Brycht Andrzej MARZENIA

ANDRZEJ BRYCHT

Marzenia

Strach

Ile to się człowiek naboi, zanim powie słowo! Zawsze gęba jakaś obca, nieprzychylna świeci zimno oczami, stawia niedomyte uszy pod! wiatr twojego oddechu, a to, co ten wiatr poniesie, i,tak zmieni się w koszmar przez ciasne filtry wosku. Ile to nabać się trzeba, zanim powie się ludzkie słowo tym wrednym, przybrzydłym ryjom! Siedzą albo stoją, albo już nieraz w łóżkach żelaznych tkwią bryły mięsa dkliwo śmierdzące, słuch wieczny okastrowany zastawiając jak grób na twoje życie. Po­wiesz: jedzenie, dyszą: żarcie. Powiesz: człowiek, słyszą: frajer. Powiesz: kobieta, słyszą: kurwa. Powiesz: miłość, słyszą: pierdolenie. Życie: gówno. Ze wszystkim tak. Ależ to trzeba się bać! A mówić trzeba. Trzeba mó­wić, bo jest ich więcej, niż ciebie. Czekają. Tego chcą. Żyć nie dadzą.

A to diabelny strach. Nawijaj, każą, a nawijaj zna­czy: opowiadaj, więc nawijaj te kruche nici, co z two­jego świata minionego się prują, a nie zwiążą nic. Ła­skotanie zaszmelcowanych uszu od rana do nocy, i po nocy nieraz. Jeden, drugi, dwudziesty papieros, woń ckliwa żywej gnilizny przegryziona dymem. Jakich słów użyć, strach. Bo muzyka to jest tralala. Bo poezja to jest bum cyk cyk. Bo prawdla to sucha trawa.

Jakie nici pruć z żywego łacha, jakie słowa z siebie.

No to mówię: jednego razu chciało mi się pić. To ja wi­dzę mleko i wodę, oni widzą flachę gorzałki. No to mó­wię: miałem kiedyś dziewczynę. To ja widzę szary po­łysk jej oczu, oni widzą nogi w górę zadarte.

Ale nawijam na każdy dzień grubo, aż się tamto roz­latuje w strzępy, aż nic dla mnie więcej nie zostanie. Bo tu drogo trza płacić za życie. Najdrożej.

Ile to strachu. Ale i z tym można dobrze żyć. Przy­zwyczajenie nadchodzi. Gubisz dawną wartość słów, ko­lor ich, dotyk i wagę. Robią się puste i lekkie jak pusz­ki z konserwy śledziowej. Trepem kopnąć nie warto.

I że nie warto, uwierzysz. Słowa — ptaki niskie, przez szeroki mur nie przelecą. Dawne zdechną w klatce bez światła. I zostaniesz bez słów.

Wtenczas umrze tak samo i strach. Bez niego jeszcze lepiej żyć.

Marzenia

Powiadają, że każdy człowiek, jeśli tylko ma serce i trochę rozumu, marzy. Wielu ponoć jest takich, co ży­ją w marzeniach bardziej niż w rzeczywistości, a ich marzenia przedziwne są, tajemnicze i skomplikowane, że aż słów braknie, by je wyrazić, i dlatego odchodzą do grobu ze swymi stwórcami, nieszczęśliwymi chyba przez życie całe, i utleniają się w. rozmaite związki chemiczne, trując powietrze niewidzialną mgłą i przysparzając światu nowej, bezsilnej armii marzycieli. Szkoda mi bardzo, bo taki proces dziedziczenia jest całkiem zabaw­ny i proponuje pewnego rodzaju nieśmiertelność, ale je­stem człowiekiem bez marzeń. Już nie takich, co and na­zwać je można, ani wyraźniej przedstawić, ale nawet najprostszych, tych, co są zwyczajnie życzeniami. Mo­że dlatego nie jestem szczęśliwy, bo się nudzę, bo w ma­rzeniach jest o czym myśleć, one skracają czas. A ja

o niczym już myśleć nie mogę, wszystkie moje sprawy są proste i głupie, a przy tym tak okrutnie mocne, że zmienić ich nie da rady. Pewnie to wina wieku, bo dawniej, kiedy byłem młodszy, nachodziły mnie różne myśli i chęci, właściwie proste i łatwe, ale ponieważ wtedy nie mogłem ich przeżyć naprawdę, i nie przeży­łem nigdy, to może one właśnie były marzeniami?

Te marzenia nachodziły mnie tylko wtedy, gdy sie­działem w więzieniu. Na wolności ważne było życie, każ­

da chwila mogła przynieść coś nowego, jakieś niespo­dziewane złó, jakąś niedobrą nowinę, bo przecież dobra nowina nie jest żadną nowiną, i bez przerwy trzeba się przed tym zabezpieczać pośród złotej wolności, na ma­rzenia czasu nie staje.

Więc marzyłem tylko w więzieniu. Pierwszy raz sie­działem mając osiemnaście lat. Grube mury złapały mnie na ładne parę miesięcy, i od razu pierwszej nocy w celi naszło mnie moje proste marzenie. Droga wiejska osłoneczmoną, wąska i piaszczysta, z boku drzewa smu­kłe i szumiaste, o liściach drgliwych jak cieniutkie bla­szki, a pod nimi ścieżka wiotka ułożona dla bosych stóp, oprószona miękkim żółtym piaskiem. Słońce zaszło tro­chę z południa, na rowerze gonię swój cień, z tyłu ślad opon się ciągnie, rzeźbiony i wąski, nieskończony ślad1 opon w płytkim, gładkim piasku.. Wszystko to widzia­łem wyraźnie, i cień uciekający bez wysiłku, drogę, drzewa i ścieżkę, odróżniałem ziarna piasku osobne, po­łyskliwe, ale najwyraźniej widziałem ten długi, delikat­nie falisty, ślad, rzeźbę opony. Tylko siebie nie widzia­łem, nie czułem.

Odtąd każdego dnia, każdej nocy ciągnął się za mną ten piękny, czysty ślad. Zakwitał na brudnej ścianie ce­li, na kawałku nieba za kratą, na żelaznych drzwiach. Tylko on, tylko. To kiedyś będzie, myślałem śmiejąc się do siebie, zrobię kiedyś taki ślad na piasku. Dla niego można wiele przeżyć, warto dla niego istnieć choćby tu. Byłem go pewny jak niczego na świecie, kochałem go, tylko on mnie ratował..

Ale później, kiedy już wyszedłem i pięć lat gościła mnie wolność, i poznałem dużo słonecznych dróg, pia­szczystych, pod drzewami, nigdy nie przyszło mi do gło­wy, żeby pojechać rowerem z wiotkim gwizdem powie­trza i szmerem piachu w szprychach, i zostawić swój ślad na ścieżce, wykonać tamto marzenie. Zresztą żadna

z prawdziwych diróg nie była taka ładna. Zresztą czy to nie głupstwo: jechać rowerem, skoro nie ma po­trzeby?

Miałem dwadzieścia trzy lata, kiedy drugi «raz mnie pochwycił gruby mur. Marzenie przyszło pierwszej no­cy, marzenie o miłości, o miłości której nie znałem. Z początku to nie miało żadnego obrazu, uczucie tylko, trzepotliwe jak mysz w pułapce, ale wkrótce z wielu ^możliwości wybrała się jedna: zapadanie nocy nad je­ziorem, krótki szmer fal w sitowiu, senny plusk ryb, brzeg wysoki z czarnym nawisem drzew, gorzki zapach gałęzi, szron księżyca nad zatoniętym słońcem, trawa szorstka, wilgotna, leżę w niej twarzą dó nieba, z ręka­mi pod głową, gwiazda iskrzy się jedna za drugą, chłod­ne powietrze gniecie z góry, ale ziemia jest ciepła, obok leży dziewczyna, nie widzę jej twarzy, nie zobaczyłem nigdy, mówię do niej, a mówię do gwiazdy, do chmury, do księżyca, do powietrza zimnego od nieba, opowiadam całe swoje życie.

I to także się nie sprawdziło, nigdy nie byłem nad je­ziorem z dziewczyną, na to trzeba pieniędzy albo ¡mdłości, próbowałem jednak czasami opowiadać swoje życie roz­maitym kobietom, słuchały uprzejmie, uśmiechając się tam gdzie nie trzeba, ale i tak to było niepotrzebne, bo nie można prawdziwie opowiedzieć życia, zawsze się skłamie troszeczkę, zresztą życie cudze nie obchodzi ni­kogo. A one chciały wszystkiego, co miłości pomaga, ale jej nie robi. .

I teraz wącham smród stężony mokrych grubaśnych murów. Mam już dwadzieścia osiem lat, i już nie mam marzenia. Noce spadają gwałtownie, czarne mu- liste dno snu Wchłania mnie spokojnie i miękko, dni łu­szczą się całymi warstwami i nikną, jak pokrywa cebuli w ogniu.

Nie trzeba mi nic do pomagania w życiu, ono samo

tobie pomaga, bez marzenia bez mokli myali, beze mnie.

Ciaaftmi tylko śmieję się głośno do «łabie w zadymio­nej cali: może tam, na wolności, aa parę lat, zacznę ma­rzyć o dziwnych, tajemniczych sprawach; może tam właśnie trzeba robić to, co nikomu do niczego niepo­trzebne.

Kora

Kora przyszła sama. Stanęła pod drzwiami, ze swoją sierścią ostrą, brązową, z ogonem krótko przyciętym, ze swoim głodem. Jak trafiła, w samym środku miasta, na trzecie piętro wielkiej kamienicy, pod moje drzwi aku­rat, duża taka i młoda, o tym później myślałem.

Została już ze mną, a do mieszkania weszła śmiało i swobodnie, jakby tu ją powitał świat. Zdziwienie było w jej oczach, że tak ciasno, zakręciła się, potrącając sprzęty, i na ziemi, z głową na grubych łapach, przy­glądała się, jak nalewam do miski sprzed dziesięciu lat, po dawnym psie, mleko —- bo nic innego nie miałam.

Kora mieszkała już od paru godzin, wtedy przyszła Baśka.

To jest Kora — powiedziałem, i Kora patrzyła mi w oczy swoim świeceniem złotym, zakochanym.

Nie mogę — skarżyła się Baśka — w Jej obecności nie mogę, ona patrzy jak człowiek. Ona zazdrosna jaat. Jak człowiek*

Przecież to tylko pies — śmiałem się — a poza tym wieczór» ciemno.

Widzę jaj oczy w ciemności. Widzę jak patrzy. Pies tak nte patrzy. Tak patrzy kobieta — mówiła Baś­ka.

u

Wyprowadziłem Korę do kuchni i zamknąłem drzwi. A gdy już było najlepiej, Kora zaczęła wyć.

Nie, nie — zerwała się Baśka —■ to niemożliwe, ona mnie zniszczy. Oddaj ją komuś, wyrzuć stąd, po co ci ten pies taki wielki, żeby to jeszcze pies, ale to suka, rozumiesz, suka!

Suka? To lepiej, suki wierniejsze są. Oddać? Jak­bym wziął, ale sama przyszła, wybrała mnie sama. Bę­dę czekał, może sama odejdzie.

To chodź mówiła Baśka, ubierając się szybko — pójdziemy do parku, niech zginie.

Nie zginęła. Przy nodze szła. Ręką opuszczoną doty­kałem jej głowy gorącej. I wróciliśmy do dopiu.

Wybieraj — powiedziała Baśka za pięć dni.

A w moich myślach była tylko Kora.

No, wybieraj. Niemożliwe przecież, tak we. troję iyć.

Łaziliśmy długo w ulicach i tramwajem nieraą pod miasto. Kora dużo ruchu potrzebuje. Polowania marzą się jej. Przesiąkłem wiatrem i trawą-

Już nie mogę jge skarżyła się Baśka. ||gj Co ty wi­dzisz w tej suce.

Co w niej widzę?

I nie mówiłem już nic.

A myślałem: może właśnie to, co ona we mnie widzi, Ale co? O tym później myślałem.

A kiedy?

Kochałem ją.

Kochasz ją —-1 mówiła Baśka płacząco. — Bardziej niż mnie.

Kto wie, może i prawda. No bo co: z Baśką mogłem się tylko ożenić.

Już czas, czas — mówiła.

A ja wiedziałem, że ten czas już minął. I chyba nie wróci. A Kora — ona patrzyła inaczej. Nikt tak nie pa­trzył na mnie. Kobieta żadna.

; Kora, kochanie — mówiłem szarpiąc ją za uszy —

dlaczego nie jesteś człowiekiem. Dlaczego.

I' Na to nie potrafiła odpowiedzieć. Ale widać, że chcia­ła bardzo. I to było dóbre. Najlepsze.

P Jej złote patrzenie. Co widziało. Jakie piękno we mnie, w dużym i brzydkim człowieku. Jaką miłość, któ­rej nikt nie odkrył. Jaką dawała wierność, której nikt (nie mógł dać.

[ Dotykała mnie brązowym nosem chłodnym.

Kochana szeptałem jej w ucho, i byliśmy razem jeszcze wiele dni.

«już mnie całkiem nie kochasz — powiedziała Baś­ka, kiedy przyszła pierwszy raz od dawna.

Zastanowiłem się nad jej słowami, bo wydawały mi się słuszne niebywale.

—■ Tak — odparłem, głaszcząc ostrą sierść Kory.

Już całkiem nie.

I odeszła na zawsze.

O tym czasu ani ¡pomyśleć. Lekkie światło słoneczne dawały oczy Kory. Żyłem w tym świetle. Tak napraw­dę, pierwszy raz odkąd zacząłem żyć.

O tym dopiero w dzień deszczowy myślałem, w szary blask ‘przytłumiony sadzą, z chmur zlatującą obrzmia­łych. Prowadziłem ją tam, Korę z głową zwieszoną nis­ko, db gmachu z rzeźbą konia wyświeconą deszczem.

*Nie bój się, malutka, dobrze będzie. Musi być do­brze. Mamy tyle świetnych wynalazków, tyle rzeczy spalających ból, my, ludzie. Jeden zastrzyk, jakiś pro­szek w misce z mlekiem zmieszany, tydzień może, może najwyżej dwa...

Patrzyłem na nią, jak poruszała się z trudem, na jej głowę brązową pomoczoną deszczem, łapy wysokie i grube — stawały niepewnie, jakby ulica z lodu.

.Jeszcze trochę, no, jeszcze trochę — głośno mówi­łem, wtedy ona wzrok unosiła, pobielony mgłą, i wie­rzyła w moją nadizieję.

Korytarz ciemny i długi o zapachu starych, zmordo­wanych koni, czekaliśmy tam długo, leżała na chropa­wym betonie, nie słysząc już co mówię, coraz j mniej­sza i mniejsza, jakby twardość betonu wciągała ją w siebie z cierpliwością zachłanną.

Otworzyły się drzwi brudnobiałe.

Wstań — powiedziałem.

Nie wstała. Próbowałem ją podnieść. Lekarz tebliżył się szybko.

Nie trzeba — rzekł. — Tu zobaczę.

Schylił się do Kory. Przewrócił na bok ją zmęczoną

i senną. W oczy patrzył, a ja nie widziałem już ich bar­wy. ».

Tak — powiedział, prostując się przede mną powo­li, a wysoki był. — Ona tu już zostanie.

Na długo? — zapytałem, patrząc w. jego szarawą twarz.

Na zawsze.

Na.;.

To przykre — rzekł po chwili, w której Kora już powinna wstać i oprzeć się na mnie zbrudzonymijj-łapa- mi, gdyby istniał Bóg. — Ale nie trzeba, nie trzeba — mówił — niech pan wytrze twarz.

Jego spokojny głos monotonnie dudtnił za mną w ko­rytarzu. A dalej deszcz spadał mocniej niż przedtem. * Mogłem już myśleć o niej. Papieros w palcach si^ roz­lazł, ręce mokre.

Gorzko, gorzko

i

ko, gorzko! krzyczą, a ich głosy histerycznie pi- iężkie, chrypliwe, a ciotunie z boku, skryte gir- feeschłą oberwaną pod ciężarem skaczącego kurzu |lją mysio i króliczo, w kłębach dymu ten wrzask ■ryżej kołuje, aż pod niebo chłodne ołowiane, od tea po słońca blask i do księżyca znowu, od1 skwier- sierpni do zim padających śmiertelnie, i znów, fcten festyn zaślubin się ciągnie; a tam w szczeli- acrzawy, duchoty i woni nieziemsko ludzkich, do gra- rftstatniej stężonych, jeszcze miejsce sobie znajduje ra- ¡rtftalutka jak pszczoła, ogłuszona, zabita prawie, ale ^■przecież, żywa aż boli, i ten kurz, ten bólu pył flpobecny, zanurzona w siebie jak w oceanu dno — itfbofoinę miodu, na jądro słodkości przerabia.

2

ąi a'

^fer całować tę Panią groźną, kiedy wargi do krwi ■Kością spękane, i żarem i mrozem, wiatrem wszy- pogód, suchością osamotnień wszystkich, jak ca- ijfci Ją (a krzyczą: gorzko, gorzko!), kiedy ona przy- ^■w zbroję biżuterii stalowej: kolie ciągną z Niej ^Łne i ciężkie, ostre i pordzewiałe, i lśniące, mi- \e w kształty przedziwne wytoczone: tu i pairo-

i elektrowozy, i wagonów sznur pakownych dobPem wszelakim, i traktory, i snopowiązałki, i siewniJ« i gały dla drzew, i okropne szyby kopalni przekrojone, by* mógł każdy głębokość zobaczyć, i modele fabryk i hut, r. c$a- demy iskrzące elektronowych mózgów, i reaktorów, i cudów — rany Boskie! rozeznać trudno, pogódź: się z losem, obejmij, w ręce ze skóry odarte chwyć i ca­łuj gębą krwawiącą, rozwaloną nadmiarem miłości, ca­łuj tamte wargi mocne jak stal i topliwe jak srtal, i czerwone, i palące jak stal, całuj — bo krzyczą: gorzko, gorzko! im jeszcze się chce, oni dość nie mają, oni tak mogą zawsze, po wieczność wiekuistą świata; oc h, patrzeć na to, jak dobrze musi być, och, klaskafe^Bdr/rią żelazem okutą i jak stal hartowną, a głos z trze*wri,fO»4p niby syren okrętowych i kopalnianych syren | cfcimsfci, z Bałtyku i Śląska całego, och, jak to dtobrze, a >gaqdf;£ nierdzewne oliwić całą wódką polską pr zen aj ŚfWiętlSfeą i oczyszczać krwią śmigającą podskórnie; więc: igpagskii! krzyczą, całuj Ją jeszcze, swoją Żonę Najlepszą, ¡titecfyną, od początku żyoia do śmierci przypisaną tobie, p¥6W@rh krwi, prawem głodu, prawem bólu i krzywdy,, i ly, i radości, i prawem wszystkich marzeń najlepszy^bjc®^ ze sobą je krzycząc na świat przyniósł; Ona siedząc chomo, sztywno, zaślubiona już, więc tak wypadajpEll- miech zdobi Jej twarz, którą dojrzeć trudno, boltdspgż obłok jasny i spęczniona chmura, i słońce i noc 1^ii uśmiech jest niezniszczalny, uśmiech nic, uśmie<%! nj*c, nic nie obiecujący.

Tylko mąż winien być szczęśliwy, głaszcząc ramię J ej dłonią starganą w strzępy, a ślepnąc odl trudu, żeby^feM/ia- tło Jej źrenic pochwycić — tylko mąż winien byartea^bfe- ny, bo tu od Niej nic nie wymagają, niczego nierf%te^ij, nic zupełnie nie potrzebują od Niej, ledwie istnienit£!i@- wie uśmiechu prawdziwego w legendzie, ledwie nić^P^i sławę ibierze, on, mąż, a on żywić musi Ją i

i obraniać, i stroić, i całować teraz Ją, w taki czi$P*€$£-

Itymu nieskończony, wieczny, okropny, groźny czas — bo krzycząf gorzko, gorzko! popiskują i tupią, bo świątecz­nie mają po pracy, to świątecznie jeszcze bardziej chcą, Ido Ona' — ponad czas,, ponad przeszłość i przyszłość, po­nad legendę i rzeczywistość, ponad historię, fakt i wy­obraźnię.

A onkto jest — kto jest on?

3

A ja* jestem pszczoła. Ta chwila małej radości ze zło- Lżonyrrti skrzydłami, w szczelinie wrzasku, w ciszę naj­głębszą zatopiona, przerabiająca skotłowany brud na lep- ;jką kroplę słońca.

> Ja gestem pszczoła. Oko i ucho 'gwaru, jego żądło

ii sens.

