanie na gorąco jego odpowiedzi jest kamuflażem, służącym nie wiadomo czemu. Nie narzekał jednak, tłumaczka była bardzo miłą i ładną dziewczyną, kiedyś nawet, gdy Vincent wyszedł na chwilę z pokoju, powiedziała Duchowi, że podoba się jej sposób rozumowania Ducha i styl życia, że chętnie spotkała­by się z nim prywatnie, gdyby nie to, że wiąże ją zobowiązanie służbowe, uniemożliwiające tego rodzaju kontakty. Ale przynajmniej potencjalnie Duch czuł w niej swoją kochankę, to wprawiało go w bardzo dobre samopoczucie.

Georgia natomiast miała niezły bal. Na jej przesłuchaniach cały czas znajdował się ten Amerykanin z NATÇ), którego poznała pierwszego dnia. Wyraźnie z nią flirtował, choć może był to tylko zawodowy chwyt, żeby rozluźnić klientkę, wprowadzić w niebez­pieczny proceder przesłuchań trochę intymności, w której człowiek otwiera się i gada ryzykowne głupstwa... Georgia czuła się w swoim sosie. Amerykanin był fajny. Powiedział jej:

Gdyby pani znała francuski, natychmiast załatwiłbym pracę w naszej firmie. Dowcip, inteligencja, precyzja, wdzięk osobisty,

to są cechy, których poszukujemy... Kiedy tylko skończy pani kurs francuskiego, proszę się do mnie zgłosić...

Georgia z dumą powtarzała ten kit Duchowi.

Wierzysz mu? — zapytał.

A czemu nie? Możesz sobie wyobrazić te ich sekretarki

i kierowniczki...

Głuptaku, męczą nas o to, dlaczego właśnie w Brukseli chcemy zostać, podejrzewają, że mamy rozkaz rozpracować to jakieś tam idiotyczne NATO, a ty wierzysz, że on by cię właśnie w tym cholernym NATO zatrudnił? On chce widzieć, czy ty się zapalisz, czy za trzy miesiące zgłosisz się do niego ze znakomitą znajomością francuskiego, którego mogłaś przecież nauczyć się w Moskwie czy w Warszawie, a tylko udajesz, że nie znasz...

Za pół roku będę mówiła bardzo dobrze.

No, to zgłoś się do tego jankesa. Wylądujesz w kiciu, a ja z tobą. O co oni cię w ogóle pytają?

Tak ogólnie. Rozmawiamy sobie.

Ale o czym?

Słuchaj, a czy ja muszę ci mówić? Ty masz swoje prze­słuchanie, a ja swoje. Prosili mnie, żebym nikomu nie opowiadała, co się w pokoju dzieje.

Co się niby ma dziać? Urządzacie tam orgie seksualne? — wzruszył ramionami Duch. — Pewnie pytają cię o to samo co i mnie, a potem porównują odpowiedzi. Dlatego lepiej, żebyś mi powie­działa...

Nie mam nic do powiedzenia. Może się zdarzyć, że to ja dostanę azyl, a ty nie. Wobec tego nie mam zamiaru konspirować | tobą.

Duch w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że Georgia okaże się aż taką idiotką. Można przeżyć nie tylko pięć, ale nawet dwadzieścia pięć lat i nie mieć pojęcia, z kim się naprawdę żyje. Najlepiej mają ci, którzy nic do siebie nie mówią, tylko kopulują

i konsumują. Nawet wychowanie dzieci może przebiegać w mil­czeniu, przy użyciu co najwyżej dwustu słów. Większość ludzi na świecie tak żyje, dlaczego miałbym stanowić wyjątek — zasta­nawiał się Duch.

Po piątej wracali z przesłuchań. Georgia brała prysznic, prze­bierała się i wybiegała do miasta. Potrafiła godzinami oglądać wystawy sklepowe na Avenue Louise lub odwiedzać sklepiki na

rue Neuve, często wchodziła do eleganckiego domu towarowego „Sarma-Lux”, by udając, że wybiera towary, dotykać pięknych opakowań, czuć w dłoniach te zagraniczne skarby, na które już wkrótce będzie ją stać.

Wracała podekscytowana, pełna energii i nadziei.

Hej, obudź się! — krzyczała od progu. — Widziałam dziś znakomity płaszcz, skórzany, o złocistym kolorze, wąski w pasie, rozszerzany u dołu, a skórka, mówię ci, delikatna jak.półdupek niemowlęcia... Ach, Janek, gdybyś zobaczył ten płaszcz na mnie, nie mógłbyś uwierzyć, że to ja! Wyglądam jak księżniczka. I żebyś wiedział, że taki płaszcz jest dla księżniczek właśnie: cena taka, że mi się w głowie zakręciło. Ale wiesz, będę go miała — mówiła to przez zaciśnięte zęby, z takim postanowieniem, że Duch patrzył na nią z rosnącym podziwem. Tyle energii, tyle desperackiego pożądania jakiegoś tam płaszcza! Tyle silnej woli, przemyślności włączonej w to pragnienie, zaprzęgniętej do tak błahego problemu! Jakby chodziło o uratowanie życia komuś zagubionemu na pustyni czy o zdanie końcowych egzaminów na studiach, mimo długo­trwałej choroby. A tu płaszcz.

Duch pamiętał, jak kiedyś jechał fiatem po Słowackiego w War­szawie, Georgia obok, kiedy nagle wyprzedził ich mknący z wielką szybkością jaguar na brytyjskich numerach. Ten samochód, ze względu na swoje kształty, zawsze pociągał Ducha, choć technicznie mercedes i BMW są lepsze.

Takiego to się nie dorobimy — mruknął wtedy Duch.

Co to znaczy?! — krzyknęła Georgia w najwyższym obu­rzeniu. — Może ty się nie dorobisz! Ale ja? Będę miała dokładnie to, co chcę. Taki jaguar nic dla mnie nie znaczy. Przekonasz się.

Po dwudziestu latach od tamtej rozmowy Duch nie interesuje się ani płaszczami, ani samochodami, właściwie niczym, co można kupić — niczym, co nie zaspokaja potrzeb podstawowych. Georgia natomiast zmienia co roku porsche na porsche turbo albo jeszcze inne, płaszczy ma ze sto, a oprócz tego hoduje wyścigowe konie na swojej rozległej farmie. Georgia potrafi się ekscytować dro­biazgami jak małe dziecko, zakupy sprawiają jej przyjemność najwyższej rangi, pokazywanie, że ma pieniądze, jest dla niej chyba ważniejsze od samych pieniędzy.

Zabawna osóbka — powiada do mnie Duch. — Nie przy­puszczałem, że jest aż tak niepewna siebie. Broni się przed światem,

chowa za tymi przedmiotami, przesuwa się po świecie w pancerzu z przedmiotów. Sama, goła, wyciągnięta z rupieci, chybaby umarła z poczucia pustki i własnej nicości. Zrezygnowała nawet z urodzenia dziecka, bo to by wystawiło ją na kłopoty ze strony świata. Nie mogłaby dla siebie samej być istotą najważniejszą, dziecko zabiera dorosłemu jego sztuczną, nadmuchaną ważność, sprowadza go na ziemię.

Dziecko nie potrzebuje porsche'a ani wyścigowego konia — powiedziałem — potrzebuje całusa i przytulenia, a w tej dziedzinie pieniądze nie mają już nic do roboty.

Otóż to — zgodził się Duch. — Ale nie każdego stać na wyjście z teatru, w którym czuje się bezpieczny.

Po przesłuchaniach Duch kładł się na łóżko i czytał książki wydane przez Instytut Literacki, drugie obok „Kultury” przedsię­wzięcie Giedroycia. W Polsce te książki były zabronione, za posia­danie ich czy rozpowszechnianie można było wylądować za kratą. Teraz Duch miał okazję zanurzyć się w tych nektarach grzechu.

Na pierwszy ogień poszły dwie książki Czesława Miłosza: Zdobycie władzy i Zniewolony umysł. Czyta się, mógłby powtórzyć Duch manieryczną formułkę „Przekroju”. Pierwsza z tych książek przeleciała przez Ducha bez osadu, druga zgniewała go, bo w Mi­łoszu, którego bardzo cenił jako poetę, zobaczył małego mieszczu­cha, grzecznego, ulizanego, który chce być tak strasznie czysty moralnie, żeby nawet na jego widok żaden pies nie zaszczekał, bezwonny czyścioch moralny, jak ich określał Grochowiak.

Oceny moralne, wystawiane Borowskiemu choćby! Borowski to geniusz — a Miłosz nie ma przecież pojęcia o prozie. Nie potrafi nawet pisać tak jak Andrzejewski. Ba, nawet widać jego piekącą zawiść w stosunku do Putramenta... Bo też można Putramentowi zazdrościć jego łatwości pisania, jakiekolwiek by nie było, jego temperamentu — a przecież, nie łudźmy się, Miłosz nie ma żadnej szansy w porównaniu chociażby z krótkimi opowiadaniami Putra­menta... gdyby napisał choć jedną rzecz, która siłą wyrazu zbliża się do opowiadania Świętą kulo. Nie. Należy wobec tego skompro­mitować prozaików jako sprzedajne, godne pożałowania typy, prze­żywające w mękach swoje moralne tragedie. Duch odłożył tę książkę | obrzydzeniem, miał uczucie, że napisał ją sprytny pięknoduch z kaznodziejskim zadęciem.

Popatrz, jaka zabawna historia — powiedział do mnie Duch teraz, po latach — z tą dezercją Miłosza...

Dezercją? — zdziwiłem się. — Walczysz z nazywaniem wyjazdu pojęciem ucieczka, a tu...

Prywatna osoba wyjeżdża, nie ucieka. Ale gość, który zaj­muje stanowisko rządowe, czy to w kraju, czy w dyplomacji za granicą, jeżeli wprost z tego stanowiska schodzi do innych okopów, to przecież dezerteruje. Sam jestem poza krajem, ale dla mnie różnica jest jasna: ja wyjechałem, a Miłosz, Spasowski czy Rurarz zdezerterowali. Ale do rzeczy. Otóż po dezercji Miłosza w warsza­wskiej „Nowej Kulturze” ukazało się opowiadanie Kazimierza Brandysa pod tytułem Nim będzie zapomniany. Opowiadanie z klu­czem, niby jakiś malarz ucieka, ale wszyscy wiedzieli, że chodzi'

0 Miłosza. Pamiętam scenę, kiedy autor opowiadania chodzi po galerii z Nałkowską, oglądają obrazy delikwenta i w pewnym momencie Nałkowska powiada: „Jakież to głupie, jakież to strasznie głupie...” Nie przykładałbym takiej opinii do słynnego wtedy tomu poezji Miłosza Ocalenie, jego najlepszego zbioru. Ale Brandys miał swoją grę. Zanosiło się wtedy na to, że o Miłoszu w Polsce pies z kulawą nogą nie wspomni. Gdyby stalinizm osiągnął osta­teczne zwycięstwo, oczywiście. Mówiłoby się za to dużo o Brandysie, szczególnie o powieści Obywatele. No i zobacz, co z tego wszy­stkiego wyszło: Miłosz dostał Nobla, znany w kraju jak nigdy przedtem, a dawny stalinowiec Brandys w szatach liberała wyjechał na Zachód i właściwie stoi 'dziś w tej samej „lidze obrażonych moralistów” co Miłosz. Prasa podaje, że biorą udział w tych samych kongresach i konferencjach pisarzy, protestujących przeciw rządom totalitarnym w rozmaitych krajach świata. Czy to nie śmieszne?

Mądry producent zmienia linię w zależności od potrzeb rynku — powiedziałem. — Wszyscy to robimy, nie tylko tamci dwaj. Trzeba żyć.

Tak też pewnie myśleli ci, którzy penetrowali pokój Ducha

1 Georgii w czasie, kiedy tamci byli na przesłuchaniu. Duch pewnego razu poczuł się nieswojo po wejściu do pokoju. Pamiętał ułożenie swoich rzeczy, których nie było wiele. Miał wrażenie, że coś jest przesunięte, że w walizce bielizna znajduje się w więk­szym niż zwykle nieładzie.

Kto i czego szukał, tego się Duch nie dowiedział. Ale po kilku dniach zdobył pewność, że kipiszują go codziennie. Zamykał drzwi i przylepiał włos do ramy oraz do górnej krawędzi drzwi. Po powrocie sprawdzał: włos był zerwany. Tak samo kawałki zapałek, wsadzone sprytnie do zamka, znajdowały się na podłodze. i

Mogła to być pani Wróbelek, konsjerżka. Miała zapasowe klucze do wszystkich pokoi. Ale przecież wystarczyłoby jej raz spenetrować bagaże klientów, z czystej babskiej ciekawości. Po co narażać się na schwytanie codziennie? Mógł przecież Duch wrócić z przesłuchania wcześniej.

Porozmawiał na ten temat z Muszkatułowiczem, który wydawał mu się równym, inteligentnym facetem.

To nasze zgredy —\ pogardliwie zaśmiał się Antek.

Jakie znowu zgredy? ,,

Prezesi, sekretarze... Waleczni kombatanci, dziś na usługach_ belgijskiej policji. A co ty myślisz, że oni tak z dobrej woli ten hotelik dla' uchodźców prowadzą? Więcej z ,tym kłopotów niż zysku. Ale trzeba trzymać całe to azylowe barachło w kupie, kontrolować. Kiedyś tu jeden facet znalazł maleńki mikrofon pod łóżkiem. Wiesz, co zrobił?

Wyrwał instalację...

A skąd. Sprowadził kumpli, nagotowali grochówy, a potem dali koncert życzeń... Nie muszę ci mówić, jakie dedykacje posyłali razem z muzyką.

Ale ktoś włazi do mnie każdego dnia.

Jeden z tych wałów z biura. Oni też mają klucze do wszy­stkich pokoi. Kto wie, może nawet włazi w towarzystwie tajniaka. Nie dziw się, bo to, co o tobie mówią...

Co mówią? Gadaj!

Jak kupisz flaszkę.

Kupię.

Ze jesteś ubek, bracie, to o tobie mówią. I to nie byle jaki. Masz stopień pułkownika i zostałeś tu przysłany umyślnie.

Umyślnie? Przez kogo? Po co?

Przez polski wywiad. Albo jeszcze ważniejszy.

Idiotyzm. Kto takie bzdury wygaduje?!

Nie tylko wygadują — pocieszył go Antek. — Piszą na ciebie donosy. Ja nawet wiem, kto na ciebie pisze prawie codziennie.

Jeden z naszych? Tu, w tym domu?

A żebyś wiedział. Mówi się, że dostajesz po cichu forsę od polskiej ambasady, że się kontaktujesz z ich człowiekiem

i donosisz mu o wszystkim, co się tutaj dzieje. Zupełna paranoja, bracie.

i— Dobrze, że przynajmniej ty masz zdrowy rozsądek.

Na twoim miejscu wyprowadziłbym się stąd. Wiesz, jak człowiek sam, to tu może wytrzymać, na zasadzie: bardach, małpi gaj. Ale masz babę, jesteś poważny gość, poeta, zwiewaj stąd, wynajmij sobie coś prywatnego, Merło za to zapłaci. Nie ma obo­wiązku, żeby mieszkać tu w SPK. To nie jest przymusowe.

Duch pogadał z Georgią i postanowili wyprowadzić się, jak tylko skończą się przesłuchania. 1 -,„ ¡2

Tymczasem przesłuchania stawiły się coraz bardziej detaliczne. Vincent wypytywał o znajomych Ducha, o wszystkich znajomych. Kazał sobie opowiadać o nich szczegółowo, ze specjalnym akcentem na możliwość, że któryś z nich pracuje dla polskiego wywiadu. Duch odrzucał z oburzeniem żądania Vincenta. Oświadczył, że będzie odpowiadał konkretnie na konkretne pytania. Pierwszym pytaniem Vincenta było więc: „Proszę podać nazwiska i adresy wszystkich pana znajomych”. Zadanie to było niewykonalne, po­nieważ Duch znał tysiące ludzi, a że miał sposób bycia typu „brat- -łata”, przeto każdy, z kim się na krótko zetknął, stawał się jego dobrym znajomym. Rysowała się perspektywa przeciągnięcia prze­słuchań do następnego roku.

Georgia też ostatnio wracała z przesłuchań zmęczona i jakaś nieswoja. Duch wiedział, że i- ją męczą o znajomych, a to każdemu człowiekowi, obdarzonemu przez los poczuciem przyzwoitości, musi sprawiać ból. O ile wiem, Duch nie poniżył się do wymieniania swoich znajomych — mimo iż zdawał sobie sprawę z tego, że na szali znajduje się azyl. Czy zrobiła to Georgia? Ani Duch, ani ja nigdy nie dowiedzieliśmy się prawdy.

Ja również przeszedłem serię przesłuchań, ale wcześniej. Nie żądano ode mnie takich idiotyzmów, być może był to wynalazek Amerykanina; po latach, będąc w Stanach jako przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej z Kanady, dowiedziałem się, że niektóre firmy u nich ogłaszają w prasie, że potrzebują pracowników i że płacą na start ogromne sumy. Bardzo wielu ludzi przychodzi, każdy

by chciał taką dobrą pracę. Dostają do wypełnienia ankietę, w której więcej rubryk odnosi się do ich znajomych niż do nich samych. Trzeba podać zawód, stan rodzinny i zarobki znajomego, adres

i telefon, a także podać, jeśli się wie, jaki rodzaj ubezpieczeń znajomy posiada. Oczywiście, tych stu czy dwustu ludzi do pracy się nie dostaje, zaś ankiety sprytni agenci wykorzystują we właś­ciwy sposób: pędzą do tych „sprzedanych” nieopatrznie osób, powołują się na rekomendację jtetenta — który wciąż jeszcze myśli, że go przyjmą, więc w razie konieczności potwierdzi, że to znakomita firma — i starają się sprzedać jak najwięcej polis ubezpieczeniowych. Po kilku tygodniach powtarzają numer z ogło­szeniem w innej miejscowości.

Możliwe więc, że Amerykanin chciał posłużyć się tą wypróbo­waną metodą w celu werbowania agentów? Diabli go wiedzą.

Ostatniego dnia Vincent poczęstował Ducha cygarem i powie­dział:

Bardzo proszę, żeby pan nikomu nie mówił o naszych rozmowach ani gdzie się odbywały, nic. Ani słowa. To, co tu się działo, po prostu nigdy nie istniało. Także niech pan nie podaje nikomu mojego rysopisu ani imienia.

Tak jakby to imię było prawdziwe — pomyślał Duch.

I jeszcze — ciągnął Vincent — gdyby się do pana zgłosili ludzie z ambasady polskiej czy innej polskiej placówki z jakim­kolwiek żądaniem, to proszę natychmiast do mnie zadzwonić.

Podał Duchowi kartkę z numerem telefonu. Ale nie zaszła potrzeba kontaktowania się z Vincentem. Nikt ze strony polskiej do Ducha się nie zwrócił przez najbliższe piętnaście lat.

Teraz już sprawa azylu pójdzie galopem — powiedziała pani Wróbelek na widok wchodzących do domu Ducha i Georgii. Skąd wiedziała, że był to ostatni dzień przesłuchań?

A w ogóle ta pani Wróbelek, co to za jedna? — zapytała Georgia, kiedy znaleźli się sami w pokoju. — Czy wiesz, co się dowiedziałam? Ze ona co dwa miesiące jeździ do kraju, rzekomo | powodu, że córka jest chora. Podobno sama znalazła się tutaj z jakimś kochankiem, marynarzem, razem postanowili wybrać wolność, ale marynarz zwinął się, odpłynął swoim statkiem, a pani Wróbelek została ze złożoną, podpisaną prośbą. Z czymś takim do Polski wracać nie mogła, więc dostała azyl, przyjęto ją tu na konsjerżkę, podobno dlatego, że została kochanką jednego

z prezesów. Ale popatrz: na azylu, a jeździ do kraju, nic jej nie robią złego, ani tam, ani tu, zupełnie obojętna osoba. Kto wie, z kim ona się w kraju spotyka, co opowiada, jakie kopie papie­rów z biura zawozi... I co opowiada tutaj po powrocie.

Zazdrościsz jej? — zapytał Duch.

A skądże! — oburzyła się Georgia. — Tylko mnie dziwi. Tak trudno jest wyjechać, azylowiec każdy traktowany jest w kraju jak trędowaty, a tu takie układy. I to kto, taka prosta kobiecina!

Skąd ty to wszystko wiesz?

Sama mi to opowiadała. Za kilka dni znowu jedzie, na tydzień. To już czwarty raz w tym roku. Ciekawe, co o nas opowie... Dokąd lecisz?

Jan Duch zbiegł ze schodów, zapukał do drzwi służbówki. Pani Wróbelek otworzyła, uśmiechnięta szeroko.

Pani Wróbelek — powiedział Duch spokojnym, obojętnym głosem. — Pani jedzie do kraju?

Tak, jadę. Zabrać co od pana rodzinie?

Nie, dziękuję. Tylko mam prośbę: niech pani pozdrowi ode mnie chłopaków..

Pani Wróbelek patrzyła na niego z tym samym szerokim, naiwnym uśmiechem. Tylko jej szare oczy, lekko wyłupiaste, stały się zimne i twarde jak kamienie.

Ciągle z tym uśmiechem powiedziała wolno:

Panie Duch, ja zawsze ich pozdrawiam.

Orły, hieny i węże

Była już połowa września i ani śladu azylu. „Kultura” opu­blikowała wypowiedź Ducha, zatytułowaną „Krzyk z mroku”,

i Duch miał nadzieję, że to przeważy szalę, zmiękczy opór ostroż- żnych w Komitecie do Spraw Uchodźców i poprą sprawę u sekre­tarza. Duch i Georgia byli już wezwani przez niego na rozmowę. Na biurku leżały dwa dość grube tomy zeznań i opinii. Od inter­pretacji tego materiału zależało, czy Duchowie otrzymają azyl.

Oprócz tego przed sekretarzem, a właściwie Wysokim Komi­sarzem Komisji do Spraw Uchodźców przy ONZ — bo tak brzmiał jego pełny tytuł — leżała teczka, której zawartości pan Uxkull nie starał się ukryć.

Korzystając z pomocy Merły jako tłumacza, wyjaśnił:

Ta teczka zawiera donosy, które na państwa, a szczególnie na pana Ducha wpłynęły z różnych stron świata. Są to listy podpi­sane pełnym nazwiskiem, a także anonimy. Co do tych, które są podpisane, wcale nie mamy pewności, czy nazwiska są prawdziwe. Jednak musimy każdy z nich brać pod uwagę. Proszę zrozumieć, panie Duch, że cieszył się pan w swoim kraju popularnością

i pańska działalność tam nie była obojętna wielu osobom. Nie jest też obojętna nam, ponieważ azyl polityczny przysługuje komuś, kto swoją działalnością udowadnia, że jest przeciwnikiem ustroju czy rządu swego kraju. Pan dotychczas nie przejawiał antyrządowej ani anty ustrojowej działalności. Przeciwnie, korzystał pan z wszy­stkich przywilejów, jakie władza mogła panu zaoferować. Pańskie warunki życia w żadnym przypadku nie przylegały do sytuacji

przeciętnego Polaka. Miał pan własny apartament, doskonały zachodni samochód i dom letni nad jeziorem. Podróżował pan po świecie na koszt wydawców, którzy są przecież wydawcami pod nadzorem władz państwowych. Wydawano pana książki w set­kach tysięcy egzemplarzy, szczególnie te książki, które miały charakter w znacznym stopniu polityczny, w tym znaczeniu, że niedwuznacznie popierały politykę partii komunistycznej. Publi­kował pan wiersze satyryczne, wymierzone przeciw ośrodkom stawia­jącym zaporę działaniom reżimu w Polsce, ośrodkom takim, jak radio Free Europę... Panie Duęh> istnieją bardzo poważne powody, ] dla których musimy, niestety, zgodzić się na zwłokę propono­waną przez komisję. Mam nadzieję, że otrzyma pan azyl mimo wszystko, ale sprawa musi być zbadana niesłychanie dokładnie.

Proszę postawić mi konkretne zarzuty — powiedział Duch. — Postaram się odpowiedzieć na nie zgodnie z prawdą. Nie mogę brać odpowiedzialności za to, co piszą o mnie i mówią ludzie, których nie znam i którzy mnie nie znają. Nie wiem zresztą, co piszą

i mówią, bo nie jestem o niczym informowany.

Pan Merło wtajemniczy pana z grubsza w treść akt, a kiedy spotkamy się następnym razem, będę pana prosił o ustosunko­wanie się do głównych zarzutów.

Po rozmowie z komisarzem Merło zaprosił Ducha do restau­racji. Nie był zbyt szczodry, stanął więc przed nimi skromny posiłek i dwa kieliszki wina. Ale nie o biesiadę teraz chodziło.

Ma pan wielu wrogów, panie Janie — powiedział przyci­szonym głosem Merło, rozglądając się przy tym konfidencjonalnie, jak to było w jego zwyczaju.