I cokolwiek zrobią, cokolwiek zjedzą 1 zwrócą, cokol­wiek krzykną, by żałować potem, i cokolwiek stworzą dla zachwytów i pochwał wiecznych — to ja to wiem, przed iiimi.

Dlatego mnie kochać nie mogą, ledwie lubią trochę. A schwytać nie potrafią, niekiedy ledwie namawiają z ci­cha, w mrocznym cieniu sprzętów; domowych — żeby wy­rzucić, żeby złamać żądło, żeby spalić to cholerne żądło, żeby zmienić widzialny sens. Nie faktyczny, a widzialny sens. Mizdrzą się, kokietują, ora, wielcy stalowi ludzie, tyle żelaza mają, tyle huku i wrzasku, tyle zaklęć i gróźb — a kokietują, a mizdlrzą się do pszczoły, małej jak małego palca paznokieć, ot, zabić, nie zauważyć. No, to jak?

A nie wiedzą, że wystarczy parę kwiatów więcej, parę barw i przestrzeni szerszej — więcej dla mnie pokarmu, więcej miodu dla nich; a łasi, jak niedźwiedzie jesienią, co zżerają pszczoły, goniąc miód.

No, nie daj Boże.

Bo to ja właśnie, ¡pszczoła, waszego ładu sens.

A on? A mąż?

Z narzędziem ściśle precyzyjnym w obszar swego czasu wkracza. Mierzy, w kamień i korzeń mierzy, w księżyc i Wenus nad świtaniem drgliwą.

To narzędzie: szpadel, łopata, kilof. Mikroskop, cyfra, pług. Wszystkie z plakatów znamy, rozlepionych na ścia­nie domu, na święto Żony jego wieczne. I to jest konkret, pewnik — te wzorce ładu i miłości. Bo tylko w ładzie miłość żyje. A w miłości ład. I te wzorce ¡poważne mają pewność największą, bo martwą. Bo tylko śmierć naj­pewniejsza.

A on — człowiek. Więc żywy. A życie to wątpienie,* I z nim nieuleczalna wojna. Stale mówić trzeba słowo: kocham. Stale powtarzać należy. Każda chwila nowa ro­dzi nowy świat. I nie może w nim braknąć miłości. Na­wet na jedną tę chwilę, na ten jeden malutki świat, co umiera zaraz.

Dlatego on, mąż, co rano śle modlitwę do Niej, pełną zaklęć miłosnych — a jeśli ani słowa od snu, od zmęcze­nia nie może, to brzęk ostry ¡budzika już za niego to mis­terium odprawia, w rano sine, deszczem spryskane, albo chłodem ścięte różowiutkim, albo w noc.

Ciągnie do roboty mężulo, z pajdą chleba przedzielone­go masłem i plastrem wędliny, tam przynajmniej o Niej myśleć nie potrzeba. Wtedy wszystko jest jasne, tylko muzyka mięśni, tylko cichy szmerek myśli pod czaszką.

On, jakby nie było, męczy się, męczy — a Ona czeka na sute efekty tej pracy. I dopiero w czas festynu gorzko radosny mogą sobie miłość dać i oddać, pocałunkiem jed­no drugie odnaleźć, też bolesnym i ciężko pracowitym. A gromada tam cała: gorzko, gorzko! krzyczy, i domaga się więcej, jeszcze i jeszcze, aż do utraty tchu.

Och, jacy napastliwi, w tym wirowaniu światła i ciem­ności i miękkich, i kanciastych form, i jak im dobrze tak

śmiać się w chmurach dymu i żelazistych opiłków, kale­czących krtań — a on, jaki biedny, och, jak bardzo.

A może jednak szczęśliwy.

5

<. Więc festyn trwa.

Dobra ta nasza. Pani, duża, duża. Takie lubimy, to lu­bimy taką. Ba, kochamy, bo już słowo miłości padło w tej chwileczce, w świecie właśnie najnowszym, który trwa. r A że wargi spękane, że dym sączy się z nich popielisty —- to cóż? A że krzyczą: gorzko! i: gorzko! — to cóż?

Dobrze im tak.

Tak widać musi być:

Ponad wrzaskiem przeciągłym i grubym szelest lekki, dygotliwy i drżący, i nieśmiały, a mocniejszy wciąż. To pszczoła robi światło; już; teraz prostuje skrzydła.

Zaraz wstanie bardzo wielkie słońce.

Obyśmy tylko dożyli.

Pogrzeb

Czarne pudło trzęsło się i my w nim drgaliśmy; był to stary fiat polski przerobiony na karawan, odkąd przy­szła moda na przewożenie umrzyków samochodami i ro­bienie cmentarzy z dala od miast. Niewiele mniej lat od głównego pasażera liczył sobie nasz powóz i’ ńie' było w nim chyba nic, poza przeznaczeniem, nowego, a prze­cież jechaliśmy i to zbyt szybko, jeśli siedzieć na wąskich ławkach z nieheblowanych, choć uczemionych desek.

Ławki umocowano pod ścianami, siedzieliśmy po sześć osób, za naszymi głowami łomotały obluzowane szyby, patrzyliśmy w swoje udręczone upałem twarze, a w środ­ku leżał trup w nieprzyzwoicie błyszczącej przywalonej wieńcami trumnie. Kwiaty wydawały mdlącą woń, a mo­że to zapach tego człowieka ulatniał się ze szczelin jego futerału.

Gdyby patrzeć z ¡pozycji trupa, to po lewej stronie siedziała jego rodzina, po prawej zaś bliscy znajomi i za­proszeni goście. Ja zaliczałem się do gości, a i to z nie dającego się bliżej określić powodu: byłem zaledwie zna­jomym kolegi nieboszczyka; znajomy siedział koło mnie wyprostowany, z rękami na kolanach, po jego nierucho­mej twarzy płynęły dwie mętne krople, wyglądały ijak łzy, ale ja wiedziałem, że znajomy nie płacze (łzy mają inny kolor, myślałem), przeciwnie — kątem oka odkry­

łem w jego rysach nienaturalny skurczy ten kosztowny skurcz powstrzymujący uśmiech.

Wybieraliśmy się obaj nad rzekę; ubrani w barwne ko­szule z krótkimi rękawami i drelichowe spodnie, w rę­kach trzymaliśmy owinięte w starą gazetę pływackie sli­py. Za mostem najlepsza woda, tam też ciągnęło nas, roz­grzany asf alt miękko uginał się pod nogami. Wąskie ka­mienne (Schodki wiodły z mostu na brzeg, stanęliśmy na chwilę, żeby z góry wybrać sobie miejsce: kępa leszczyn, pryzma kamieni; „gdzie?” — zapytałem, znajomy odwró­cił się, „szczyt praktyczności: skojarzenie karetki pogo­towia z karawanem” -f*- powiedział, wtedy zobaczyłem chmurę kurzu i czarnego gruchota hamującego ostro przy wjeździe na most. Toczył się ten efekt dobrej woli i ko­nieczności powolutku, a my patrzyliśmy na jego zbliża­jącą się maskę podobną do mordy psa i kiedy zrównał się z nami usłyszeliśmy stukanie, poprzez trzaski motoru i grzechot szyb wyraźnie doszły nas uderzenia ręką w ściankę za plecami kierowcy. Wóz stanął natychmiast jakby tego tylko pragnął, sekunda ciszy,, tylne drzwi od­skoczyły z hukiem, ¡blada postać w czarnym ubraniu wy­chyliła się ryzykownie, „dzieńdobry” .jtój powiedział mój znajomy z gestem, jakby chciał slipy w gazecie wyrzucić za siebie pod most, „siadajcie” — powiedziała żałobna po­stać energicznie i wskoczyliśmy w ten zapach śmierci, dopiero później zdając sobie sprawę, że dziś już nie bę­dziemy się kąpać.

Jechaliśmy długo w nieznanym kierunku i trzeba było siedzieć nieruchomo z usztywnionym karkiem, nie roz­mawiać i znosić swędzące strużki potu na udręczonym ciele. Patrzyłem na trumnę i próbowałem wyobrazić so­bie gej zawartość, ale zaraz przy pierwszej udanej pró­bie zdjęły mnie mdłości, przełknąłem ślinę suchym gar­dłem, zamrugałem oczami. Wjechaliśmy na piaszczystą drogę, kurz siad&ł na ciemnych ubraniach żałobników, przeciągnąłem dłonią po drugiej dłoni: sucha gładkość

kamiennego pyłu. ¡Próbowałem odczytać nazwisko tego biedaka — spod sztywnego wieńca sterczał zakręcony fi­luternie rąbek czarnej blachy, widziałem „Ko”, tylko te dwie litery; może Kowalski, myślałem, Kochanek lub Ko­niecpolski (Koniecżycia, he, he), a może po prostu Koń, przyjdzie czas, zwalą te wieńce, to się wszystkiego do­wiem, choć przydałoby się już teraz, mógłbym mu po­wiedzieć po nazwisku parę słów...

Kotku, myślałem, nie miałeś kiedy fajtnąć, tylko aku­rat w sierpniu, w drugiej dekadzie jak to piszą w gaze­tach, kiedy pali takie nieziemskie słońce, tak, nie miałeś kiedy, cały lipiec lało, o czerwcu szkoda mówić, a maj się nie liczy w naszym klimacie, tak samo wrzesień, to­bie Kopańcu ani w. maju, ani we wrześniu nie chciało się kitować, tylko w ten krótki piękny czas, kiedy ja mam urlop akurat i chcę się trochę opalić, bo inaczej cały rok będę biały jak trup... Idziesz teraz do ziemi, ale czepiasz się życia jak możesz, cały dzień mojego krótkiego urlopu zabierasz ze sobą w grób, tak właśnie, cały dzień, bo

o powrocie nad rzekę nie ma co marzyć, trzeba by przejść całe miasto z powrotem w tej spiekocie duszącej... Kłaść się i wyć, ty Kostropata małpo, zaczynasz gnić i nic cię nie obchodzi, że ktoś marnuje urlop, a mało jest takich dni, odkąd walą z tych swoich bomb, atom pogodę psu­je... Wiedz, Kocmołuchu, że ja nie mogę sobie pozwolić na urlop kiedy chcę, w moich warunkach to jest luksus, dlatego wyrządziłeś mi krzywdę nie do wyrównania tą Bwoją idiotyczną śmiercią, Korbo pieprzona, rzucaj się tam, trzęś, skruszejesz lepiej dla robaków, myślałem.

Karawan wpadł na kamienie, rzucało nami o ściany, odbijało do środka. Trzymaliśmy się kurczowo ostrych kantów ławki, z trumny dolatywał chlupot, niech im się tu wyleje, myślałem. Aż stanęliśmy przed bramą cmen­tarza.

Wąskie cieniste aleje ciągnęły się bez końca, w szpale­rze wymyślnych grobowców z postaciami aniołów roatu-

22

I

ralnej wielkości — ludzkiej wielkośei, pomyślałem, bo kto zna wielkość anioła? — starsi panowie ubrani czarno nieśli ciężką trumnę, ważyła ze dwieście kilo, musiał być gruby ten co umarł. Oni zmęczyli się wreszcie, postawili trumnę w połowie drogi na marmurowej płycie jakiejś uschłej rodziny, ocierali pot z karków, kołnierzyki szczy­pały ich w szyje. Trzy kobiety w żałobnych kapeluszach z woalkami płakały, pewnie z tego gorąca, bo patrzyły co chwila do góry i 00 spojrzały w słońce, to jeszcze głośniej płakały,, a pogoda była wciąż piękna, bez jednego cienia.

Mężczyźni z ociąganiem podeszli do trummy rozgląda­jąc się z nadzieją na boki, jakby się spodziewali, „no, sportowcy, pomóżcie” — ¡powiedział jeden z wąsikiem, ten sam który nas wciągnął do wozu.

Ramiona zabolały nas wkrótce, oprócz tego woniało z trumny i wyraźnie czuć było chlupotanie, ciężar prze­lewał się na boki gdyśmy gubili krok. Przed nami szedł ksiądz, nie wiadomo skąd się nagle wziął, nie było przed­tem tego księdza, może przyjechał taksówką. Szara mgła podeszła mi w oczy nim stanęliśmy nad piaszczystym do­łem. Grabarze kończyli kopać, trumna legła na wale su­chej ziemi, „dalej, dalej» bo się osypuje” — krzyknęli gra­barze, przesunęliśmy ją niezdarnie, krzywo; jedna z ko­biet piszcząc rzuciła się na trumnę, położyła się na niej, tyle razy widziałem to . całowanie trumny, głupie i nie­smaczne jak stary gag cyrkowy, odwróciłem się tyłem i ujrzałem bogaty złocony grób rodzinny w. kształcie spo­rej kaplicy pod szerokimi drzewami. Znajomy stał przy ranie, mrugnąłem, odeszliśmy za ten grób, zapaliliśmy pa­pierosy. Nie mówiliśmy nic, porażeni stratą pięknego dnia, potem znajomy odszedł, żeby się odpryskać i wo­kół mnie zapadła cisza nagła jak początek snu.

Ksiądz nagle zaśpiewał, aż minie ciarki przeszły. Wrócił znajomy i stanęliśmy nad grobem, a iksdądz owijał nas wszystkich kolczastym drutem swojej mowy. Skończył wreszcie i trumnę złożono w dole, wyciągając spod niej

grube liny. Błysnęły ostrza łopat, ale wpierw zaczęto brać piasek garściami i rzucać w dół. I ja schyliłem się nie­znacznie, lecz pomyślałem nagle, dość już męczyłem się dla ciebie, dbść — i zacząłem odchodzić ukradkiem, za plecami płaczących kobiet.

W ciemnej wilgotnej alei sięgnąłem po papierosy, zna­jomy podszedł, dał ogień. Oddalaliśmy się razem z pustką w głowie, mocno wciągając dym. Rozległ się za nami chrzęst kroków na żwirze, „nie tam, nie tam” — krzyknął ktoś, obejrzeliśmy się, był to człowiek z wąsikiem, ten sam który nas zabrał w tę podróż. Dopiero teraz się przy­witał, zapalił papierosa, skręcił w ciasną ścieżkę między zarośniętymi grobami, ponaglająco kiwał ręką. Szliśmy za nim przeskakując spróchniałe krzyże, rozwalone ławecz­ki, aż zatrzymał nas gruby wyszczerbiony mur z żółtej cegły. Ten z wąsikiem zdjął czarną marynarkę, przerzucił na drugą stronę, podciągnął spodnie i wlazł na mur os­trożnie, żeby się nie uwalać suchym wapnem.

Skoczyliśmy za nim i oto rozlała się przed nami biała, szeroka rzeka ciągnąca w dole, pośród spienionych drzew. Rzuciliśmy się w dół, z całej siły skacząc po miękkiej, stromej łące, ten z wąsikiem biegł pierwszy wielkimi su­sami, pogrzebowe lakierki migotały ostro, marynarka fur­czała za nim jak czarodziejski kruk, wyprzedziłem go u samej wody. Padliśmy z zatkanym oddechem na wilgot­ną trawę, a potem zleciały z nas łachy i woda strzeliła w uszach jak pękające szkło.

Dopłynąłem do brzegu, tamci już otrząsali się z wody skacząc na jednej nodze. Znajomy mrużył oczy,, patrzył pod słońce na cmentarny mur, „niezły był” — stwierdził półgłosem, tamten z wąsikiem, chudy o białej skórze też spojrzał pod słońce, „całkiem przyzwoity” — powiedział i zmrużył oczy.

Stałem na płaskim gorącym kamieniu, zmrużyłem oczy i zaśmiałem się głośno do słońca.

Worek

Byłem łaziennym na szybie „Lech”. Jednego dnia, tuż przed wyjazdem pierwszej zmiany, zauważyłem wśród tłumu wiszących na hakach mundurów i kombinezonów szary worek brezentowy. Był to duży worek, czymś na­bity. Wyszukałem z łańcuchów środkowej nawy właści­wy i szarpnąłem. W tym momencie nadszedł oficer dy­żurny kopalni, sierżant Filip. Zameldowałem. Ciężkie? Tak jest. Kazał mi rozbić kłódkę od łańcucha. Worek opuścił się trochę, ale na górze splątany był z sąsiednim hakiem, na którym wisiał mundtor. Rozbiłem więc dru­gą kłódkę. Cały majdan zjechał na beton. Podczas gdy rozplątywałem węzeł, hala łaźni napełniła się plutonami, które miały objąć drugą zmianę. Zbliżyło się kilku ka­prali i jeszcze jeden sierżant. Wspólnie zaciągnęliśmy wo­rek na dyżurkę. Ale i tu nie mogliśmy dobrać się do środ­ka, bo na łaźni wybuchła bójka i trzeba było rozganiać. Potem wyjechała z szychty pierwsza zmiana, więc wszy­scy wyszliśmy uważać, czy nie zrywają łańcuchów i nie kradną.

Duży, chyba dwumetrowy smoluch w postrzępionym kombinezonie i rozklapanych kapciach (widać z mokrego oddziału, bo cały mokry) zaczął się kręcić koło haka z mundurem, który opuściłem wraz z workiem. Podbie­głem dó Filipa. Zawołał go ma dyżurkę.

To wasz worek?

Mój.

Co tam trzymacie?

Nie takiego.

Duży stał nieruchomo, patrząc pod1 nogi, odpowiadał po cichu ochrypłym głosem. Był zmęczony, pracował na po­ziomie sześćset. Zły oddział. Praca na kolanach.

Rozwiążcie!

Długo gmerał koło supła wielkimi rękami. Bał się.

Szybciej!

Potem wyprostował się i patrzył w otwór worka jak dzieciak, któremu matka podtyka pod nos zeszyt z zaro­bioną dwójką. Trzeba było krzyczeć, żeby wyciągał;

Na dyżurce było ciemno, zapaliłem brudną żarówkę. Plątanina rur zaświeciła pulchną, zroszoną pleśnią. Zają­łem się puszczaniem kranów. Para poszła przez uszczelki, syczała. Sierżant krzyczał. Duży uklęknął i zaczął opróż­niać worek. Rzeczy układał na betonie równo, ostrożnie, trzęsły mu się ręce.

Najpierw zobaczyliśmy pogięty,, zielonkawy garnek alu­miniowy z resztką łańcuszka, który wisiał ’ przy kranie w bocznej rozbieralni. Garnkiem tym piło się wodę. Ty­dzień temu przeciął ktoś łańcuszek, garnek zginął. Oto jest. Potem blaszane miseczki do golenia. Chyba z pięć. Rolka nowiutkiej papy obwiązana pieczołowicie skórza­ną sznurówką od buta. Kilka zardzewiałych maszynek do golenia. Dwie sztabki mydła, a przy tym mnóstwo nie domydlonych okrawków. Pozwijane w równe kostki, ru­de od potu onuce. Zrolowane pasy parciane, jeden skó­rzany. Zwój nowiutkiej półcalowej liny. Kłębki starych, brązowych i czarnych cywilnych sznurowadeł. Brudne powłoczki od zagłówków. Prześcieradło. Pięć par kapci roboczych, zniszczonych do cna. Koszulki wojskowe. Ka­lesony. Dwie skarpetki cywilne, jedwabna i wełniana. Kłąb drutu kolczastego. Pudełko z orzełkami od czapek. Kilka kwadratów, stalowej blachy. Parokilowy motorek

elektryczny. Zasmolone, różowe majtki damskie. Dziura­we dętki rowerowe. Blaza od piłki. Gwoździe.

Zajmowało to już prawie całą wolną podłogę. Czym Więcej, tym mniej misiem ochoty na to patrzeć. Ale tru­dno było nie patrzeć. Dobrze, że musiałem uważać na krany, żeby nie poszedł ukrop. Duży trząsł się nad tymi rzeczami, wyjmował coraz wolniej, jakby sobie wydzierał z ciała. Wszyscyśmy pogłupieii. Wreszcie, kiedy już zbli­żało się dno, sierżant Filip krzyknął:

Dość! .

Duży opuścił ręce i znieruchomiał na klęczkach. Jeden z kaprali powiedział:

Musi wyjąć wszystko, trzeba zrobić raport.

Znowu chwila milczenia i Filip zmienionym głosem

zapytał:

Co to jest? — i dotknął pierwszej z rzędu miseczek do golenia, ustawionego u jego stóp.

To? —■ zapytał Duży nie ruszając się.

Tak, to — powtórzył sierżant.

To... to jest miseczka.

Do czego wam?

—■ Do... do golenia.

JSB Do golenia? — krzyknął Filip. To czego trzyma­cie ją wi worku? I po co wam tyle? Co? —^krzyczał, ale tak, jakby prosił, żeby mu Duży wytłumaczył. Duży mil­czał.

,-?= Co to jest? — powiedział Filip i dotknął butem dru­giej miseczki.

To... miseczka*

Po co wam ona, jak macie tamtą? Co?

Duży patrzył tępo w miseczkę i w but sierżanta i wy­szeptał:

-p- Ta jest mniejsza.

- A ta? A ta? — krzyczał Filip i trącał nogą wszyst­kie miseczki po kolei.

A ta jest inna. Każda inna — szeptał Duży. Kaprale pogłupieli, wi końcu jeden, chcąc się przypod-

chlebić sierżantowi, wrzasnął:

Na co wam to wszystko! Gadajcie!

Duży kołysał głową obejmując wzrokiem zasłaną po­dłogę, jakby pierwszy raz to wszystko zobaczył.

Wstać! Baczność! M 'krzyknął kapral.

Podniósł się powoli na nogi i teraz wszyscy patrzyli do góry, bo byli dużo mniejsi od niego. Zaszedłem trochę z boku i zobaczyłem jego wyłupiaste oczy z grubymi po­wiekami, opuszczonymi db połowy jak u śpiącego zająca. Z czarnych nabrzmiałych ust wyglądały żółte zęby. Istny zając, stary i chory, taki co to mu wszystko jedtoo, czy go zabiją czy nie. Filip patrzył w ziemię i milczał.

Na co wam to wszystko?! — krzyczeli kaprale, już teraz więcej z ciekawości niż z obowiązku.

Duży popatrzył na nich przytomniej.

« — Przyda się — powiedział.

Co wam się przyda, co wam się przyda? Te stare kapcie, te łachy, te majtki?

Przyda się — powiedział.

Pokazywali mu przed oczy wszystkie rzeczy po kolei i wypytywali o ich przeznaczenie. Trwało to długo, zmia­na już się kończyła myć. W końcu Duży puścił łzy i po­wiedział:

Każdy lubi coś mieć, to ja też.|||- Ale oni krzyczeli, Filip też krzyczał, tylko ja to słyszałem. Poszedłem od­kręcić wodę i zacząłem coś miarkować. Żal mi się go zrobiło. Ale tak, jak to nieraz żal robaka, co się na drodze wywali do góry łapami. Żal, żal, aż w końcu człowiek na­depnie i koniec.

Filip powiedział:

Łazienny, wyście pierwszy zobaczyli ten worek, spiszcie te wszystkie rzeczy.

Nie chciało mi się pisać. Musiałem szukać papieru i ołówka. Byłem zły. W końcu usiadłem, zacząłem spisy­

wać. Wolno szło. Kaprale palili, Filip przeglądał gazetę. Duży stał nieruchomo jak przedtem. „Ja przez ciebie się męczę — pomyślałem — to ty stój. Wszyscy siedzimy, a ty stój, dokąd nie skończę.” I pisałem powoli, struga­łem co chwila ołówek.

Wreszcie spis był gotowy. Filip rozparł się przy stole, rozłożył raportówkę, i zabrał się do sporządzania rapor­tu. Mnie kazał wszystko z powrotem wpakować do wor­ka. Duży uprzedził mnie. Kucnął i delikatnie zbierał z po­dłogi, składał i układał, tak samo, jak było przedtem. Kaprale gadali do siebie, przestało to ich obchodzić. Filip pocił się nad raportem. Wreszcie skończył, dołączył mój spis i schował do raportówki. Worek zawiązany stał na środku dyżurki.

Idźcie się myć — powiedział Filip do Dużego. — Jąk się ubierzecie, to kapral was zaprowadzi do koszar. Pluton już poszedł.

Duży wszedł do łaźni. Musiałem znowu męczyć się z kramami, żeby puścić Dużemu boczne prysznice. Mył się i mył, chyba z pół godziny. Puściłem mu trochę ukropu, ale pewnie wtenczas stał z boku, bo nie słysza­łem, żeiby krzyczał. Kaprale wyszli na powietrze. Filip posizedł na szyb do sygnalisty. Położyłem się na ławie i zadirzemałem.

Otworzyłem nagle oczy i zobaczyłem, że Duży nade mną stoi. Umyty i w mundurze całkiem inaczej wyglą­dał, ale chyba jeszcze żałośniej. Ten zając mu z twarzy wychodził. Wstałem i chciałem wyjść, zawołać kaprala, ale zatrzymał mnie.

Ty zobaczyłeś? *-?* zapytał.

Zmiarkowałem, że mu idzie o worek;, który stał teraz w szafce służbowej, zamknięty.

No, bo co? — mówię.

Popatrzył na mnie tymi swoimi oczami, podszedł o krok

i powiedział:

Świnia.

Krew mnie zalała i trzasnąłem go w szczękę. Wysypał się sztywno jak ten jego worek. Leżał dobrą chwilę i dzi-j wnie wyglądał. Tak, jakby wszystko miał osobno: ręce, nogi, głowę — wszystko jakieś niedobrane, z innej para­fii. Zaczął się zbierać. Podskoczyłem, żeby go od razu lei piej urządzić, w razie jakby chciał oddać, ale on nic. Za­kołował się w miejscu, za łeb się złapał i wyszedł. Ze schodów patrzyłem, jak go kapral prowadził za sobą do koszar.

Hi

Mocart

Pamięci Eli Ciszewskiej

W piwnicy wtenczas mieszkałem, w domu rozprutym na wiatr. Woda po ścianach szła, a deszcz wyżarł pas czarny od' okienka w sam dół. Na kratę patrzeć nie mo­głem, bo mi celą pachniało, choćżem jeszcze nie siedział.

Do czternastej co dzień kimałem, żeby na szesnastą zdążyć, na tramwaje. Bo wtenczas hołota z szychty wra­cała i można było sporą kieszeń zrobić.

Obok był sklep rozmaitości, to się coś na węch i na ząb kupowało, potem długo w noc leżałem na sienniku wil- gnym, poobwijany czym się dało, bo od betonu ciągło, a dobra jesień szła.

Dwa miesiące już tak przeszło, a piłem po pańsku, pod cytrynę albo czekoladę i nie mogłem na życie narzekać. Dobrze mi było samemu.

Jeszcze żebym psa miał, toby się całkiem nie nudziło, bo ja psów wolę od niektórych ludzi.

Aż razu jednego zabolało mnie gardło. Ani słowa po­wiedzieć nie mogłem. Mówią, że to źle, jak człowiek sam do siebie gada. Ale jeszcze gorzej, jak nic nie może gadać. Mogłem tylko myśleć, ale co z takiego myślenia wyjdzie?

I nikt nie mógł przyjść, bo o mojej mecie nikt nie miał prawa wiedzieć. To była dbbra meta.

Zacząłem kombinować, co by zrobić, żeby się nie nu­dziło. „Tyle forsy — myślę — co dzień na różności idzieA Policzyłem forsę. Już wiedziałem, co zrobię.

Na drugi dzień wyskoczyłem od rana. Gniazdko i drut! na bazarach kupiłem i prądl od! kabla przeciągiem. Wie­czorem do Heńka Buły, co paserem był, zaszedłem, i za pięć stów czarnego „Pioniera” z pękniętą maską mnie dał. Wstyd mnie było trochę, że sobie radio kupuję, ale Buła powiedział: „Pewnie... przy radiu, to się nawet lepiej śpi, jak gira”.

Zostało mi jeszcze na pół litra, kupiłem i do domu. Ża-fj rówka się palić nie chciała, ale to nic, bo jak radio puś­ciłem, to skala zaświeciła. Dziwnie się wtenczas zrobiło* cienie na ściany poszły, wilgoć zabłyszczała, flaszka

i szklanki też.

Poczekałem, aż się nagrzeje i zacząłem kręcić. Nasta­wiłem wreszcie, tylko radio ze stołka zdjąłem na ziemię koło siennika. I położyłem się, i rękę na radiu położyłem,

i czułem, jakie ciepłe jest i jak drży, bo to było pierwsze radio w moim życiu, a miałem siedemnaście lat i cieszy­łem się, że pierwszy raz na coś porządnego forsę wyda­łem.

Godzina dwudziesta” — powiedzieli, i zaczęli coś grać, a mnie się to nie podobało, ale podobało się mnie, bo z mojego radia szło.

W'końcu mnie znudziło,, bo zaczęli jakieś poważne koncerty na skrzypcach, jakby szkłem po szybie jeździł. Już miałem przekręcić, ale zagrali coś ładnego, jakby dla dzieci, i pomyślałem: gitara.

Ręce pod głowę podłożyłem, i słucham. Posłuchałem trochę, i mówię: „To nie gitara, tylko takie stare pianino, jeszcze jak pianin na świecie nie mieli. Tyle że w podo- bie gitary”.

Zamknąłem oczy i tak się mnie zrobiło, jakbym w lato nad rzeką leżał, a słońce świeci. Aż mnie gorąc zdjął.

Ale nie dałem rady zasnąć, bo jak raz przestali grać

i ocuciłem się, i nalałem z flachy.

Zaczęli mówić i wyszło ma to, że grała jakaś kobieta |,,mocarta”.

Pół ze szklanki wypiłem, radio przygasiłem i zacząłem myśleć.

Może ona jest młoda — myślałem, ^-r Chciałbym mieć taką dziewczynę, myślałem, co tak ładnie gra.”

I zobaczyłem siebie, jak siedzę w fotelu i palę^ i patrzę na nią, jak gra, a nocna lampka oświetla tylko jej twarz

i włosy robi na złote. I gra po cichutku takie różne rze­czy, jakby dla dzieci do snu, i w domu nie ma nikogo, bo to jest nasz dom, a za oknem ciemność, zimno i deszcz.

Potem, kiedy już na cienkich tonach gra, cicho jakby pszczoła brzęczała, podchodzę do niej i ręce jej kładę na włosy. Ona głowę przechyla, patrzy na mnie, a twarz ma jasną i dobrą jak Matka Boska z obrazka.

Tylko na ścianie mój, cień — rośnie i rośnie, aż całą ścianę ogarnia, i wszystko. Błyski z ulicy skaczą po sufi­cie, jakby ta muzyka, co przedtem, zamieniła się w nie.

Dobra jesień szła, piłem za wszystko, nic sobie nie ku­piłem. W piwnicy mokro, że wytrzymać nie można. Cho­dzić w czym nie miałem. Była kurtka ruda, wyliniała.

I but dziurawy. „Nowe kupię” — myślę, ale jak zacząłem liczyć, to mi tyle wyszło, że nie daj Bóg. Obejrzałem do­brze kapcie, drutem posczepiałem i mówię: „,Już koniec. Nadojadło mnie. Idę na skok. Porządny skok”. Pomyśla­łem trochę: „Nie warto” — mówię. „Co nie warto, co nie warto” ^ mówię za chwilę. „Bo się nie opłaci”. „Co się nie opłaci” -r- mówię sobie. „Trzeba policzyć”. „Nie opła­ci się. Nic się nie opłaci”. „A co się opłaci?” — mówię. „Nic”. Puknąłem się w łeb: „Całe życie tu będę marno­wał! Wszystko tylko w gaz idzie. Ja potrzebuję mieć łach dobry i pożyć jak się należy”.

Przyprowadziłem Zbysia Tankiewicza, Niemca i Heń­ka Małpę. Uradziliśmy co i jak. Ręceśmy sobie podali.

I przyszedł taki czas, że skok zrobiłem i Niemiec wpadł, i Zbysio. I była trzecia godzina, padał deszcz, dwa dni nic nie jadłem. Wlazłem na deski, na podwórze patrzy-r łem przez kratę.

Wiedziałem, że chłopaki sypną. Nie zależało im. Przy­glądałem się, jak pada i tą jedną, tą trzecią godzinę tak pamiętam, jakby była dziś. Kropelki spadały w kałuże i robiły się szare gwiazdki, a na drzwiach od ustępu była rysa, odkąd Kozła kobita się tam schowała i Kozioł rzur; cił siekierę. Kot mordę wystawiał 5 przeciwka przez kratę, jak ja. Ale bał się wyjść na mokro i wiedziałem, że jak mnie zabiorą, to on tu przyjdzie i wszystkie koty tu przyjdą, i się będą kocić, bo sienniki są.

Zaraz mnie wezmą, myślałem, ale najpierw ich nogi zobaczę, muszą przejść przed moimi oczami.”

Od wilgoci radio chrypiało, coś mówili, jakby im kto spirytusu w gardła ponalewał. Myślałem, czy sobie czego nie zrobić. Wiedziałem, że nie ucieknę i Pana Boga pro­siłem, żeby już przyszli po mnie, żeby mnie prędzej syp­nęli, bo wiedziałem, że się stąd nie ruszę, 'aż upadnę od głodu i snu.

Radio coś odbębniło, i kobieta powiedziała, do śmierci spamiętam: „Trzy menuety mocarta”.

I zaczęło brzęczeć tak samo jak wtenczas i brzęczało w tym popsutym radiu jakby sto gitar gdzieś za ścianą.

Zacząłem to słuchać i pomyślałem, że to Wszystko jed­no, czy ja tu jestem, czy gdzie indziej, że wszystko jed­no, czy ja jestem ja, czy kto inny, że musi być tak jak jest, bo tak jest, jest na pewno dobrze.

I pomyślałem sobie, że już siedzę pod celą, bo też pa­trzę przez kratę i zimno mi, i sam jestem, a to jeszcze gorzej.

I pomyślałem, że mogę siedzieć db' końca, aż mnie w trumnie wyniosą, żeby tylko grali cały czas. Bo deszcz padał w kałuże i wyglądało, jakby to wszystko szło z wo­dy. Jak u zegarmistrza, co pokazywali na filmie. Był du­

ży zegar, i jak zagrali, to wychodziły lalki, ubrane jak to dawniej, i kręciły się w kółko ze śmiesznymi minami.'

I zacząłem się śmiać do siebie, bo ta muzyka z radia była taka jak u zegara, i pomyślałem sobie, że wszyscy są takie lalki, kręcą się nie wiadomo po co. Jakby grali tak zawsze, lepiej by było na świecie. Wszystko się zdaje mniejsze, dobre i niepotrzebne.

Wtenczas przestali; grać, ogłosili przerwę i nastała ci­sza.

I wszystko zaczęło do mnie wracać, ze wszystkich stron, i czułem, że coś ode mnie ucieka, jakieś ciepłe i złote. Chciałem to trzymać, ale nie mogłem, tak jak człowiek, co się przy piecu nagrzeje i wyjdzie na zimny wiatr.

I zobaczyłem Niemca, i Heńka Małpę, i Zbysia, jak pod aelami siedzą i kłócą Się z urkami o dołek zupy,

0 gęste, o pajdkę chleba, o miejsce przy piecu, o wszy­stko.

I złość mnie wzięła na tę kobitę, co grała, bo ona nie wie, jak ja żyję, i Heniek Małpa, i Śniady, Kojber, Bal­bina, Kabany — nie wie, nie dowie się nigdy.

I nic tak w życiu nie chciałem, jak spotkać ją kiedy

1 jej to powiedzieć. Ale ubrać się pierw charaktemie, że­by się wszyscy kłaniali, sygnet na palcu, futro. Pojechać tam, do radia, stanąć przed nią, wyciągnąć kamele. Cis­nąć woźnemu stówę, żeby z ogniem podskoczył.

Wtenczas wyjąć z kieszeni paczkę, same pięćsety, w banderoli, rzucić na instrument, żeby grała. Ona by była czerwona, by się czuła, jak dziecko przed biskupem i musiałaby zagrać to, co teraz. Wtenczas podszedłbym do niej, rękę jej na włosach położył, ona by twarz odchy­liła i patrzyła się na mnie. A ja bym patrzył w. jej oczy, długo bym patrzył, długo,, i coraz wolniej ¡by grała, co\ raz ciszej i ciszej. Schyliłbym głowę, i powiedział smut­no: „Wiesz, komu grasz? Wiesz, komu?”

Usłyszałem plaskanie i zobaczyłem nogi, buty nieobło- cone, widać samochód podjechał. Trzech było i giętko

szli, ostrożnie, jakby się beton podwórza miał zarwać. No­gi widziałem, nic więcej, ale po nogach poznałem, jak roz­glądają się wszędzie, jak idą, żeby najwolniej i żeby nie wolniej jak każdy. Najbliżej mnie mokasyny, wiśniowe, z szyciem potrójnym, żółtym, bo co dzień rano smaro­wał je kredką i woskiem. Drugie szły dalej, ciemniejsze, w brąz wpadające. Czuby miały jaśniejsze, od mocnego; czyszczenia. Nogawki nad nimi szerokie, postrzępione, granat w paseczki białe. Trzecie -1$; błyszczące, czarne wąskie i bystre. Już wiedziałem, że znajdą mnie one. Nie poruszyłem się i nie bałem, weszło mi w głowę, żeby krzyknąć: tu. Ale nie warto, pomyślałem, mnie nie za­płacą za to. Wtenczas radio zaczęło bębnić, bo już skoń­czyła się przerwa. Te bystre nogi się zgięły .1 z tamtej strony kraty pokazała się twarz. Na krótko, sekunda tylko, aleśmy sobie w oczy spojrzeli i w jego oczach wi­działem, jak mu ucieka odwaga, a przychodzi strach. Od­skoczył szybko za mur, krzyknął na tamtych, bo wiedział już, że to ja, i bał się, że mogę strzelić, a miał cieniutkie wąsiki i złamany nos.

Potem, jak odsunęli deski i przełazili dó środka, nie odwróciłem się wcale, ręce podałem do tyłu, żeby wło­żyli mi klamrę. Jak już byliśmy na górze, powiedziałem: „radio”. Ten z wąsikiem się wrócił i wyłączył.

Suche trawy

Zaraz za drogą leżało lekko wypukłe pole, zbrużdżone «tarymi okopami. Okopy były do połowy zasypane, po­rosłe trawą, długą i suchą .jak tapicerskie siano.

Zagajnik pozostał już z tyłu, i dobrze, bo zeszłoroczne wrzosy w nim były wilgotne, a Pietrkowi przemiękały buty. Dalej, przed horyzontem ciągnął się wał kolei, błyszczący ostrą pręgą.

—■ Szyny się świecą — powiedział Pietrek. Zocha mruknęła coś pod nosem, Pietrek nie dosłyszał. Oboje byli zmęczeni, a szło dopiero na południe. Może nie tyle zmęczeni, co odurzeni zapachem ziemi i drzew, oszoło­mieni wiatrem. Pierwszy raz w tym roku wybrali się tak daleko od miasta. .

Czasami błyskało zza chmur słońce, bladawe jakieś, nie domyte. Zocha wydawała wtedy okrzyki radości, ale potem jej się to znudziło. Wędrowali w milczeniu.

Na tym ipolu Pietrek zatrzymał się. Zaczął rozglądać się uważnie.

Chodź dalej powiedziała Zocha. g^jii| Nie. Tu — odparł.

Znalazł wreszcie. Okop skręcał ostro, było tam małe zagłębienie pełne sterczących badyli. Leżały tam też dwa duże kamienie. Pietrek skierował się w ich stronę. Zocha

poszła za nim, kusztykając śmiesznie na wysokich obca­sach. Minę miała złą.

Pietrek schylił się i grzebał między badylami. Wyciąga nął wąską, zbutwiałą na końcu deskę. Położył ją na ka­mieniach, zrobił ławeczkę.

Zarwie się — powiedziała Zocha.

Trzeba usiąść z boku — mruknął.

Siedli ostrożnie. Pietrek rozsupłał sznurek, którym by­ła przewiązana teczka.

Upija — pisnęła Zocha.

Spojrzał na nią ukosem, delikatnie stawiając na ziemi flaszkę z kawą.

Bip Usiądź na ziemi, jak chcesz hemoroidów...

Nic już nie powiedziała. Wyprostowana sztywno złoży* ła ręce na złączonych kolanach i. patrzyła nieruchomo w przestrzeń, a stały tam jakieś pochyłe, ledwo widoczne szopy i dirzewa odchodziły bokiem nie wiadomo gdzie, zmniejszając się i ciemniejąc.

W wojsku — powiedział Pietrek głośno, bo szeleś­ciła gazeta, z której odwijał chleb — w wojsku to -się siadało na ziemi.

Zaęayślił się na chwilę, przypominając sobie, jak to sia­dało się w wojsku. Zatłuszczona gazeta sterczała mu z rąk, szeleściła lekko na wietrze.

Też były takie suche trawy. Pamiętam. — Przeła­mał chleb, wysypały się z niego okruchy żółtka, zginęły w trawie.