Jakich wrogów? Nie jestem do nikogo wrogo .nastawiony, dlaczego ktoś miałby...'

Gdzie pan był w marcu sześćdziesiątego ósmego?

W Niemczech. We wschodnich, oczywiście. Wyjechałem na początku stycznia, wróciłem w końcu maja.

Więc nie brał pan bezpośredniego udziału... — pokiwał Merło i zadowoleniem głową. — To jest dobry argument.

Bezpośredniego udziału w czym?

W wypędzaniu Żydów z Polski — wyrzucił z siebie Merło z wysiłkiem i zaczerwienił się, jakby to jemu stawiano ten zarzut.

Jan Duch oniemiał. Przez chwilę nie mógł wykrztusić słowa. Napił się wina, potem wody mineralnej.

/ * (f * »i# , J®*

Zaraz. Chwileczkę. Panic Stanisławie, niech mi pan powie szczerze, o co tu w ogóle chodzi?

Pan chyba zdaje sobie sprawę — mówił Merlo jeszcze cichszym głosem, pochylając się nisko nad stolikiem — że Żydzi są bardzo mocni. Oni są wszędzie, proszę pana. Nawet pan nie przypuszcza... Nie, pan nie może wiedzieć, człowiek spoza żelaznej kurtyny nic ma pojęcia o potędze tej grupy, o ich sile opiniotwórczej. Wystarczy, że jeden z nich powie drugiemu, żc jest pan anty­semitą, i po tygodniu będzie o tym wiedział cały świat. Gdzie­kolwiek pan się pojawi, czy w Paryżu, czy w Niemczech, czy w Nowym Jorku, wszędzie zatrzasną panu drzwi przed nosem. Owszem, może pan egzystować w jakimś mało znaczącym zawodzie, ale jako pisarz, moim zdaniem, jest pan załatwiony.

Jak to? Nie rozumiem. Niech pan mówi dalej.

Napłynęły listy, wiele listów, z całego świata. Panie Janie, ci wszyscy profesorowie, literaci, malarze, krytycy, reżyserzy i inni filmowcy, dziennikarze, sam pan ich znał przecież... Wszyscy, którzy wyjechali z Polski i zdążyli się już usadowić w tutejszym świecie, teraz na wiadomość, że pan poprosił o azyl, zapłonęli gniewem

i oburzeniem.

Mówi pan o tych, co wyjechali do Izraela?

Tak, tylko że oni do Izraela nie pojechali. Mały procent tam wylądował. Reszta sprytnie uplasowała się w krajach Europy

i "w Ameryce. Wcale się im nie dziwię. Ile mieliście tam Żydów, panie Janie?

A bo ja wiem? Co mnie to obchodzi... Czego oni ode mnie chcą, panie Stanisławie?

Prasa na całym świecie i radio podały wiadomość, że pan poprosił o azyl. To się rozniosło błyskawicznie. Oni uważają, żc pan był jednym z ideologów grupy partyzantów, że był pan osobistym przyjacielem generała Moczara...

Nigdy tego człowieka nie spotkałem.

Merlo uniósł brwi do góry. Na jego twarzy odmalowało się uczucie nieprzyjemności, które dałoby się oddać słowami: „no, już komu jak komu, ale mnie to bracie nie powinieneś kłamać...”.

Żebym tu skonał, panie Stanisławie, nie spotkałem nigdy tego Moczara.

Duch nie potrafił znaleźć lepszego zaklęcia, niż „żebym tu skonał", ale jakoś tam trafił do Merły.

122

Naprawdę nie znał go pan? Nie było przyjaźni między wami?

Jak mogła być przyjaźń, skoro go nie znałem?

Pańska publicystyka w tamtym okresie wyrażała lansowaną przez moczarystów linię. Teraz ci poszkodowani uważają, że był pan na jego usługach.

Rozumiem. Stracili możliwość pobytu w kraju, do którego się przyzwyczaili. Niech mi jednak udowodnią, czarno na białym, że występowałem przeciwko nim. Niech pokażą palcem fragmenty moich artykułów, które w jakikolwiek sposób nawołują do wysiedle­nia ich z Polski. To absolutne nieporozumienie...

Jan Duch bronił się, jak mógł, ale była to walka z wiatrakami. Wiatraki znajdowały się poza jego zasięgiem, gdzieś tam w mroku zachodniej cywilizacji, wiatraki już dość głęboko wrośnięte korze­niami w nową glebę. Te wiatraki mieliły wiatr mocno i szybko, ten wiatr miał porwać biednego Ducha i odrzucić go na bezpieczną odległość, najlepiej znów poza żelazną kurtynę.

Znam to, znam! O, jak dobrze to znam! Przeżywałem w owym czasie podobne kłopoty. Jan Duch nie był wyjątkiem. Mój tomik reportaży pt. Raport z Monachium, wydany w 1967 roku, spopu­laryzowany poprzez telewizyjny monodram znakomitego Ryszarda Filipskiego, stał się przyczyną gwałtownej nienawiści osób pocho­dzenia żydowskiego do mojej skromnej osoby. Zupełnie nie wiadomo dlaczego — reportaż bowiem wymierzony był przeciw odradzającym się w Niemczech ruchom faszystowskim, a przecież to Żydzi byli jednymi z najbardziej poszkodowanych ofiar faszyzmu! Jan Duch proponował wskazanie antysemickich ustępów w jego artykułach, ja też mogę o to samo prosić: gdzie w tekście Raportu znajduje się choćby jedno zdanie emitujące nienawiść do Żydów, nawołujące do wydalenia ich z Polski? W swoim zacietrzewieniu dawni właś­ciciele Polski Ludowej rzucili się na mnie, tak samo jak rzucili się na Jana Ducha i na wielu innych ludzi z kręgów pisarsko- -dziennikarskich.

Pomyślmy: w owym czasie w Polsce zamieszkiwało — jak obecnie wyczytałem w prasie — około trzydziestu tysięcy Żydów. Od czasu zakończenia wojny osoby te zajmowały wysokie stano­wiska w aparacie partyjnym, w KC, w Biurze Politycznym, w mini­sterstwach i zarządach, nie mówiąc już o aparacie bezpieczeństwa, który na szczeblach zarządzania w całości tym ludziom podlegał.

Większość redaktorów w gazetach, tygodnikach i miesięcznikach — to byli Żydzi. Spośród stu redaktorów naczelnych — dokładnie dziewięćdziesięciu ośmiu było Żydami. Cały film w Polsce opano­wany był przez nich, szkolnictwo artystyczne i wiele innych dziedzin związanych z masowym przekazem: estrada, telewizja, radio... Pomyślmy: dzięki polityce i nakazowi Stalina Żydzi w okresie stalinizmu rządzili Polską! Tworzyli tak silną grupę, że nawet po śmierci Stalina, po październiku 1956 roku, po ujawnieniu zbrodni Światły, Romkowskiego, Fejgirja, Brystygierowej i całej masy krwawych sadystów — nawet po ujawnieniu sporej części ich zbrodni, pozostali trzymali się mocno, zasiadając jak gdyby nigdy nic na stołkach ministrów, członków KC i wciąż władając tym głupim, niefrasobliwym społeczeństwem.Polaczków...

1 oto w marcu, kiedy rozsądni ludzie próbowali przywrócić należytą proporcję (bo gdzie jeszcze na świecie trzydziestoty- sięczna mniejszość mogłaby być dopuszczona do dyktatorskiego rządzenia prawie czterdziestomilionowym narodem?), kiedy próbo­wali odsunąć od władzy tę skompromitowaną mniejszość, to wtedy podniósł się krzyk na cały świat, krzyk uciśnionych, odsuwanych od władzy nad Polakami stalinowskich najemników!

Wyjechali obrażeni, odrzucając propozycje objęcia innych stanowisk, zgodnie z ich zawodowymi kwalifikacjami. pewnie, że łatwiej i przyjemniej wykonywać „zawód” sekretarza jakiegoś ko­mitetu niż zawód, który w końcu miesiąca przynosi określoną sumę na utrzymanie rodziny, bez przywilejów, bez służbowego samochodu z kierowcą. Jakież ci zawodowi zarządcy innego narodu mieli kwalifikacje? Okazało się, kiedy już zamiast do swego państwa Izrael, znajdującego się w trudnych warunkach, pojechali do Francji, Szwecji, Anglii, Ameryki — okazało się wtedy, że każdy z nich jest znakomitym filozofem, wspaniałym ekonomistą, profesorem od wszystkiego, twórcą nie docenionym u komunistów (komuniści to byli ci, którzy zostali w kraju, a więc Polacy), byli znawcami literatury słowiańskiej, niezastąpionymi socjologami, specjalistami od problemów radzieckich — słowem, kilkanaście tysięcy geniuszy w każdej możliwej dziedzinie. Tylko-dlaczego, mając tylu geniuszy, ta biedna Polska była tak biedna?! Co ci geniusze robili podczas swego turnusu u żłobu?! Może trzymali genialność swą w tajemnicy, żeby Polacy nie skradli? Geniusze

przecież jasno określili Polaków jako złodziei w wielu zagranicz­nych publikacjach, a także jako pomocników Hitlera w mordo­waniu Żydów — jak choćby w słynnym filmie Holocaust, gdzie żołnierze w polskich mundurach i rogatywkach strzelają do Żydów w getcie. Podobnie w słynnym serialu Winds of Wais. Podobnie w dziesiątkach powieści. Tego rodzaju szkalowanie narodu powinno wywołać proces sądowy i doprowadzić do ukarania oszczerców. Niestety. Mass-media na szerokim świecie opanowane są przez nich. Biedny Jan Duch nie wiedział, co go czeka.

Merło starał mu się wytłumaczyć:

Panie Janku, pan nie wie, na co się pan naraża. Powiem prawdę, na pana miejscu w ogóle bym z Polski nie wyjeżdżał. Miał pan tam swoją pozycję, mógł pan podróżować, o co więcej chodziło?

O to, żeby stać się kimś innym. Żeby mieć dwa osobne życia, biegnące równolegle.

Nie rozumiem — powiedział Merło. — To jest już pańska sprawa. Mnie chodzi o to, że gdzie pan nie pójdzie, to pana prze­pędzą. Pan wie, że dostałem wczoraj propozycję dla pana e pewnego ośrodka polonijnego w Anglii, żeby pana przysłać na występ poetycki? Ale razem z tym zaproszeniem przyszło w drugiej kopercie anulowanie tego zaproszenia.

Dlaczego? / .

Ze względu na to, że komitet organizacyjny otrzymał do­datkowe informacje dotyczące pana osoby, poddające w wątpliwość pana sylwetkę moralną. Rozumie pan?

Doskonale.

Już jakiś z okolicy poleciał do nich z donosem, gdy tylko usłyszał, że pan będzie wygłaszał w Londynie swoje w'iersze.

Jak można takie donosy brać poważnie?!

Jedyna rzecz, którą się bierze poważnie, to _są donosy. Wszędzie na świecie, a najbardziej w naszym, polskim środo­wisku. Od święta to my jesteśmy orły, ale na co dzień zamieniamy się w hieny i węże. Każdy cwaniak kołuje nas, jak chce. Wie pan, jeżeli jakiś na pana nagadał, to ja bym zażądał dowodów, a jeśli ich nie ma, to faceta za drzwi. Mam rację?

Absolutnie. Dlaczego tak nie zrobiono?

Kto wie? Może członkowie tego komitetu to też...

Duch machnął ręką.

Panie Stanisławie, co tam się przejmować głupstwami. Chyba mi nie przeszkodzą w otrzymaniu azylu.

I to się może zdarzyć — pokiwał głową Merło w zatro­skaniu. Troskał się, bo za pozytywne przeprowadzenie sprawy uchodźczej otrzymywał kilkaset dolarów. Z tego żył. Musiał zała­twić kilka azylów co miesiąc, żeby pokryć swojfe życiowe potrzeby. Jak się trafiło kilkanaście, to chodził po chmurach. Teraz sięgnął za siebie, położył na stole papierową teczkę.

Proszę, niech pan sam zobaczy.

Podał Duchowi plik wycinków z gazet.

Niech pan sobie to weźmie i w spokoju przeczyta. I proszę pamiętać, że kopie tych artykułów znajdują się w pańskiej teczce u komisarza. Każde oszczerstwo powinno się spotkać z kontr­argumentem z pańskiej strony.

Jak można wysuwać argumenty przeciw oszczerstwom?

Na pańskim miejscu podałbym autorów tych rzeczy do sądu. Powinien pan żądać milionowego odszkodowania. To, co oni piszą, złamie pahu karierę na zawsze. Powinien pan..

Mam to głęboko w dupie, panie Stanisławie. Słabi szukają obrony w sądzie. Silni sami wymierzają sprawiedliwość.

Tak się panu tylko wydaje. Pan jeszcze nie wie, jak źle się tu żyje bez pieniędzy. Mógłby pan wytrzasnąć z tej okazji sporo forsy, otworzyć sobie kawiarnię albo sklep. Z literatury pan się nie utrzyma.

A niby dlaczego?

Wszystkie gazety, wszystkie wydawnictwa są ich. Pan jest na czarnej liście. Bezterminowo, to znaczy na zawsze. Kto raz ma przylepioną etykietkę antysemity, zawsze będzie traktowany jako wróg.

Ta nazwa obejmuje także Arabów. Nie mam nic przeciw Arabom, przeciwnie, popieram walkę Palestyńczyków o własną ojczyznę.

Merło machnął ręką.

Mnie chodzi o Żydów, pal diabli, czy oni Semici, czy Cha- mici. Z Żydami nikt nie wygra.

Nie gram z nimi. Z nikim nie gram. Chcę tylko dostać ten azyl i spieprzam stąd.

Dokąd pan, za przeproszeniem...?

Do Kanady, do puszczy, na pustkowie. Będę wycinał łasy, budował autostrady, prowadził wielkie ciężarówki transkontynen- talne, wie pan, takie, co mają trzydzieści sześć kół...

Pan chyba zwariował.

Nie, proszę pana. Moje życie to jest to, czym oddycham, na co patrzę, co czuję. Moje życie to jest moje ciśnienie krwi

i ja chcę trzymać je w granicach sto dwadzieścia na osiemdzie­siąt. Moje życie to są moje mięśnie i ja chcę, żeby były mocne, elastyczne i wytrzymałe. Przegadywanie się z jakimiś śmierdzie­lami nie mieści się w obszarze mojego życia. To bardzo poni­żające. W ogóle zależność od kogokolwiek jest poniżająca, a co dopiero jakaś głupia rola petenta literackiego... Chodzić dó jakichś zer po uznanie, po forsę... Do szmaciarzy, którymi się gardzi... Wie pan, dla mnie człowiek, to piękne ciało, sprawność, siła, odwaga. Umiejętność koncentracji, skłonność do refleksji, do długich stanów milczenia. Kreatury myślące o władzy, handlu i kiwaniu reszty świata napawają mnie takim samym obrzydzeniem, jak glizdy

i wszy. Panie Stanisławie, nie chcę mieć nic wspólnego z tym towarzystwem. Jestem pewien, że znajdę masę wspaniałych ludzi gdzieś daleko stąd. Tylko muszę wreszcie wyrwać się z tego koszmar­nego snu.'

Merło przypatrzył mu się uważnie.

Nie rozumiem jednego — powiedział tonem pełnym zasta­nowienia. — Jeżeli te Żydki wyjechały z Polski trzy lata przed panem... to czy w ogóle musiał pan wyjeżdżać? Już przecież zrobiło się luźniej...

Jan Duch roześmiał się z naiwności Merły.

Panie Stanisławie, co mnie jacyś tam dogmatyczni połamańcy obchodzą? Pan mnie źle zrozumiał. Oni też mają swoje problemy, może większe niż moje. Każdy ma problemy, nie o to chodzi. Pan myśli, że ja myśię, że każdy Żyd to zły człowiek? Pan się myli. Dla mnie tak samo dobry Niemiec, jeżeli uczciwy, otwarty, fajny, tak samo Żyd czy Murzyn, co za różnica? Ja nie jestem rasistą, ja jestem antyskurwysynem, antytchórzem, jestem przeciwko stadu hien atakujących nocą... I żeby pana, przedwojennego nacjonalistę, mocno rozczarować, powiem panu gorzką prawdę: polski cham nie jest lepszy niż stalinowski oszust. Żyd, jeżeli nie fanatyk, ma w sobie coś, co pozwala do niego przemówić w. niektórych wypadkach, dogadać się. Nasz rodzimy cham to kamień,

mur, beton: trzasnąć łbem i umrzeć, raz na zawsze. I kiedy Żydzi ze stalinowskiego aparatu wyjechali, na opróżnionych krzesłach zasiadł polski cham. I nadal trwała noc. Żadnej nadziei. Rozumie pan? Bo nie było inteligencji polskiej, większość wybił Niemiec, resztę dokończył Stalin, wiadomo czyimi rękami. Polski wieśniak po trzyletnim kursie filozofii politycznej wypełnił biura, dotąd przesycone smrodem czosnku i krwi, swoim gnojnym, gnuśnym zapachem. Obok wieśniaka stanął ochoczo podmiejski cwaniaczek, gotowy na wszystko. Gdyby mógł ten Sapiak czy Kowalski, to w piwnicach na Rakowieckiej robiłby to samo co Światło i Rom- kowski. Pan nie wie, do czego jest zdolny bezrozumny, upojony władzą cham, uzbrojony w dogmat i bandę kumpli.

Wiem, proszę pana — przerwał Merło energicznie — znam Polskę przedwojenną, byłem oficerem wywiadu. Zetknąłem się ze sprawami, o których pan nie ma pojęcia. Niech pan nie myśli, że kazamaty policyjne to były sypialnie dla grzecznych panienek. Krew się lała tak, że można by w niej pływać. Byłem temu prze­ciwny, ale co mogłem zrobić? Każdy ma swoje plany i perspek­tywy. Ja już niczemu się nie dziwię, już wtedy się nie dziwiłem.

Ja też się nie dziwię.

Nie — zaprotestował Merło z ostrym gestem dłoni. — Pan się wciąż dziwi. Pan się dziwi tym stalinowcom, pan ich potępia. A ja pana zapytam, tak obiektywnie: co mieli robić? Wierzyli w to, szli na całego. Każdy człowiek na świecie w tej sytuacji...

Jan Duch zwiesił głowę. Już miał dość tej rozmowy, był zmę­czony. Nagle poczuł, że jest daleko stąd, bardzo daleko. Widział siebie z ogromnego dystansu wśród innych drobinek ludzkich, poruszających się niemrawo, starających się ocalić swoje istnienie na jeszcze kilka chwil, robiących wszystko, co tylko możliwe, żeby żyć jeszcze te kilka chwil... Czy ma znaczenie to, co te dro­binki nieszczęsne wyczyniają, co sobie wzajemnie robią, powodo­wane maleńkimi pasjami, maleńkim strachem? Z bezpiecznej odle­głości czuł do nich wszystkich sympatię, współczuł im, był ich bratem w nędzy i radości. I jednocześnie wiedział, że największą sztuką w życiu jest utrzymanie tego właśnie wspaniałego dystansu.

Wzbudzenia kolektywne”

Jan Duch powlókł się do domu z oszczerczymi wycinkami w kieszeni. Tu niespodzianka: gospodyni podała mu grubą ko­pertę od Giedroycia. Duch rozerwał ją niecierpliwie, jakby spo­dziewał się, że znajdzie tam plik nowiutkich franków. Niestety — ku swemu zdziwieniu zobaczył te same wycinki, które otrzymał od Merły! Ale nie tylko. Były także kopie kseroksowe listów- -anonimów, które ostatnio napływały w dużych ilościach do redakcji „Kultury”.

Uważam za słuszne, by Pan był zorientowany, co się wokół Pana osoby dzieje. Otrzymuję też telefony i listy z groźbami, że jeśli będę Pana drukował, to czytelnicy zerwą prenumeratę” — pisał Giedroyć.

Wycinki artykułów z „Le Monde”, „Neue Züricher Zeitung”, belgijskiego „Het Volk”, włoskich „Corriere della Sera” i „II Tempo”, a także z „I.a Libre Belgique” i kilku innych gazet europejskich utrzymane były w tonie informującym, raczej przy­chylnym. „Noto scrittore Polacco chiede azilp in Belgio” — znany pisarz polski prosi o azyl w Belgii,, albo jak w gazecie w Zurichu: „Schriftsteller und Censur”, to znaczy: „pisarz a cenzura”. Nic specjalnego. Ale już spory artykuł w „Sueddeutsche Zeitung” utrzymany w napastliwym, pełnym nienawiści tonie: jakaś' krea­tura, podpisująca się Pampuch-Bronska, w tekście zatytułowanym „Das Ende eine Karriere?” („koniec pewnej kariery?”) zarzuca Duchowi nieuczciwość dziennikarską i szereg innych grzechów, z których główny, jak można się domyślać, był ten, że Duch takim jak ta Pampuch nie chciał lizać dupy.

Ciekawe, że ta sama kreatura, w tym samym dzienniku pisała także o mnie, mieszając z błotem mój Raport z Monachium, a sta­wiając mi za przykład szlachetnego obiektywizmu utwór zatytuło­wany Raport z Hamburga, pióra pana Wiesława Górnickiego, skąd­inąd bardzo dobrego dziennikarza. Nie miałem okazji przeczytać tej książki, ale wierzę, że jest lepsza niż moja, ponieważ podo­bała się pani Pampuch i jej niemieckim przyjaciołom z bardzo dalekiego Południa.

Wracajmy do Ducha. Następnego dnia rano wpadłem do niego — mieszkał już prywatnie na mansardzie, gdzie zamiast okna otwie­rało się po prostu kijem kawałek dachu — i miałem okazję prze­czytać ten gnój, który spadł na jego łeb, jeżeli można powiedzieć w ten sposób. Najlepszy był numer z rewolwerowcem niemieckim „Der Spiegel”, gdzie przedstawiono Ducha jako tchórza, kurwiarza, agenta Moczara, pułkownika Urzędu Bezpieczeństwa, szpiega i w ogóle kompletne zero moralne i fizyczne, nie wiadomo po co turlające się po ziemskim padole. To wszystko okraszone zdjęciem Ducha, odbierającego jakąś nagrodę za jakiś tomik poezji.

Teraz, w Warszawie, blisko dwadzieścia lat później, śmiejemy się obaj z Duchem na wspomnienie tamtych oszczerstw i wymy- ślań. Ale wtedy to było groźne, to mogło nas pozbawić azylu — i o to właśnie autorom tych gówien chodziło.

Powiedz, stary, naprawdę nie znałeś Moczara? — pyta mnie Duch.

Znałem go tak samo jak ty — odpowiadam niemile dotknięty niewiarą w prawdziwość moich oświadczeń, składanych wówczas w Belgii.

Zastanawia mnie, jak długo w ludziach pokutuje wiara w plotki i pomówienia. Ba, wzmacnia się i powiększa § upływem lat! Żeby zrobić Duchowi na złość, mówię:

A ty nie masz co się wstydzić. Widziałem cię z Moczarem w Spatifie warszawskim w czerwcu sześćdziesiątego ósmego. Ale nikomu nie powiedziałem, przecież wiesz.

Duch wytrzeszcza na mnie białe z wściekłości oczy.

Bo ci przypierdolę!

Kiedy brak argumentów, dochodzi do głosu przemoc — powiadam obojętnie.

Duch w końcu uspokaja się, pyta o dziennikarza nazwiskiem Urban.

Ten, co napisał o tobie w „Polityce” felieton pod tytułem: „Kryminał z trupem autora”, zaraz po twoim wyjeździe. Zapomnia­łeś?

Oczywiście, że zapomniałem. Ale mi Duch przypomniał. Isto­tnie, ten dziennikarz napisał taki felieton, pod takim właśnie tytułem. Tym trupem miałem być ja. Ale żyję. I nawet nie chcę zawiadamiać o tym Urbana, bo nie warto: nie mam czym się pochwalić, nie napisałem tych słusznych książek, których napisania Urban się spodziewał. Wyraźnie przepowiedział, że wrócę do kraju i napiszę „słuszne” książki. Gdyby wszystkie przepowiednie Urbana się sprawdzały, mielibyśmy papier toaletowy.

Tak, łatwo z uśmiechem pełnym zrozumienia przypominać sobie dawne kłopoty. Ale gdyby Stalin pożył jakieś dwadzieścia lat dłużej... i wpaść w ręce jakiegoś sfrustrowanego felietonisty...

A pamiętasz nygusa, którego artykulik obiegł całą polską prasę, jakiegoś Walatka czy innego wsiarza... Wiesz, ten, co to pisał, że pobiłeś „znaną tłumaczkę w domu pracy twórczej”...