Masz — powiedział do Zochy.

Obruszyła się ledwie dostrzegalnie. Twarz jej wyraża­ła skupienie.

Co, na jedzenie się gniewasz — powiedział.

Zrezygnowała z dumy. Przyjęła chleb i starając się

uczynić to najdelikatniej, podniosła do ust. Za wąsko otworzyła usta, płatek jajka spadł jej na sukienkę. Spoj­rzała bokiem na Pietrka. Wzdęła jajko w dwa palce i za-

wahała się: wyrzucić czy położyć z powrotem na chleb. Wyrzuciła w końcu z wyrazem wstrętu na twarzy.

Pietrek żuł głośno. Sięgnął po butelkę. Wyciągnął owi­nięty papierem korek.

Masz, pij pierwsza — rzekł ostrożnie, żeby mu nic z ust nie wypadło.

Nie, ty pij pierwszy I— odparła cicho Zocha, przełknąwszy wprzód!. ‘

Jak chcesz— Pietrek też przełknął. Napił się ka­wy. Odetchnął^

^ Jak człowiek (pomyśli — rzekł lii że w zeszłą wiosnę tak trzeba było się mordować, to aż...

Zocha spojrzała na niego z niechęcią.

Ciągle to wspominasz, jakbyś ty jeden.

Znów wyszło słońce i zaszło, i znów. wyszło. Spojrzeli w. górę. Szybko leciały obłoki. Niektóre szare, niektóre niebieskie.

Tam to musi być wiatr powiedziała Zocha. — Nie to co tu. ,

Patrzyli chwilę w milczeniu. ;

Co to za wiatr — rzekł Pietrek. — Nie widziałaś wiatru. Na morzu to jest wiatr.

Ty nie widziałeś wiatru — odparła, wykręcając gło­wę w drugą stronę.

Z dala zadudnił pociąg. Zrobiło się jakby cieplej w po­wietrzu, jakby jaśniej. Nie czuli się tak samotni. Pociąg sunął po nasypie, i gwizdał długo.

Gwiżdżą jakby się wściekł — rzekła Zocha.

To na Katowice -¿- powiedział Pietrek.

Na Katowice? O tej pórze?

Tak. Jeździłem, to wiem.

-—■ To na Wrocław...

Nie. Jeździłem, to wiem.

Pociąg dawno już umilkł za siną ¡pręgą lasu, a oni jesz­cze o nim mówili.

-— Jeździłem, to wiem — upierał się Pietrek.

Gdzie jeździjeś? — zapytała Zocha, ożywiając się nagle w przeczuciu triumfu, gdy udowodni Pietrkowi kłamstwo.

«— Na urlop. I z urlopu — powiedział.

To jeździłeś w nocy. A zresztą tylko raz...

To co. Ale rozkład znam na pamięć. Ten leci na Ka­towice.

Wstał, przeszedł parę kroków. Spod1 jego stóp wzbijał się lekki, żółtawy kurz. Był to kurz, który , w suchych, wysokich trawach przetrwał zimę pod śniegiem.

Trawa pod butami Pietrka wydawała trzask, podobny do trzasku dartego papieru.

Pietrek zadarł głowę i rozglądał się uważnie po niebieTI

Wtenczas były skowronki — powiedział.®

Kiwnął ręką na Zochę, żeby była cicho.

Nie ma —r rzekł po chwili.

Są — powiedziała Zocha, nasłuchując.

To nie skowronki. To z lasu jakiś...

Nie. To skowronek — rzekła z uporem.

Posłuchał przez chwilę.

Może — powiedział z wahaniem. — Ale wtenczas! były inne.

Nie mogły być inne ^1 powiedziała Zocha. — Wszę­dzie są jednakowe.

Nie, tam były inne. Inaczej śpiewały.

To mogły inaczej śpiewać. Ale były takie same.

Nie wiem — powiedział cicho i opuścił głowę. — Nie oglądałem. Leżałem twarzą do ziemi.

Zocha przesiadła się na kamień Pietrka. Pakowała fla­szkę po kawie do teczki. Przedtem wylała trochę, co zo­stało na dnie. Sięgnęła po sznurek, żeby zawiązać tecz­kę. Zmięty papier po chlebie chwiał się na badylach.

Też były takie okopy r— odezwał się Pietrek. Spoj­rzał z obawą na Zochę. W milczeniu robiła swoje. — Roz­rzucili nas w tyralierę. Pięćdziesiąt metrów naprzód

i padnij. I znowu skok i padnij. I skok i padnij. I skok i padnij. I skok i...

Urwał. Spojrzała na niego z niechęcią.

Żebyś chociaż na polu gadał. Ale ty przy ludziach...

Pietrek odszedł dalej i odwrócił się do niej tyłem.

Znów coś mówił. Słowa dolatywały do niej jak szmer li­ści, w krótkich chwilach, kiedy nie wiał wiatr. Nie rozu­miała z tego nic. Spakowała teczkę i siedziała bez ruchu.

Pan Kula był porucznik i stał na górze. Pan Cukier był kapral i krzyczał. Też był taki dzień. Pierwszy dzień wiosny. Płaszcze mieli rozpięte.

Opuścił głowę nisko i wpatrzył się w kępę ostów, ros­nących u jego stóp.

Kiedy było „przygotuj granat”, to było cicho. Tra­wa pachniała błotem i suszą. Trudno było oddychać. Kurz wchodził w gardło. Ale było słychać skowronki.

Pomilczał chwilę, jakby nasłuchiwał tamtych skowron­ków sprzed roku, z pól między hałdami.

Polecieli wszyscy na hałdę i krzyczeli huraaa. Ma­chali rękami, ale żaden nie miał granatu. W plecakach, żeby ciężej, mieli po dwie cegły.

Ukucnął. Dotknął rękami ostów.

Leżałem z głową w ostach. Tylko były inne niż te. Wszyscy polecieli zdobywać hałdę. I stanął Cukier nade mną. I się spytał, czemu nie idę zdobywać hałdy. Powie­działem mu, żeby odszedł, bo chcę, żeby było cicho, bo chcę słuchać skowronków. Wtedy krzyknął na mnie, że­bym wstał.

Pietrek poruszył ręką. Z ostów podniósł się kurz.

I powiedziałem Kuli, bo przyleciał Kula: Panie Ku­la, pan nie lubi słuchać skowronków?...

Zocha wstała z. kamienia, trzymała w jednym ręku teczkę, w drugim deskę, na której siedzieli. Nie wiedzia­ła, co z nią zrobić.

Pietrek podniósł się i obrócił do Zochy twarzą. Zocha podeszła do niego.

Powiedz, Zocha, czy ja naprawdę jestem wariat...

Udała, że nie słyszy.

Rzuć tę deskę tam, gdzie była powiedział. — Może się komu przyda.

Opuściła bezradnie ręce. Teczka i deska wisiały u jej rąk.

w- No powiedz, jestem wariat? .

No nie — powiedziała ze złością.— Teraz nie. Sie­działeś w szpitalu i cię wyleczyli...

Ale nie — krzyknął. — Mnie tam nie leczyli! Ja nic nie brałem, ja tylko tam siedziałem...

Podszedł do Zochy z opuszczoną głową. Wyszeptał:

Ty wierzysz, Zocha... że ja mam hysia?

Nie wiedziała co odpowiedzieć. Cofnęła się o mały, ma­lutki kroczek, żeby nie być za blisko niego. Opuściła gło­wę.

Do wojska się nie nadaj esz.gjsprribąknęła.

Wziął deskę z jej ręki i poszedł w stronę kamieni. Sta­wiał nogi nisko,, szurał butami w trawie, ciągnęła się za nim wysoka, zwiewna smuga pyłu. Był. to kurz zeszło*- roczny, lekki,- nie opadał szybko, a nie było wiatru.

Kiedy Pietrek wracał od kamieni, szedł przez ten sam kurz, który jeszcze nie opadł.

Spływ

Nie znaliśmy się nigdy przedtem. Stał pod tablicą ogło­szeń w korytarzu klubu. Ogłoszenie z wymalowanym ka­jakiem o szpinakowej barwie: spływ, dziesięć dni, cena...

Niedrogo.— powiedział i zaczął liczyć pomiętą for­sę, co ją wyciągnął z kieszeni.

Jasne — powiedziałem.

Odwrócił się i wtedy zobaczył mnie pierwszy raz w ży­ciu. I :*'• ■> ■■■

- Kolega też jedzie? — spytał.

Chętnie. Alé nie wiem, jak z forsą.

W domu nie dadzą?

Nie wiem. Podpadłem.

Buda?

Jasne.

Spróbuj, koleś — powiedział. — Byśmy razem sko­czyli.

Lipiec grzał ostro, miastem szliśmy kawałek, do na­stępnego rogu. Zdążyło się powiedzieć wszystko, co trze­ba: ja, że przez boks nie zdałem* on, że przez pływanie.

Ale dom nie był najgorszy — forsę dali.

Rano spotkaliśmy się już drugi raz w życiu.

Mały szary chlebaczek wziąłem i nóż sprężynowy, też niedużo on zabrał rzeczy. Bilety, i zostało nam na życie. Do pociągu czas, w sklepie obok dworca kazaliśmy cztery

ćwiartki wiśniówki i poszliśmy na wał za torami nóż oglądać dokładnie i wnikliwie. Zaczął szanować on mnie za ten nóż, wypiliśmy braterstwo jedną ćwiartką, owi­nąłem lewą rękę chusteczką i rzuciłem pustą flaszki! w górę wysoko, a gdy spadała strzeliłem sierpem, skoru­py szkła prysły na wszystkie strony.

Nieźle — powiedział. — Kopyto masz. Ale poczekaj*! tylko wejdziemy na wodę, ja też jestem dobry.

Wcale nie mówię.

Miał mistrza miasta juniorów na setkę dowolnym. A ja mistrza juniorów w średniej.

Fajnie, żeśmy się trafili — powiedział, Ciągnąc dru­gą flaszkę, — Wykosimy frajerów, niech spróbują zasZu% rać. My w tym mieście jesteśmy (najlepsi. Na milion lu­dzi.

Jasne — powiedziałem.

I poczułem, jakbym szedł na wojnę ze światem.

Do pociągu zaszliśmy pod rajcem. Gadaliśmy trochę

o dziewczynach, ale przestać trza było, bo ramole słucha­li. Noc zapadła, ciężki sen do świtu, przesiadka, w szaro- krwawym niebie godzina przy stacyjce małej nad okrą­głym, zarośniętym jeziorkiem. Chłód, wypiliśmy przed­ostatnią ćwiartkę, na gumianych nogach zeszliśmy w dół, molo krótkie drzazgowate, on zerwał koszulę, ze spodni wyskoczył, prężył się chwilę na krawędzi złamanej des­ki, wysoki i muskularny, i szczupły, i brązowy, i chwiał się pijany bardzo z twarzą poszarzałą i grały mięśnie ostre, i śmignął w wodę płasko, bezbłędnie, długo nie wy­chodził, pod wierzchem tuż, a pokazał się pięćdziesiąt metrów dalej i pruł kraulem stylowym jak z filmu

o olimpiadzie, do wysepki rosochatej, czarnej.

Też pływałem dobrze. Wygrzebałem się z łachów i sta­nąłem na desce tej co i on, ale pod nogi w wodę niepo­trzebnie spojrzałem, ściągnęła mnie, poleciałem do dna z bulgotaniem grubym, aż strach mnie zdjął, że łeb pęk­nie. Koniec, pomyślałem kiedy wodorosty gliwe obłapały

mi nogi, szkoda, pomyślałem w tej smutnej sekundzie, siedemnaście lat i nigdy dziewczyny. Muł na szczęście nie był głęboki, odbiłem się od twardego i jechałem do góry, długo jak przez noc, aż wylazłem ma oddech, prze­straszony i trzeźwy.

On jeszcze płynął od wyspy.

No jak? — spytał trzymając się deski, ustami w wo­dę bulgotał.

W porządku jeździsz — powiedziałem.

Wygrzebał się z trudem na molo, zmachany do cna.

Z piersi szerokim pasem sunęła mu krew. Ręką klapnął, śmiał się do mnie niebieskimi wargami, spojrzał na rękę i dopiero zobaczył.

A, cholera — powiedział.

Klęknął i zaczął to myć. I

Od razu jak skoczyłem. Uderzenie, aż gwiazdy. My­ślałem, że koniec. Ale pomyślałem: wódka. Z taką wódką to ja jeszcze nie przegram. Widzisz go? — palcem poka­zał. — Stoi, skurczybyk. Zaraz pod1 wierzchem. Słup.

I wróciliśmy do pociągu, ostatnia ćwiartka pękła na słupie telegrafu odlatującym w skręt.

Jezioro białe jak pole śniegu zawiewame ostro. Rząd kajaków błękitnych brzuchami do nieba.

A kwit za namiot? — powiedział kierownik spływu, stary gość w płowym dresie.

Za co?

Opłacić trzeba było w klubie. Albo tu — powiedział

cenę.

Forsy brakło.

|ggj Zastanowimy się.

I odeszliśmy za krzaki.

Damy radę i bez namiotu — powiedział on.

Jasne — powiedziałem. — Ciepło jest.

Gorąca kiełbasa na papierowych talerzykach, poszedł ostatni grosz.

Zobacz — powiedział.

Krzyk. Nieśli kobietę, skóra płatami krwawymi strzęp piła się z twarzy.

Dolewała spirytusu do maszynki — powiedział. — Teraz trudno jej będzie o chłopa.

Wybraliśmy kajak niski ze sterem.

Wiosłowałeś kiedy? — spytał.

Raz.

To będziesz z przodu.

Ale ja też chciałem sterem popracować.

Lżejszy jesteś [— powiedziałem. — Ja w tyle usiąV dę.

jj Nie.

Zepchnął kajak na wodę. Wsiadł.

Spieprzaj — powiedziałem.

B Nie.

- No, bo w mordę.

Mądry jesteś? — powiedział. — Boksujesz, alé ja nie pękam.

To możemy spróbować.

Í— Załatwię cię — powiedział.

■— Jedną rękę przy wiążę z tyłu — powiedziałem — i przerobię cię za trzecim-ciosem.

Za trzecim? — ośmiał się. Égj To możesz ręki nie wiązać. Chodź.

I wyskoczył z kajaka, i wyciągnął kajak na brzeg. Odeszliśmy za namioty z wiosłami na krzyż, dwieście namiotów, w las, polanka miękka. •

Już?

Możemy.

Uderzenie w rękę też się liczy — powiedział.

Nie bój się, mam oko.

Zwód zrobiłem i strzeliłem z lewej. Odskoczył nieźle, w ramię tylko cios, a i to zakołował się trochę. Skoczył I ripostą. Ja rotację, zejście i hak w dół. Jęknął. Wtedy z sierpem wyszedłem na szczękę, a to był cios jak w żad­nej z moich walk. Taki cios życie łamie i zdrowie odbie-

ra. Ale on odchylił się lekko, dobry Bóg dał mu taki re­fleks. W ramię trafiłem znów. Spadł na igliwie.

I — Trzy — powiedział z ziemi.

Rozcierałem palce otwarte.

W porządku.

Rękę wyciągnął, szarpnąłem, skoczył do góry.

W' — Kopyto masz, nno — 'kręcił głową. — Ale widzisz, ze mną nie tak łatwo.

''«•¿rr Za czwartym bym cię skończył.

Ale było do trzech ^zaśmiał się.

Kil Jasne.

Do kajaka poszliśmy i usiadłem z przodu.

Pęcherze białe na rękach wieczorem.

Nie przekłuwaj — powiedział — rany się porobią. Przyschnie do jutra.

Na sen głodni poszliśmy do szopy z kajakami starymi.

Z rana ruszył się spływ.

■—Nie rób wiatraka — mówił.

Nie robiłem już. Wiosło lekko chodziło, jak trza. Biała woda jeziorna obciekała z żółtych skrzydełek, śmigaliśmy ostro, czub kajaka warczał po fali. Wciągnęła nas rzeka. Kręty wąwóz o ścianach wysokich, sosny zwieszone gę­sto, granatowo-zielony słońca błysk na zakrętach gwał­townych.

Piękna była to rzeka, a my głodni.

Ustawili namioty nad zmierzchem, przysmażali kolacje pachnące, nam ognisko połyskało na wodzie, ciemność niosła szmer miłości z namiotów, bo płynęli oni w pary sekretne, cudze żony z cudzymi mężami.

Chodź -— powiedział — trzeba coś zjeść.

I poszliśmy się skradać pod huczący las, żarcie staiło przed namiotami, bo w środku ciasno i gorąco: masło w menażkach, flachy wina wkręcone w piach do połowy, jajka w pudłach blaszanych, peklowane słoniny. Nabra­liśmy tego w koszulę i przy ogniu naszym uśpiliśmy głód, opici aż do wschodu na wilgotnej ziemi.

Burza spadła na drugi dzień. Ale przedtem słońce. Płynęliśmy z prądem rozlanym. Niski brzeg pokazywał duże gospodarstwo, w-* Chodź — on powiedział, hp# Coś skombinujemy. Droga biała i pylna, bokiem owies wichrzył się kłębia- sto.

Patrz — powiedział.

Środkiem dumnie szedł indyczy ród, matka duża za­skrzeczała ostro, obejrzałem się na wszystkie strony. One”" w owies się wbiły gęsto. Na tą starą przez rów skoczy­łem jak bramkarz na piłkę.

^ ***- Młode bierz! — krzyknął.

Uciekały owsem. Jeszcze skok. Dwie za szyje gołe zła­pałem. Huk traktora na drodze. Podciągnąłem ptaki pod siebie, dusiłem te gorące szyje. Przejechał traktor z ludź­mi na przyczepie. Nie widzieli.

Niezła walka by była -^38 powiedział — czterech. A z chamami nigdy nie wiadomo. Widły pewnie mieli.

Drobiazg — powiedziałem, zawijając ptaki w koszu­lę. .

Burza spadła na drugim jeziorze. A wiatr przedtem. Jeden kajak samotny skakał na grzywach, z pałatką na wiośle w sztorc, pod spęczniałym niebem. Zawracali, gra­ła im jazda za darmo, chcieli więcej. Trzepotała przed na­mi pałatka jak strzęp chmury.

Patrz! — powiedział.

Nie ma pałatki.

Gazu!

Dorżnęliśmy pod fale. Warkot w czubie, podnosiło nam w górę tą dykcianą trumnę, w dół rzucało, prawie nie pękła, tysiąc metrów, jak mistrzowie świata, śmignę­liśmy na jednym tchu.

Tamten kajak zdechnięty z brzuchem wywalonym, oni na końcach uczepieni, biały worek wolno szedł na dno.

Ratunku! — krzyczała kobieta.

Skoczył. Nur głęboki.

| Jezus Maria! — krzyczała kobieta pod świstem wia­tru i błyskawicą zimną.

.? Wrócił, worek ciągnąc za sobą, ustawiałem się z tru­dem wprost fal. Worek wciągnąłem do środka. Kobiecie on pomógł siąść okrakiem na dziobie. Łysy łeb jej faceta zniknął pod grząską pianą.

Jezus Maria! — krzyczała, a ten głos nie był więk­szy od szeptu.

Woda wpadała, kajak zanurzył się ciężko. Dres kobie­ty brązowy namoknięty ze sto kilo ważył. -Przyfrunęła jolka, żaglem pianę ślizgając. Łysego wyciągnęli. Kobie­ta wciąż okrakiem przodem do mnie siedząc na wywrot­nym dziobie zaczęła ściągać dres. Nie wiadomo po co. Jolka do nas podejść nie mogła. Kołowała krzywo. Kobie­ta spodnie ściągnęła. Rzuciła w wodę. Z jolki hakiem po­debrali szybko. Okrakiem ona, podpierając się z tyłu rę­kami, sunęła wprzód. Zobaczyłem to wtedy pierwszy raz, siwe i mokre. Wlazła wreszcie do środka. Obróciła się tyłem, nogi wpuszczając w luk. Tam indyki nasze podu­szone chwiały się w wodzie.

Płynęliśmy ostrożnie do brzegu, a nie było go widać. Pracowaliśmy w deszczu ciężkim, ostrym godzinę.

Ja dziękuję panom — krzyczała ta kobieta. — Do­kumenty nasze w tym worku. I pieniądze. Oj, co to by było!

Siekał deszcz chropowate fale. Iskrzył je grom.

; o, indyczki! — krzyknęła. — Ile panowie dali?

Rękę wsadziła w luk, pomacała ptaki.

O, duszone! To kradzione pewnie...

I nie mówiła już nic.