Przypominam sobie, owszem. Dawał przykład tragicznie zmarłego Marka Hłaski, że to niby emigracja stała się przyczyną śmierci pisarza. Podczas gdy wszyscy w Polsce wiedzieli, że Hłasko błagał o prawo powrotu, a Gomułka osobiście nie wyrażał zgody. Ciekawe, co taki Gomułka miał do Hłaski, jaka relacja między przywódcą partii politycznej a popularnym pisarzem? To były czasy, kiedy pisarze w mniemaniu tępych władców zagrażali władzy... Stalin mordował piśmiennych, Gomułka po prostu jednego głupka nie wpuścił do rządzonego przez siebie raju. I ten głupek, Marek, zamiast zawziąć się i przetrzymać dziada, poszedł na słabość, proszki i wódka, przedawkował... Jeden zero dla „moralnie czystego” tępaka. Wstyd o tym dzisiaj mówić, wiesz, Janek, to wszystko śmierdzi jakąś ciasną zagrodą, spętaną strachem przez pijanego sołtysa.

Tamten pies — powiedział Duch — też dał ci przepowiednię: „Marek HłasKO zmarł w niesławie na emigracji. Czyżby się Andrzej Brycht niczego nie nauczył?”

Roześmiałem się, rzeczywiście coś takiego obiegło polskie gazety, nawet przez pewien czas trzymałem wycinki przysłane przez Giedro-

ycia, potem wyrzuciłem to do kibla. „Miahkij namiok” tego pieska, że niby przepadnę albo ktoś mnie załatwi. Ach, ty mały nędzarzu, gdziekolwiek jesteś, niech los cię ma w opiece...

Ciekawe — powiada Duch — jak pisałby Marek Hłasko, gdyby dożył do pięćdziesiątki, i dalej. Ze miał talent, to fakt, i to chwilami duży. Że był dzieckiem naśladującym pisarzy, to też fakt. Ale gdyby dojrzał?

Dojrzałby, gdyby przestał pić. Ktoś, kto pije, nie dojrzeje nigdy. Dojrzałość jest trzeźwa.

I szalona.

Tak. Ale własnym szaleństwem, nie chemią spod ciemnej gwiazdy.

Teraz sobie gadamy jak dwóch emerytów, spokój w nas, bezpieczeństwo, kelner próbuje nas zrobić ni trzy tysiące, pusty śmiech. Fajne jest życie, gdy się jest turystą we własnym kraju... własnym? No, w tym, w którym się człek urodził. I którego językiem gada.

Ale pomyśl, Janek — powiadam — załóżmy, że musisz tu żyć i spotykać tych samych piesków, którzy na ciebie skakali i szczekali, czytać nowe bzdury, które na twój temat będą wypi­sywać... Biegać po wydawnictwach, konferować z urzędnikami w sprawach najprostszych, wspinać się na wielką górę niemożności, czekać trzy lata na druk książki, recenzję jakiegoś chłopaczka, który zna świat z telewizji, uważać za sukces, opinię jakiejś siusiumajtki za nobilitację literacką... powiedz, jakbyś się wtedy czuł? Czy nie chciałbyś wylecieć stąd jak z procy, nawet mając sześćdziesiąt lat?

Nawet jakbym miał sto. Zawsze, w każdym momencie. Z trumny bym się urwał, z trumną na plecach posunąłbym na Zachód. I to nie do Europy, bracie. Europa to takie samo barachło jak to tutaj. Europa to śmierć. Ja już nie mogę żyć bez przestrzeni. Przestrzeń to życie. Słuchaj, kiedy sobie uprzytamniam, że jestem obywatelem kraju, który ma dziesięć milionów kilometrów kwadra- towrych powierzchni, to czuję w płucach czysty tlen...

Mam to samo wrażenie. Ale mnie nie o geografię chodzi, tylko o atmosferę między ludźmi. To atmosfera jest ciasna, jest duszna. To ludzkie myśli, ludzka wyobraźnia tutaj jest duszna. To mi przeszkadza, a nie bieda materialna. Z taką biedą można sobie dać radę, ale ze stanem' umysłowego na wpół uduszenia nic można sobie dać rady.

Janek pokiwał głową, wyciągnął z kieszeni marynarki cienką, wąską książeczkę.

Patrz, co kupiłem kilka godzin temu w księgarni: Ścieżki jogi, takie małe kompendium wiedzy o stylach jogi, zebrane przez Marię Gródecką. Wiesz, że studiowałem Hindusów przez całe lata, że nawet zacząłem tłumaczyć The Awakening of Intelligence Krishna- murtiego, zresztą jedynego faceta do brania na serio, bez całej tej abrakadabry liturgicznej, rozpanoszonej w jodze, zenie i różnych formach buddyzmu. Widzę, że młodzi ludzie dosłownie porywają z lady tę' książeczkę, więc ją kupiłem. Oni szukają drogi, jakiejś furtki od tego całego bałaganu psychicznego, dławiącego normalne życie w tym kraju. Dobrze, że im tu takie furtki otwierają, oczy­wiście to tylko dla wybranych, ale dobrze. Słuchaj, co ta kobieta pisze: „Każdy z nas tworzy kształty myślowe i rzutuje je w ota­czającą atmosferę. Jednocześnie przyciąga do siebie myśli cudze

o podobnym jak jego własne charakterze i zabarwieniu. W ten sposób zasila zasoby własnej energii mentalnej i potęguje siłę jej oddziaływania. Ale czy przyciągnie i przyswoi energie pozy­tywne czy negatywne, pomagające czy przeszkadzające w dalszym rozwoju, to już zależy od jakości i zabarwienia jego własnych myśli. Jeżeli będą one dobre, szlachetne, twórcze, przywołają takie rzesze energii pokrewnych, że sam będzie się dziwił, skąd bierze się w nim tyle siły do wykonywania twórczych zadań i dobrych czynów, przewyższających znacznie zasoby jego własnych możli­wości. W podobny sposób zostają przyciągnięte myśli złośliwe, podłe, destruktywne, popychające niekiedy ludzi do występków, na które sami by się nie zdobyli”.

Spojrzał na mnie spod oka, żeby się upewnić, czy nie zasypiam, czy rozumiem. Owszem, rozumiałem, chociaż nie wiedziałem, w jakim celu mi to czyta.

Słuchaj dalej — powiedział — będziesz miał obraz mentalny tego kraju. „Kiedy człowiek rzutuje w otaczającą go przestrzeń pewien kształt myślowy, to nie tylko pozostaje w magnetycznym z nim kontakcie, ale zasila w ten sposób i powiększa dobrą lub złą siłę kolektywną. Takie duże, zbiorowe kształty myślowe mają ogromny wpływ na sposób myślenia na przykład w jednej rodzinie, prowincji, narodzie czy w jednej religii. Decydują one o wspólnych opiniach, sympatiach, antypatiach, określają identyczne sposoby odczuwania i reagowania na pewne sprawy i zagadnienia. Tak właśnie tworzą się «ogólne opinie», przesądy, uprzedzenia, «nie­złomne przekonania», których nie sposób zmienić ani zakwestio­

nować argumentami racjonalnymi czy moralnymi, bo mechanizm ich kształtowania się jest pozaracjonalny i pozamoralny. Ludzie pozostający pod wpływem atmosfery wypełnionej zbiorowymi kształ­tami myślowymi widzą wszystko jak przez szkło o pewnej barwie. Własne ich przekonania są stale umacniane podobnymi wibracjami, przychodzącymi z zewnątrz, i z kolei same zasilają atmosferę zbiorowych myślokształtów”. Rozumiesz, czy mam przeczytać jeszcze raz?

Go ahead, you fucking bastard — przekląłem pod nosem.

„Zjawisko to może niezmiernie ograniczać możliwość reago­wania indywidualnego, odkształcać wrodzone cechy, zdolności i talenty, zmieniać linię osobistego rozwoju. Niezdolność akcepto­wania nowych pozytywnych idei i propozycji, trafnej ocerty od­krywczych pomysłów, negowa/iie każdej korzystnej nawet zmiany wynika z zagęszczenia tej zbiorowej atmosfery psychicznej, w której się przebywa. Jeżeli zbiorowe kształty myślowe, zwane również «wzbudzeniami kolektywnymi», są wytworem myśli gwałtownych, mściwych i nienawistnych, to wyzwalają energię destruktywną

0 takiej sile, że...’\

Pasuje — powiedziałem. — Ja się czuję w tym kraju tak, jakbym pływał w basenie wypełnionym kwasem solnym. Przez pół roku nie usłyszałem od nikogo żadnej dobrej opinii o kim­kolwiek. Zmasowany kwas, żółć, niechęć...

„...bunty, psychozy zbiorowe — kontynuował Duch. — Powstaje wtedy coś w rodzaju zbiorowego opętania, które wciąga we wspólny prąd ludzi skądinąd nieskłonnych do okrucieństwa

1 przemocy. Uczestniczenie we wszelkich zbiorowościach zamknię­tych, gettach, enklawach, kolektywach, choćby nawet budowanych na najszlachetniejszych założeniach, ma w rezultacie fatalny wpływ na rozwój jednostek: pozbawia własnego sądu, niewoli umysł, wypacza sposób postępowania, powoduje stan psychiczny, który można nazwać ubezwłasnowolnieniem osobowości”.

Pewnie wydała to jakaś nielegalna oficyna — rzekłem — bo to brzmi bardzo przeciw partii...

„Uczestniczenie w kolektywach, nawet budowanych na naj­szlachetniejszych założeniach...” — powtórzył Duch — odnosi się to do każdej możliwej grupy, do Kościoła też. A wydane jest całkiem „legalnie”, jeżeli pojęcie legalności da się w ogóle zastosować

do spraw myślowych czy wydawniczych: przez Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych, i to w nakładzie dwadzieścia pięć tysięcy egzemplarzy. Dobra robota.

Znakomita. Niech ludzie wreszcie zaczną patrzeć na siebie jak na coś ważnego, dla nich samych przede wszystkim, należy skończyć z mentalnością kompostu, fermentującego pod własnym ciężarem w ciemnym silosie.

Jan Duch mieszkał w dzielnicy St. Gilles przy rue de la Croix de Pierre 32. Ledwie tam się wprowadzili, Georgia postanowiła pracować. Nie chciała spędzać dni bezczynnie w towarzystwie męża. Chciała mieć własne pieniądze, posyłać paczki do rodziny. Obserwując jej krzątaninę, Duch zastanawiał się, jak wielka próż­ność tkwi w ludziach dokonujących pozornie dobrych uczynków. Posyłanie paczek do rodziny w Polsce — chwalebna rzecz. Ale chodziło przecież o to, i wyłącznie o to, żeby pokazać, że Georgię stać na posyłanie tych paczek. Jej rodzina była zamożna: ojciec był dyrektorem dużej fabryki, mieli dobre mieszkanie, nowy sa­mochód, co roku jeździli za granicę, nawet i po dwa razy, ponieważ byli zapalonymi wędrowcami. I oto tutaj, z tych nędznych groszy, z zapomogi otrzymywanej od Merły, z zapomogi od urzędu dziel­nicowego dla bezrobotnych — ona komponuje dwudziestokilogra­mowe paczki, wypełnione czymś zupełnie idiotycznym: wspaniałe, kolorowe butle pianki do kąpieli, szampony o egzotycznych nazwach, czekolada w blokach, puszki kawy i kakao...

Po co im to wszystko? — tłumaczył jej Duch. — I tak kąpią się raz na tydzień, ta pianka niczemu nie służy. Od picia kakao dostaje się zatwardzenia, od czekolady też, a kawy żaden człowiek nie powinien pić, ponieważ jest bardzo szkodliwa. Wy­syłasz im same głupstwa i trucizny, a nam tutaj brakuje na podsta­wowe potrzeby...

Jesteś głupi — odpowiadała; — My sobie damy tu radę, bo jesteśmy na Zachodzie. Oni się tam zamartwiają o nas i gdyby wiedzieli, w jakiej norze mieszkamy, toby po prostu nie uwie­rzyli... Jak dostaną taką paczkę, to sobie pomyślą, że dajemy sobie radę, że żyjemy w raju. A co, może jest inaczej?

Proszę bardzo, posyłaj im, co chcesz, ale nie bierz do tego celu moich pieniędzy.

To nasze wspólne pieniądze.

Dlatego mam prawo i ja o nich decydować.

Doskonale! — zdenerwowała się. — Od tej pory to, co dostajemy, będziemy dzielili na połowę i każdy rządzi się sam. A oprócz tego to, co zarobię na boku, należy tylko do mnie.

Możesz sobie zarabiać nie tylko na boku, ale i na wznak i na wspak — powiedział obojętnie Duch, zastanawiając się jedno­cześnie, czy nie dałoby się wynająć gdzieś osobno mieszkania i odczepić się bez zwłoki od uporczywej idiotki.

Georgia miała niebywałą łatwość w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Zaczęły się pojawiać na poddaszu jakieś przedziwne figury: gruba kobieta, kalecząca język polski, o dźwięcznym imie­niu Eljana, mieszkająca w Belgii od dwudziestu lat, potem jakaś Marokanka, której mąż posiadał warsztat wykonujący cementowe schody, potem jakiś trener konnej jazdy... Georgia szyła kobietom sukienki, projektowała znak firmowy dla producenta schodów, rozważała wejście do spółki z koniarzem i otwarcie sklepu z sio­dłami i uprzężą... W końcu dotarła do jakiegoś starozakonnego, pochodzącego z Polski, nazwiskiem Weizmann i została jego opiekunką. Staruszek miał już ponad osiemdziesiąt lat, żona umarła

o dziesięć lat wcześniej, bardzo eleganckie mieszkanie w dobrej dzielnicy było zapuszczone, pełne papierzysk i kurzu. Georgia gotowała obiady, sprzątała, wysłuchiwała opowieści starego czło­wieka, powiedziała mu także o sobie, że maluje i że ma męża poetę. Weizmann ucieszył się bardzo, zaprosił ich oboje do siebie na poważną, jak powiedział, rozmowę.

Chodziło o to, że miał stosy materiałów dokumentujących los pewnej grupy żydowskiej podczas okupacji, miał także swoje na gorąco spisywane pamiętniki. Ale to wszystko było poniieszane, rozrzucone, tysiące kartek i stosy brulionów, listów, dokumentów... Weizmann nie miał już siły do tego bałaganu się dobrać. Od dawna już myślał, żeby kogoś zatrudnić przy porządkowaniu archiwum, ale problem polegał na tym, że większość materiałów była w języku polskim, a w Belgii trudno było znaleźć Polaka

o odpowiednich zdolnościach. Teraz na wiadomość, że Duch wydał kilka książek oraz był redaktorem w gazetach, Weizmann powiedział:

O, to właśnie człowiek, jakiego mi trzeba! Pan mi to wszystko ułoży, posegreguje... ale to nie wszystko. Trzeba z tych rzeczy

ułożyć książkę i wydać. I po polsku, i w innych językach. Sam pan zobaczy, jakie to są ciekawe rzeczy...

Duch zapalił się do projektu. Pozostawała jeszcze sprawa wy­nagrodzenia.

Niech się pan teraz nad tym nie zastanawia — powiedział. Duch pijąc dobrą herbatę, którą zaparzyła Georgia, i jedząc kruche ciasteczka, też przez nią upieczone, ponieważ Weizmann nie lubił „kupnego” pożywienia. — Najpierw zorientuję się, ile pracy to będzie wymagało, zobaczę, czy są możliwości, żeby powstała książka, i dopiero omówimy sprawę honorarium. Nie będę żądał dużo, zapewniam pana.

Mnie nie chodzi o pieniądze — powiedział Weizmann — bo ja pieniądze mam. Mnie chodzi o pieczołowitą pracę i pojęcie. Pan jest zawodowym pisarzem, pan zna polski, czego więcej mogę żądać? Za kilka miesięcy osiągniemy cel.

Duch umówił się z Weizmannem za kilka dni, ponieważ sta­ruszek wyjeżdżał do Antwerpii. Georgia była dumna z siebie, że załatwiła taką dobrą pracę niedobremu Duchowi, a Duch wyobrażał sobie efekty tej pracy, coś w rodzaju nowego Dziennika Anny Frank. Sądząc po ilości papierzysk w kilku pokojach Weizmanna, można by wykroić mocną rzecz...

Weizmann wrócił i wezwał do siebie Georgię telefonicznie,

0 dzień wcześniej, niż byli umówieni. Po godzinie Georgia wróciła przygnębiona.

Co się stało? — zapytał Duch, pewien, że staruszek zacho­rował.

On nie chce nas już widzieć — powiedziała. — Ktoś mu w Antwerpii powiedział,. że jesteś antysemitą i żydożercą. Kazał mi też oddać ten sweterek, który mi dał... Sam nalegał, żebym go wzięła, chociaż nie chciałam, bo niemodny, ale dla jego przy­jemności zakładałam go, kiedy do niego szłam. Kazał mi zdjąć

1 położyć w przedpokoju. Na moje „do widzenia” nie odpowie­dział.

Zanim przybędą ptaki

Poznałem faceta, który miał szczęście mieszkać w- dzielnicy Uccle, najbogatszej dzielnicy Brukseli. Był to Polak nazwiskiem Dukacik, z zawodu inżynier. Na oko sądząc tak pod czterdzie­stkę, ale bardzo poważny. Poważny i dobry. Kultura, spokojny głos, delikatność obejścia, słowem — prawdziwy dżentelmen. Mało dziś takich, więc przylgnąłem do Dukacika, ale nie tylko z tych powodów.

Miał wspaniały dom z ogromnym placem, spadającym w dół, otoczonym srebrnymi świerkami. Postanowił zrobić tak, żeby były obramowane głazami tarasy, schody, a niżej basen, ale nie byle jaki, tylko prawdziwy, na dwadzieścia pięć metrów. Słowem, nale­żało wyrównać teren, zrobić murki z kamienia, a z boku, pod biegnącą stromo drogą, ustawić mur, mający w najwyższym miejscu około ośmiu metrów. Dukacik życzył sobie, żeby ten mur zro­biony był z potężnych, ozdobnych głazów, ułożonych na sobie w sposób „estetyczny”, jak powiadał.

Roboty masa, a jak na razie pracował u niego tylko Muszka- tułowicz. Mimo najszczerszych chęci zarobienia wszystkich możli­wych z tego źródła pieniędzy Muszkatułowicz zdał sobie sprawę, że sam nie da rady wykonać całej pracy szybciej' niż za trzy lata. Zgłosił się więc do mnie i poprosił o współpracę. Dosłownie zapytał:

Czy nie zechciałbyś podjąć ze mną współpracy?

A chodziło o kopanie rowów i kręcenie betonu w mikserze. Oczywiście zgodziłem się na współpracę. Kopanie ziemi nie pierwszyzna dla mnie, bo odpękałem prawie dwa lata w kopalni Wanda-Lech i w kopalni Wieczorek, na szybach Wilson i Ponia-

towski, jako ładowacz. Ale to było dawno, człek zdążył odwyknąć, więc nie byłem znów tak za bardzo pewny siebie. Ale Dukacik płacił wspaniale, tysiąc franków belgijskich za dzień, na owe czasy była to suma pierwszorzędna.

Dukacik pracował w jakiejś znakomitej firmie chemicznej, gdzie zajmował kierownicze stanowisko. Firma ta miała ogromną zaletę: znajdowała się w mieście odległym od Brukseli o prawie sto kilo­metrów, już nie pamiętam gdzie. Dość że Dukacik wyjeżdżał do pracy wcześnie i kiedy zjawialiśmy się o ósmej, już go dawno nie było. Zamiast o ósmej, przyjeżdżaliśmy o dziewiątej, po tygodniu

o dziesiątej, a potem, o której nam się podobało.

Z początku myślałem, że dom zostaje pusty. Nie mieliśmy interesu, żeby wchodzić do środka. Jednak okazało się, że jest tam służąca, Francuzka przeżywająca klimakterium, dziwna kobieta, która zaczęła nas zapraszać na drugie śniadania. Od ogrodu było wejście do pakamery, w której stały jakieś narzędzia, stół i rozpa­dająca się kanapa. Na stole czekały na nas dwa kubki mleka, dwie sznytki chleba z szynką i dwa banany.

Muszkatułowicz porozumiewał się z kobietą bez problemów, jego francuski stawał się z dnia na dzień lepszy, w końcu przyznał, że w dzieciństwie mówił i czytał w tym języku, ale potem na wiele lat odszedł od niego i zapomniał. W każdym razie mogłem mu tylko zazdrościć.

Służąca o imieniu Suzanne była dziwna dlatego, że na czole miała dwie krwiste pręgi, rozdrapania głębokie, ze świeżo zaschniętą krwią. Kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy, nie dziwiło mnie to, każdy się może skaleczyć. Ale na drugi dzień krew wydawała się świeża. Na trzeci dzień już nie miałem wątpliwości, ona sobie codziennie rano rozdrapywała to samo miejsce.

Antek, po co ona to robi? — zapytałem kolegę.

■— Nie mam pojęcia. Boję się zapytać. Może się obrazić, wpadnie we wściekłość, to wariatka. Myślę, że na tle religijnym.

Traktowała nas nieco wyniośle, ale bez ostentacji. Czasami żartowaliśmy, że podsypie nam trucizny do mleka. Ale godziliśmy się na ryzyko, pal diabli.

Obsługiwałem betoniarkę, wylewałem beton na żelazną taczkę i podwoziłem do Antka, który, jako plastyk, wziął na siebie „stronę estetyczną” układania kamieni w murze. Kamienie były już zwie­zione, wielkie, o różnych kształtach, o kolorach od czerni po

lśniącą czerwień. Trzeba było ostukać je młotem, wyrównać, żeby dobrze się wpasowały w te, które już leżały. Czasami Antek z Duka- cikiem stali pod murem godzinę, zastanawiając się, czy ostatniego rzędu nie dałoby się jeszcze przebudować, żeby efekt kolorystyczny był lepszy. I nieraz trzeba było odkuć parę głazów, już zaschniętych w murze, żeby je względem innych przestawić. Mur miał metr szerokości, więc łatwo sobie wyobrazić, jak wielkie były te głazy, skoro rzadko kiedy przypadały dwa na szerokość.

Czasami dopasowanie jednego głazu zabierało nam cały dzień. A trzeba było jednocześnie kopać basen. Zrozumieliśmy, że musi­my dokooptować kogoś do naszej spółki.

Oczywiście przyszedł mi do głowy Jasiu Duch. Pytam:

Janek, potrzebujesz forsy?

A co, masz za dużo?

Robota jest.

Ucieszył się, ponieważ też chciał mieć swoje pieniądze, tak jak Georgia. Powiedziałem mu, co za robota i ile płacą. Zgodził się. Powiedziałem Dukacikowi, kiedy wrócił z pracy, że od jutra będzie z nami trzeci, poeta. Dukacik ucieszył się jak dziecko.

To wspaniale! Tres formidable! Prawdziwy?

Jak to?

No, taki, co drukuje?

Oczywiście, panie Franciszku. Sporo książek wydał.

Znakomicie. On z panem Antkiem zrobią i tego muru prawdziwe dzieło sztuki!

Następnego dnia spotkaliśmy się na rogu Chaussee de Wa- terloo i rue Verhaegen i w trójkę pojechaliśmy do pracy.

Słuchajcie — powiedział Duch, kiedy obejrzał dom i po­siadłość — jak się ten wasz Dukacik tego wszystkiego dorobił? Ile on już tu jest?

Tutaj skończył studia — wyjaśnił Muszkatułowicz. — On jest bardziej Belgiem niż Polakiem.

Na szczęście — mruknął Duch. — A żonę ma?

Chyba ma, bo po co mu taki duży dom. Ale dzieci nie widać. 'V

A na co mu ta służąca, jeśli jest sam? — zapytał Duch podczas drugiego śniadania, kiedy już zobaczył pokrwawione czoło Suzanne.

Może ją używa — wzruszył ramionami Antek.

Panowie, w tym jest coś podejrzanego — upierał się Duch. — Niech no ja tylko zobaczę tego pracodawcę...

Ja robiłem beton, on dowoził do Antka, a ten układał mur. Dzień minął szybko. Wrócił z pracy Dukacik swoim białym peugeo­tem. Przywitał się serdecznie z Duchem i polubili się obaj na­tychmiast. Było coś w twarzy i zachowaniu Dukacika, co człowieka wrażliwego natychmiast rozbrajało. Od pierwszej chwili wydawało się, że ten człowiek nie jest zdolny do wyrządzenia nikomu krzywdy.

Nie zrobiliśmy wiele, a mimo to Dukacik spoglądał na dwa nowe kamienie z zachwytem.

Ach, jak to wspaniale wygląda! Tylko mam jedną prośbę, panowie: między tymi dwoma kamieniami zaplanowałem sobie szparkę, takie wgłębienie... Zależy mi na tym, żeby kilka takich wgłębień rozmieścić strategicznie na tej wysokości wzdłuż całego muru.

Starałem się, żeby mur był w miarę równy — tłumaczył się niepewnie Antek. — Zachowałem przecież fakturę...

Ależ tak, panie Antku, nie mam panu nic do zarzucenia. Chodzi o to, żeby ptaki miały gdzie mieszkać. Jak im zostawimy wgłębienia, to sobie w nich zbudują gniazda.

Gniazda — powiedział Antek bezmyślnie.

Gniazda — powtórzył Dukacik z zapałem. — Będzie to bardzo piękne i pożyteczne za jednym razem — polszczyzna Dukacika w pewnych momentach siadała.

Zarazem — powiedział Duch. — A jak duże mają być te otwory?

Różne. Większe i mniejsze. Zostawmy ptakom wybór miesz­kania. Już one się dopasują. Dlatego bardzo panów proszę: usuńcie dwa górne rzędy kamieni i pokombinujcie, żeby dało się wygo­spodarować między nimi miejsce na gniazda. To tylko kwestia ułożenia, chyba że. wolicie odkuć, ale nie, tego nie radzę, bo można kamień uszkodzić, może pęknąć na pół...

Pęknąć... — mamrotał Antek bezmyślnie.

Patrzyliśmy na siebie tak, jakbyśmy się nagle we trzech odna­leźli w fantastycznym śnie. Przyśniliśmy się sobie, razem z Duka- cikiem, głazami i szparkami dla ptaków.

Ja rozumiem, jakie to uczucie, panowie, kiedy trzeba psuć, co się zrobiło — uśmiechnął się przepraszająco Dukacik. Sięgnął po portfel.

Będę wam płacił w tym tygodniu podwójnie. To jest praca koncepcyjna, umysłowa teraz. Proszę...

Z pliku banknotów w portfelu wyjął nowe, szeleszczące miło tysiące i wręczył każdemu z nas po dwa.

Ależ, panie inżynierze... — próbował protestować Muszka- tułowicz, ale szybko schował forsę.

To rozumiem! Oto ideał pracodawcy. Robota ma być wykonana tak, jak należy, ale nie przywiązuje wagi do czasu ani pieniędzy. Powiedział wyraźnie:

Bez pośpiechu, spokojnie, z zastanowieniem. Jeżeli koncepcja nie przyjdzie dziś, to przyjdzie jutro. Najważniejsze, że wiecie, o co chodzi.

Wiedzieliśmy. Na drugi dzień po zjedzeniu drugiego śniadania i omówieniu świeżych zadrapań na czole Suzanne poszliśmy do sklepu odległego o kilometr. Kupiliśmy dwa litry ,,vin rouge ordinaire”, czyli, jak to tłumaczył Duch, ordynarnej czerwonki, francuskiego patyka. Do tego długie bagietki i sztangę salami. Z tym wszystkim usiedliśmy pod murem i poczuliśmy się jak prawdziwi belgijscy robotnicy. Oni zawsze pili wino w przerwach, taki zwyczaj.

Po pół godzinie zacząłem się dziwić belgijskim i francuskim robotnikom. Jak oni mogli to znosić, każdego dnia? Wino było okropne, cierpkie, po pół litrze byłem prawie pijany. Najlepsze ze wszystkiego było salami, ale po napełnieniu brzucha ani mi się śniło o powrocie do betoniarki. Chłopaki gadali, a ja, oparty

o mur, zamknąłem oczy. Byłbym zadrzemał, gdyby nie nagłe wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Byłem zwrócony twarzą do domu. Otworzyłem oczy i w szerokim, zacienionym markizą oknie na piętrze zobaczyłem sylwetkę kobiety. Nie była to sylwetka Suzanne.

Wydało mi się, że kobieta siedzi w fotelu, że ma dużą, srebrną fryzurę, przypominającą perukę. Ale mogło to być. tylko przywi­dzenie, cyprysy wysokie i smukłe rzucały cień na szeroką, przy­ciemnianą szybę...

Chłopaki — powiedziałem nie ruszając się — ktoś na nas patrzy, lepiej weźmy się za robotę.

Kto może patrzyć? — zlekceważył mnie Antek. — Tylko Suzanne jest w domu. A z nią nie potrzebujemy się liczyć.

I siedzieliśmy jeszcze kilka godzin. Dopiero przed samym powro­

tem Dukacika zaczęliśmy niemrawo grzebać się koło kamieni.

Inżynier wrócił. Nie przyszedł do nas, jak to zwykle czynił, tylko wszedł do domu, jakby przez kogoś przywołany. Po kilku­nastu minutach pojawił się w ogrodzie, bez uśmiechu, przygnę­biony. Powitał nas grzecznie, bez słowa wyciągnął portfel i wypłacił po dwa tysiące.

Mamy już pomysł, panie inżynierze — powiedział Muszka- tułowicz. — Dobraliśmy już kamienie, ustaliliśmy kolejność...

Ale Dukacik nie słuchał. Obojętnym spojrzeniem obrzucił mur, mruknął coś zdawkowego i odszedł.

Nigdy taki nie był — zastanowił się Antek. — Może ma w pracy kłopoty.

A więc ta fucha może nam się skończyć — zmartwił się Duch.

Podobało mu się mieć dwa patole każdego dnia, a były to sło­neczne, rześkie dni, rzadko takie zdarzają się w Brukseli. Pogoda od dawna była już znakomita i wydawało się, że się nigdy nie zmieni.

Na drugi dzień przyjechałem do pracy sam, ponieważ nie mogłem wstać wcześniej. Było koło południa. Chłopcy pod murem pili ordynarniaka. Usiadłem, ale nie chciałem pić. Przymknąłem oczy i udawałem, że drzemię. Patrzyłem w okno. Widziałem nieruchomą sylwetkę siedzącej w fotelu kobiety.

Wstałem, wziąłem łopatę — właściwie powinno się powiedzieć „szpadel”, jakże mógłbym zapomnieć o tym ja, który przecież kopałem łódzkie ulice w brygadzie kopaczy z elektrowni: Zgierska, Niska, Orla, Niciarniana, zrywałem płyty i dokopywałem się do mufy wraz z pięcioma innymi straceńcami, było to bodaj w 1952 roku, aż któregoś dnia posłano nas na kopanie tuż przed domem dziew­czyny, w której się bujałem, i zobaczyłem ją rano wychodzącą z garnkiem po mleko, wtedy jeszcze po mleko chodziło się z własnym garnkiem; a po wódkę z własną butelką na zamianę. W rowie było błoto, padłem i leżałem, dopóki nie przeszła, to samo gdy wracała ze spółdzielni, i nie mogłem dobrze pracować, bo za jakiś czas wyszła do szkoły i nie wiedziałem, kiedy wróci, cały czas miałem się na baczności, żeby mnie nie zobaczyła, nie przeżyłbym tego wstydu. Brygadzista obserwował mnie od dłuższego czasu, zapytał, co mi jest, czego tak kulę się w wykopie. Odparłem,

%***%#«

że brzuch mnie boli, i wiedziałem, że nie mogę wykonywać tej pracy, bo nie można wykonywać pracy, której człowiek się wstydzi. Miałem siedemnaście lat i zrozumiałem, że poszedłem w złą stronę, że kopię dla siebie grób. Wstydziłem się umierać w tak młodym wieku, przez własną głupotę — ale teraz, w Brukseli, w bogatej dzielnicy Uccle, zawstydziłem się czegoś innego: tego mianowicie, że nie wykonuję pracy, za którą dostaję pieniądze, pracy,.za którą ktoś płaci, licząc na moją uczciwość. Wziąłem więc szpadel i po­szedłem do miejsca, które oznaczało początek wykopu na basen — wszystko było już dokładnie wytyczone i oznakowane — i zacząłem kopać z energią bliską furii, jakbym miał znów siedemnaście lat i chciał się przed kimś popisać. Kopałem i zrzucałem z siebie ubranie, zostałem wkrótce w spodenkach, cały spocony, ale szczę­śliwy, że nie zapomniałem zasad kopania: na rozluźnionych mięśniach, bez napięcia, bez sztywności, lekko, miękko, jakby to było robienie uników na ringu, jakby to był jakiś szczególny, ko- łychliwy taniec.

Chłopaki patrzyli na mnie w zdumieniu pełnym kontemplacji — ani w głowie im było stanąć obok mnie i iść szerszym frontem w wykop. To była moja robota.

Cały czas pamiętałem, że ktoś mnie obserwuje, ta zjawa za przyciemnionym oknem, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Puco­wałem do zachodu słońca, aż wrócił Dukacik. Nie wiem, co w tym czasie zrobili Duch i Muszkatułowicz, nie patrzyłem w ich stronę. Dukacik zbliżył się do mnie, uśmiechnął i wypłacił dwa tysiące, mimo- iż według umowy miał płacić podwójną stawkę -za pracę przy robieniu gniazd.

Bardzo dobrze, że pan się tym zajął, panie Andrzeju — powiedział. — Chciałbym mieć ten fundament jak najszybciej, ale uważam, że panowie bardziej nadajecie się do artystycznej pracy, ten mur, wie pan, to dla mnie najważniejsza sprawa, chcę, żeby był piękny.

Racja — powiedziałem — bo widać go z okien, to będzie bardzo romantyczny widok...

Właśnie — przytaknął z przejęciem — właśnie o widok mi chodzi.

Wiadomo, że nie dla niego, spędzał całe dni w pracy. Więc ta sylweta za oknem to nie była zjawa. To dla niej budował ten mur, dla niej te ptaki... 1

Panie inżynierze, mam wrażenie, że o wiele taniej by to wszystko wypadło, gdyby pan najął fachowców. Czas też się liczy, poza tym my nie pracujemy tak jak specjaliści, pan rozumie, siłą rzeczy...

Wiem, panie Andrzeju. Byli tu fachowcy, znam sumę, za którą miałbym wszystko zrobione w ciągu paru tygodni. Nie jest to suma, która przekracza moje możliwości, pan rozumie...

Domyślałem się, że ten człowiek nie musi martwić się o pie­niądze, dom był rezydencją, której nie powstydziłby się dolarowy milioner. Ale dziwiło mnie, dlaczego Dukacik pracuje, skoro ma tyle pieniędzy. Od Antka wiedziałem, że fabryka, do której jeździ codziennie, nie jest jego własnością. Postanowiłem podrążyć go trochę.

Można by z tej posiadłości zrobić absolutne cudo, ale, jak pan wie, pańskie oko konia tuczy, wymagałoby to pana obec­ności tutaj przez cały dzień.

Pokręcił w zatroskaniu głową.

Niestety, nie mogę przerwać pracy. Robimy coś, wie pan, według mojego projektu, muszę tam być, zresztą praca to moje życie. Daje mi poczucie własnej wartości.

Rozumiem.

I na tym się skończyło, tego dnia przynajmniej.

Kopałem basen. Moje dłonie, oczywiście, reagowały tak samo jak wtedy, kiedy miałem siedemnaście łat, i jak wtedy, kiedy miałem lat dziewiętnaście i dwadzieścia, w kopalni. Pęcherze, pękanie, woda, piekący ból, stosowanie sprawdzonych metod leczenia, tward­nienie skóry w ciągu dwóch tygodni, kompletne zaniknięcie bólu mięśni. Pracowałem tak, jakby to było coś, co powinienem robić zawsze, można powiedzieć: pisanie łopatą.

Wiem, że nie robiłbym tego, gdyby nie świadomość, że jestem obserwowany. Wciąż trwała znakomita pogoda, ale zdarzały się bardzo chłodne dni — dla mnie to nie miało znaczenia, zawsze mi było gorąco, rozbierałem się do pasa albo do spodenek, tylko buty robocze ze stalowym czubem zostawały zawsze na swoim miejscu, na stopach — Dukacik kupił mi te buty i podarował, nie odtrącając wydatku od moich należności. Płacił bez zmian dwa tysiące dziennie.

Zjawa za szybą patrzyła na mnie godzinami, prawie bez przerwy. Nie spoglądając w .stronę okna, czułem jej wzrok na sobie

i przenikała mnie energia, jakby elektryczność, ładująca mój aku­mulator bez użycia przewodów. Było to bardzo fizyczne doświad­czenie, chwilami — a były to długie chwile — czułem, że mpje ciało nie jest moim ciałem, tylko czyimś, i ten obcy ktoś pracuje, a ja tylko dysponuję jego siłą, powoduję nią tak jak operator wyso­kiego dźwigu, z dystansu, spokojnie, obojętnie.

Pewnego dnia ani Duch, ani Antek Muszkatufowicz nie zja­wili się w pracy. Mżyło, szarość niskiego nieba, taka szarość właściwa Holandii i Belgii jesienią. Zacząłem kopać punktualnie

0 ósmej rano, pracowałem wolniej niż zwykle, bo w dole było ślisko, ziemia cięższa — ale już miałem niezłą wprawę, mżawka nie przeszkadzała mi wcale.

Dukacik wrócił wcześniej niż zazwyczaj, zrobił mi wymówkę, że pracuję podczas mżawki. Poszedłem do pokoju, gdzie jadaliśmy drugie śniadania, by się przebrać. Kiedy już byłem nieco obmyty

1 w dżinsach, Dukacik wszedł i podał mi banknot.

Do jutra — powiedział-i szybko wyszedł.

Spojrzałem na banknot i stwierdziłem, że jest to pięć tysięcy. „Pomylił się”, pomyślałem, „a może chce sprawdzić moją uczci­wość”. Wszedłem za nim do wnętrza domu, rozejrzałem się w kory­tarzu i ruszyłem po schodach w górę. Słyszałem głos Dukacika, mówił coś po francusku, odpowiedział mu głos kobiecy podobny do głosu Suzanne. Ośmielony pchnąłem drzwi na górze i znalazłem się w salonie z dużym oknem, które na mnie przez wszystkie te dni patrzyło. Dukacik stał przy fotelu na kółkach, na którym siedziała kobieta o srebrnych włosach. Oboje spojrzeli na mnie i zamilkli.

Pardon — powiedziałem — przepraszam. Pan się pomylił, panie inżynierze...

Mówiąc to podchodziłem trzymając banknot w wyciągniętej ręce.

Nie, nie pomyliłem się — rzekł szybko. — To dla pana za dzisiejszy dzień. I jutro, jeśli będzie padało, też pan tyle dosta­nie.

Ależ... v

Niech pan zrozumie — mówił szybko, jakby jak najszybciej chciał mieć to za sobą — pan powinien mieć bodziec, żeby tu przychodzić. W przeciwnym razie...

Kobieta powiedziała coś nagle po francusku, nie zrozumiałem ani słowa.

Powiada — przetłumaczył Dukacik — że pan powinien tu być, dokąd nie przybędą ptaki. Jak najdłużej być. To piękne, że pan tak mocno pracuje, ale...

Spojrzał w dół na kobietę, która nie spuszczała ze mnie wzroku, ' jej oczy błyszczały czarno w szarości pokoju.

To jej sprawia przyjemność... Rozumie pan? Jak pogodzić wydajną pracę z jak najwolniejszą? Niech pan o tym pomyśli.

Kobieta znów coś powiedziała i Dukacik powtórzył:

Dokąd nie przybędą ptaki, a potem zobaczymy.

Georgia: początek kariery

Georgia znalazła nową pracę: na zapleczu sklepu z ubiorami damskimi pakowała szmaty dla klientów. Każdego ranka wychodziła ze sklepu z wiadrem i szczotką i szorowała chodnik na całej szero­kości domu. Kiedy po raz pierwszy właścicielka kazała jej wykonać tę pracę, Georgia była oburzona. Jak to! Szorować chodniki? Można się spalić ze wstydu. W Polsce każdy by się spalił ze wstydu. Może jeszcze zbierać papierki i niedopałki z rynsztoków? Owszem, z rynsztoka przed sklepem też wszystkie brudy mają być wybrane. Georgia zastanawiała się przez chwilę, czy przypadkiem nie cisnąć mokrą szmatą w gębę właścicielce, nie nasadzić jej wiadra na łeb i nie wyjść z obrażoną miną. Z obrażoną miną, ale bez grosza w kieszeni. Uratować honor, ale nie mieć na tramwaj. Co lepsze?

Ciężką walkę wewnętrzną stoczyła z sobą Georgia, i walki tej nie należy lekceważyć — była to dla Georgii prawdopodobnie pierwsza lekcja prawdziwego życia. Samo dawanie tyłka chłopakom i wychodzenie za nich za mąż to nie jest życie, choć wiele Polek myśli,-że jest. Zycie to umiejętność wzięcia na siebie upokorzenia, noszenia go lekko, a potem zrozumienie, że to, co wydawało się upokorzeniem, jest po prostu obowiązkiem do wypełnienia, spo­sobem zdobywania pieniędzy.

Prozaiczny to sposób — za pomocą rąk, bez frajdy. Georgia znała lepsze sposoby — wystarczyło śpojrzeć do lustra, żeby zdać sobie sprawę, jak wielki potencjał w niej drzemie. Brakowało jej tylko szansy wejścia w środowisko ludzi bogatych. Nie mogła liczyć na to, że zainteresuje się nią ktoś przyglądający się jej zmaganiom z brudem w szparach belgijskiego chodnika.

Szorowała chodnik codziennie, mydlinami, a jakże — lśnił po takiej operacji, i to lśnił na całej długości, ponieważ wszystkie sklepikarki, po jednej i drugiej stronie ulicy, robiły to samo, z uśmiechem na twarzy, pokrzykując do siebie wesoło — trakto­wały to jako poranny salon, w którym wymienia się uwagi o zdrowiu i pogodzie.

Wkrótce Georgia oswoiła się ze swoją rolą, nawet próbowała sobie z niej żartować. Mówiła do Ducha:

Pamiętasz, jak chodziliśmy na przyjęcia do ambasady amery­kańskiej w Warszawie? Pamiętasz, jak minister przydzielił nam alfę romeo? Pamiętasz, jak przyjmowano nas w NRD, w Ghanie, w Moskwie i w Budapeszcie? To były czasy! Białe perły na mojej szyi wyglądały szałowo, przyćmione światła, koktajle, zalecanki różnych dyplomatów i producentów filmowych, jeden nawet za państwowe pieniądze chciał mi kupić nurkowe futro... A teraz szoruję bruki...

Śmiali się oboje z tej metamorfozy, Duch nieco złośliwie, ponieważ wiedział, że Georgia nigdy nie oswoi się z degradacją, choćby nie wiem, co mówiła. I rzeczywiście. Zacisnęła pięści i wysyczała (bo inaczej tego nazwać nie można) przez zęby:

Ja im jeszcze wszystkim pokażę, tym skurwysynom, ja im pokażę...

Było dużo nienawiści w tym syku i nie wiedział Duch, przeciw komu jest wymierzona. Puszczanie takich strzałów w nie określony cel wydało się Duchowi pozbawione sensu, to jakby stanąć w ringu i młócić powietrze. W ogóle takie „pokazywanie” komukolwiek... Co można pokazać, komu i po co? Czy to nie sobie człowiek stara j się coś pokazać? A jeśli sobie, to w jakim celu — a może lepiej: z jakiego powodu? Głupota Georgii uderzyła go znowu boleśnie.

Różnica między nami polega na tym — powiedział spo­kojnie — że ja chcę być, a ty chcesz mieć.

Czego się znowu przypieprzasz? — jej oburzenie teraz przeciw niemu się zwróciło. — Jesteś tak samo głupi jak cała ta banda skurwysynów, których nienawidzę. Kiedy osiągnę to, co zamierzam, nie spojrzę nawet na ciebie. Zawiodłeś mnie, a teraz jeszcze bar­dziej, codziennie, zawodzisz. I nie chodzi tu o mnie, bo i tak nie żyjemy, ale widzę, co wyprawiasz z sobą. Zgodziłeś się na wszy­stko. Odepchnęli ciebie od koryta już na zawsze. Powinieneś walczyć, dostać się gdzieś, do „Kultury” na etat czy do Wolnej

Europy, w Ameryce też potrzebują ludzi do Głosu Ameryki, albo gdzieś w BBC się zaczepić... Każdy idiota to potrafi, zobacz, teraz taki grafoman Odojewski uciekł i od razu dostał robotę w Wol­nej Europie... Wiesz, ile on zarabia? Jakie możliwości się przed nim roztaczają? I jestem pewna, że ma gorszą żonę niż ty. Zszedłeś na psy, ofiaro losu, a wydawało mi się, kiedy cię poznałam, że nic cię nie zatrzyma...

Ze będę miał górę pieniędzy i że będę ci dupę smarował miodem — powiedział Duch. Ale przypomnienie jakiegoś grafomana dotknęło go: — Ten Odojewski musiał sobie wcześniej wszystko namotać, musiał z nimi kombinować od dawna, wiesz, jak to jest. Zresztą może to Żyd, oni mają całą siatkę kontaktów.

Ale nie zgłosili się do ciebie nawet po to, żeby coś z ciebie wyciągnąć — powiedziała złośliwie.

A co mieli wyciągać? Pusty portfel w mojej kieszeni, to wszystko, co jest ze mnie do wyciągnięcia. Kobito, idź, zgiń, prze­padnij, nie mogę już dłużej słuchać.

I Georgia poszła. Duch spędzał wieczory sam na swoim strychu, pisał wiersze, z których kilka wydrukował mu Giedroyć, i to było wszystko. Około północy kładł się spać, Georgia wracała o drugiej, trzeciej nad ranem, kładła się na swoim łóżku w drugim pomiesz­czeniu. Rano Duch wychodził, żeby pracować u Dukacika, a kiedy wracał, już Georgii nie było.

Wreszcie pewnej niedzieli, kiedy zastał ją podczas dnia w domu, zapytał, co porabia.

Pracuję w klubie dla dżentelmenów — odrzekła.

Nie rozumiem. Burdel?

Odwrotnie. Zaprzeczenie burdelu, dlatego przychodzą.

I wyjaśniła mu, na czym taki klub polega. Otóż jest to bardzo elegancko, intymnie urządzony lokal, o przyćmionych światłach, niskie stoliki otoczone wygodnymi fotelami, palmy ocieniają każdy ze stolików, delikatna muzyka sączy się nie wiadomo skąd, są miejsca do tańczenia i jesf bar, przy którym siedzą dziewczyny. Barmanka też jest piękną dziewczyną. W ogóle nie ma wewnątrz żadnego mężczyzny oprócz gości — a gośćmi znów, mogą być tylko mężczyźni, kobietom wstęp wzbroniony. Oczywiście pracujące tam kobiety są specjalnie wyselekcjonowane, każda musi być piękna, każda różni się od drugiej, bardzo oryginalne dziewczyny, dobrze wychowane, władające obcymi językami, potrafiące rozmawiać

inteligentnie na różne tematy, od polityki, poprzez ekonomię, sport, do literatury. Pracowały w klubie Szwedki, Niemki, Fran­cuzki, Angielki — ale Georgia ze swoją południową urodą, długimi włosami, świeżością cery i lśniącymi zębami weszła od razu do czołówki. Potrafiła już porozumiewać się po francusku, uczyła się niesłychanie łatwo, jej zabawny, egzotyczny akcent dodawał jeszcze jeden pozytywny element do fascynującej całości. Zresztą zupełnie nieźle radziła sobie po angielsku.

No, dobrze — zdumiewał się Duch — ale co wy tam wszystkie robicie?

Ubieramy się w wieczorowe suknie i siedzimy przy barze — mówiła z przejęciem Georgia. — I przychodzą mężczyźni, ale jacy! To jest szalenie ekskluzywne miejsce, to jest zamknięty klub, gdzie wstęp mają tylko bogaci. Nic zdrożnego się nie dzieje, po prostu klient wchodzi, wita się z dziewczyną, która mu się podoba, i siada z nią przy stoliku. Zamawia, oczywiście, szampana. Tam tylko jeden gatunek szampana sprzedajemy, „Moet et Chandon”, klub ma z wytwórnią umowę, dostajemy po niskich cenach, hurtowo.

A sprzedajecie pewnie dwa razy drożej niż w sklepie.

Dziesięć razy drożej. Zresztą dziewczyny nie piją, prze­ważnie. Kelnerka podaje szampany w małych, półlitrowych lub ćwierćlitrowych butelkach. Zwyczaj jest taki, że gość zamawia i na stół przychodzą dwie butelki, osobna dla niego, osobna dla dziewczyny. Często, jeżeli dziewczyna się zgadza, przynoszą jej w butelce sok jabłkowy, musujący, oczywiście, bąbelki muszą być.

A jeśli się boi, że facet zaprotestuje po sprawdzeniu, co się bardzo rzadko zdarza, to dostaje normalny szampan, ale przy byle okazji, jak się gość odwróci albo wyjdzie do toalety, dziewczyna wylewa kieliszek pod palmę. Palmy stoją wszędzie, w ogromnych, wypeł­nionych ziemią donicach, żeby było łatwo sięgnąć z każdej pozycji. Sprytna dziewczyna potrafi w dwie godziny naciągnąć faceta na osiem butelek szampana — i gość płaci równowartość średniej miesięcznej pensji. Ale dla nich to ma mniejsze znaczenie niż dla ciebie dwa złote w Polsce...

No, dobrze — indagował Duch, podekscytowany wizją tego egzotycznego burdelu — ale co potem? Facet pije, przy stoliku palmy i ciemno, i co? Załatwiasz go ręką czy ustami, żeby nikt nie widział?

Nic z tych rzeczy. Za coś takiego natychmiast wywalają

z pracy. To jest kJub, gdzie ludzie interesu, bogacze, rozładowują swój stres, odpoczywają w miłym otoczeniu. Widok tych pięknych dziewczyn, atmosfera, rozmowa, to potrafi zrelaksować nawet naj­bardziej zdenerwowanych. Przychodzą po konferencjach z bankie­rami, po zawarciu wielkich umów handlowych, po awanturach z żonami... Słuchaj, ty nie masz pojęcia, jak wielkie znaczenie ma taka wizyta dla tych mężczyzn...