Wypadliśmy na ląd. Łysy facet czekał skulony pod krzakiem. Krople spadały mu na łeb.

Popatrz, Óluś krzyczała kobieta podbiegając do niego z tyłkiem żółtym, trzęsącym. — Ci panowie ukrad­li dwie indyczki!

Facet Okiem złym łypnął spod1 glacy.

Może dadzą parę złotych — szepnąłem.

Czekaliśmy, a walił deszcz i błyskało z hukiem; Glaca

wtenczas jarzyła się ostro. Ubierali .jakieś ciuchy mokre. Facet łapy capierzył, zasłaniając jej tyłek goły. Nie spoj­rzeli, już na nas.

Chodź — powiedziałem —^ to szmatławce.

Wodę z kajaka wytrząsnęliśmy i znów na czarność pie­nistą.

' Dalej dwadzieścia kilometrów cisźa nastała. Ogień trze­szczał na ńiokrym drzewie. Ukradzioną menażką wody z rzeki nabrałem. Oprawiłem indyki. Gotowały się długo.

Ale smak — powiedział, jak zaczęliśmy jeść. — W ży­ciu jeszcze nigdy. Z dna — powiedział to ja wypiję. Lubię takie gęste rozmaitości.

To pij.

Pił. Zachrupało mu w zębach. Wypluł na rękę. Przy ogniu obejrzał.

Niech to pierun trzaśnie! Ślimaki. Jak ty wodę bra­łeś?

Po ciemku.

Gnaty bolały nas rano. Zrobił on haczyk ze szpilki. Pręta wyciął. Cały dzień ¿apaliśmy ryby. Dwie się zła- pały.

Zimno wieczorem. Do namiotu wziął go jakiś facet, miejsce miał, bo kobieta mu poszła z innym. Ja szuka­łem spania do północy. Dreszcz mnie zdjął. W gardle szczypało. Zaglądałem do różnych namiotów. Jeden nie był zasznurowany. Pusto. Czekałem, aż wrócą. Może gość będzie sam. Dwa miejsca. Szum od jeziora szedł po drze­wach. O pień się oparłem. Zadrzemałem stojąco.

Głos kobiety mnie ocknął. Drgliwy, gorący. Filtrowa­ny przez płótno napięte. Wiersz mówiła:

A miłość rosła we mnie jak kościół, dokąd wniesiono już trumnę...

Niski szmer męskiego głosu. Śmiała się głośno, boleś­nie. Serce mi tłukło.

Ja nie pamiętam, nie chcę pamiętać, że miłość była w agonii!

Znów śmiech jej drgliwy i gorzki, przytłumiony nis­kim szumem drzew. Mokre gałęzie głośno łapały wiatr. Wtedy śmięch tej kobiety zaczął rwać się i ciemnieć, aż upadł pod ciężkim jękiem mężczyzny, i teraz tylko ich wspólny jęk tragiczny wznosił się kołychliwie i długo, coraz wyżej, pod samą chmurę nocy.

Tego strzymać nie mogłem. Wpadłem w namiot pusty wyziębły. Okręciłem się kocem wilgnym i snem.

Dalej było już słońce. Spływaliśmy prędko i wolno, je­ziorem, rzeką, na wiosłach i żagielku, cośmy go z płótna zrobili ukradzionego babie. Ryby pieczone na rożnie. Wi­no, sprzed cudzych namiotów. Śmiech z cudzych dziew­czyn. I z facetów brzuchatych.

-t- Patrz — powiedział.

Więzienie szare jak skała wielka nad rzeką. 'Przesuwa­liśmy się wolno, głowy do góry zadarte, kraty w okien­kach maleńkich, blindy stalowe sine.

-t? Chciałbyś? — spytał.

co? ( ^

Tam.

Bo ja wi°m. Na dwa dni może. Ale nigdy nie tra­fię.

Nie mów hop — zaśmiał się.

Nie muszę mówić: wiem.

Machnął wiosłem, wodą mnie ochlapał.

Wariat! — wrzasnąłem.

Wiedziałeś, że chlapnę?

' — Nie bądź mądlry — z gniewałem się.

To pamiętaj — ¡powiedział. .

Wracaliśmy do miasta. Wychudzeni, nos oblazł ze skó­ry. Włosy {¿owe, szorstkie łupki na dłoniach.

Fajnie było — powiedział on.

Fajnie — powiedziałem.

Miastem kawałek, do rogu.

Przyszłe lato wyskoózymy znów — on powiedział

Jasne.

I wtedy każdy w swoją własną stronę.

Ale nie. Bo jesienią uderzyłem gościa, co mi zabrał pierwszą dziewczynę. Umarł od ciosu ten gość.

Dużo lat wysoko nad rzeką.

I nie znaliśmy się już nigdy.

Cygan

Ach, bracie, czego oni mnie nie wmawiali. Że jej wy­kłułem oczy, obciąłem uszy i nos. A ja nic o tym nie wiedziałem. Więc pokazali mi zdjęcia, i rzeczywiście. Do­tąd nie mogę uwierzyć, że to ja zrobiłem. Tak mi się wy­daje, jakby ktoś kiedyś opowiadał mnie to wszystko. To może lepiej, bo inaczej bym się złamał. Wiem, że przyj­dzie taki dzień, w którym uwierzę, że to ja. Mam stracha, ale to jeszcze dużo czasu.

Teraz niczego się nie boję, dlatego że stale jestem z ludźmi. To, że sam się oddałem, to nie z wyrzutów su­mienia, tylko ze strachu przed sobą. Gdybym został na wolności, w końcu złapałoby mnie gdzieś.

Wiem, nie grozi mi K. S. A gdyby nawet. Dostanę pięt­naście, jak dobrze pójdzie dziesięć. Ale to nieważne. Grunt, że przez ten czas zapomnę. To można zapomnieć. Tylko że dopiero po kryzysie, ale jak przyjdzie w więzie­niu, to mnie odratują.

Zresztą w afekcie, to sąd inaczej podejdzie. Dzielnico­wy świadkiem. Jadźkę cały Widzew znał. Co ona miała, jedne buty, jedną sukienkę. Żal mi jej było. Potem się w niej zabujałem, kupiłem jej palto z kołnierzem, mate­riał na kostium i na płaszcz. Buty, jedne takie czarne zamszówki na słupku, drugie czółenka. Narciary na zimę też. Zawsze jej mówiłem, nie bierz zamszówek na zaba­

wę, podepczą, a pieniądz ulicą nie chodzi. Uparta była. No i tak wyszło.

Czy mnie kto kiedy pijanego widział? Na komisariacie w życiu nie byłem. Ubrać się lubiłem. Pracę miałem w teatrze, jako elektryk. Z (porządnymi ludźmi zawsze. To mnie do niej ciągnęło,, że nie wiedziałem, czego ona chce. Raz płakała, że ma dość takiego życia, że warto by gdzieś wyjechać i zostawić za sobą to wszystko. Raz zno­wu coś jej do głowy strzeliło i szła z byle kim. Ile razy ją po komisariatach ciągali, kuratora miała, bo nieletnia^ Ale cóż, śmiała się tylko, ja bym, mówi, kuratora życia nauczyła. Wstydziłem się z nią w śródmieściu pokazać, przed znajomymi. Ile razy mnie serce bolało, jak patrzy­łem, co ona robi.

Wcale o to do niej żalu nie miałem, że chodzi z innymi. Nie byłem znów taki głupi, żeby nie wiedzieć, że ona nie może inaczej. Nieraz się złościłem, tłumaczyłem jej, to jest zły świat, nie tak się należy* Ona mi na to, a jaki jest dobry świat? No i co jej tu powiedzieć. Ludzie, mówię, inaczej żyją. Ale nic sobie nie dała przetłumaczyć. Ludzie żyją jak każdy. Jedzą, śpią...

W końcu sObie pomyślałem, jak chcesz coś człowiekowi zabrać, to musisz mu dać coś innego, bo inaczej nie moż­na. Ale co ja jej mogłem dać. Co miałem, to dawałem. Ubranie, jedzenie. Jak jej powiedzieć, żeby nie szła z kim bądź? Musi jej się coś innego lepiej, spodobać. Przyprowa­dzałem ją do teatru, to mówiłą, bajki. Kino jej lepiej pa­sowało. Chociaż coś widać. Ale w kinie można dwie go­dziny siedzieć, nie całe życie. Cały czas po pracy u niej siedziałem, a ona się stroi. Śmieje się do lustra, maluje. W końcu mówi: Zaraz wrócę, tylko dó ustępu. Bo do ustępu schodziło się na dół. Poszła, nie wróciła aż Wi no­cy, albo wcale. Chodziłem za nią jak detektyw. I co z te­go. Milicjanci z Widzewa mnie znali, zawsze serwus; cześć. Mówili, to jest Jadźki stały. -Dzielnicowy raz mnie spotkał, i mi mówi: Zostaw Jadźkę. Nic cd nie powiem,

ale powiedz, czy i ty ją kochasz, czy tylko tak. Dzielnicowy starszy człowiek, dlaczego mam mu nie powiedzieć. Tak, kocham ją i tylko jak mieszkanie dostanę, to się z nią ożenię. To, mówi on, źle robisz, bo ona z Heńkiem Bułą wczoraj na skwerku byłą. Latarką ich wymacałem. Bę­dzie miała Kolegium za nierząd w miejscu publicznym.

Wstyd' mi się zrobiło, mówię, panie dzielnicowy, ja wiem o tym. Ale ona jest jeszcze dziecko, ońa sobie sprawy nie zdaje. Dzielnicowy mówi, ona sobie sprawy nie zdaje, i chyba nigdy nie będzie. Nie każdy może so­bie sprawę zdawać.’

Wtenczas ja pomyślałem, trzeba z Łodzi wyjechać. W dwa miesiące załatwiłem mieszkanie u kuzynów we Wrocławiu, złożyłem trochę forsy, bo różne fuchy u pry- watniaków nie raz robiłem. Ona się cieszyła jak dziecko. Ja tylko tak, mówi, robiłam specjalnie, tobie na złość, bo nie wiedziałam, czy ty mnie kochasz. Chciałam, żebyś za­zdrosny ibył, a tęraz to wiem, że mnie kochasz naprawdę.

Ja też się cieszyłem. Wyjedziemy, mówię, będziemy żyć jak ludzie. Ona się postawiła; Co ty, mówi, ciągle mnie w oczy tymi ludźmi kłujesz. A co, teraz nie jesteś czło­wiek? A ja?

Tak, mówię. Teraz też jesteśmy ludzie. Ale będziemy sobie żyli spokojnie, bez żadnych zmartwień. Ona mi na to: Żeby żyć bez zmartwień, tobyś musiał sto razy tyle zarabiać. Ale tu nie idzie o forsę, tłumaczę jej. A, to już wiem, ona mówi. Ty byś chciał, żebym ja Stale w domu siedziała, na żaden wieczorek nie dasz mi wyskoczyć.

Nie martw się, mówię, będziemy chodzili i na noc. Ale ona dalej zła, i mówi, a jak będę sama chciała iść, to mi dasz?. Pomyślałem sobie, po cóż mam sobie teraz nerwy rozdrażniać. Dam. Wtedy się ucieszyła i pocałowała mnie.

Przez ten miesiąc, co został do wyjazdu, przynosiłem jej różne książki, żeby sobie czytała. Bałem się, że ona będzie latać wszędzie* bo ostatnie dni. Nie raz pytam, przeczytałaś książkę? Ona mówi, tak. No, to powiedz, py-

tam, co opisuje autor? A, różne rzeczy, ona mówi. A zre­sztą, co mam ci się spowiadać z książek? Takie nudy przynosisz i jeszcze mnie męczysz.

Ja wiem, że ona wcale tych książek nie czytała. I to mnie najwięcej bolało, bo jakby polubiła książki czytać, może by było inaczej. Zawsze to więcej do domu ciągnie, 'Tego dnia, gdy mieliśmy już wyjeżdżać, kupiłem bilety ' w Orbisie, pierwszą klasę, i butelkę wina. Po południu zaszedłem do niej, matki nie było. Ona coś smutna, alę to pie dziw. Całe życie w tym jednym pokoiku z matką mieszkała, to jej żal. Zresztą stara też zgaga była i pew- nie ją podpuszczała, żeby została w Łodzi.

Pocałowałem ją, taka ładna. Mnie też trochę żal zdjął, zawsze to kawał życia się tu zostawia, jakie by ono nie było. Popatrzyłem na piec, przekrzywiony, z popękanymi kaflami. Na tych kaflach pisałęm ołówkiem jej imię i swoje nazwisko. Pod! piecem drzazgi i siekierka, miał. si Firaneczki różowe w oknie, stół się buja... No, myślę so­bie. Ja mieszkanie urządzę. Na sto dwa.

Odbiłem wino i taki fajny, do śmiechu toast odpaliłem, ale ona nic. Wypiliśmy, ostatni raz w tym mieszkaniu, mówię. Godzina minęła, a cały czas w płaszczu siedzia­łem, więc płaszcz zdjąłem i zacząłem ją całować. Więc poszliśmy na łóżko, po raz ostatni w tym życiu, mówię* Potem szybko się ubrałem, bo za godzinę podstawiali pociąg. Już byliśmy spakowani, walizki czekały. Ale ona chodziła po mieszkaniu, tylko w halce, i w ogóle się nie śpieszyła. Więc ja się odzywam: Jadziu, pospiesz się, bo nie zdążymy. Ona na to: zdążymy, i wałęsa się dalej. Mi­ja dziesięć, piętnaście minut. Jadziu, pospiesz się, chyba że nie chcesz jechać. Ona znów nic nie robi, udaje, że szuka coś w szafie. Z gniewało minie i mówię: Powiedz, nie kręć mi głowy, czy ty chcesz jechać, czy nie.

Ona wstała od tej szafy, patrzy na mnie-i się śmieję. Wtenczas już zrozumiałem, ale nie chciałem rozumieć i pytam, jedziesz?

B ajfl IMA

Twardo na mnie spojrzała i mówi, nie. Serce mi do gardła podeszło i mówię, dlaczego? Bo nie. Wtenczas zła­pałem się za głowę, i krzyczę: Jadziu, opamiętaj się. Ja ciebie kocham jak nikt na świecie, ja bez ciebie nie mogę żyć. Jedź ze mną. Tu to będziesz taką, że ci każdy w oczy powie, a na starość zginiesz pod płotem, bo ci nikt nic nie da.

Ona się śmieje, jeszcze nie jestem stara, jeszcze mnie nie taki jak ty będzie chciał.

Ja nic nie wiedziałem, tylko bez przerwy mówię, ko­cham ciebie, Jadziu, jedź ze mną, nie marnuj sobie i mnie życia.

Co ty tak, ona mówi, do tego życia się przyczepiłeś. Po­całuj mnie w rant i jedź.

Wtenczas złapałem siekierę spod pieca i,uderzyłem ją w głowę. Ale nie chciałem jej zabić, jeszcze pamiętam, że przekręciłem tak, żeby dostała obuchem, a nie ostrym. Upadła na łóżko, wyglądała jak śpiąca. Nawet się nie skrzywiła. To mnie najwięcej ruszyło: tak jakby spała od paru godzin. Ani krzyku, ani krwi. Ładna jak nigdy. Ostatnie 00 pamiętam, to żem nóż ze stołu wziął, co nim cytrynę obierała i zacząłem jej głowę odrzynać. Tylko się na kręgach trzymała. Ale o oczach i uszach to nic, że­bym tu zmarł, nie wiem.

Ubrałem płaszcz, nóż schowałem do kieszeni i posze­dłem na dworzec, i nikt mnie nie zatrzymał. Pojechałem do Wrocławia.

W tydzień przepiłem trzy siedemset. W ogóle o tamtym nie myślałem. U kuzynów nie byłem, zrabrakło mi pie­niędzy. Nie miałem gdzie spać, poszedłem na dwo­rzec. Za ostatnie zjadłem bigos i piwo. Poszedłem na po­czekalnię. Był tłok, wcisnąłem się za stół między baby z koszami, głowę oparłem na rękach i zasnąłem. Od razu ktoś mnie szarpie za ramię. Patrzę, a to Jadźka. Ładna jak nigdy, oczy smutne.

57

i

Ty już mnie nie kochasz, patrz jaka brzydka jestem, mówi. I pokazuje ręką, a gardło ma zszyte na okrętkę. Nie, nie, krzyknąłem. Kocham cię jeszcze więcej.

Ludzie się pobudzili, spojrzeli na mnie, to wyszedłem z dworca. Przez płot za torami dostałem się na peronu Przyjechałem na gapę do Łodzi.

Rano przed szóstą zaszedłem dó Cześka. Podał mi rękę i mówi: Szukają cię. Zabiłeś Jadźkę. Zabiłem. No, to siedź i czekaj, a ja idę. Spojrzałem na niego, chociaż mi było wszystko jedno: Na Komendę idziesz? Nie, do roboty. Weź sobie jeść.

Nagrzałem sobie herbaty, pojadłem trochę, i stanąłem przy oknie. Patrzyłem, jak chodzą ludzie po ulicy, aż przyszedł Czesiek. Zaczął podbijać sobie buty. Zmierzch- ło, i mówię, to ja pójdę. To idź. Podał mi rękę i wysze­dłem. ,

Padał deszcz i wieczorem zrobiło się piisto, tylko tram­waje grzechotały jak zawsze. Wcale nie chciałem myśleć

o tamtym. Udawałem, że nic nie wiem: Mijały mnie ko­biety, lepsze i gorsze, nie mogłem na nie patrzeć. Wyda­wało mi się, że któraś z nich zapyta o Jadźkę, że wszyscy wiedzą, co ja zrobiłem. Przechodziłem koło milicji, wcale się nie bałem. Nie chciałem tylko być sam. Przez parę godzin chodziłem za różnymi mężczyznami, ale w końcu każdy wchodził w jakąś bramę. Potem już nie mogłem tak, bo było za mało ludzi ii się śpieszyli.

Na Gdańskiej zamykali bramy. Siąpiło i przemiękłem. Twarz mnie bolała, bo się dawno nie myłem ani goliłem. Paznokieć mi wrastał i musiałem iść wolno. Myślałem, że warto by się ogolić. Umyć nogi. Wyspać się w łóżku. Ale nic nie pomogło, w końcu przyszło do mnie. To prędko zacząłem się rozglądać dokoła, żeby coś złapać do oka, żeby się nie dać. Jedna mniej, powiedziałem. Była i nie ma.

Poczułem siebie i na trochę minęło.

Chciałem się zrobić twardy i tak myślałem: Ludzie róż­ne rzeczy robią, to ja akurat to zrobiłem. Każdy jest po­trzebny.' Teraz inne kurwy na Widzewie będą się bały i będzie lepiej. Może jak raz jest taki, co się kocha jak ja. Może taką samą ma i teraz mu się poprawi. Nic, myślę sobie, nie idżie ńa darmo. Wszystko musi być zapłacone. Na dobre i na złe. Mnie na złe, a ludziom to na dobre wyjdzie;

Bo co taka Jadźka. W życiu nikomu pożytku by nie da­ła. Ciągle tylko a to to, a tamto. Naużerałbym się co nie­miara, takie szczęście by mi obrzydło. W końcu wódka. I jeszcze coś gorszego bym zrobił, albo ona.

Myślę, myślę i nic mi z tego myślenia nie wychodzi.

Aż zaszedłem na róg Obrońców, pod samą Komendę. Zmarzłem, że się wcale nie czułem. Tylko wiedziałem, że jak pójdę dalej, to zaraz za rogiem mnie złapie i wten­czas się zarżnę. Tym nożem, co go w płaszczu miałem, co Jadźce głowę obciąłem. Stanąłem przed Komendą i sta­łem, aż mnie obleciał strach, jakby z tyłu leciał do mnie cały świat z nożem, żeby mnie zabić. Obejrzałem się, ale nikogo nie było. To stałem dalej. Stoję, stoję, odl razu słyszę kroki. Coraz bliżej, ale już mnie tak wzięło, że się bałem obejrzeć. Idzie ktoś z tyłu, prosto na mnie, a ja zdrętwiałem i nic. Wreszcie się przemogłem, rękę do kie­szeni wsadziłem i złapałem nóż. Jak już, myślę, blisko będzie, to najpierw jego, a potem siebie. I już. Jeszcze parę kroków zostało. Już się odwracałem, żeby skoczyć, kiedy przyszło mi do głowy, że tam Jadźka na mnie cze­ka. Ona tam czeka i się śmięje. Zawsze będzie się śmiać. Wtenczas skoczyłem biegiem, wleciałem na schodki i do Komendy. Stoję z tym nożem w ręku na dyżurce, ciepło, światło się pali, pachnie smarem od podłogi. Dyżurny za stołem siedzi, pisze. Od razu przestałem się bać. Spojrza­łem na żarówkę, na plakaty, na barierkę porysowaną, na brudne parapety. Wszystko zobaczyłem wyraźnie, każdy

odprysk ze ściany, każdą kropkę po muchach na' wyle- niałych hasłach, i ¡pomyślałem sobie: Może nie zawsze tak będzie. Może jeszcze będzie inaczej. Dyżurny wstał, idzie do mnie z wielkimi oczami, a ja myślę: Musi być lepiej.