Wyobrażam sobie. Są tak stresowani, że do normalnego bajzlu nie mieliby po co iść. Od stresu nie staje.

Mówisz jak polski cham. Tu jest inne podejście do tych zagadnień. To jest psychoterapia.

Już ci nieźle wyprali mózg, biedaczko. Tylko tak dalej. Nie rozpij się.

Wiesz, że nienawidzę alkoholu i nikotyny. Nie martw się

0 mnie.

Duch oczywiście nie martwił się o Georgię, nawet w najmniej­szym stopniu. Zauważył, że ktoś martwi się o nią i troszczy za niego i za wszystkich świętych: Georgia z dnia na dzień ubie­rała się coraz lepiej. Po kilku tygodniach Duch otworzył szafę

1 pokazał mi jej sukienki, kostiumy i płaszcze.

Zobacz, mam żonę autentyczną zachodnią kurwę. Pracuje w burdelu i ubiera się jak dama. Jak ona to robi?

W odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i w obec­ności odpowiedniej osoby rozkłada nogi, idioto — zdenerwowałem się jego naiwnością. Żeby nie wiedział, jak kurwy to robią! On, który tyle razy...

W takim razie nie dostaniemy azylu, jeśli ją na tym na­kryją — zmartwił się. — Wyzyskają to jako pretekst, przecież nie upadli na łeb, żeby importować prostytutki.

Nie martw się, wygląda na to, że wszystko jest legalne.

Słuchaj — wpadł nagle na pomysł — a może byś tam poszedł?

Ja? A po co?

Żeby sprawdzić, jak tam jest.

Idź sam.

Nie. To wywrze na njfj złe wrażenie, to nie będzie natu­ralne. A jeśli ty pójdziesz, to będzie niby przypadkiem... Najlepiej, żebyś wziął kogoś z sobą.

Musiałby to^ być Belg, przecież ci wszyscy Polacy tutaj... Za samą gębę nigdzie nie wpuszczą.

Namów Dukacika.

Ani mowy. To nie jest człowiek do takich rzeczy.

No więc idź sam, masz dobry wygląd...

Nie truj. Skąd wezmę forsę, sam mówiłeś, że tam piekielnie drogo.

Wyłóż. Oddam ci. Przecież pracujemy razem.

Wiesz co? Najpierw odłóż, a potem dasz mi dwadzieścia tysięcy i mogę tam wejść. Co zostanie, to ci zwrócę.

Duch zamyślił się głęboko. Nie uśmiechało mu się pracować dziesięć dni za darmo po to, żebym ja mógł napić się z Georgią szampana w ekskluzywnym burdelu.

Stuknął się pięścią w czoło.

Niech to krew zaleje! Przecież ona ma forsę w ziemi!

Podszedł do półki i zdjął grubą książkę, polską, z dużym

tytułem na okładce: Ziemia.

To nam przysłała teściowa w podzięce za paczki — po­wiedział z goryczą. — I pół litra wódki, za które musiałem za­płacić cło większe niż cena tej wódki w tutejszym sklepie. Oni myślą, że polska wódka to taki rarytas, a tymczasem jest to bełt nie do przełknięcia, jak tylko spróbujesz fińskiej albo „Smirnoff’...

Przekartkował Ziemię i wyciągnął banknoty. Było tego około dwustu tysięcy.

Patrz, jaka bezczelna — pogroził pięścią książce. — Wczoraj prosiłem ją o tysiąc, powiedziała, że nie ma grosza.

Ale wierzy w ciebie, ma zaufanie, inaczej by nie zostawiała.

No, to się pomyliła — mruknął chowając forsę do kie­szeni. — Każda uczciwość ma swoją cenę. Gdyby było dziesięć tysięcy, to bym nie ruszył, ale tyle?

Wyszliśmy z domu, na ulicy odpalił mi dwadzieścia kawałków i wydał ostatnie polecenia:

Tylko pamiętaj, żebyś nie puścił pary. Ona myśli, że ja się wstydzę tej pracy do tego stopnia, że nikomu nie mówię... I fak­tycznie, jesteś pierwszym, który to wie.

I ostatnim — powiedziałem z przekonaniem. — Ale moim zdaniem za dużą wagę przykładasz do tej sprawy. Żadna praca nie hańbi. Jestem przekonany, że dziewczyna robi w lewo frajerów, ale nie daje. To by ją za dużo kosztowało psychicznie.

Kto wie — powiedział w zamyśleniu Duch — już kilka lat temu wspominała coś o Murzynie...

i Miała Murzyna?

Nie, miała ochotę na Murzyna. Męczyło ją to. Więc jeśli tam przychodzą Murzyni...

Zaśmiałem się i zostawiłem Ducha na środku ulicy z jego troskami. Niewiele myśląc poszedłem wprost do klubu. Mieścił się niedaleko, przy rue d’Ecosse. Mijałem to miejsce wiele razy i nigdy mi nie przyszło do głowy, że może tam mieścić się coś interesującego. Kamienne, wąskie schodki, ciemne drzwi z okuciami, nad drzwiami półokrągła markiza z przykurzonym napisem: „Moet et Chandon — Cordon Rouge” i jeszcze coś, czego nie pamiętam. Może nazwa klubu. Wyglądało to wszystko jak wejście do biura przedstawicielstwa wytwórni tych szampanów.

Wszedłem i znalazłem się w innym świecie. Palmy, cicha muzyka, półmrok — wszystko dokładnie tak, jak to opisał mi Janek. Ale nie wiedział o czymś niezwykle ważnym, o zapachu, jaki tam panował. Było to coś, czego nie umiem nazwać. Bardzo egzotycz­ne, bardzo kurewskie i eleganckie zarazem. Podobny zapach spot­kałem wiele lat później w pałacu pewnej damy w Indiach, w mieście Kalkuta. Spędziłem tam trzy dni w towarzystwie ciemnoskórych dziewczyn, ich włosy miały właśnie zapach podobny do tego w Bruk­seli, tylko bardziej intensywny. Ciekawe, jak odbierały ten zapach żony tych frajerów, wyrzucających tu forsę na szampany, przecież ubranie natychmiast tym przesiąka. I ciekawe, że Duch nie poczuł tej woni od Georgii. Możliwe, że była płytka i po pół godzinie ulatniała się bez śladu.

Georgia zaniemówiła, kiedy mnie ujrzała. Dosłownie przez kilka sekund miała otwarte usta i to'sprawiało mi większą przyjemność niż orgazm. Podszedłem do baru, trzy eleganckie, dobrze umalowane dziewczyny siedziały na stołkach, patrzyły na mnie z dyskretnym zainteresowaniem. Barmanka powiedziała coś do mnie bardzo grzecznym, ściszonym, pełnym szacunku tonem, uśmiechnęła się miło... Ale patrzyłem na Georgię i ta odnalazła się wreszcie, zresztą zagrała to bardzo ładnie:

Oh, how nice to see you again, dear — rzekła. — I didn’t expect you back from New York so soon...

Co się wykłada mniej więcej: o, jak przyjemnie znów cię zo­

baczyć, mój drogi, nie spodziewałam się ciebie z Nowego Jorku tak szybko...

Podeszła blisko i podała mi rękę, nadstawiając policzek, na którym złożyłem lekki pocałunek. Ujęła mnie pod ramię i zapro­wadziła do stolika w kącie, po drodze dając dyskretny znak bar­mance, żeby podała dwie butelki.

W kącie zapytała szeptem, gorączkowo:

Jak się tu znalazłeś? Powiedział ci, co? Nie kłam, nie za­pieraj się! Ukręcę łeb skurwysynowi.

Posłała miły uśmiech dziewczynie z butelkami. I znów byliśmy sami.

Napijmy się — powiedziałem. — Nie bój się, zapłacę.

Nie o to chodzi. Dlaczego tu przyszedłeś?

Kochanie, ostatni raz byliśmy w łóżku sześć tygodni temu. Nie mam innej dziewczyny. Poderwałem trochę forsy i chcę ją adekwatnie wykorzystać.

On ci musiał powiedzieć. Zresztą wszystko jedno. Tutaj nie znajdziesz tego, czego szukasz. Te dupy mają swoich stałych. Zrozum, to są metresy, czy jak to tam się dawniej mówiło. Z tym że bez wyłączności, to znaczy, jak przyjdziesz tu kilka razy i upo­dobasz sobie jakąś, i tylko z nią będziesz spędzał swoją godzinkę tygodniowo lub częściej, to możesz z nią ustawić pewne arran- gements... Z tym że ona musi znać wpierw twoje możliwości, musi wiedzieć, że nic jej z twojej strony nie grozi, pensja powinna być w miarę możliwości stała. Widzisz, tutaj to jest salonik do ode­tchnięcia podczas dnia, możliwość poznania coraz to nowych klien­tów. Jedni przyprowadzają drugich, dziewczyny są rekomendowane, przekazywane. To kosztuje majątek, bracie. To nie dla ciebie, fabrykanci i właściciele sklepów, ale całych sieci sklepów, oraz finansiści tu przychodzą...

Dobra praca, Georgia — powiedziałem poważnie. — Jak długo masz zamiar to wykonywać?

Zdziwisz się, jak ci powiem, że już niedługo. Już mam namotanego faceta, zupełnie niesamowitego. Spokrewniony z rodziną • królewską, tak przynajmniej o nim mówią. Forsy jak lodu na Wiśle w czasie spiętrzenia. Andrzej, tego faceta będę miała za męża, jak to się w bajkach pięknie mówi.

W bajkach. Gdzie go poznałaś?

Tu. Dokładnie przy tym stoliku. Siedział na twoim miejscu.

Mówiłem ci kilka razy, że jesteś niedobra kurwa, pazerna i ostra. Ale nie powiedziałem ci nigdy, że jesteś naiwna jak wieśniak. Teraz ci to mówię. \

Popatrzyła na mnie długo i z uwagą, jakby się nad czymś zastanawiała. Znam takie spojrzenia. Są to spojrzenia ludzi wie­dzących coś, czego rozmówca nie wie. I nagle zacząłem wierzyć, że Georgia będzie miała nowego męża, spokrewnionego z rodem królewskim, faceta, którego najbliższa rodzina posiada połowę Luksemburga, którego bracia mają firmy handlowe w Stanach, w Brazylii i w Australii, tak, wierzyłem jej we wszystko, co plotła mi przyciszonym głosem, podczas gdy sączyłem szampana, nawet niezłego, martwiąc się, czy dwadzieścia tysięcy starczy na te dwie małe butelki.

Roztoczyła przede mną wizję zupełnie filmową: podróże po całym świecie, najlepsze hotele, wspaniałe stroje, samochody takie jak porsche i ferrari, wystawy malarskie — jej własnych obrazów! — w galeriach europejskich stolic, masa recenzji, wywiadów, arty­kułów we wszystkich cywilizowanych językach, słowem, widziałem świat wirujący wokół jej smukłej osoby, odzianej w długą, aksa­mitną suknię z niezbyt odważnym dekoltem, świat wirujący zbyt szybko jak na moją oszołomioną szampanem i egzotycznym za­pachem głowę.

Oczywiście wypiliśmy jeszcze dwie butelki i ona powiedziała, że pokryje to, bo na pewno nie mam tyle forsy, a kiedy protesto­wałem, chciała się założyć, nie mogłem, oczywiście, bo przegrałbym, powinienem przygotować prawie pięćdziesiąt tysięcy. I powiedziała, że kiedyś jeszcze pójdzie ze mną do łóżka, ponieważ z nikim nie było jej tak dobrze, przynajmniej ostatnio. Podziękowałem za uznanie.

Janek Duch czekał niecierpliwie na sprawozdanie.

Jasiu — powiedziałem — nie martw się o nią. Ona ma swój świat marzeń, w którym czuje się dobrze. Nie wytrącaj jej z tego snu, to lepsze niż alkoholizm.

To aż tak z nią źle? — zapytał z troską.

Aż tak. A może nawet gorzej — powiedziałem chłodno.

Maleńkie party

Pewnego dnia inżynier Dukacik wrócił z pracy wcześnie, zaraz po dwunastej, i powiedział:

Panowie, zwalniam was wszystkich teraz, idźcie do domu przebrać się i odpocząć, a wieczorem zabiorę was na przyjęcie do pani Karmańskiej.

Kto to jest pani Karmańska? — zapytał Muszkatułowicz.

To działaczka polonijna, mieszka w La Louviere. Ma duży dom, pełen młodzieży. Wychowuje bezdomne dzieci. Dostałem od niej telefon, że z przyjemnością panów zobaczy.

W jaki sposób o nas się dowiedziała? — zdziwił się Antek.

Panie Antku, tacy artyści jak wy trzej... Wszyscy o was wiedzą!

Był to ukłon inżyniera w stronę Ducha i moją, bo Antek był jedynie artystą murarzem, od biedy.

Będzie duże przyjęcie, masa ludzi z Belgii i trochę z Francji i Holandii. Nie będziecie żałować.

Wypłacił nam dniówkę, bez potrąceń za darowany czas.

Około siódmej podjechał samochodem pod dom, w którym mieszkał Duch, czekaliśmy na niego w czystych koszulach i mary­narkach. Do La Louviere nie było więcej niż jakieś pięćdziesiąt kilometrów, autostrada dobra, oświetlona żółtymi lampami, które bardzo lubiłem. Dukacik jechał szybko, sto pięćdziesiąt, wkrótce byliśmy na miejscu.

Dom pani Karmańskiej rzeczywiście był duży, w zadrzewionym ogrodzie. Rozbrzmiewał gwarem głosów i muzyką. Język polski mieszał się z francuskim, wewnątrz gości już było sporo, wciąż napływali nowi.

Kiedy Dukacik przedstawił pani domu Janka Ducha, ta wykrzyk­nęła:

Witamy antyskurwysyna!

Czytała wypowiedź Ducha w „Kulturze”, spodobało jej się to określenie. Powtórzyła je kilkakrotnie, informując obecnych, że to właśnie ten poeta Duch, o którym głośno, bo czeka na azyl. Sporo osób spojrzało na naszą grupkę z zainteresowaniem, pewno nie bardzo wiedząc, który to z nas. Jakiś człowiek zapytał Antka:

Panie Duch, a czy pan pisze z rymami, czy bez?

Ja tylko do rymu, proszę pana — odparł Muszkatułowicz. — Bez rymu, to dla mnie nie jest poezja.

Dla mnie też. Cieszę się, że młode pokolenie nie całkiem _jeszcze zwariowało. Osobiście to ja pana uważam za bardzo dobrego

poetę, panie Duch.

Dziękuję — powiedział Muszkatułowicz. — I niech Bóg ma pana w opiece.

Od dłuższej chwili przyglądał mi się tęgi, łysy pan z sumia­stymi wąsami, o wyglądzie szlagona. Starałem się zniknąć mu z oczu, zmieniałem kąty, kryłem się za grupkami plotkarzy, ale z powodu wzrostu zawsze mnie wypatrzył. Sam zresztą był tak samo wysoki jak ja. Poddałem się w końcu.

Podszedł z kieliszkiem w lewej dłoni, wyciągnął prawą. Mocny miał uścisk, wydawało mi się przy tym, że trzasnął obcasami. Pewnie jakiś były pułkownik, pomyślałem.

Pani domu przesunęła się obok nas w tym momencie, ocierając się o wąsacza, który rzuciwszy okiem na nią, powiedział głośno:

Kurwiara!

Zdrętwiałem. Niezły numer z faceta. Jakiś kolejny wariat, po kielichu bezlitosne oceny moralne... Spodziewałem się, że pani Karmańska strzeli go w pysk albo przynajmniej z krzykiem wyrzuci z domu. Jednak nic się nie stało, przeszła, poszła, zniknęła wśród gości, z uśmiechem przylepionym do twarzy.

Patrzyłem na faceta z dużym zdziwieniem, a ten widząc mój wyraz twarzy, wyskandował:

Pułkownik Apolinary Kur-Wiara jestem, miło mi pana poznać.

Wypowiedziałem swoje nazwisko, na co on uśmiechnął się domyślnie:

Wiem, wiem, jeden z tych dwóch naiwnych...

Dwóch?

Ten Duch, proszę pana, to drugi.

Nie rozumiem.

Panie Brycht — powiedział Kur-Wiara energicznie — postawmy sprawę jasno. Pan jest pisarzem?

Tak.

Czy jest pan Żydem?

Nie.

Czy jest pan pederastą?

Nie.

No, widzi pan! — wykrzyknął tryumfalnie. Zbliżył do mnie swoją nabrzmiałą twarz i wyszeptał:

Panie Brycht, po co pan przyjechał na Zachód?

Milczałem przez chwilę, a on patrzył na mnie, jakby spo­dziewał się odpowiedzi, wiedząc, że się nie doczeka. Powtórzył w końcu do siebie, nie mogąc wyjść ze zdumienia:

Nie Żyd, nie pederasta, a tylko pisarz. To po co przyjeżdża na Zachód?

Duch tymczasem przepijał do chudego starca o twarzy do­świadczonego konfidenta wszystkich policji świata. Był to jeden z prezesów jednego z polskich stowarzyszeń patriotycznych.

Chodzą o panu pogłoski — tłumaczył Duchowi — że przy­słano tu pana w określonym celu. Dlatego ma pan trudności z otrzymaniem azylu.

W jakim celu? — zapytał Duch.

Żeby rozbić jedność emigracji polskiej w Belgii. Żeby zasiać niezgodę, torpedować jednomyślność, osłabiać.

A jest zgoda?

Staramy się o nią — powiedział starszy pan z powagą.

W jaki sposób mogę rozbić coś, co nie istnieje?

Tak mówią — Odciął się od pogłosek starszy pan. — Ja osobiście w to nie wierzę. Chociaż, wie pan, zdarzają się przeróżne dziwne rzeczy w tej sferze... Na przykład taki Miłosz. To nie jest moje zdanie, broń Boże, ale wielu twierdzi, że to nasłany agent.

Minęło już dwadzieścia lat od czasu, kiedy zwiał — powie­dział Duch. — Ciągle tak myślą?

Dla agenta czas nie gra roli — powiedział starzec z miną

wtajemniczonego. — Czasami długo potrafi leżeć w uśpieniu i gdy wybija godzina, rusza do akcji.

Do jakiej akcji może ruszyć Miłosz?!

Nigdy nie wiadomo. Był w dyplomacji komunistycznej. Tam byle kogo nie biorą. Pan wie, jakie dają przeszkolenie.

. — Nie wiem — odparł szybko Duch. Brakowało tylko tego, żeby pokiwał głową i powiedział: „wiem”. Byłaby to najważniejsza notatka w jego teczce u komisarza!

Ale i tak mógł się spodziewać najgorszego. Agencisko miało swój dobry dzień, coś jakby staremu, przetrąconemu lisowi udało się upolować tłustą kurę.

Ten Miłosz, wie pan, to niepewny człowiek. Kto wie, z czego się utrzymywał w pierwszych latach, kiedy jeszcze był w Europie. Otrzymywał dotacje od czerwonych, bo jakby dał radę.

Pisał wiersze — powiedział Duch.

Wiersze to tylko zasłona dymna. Proszę pana, co to są wiersze w porównaniu z życiem? Każdy może pisać wiersze, poetów są tysiące, a wyhodować człowieka, którego można bez­piecznie przerzucić na drugą stronę, to bardzo trudna sprawa. Miłosz, wie pan, to bardzo inteligentny człowiek. Oni wiedzieli, że się nadaje. To nie jego wina. Niechby spróbował odmówić! A z nimi jest tak, że jak chwycą palec, to cała reszta pójdzie, ani się obejrzysz...

Amerykanie przecież nie w ciemię bici — oponował Duch — dali mu posadę w Berkeley... Pracuje ciężko, uczy jakichś głup­tasów. Zna pan to żydowskie przekleństwo: bodajbyś cudze dzieci uczył! — Duch próbował przewekslować rozmowę na tory żarto­bliwe.

Profesura to też zasłona dymna — spokojnie upierał się starzec. — Kto wie, może on teraz na dwie strony pracuje. Dał się prześwietlić Amerykanom, zyskał u nich pozycję, „clearance”, a dalej robi dla czerwonych. I to z jeszcze większym powodzeniem.

Nie wierzę, żeby to było możliwe. Żaden człowiek nie jest zdolny do takiej dwulicowości — powiedział Duch z' dobrze za­granym obuizeniem. Chciał udać naiwnego po to, żeby wywrzeć odpowiednie wrażenie na starym agencie. Może to powstrzyma nieco jego palce, stukające następnego dnia w maszynę.

Pan go broni — powiedział stary ze zrozumieniem — bo

to poeta, jak i pan. Taka zawodowa solidarność. Ja to rozumiem, panie Duch.

I tu się pomylił, bo nie istnieje żadna zawodowa solidarność między poetami, poezja to nie zawód, to choroba, to psychiczna choroba, nie ma solidarności między wariatami. Miłosz obchodził Ducha akurat tyle, co Duch Miłosza. Dwa przeogromne samoluby, jednego zna trochę więcej ludzi, trochę mniej zna drugiego, zresztą i tak nikt żadnego z nich nie zna, jakie to ma znaczenie?

A więc w dwadzieścia lat po wyrwaniu się z jednego obiegu jest Miłosz uważany w obiegu drugim, przez tak zwanych normalnych ludzi, za agenta komunistycznego. Duch patrzy na nicponia stoją­cego przed nim i nagle rozumie, że między człowiekiem, który coś potrafi, a człowiekiem, który nie potrafi nic, jest przepaść — i że jest to jedyna przepaść dzieląca ludzi. Nie kolor skóry, nie przekonania polityczne (kiedy się coś potrafi, przekonania polityczne nie mają znaczenia, zauważcie, że najsilniejsze przekonania po­lityczne mają ci, którzy nic nie potrafią), nie pochodzenie i język — nic z tych rzeczy nie dzieli ludzi w stopniu uniemożliwiającym porozumienie, przyjaźń, miłość. Natomiast w sposób ostateczny i nieodwracalny dzieli ludzi posiadanie lub brak umiejętności, umiejętności wyższego rzędu.

Jan Duch widzi pustkę życia kreatury stojącej przed nim, pustkę, której nawet spalenie kuli ziemskiej nie zaspokoi. Nicponie, którzy niczego nie potrafią, naładowani są pragnieniem destrukcji. Wszystko w nich służy destrukcji, polityka i religia, działania na niwie społecznej, działania podziemne... Wymyślają przecież to wszystko — przeciw czemuś, nie wiedząc, że to, przeciw czemu działają, tkwi w nich. Stary agent prowokuje, ględzi... Jan Duch widzi nieszczęśnika, kalekę, od urodzenia pozbawionego słuchu, wzroku, o drewnianych łapach, z których wypada wszystko, czego­kolwiek on dotknie. Ach, gdyby ten człowiek chociaż raz mógł ujrzeć i usłyszeć jakiś wiersz! Usłyszeć i zatonąć w muzyce, do tego stopnia, że przez kilka chwil istniałaby tylko muzyka!

Budzi się więc w Janie Duchu niechęć do starego nicponia. Niechęć do świata nicponi, dotąd umiejętnie tłumiona, bo inaczej nie dałoby się przecież żyć w stadzie baranów. Ten agent to cała emigracja, to cała Polska, to cały świat. Do dupy z takim światem. Duch wie doskonale, że potrafiłby robić to wszystko, co populacja

nicponi: produkować żywność, odzież, urządzenia z metalu i gumy. Ach, mógłby być generałem i kosmonautą, szewcen? i kierowcą ciężarówki, kelnerem i chirurgiem — do tego potrzebny krótki trening. Być może kiedyś małpy będą wykonywały te nijakie czyn­ności. Ale wznieść się wyżej, do sztuki! Pisać wiersze piękne i mądre, wiersze poza pięknem i poza mądrością, zabierające stąd... Hm. Bronić trzeba istoty skonstruowanej bezbłędnie przed niedojebkami.. Istot skonstruowanych przez naturę bezbłędnie jest bardzo mało, niedojebków miliardy. Trzeba bronić artystów przed półproduktami biologicznymi, obdarzonymi przez naturę w nadmiarze tylko jedną cechą: nienawiścią do wszystkiego, czego nie potrafią zrobić, pojąć, do wszystkiego, co ich przerasta.

No więc trzeba bronić Miłosza przed gnojem podchodzącym do kolan. Miłosz akurat tej obrony wcale nie potrzebuje, ałe tamtego broniąc, Duch broni siebie i wszystkich poetów świata przed wszystkimi oszczercami, przed gnojem wszechobecnym. Syzy­fowe zadanie, ale co tam. Po kielunku dobrego alkoholu tempe­rament gra jak ogier na cienkim postronku. I jak na nicponia nie skoczy!

Krótka wymiana zdań i facet stratowany. Pierwszy raz go coś takiego w życiu spotkało. W końcu, kiedy Duch ujrzał w oczach starego łzy, pofolgował trochę. Żal mu się zrobiło tego dzieciaka stojącego nad grobem. Artyści tyle współczucia mają dla nicponi, tyle litości... Właśnie dlatego są artystami. Okrutny poeta — czy można sobie coś takiego wyobrazić?

Było tam wiele pięknych dziewczyn — wpatrywałem się w nie oszołomiony. Mulatki z Indochin, czarne hebany z Wybrzeża Kości Słoniowej, białe o żółtawym odcieniu skóry i migdałowych, nieco skośnych oczach... Młode, od trzynastu do siedemnastu lat. Obsługiwały gości, przemykały pośród nich z tacami pełnymi kie­liszków, uśmiechnięte, zwiewne, urocze...

To wszystko córki pani domu — powiedział do mnie człowiek stojący obok, z którym od dłuższego czasu rozmawiałem na różne tematy. Był to pracownik centrali Chrześcijańskich Związków Zawodowych w Brukseli, z pochodzenia Polak, całkiem dobrze władający polskim językiem, młody i mocno zbudowany, o ujmu­

jącym uśmiechu — dużo białych, zdrowych zębów w szczerej twarzy. Nazywał się Kotrubas.

Zaprzyjaźniliśmy się niemal od razu. Obiecał mi pomoc w zna­lezieniu dobrej pracy. Miał zamiar zorganizować dom dla polskich uchodźców w małym miasteczku pod Brukselą, dom z pokojami gościnnymi, z salą teatralną, biblioteką, i żeby się w nim odby­wały wielkie imprezy kulturalne... Prosił mnie o pomoc w organi­zowaniu przedsięwzięcia, oczywiście miałem się włączyć w to po otrzymaniu azylu. Kotrubas nie wątpił, że wkrótce azyl otrzymam, z tego, co mówił, wynikało niedwuznacznie, że teraz on sam dołoży starań, by sprawę przyśpieszyć. Nareszcie równy gość, pomyślałem z radością.

Po następnych paru kieliszkach Kotrubas powiedział:

Te dziewczyny... Podobają ci się?

No pewnie. A komu by nie. Wspaniałe są.

Pani Karmańska umie wybierać, ma gust, trzeba przyznać.

Uśmiechnął się znacząco, więc zapytałem wprost:

Prowadzi burdel?

A skąd! To wszystko jej własne dziewczyny. Dla niej wyłącznie przeznaczone.

Nie rozumiem.

Słuchaj — szeptał Kotrubas, żeby nikt z boku nie posły­szał. — Madame Karmańska to bardzo bogata kobita. Jej mąż był milionerem, i to nie byle jakim. Nie mieli dzieci, więc po jego śmierci zaczęła adoptować bezdomne dziewczęta. Ten dom jest prze­znaczony dla nich, ona ma jeszcze kilka rezydencji...

Wspaniale — kiwnąłem głową. — Wszyscy bogaci powinni robić z forsy taki użytek. Inaczej forsa nie ma żadnego sensu.

Madame Karmańska jest lesbijką — powiedział Kotrubas. — Te dziewczyny to jej kochanki, nałożnice.

Skąd wiesz?

Wszyscy wiedzą. Spytaj, kogo chcesz. Tylko nie mów, że ci to pierwszy powiedziałem? Ta kobieta czasami bywa bardzo przydatna.

Udziela się i nie szczędzi?

Dokładnie. Każdy z obecnych tutaj w jakiś sposób jej potrzebuje.

Dlatego w milczeniu aprobują istnienie tego haremu?

Oczywiście. Zresztą, prawdę mówiąc, nikt jej przecież nie złapał na gorącym uczynku.

Więc naprawdę nic nie wiadomo. Nie przyszło ci do głowy, że są to pomówienia? Że kobita jest najzupełniej normalna?

Kilka poprzednio odchowanych córek, które już są na swoim, opowiedziało wszystko. Zaskarżyły ją do sądu o odszkodowanie.

Nie dała im wystarczająco na nowe życie?

Może i dała — pokręcił głową Kotrubas. — Ale ich mę­żowie uważali, że to zero w porównaniu z tym, co mogła dać.

Może nie mogła. Widzisz, ile tu tych dziewczyn się kręci. Musi jakoś sprawiedliwie dzielić.

Brali na spytki te młodsze. Okazuje się, że ona ma z nimi seks. Ale skandal jakoś nie wybuchnął. Forsa to trzyma w mroku.

Popatrz na to w inny sposób — powiedziałem. — Te dziew­czyny, bez rodzin, bez opieki, i-tak stałyby się czyimiś nałożni­cami. Może nawet poszłyby w regularną prostytucję. Czy wobec tego nie lepiej, że się nimi ta kobieta zajmuje? Nie złapią choroby wenerycznej, nie zajdą w ciążę i nie zostaną porzucone. Popatrz, jakie są odżywione, z jaką gracją się poruszają, jak są ubrane, zadowolone, pewność siebie i optymizm aż z nich promieniują. Więc co, czy nie jest to najlepsze rozwiązanie ich sytuacji, ze wszystkich możliwych w tym czasie rozwiązań?

Kotrubas przyjrzał mi się uważnie.

Nie potępiasz?

Nie potępiam.

Widzę, że nie jesteś katolikiem. Grzech trzeba potępiać, choćby objawiał się w formie nam nie znanej.

Znanej.

Lesbijstwó,. Ja tego nie znam.

A ja znam. Żyłem kiedyś z lesbijką. Nawet mi się podo­bało. Co /.a różnica. Można żyć z muchą, jeśli mucha nie ma mc przeciwko temu. Oczywiście, musi być pełnoletnia.

Kotrubas wlepiał we mnie przerażone oczy.

Nie potępiasz homoseksualizmu?

Dlaczego mam potępiać? Jak ktoś to lubi.

Słyszałem o tobie — powiedział z nagłą troską Kotrubas — że jesteś prawdziwym Polakiem. Że nie cierpisz Żydów, pede- rastów, rozmaitych dewiantów i zboczeńców. Widzę teraz, że się pomyliłem Trudno mi w to uwierzyć.

164

Bl il

Co to znaczy być prawdziwym Polakiem? — zapytałem. — Daj mi na to prostą odpowiedź, jeżeli mamy dalej o tym gadać.

To jest to, że się rodzisz Polakiem, a nie kimś innym — powiedział z naciskiem Kotrubas.

Jak cię wyciągnęli z rury, to zawołałeś: a kuku, jestem Polak? Chłopie, przecież nie wiedziałeś, że żyjesz. Nie znałeś daty swojegó urodzenia, tak samo jak dotąd nie znasz daty swojej śmierci. No to co znasz, co wiesz? To, co inni nawrzucali do łba. Wrzucili ci do łba imię, datę urodzenia, narodowość, język polski, potem kupę'wiadomości z różnych dziedziri, które do niczego się nie przydają, tylko dzielą życie na jeszcze mniejsze, zaprzeczają­ce sobie cząstki. Polak! Dlaczego nie Murzyn? Dlaczego nie Hindus? Nikt się nie rodzi Polakiem, każdy się rodzi po prostu człowie­kiem.

A co to jest według ciebie człowiek? — zapytał Kotrubas z wyraźną złośliwością w głosie.

Człowiek, to takie zwierzę, które gotowe jest narazić własne życie w o.bronie życia innego człowieka — powiedziałem. — Dla mnie to jest najważniejsza miara człowieka.

Ryzykowałbyś życie dla pedała albo Żyda?

A ty?

Ja nie.

Dziękuję ci za twoją przyjaźń, katoliku — odrzekłem i oddali­łem się od niego.

Miałem piętnaście latj kiedy wyciągnąłem z jeziora tonącego rówieśnika, Żyda. Nikt. go nie lubił w naszej wakacyjnej grupie. Facio chodził pływać sam, ponieważ pływał gorzej niż inni i wsty­dził się tego. Patrzyłem i wysokiej skarpy, jak idzie pod spód o sto metrów od brzegu. Woda była zimna, głęboka — co chciał sobie udowodnić odpływając tak daleko, samotnie?

Kiedy zrozumiałem, że zginie, życie we mnie się zbuntowało. Nie było w tym żadnej myśli, żadnego postanowienia, szalony zwierzęcy bieg w dół, przez korzenie i piach, sprint w wodzie, która nie stawiała oporu, jakby była powietrzem. Chwyciłem go, ale przecież nie miałem dyplomu ratownika, nie wiedziałem nic 9 technice ratowania, pierwszy raz takie zadanie ponad siły stanęło przede mną. W pewnej chwili zrozumiałem, że umrę, utopimy się obaj — a mimo to nie puściłem go, choć sam mógłbym dostać się bez trudu do brzegu. Nie puściłem skurwysyna, który wczepił

się we mnie pazurami i zębami, głupio, utrudniając mi ruchy. I wyciągnąłem go na ląd, odebrałem go śmierci.

I potem — jakby się nic nie stało. Nie zaprzyjaźniliśmy się, nie spędzaliśmy razem czasu. Było tak, jakby w grze strzelił poza boisko, a ja, przechodząc przypadkowo, podałem mu piłkę; żeby nie musiał jej gonić.

Lecz ten Kotrubas, po tylu latach, obraził mnie, pobrudził tamten wysiłek, najwspanialszy wysiłek w,całym moim życiu. Ten głupi Kotrubas, który widząc tonącego, chciałby się wpierw dowie­dzieć, w jaki sposób tonący zaspokaja swoje potrzeby seksualne, albo chciałby się przyjrzeć jego twarzy.

Nikomu dotąd o wyciąganiu , z wody wakacyjnego kolesia nie opowiadałem. Robię to po raz pierwszy, publicznie, ponieważ jest to czyn, do powtórzenia którego jestem zawsze gotowy, i trzeba, żeby ktoś w najważniejszej potrzebie mógł na mnie liczyć.

Poskromienie donosiciela

Antek Muszkatułowicz przyszedł do mnie pewnego dnia bardzo podniecony.' Zdziwiło mnie to, ponieważ zawsze umiał trzymać się w pozycji „cool”, cokolwiek by się zdarzyło.

Odkryłem kapusia — powiedział bez długich wstępów.

Teraz ja byłem „cool”. Nie nowina. Kapusie są wszędzie. Co dopiero w SPK, w domu dla uchodźców czekających na azyl miesiącami, bez żadnej konkretnej nadziei. Zycie we mgle produ­kuje donosicieli, życie bez nadziei to inkubator kapusiów.

Wiadomo, że niejeden latał do Merły z nowinami dotyczą­cymi życia ko}egów — przypadkowych kolegów, może lepiej: przymusowych kolegów, a więc nie kolegów wcale, tylko wrogów. Pewnie. Przymusowy pobyt w zamknięciu z jakimiś facetami, którzy nas zupełnie nie obchodzą, budzi więcej nienawiści niż przyjaźni.

Przyjaźń męska! Dawno już o czymś takim zapomniałem. Dorośli mężczyźni' nie zaprzyjaźniają się, najwyżej zawierają przymierze, pakt o nieagresji. I tak jest dobrze. Ale pamiętam przyjaźń z okresu dojrzewania, jeszcze głupią, szczenięcą, przez to niebezpieczną. Na przykład był taki Zygmunt Ł., którego ojciec w 1949 roku dostał karę śmierci zą przynależność do niewłaściwego ruchu oporu. Jedynym świadkiem na jego procesie, świadkiem podstawionym, najemnikiem katów, był niejaki Kiełbasa, mieszkający w jednym z podłódzkich miasteczek. Kiedy Zygmunt opowiedział mi historię swojego ojca na. tyle dokładnie, na ile mógł ją znać piętnastoletni pętak, | przyjaźni zobowiązałem się wykonać wyrok na tym Kieł­basie. Przypadkowo we własnej komórce na węgiel dogrzebałem się do pudełka zawierającego pięćset sztuk amunicji do pistoletu, a może do jakiegoś innego rodzaju broni, nie wiem. Wydawało

nam się z Zygmuntem, że teraz już fraszką będzie znaleźć pistolet, w ostateczności można go zabrać milicjantowi. Jak zabrać? Same plany napadu złożyłyby się na gruby tom, tom oskarżenia.

Aż pewnego dnia Zygmunt przyniósł do szkoły colta, prawdzi­wego, autentycznego colta! Z nabojami, cały bębenek! Nie chciał za Boga powiedzieć, skąd go ma. Miał, to wszystko. Dobry konspi­rator. Ale kiepski przyjaciel. Ja bym mu powiedział. Dla mnie przyjaźń ważniejsza niż konspiracja, przynajmniej wtedy tak było, a może taka cecha zostaje człowiekowi da całe życie? Czy przyjaźń to nie najwyższy, najszlachetniejszy rodzaj konspiracji?

Dostałem colta i miałem jechać do pewnego miasteczka, żeby zabić Kiełbasę. Ach,, gdyby ten człowiek miał jakieś po­rządne, ludzkie nazwisko! Alé Kiełbasa? Brzmienie tego nazwisfka, kojarzyło się z niesłychaną pospolitością, z- szarym, brudnym ży­ciem prowincjonalnym, odbierało mojemu zamierzonemu aktowi całą egzotykę. „Zabił Kiełbasę”, powiedzą w szkole, napiszą w ga­zetach... „Kara śmierci za zabicie Kiełbasy!” — wyobrażałem sobie takie nagłówki w gazetach i ogarniał mnie dreszcz obrzydzenia do samego siebie. Kiełbasa jest do zjadania, nie do zabijania. Owszem, żeby zrobić kiełbasę, trzeba wpierw zabić świnię, i mój Kiełbasa niewątpliwie był świnią, ale w nazewnictwie taśma posu­nęła go dalej, był już skończonym mięsnym produktem, kiełbasą.

Ale kit w oko. Zebrałem się w sobie i dalej szukać tego Kieł­basy. Myślałem, że taki będzie tylko jeden. Gdzie tam! Miasteczko pełne było tych Kiełbas. Wprawdzie już mi się w mózgii zakodo­wała nienawiść do każdego Kiełbasy, przez sam fakt, że nosi takie | brzmienie na sobie, ale nie mogłem przecież strzelać do niewinnego. Chodziło o właściwego Kiełbasę, o nie znanym imieniu, aha, po­dobno nosił zielony lodenowy płaszcz do kostek i pilśniowy brązowy kapelusz — cóż, kiedy w nocy, gdy wpadniemy z bronią do jego mieszkania, na pewno będzie w gaciach i jak go poznamy? Sprawdzać szafę, czy nie wisi ten płaszcz?

Miałem żal do Zygmunta, że nie powiedział mi, skąd wziął rewolwer, a on zaczął mieć żal do mnie, że słabo szukam Kiełbasy,' że naumyślnie odwlekam wykonanie wyroku. W końcu zwróciłem broń przyjacielowi, przez miesiąc nie widywaliśmy się — zmienił w tym czasie szkołę — a potem przybiegł do mnie któregoś dnia i obwieścił, że . stracił cnotę z własną wychowawczynią, gdzieś na wycieczce do Wieliczki czy coś takiego.

Było to wydarzenie na miarę trzęsienia ziemi albo objawienia z płonącego krzaka. Zygmunt już miał kobietę! A ja wciąż męczyłem się z własną ręką, do której coraz bardziej- zaczynałem tracić szacunek. Krosty na mojej mordzie domagały się jak najszybszej akcji — twarz Zygmunta wygładzała się z każdym dniem coraz bardziej. Ten facio stał się moim guru, idolem, nauczycielem życia. Trzymaliśmy się przez kilka następnych miesięcy razem, cho­dziliśmy na dziewczyny... Były to wspaniałe dni, tygodnie, mie­siące/ W końcu, mimo że byłem krościaty, że nie miałem porządnego

ubrania ■*— a kiedyś na ubranie strasznie się zwracało uwagę — dorwałem fajną babkę. Bingo! Zrobiła ze mnie mężczyznę, thank you so much, Halina, I’ll always remember you, sweetie.

Ojciec Zygmunta wyszedł z kicia po Październiku siwy, z gruźli­cą, siedział całymi, dniami w domu. Ale raz tylko widziałem go, kiedy puszczono mnie na przepustkę z Wojskowego Korpusu Górniczego. Umarł wkrótce potem.

Czy Antek Muszkatułowicz mógłby stać się moim przyjacielem — tu, w Brukseli, kiedy ciągniemy ostatkiem sił psychicznych, kiedy spodziewamy się, że odrzucą nasze podania o azyl i wylądujemy w Polsce, wystawieni na śmiech zawistników, którzy ściągnęliby człowieka za nogi na samo dno piekła dla zrekompensowania własnej ' nieudolności i braku odwagi?

W takiej sytuacji zawarliśmy niepisane przymierze — najwła­ściwsza forma współistnienia. I oto do mnie właśnie przychodzi Antek z wieścią, że odkrył kapusia.

Znam go? — pytam.-

Nie, Przyjechał już po twoim wyprowadzeniu się z SPK. Młody i facet, z maturą. Kilka razy zdawał na medycynę, ale bez powodzenia. Tłumaczy to przyczynami politycznymi. Na tej pod­stawie stara się o azyl. Opowiada wszystkim,'że jego marzeniem i celem jest skończenie studiów medycznych w Belgii i że jeżeli mu to Uniemożliwią, to się zabije.

Jakie masz na niego dowody?

Ciągle przerzucają go z pokoju do pokoju. Mieszka tydzień albo dwa 1 jednym facetem, potem przenoszą go do innego. Teraz Wylądował u mnie.

To o niczym nie świadczy.

Stary! Merło wzywa na rozmowy tych, z którymi Emil mieszkał. Do komisarza wpływają donosy na tych gości. Ostatnio

na przykład Merło pyta mnie, skąd mam sweter. Mówię, że z pracy, a on na to, że już dawno nie pracuję, źe ktoś twierdzi, że otrzymuję forsę od ambasady polskiej, dlatego stać mnie na ubranie i na dobre jedzenie.

Jedzenie?!

Ta szynka, wiesz... Jego to w oczy kłuje, sukinkota.

Antek wymyślił numer z szynką już dawno i, wciąż na ten numer pracował. W domu towarowym „Sarma-Lux” przy avenue Louise jest znakomity dział spożywczy, w porze południowej paniusie kupują tam drogie żarcie. Kultura, opakowania wspaniałe, ceny nieziemskie.; Antek odkrył, że w stoisku z wędlinami leży na ladzie ogromna sterta skrawków szynki, rozmaite obrzynki i dupki, i sprze­dawczyni zawsze daje ćwierć kilo, albo i więcej, jakiejś eleganckiej paniusi, która robi spore zakupy, za darmo: dla pieska.

Szynka dla pieska! Antek z tym swoim zezem rozbieżnym, lewe oko zagląda do ucha, w grubych okularach na drucie, wysoki, gnaciasty, z nastroszonymi jak szczotka brudnymi włosami, idzie wprost do stoiska, uśmiecha się i prosi o szynkę dla psa. Kiedy się uśmiecha, to widać wielkie szczerby po zębach, na samym przodzie. Reszta zębów w kolorze koszul nazistowskich. Ekspe­dientka, dobrze umalowana pani w średnim wieku, zadbana jak one wszystkie tutaj, patrzy na bandytę i nie wierzy oczom: przecież taki, gdyby miał psa, toby go sam zjadł!

Ale Antek'ma coś w sobie. Zimna bezczelność połączona z nie­możliwym do określenia wdziękiem. Sprawia wrażenie, jakby znajdował się w „sytuacji przejściowej”.. Że te dziury w zębach, te krzywe okulary i brak mydła to wynik absolutnego nieporo­zumienia, które za chwilę zostanie wyjaśnione. I to właśnie zai pomocą okrawków szynki.

Ekspedientka działa jak w hipnozie. Pakuje szynkę do elegan­ckiego pudełeczka.

Więcej, proszę — podrzuca obojętnie Antek — ja mam bardzo dużego psa. i

Jaki to pies? — ona pyta.

Skrzyżowanie bernardyna z buldogiem. Obronny, ale o zło­tym sercu. Uwielbia szynkę.

Pudełko waży ponad pół kilograma. Zostaje pięknie opakowane, sznureczek z pętelką, kokardka, brakuje tylko flaszki piwa na dokładkę.

Au revoir, madame — powiada Antek. Do jutra. Życzę pani przyjemnego wieczoru.

Od tej pory przychodził po szynkę codziennie. Panie za ladą zmieniały się, ale generalnie były w tym samym typie. Jedna poprosiła, by Antek przyszedł kiedyś z psem, chciały go koniecz­nie zobaczyć. Wyjaśnił, że. Reks choruje. Odmawia przyjmowania pokarmu — oprócz szynki właśnie.

Kiedy wracał do pokoju z szynką, bagietką i winem, a tym tylko się odżywiał, miał minę najbogatszego człowieka Brukseli. To znaczy mocno znudzoną, cóż mu tam dobra materialne. Kapuś nie mógł tego znieść.

Słuchaj — powiada do mnie Antek — obiecywali mi azyl w październiku, teraz mamy grudzień, jeśli mnie wzywają, to tylko po to, żebym się tłumaczył, skąd mam na życie, i o tej szynce była mowa... Jestem pewien, że to robota Emila. Dogadałem się z chłopakami. Każdy ma jakiś dowód na niego, fakty się zgadzają. Jeśli był świadkiem byle czego, to zaraz o tym doniósł, nie ma wątpliwości. Nawet kupił sobie maszynę i stuka jednym palcem te swoje cholerne raporty. Oddaje naszemu Merle albo posyła wprost do Komitetu do Spraw Uchodźców. Na jedno wychodzi.

Co macie zamiar z nim zrobić?

Wzruszył ramionami.

Jak to co? Napierdolimy nygusa. To znaczy, taki mieliśmy zamiar. Ale... - . >

Ale co?

Wtedy wezmą poważnie wszystkie zarzuty. Nie chcemy przecież go zabić, a jak nie zabijemy, to powie, kto go nasunął. I z azylu nici, jeszcze nas zamkną. Trzeba coś wymyślić. Dlatego przyszedłem do ciebie.

Patrzyłem na Antka, ale myślami byłem daleko — mianowicie w odmętach literatury szpiegowskiej, której się naczytałem. Prymi­tywna ona była, ta polska literatura na tak skomplikowane tematy, ale zawsze pe^ne pomysły mogły się nasunąć...

Przyszedł mi na myśl Michel. Michel to był właściwie Michał, ale że urodzony w Belgii... Mówił bardzo dobrze po polsku, rodzice dopilnowali. Był to wspaniały okaz — podnosił ciężary, przyjaźnił się z Redingiem, wówczas jednym z najlepszych cięża­rowców świata wagi ciężkiej. Trenował na Université Libre, wciągnął mnie tam i od trzech miesięcy przychodziłem co drugi

dzień na treningi, oczywiście nie miałem zamiaru zostać cięża­rowcem, ale robiłem to, co się prawidłowo nazywa „body building”, a bezsensownie kulturystyką. Na jedno wychodzi; po trzech mie­siącach wyciskałem na ławce sto dwadzieścia, przysiadałem ze sztangą o wadze sto sześćdziesiąt. Michel jednak miał do mnie stosunek ojcowski W tej dziedzinie, ponieważ cisnął ponad dwieście obojętnie, a kucał z jeszcze większym ciężarem, zresztą robił to wszystko w kombinacjach, przez tyle godzin, tak że na pewno przerzucał w ciągu treningu równowartość kilku wagonów z węglem.

0 tym właśnie potworze pomyślałem patrząc na zatroskaną twarz Antka.

1 oto, co się zdarzyło:

Następnego wieczoru, bardzo późno, kiedy Emil już zasnął po odbębnieniu kolejnego donosu, Antek wyszedł z pokoju, zosta^ wiając drzwi otwarte. Michel wszedł do ciemnego pokoju, ja za nim. Zapaliłem światło. Michel usiadł na łóżku Emila. Facio spał leżąc na wznak, chrapał lekko. Michel położył swoją ciężką dłoń na jego ustach, po kilku sekundach ciało śpiącego zaczęło drgać, dusił się, wierzganie nogami, jęk. Donosiciel się przebudził, nieprzytomnie rozwarte oczy wlepione w twarz Michela.

Michel popuścił, Emil łyknął powietrze z zachłystem. Nie można opisać strachu malującego się na 'jego twarzy. Rzadko się widzi taki strach.

Wy jesteście Emil ...ski — powiedział zimno Michel.

Ttt....tak.

Słuchajcie dobrze. Mnie przysłano tu po was z Warszawy. Ubierajcie się, jedziemy. Samochód czeka na dole.

Wtedy Emil zemdlał. Po prostu stracił przytomność, jak kobieta na filmie. Michel dał mu dwa razy w pysk. Tamten ocknął, się, ale widać było, że najchętniej uciekłby znów w zemdlenie.

Poruczniku, przynieście wody — powiedział Michel.

Kiedy Emil usłyszał to „poruczniku”, jego system nie wytrzy­mał. Wypuścił z siebie wszystko, co miał. Zlał się i zesrał jedno­cześnie. Jego cienka, różowa piżama... Bo Michel na początku odrzucił z niego kołdrę. Nie było rady, Michel zerwał się z łóżką, oddalił pod ścianę. Smród był zbyt mocny, żeby dalej ciągnąć naszą grę.