Rzuciłem nóż, ręce do niego wyciągiem, i powiedziałem na głos: Ja jestem Cygan, co zabił Jadźkę z Widzewa.

Most

Stał na moście, aż zapadł zmierzch i rozbłysły małe la­tarenki, a woda w dole skrzyła się brunatnie jak oliwa. Chłód szedł od niej i zapach trawy. Górą przebrnął samo­lot, po nim stało się ciemniej, jakby rozprószył czerń.

To był duży most, w dużym mieście S światła tamtego brzegu matowiały przez parę i odległość. Było tak samo jak zawsze ¡¡fi Bula pamięta — odkąd poznał to miasto •i most. Dawno to było, a tak samo: został Buli płaszcz i ubranie, w którym tu stał pierwszy raz. Tylko papie­rosów wtedy miał więcej i pieniędzy. Sięgnął w kieszeń, tam był ostatni papieros gil zapalił. Dym smakował jak przypalony ryż.

Chodź bliżej® powiedział Bula, ale obok nikogo nie było. • i

Na co czekasz? — Bula oparł się o poręcz, patrzył w dół.

Chodź... — Wiedział, że nie przyjdzie i nie chciał, żeby przyszła. Ale było mu źle i myślał, że może byłoby lepiej.

Przyjdź, Magda — powiedział — może będzie le­piej. — Stanęła przy nim — brzydkim, dużym mężczyź­nie — stanęła blisko, odwrócony od niej uśmiechał się, nie Widziała tego. Powiedziała głosem zatroskanym, a Bu­

li było wszystko jedno, czy to prawdziwa, czy udana troska, powiedziała:

Wróciłeś już...

Wtedy Bula uczuł nagłą litość i zrozumiał, że nie ma­ją do siebie nic i że nie będzie lepiej, a kiedyś wszystko było ważne, nawet to, jak się nazywa. I odezwał się jak do dziecka, które nic nie wie i nie trzeba, żeby wiedziało.

Wróciłem.

Chciała coś pomóc, tak przecież nie mogło być. Wie­dział, że ona chce coś wymyślić, ale nic nie wymyśli, to się rzadko udaje. Wiedział, có powie.

Jak... tam było?

Dobrze. — Uśmiechał się.

Nie mogła się spodziewać* że zacznie się skarżyć. Nigdy nie myślała, ze. będzie właśnie tak. „To. za szybko — po­myślała — za szybko”. ,

Ale... czy źle... źle też ci było?

Też było źle.

Odejdź, Magda ¡¡¡I powiedział. — Odejdź.

Milczała nie poruszając się i myślał, że odeszła. Ale

cień padał kołyszący od lampy na szeroką poręcz i tó był cień Magdy.

Przecież wszystko mogę zrozumieć

Na co ci to — powiedział. —■ To niech już tak zo­stanie. — Ona nic nie mówiła, nic już nie mogła powie­dzieć, a Buli zrobiło się smutno.

Nie wyjaśniano mi nic. Ty co chcesz?

Nie chciał, żeby jej było przykro — chociaż to dawno już przestało być ważne — ale nie chciał, żeby jej było przykro. Zaczął mówić i nie słyszał swoich słów, nie wie­dział, co mówi, wszystko było inne niż wtedy, kiedy było. Słyszał jej oddech, jego słowa wpadały weń jak w- mrocz­ną studnię i zdawał sobie sprawę, że robi krzywdę swo­jej pamięci, że kłamie swojemu życiu.

Rozumiesz? Rozumiesz? Zrozum... — krzyczał tal., jak dawniej, dawniej, kiedy jeszcze nie było Magdy, ani

żalu, ani strat, kiedy się strat nie rozumiało. Krzyczał tak, jak kiedyś do własnej ręki, gdy pękła w drugiej run­dzie w walce z Raino, ibo uderzył swingiem, bo już nie miał sił i Raino upadł, i oń, i gong uratował ich od no­kautu, i w narożniku krzyczał do swojej ręki głośno jak tylko mógł, a z gardła wychodził syk: „Nie ból już, nie ból, rozumiesz...” Zrozumiała i Raino nie wszedł już wię­cej na ring, a Bula zapomniał* jak się nazywa, zaczął na­zywać się Bula, bo tak nazwali go wszyscy. Wcale nie chciał się usprawiedliwiać, nie było z czego, bo jeśli, to z wszystkiego, a nie było po co. Chciał opowiedzieć fakty,, to; co by było, gdyby widziała to Magda. Ale nie mógł. — 'Przebiegały po krawędzi wodnych błys­ków ijakieś postacie, niektóre poznawał ńa chwilę, ich gesty komplikowały się w sytuacje — ale to nic nie zna­czyło. Wyrwane z prawdopodobieństwa, niejasne — tyle, że przykre, Bula poczuł w gardle suchy smak krwi. Ja­kiś zapuszczony przekop w kopalni, niższy niż Bula, i Bu­la idzie zgięty,, nagi, i niesie chudego Spałka ze strzaska­nymi stopami. W palcach pełno potu i krwi, i. Bula idzie przez pył węglowy jak przez wrzący miód, a Spałek ję­czy i drapie plecy Buli, jakby to on pchnął mu na stopy blachę spodl taśm, i płacze: „Nie mów żonie, że już nie mam nóg...” To ginie w mroku zemdlenia i spływa z pa­mięci jak czarna woda po szybie. Ostre, jasne punkty błyskają, stają się większe, aż gąsiory biediste wychodzą w słońce» a Bula z chłopięcym imieniem siedzi na daszku szopy i boi się zejść, a długie szyje, syczą ku niemu, wy­dłużają się, a trwa to godzinę, dwie. Bula słabnie ze stra­chu rr- krwawe ognie dziobów sięgają jego nóg i Bula krzyczy przeraźliwie i budzi się; w czarne ślepka pisto­letów zmieniły się po piętnastu latach tamte oczy gęsie ze snu. I widział swoje ramię, zgięte lekko, i przechodzi­ły twarze rozbite, pokrwawione, o oczach nieprzytom­nych, zastygłych w wyrazie udręczonego spokoju. I po­czuł ból w przegubie, 'bo ściskała się bransoleta. Cygan

chciał wytrzeć nos i szarpał w swoją stronę. „Jak trafi­my się na wolności, to pęknie flacha, bracie. Los nas związał stalową stułą, jak mąż i żona jesteśmy.”

Zarżnąłeś kogoś tą ręką, Cygan. Nie wiedziałem pierw, że istniejesz. Jesteśmy jak mąż i żona. — Bula uśmiechnął się, bo to nie Cygan stał za nim.

Co ci powiedzieć, Magda, żebyś nie miała żalu. — Cień znieruchomiał na poręczy, daleki brzęk dzwonów szedł od rzeki, od pasma żółtej mgły na brzegu. „Jak dawno temu pierwszy raz stałem na tym moście?” — próbował sobie przypomnieć. Ale pomieszało się wszy­stko, nie mógł ustawić tamtych sytuacji w jakiś sensow­ny ciąg, żeby Określić, kiedy tu był pierwszy raz. Za­pomniał na chwilę o Magdzie. Wróciła, a trzeba było du­żo odwagi.

Jestem uparta. Zrobię wszystko, żebyś wrócił do mnie. Żebyś był szczęśliwy. Żeby nam było dobrze. Jesteś mi potrzebny.

Bula stał nieruchomo, uśmiechał się. Papieros parzył mu wargi.

To nie ma sensu.

Milczała.

Nie wierzysz?

Milczała.

Zrozumiałem to na małym, odratowanym placyku z chudymi, czerwonymi od zimnego słońca drzewami. Po­myślałem, że jeśli już nigdy ciebie nie dotknę, to nic się nie zmieni. I wcale nie będzie gorzej. Bo nie jest źle. Żle jest wtedy, kiedy jest zimno. I kiedy nie ma co jeść. Tam było ciepło, Magda. I jedzenie. Co tydzień zmieniałem koszulę. W soboty. Niedzielami spało się godzinę dłużej — wystarczało snu. Czyści i bladzi śmieli się- zbyt głośno, przeklinali, w niektórych czaiła się rozpacz. Udawali, że chcą tylko papierosa. Ja też. Potem już naprawdę chcia­łem tylko papierosa. Przedtem nie paliłem. Ale musiałem coś chcieć.

Milczała.

Powiem ci prawdę. Teraz też inie chcę. Chcę mieć łóżko, śniadanie, obiad, kolację. Wtedy będzie mi dobrze. Chcę spać, kiedy chcę, wstawać, kiedy chcę. Wtedy bę­dzie mi dobrze. Chcę mieć ubranie czyste, eleganckie, i być sam, kiedy chcę. Wtedy będzie mi dobrze. Chcę po­słuchać ładnej muzyki, bo to jest przyjemność. Chcę być z tobą, bo to jest przyjemność.

Powolnym łukiem opadł dopalony papieros w wodę jak czerwona kropla. Gasł i zapalał się, gasł i zapalał, coraz większy, gorętszy spod! mostu Wychynęła się łódź z ru­binowym sygnałem na dziobie.

Chcę tego samego — powiedziała Magda. Bula wy­prostował się, postawił kołnierz płaszcza. Zrobił to wolno, dokładnie, tak jak nauczył się pierwszej z tamtych zim. Zaczął mówić, nie odejmując rąk od twarzy.

Tak. Ale ty myślisz, że poza tym jeszcze coś jest. A trzeba mieć tylko spokój.

Czekał, aż odpowie, ale nie powiedziała nic. Skurczył się, oparł łokciami o poręcz. Duży, brzydki mężczyzna w starym, za długim płaszczu. Nie widziała jego twarzy. Nie chciała zobaczyć. Chciała, żeby to nie był on. Czuł jej milczącą obecność, było mu cieplej, kiedy tak stała za nim. Wracała mu pamięć sprzętów, których go pozbawio­no. Na prawym brzegu wschodził wiśniowy neon, opali­zował miękko we mgle, wiatr niósł od' miasta syczenie, blade smugi przecinały mrok.

Nie można było tłumaczyć, że jesteśmy pod tym samym niebem. Parę kilometrów od siebie. Że dzieli nas drut, krata. Zwyżki z karabinami maszynowymi. Że da się na kalendarzu obliczyć, kiedy się spotkamy. Że bę­dzie tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj.

Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie miękkość koł­nierza u jej palta.

Już nie powiem: „Co ja bez ciebie zrobię?”

Przesuwały się zielone punkty na rzece.

Będę mógł 'żyć bez ciebie — powtórzył.

Miał dla siebie godzinę przedranną, nim rozległy się krzyki kalifaktorów, nim zaświecono brudne żarówki w drucianych kagańcach. Leżał tuż pod sufitem, na naj­wyższej z trzech ustawionych na sobie prycz. Przez okienko wpadał co jninuta blask reflektora. Bula słuchał gwizdu dalekich parowozów,, a sufit rozjarzał się nad nim i gasł. Wtedy był spokój i to, o czym się chciało my­śleć. — Przyjdź, Magda — szeptał Bula co dzień słabszym szeptem, bo co dzień była nie ta sama, aż przestał ją po­znawać, aż nastał czas, że nie przyszła więcej. Tylko imię zostało i ¡było imieniem tego, co przeszło, i tego, co mia­ło przyjść. Powtarzał to imię, aż stało się litanią nieusta­jącą na wszystkie chwile, aż do końca, choć wiedział, że nigdy się do tego nie przyzna. Pomóż mi, Magda --J| szeptał, a szeptał do skurczonych drzew, do wiatru zady­mionego, do niewidzialnych pociągów» do brzęku samolo­tów. Już niedługo Magda, ijuż niedługo — myślał, a my­ślał do kreski słońca na stalowych drzwiach, do pręgi brzasku w rdzy krat. Powoli gasła wyobraźnia -^.obra­zów tego, co nastąpi, było coraz mniej, zmieniały się w formuły, znaczące coś przez dźwięk słów, którymi >je sobie wypowiadał. Przestał widzieć, zaczął wiedzieć, co zrobi później, ale wiedział też bardzo mało — że warto by wyspać się wygodniej, zjeść lepiej, mieć kobietę, spo­kój. Najważniejsze były sny. „Byłem tam jeden dzień i bardzo wiele nocy.” Co rano wchodził w akwarium peł­ne szarego światła, tymi samymi co dzień sposobami prze­pływał koło suchych, kanciastych form, żeby utknąć przed nocą zawieszony u sufitu na chwiejnych prętach z metalu. Tam były zwierzęta inne, rzeczywistsze w czar- nozłotych godzinach (psy szczekające, olbrzymie, o oczach ludzkich, a Bula uciekał z krzykiem) niż te w szarych, nieprzezroczystych ścianach dnia. Przychodziły konie czerwone, bryczki za nimi wynikały z kurzu. Jechał Bu­la, milczący, nieruchomy i nie wiedział, że jest, chociaż

widział się wyraźnie. Przechodziły przez niego krajobra­zy dotykalne nieomal, nabrzmiałe kolorem i zapachem, słoneczne, gorące, aż Bulę odurzał miód i łubin. Albo deszcz wycinał małe drzewka z przestrzeni, podzwaniał lekko widnokrąg jak cienka szklanka, a Bula bał się ru­szyć końmi, żeby powietrze nie pękło. Na kratach sia­dały gołębie,, trzepotały skrzydłami, niedobrze, bo prze­słaniały widok, a tam ktoś odchodził, kto wie, czy nie Magda, nie mógł nic dojrzeć, ale wiedział,, gasł jakiś głos kobiecy, który przed chwilą powiedział: „kocham cię”, i już nie powtórzy choćby się nie Wiem jak chciało. Sny były ważne, to były właściwe dnie, ważne, bo działo się coś, tam Bula był sobą, bo miał pejzaż miękki przy sobie, a to dużo znaczy, i kobiety ciche, nie męczące, o ciałach matowych, jasnych, odchodzące kiedy trzeba, jak mgła. I muzyka czasem zjawiła się nagle jak dobra myśl w po­trzebie — raz posłyszana. Kto wiedział, że odnajdzie się tu, gdzie nic nie ma, tylko stuk drewniaków o beton i cze­kanie. Zdawała się być najpiękniejsza na świecie śmiesz­na fraza dziecinnego menueta, zostawała do następnego snu i dobrze było wiedzieć, że jest coś, co jest najpięk­niejsze na świecie. Coraz częściej ogarniały Bulę chwile wielkiego znużenia, zamykał oczy, oparty o ścianę zapadał w ciężki sen, potem wszystko zdawało się nierealne jak zły sen, chociaż zapaść trwała minutę albo dwie. Powta­rzał sobie: „Muszę być jeszcze szczęśliwy, może jeszcze będę szczęśliwy,, pewnie jeszcze będę”. Powtarzał bez przekonania, wspinał się na swoją pryczę, tam pod ko­cem brudnym, podartym powtarzał: „Magda, Magda”, kręcił się na sproszkowanej słomie, bał się sufitu, który zniżał się ćo dzień i twardniał, i było coraz duszniej i go­ręcej pod nim, a serce waliło Buli, aż słyszał dźwięk ostryćh dzwonków, i kiedy cichły krzyki na dole a pod­nosiła się fala wilgotnych oddechów, powtarzał: „Magda, Magda” i chciał wypłakać się, żeby był koniec wszystkie­

go, i odchodził w sen, i doganiały go jeszcze dziwne, ko- jące, z któregoś z tamtych światów słowa:

Będziemy o miłości mówić aż do zorzy, powróci wiosna, wróbli zaświergocą roje, powiem ci o miłości w pełnym marzeń łożu, gdzie jak złoto pierścienia będziemy we dwoje.

Stał na moście, a mrok już nastał dobry, chłód ciągnął od rzeki i szmer. Tam była strona, z której wracał — du­ży, »brzydki mężczyzna, który zapomniał, ile ma lat — a tam miasto, dó którego szedł, a szedł już drugi raz.

I nie było różnicy między pierwszym razem, a tym — nie mógł iść po nic innego niż wtedy. Parzyło go to ubra­nie stare, które miał na sobie i wtedy, a kiedy to było, zapomniał. Teraz był pod1 tym samym niebem co Magda, teraz dzieliła go od niej określona przestrzeń i czas okre­ślony, krótki, można było zobaczyć ją, bo była między tamtymi rozświetlonymi ścianami, cały czas tam była.

Nie po to wracam do ciebie — pomyślał — żeby mó­wić z tobą, żeby ciebie zobaczyć. Chcę potwierdzenia na to, że kiedyś istniałem. Nie wiem, co dalej.”

Cygan zabił i niedługo wróci. Ilu już wróciło” — my- . ślał.

Muszę do ciebie wrócić, Magda — powiedział głoś­no. — Dla pozoru przed sobą.

Będzie to, czego tak bardzo chciał.

Nie było mi źle — mówił. — Jeśli chciałem czegoś „ najbardziej, to tylko siebie odnaleźć w twoich rękach.

Pamiętał od dziecka spokój po płaczu nie wiadomo dla­czego, po wielkim żalu za wszystkim i za sobą.

Będzie na chwilę spokój, Magda.

Mgła opuściła się nisko, cień kreślił poręcz mostu, lśniącą, bo opadł deszcz.

Co mogę zrobić... — odwracał się powoli. — Przyj­dę do ciebie, bo co mogę zrobić. — Stał przed nią z po­chyloną głową, uśmiechnięty głupio, zaciskał palce, bo

nie wiedział, co zrobić z rękami. Ale odpowiedzi nie było. Wtedy spojrzał i zobaczył, że jej nie ma, że nie ma przy nim nikogo. Rozejrzał się przestraszony, wychylił się za poręcz mostu. Padał deszcz, szmer szedł od jezdni więk­szy niż od1 rzeki.

Jak to — powiedział Bula. —- Jak to... — Zamknął oczy. Powtarzał w myśli imię Magdy i starał się przy­pomnieć sobie jej twarz. Pojawiały się skurczone smut­kiem albo wykrzywione złośliwie twarze tych, co zostali tam, a kiedy odegnał je od siebie, przyszły usta roze­śmiane dawno znajomych dziewczyn, ich ślepe, błyszczą­ce oczy, dotknięcia ich rąk twarde, zimne jak kamie­nie.

Magda, Magda — powtarzał, aż zrozumiał, że za­pomniał jej twarz, już na zawsze.

Wtedy poczuł deszcz, spływający po twarzy, poczuł chłód i zapragnął wdrapać się na swoje piętro, na stary siennik, naciągnąć koc na głowę i nie myśleć o niczym.

Weseli chłopcy na cmentarzu

Pod jesień szło, sucha pogoda przykurzona lekko wisiał ła nad ziemią, nad! skośną blachą domów, nad krzewami sztywno chudnącymi. Za autem cienki piasek wirował szybko, a dym niebieski plątał się z wonią traw, gęsto w rowach złożonej.

Minęli tak, na budzie krytej pociągając słodkie rude wino, parę wsi i ze cztery miasteczka, aż na południe domki małe żółtawe wyskoczyły z obu stron szosy, wó­zek trząść zaczął, chodniki z przewieszonymi z ogródków gałęziami, rynsztoki bielone wysoko, jakiś fetniak na ro­gu w czarnym garniturze i koszuli w cytrynową kratę, kołychliwy rynek z pompą okręconą łańcuchem i zam­kniętą na kłódkę, drewniak podgniły wykrzywiony z szyl­dem na desce zielonej: „Samopomoc Chłopska. Dancyng”

jeszcze trochę potrzęsło i wyskoczyli z drugiej strony miasteczka, gdzie znów rozwierała się głupia płaskość ogołoconych pól; ale z boku sterczał niski, szczerbaty mur z podpalonej cegły, z uchyloną po środku furtką, tłustą od rdzy.

Machaja Bolo pierwszy na żwir zeskoczył, rękę podał Muszce potarganej od wiatru i poszli do wejścia prosto a za Tiimi Hyniu Golec i Kikier koślawy, bo mu się pięta w kapciu nowym obtarła. Szoferak Lipko wrzucił bieg

ze zgrzytem i odjechał dalej, między polami czekać miał do zmroku.