Michel jednak nie należał do takich, co łatwo rezygnują.

Złapał pościel z łóżka Antka i narzucił na Emila. Narzucił na niego nawet materac. Ja otworzyłem okno.

Zabierzemy was następnym razem — powiedział Michel z całkowitą obojętnością. — Teraz tylko mała formalność.

Wyjął z kieszeni kopertę, z niej kartkę wypisaną na maszynie.

I pstryknął długopisem.

Podpiszcie to.

Nieee — wyjąkał Emil.

Macie w Polsce bfata, ojca, narzeczoną. Chyba im źle nie życzycie. Wypadki chodzą po ludziach. Ciężarówki wpadają na chodnik. Podpiszecie?

Tak, oczywiście, cokolwiek pan chce... Tylko... czy naprawdę mnie zabierzecie? Czy nie mógłbym tutaj... Choć jeszcze trochę...

Bierzemy to pod uwagę. Będzie to zależeć od waszej postawy, rozumiecie. Chcemy wiedzieć wszystko o wszystkich. Wasze raporty, które dotąd składacie po tej stronie, najpierw będą przechodzić przez nasze ręce. Jeżeli zrobicie, co chcemy, włos wam z głowy nie spadnie. Możliwe, że was tu na studiach umieścimy. My tu mamy nasze możliwości, rozumiecie, ...ski. Więc jak?

Przysięgam! Proszę pana... Obywatelu...

Obywatelu majorze — powiedział Michel.

Obywatelu majorze — wyjąkał z szacunkiem Emil.

Wystawioną spod betów drżącą ręką podpisał kartkę, wcale

jej nie czytając. Było mu wszystko jedno. Pewnie wydawało mu się, że to koszmarny sen, z którego się'zaraz obudzi.

Jednakże kiedy wyszliśmy, na pewno uwierzył, że • tó była rzeczywistość. Musiał przecież pójść do łazienki, wykąpać się, no i zrobić coś z pościelą.

Minęły trzy tygodnie: Co drugi dzień Michel albo Muszka- tułowićz wyciągali ze skrytki za telefonem ściennym w korytarzu koperty z raportami. Czytaliśmy je razem, po czym Emil dostawał sygnał — dzwoniliśmy do niego, pani Wróbelek prosiła go do telefonu — że może słać ten materiał do Merły lub do Komitetu do Spraw Uchodźców. Sugerowaliśmy mu, żeby niektóre osoby oskarżał, wręcz o uprawianie szpiegostwa, o planowanie dużych przerzutów narkotyków z Polski do zachodniej Europy — dochody

miały być przeznaczone na finansowanie siatki wywiadu — i temu podobne bzdury. On pisał, myśmy robili kopie materiałów na ksero- ksie i czekaliśmy na odpowiedni moment-.

Nasi chłopcy zostali wezwani na rozmowę — ale tym razem już nie przez komisarza ani przez Merłę, tylko przez cywilnych funkcjo­nariuszy Sécurité. Wzięto ich ostro w obroty. Szczególnie Antka Muszkatułowicza, na którego kazaliśmy pisać Emilowi najwięcej głupstw.

Przyznam się do wszystkiego — powiedział Antek na przesłu­chaniu — jeżeli powiecie mi, kto na mnie donosi.

To niemożliwe — padła odpowiedź.

W takim razie ja wam powiem.

Następnego dnia Antek wziął z sobą na przesłuchanie kopie wszystkich materiałów wyprodukowanych przez podwójnego ka­pusia. Wziął także kartkę, którą kapuś podpisał. Oto treść tej kartki:

Ja, niżej podpisany Emil ...ski, oświadczam, że jestem komu­nistą, nienawidzę kapitalizmu oraz NATO, jestem długoletnim agentem wywiadu Paktu Warszawskiego oraz UB, i oferuję moje usługi wszystkim siłom postępowym na świecie, niezależnie od maści. Dla władz belgijskich pracuję pod przymusem, ponieważ mnie szantażują, że nie dostanę się na studia, jeżeli nie będę donosił na kolegów. Donoszę więc na nich same głupstwa, ale prawdę daję tylko na stronę komunistyczną. Prawda jest taka, że pan Merło, przedstawiciel Polish-American Relief Committee, oraz Wysoki Ko­misarz do Spraw Uchodźców przy ONZ, monsieur Uxküll, są agentami komunistycznymi i pobierają ogromne sumy za swoją działalność. Oświadczenie to wystosowuję w celu uzyskania stałej pracy w siłach Bezpieczeństwa Belgijskiego lub Amerykańskiego, wszystko jedno. Emil ...ski.”

Teraz proszę mnie oficjalnie przeprosić. — powiedział Antek. — I właściwie, panowie, moglibyście mi postawić obiad z butelką wina.

Rzecz niesłychana. Dwaj agenci wzięli Antka na obiad! Podczas obiadu ryczeli ze śmiechu. Dali się nabierać wariatowi, a wydawało im się, że Emil to sensowny chłopak...

Muszkatułowicz i kilku innych, najbardziej przez Emila obcią­żanych, dostali azyl po tygodniu. Trzeba było jak najszybciej uciszyć, zmyć ten cholerny blamaż. Gdyby się prasa dowiedziała...

Emilowi wyjawiono całą prawdę, pokazano mu kompromitujące oświadczenie, które podpisał. Poradzono mu, żeby dla własnego dobra wrócił tam, sk$d przyjechał.

Nie było wyjścia. Emil wrócił do kraju.

Po blisko dwudziestu latach spotykam jego nazwisko w prasie polskiej. Został dziennikarzem. Miernym, to prawda; ale na maszynie pewno pisze znacznie szybciej niż kiedyś w Brukseli przy rue Jourdan.

Aby do wiosny!

I wiecie co? Minął Nowy Rok i styczeń, i luty, a Jan Duch jak nie ma azylu, tak ńie ma!

Idzie siódmy miesiąc, odkąd z Georgią przybyli do Belgii. Wiele zmian w nich, choć na zewnątrz nic się nie zmieniło. Czekają na azyl, coraz mniej wierząc, że kiedykolwiek zostanie im przyznany. Istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli posiedzą tu dłużej i potem zostaną odesłani do Polski, krajowa policja zacznie ich cisnąć jak ostatnią cytrynę z rynku: co robili przez tyle czasu za granicą, za jakie pieniądze żyli, jakie cyrografy podpisali, komu przyrzekli współpracę? Rany boskie! Na samą myśl o tym bałaganie Jan Duch dostaje drgawek. Tu jedni go jebali, tam drudzy tylko czekają na tę przyjemność. Niech to wszystko cholera weźmie!

Pracował jakiś czas w fabryce Leylanda pod Brukselą, wytre- nował się na spawacza. W tym czasie Giedróyć odrzucił mu tom opowiadań, powieść i wiersze.

Nie ma pan do mnie szczęścia jako do wydawcy” — pisał mu stary książę pan, tłumacząc swoje decyzje odmowne jakimiś bliżej nie określonymi względami.

Ja miałem więcej szczęścia. Wydrukował mi kilka wierszy i opowiadanie Żywi, na sto stron, któremu w 1965 roku Putra­ment wróżył zwolnienie z cenzury. Gucio Herling-Grudziński przysłał mi ładny list, chwalący Żywych.

Był to komplement, ponieważ facet jest klinicznie czystym stylistą. Taki parnasista, a spodobały mu się moje brudy językowe, przaśna mowa więzienna! Thank you, Gustaw, grazie, danke und merci — ale co mi z tego? Ile takich opowiadań mogę w życiu napisać? Jeszcze pięć, dziesięć? W całym życiu? A jeść trzeba codziennie. Są jednak chłopcy, którzy tej potrzeby nie rozumieją.

Na przykład poeta Marlin. Nie tylko poeta, ale i krytyk, jeden z filarów „Kultury” oraz Instytutu Literackiego w Paryżu. Opo­wiedział mi o nim Duch. Znamy działalność Marlina, jego wypo­wiedzi polityczne, jego nieprzejednaną wobec totalizmu postawę humanisty. Marlin, wspaniały człowiek.

Ale oto na drugi dzień po przyjęciu u pani Karmańskiej przy- ' szedł do mnie Janek Duch i powiada:

Stary. Fascynująca sprawa. Wiesz coś o losach Marlina,

0 jego życiu prywatnym?

Zupełnie nic. Tyle tylko, że mieszka w pałacu na wyspie Capri, a może na Sardynii.

Nigdy się nie zastanawiałeś, w jaki sposób stał się właści­cielem pałacu na Capri? '

Wzruszyłem ramionami. Mnie to nie interesuje. Jakieś Capri, jakiś pałac. Facet pisze nieźle, chociaż dla mnie nudno, ale głowa w porządku. To znaczy, z nosem.

Pewien gość opowiedział mi o nim na przyjęciu. Wiem, że nie można brać poważnie wszystkiego, co ci ludzie opowiadają...

Mnie powiedzieli o Miłoszu, że szpieg sowiecki.

Bardzo piękne! — cieszy się Duch. — Mnie powiedzieli to samo, z pełnym przekonaniem, na serio. Ale to byli starzy działacze, sfrustrowani, zgnojeni przez życie. Natomiast historię Marlina opowiedział mi ktoś, kto go zna osobiście i kto nie ma powodu, żeby mu czegokolwiek zazdrościć, czy się mścić za własny brak sukcesu. Posłuchaj. Marlin miał dwadzieścia lat, kiedy jako lewicujący młody poeta polski, pochodzenia żydowskiego, znalazł się w Związku Radzieckim. Spotkało go to, co było udziałem ty­sięcy jego pobratymców: wsadzili go do kicia, a potem do łagril. Odpękał w sumie dwa lata, nikomu nie życzę takich dwóch lat — Janek przypauzował, żeby mj lepiej do głowy weszła cała groza bytowania Marlina w łagrach.

Znam jego książkę o tym,' Jasiu — powiedziałem. — I uwa­żam, że jest słaba. Tam było gorzej, niż on'to przedstawia. Jego własne działanie było gorsze.

Tego nie możesz mu zarzucić, bo nie potrafisz udowodnić — powiedział Duch.

Lepiej znim życie i ludzi niż Marlin — powiedziałem —

1 znam Marlinów lepiej, niż on przypuszcza.

Otóż kiedy wyszedł z łagru, wstąpił do wojska. Z Andersem

przeszedł kampanię aż do Włoch i tam został zdemobilizowany. Wojsko to nie łagier, ale też nie bal. Marlin powiedział sobie wtedy... '

Powiedział sobie wtedy — przerwałem — powiedział sobie: nigdy więcej! I zaczął swoją prywatną grę ze światem... o własne życie.

Właśnie to chciałem powiedzieć — rzekł Duch. — A najlepsza szansa na wygraną ze światem pojawia się wtedy, kiedy zaczynamy mieć do świata stosunek pozytywny, do świata tak zwanych war­tości, cokolwiek by w danej epoce znaczyły...

Czy Marlin mógłby zostać wilkiem w wilczym świecie?

Oczywiście, ale nikt mu posady wilka nie zaproponował. Pomyśl, gdyby zamiast do łagru wsadzono go na uniwersytet i otwarto wszystkie drzwi do władzy nad umysłami, mielibyśmy jeszcze jednego Schaffa.

Albo Jerzego Urbana.

Co za różnica — powiedział Duch. — Ale gdyby ciocia miała wąsy... to by był Stalin. Słuchaj dalej. Marlin we Włoszech, w powojennym rozgardiaszu, zagubiony. Przypadkowo poznaje słyn­nego pisarza nazwiskiem Corneri. Ten pisarz, bracie, to wielki arystokrata, bogacz i pederasta. Marlin zostaje sekretarzem tego faceta.

Dupcia w robocie.

A co? — wzruszył ramionami Duch. — Lepiej dawać stolcowy eleganckiemu panu niż błatnym w łagrze, żeby bronili przed okrutnymi Urkami. Zresztą zwykle bywa tak, że to młodziak kiszkuje.

Marlin nie zaaprobowałby twojego języka.

Pewnie. Ucieka w czystość, to reakcja na tamto, co przeżył podczas dwóch lat w terrorze. i •

Prawidłowość psychologiczna — powiedziałem.

Stary hrabia miał kilka domów, między innymi ten pałac na Capri. W nim znajdowała się biblioteka, oceniona na wiele tysięcy dolarów, a pamiętaj, że był to rok zakończenia wojny.

Ile to warte dzisiaj?

Upływ czasu wzmacnia pozycję, białych kruków. Podobno pięć milionów dolarów. Ale oprócz biblioteki- arystokrata miał córkę, która mogłaby wystąpić w konkursie na miss świata brzydoty. Jakieś pokurcze, przypominające czarownicę z Królewny Śnieżki

Disneya. Corneri pożenił młodych, może raczej młodego, bo panna miała już po czterdziestce, i w ten sposób zapewnił sobie legalizację stosunku z Marlinem. Kochali się przez> kilka lat w trójkącie, podczas tych lat wielki człowiek wprowadził Marlina skutecznie w swój świat: wydawnictwa, redakcje, konferencje międzynarodowe, sympozjony... wszystko to stanęło przed Marlinem otworem i trzeba przyznać, że umiał wykorzystać szansę. Dziś jest w komitetach redakcyjnych kilku nadętych miesięczników europejskich, konsultan­tem wydawnictw, filarem paryskiej „Kultury”. Ale przede wszystkim jest człowiekiem wolnym i niezależnym. Corneri zmarł, potem zmarła jego córka. Dzieci nie było. Marlin jest panem na włościach, panem całą gębą, z wysokości nadmorskiej skały, na której stoi pałac, ocenia świat. Nocą, kiedy znika blask fal, Marlin wychodzi na taras, rozumiesz, czy może być wspanialsza sytuacja: skała, on, kosmos... Cóż mu tam świat z jego małymi troskami! I pisze nocami. Na przykład opierdolił w jednym z esejów Tomasza Manna,

i to ostro. Czuje się wyższy, mądrzejszy. Wiesz, kiedy człowiek czuje się wyższy i mądrzejszy? Kiedy mu nic nie zagraża. ?tzy- . najmniej teoretycznie. Owoż także opierdolił Ilię Erenburga, któ­remu wypomina koniunkturalizm...

A czy Erenburg dawał komuś dupy? Stąd sława?

.—Według Marlina dawał mózgu, a to jeszcze gorzej.

H Stary — powiadam — po co mi to opowiedziałeś? Przecież wystarczy poczytać tego faceta, żeby widzieć naiwność, zakłamanie

i strach. Przecież to psychologiczny transwestyta: jest czymś, czym nie jest, ą jest.

' — Jest, jaki jest. Nie takie zakłamanie na tych słowach się opiera.

Brzmiały inaczej: jam jest, który jest.

Otóż to. Ale powiada sam, nieszczerze: „uważam za upiorny nonsens naszych czasów próby sądzenia człowieka według uczynków, jakich dopuścił się w warunkach nieludzkich”. Takie pęknięte żeto­ny: „nasze czasy”, „warunki nieludzkie”. Kiedy zaczęły się nasze czasy? Czy są nasze w ogóle? I kiedy zaczynają się nieludzkie, a kiedy się kończą? Ciepło w dupę Marlinowi: ludzkie czasy. A jak mróz...

Wszystkie czasy to nie nasze czasy, każde warunki, w których znajdują się ludzie, są warunkami ludzkimi — powiedziałem. — Marlin za mało dostał w dupę w tym łagrze. Chciał rewolucji, to ją miał. O co chodzi?

Ale się przestraszył jak mało kto — powiedział Duch. — A opowiedziałem ci to dlatego, że od tego człowieka zależy moja

i twoja kariera literacka na emigracji, a kto . wie może i azyl. Facio ma niebywałe rozgałęzienia.

On nam nie zaszkodzi, Janek — powiedziałem z przekona­niem. — On się za bardzo boi. Ten człowiek jest po prostu esencją strachu. Z tego zrobił sobie profesję.

Dzwonił do mnie, kiedy zszedłem ze statku w La Spezii— powiedział Duch. — Proponował spotkanie, ale potem, kiedy zna­lazłem się w Rzymie, zadzwonił do Zahorskiego, że musi odwołać. Z powodu jakiegoś nagłego zebrania w redakcji włoskiego miesięczni- Jta.

Nie zaproponował innego terminu?

Nie.

Widzisz, Janek, byłeś w Rzymie przez tyle czasu. W Polsce wydałeś sporo tomików wierszy, znali cię ludzie i ten wał też o tobie słyszał. Mógł któregoś dnia sam się zjawić w twoim nędznym hotelu, zabrać was z Georgią na kolację, dać trochę lirów, coś do poczytania... Ja bym tak zrobił. Gdybym był na jego miejscu.

Nigdy byś nie był na jego miejscu. Nigdy nie ożeniłbyś się z tak brzydką dziewczyną dla forsy. I nie dawałbyś zadu staremu kretynowi.

No, raczej nie — przyznałem — bo gdyby tak miało być, to miałem już wiele szans, .które odrzuciłem.

No więc, sam widzisz. Każdy sam sobie wypracowuje swoje miejsce. . ■

Ale płaci czynsz za to miejsce, Jasiu. Marlin płaci całe życie, walcząc z totalizmem perfumowanymi słowami i zdaniami na fiszbin- kach, wszystko po to, żeby zatrzeć, zaciemnić drogę, którą do­szedł do niezależności i spokoju. Rozumiesz, łagry nie służyły kultywacji i przedłużaniu życia, ale też przedłużaniu życia nie służy to, że chłop rucha chłopa. Obie sytuacje zaprzeczają instynktowi życia i obie są samobójcze w konsekwencji. Marlin, dosiadając starca, gniotąc go i sapiąc nad nim, oraz składając nasienie w jego hemoroidalnej odbytnicy, zaprzeczał życiu tak samo mocno, jak strażnik łagrowy tłukący pałką więźnia do imentu. Widzisz to?

Duch śmiał się głośno, pewnie wyobraził sobie stosunek Marlina z Cornerim, przerywany szalenie inteligentną rozmową. O nie­ludzkich czasach i prawach człowieka...

Posłuchaj, Jasiu — powiedziałem mu jeszcze. —Ten człowiek jest półproduktem. On zna życie, świat i siebie z drugiej lub trzeciej ręki. On czyta, rozumiesz, to jest cały jego kontakt ze światem. Owszem, łagry... To było jak sen. Jakby kurę skotłował pędzący samochód, a ona wstaje, otrząsa się i mówi: diabeł nie kogut... Janek, ten pedzio jest dzieckiem, któremu udało się wy­skoczyć z płonącego domu, z przerażeniem, ale bez poparzeń.

I wiesz, kiedy by stanął przed tobą, albo przede mną... On wie, że każdy z nas przejrzałby go na wylot, nie mógłby niczego ukryć. Stałby przed nami nagi, biedny, przestraszony. Stary, taki stwór boi się siły, boi się męskości, boi się odwagi. Myśli, że tchórzostwo mu oddala śmierć. Na Erenburga nakrzyczy, na Manna... Ale gdyby ktoś wśadził mu nóż do ręki i powiedział: patrz, tam stoi Stalin, jest sam, nikt ńie zobaczy, podejdź i zabij go, jak myślisz, zrobiłby to?

Zemdlałby ze strachu.

No, więc nasza rozmowa o Marlinie jest skończona.

O tym jednym Marlinie — powiedział Duch. — Są ich tysiące, chłopie...

Są i nie są — powiedziałem. — To transwestyci życia: żywi, a już umarli, umarli, a jeszcze żywi. Łajno.

Duch zastanowił się, pokręcił głową.

Łajho, nie łajno, a o azylu nie słychać...'

Sytuacja stawała się coraz bardziej niepokojąca. Anonimów

i donosów wpływało cojaz więcej. Jan Duch nie wiedział, jak się przed nimi bronić. Ja też nje wiedziałem. Kotrubas rozpowiadał, że jestem na miesięcznej pensji ambasady polskiej, że pracuję dla nich. Pewnie, że chciałbym pracować, dla byle kogo zresztą. Praca u Dukacika skończyła się już dawno z powodu zimy, potem praco­wałem kilka tygodni w fabryce samochodów produkującej morrisy minory. Też się skończyło. Byłem bez forsy, chodzenie po wil­gotnych, zimnych ulicach, pokrytych rozchlapanym śniegiem nie należało do przyjemności, a na wejście do kawiarni czy na piwo nie miałem.

Georgia nie pracowała już w klubie dla dżentelmenów. Z na­rzeczonym przebywała w Szwajcarii. Przyjeżdżała co tydzień albo co dziesięć dni dowiadywać się, jak stoją sprawy. Nie martwiła

się wcale. Była pewna, że azyl dostanie. Doskonale ubrana, pachnąca drogimi, ekskluzywnymi perfumami, wsiadająca do citroena pallas... Machała do nas dłonią w drogiej rękawiczce i już jej nie było.

Jasiu, powiedz mi, jaka jest jej sytuacja — pytam pewnego razu, po nieudanej próbie ściągnięcia Georgii do mojego pokoju.

Duch wzruszył ramionami, spojrzał na mnie tak, jakby nie chciał mówić z jednego tylko powodu: że mu nie uwierzę.

Uwierzę — zapewniłem.

Poszliśmy pewnego razu do dentysty — zaczął jakby nie­chętnie. — Było to dość dawno, nie wspominałem ci o tym. Denty­sta, nazwiskiem Felix, był z pochodzenia Polakiem, pochodził ze Ślą­ska. Bardzo sympatyczny, starszawy gość, no, może po pięćdziesiątce. Wysoki, w miarę przystojny, ale taki raczej uczcjwek z wyglądu. Początkowo, .kiedy dłubał jej w zębach, Georgia myślała, że to po prostu dentysta, wyrobnik, jakich wielu. Ale wkrótce okazało się, że gość jest właścicielem tej kliniki, ale nie tylko, jeszcze miał dwie kliniki, w tym jedną dla bogaczy w ekskluzywnej dzielnicy. Był też posiadaczem wspaniałej willi, a także górskiego domu w Szwaj­carii, koło Vevey czy coś, piękny dom, widziałem zdjęcia, a dokoła białe szczyty, jak na filmie. No, oczywiście, Georgia natychmiast zaczęła być sympatyczna dla Felixa i natychmiast zaczęła ogrywać moją kartę, że mąż słynny poeta, że pisał, wydawał i żył jak artysta, a ona, oczywiście, znakomita malarka, chwilowo w kłopotach. To szalenie podziałało na Felixa, który z natury był uczulony pozy­tywnie na wyższe życie, artyści mu imponowali. Byle nie tancerki, bracie, bo się nadział na jedną taką. Przyjechało Mazowsze do Belgii i jak to zwykle bywa, ktoś zawsze daje nura. Felix poznał tancerkę, przespał się z nią, był wtedy wdowcem, samotny, bez dzieci. Tytan pracy. Tyle forsy, a spalał się w pracy, po szesnaście godzin na dobę. Nie mógł inaczej. Stara śląska szkoła, rozumiesz. Otóż jak tancerka zobaczyła jego willę, jego pieprzone kliniki, jego samochody, jego konto w banku, człowieku! Dała mu tak, że się żadna belgijska krowa równać nie może... Zresztą wiesz, jakie ciało ma taka tancerka...

Wiem — potwierdziłem z uznaniem. — Raz żyłem pół roku z jedną z Mazowsza właśnie, potem poszła w nocne lokale w Niem­czech i w Szwajcarii, potem opisała swoje przygody w „Przekroju”, to była znakomita dziewczyna. A później kochałem się w balerinie z Teatru Wielkiego, zatrzymywała taksówki podnosząc nogę

182

w bok na wysokość głowy. Nie było taksiarza, żeby nie stanął.

No i co?

Wsiadaliśmy i jechaliśmyf

Ale co się z nią stało, kretynie!

To była moja ostatnia dziewczyna w Polsce. Może się jeszcze spotkamy, a może nie. Wiedziała, że odchodzę na zawsze. Zosta­wiłem u niej w domu maszynkę i pędzel do golenia, powiedziałem: kochanie, mężczyzna, który zostawia te przybory, zawsze wraca... Ale wiedziała, że to nieprawda. Już jeden zostawił takie rzeczy

i wyjechał do Szwecji. Miała doświadczenie. Mów o Georgii.

No więc Georgia z tym Felixem. Ale tancerka z Mazowsza była problemem. Bo wiesz, ona dała nogę, za jego namową pewnie, musiała przecież mieć jakieś gwarancje, no i ożenił się z nią, zaraz urodziła dziecko i od tej pory tylko leżała na szezlongu, zadzierała nosa, rzadko dawała mu włożyć, głównie przebywała w tym szwaj­carskim domu. Jak Felix poznał trochę lepiej Georgię, po kilku spotkaniach, to się w niej zakochał na zabój. Zresztą był tak ponuro osamotniony, że i mnie zapraszał na obiady, na kolacje, do lokali nocnych. Wielki patriota, z tych, co to uważają, że Conrad był stuprocentowym Polakiem, tylko dla. kaprysu pisał w innym języku.