Bolo z Muszką pod rękę szli, jak mąż i żona, alejką główną cienistą, głowy do siebie przychylone mieli, szep­tali coś, ale ci z tyłu nic nie słyszeli, bo skwierczały liś­cie żółciejące, a i ptaszki grzechotały nieźle.

Zmiarkuj tylko — mówił Hyniu Golec płaczliwie — co tyn Bolo sobie kompinuje. Zgłupiał do cna. Światu za tą brzaną nie widzi. Muszka, Muszka, i nic, tylko Mu­szka. Na robotę ją bierze.

Zabujał się chłopisko — przytwierdził smutno Ki- kier obolały. — To nie dziw. Każdemu jednemu się tra­fi. Ale na robotę faktycznie jej brać nie powinien.

To mu powiedz, jakżeś mądry.

Jasne. Powiem.'Wpadka jeszcze przez nią może być. Jak przyjdzie w długą dać, to gdzie ci kobieta zwieje. Z punktu dognają. Jeszcze zobacz, jakie trepy ona ubra­ła. Óbczas do nieba. Końcowy połamie...

Stara się Bolo, stara — splunął Hyniu Golec. — Ona łeb ma. Z ciaćków go czyści na zycher... - f->i

Bolo z Muszką usiedli na ławeczce małej, zielonej, przy grobie z czarnego marmurku, Bolo patyczek podniósł i dłubał nim w piasku. Hyniu z Kikreni przeszli obok bez słowa i dalej parę grobów też usiedli.

Bolo rękę swoją brązową Muszce na dłoni małej poło­żył. Sygnet miał ciężki, krwisty. Muszka gładziła go lek­ko palcami o długich, srebrnych paznokciach, słońce się w nich iskrzyło.

Powinnaś zostać na wozie —■ odezWał się Bolo, pa­pierosy Wolną ręką sięgając.

Muszka żaśmiała się, aż jej dołki na policzki wyszły 1

Bolo, ja zawsze muszę tam, gdzie ty. Bym ze stra­chu umarła, jakby co.

A tak też się przestraszysz...

Tak to się nic nie boję. Z tobą, to ci mówię, na naj­gorsze. A i tak najlepsze będzie...

Bolo dwa papierosy Wsadził sobie do ust, zapalniczką przypalił. Muszka twarz swoją małą i złotą nadstawiła, włosy błyskiem lekko jej wiatr poruszał. Bolo jedną faj-| kę jej podał. 'Palili i przyglądali się na dym prześwietkn ny słońcem, jak zwijał się, łączył i rozpływał.

Ale to skończyć musisz — powiedziała cichutko] Muszkat Ja cię proszę, Bolo...

W porządku podparł. — Sam to wiem...

Bo jakby coś, to nie wiem.

Patrzyła na niego i on spojrzał i w Jej oczach jasno-1

szarych zobaczył to, co chciał zobaczyć i czego się bał.; Mrówki gorące przeszły mu po plecach.

Ech, Muszkagi- mruknął i ścisnął jej rękę, aż syk­nęła.

Ja chcę inaczej — powiedziała, krzywiąc się jak do płaczu. — Już ci w Szczecinie mówiłem, jak żeśmy się I poznali...

Mówiłaś — przyznał Bolo. — Dlatego cię zabrałem. To nie było dla ciebie, malutka.

Tak, to nie było dla mnie. Widać jeszcze? — znów przysunęła twarz do niego.

Spojrzał uważnie i delikatnie dotknął palcami miejsca pod okiem.

Zeszło już dawno — powiedział cicho.

Hyniu Golec i Kikier nie słyszeli, co oni mówią. Palili i spluwali na żółknący grób.

Bolo frajer nie jest — mówił Kikier. — Trzy gar- miaki od święta w naftalinie trzyma, but na nim. luksus

zawsze, błysk aż pod niebo, a koszulki jakie, prasować ¡nie potrzeba...

Klawe takie koszulki — przytwierdził Hyniu Go­lec. — W sam raz do ruchomego życia... Jupa Stary pła­ci w porządku, złego słowa na niego żaden nie powie...

Jasne, forsa się sama z karmana sypie, liczyć nie po­trzeba, fakt.

Muszka także samo na glanc bigiel odsztyftowana, przyjrzyj się — powiedział Hyniu Golec. — Kiecek no­wych spamiętać trudno, a kapci... Podług mody ją Bolo ustawia.

No, gazety specjalne razem kupują, Muszka tylko palcem pokaże i już Bolo do sklepu, albo krawcowej bu­li... —. ziewnął Kikier. — Zgaga pali po wińsku... Betka ubranie. Co z łachów, zawsze się podrą. Motor lepszy...

- Motor... — uśmiechnął się krzywo i bezzębnie Hy­niu Golec.

Jasne trr zaperzył się Kikier. |g| Taki, co sto dwa­dzieścia letko ciągnie muszę mieć!

Rozmarzył się nagle.

Czerwony, herby na nim rozmaitych miast poprzy- lepiane, szlaczek złoty po błotnikach pociągnę, zara każdy będzie wiedział, kto jedzie...

Daleko nie ujedziesz — ośmiał się Hyniu Golec. — Tylko do skrętu.

Czemu? — zdziwił się Kikier i czknął.

Bo ci się droga przez kikra splącze i wylądujesz na drzewie!

Ty, nie bądź taki hojzyk — zgniewał się Kikier. — Swojej matce możesz dogryzać...

Ale Hyniu Golec nie przejął się wcale:

Każdy wie, całą forsę w gaz puszczasz, a. jeszcze parę iat, to może pompkę kupisz... Gadać szkoda.

Kikier zbladł, ale nie odezwał się nic.

Hyniu Golec znowu japę otworzył, wtedy Kikier po­wiedział z płaczliwą zgryzotą:

Ty to nawet się motorem nie zastawiasz. Wszystko przez gardło przeciągasz, nawet na żarcie skąpisz. Ale co, ty szczawik jesteś, dwadzieścia kalendarzy ledwo, jak ja bym twoje lata miał...

Odsunął się i spojrzał na Golca obrzydliwie:

-— Jak to wygląda: chude, blade, zęby d'o brzucha wpa­dły, gnaty przez koszulę świecą...

Odwal się — mruknął Hyniu Golec. — Czwarty^ krzyż ci na karczycho włazi, i co masz?.

Czwarty krzyż, czwarty krzyż! — zawrzeszczał Ki- kier. — Trzydzieści dwa, to czwarty krzyż? Zaropiałku, obrzępało...

piri I co masz? — ciągnął Hyniu Golec* — Kikra tylko. A i to od urodzenia samego...

Kikier nogą w kapeć nowy obutą płytę grobu zgniewa- ny kopał. Cicho siedzieli chwilę.

Daj fajkę — ¡powiedział Kikier.

Zapalili.

A Muszka — odezwał się Hyniu Golec — to ma fart. Takie to mają — dodał ze smutkiem.

A jak wyglądała u tego alfonsiaka, co mu ją Bolo zabrał. Filar pod ślipiem.1 Szmaty .-zdarte. Pięć złotych bym nie dał...

—• E, nie gadaj, stówę też byś wywalił. Jak by tylko chciała.

U mnie babka musi być gites ubrana, na szmaty ja nie pójdę — obruszył się Kikier. — Teraz, to druga rzecz. Ani dojścia do niej. Lalka.

Ja tam lubię takie małe, foremne. Zaraz*się ria niej poznałem, pierwszego dnia —■ z lekkim żalem Hyniu Gon­iec powiedział.

Muszka włosy Bola poprawiała, czarne i lśniące'. Po kołnierzu marynarki ciemnej strzepnęła. Duży był Bolo; przystojniacha nieprzeciętny. Mocny, jak rzadko. — :

Ja ci tego, Bolo, nigdy' me zapomnę — powiedzia­ła. — Na łóżku śmierci zapamiętam. On był kozaczysko największe. Cały port go znał i „Bajka”. A ty mu dałeś...

. Otarła policzek o jego ramię.

Sposób trza mieć — uśmiechnął się Bolo nieznacz­nie, złotym zębem łysnąwszy.

Mrużył oczy‘wąskie i ciemne, brzegiem dłoni przecią­gnął po szerokiej szczęce z granatowym pod1 skórą za­rostem.

Jeszcze nie widziałaś mnie w akcji — powiedział. — To tylko zabawka była...

Objął Muszkę i przycisnął, aż dech straciła.

Mój — szepnęła ■=— .mój...

Pusty cmentarz, ćwierkotliwy i jasny. W gładkim pia­sku alejki drobiny szkła migotały ostro. Sroka wrzeszcza­ła na topoli wysokiej. Kredowe ślady ptasie na czarnej płycie marmuru, kurzem lekko zamglonej. Bolo patykiem zerwał suchą skorupkę, patyk rzucił, gwizdał cicho przez zęby. Nogi długie wyciągnął, słońce sen sprowadzało.

To już koniec — powiedziała Muszka cichutko — pamiętaj. To już... .

- Sezon się jeszcze nie skończył — mruknął Bolo.

| §|P Ale to już ostatni—napraszała się płaczliwie, gło­wę na ręku jego opierając. — Ja tak nie chcę.

_i. Muszka, ty nic nie rozumiesz, słowo daję. Aż dziw­no. Jakbyś dzisiejsza była — zniecierpliwił się Bolo ła- godhfe.

1' Mnie się o ciebie rozchodzi — powiedziała.'

Mnie także samo o ciebie — powiedział. — Ale! żyć trzeba. A: ja chcę żyć jak się należy. Bo we dwoje to cał­kiem co innego. Więcej różności trza... Już dwa sezony przeszły. Forsy ile ze mnie spłynęło... I na co to. Jak człowiek sam, to mu nie zaieży. Wcześniej mogłem cię póżnać. Już by spokój był. Ale teraz popuścić nie mogę, zagram na cały bank...

Ja nic nie chcę od ciebie, Bolo — przerwała Musz­ka. — Nic. Tylko żebym z tobą mogła być.

No to jesteś — powiedział Bolo.

Ale nerwów za dużo. Suchy kartofel zjeść, wodą popić, tylko nie to...

Głupstwa. Żyć jak ludzie musimy. Mieszkać gdzie. Jakbym golec był — zastanowił się nagle — to ciekawe, czy byś tak...

Bolo! — syknęła Muszka. — Nie mów...

Ręką przykryła mu usta. Końcem języka przeciągnął lekko po wnętrzu jej dłoni. Zaśmiała się łaskotliwie.

Kikier i Hyniu Golec popatrzyli na nich uważnie.

Ładnie się ona śmieje — powiedział Hyniu Golec. Kikier głową pokiwał.

Ja tam nie lubię, jak się kobieta za bardzo śmieje. Z komplem kiedyś na robotę chodziłem. Też swoją brał. Ani kluka bez niej utrzyć nie ¡mógł. Lubiła się śmiać, a to nie było dobrze. Nocą najgorzej, kiedy się głos da­leko niesie. Jak trzeźwa, to jeszcze szło, ale bez gorzał­ki ani rusz, i z tym śmiechem ciągle kłopot, zmartwie­nie ciężkie, strach. Aż razu ijednego skok my tłusty ro­bili i ta brzana nieszczęsna całą sprawę skrwawiła na amen.

Racja bo racja — zgodził się Hyniu Golec poważ­nie. — Krótko przy pysku trza brać, bo inaczej to ci be­bech rozpruje...

Przypalili, połówki zmięte w cyfkach osadzając uważ­nie. Rozejrzeli się wkółko powoli.

Fart najlepszy w miasteczkach małych — mruknął Hyniu Golec. — Bogatych dużo umiera.

Tak jak każdych — powiedział Kikier. — Tylko ich lepiej widać na cmentarzu.

Bolo wstał i podszedł do nich wolno, w. barach się zgrabnie kołysząc.

No, koniec palenia pij mruknął. •— Poszukać trza.

Na zegarek spojrzał uważnie.

Obiad stygnie.

Hyniu Golec. podniósł się i przeciągnął, gębę do słońca wykrzywiając.

' Bolo — zaczął Kikier niepewnie — ty głowę masz, każdy wie, ale mnie dziw bierze, jak patrzę, co teraz wy­prawiasz...

Kiego znowuż? — ostro Bolo zapytał.

O twoją Muszkę mu się rozchodzi — powiedział Hy­niu Golec ziewając.

Od Muszki to z daleka — powiedział Bolo i odwró­cił się tyłem, żeby na Muszkę spojrzeć.

Siedziała na ławeczce jak wprzód, pochylona trochę tam, gdzie Bolo siedział. Wyglądała na piętnaście lat. SerCe Bolowi zagrało.

Ja nic nie mówię — zajęczał Kikier — ty Bolo sam najlepiej wiesz, jak ma być. Tyle, że szkoda jej na robo­tę ciągać. Umęczy się, utytła... A jak coś, nie daj Bóg, to co...

Bolo ręce do kieszeni wsadził, obciął Kikra od góry w sam dół. Skurczył się Kikier w sobie, głowę spuścił. Ślinę suchą połykał.

Jak nie chceta — powiedział Bolo — to najwyżej. Mogę z wami nie chodzić. O robotę dziś głowa nie pęka...

Bolo! — zatrwożył się Kikier. — Co ty mówisz. My bez ciebie to od razu możemy na pyry iść. W żaden spo­sób bez ciebie...

Bolo miejsca najlepsze zna — wtrącił się Hyniu Go­lec, karcąco patrząc na Kikra. — W żaden sposób...

Tyż mówię — prędko przytwierdził Kikier — tyl­ko o Muszkę mnie idzie...

Bolo podszedł o krok i za klapy go zgarnął.

Masz głupoty mówić, to język w krowie gówno wsadź!

Potrząsnął Kikra, aż zabrzęczały gnaty.

Tylko ci powiem: ona jest najlepsza. W życiu ta­kiej nie miałem. I w ogień, rozumiesz, i w ogień... — twarz mu spęczniała od krwi.

No dobra, no dobra — bełkotał Kikier poszarzały i wiotki. — Ja tam nic... Ty tam lepiej... Zostaw, Bolo, zostaw...

Machaja Bolo puścił Kikra na kamienny grób i wró­cił do Muszki.

Tamci zaraz alejką między krzyże odeszli,, niskie za­kryły ich krzewy.

Pocałował Muszkę we włosy, mocno zapach Wciągając, a było tam wszystko, czego w życiu chciał i nie mógł mieć. Teraz jego to jest, na . własność, na zawsze. Pomyś­lał, aż w oczach zaćmiło.

*— Trzy dni wolne — szepnął chrapliwie. — Spokój.

Położyła mu głowę na kolanach.

A potem?

Włosy jej płowe- odgarnął, końcami palców lekko ucho głaskał.

Na lubelskie skoczymy — mówił z trudem. — Tam­te kąty znam, jak na deklu jeździłem.

Jak na deklu?

Zwyczajnie. Portrety z fotografii. W kolorach. To się mówi: na deklu. Z Pruszkowa jeden piękne dekle ro­bił. Nieraz półtora koła w dzień się trafiło, po wsiach...

Dobra praca — szepnęła.

Głaskał jej plecy wąskie, szczupłe.

Dobra. Tylko mowę trza mieć. Bez mowy nic.

Ty mowę masz, Bolo. Teraz by się przydało, taka robota. Razem byśmy jeździli...

Razem nie — on powiedział. — Kobieta psuje tylko. Młode panny najwięcej zamawiają, to rozumiesz...

st —' To bym do chłopów starych chodziła — zaśmiała się cichutko, — Po co przestałeś?

^— Zwinęli nas. Ten artysta forsę brał i nie robił. Czwórkę złapał, bo już nie raz.

A ty? — wyprostowała się i spojrzała na niego ze strachem.

Ja rok. Przeleciało — roześmiał się.

Znów schyliła się, pocałowała go w rękę.

Bolo...

Teraz tak łatwo nie pójdzie. Więcej rozumu, jak adwokat, nabrałem śmiał się dalej.

t W życiu nie, Bolo, w życiu nie — powiedziała Musz­ka.

Rękę jego ściskała mocno. Czuł jej oddech lekki na dłoni i poruszenia suchych warg.

Później wstali, przeszli się po cmentarzu. Bolo zatrzy­mywał się, patrzył na groby niektóre. Kawałkiem kredy małe znaki robił na kamiennych płytach.

Po obiedzie Hyniu i Kikier, forsę od Bola wzięli, żeby gorzałki kupić, i w miasto poszli, podrąjcowani ¡już tro­chę, bo strzelili przy żarciu w gospodzie, a Bolo z Musz­ką za cmentarz, w zagajnik wrzosem wysłany miękko, i tam Bolo układł się, by zadrzemać, ale nie mógł, ziemia gorzko pachniała i wrzos, a Muszka skulona w kłębuszek siedziała, z brodą na kolanach, i nuciła cichutko... Wtedy rozejrzał się uważnie dookoła, ale nikogo nie było, tylko słońce opadało z drzew i brzęczały osy, położył rękę na karku Muszki gorącym i suchym, dłoń wsunął we włosy, zgarnął ostrożnie i mocno, umilkła, przechyliła się w tył i powoli na wrzos opadła, twarzą do słońca.

Jezus — szepnęła, unosząc dłonie poznaczone ślis­kim różowym pyłem — jak już umrzeć, to teraz, teraz...

Po co chciałaś umierać — spytał Bolo, gładząc jej włosy zwichrzone. — Jeszcze dużo mamy do życia.

Już nie chcę — zaśmiała się — ale nic więcej nie będzie.

Dlaczego?

Bo nie. To wszystko, co może być.

To nie chcesz?

Do śmierci, Bolo, do samiutkiej śmierci. Ale to. Tyl­ko to. I jak umrzeć, to wtenczas.

Głupio umierać. Zawsze — powiedział i dteszcz go zdjął. — Chłód idzie, Muszka...

Wstali. Otrzepał z tyłu jej sukienkę.

Pochodzimy trochę — rzekła.

Wziął ją za rękę, wyszli polem dó szosy.

Ładnie teraz na świecie — spojrzała w mglisty ho­ryzont. — Wiesz dlaczego?

Na ramieniu jej rękę położył.

Wiem.

Zaszła noc, księżyc się biało rozjarzył. Weszli w cmen­tarz przez dziurę w murze wywaloną. Na polu obok szo- ferak Lipko wóz ustawił. Hyniu Golec i Kikier pod szme­rem drzew czekali, w błyskaniu krzyży i marmurków nabiegłych rosą. Pociągali z flaszki z gulgotem. Machają Bolo też sobie wlał porządnie.

Daj — szepnęła Muszka.

Łyk tylko — powiedział i trzymał flaszkę przechy­loną trochę, gdy piła.

A później szkło puste cisnął w krzaki głęboko i poszli do pracy.

Kikier lampką małą świecił tam, gdzie trzeba, i zdej1- mowali płyty ciężkie z grobów nowych i starych, tam gdzie znaki kredowe naznaczone były. Zaraz Muszka wzięła lampkę od Kikra, a oni przenosili płyty, sapiąc i potykając się, przez dziurę w murze na pole płaskie

i oszromiałe światłem, Lipko szoferak tam pomagał ła­dować na wóz.

Zmachali się Wszyscy, oczy ich piekły od potu. Dwie godziny przy robocie zleciały jak oddech. Tylko serc pu­kanie i szum krwi słyszeli.

v Nareszcie płyt czternaście legło pod budą.

Dobrze Jupa Stary zarobić da Iii szepnął Hyniu Golec. — Grobów nowych pięknych czternaście załatwi, tylko słowa na inne przekuje.

—■ Drania ńa milion obliczam — mruknął Lipko szo- jferaik.

Na budę skoczył, nakrył płyty brezentową płachtą. Na Wierzch skrzynek pustych po owocach, narzucił.

MS Włazić fi odetchnął i zapalił silnik. .3^

Skoczyli na budę, Bolo Muszkę posadził, między skrzyn­ki usiedli. Szoferak Lipko światła długie załączył, bieg wrzucił i wrzasnął, a Kikier, co siedział koło niego, wy­skoczył z szoferki i zaleciał z tyłu.

Wpadka! — krzyknął.

Macha j a Bolo dał skok na miękką ziemię, z boku wozu wyjrzał szybko, ostrożnie. Tyralierą biegło kilku ludzi. Światła zgasły. Bolo dojrzał jeszcze mundury.

Stać! — krzyczeli.

Sto metrów ich dzieliło.

Leżymy — jęknął Kikier.

Bolo go pchnął i wyciągnął ręce:

j— Muszka!

Skoczyła, w locie ją złapał. Hyniu Golec i Lipko już lecieli na cmentarz, już za murem znikli. Krzyki tamtych coraz bliżej grały.