I Kopernik Polak, i Chopin Polak... I ja, panocku.

Dokładnie. I Stosh też, znaczy, Stwosz.

Więc się podpierał?

Nieustannie. Właściwie każda rozmowa to było umacnianie tożsamości. On istniał przez jakieś symbole, przez jakichś ludzi,

o których nie miał pojęcia, poza dźwiękiem ich nazwisk, taki był pusty w środku, tak mało wart dla siebie. Wzięliśmy się oboje z Georgią za niego, poczuł się lepiej i tu zaczęły się kłopoty. Po­życzał jej jeden ze swoich samochodów, nowego peugeota 504, biały, brązowa skóra w środku, i jeździliśmy z Georgią do Paryża, do Amsterdamu, do Luksemburga...

Mówiła mi, że ma kogoś, kto pochodzi z Luksemburga, jakiś książę czy coś. Może to była fantazja.

Nie, bracie. W tym sęk. Ona miała tego faceta. I ma go nadal. Gość szaleje za nią. Jest bogaty jak krezus. To porschem podjedzie, to ferrari, to znów lamborghini miura, cała stajnia tych puszek na szpulkach. A Felix też zakochany. Więc tak: ona bierze wóz od Felixa, daje mnie i ja wypierdalam na parę dni, to tu, to tam, raz nawet, jak nie miałem już co robić, to znienacka

odwiedziłem Giedroycia i dostałem sztukę mięsa na obiad, twardą jak pasek klinowy, a tymczasem Georgia śmiga ze swoim Luksem- burczykiem w inne rejony Europy. Potem wysyła kartki z podróży

i załącza pozdrowienia ode mnie. Muszę się kryć, bo jakby mnie zobaczył tłukącego się po Brukseli samotnie... No i w końcu rozbiłem mu ten samochód, i musiałem go zakitrać, żeby nie zobaczył na , ulicy wraka, po trzech dniach wróciła, pojechała do niego wrakiem

i powiedziała, że to jej wina. Był z tego powodu szczęśliwy. Dał jej natychmiast drugi wóz.

Po co'ona go robi w konia, mając innego?

Trzyma go w odwodzie. A nuż z tamtym nic nie wyjdzie, to wtedy zawsze Felix może rozejść się z żoną i Georgia wejdzie w dobry układ. Nie jest to co prawda ekstra klasa, ale zawsze lepszy rydz niż nic.

A ty jej pomagasz w niecnym dziele, alfonsiaku, Marlinie...

Tak. Mam jedną słabość: strasznie lubię jeździć saniochodem po Europie — powiedział z niewinnym uśmiechem.

Witaj, wolności jutrzenko!

Do czego można porównać uczucie, które człowieka ogarnia w momencie, otrzymania upragnionego azylu politycznego? I jak to uczucie wyrazić?

Zamawiam sobie prawo do jeszcze jednego podejścia, bo tutaj nie podniosę. Trzeba inaczej, ale to „inaczej” musi być inne od początku, musi być prozą — powieścią czy monologiem, to nieważne, ale musi być tworem najwyższej próby, najwyższego wysiłku, na jaki piszącego stać. Ten wysiłek, to skupienie, naładowanie akumulatorów talentu, inteligencji, pamięci — zdolność do zejścia w siebie głęboko, do przeżycia wszystkiego jeszcze raz, choćby było bolesne.

Ta opowieść reporterska nie ma żadnego innego celu poza daniem czytelnikowi rozrywki. Wszystko to można by opisać na dziesięć rozmaitych sposobów, od tragedii po farsę. Co się naprawdę przeżywa czękając dziewięć miesięcy na azyl, z perspektywą ode­słania do kraju? A co się przeżywa czekając dziewięć miesięcy w brzuchu matki na-wyjście w świat?

Co się przeżywa, kiedy człowiek styka się na co dzień z ta­jemniczym, wymarzonym światem Zachodu — i ten świat jak świąteczne ciasto naładowany jest rodzynkami rodem z kraju ojczystego, zgniłymi rodzynkami donosicielstwa, zawiści, głupoty, ciemnoty, lizusostwa, strachu tak samo potężnego i powszechnego, jak ten, który panował w stalinizmie? Co się przeżywa, kiedy na każdym kroku spotyka się prawomocnych obywateli Zachodu, już | nowym nazwiskiem, nowym obywatelstwem, którzy jeszcze nie­wiele lat temu zrywali paznokcie klientom w kazamatach UB?

I ci nowi obywatele drukują w miesięcznikach i tygodnikach emigracyjnych elaboraty protestujące przeciw twojej, Janie Duchu, decyzji pozostania na tym samym Zachodzie?

Co się przeżywa, kiedy zdenazyfikowani stalinowcy w kraju

i zliberalizowani stalinowcy na Zachodzie tworzą zgodny, rodzinny chór, wrzeszczący jak ich przodkowie przed Piłatem: ukrzyżować go! Co się przeżywa, kiedy w takim tłumie karłów człowiek orien­tuje się, że jest obcy, zupełnie obcy, po-tamtej i po tej stronie? Kiedy mu wmawiają, że jest za wysoki, za mocno zbudowany, ma zbyt jasne włosy, że powinien skarleć i przefarbować duszę? Nie jest to materiał na rozrywkowy, lekki reportaż, jak ten. To jest materiał na mocną powieść, która i tak niczego nie załatwi, ale da trochę frajdy autorowi w czasie pisania.

Jedno jest pewne: wszyscy umrzemy. Nie ma co się nad miarę ekscytować sprawami doczesnymi — co nie znaczy, że wierzę w życie pozagrobowe. Nic mnie to nie obchodzi. Natomiast jako układ chemiczny tymczasowy muszę dbać o wyważenie składników i wza­jemną właściwą relację strachu, tęsknoty, marzeń, gniewu, niechęci... nie wspominam o nienawiści, ponieważ tę wypleniłem, z siebie już dawno. Za to jest chłodny ogląd — i to najbardziej przerąża. A zbyt wiele przerażeń wytrąca system z równowagi.

Zwycięstwo! Jan Duch wbiega na moją mansardę, dyszy ciężko, krzyczy:

Zwycięstwo! . ,

I pada, jak ten spod Maratonu. Ale pada na kanapę, no i nie umiera.

Mamy to, Andrzej, mamy, kurwa, niech to piorun!

I bluźni, bluźni, bluźni. W jego przekleństwach są rozmaite tony, od niewiary, poprzez podziw, zaskoczenie, do radości, do szczęścia. Ach, jak wspaniale poddają się polskie przekleństwa wszelkim odcieniom uczuć! Ile wyrazu mają te niezliczone kurwy, wypowiadane na jednym oddechu z całą gamą znaczeń, jakby tęcza się przed człowiekiem otwierała!

Jest list z Urzędu do Spraw Uchodźców przy Organizacji Narodów Zjednoczonych, z siedzibą w Brukseli. W niewielu sło­wach zawiadamiają, że zgoda na udzielenie azylu politycznego zo­stała wyrażona. Należy zgłosić się do Urzędu z fotografiami w celu wydania paszportu, tak zwanego Travel Document.

Duch, Georgia i ja. Tego samego dnia. Po dziewięciu mie­siącach z hakiem! Czy nie mogliby dać azylu w dwa tygodnie od złożenia prośby?

Czym dla ciebie byłby azyl, gdybyś dostał go w dwa ty­

godnie? — pytam Ducha teraz, w Warszawie, siódmego dnia listo­pada, w 1988 roku.

Stało się dobrze, że musieliśmy tyle czekać, stary — powiada Duch. — Człowiek piszący zawodowo powinien uczyć się życia bez chwili odpoczynku. Czy wiedziałbyś więcej o życiu, otrzymując paszport od ręki? *

Nie. Na przykład nie wiedziałbym, jak straszny ból zadałem pewnej grubasce w Łodzi, w roku 63, słowo daję, ani bym nie przypuszczał...

Co ma piernik?

Pamiętasz Łódź* z tamtych lat?

Tyle o ile. Brałem udział w konkursie reporterskim na „opi­sanie Łodzi”, uczestniczyła w nim doborowa stawka polskich dziennikarzy — powiedział Duch. — Nawet pamiętam niektóre nazwiska: Glicksmann, Fleischmann, Lessmann, Berkowitz, Klaj- mann, Lebenbaum,' same asy. No, ale było też paru mniej zdolnych.

A Grabowską pamiętasz?

A jakże! Sara Rotenfish. Zmieniła nazwisko z powodów estetycznych. Duża, ruda, gruba, z platfusem. Atakowała mnie seksualnie.

Atakowała każdego, stary — uspokajam go, żeby sobie za dużo nie myślał o swojej męskości. — Mnie też. Kiedyś była straszna bania w Klubie Dziennikarza i potem poszliśmy na chatę do kogoś. Nie wiem, jak to się stało, bo noc była mglista, dość że znalazłem się w jednym łóżku z tą megierą, ocknąłem się, kiedy mnie rozbierała. I może byłbym ją spotrzefcował, ale wiesz, kiedy zdjęła majty, owionął mnie zapach piwnicy! Taki smród, jakby tam od kilku lat gniła cała fura kartofli. Nie do wytrzymania. Wyskoczyłem z łóżka i myślałem, że puszczę pawia.

Nie puściłeś.

Nigdy nie puszczam. Ale tym razem byłem bliski. Uciekłem z mieszkania w popłochu, trzeźwy, jakbym nic nie wypił. Wiesz, miałem dużo bab, ale żadna mi jeszcze nie znokautowała zmysłu powonienia tak tragicznie. Odtąd, ilekroć spotykałem tę farbowaną Alinkę, zatykałem nos i spieprzałem ile sił w nogach. A mimo to ten fatalny zapach prześladował mnie przez wiele miesięcy.

Rok później Alina Grabowska, przyjaciółka Lorberowej, szefowej łódzkiej cenzury — powiedział Duch — tej samej, która moją książkę trzymała przez kilka lat w areszcie, by w końcu

wypuścić ją krótszą o ponad dwieście stron, otóż rok później ta nieprzejednana komunistka wyjechała do Izraela. Tak samo zresztą jak Lorberowa, Klajmann, Glicksmann, Lessmann, Kupfermann, Lebenbaum i Zajfeld... I tysiące innych.

Zgadza się. I słuchaj: znajdziesz w jesiennych numerach „Kultury” paryskiej z 71 roku list do redakcji, oskarżający mnie

o polityczny bandytyzm, o żydożerstwo, o faszyzm i diabli wiedzą

o co jeszcze. Podpisany: Alina Grabowska. Kilka listów, które nie zostały wydrukowane, Giedroyć przesłał mi w kopiach. Ta cuchnąca putana zwariowała na mój temat. Pomyśl, ludzie nie znający sprawy od kuchni pomyśleliby, że ona walczy o coś istotnie ważnego, że ja rzeczywiście jestem wrogiem Żydów. A ja po prostu pogardziłem jej nieprzyjemnie pachnącym ciałem.

Powinieneś napisać o tym Giedroyćiowi.

Wówczas wydawało mi się, że o takich rzeczach nie powinno się pisać i że w ogóle jest wiele spraw, o których pisać nie wypada. Teraz jestem innego zdapia. Pisać trzeba o wszystkim, i to całą prawdę, z grubej rury, choćby była nie wiem jak nieapetyczna.

Obecnie ta ślicznotka produkuje się w Wolnej Europie — powiedział Duch. —' Ci, którzy słuchają jej audycji, powinni jedno­cześnie mieć możliwość powąchania jej perfum. Wówczas jej ataki na polską administrację nabrałyby głębszego sensu.

Zapach ten ma pewną siłę przyciągającą — powiedziałem. — Niektórzy z naszych szybko myślących iriteligentów marzą o tym, by pojechać do Monachium i w siedzibie RWE przedyskutować sprawy bieżące o historycznym znaczeniu. Ciekaw jestem, jak silny „air-conditioner” musiałby pracodawca amerykański zainstalować w sali obrad.

Łatwo żartować po tylu latach! Ale wtedy.i

Paszport uchodźczy, „travel document”, znalazł się w moich rękach. Przyglądałem się swojemu zdjęciu, pieczątkom, nadrukom, wszystko to papier, niby nic, a ile męki i stężonej bzdury koszto­wał. Teraz byłem wolny. Mogłem pojechać do każdego kraju świata, „oprócz tych na Wschodzie”, jak głosił nadruk. Polska również była wyłączona. Zrozumiałe.

Jan Duch i Georgia otrzymali azyl na zasadzie niepisanej' umowy: zgodzili się natychmiast po otrzymaniu azylu opuścić Belgię. Kilka tygodni przedtem nawiązali stosunki z ambasadą kanadyjską. Przedstawiciel tego wielkiego kraju ze ^zdumieniem słu­

chał opowieści o oporach władz azylowych, o trudnościach i opóź­nianiu sprawy, o problemach ze zweryfikowaniem donosów i ano­nimów. Bezczelnie śmiał się w twarz panu Merło, który go wraz z Duchami odwiedził.

Ja nie widzę żadnego problemu — powiedział po fran­cusku. — Przecież' sprawa jest absolutnie prosta: ludzie chcą dostać azyl, trzeba im dać azyl.. Chyba, że nie chcecie im dać azylu. I

. — Chcemy, oczywiście, chcemy, ale... — plątał się Merło.

Jeżeli chcecie, to dlaczego nie dajecie? — śmiał się Kana­dyjczyk. — To was kosztuje dużo pracy, a im odbiera entuzjazm. Jeszcze mogą zrezygnować z azylu, wrócą do swojego kraju i wyśmieją was. Dlaczego nie patrzycie na sprawę z ich punktu widzenia?

Jan Duch oniemiał. Po raz pierwszy od dawna, a może po raz pierwszy w życiu, widział człowieka, który mówił jak człowiek. Jest, jest inny świat na tym świecie! Są inni, lepsi, mądrzejsi ludzie w tym ’oceanie błotnistych, kreatur! Jan Duch pokochał tego Kanadyjczyka. Natychmiast i bez zastrzeżeń. Jedyny kraj na ziemi, do którego chciał jechać, to była Kanada. Jeżeli wszyscy ludzie tak tam myślą, tak' prosto i logicznie podchodzą do życia, to tam trzeba żyć. Nie ma innego wyjścia, jeżeli człowiek chce czuć się człowiekiem.

Merło wyłożył zastrzeżenia. Dość oględnie, jednak wystarczająco iąsno, żeby Kanadyjczyk zrozumiał cienie ciągnące się za Duchami. Ale on potrząsnął głową, lekko wzruszył ramionami: to wszystko była bajka o żelaznym wilku. Nie miał pojęcia o jakichś małych, prowincjonalnych problemikach jakichś małych kółek środowisko­wych, w małym kraiku, liczącym sobie trzysta tysięcy kilome­trów kwadratowych. On miał do zaoferowania Duchom przestrzeń nieco większą: dziesięć milionów kilometrów kwadratowych! I mogli sobie' Duchowie wybrać lokum na którymkolwiek kilometrze z tych dziesięciu milionów. Nikt do nich o to nie będzie miał pretensji. Będą żyli na własny rachuńek i umrą na własny koszt. Jedyna rzecz, którą Kanada może obiecać, to jest to, że nikf nie będzie wtykał nosa w ich sprawy. I jak powiadają ludzie mądrzy, nie ma ważniejszej gwarancji wolności.

Kanadyjczyk przywołał sekretarkę, powiedział jej coś po an­gielsku. Po chwili pismo było gotowe. Pismo, które czarno na białym składało propozycję komisarzowi do spraw uchodźców: Kanada

akceptuje państwa Duchów jako imigrantów i prosi o jak najszybsze udzielenie azylu tym osobom.

Bingo! Nie było odwrotu. Nie mógł się wycofać komisarz, nie mógł się wycofać Merło, utraciły moc donosy, opadły jak sfla­czałe balony anonimowe oskarżenia, wszystko to wywiał silny podmuch ostrego, północnego, kanadyjskiego wiatru. Wszystko to, ta wstrętna małość „Europejczyków”, to piekło zawiści i strachu, ten kibel podejrzeń i donosicielstwą — wszystko to zniósł z po­wierzchni ziemi ten czysty, ostry wiatr, ciągnący od północnego bieguna poprzez North-West Territory, przez Albertę, Saskatche­wan i Ontario, aż do granicy Stanów Zjednoczonych, do krainy Wielkich Jezior, dziesiątki tysięcy kilometrów oczyszczającej prze­strzeni, na której żyją ludzie wszystkich ras i narodów tego świata.

W tym czasie dostałem list od Muszkatułowicza, który pojechał do Kanady wcześniej. Był zachwycony sytuacją. Namawiał mnie, żebym też przyjechał. I to, rzecz dziwna, Antek wcale nie zaklepał się w Quebecu, we francuskiej części Kanady, tylko w Toronto. Miał w tym interes: rząd kanadyjski dawał półroczny kurs języka angielskiego, osiem godzin dziennie, pięć dni w tygodniu, i płacił za to normalną, przeciętną pensję krajową, a oprócz tego można było sobie wynająć mieszkanie, którego koszt pokrywano. Nie mogłem w to uwierzyć: uczą przez pół roku i jeszcze za to płacą? Zupełnie jak w komunizmie.

Na wiadomość, że zamierzam osiedlić się w Kanadzie, Gie- droyć napisał mi w liście: „Niech Pan będzie ostrożny z tamtejszą Polonią, to straszni ludzie.

Miał rację, na tysiąc procent. Najgorszą rzeczą w emigranckim losie są rodacy. Ale czy ja nie należę do „strasznych ludzi”? O, tak, ja dla wielu jestem straszny, tak samo ¿traszny jest Giedroyć, i Marlin, i Herling-Grudziński, i Miłosz jest straszny, i Gombro­wicz oraz Pjpsztycki. Straszni ludzie! No, cóż, Polacy.

Rozniosło się, że Duch i Georgia wyjeżdżają na stałe do Kanady. Do odlotu zostały jeszcze dwa tygodnie. Pewnego dnia schwytał Janka na ulicy zaaferowany Merło.

Dobrze, że pana widzę. Niech pan natychmiast idzie ze mną do konsula. Trzeba wyjaśnić sprawę anonimów.

Jakich anonimów? Przecież to skończone...

Panie Duch, z anonimami nigdy nie jest skończone. Jedne się skończył^, zaczęły się nowe. Teraz mnóstwo przyszło do konsula w sprawie wyjazdu państwa do Kanady. Ludzie protestują...

Wciąż ci „ludzie”! Wciąż krucjata pod tymi samymi sztanda­rami, pod śmierdzącymi majtkami redaktor Rotenfish-Grabowskiej! Och, mon Dieu, kiedy to się wreszcie skończy?

W ciszy, nad głowami Merły i Ducha, odezwał się Bóg:

To się nigdy nie skończy, moje dzieci. To jest właśnie życie. Nie trzeba było ruszać tych jabłek...

Merło podrapał się w głowę pod kapeluszem, jakby się ocknął ze snu.

To co, idziemy? •

Może pan iść, panie Stanisławie, ale ja nie idę — powiedział stanowczo Duch.

Może pan sobie zaszkodzić — zaniepokoił się Merło.

Ale nie był to już ten sam niepokój co dawniej. Teraz już praca Merły była skończona. Interes załatwiony. Azyle przyznane. Jeżeli Merło starał się pomagać, to tylko z moralnego obowiązku, nie z konieczności. Ani grosza przecież za to już nie dostanie.

Jeżeli chcą odwołać sprawę — powiedział Duch — to niech mi przyślą pisemko. Pojadę do Afryki Południowej.

Niech pan tego nie robi! Pan wie, ilu tam ich jest?

Nie szkodzi, panie Merło. Za to tam jest nieprawdopodobna segregacja rasowa, i tam, to ja będę w końcu biały. Doprowadzą do tego, że zostanę rasistą.

A wie pan, może to i dobry pomysł. Pan wygląda jak prawdziwy Afrikaner. To ja się dowiem.

Po południu zadzwonił do Ducha.

Miał pan dobrego nosa, że pan nię poszedł. Wie pan, co oni z tymi donosami zrobili?

Odłożyli ad acta.

- — Gorzej! To znaczy, lepiej: wrzucili do kosza.

Tak się zakończyła batalia Jana Ducha o znalezienie, miejsca pod słońcem.

Ale była jeszcze Georgia i to był problem. Georgia nie chciała opuszczać Europy. Czuła się tu jak ryba w wodzie. Jej sytuacja na kilka dni przed odlotem za Atlantyk wyglądała następująco:

dwóch kochanków, z których jeden bardzo bogaty, a drugi niebywale zamożny, masa znakomitych strojów, butów i nakryć głowy, perspek­tywa małżeństwa z jednym lub z drugim kontrahentem, lub w ostatecz­ności z trzecim, który niewątpliwie byłby się nawinął, ponieważ obracała się już w odpowiednich środowiskach. Wyjazd do Kanady komplikował jej sytuację, nie mogła trzymać ręki na pulsie (czy gdzie tam jeszcze), podczas jej nieobecności wiele zmian mogło się tu przydarzyć, zawsze lepiej postępować w myśl staropolskiej mądrości: jak masz dobrego chłopa, to go nie popuszczaj.

Ale musiała wyjechać. Obaj panowie, dentysta i potomek królów, byli niepocieszeni. Obaj reagowali prawidłowo, choć każdy w swoim ■stylu. •

Felix miał żonę, a z żoną, choćby nie wiem jak kiepskie było życie, nie jest łatwo się rozstać, szczególnie kiedy jest dziecko. Wobec tego Felix dał Georgii pięć tysięcy dolarów z prośbą, żeby sobie tam w dzikim kanadyjskim krąju kupiła samochód i zawsze, ilekroć zapali silnik, żeby pomyślała o nim. Oczywiście mieli zamiar być w kontąkcie listownym, i niewykluczone, że za jakiś czas Felix odwiedziłby ją w Kanadzie albo dął jej na bilet do Europy. Georgia pieniądze przyjęła z. wdzięcznością, resztę pozostawiając mądremu biegowi czasu.

Potomek królów luksembursko-belgijskich, który miał na imię Jean-Berthold, również podarował trochę kieszonkowych swojej miłości. Dał jej dziesięć tysięcy dolarów, ale nie na samochód, tylko dla dobrego samopoczucia i na bilet. Miała po kilku ty­godniach przylecieć znów do Belgii, tym razem jako gość stale rezydujący za oceanem.

Kiedy spędzałem z Georgią noc — jedną z niewielu, które miała wolne! — powiedziała mi to wszystko, pokazała forsę, którą rano zamierzała wymienić w banku na „travellers cheques”, nawet dała mi na pamiątkę sto dolarów, ot, banknoćik, który upadł na podłogę, schyliłem się, podniosłem, a ona:

Weź sobie, ja mam tego tyle... niech ci przyniesie powo­dzenie w interesach.

Nie przyniósł.

Georgia — powiadam — jak ty z tego wybrniesz?

Prosto. Jean jest kawalerem. Tu mam szansę na małżeństwo najpewniejszą. Posiedzę w Kanadzie długo, aż zatęskni. Wtedy przyjedzie po mnie. Jak przyjedzie, to będę wiedziała, że go mam.

A jak nie przyjedzie?

Spojrzała na mnie ze zdumieniem, jakby zobaczyła mysz mówiącą ludzkim głosem.

Co znaczy nie przyjedzie?

I miała rację.

A co z Felixem?

Niedługo umrze — powiedziała smutno. — Jest ciężko chory na raka! Jeżeli cierpię teraz, wyjeżdżając, to właśnie z jego powodu. Chciałabym mu osłodzić ostatnie chwile. ,

Georgia, ty jednak masz w sobie ludzkie uczucia — powie­działem .wzruszony.

Wszystkie uczucia są ludzkie — odparła. — Zwierzęta nie mają uczuć.

Potem była jazda pociągiem do Kolonii, potem samolot do Montrealu. W górze, nad Atlantykiem, Jan Duch poczuł się wolny. Gdyby jeszcze mógł uwolnić się od siebie! Ale i to było do osiągnięcia.

Warszawa, grudzień 1988

Następna część AZYLU POLITYCZNEGO, zatytułowana ALE KANADA! — ukaże się wkrótce..


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Andrzej Mleczko w Polityce
Andrzej Mleczko W polityce
Prof Andrzej Nowak Politykę ministra Sikorskiego oceniam jako żałosną
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
Andrzej Mleczko w Polityce
Andrzej Mleczko W polityce
stelmach od patrycji, pytanie 9 prezyd KRN, Współczesne instytucje polityczne - wykłady Dr Andrzej S
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
A Andrzejewski metodologia systemu polityzcnego
Andrzej M Łobaczewski Ponerologia polityczna Nauka o naturze zła w adaptacji do celów politycznych
dr Andrzej Nowosad, współczesne systemy polityczne Niemcy, dziennikarstwo, UJ
2011 vol 06 PRZEMIANY POLITYCZNE WE WSPÓŁCZESNEJ GRUZJI A AKTYWNOŒĆ SPOŁECZNA JEJ MIESZKAŃCÓW [Andrz

więcej podobnych podstron