Drobne, suche gałęzie biły Muszkę po twarzy, drapa­ły ręce. Bolo ciągnął ją, nieprzytomną ze strachu, mię­dzy grobowce zgniłe, stare i wysokie, z aniołami ludzkiej wielkości, serce Muszki głośno waliło, jakby księżyc w gong się przemienił.

Przystanęli za murkiem krótkim, grób rodzinny osła-

niającym. Poprzez mokrą bluzkę Muszka czuła szorstki chłód tynku.

Hyniu — szepnął Bolo chrapliwie.

Nasłuchiwał chwilę. Ale tylko szum wiatru rosnący

nagle w czubach drzew kołował i krzyki ganiących cięły mrok ze wszystkich stron. Małe plamki latarek skakały po pniach.

Tędy — szepnął Bolo, rękę Muszki dłonią swoją spoconą ściskając. — Tam rzeka jest... Las...

Szarpnął ją i pobiegli, potykając się o niskie groby. Nagle światło strzeliło im w oczy.

Widzisz, widzisz... ^ szepnęła Muszka.

Ale on nie usłyszał. Musiał puścić, jej dłoń, żeby unieść wysoko ręce.

liii

Kantor wymiany snów

Czy śpiącego można przebudzić grzecznie?...

Norwid

1

Stoją nade mną, słyszę ich przytłumione, wstrzyfny- wane oddechy, czuję ich niecierpliwość wzbierającą i gęstą; oczekiwanie przedłuża się, czyjeś stopy szurają, starając się odgiąć róg dywanika pod łóżkiem; siła od­dechów się wzmaga, powietrze z sykiem i poświstem wy­latuje z nosów i ust; wiem, jakie będzie pierwsze słowo do mnie skierowane i wiem, kto je wypowie; zbiera mnie obrzydzenie na samą myśl o tym; po raz pierwszy w życiu zdaję sobie sprawę, że nienawidzę tej osoby, któ­ra zaraz się do mnie odezwie, i po raz pierwszy czuję, że będą to ostatnie słowa, które od niej usłyszę.

Broni mnie przed nimi tylko cienka kołdra szpitalna i mój udawany sen, ale czuję się mocno, coraz mocniej —* nie na tyle jednak, bym się odważył otworzyć oczy i spoj­rzeć na twarze tych ludzi, oświetlone słońcem. Wiem, że słońce pada na ich twarze, ponieważ gorący promień i mnie łaskocze po uchu, a stoją naprzeciw okna.

Może jednak zauważyli drganie moich gałek ocznych pod powiekami — po tym łatwo poznać, czy ktoś rzeczy­wiście śpi. Wstyd. Muszę być odważny — to jedyna oka­zja, żeby osiągnąć wolność.

Postanawiam obudzić się, z uprzednim sapnięciem

i westchnieniem, jak na pożegnanie snu.

Wtedy słyszę zawodowo kojący głos pielęgniarki:

Zdaje się, że śpi. Proszę go zbudzić delikatnie, i tak nadchodzi pora badania...

Czy śpiącego można przebudzić grzecznie? — rozle­ga się melancholijny baryton wuja Rafała.

Cicho bądź, głupcze — to męski gulgot ciotki Kle­mentyny.

To nie ja powiedziałem — wypiera się nieśmiało wuj Rafał.

Nie próbuj ze mnie robić idiotki — bardzo szybko gulgocze ciotka. — Wyraźnie słyszałam twój pijacki głos.

Kiedy to naprawdę nie ja — cicho tłumaczył się wuj. — To Norwid.

Cisza. I po chwili cienki, wariacki chichot Dziecka. Powoli otwieram jedno oko.

Są wszyscy troje.

Ciotka Klementyna, lat pięćdziesiąt, niewysoka kobie­ta o silnych kształtach i wiecznie naburmuszonej, przy­pominającej buldożka twarzy. W ręku trzyma paczkę, w której — jestem tego pewien — znajdują się lekarstwa, osobiście przez nią wybrane i kupione od znajomych pań aptekarek.

Ciotka z wściekłością krzyczy na wuja Rafała, naska- kując, jakby go chciała bić, albo gryźć, zęby jej łyskają sino w słońcu, a wuj Rafał odchyla tułów i głowę, jakby gardła broniąc: jest to grubas czterdziestoletni, sympa­tyczny i zahukany, garnitur włożył najlepszy na tę wizy­tę, a i to wyświecony porządnie, posypany łupieżem. Trzy­ma przed sobą, jakby to było coś ze szkła, gruby tom Podstaw praktycznego działania, który, według założeń ciotki, będę musiał poznać i przeanalizować w okresie rekonwalescencji.

A za nimi ogromny, kudłaty łeb Dziecka, kręcący się na wszystkie strony, czerwone wargi, wilgotne i wiecz­nie uchylone jak do śpiewu, odsłaniają zdrowe zębiska, nad tym nos wągrowaty, a wyżej, po obu stronach nosa czarne, nienaturalnie rozwarte oczy, przesuwające się po

wszystkich jak po chłodnym, matowym szkle. Dziecko ma pięść oplątaną rzemieniem, na którym wisi ciężar; ko­łysze nim miarowo i bezmyślnie. Domyślam się, że przy- dźwigało na rozkaz ciotki mój aparat. Narzędzie pracy przy łóżku chorego — terapia psychologiczna. Zamykam oko.

Ale Dziecko zdążyło wrzasnąć, że ożyłem. Scena zmie­nia się błyskawicznie; choć nie patrzę, wiem wszystko do­skonale. I spodziewany jest ten układ, który zastaję, uchyliwszy jedną powiekę: schyleni nade mną: wuj Ra­fał i Dziecko po obu stronach ciotki Klementyny; jej ra­mię wyprężone, mięsiste, drżące z napięcia; palec krótki z obciętym równo, nie malowanym paznokciem wcelo­wany wprost w moje oko; głos rozwibrowany oburzeniem, aż wpadający w mutację; i słowa, na które czekałem:

To ty! Ty wypędziłeś Alice z Polski.

Przekręcam oko białkiem do góry i zamykam powiekę z takim wewnętrznym rozmachem, jakbym zatrzaskiwał ciężką klapę.

I rzeczywiście — czuję się niby w ciemnej, obszernej skrzyni, a właściwie w staroświeckim kufrze z pancerny­mi okuciami.

Broni mnie ten gmach, wypełniony wonią środków de­zynfekcyjnych, bronią mnie ściany białe, lśniące, a także to, że zaledwie wezoęaj odzyskałem przytomność.

I ohronnie brzmi głos pielęgniarki:

Ależ proszę państwa, ostrożniej, tak nie można po­stępować z chorym...

. Jaki on tam chory — odpowiada na to ciotka Kle­mentyna. — Ja go lepiej znam, niż pani! Od dziecka go znam, od dziecka wychowuję...

Nie wątpię — zgadza się posłusznie pielęgniarka —

2

ale zachodzi obawa, że chory może na -powrót stracić przytomność.

Przytomność? — huczy ciotka Klementyna.. — A pani wie, co się robi, żeby chory nie stracił przytom­ności? Za co pani bierze pieniądze?

Pielęgniarka, młode dziewczę, nie wie, czy ma się już obrazić, czy jeszcze poczekać. Mruczy coś niewyraźnie.

Słyszę szelest rozrywanego papieru.

Glukoza! — krzyczy ciotka. — Zastrzyk glukozy! Proszę natychmiast mu zaaplikować zastrzyk glukozy.

Krótkie szamotanie. Wiem, że pielęgniarka rzuciła się na ciotkę i wyrywa jej przyniesione lekarstwa. Podej­rzewam, że walka skończy się wygraną ciotki, lecz popeł­niam omyłkę... ,

3

Jestem w śnie. Jeśli to naprawdę sen, to sen koszmar­ny. Sni mi się bowiem ciotka Klementyna, siedząca za ciemnym biurkiem z taflą szkła na blacie. Przed nią paczka miętowych papierosów.

Ciotka zapala szybkim, zdecydowanym gestem. Pocią­ga nerwowo parę razy, prawie się zresztą nie zaciągając, bo szkoda zdrowia, następnie dusi papierosa na dnie po­pielniczki z mściwą satysfakcją, jakby dusiła maleńkiego, lecz niezwykle jadowitego węża. Chwyta popielniczkę i zawartość wyrzuca do kosza, stojącego za nią. Po chwili zapala nowego papierosa, zachłannie, jakby cały rok tylko tego pragnęła.

I patrzy spode łba. I mówi. Mówi szybko, opryskując szklany blat kropelkami śliny. Jeśli z boku pada słońce, kropelki te i drobniutkie ich odłamki widać w locie wy­raźnie. Ciotka Klementyna też je widzi, ale wcale jej to nie przeszkadza, nie przerywa wątku — kiedy szkło jest już wystarczająco wilgotne, ciotka zgarnia kantem dłoni efekt swojej płynnej wymowy, jakby strącała suchy kurz.

Jest kierowniczką ogromnego biura, więc najlepiej czu­je się za biurkiem. I oczywiście wszystko wie najlepiej. Jest to niejako jedna z koniecznych cech jej zawodu. Rzą­dzi gromadą ludzi, którzy z wiadomych powodów nigdy się jej nie przeciwstawiają. Ale jest osobą dobrego serca

i z tym ma mnóstwo kłopotów. Ludzie starają się uchylać jej dobroci, co niepomiernie dziwi ciotkę Klementynę. Kiedyś pewien urzędnik przyszedł do pracy blady po przepitej nocy. Jego bladość wpadła w oczy ciotce Kle­mentynie. Wezwała biedaka i tak, jak teraz ja ją śnię, tak tamten miał ją przed sobą, palącą i pryskającą: pod ry­gorem natychmiastowego zwolnienia musiał codziennie spożywać w biurze płatki owsiane na mleku.

Jej marzenia o uszczęśliwianiu ludzi sięgają dalej. Rzekła pewnego dnia do wuja Rafała:

$ g» Wiem, dlaczego nie możesz zrobić kariery. Masz pewno ukryte kompleksy z powodu wielkich uszu. Gdy­by tak je przyciąć troszeczkę...

Jej pokój w mieszkaniu urządzony jest identycznie, jak gabinet w biurze. Dwa razy w tygodniu wzywa członków rodziny na odprawy wychowawcze. Na drzwiach domo­wego gabinetu wisi plan przyjęć. Każdy ma ściśle wyzna­czoną godzinę.

Jak przystoi świetnie zorganizowanemu władcy, ciotka Klementyna ma też swojego konfidenta. Jest nim Dziec­ko.

Chichot Dziecka dobiega spoza mojego snu. Wiem, że oni wszyscy są jeszcze w tym pokoju szpitalnym.

Ale śni mi się na razie tylko ciotka.

Ona jest patetyczna. I za grosz nie ma poczucia humo­ru.

? Owszem, lubię się pośmiać — powtarza często — ale to nie jest sprawa, z której można sobie urządzać śmichy chichy.

Tak mówi przy każdej okazji. Wściekłość wzbudzają

w niej zwłaszcza tak zwane filmowe komedie okupacyj­ne.

Jak można! — pieni się, a jej dłoń odbywa swoją pracę na blacie biurka ze zdwojoną częstotliwością. — Jak można takie bzdury pokazywać! Według tych panów filmowców Niemcy to sami idioci, a konspiracja sami cwaniacy, niebieskie ptaki, letkiewicze! Jak oni chcą wy­chować nowe pokolenie? Albo ta aktorka w głównej roli, no, ta, co grała bohaterkę... Kto w jej bohaterstwo uwie­rzy: przecież ona się puszcza! Czy już naprawdę brakuje ludzi szlachetnych i poważnych, żeby ich pokazywać?...

Ileż razy stawałem przed trybunałem biurka, by pobie­rać lekcje moralności i naukę życia. Dwa razy w tygod­niu. Od urodzenia prawie, odkąd moi rodzice zginęli. Pó­ki jeszcze nie było wiadomo, czy na pewno zginęli, póki sądzono, że po prostu zaginęli i odnajdą się z wybiciem wolności — ciotka chowała mnie oględnie, przygotowu­jąc dopiero repertuar metod wychowawczych, które wkrótce obrzydziły mi życie do cna.

Zwłaszcza wtedy, gdy już Dziecko podrosło, stając się zdolne do wykonywania skomplikowanej funkcji konfi­denta.

Aż wreszcie stanąłem przed koniecznością wyboru za­wodu.

Problem ten rozstrzygnęła ciotka błyskawicznie:

Jesteś głupcem, mój drogi, jak zresztą wszyscy z twojej rodziny. Prochu nie wymyślisz. Ponieważ nie jesteś zdolny do tworzenia jakichkolwiek wartości, to chociaż odtwarzaj to, co zrobili inni.

Z tymi słowy wręczyła mi aparat fotograficzny, pozba­wiony obiektywu. Na moje nieśmiałe zdziwienie rzekła:

Naucz się najpierw robić dobre zdjęcia, a potem do­staniesz obiektyw. Jest to rzecz droga, mógłbyś stłuc.

Tak zostałem fotografem prasowym.

4

Teraz śni mi się wuj Rafał.

; — Wyszła za mnie dlatego, że byłem szlachetny — mó­wi miękkim, smutnym barytonem, brzmiącym jak prelu­dium urzędowego zeznania. — Tylko dlatego, ale to w zu- pełności wystarczy.

Otacza go mgliwa atmosfera poczucia urojonej winy, nieokreślonej odpowiedzialności za nie wiadomo co. Ale on dobrze się czuje w tej atmosferze, ma tam spokój w ciepłym, puchatym środku.

Zbliża się, delikatnie ujmuje mój łokieć, twarz swą przysuwa do mojego ucha, od tyłu i nieco z dołu (tak zawsze rozumiałem określenie „zausznik”), bo jest niż- ' szy.

Ciotka pragnie, żebyś był miły szepce ^ żebyś był sympatyczny, na ile tylko cię stać... dla tej Alice.

W ijego małych piwnych oczach, pod nawisłymi jak u psa boksera powiekami, dostrzegam wielkie pragnienie spokoju, niechęć do najmniejszego wysiłku. Te oczy do­dają mi wiary w siebie, tak, one we mnie wierzą na prze­kór doświadczeniom. Wuj Rafał jest człowiekiem szla­chetnym, żyje małymi procentami od swojej wielkiej szlachetności okupacyjnej, ale żyje mądrze, sumy tamtej, w banku życia złożonej, nie trwoniąc.

Wkrada się ciotka Klementyna do tego snu, z koniecz­nym wyjaśnieniem, ponieważ ona tak dobrze wszystko wie: \

Bierz przykład z wuja Rafała. On w samym sercu okupacyjnej nocy dokonał czynu, stanowiącego widomy akt odwagi, bohaterstwa i szlachetności; podczas szaleją­cej łapanki, gdy wszyscy przechodnie uciekli, zatrzymał się, o swój los nie dbając, by przeprowadzić przez jezd­nię niewidomą staruszkę.

To wystarczy. Zostajemy sami. Wuj Rafał nie jest pa­tetyczny. Tyle lat minęło; stać go już na konkret:

Nie mówmy Klementynie -— szepcze — to by ją ścięło z nóg. Ona przecież tylko dlatego wyszła za mnie. A staruszka nie była ślepa, miała tylko ciemne okulary," bo świeciło słońce.

Mija kilka lat i szept wuja Rafała staje się bardziej precyzyjny:

Prawdę powiedziawszy, mój drogi, łapanka zaczęła się chwilę później. Zaledwie chwilę, ale później. Zdąży-3 liśmy wejść w bramę domu, gdzie ta kobiecina mieszkała.,

i tam chwilę pogawędzić... Potem, ponieważ okazała się nad wyraz wdzięczna, a ja byłem młodym, chudo przę­dącym studentem, znalazła się herbatka w jej mieszka« niu, z dknem wychodzącym na ulicę, i tak gdzieś w poło­wie drugiej szklanki usłyszeliśmy pierwsze gardłowe krzyki...

Kiwam głową ze zrozumieniem, kiwałem tak parę lat, no cóż, łapanka łapanką, a staruszkę przeprowadzić — szlachetny czyn. Lata szły, zausznik utył znacznie, jego baryton wysubtelniał:

Błagam, tylko miej wzgląd na Klementynę: -tamta staruszka liczyła o wiele za mało lat, by ją tak można było nazwać...

I ostatnia prośba, sprzed niewielu dni: wzgląd na Alice;

5

Scena rodzinna przy okrągłym stole jest wymysłem szatana. Ciotka Klementyna spocona po całodziennym sprzątaniu, wuj Rafał z głową obwiązaną wilgotnym ręcz­nikiem i Dziecko rozmlaskane, buszujące wśród ułożo­nych na wielkim półmisku śledziowych kanapek.

Dużo hałasu, demonstracyjnych westchnień, przesuwa­nia i potrącania sprzętów, błagań o zmiłowanie. Próżno staram się umknąć do swojego małego pokoiku za kuch­nią: ciotka Klementyna rozkazuje mi zdjąć z szafy płas­

ką, lecz długosżeroką rzecz, owiązaną ozdobnym sznur­kiem.

Jest to portret kuzynki Marty, w kolorach, za szkłem, srebrzysta rama, wymiary: metr na metr.

Wbijam hak w ścianę stołowego pokoju, nad brzucha­tą komodą, w której brzęczą kryształy, trochę farby

i tynku spadia na fornir, wuj Rafał trzyma drabinkę.

Tylko pamiętaj o bolesnej stracie, która ją dotknę­ła*^ podciągniętym do granicy krzyku głosem peroruje ciotka Klementyna. -— Żadnych riâ ten temat aluZji. !

temat śmierci jej rodziców? chcę się upewnić.

Nno... także. Choć kondolencje wypada, złożyć. Tyl­ko arii słowa o jej odpowiedzialności za całą spuściznę. Trudno wprost sobie wyobrazić, jak taką młoda dziew­czyna pokieruje tym wszystkim. Gdyby jeszcze miała męża. Narzeczonego choćby.

:— To ile w końcu tych sklepów? — odzywa się Dziec­ko takim tonem, jakby miało do wszystkich śmiertelną pretensję.

Wuj Rafał wyciąga pękaty notes z kieszeni szlafroka. Czyta monotonnie, choć płynnie — co dziwi, obce prze­cież nazwy:

Le Brassus, Vallorbe, Flęuner, La Chaux, Payeme, Moudon, Saanen, Yeyęy, Lyss, Langenthal, Huttwil, Wol- husin, Muri, Grindelwald, Lauterbrunnen, Langnau, Bol- tigen, Andermatt, Thun,. Spiez, Burgdorf,, Samen, Win­terthur, Kreuzlingen, St. Gallen, Glattfelden, Zürich, Lu­zern, Pfäffikon, Fribourg, Solothurn, Interlaken, Genè­ve, Liddes, Simplen, Innertkirchen, Bern, Montreux, Martigny-Ville, Aigle.

Odetchnął głęboko, poprawił zsuwający się z czoła ręcz­nik.

Czterdzieści! zawołała ciotka Klementyna. — Ca­ła Szwajcaria w jej zasięgu! — Wbiła palec w moją pierś, kiedy już zlazłem z drabinki. — Cała Szwajcaria

w sieci utkanej z jej czterdziestu sklepów wielobranżo­wych! Czy ty, durniu jeden, rozumiesz co to znaczy?

To znaczy — odważyłem się odpowiedzieć że ona jest fantastycznie nadziana.

Dureń! — ciotka wyrwała mi z ręki młotek i trzas­nęła nim w stół, aż podskoczyła zastawa, pachnąca śle­dziami. — Nie o pieniądze tu chodzi! Tu chodzi o zło,

o sieć zła, która ją oplata! Złem jest bowiem przebywa­nie z dala od miejsc rodzinnych, niezależnie od spraw innego rodzaju... Jej miejsce jest tutaj!

Alice urodziła się w Szwajcarii — wtrącił wuj Ra­fał.

Proszę! zatrzęsła się ciotka. —- Wymyślił! Ale Marta urodziła się w Warszawie... Ja nie mógę pozwolić, żeby moja krew tułąła się gdzieś tam w brudnym, ku­pieckim świecie! Jej miejsce jest tu, wśród nas!

Î Jaka twoja krew? — zdumiał się łagodnie wuj Ra­fał. — Marta była moją daleką kuzynką, wyjechała przed wojną, ja sam prawie jej nie znałem, więć skąd1 ty... Z li­stów chyba...

— A choćby i z listów! Cÿmbale, nie posiadasz za grosz znajomości psychologii. To ja cię namówiłaiń, żebyś po tylu latach pierwszy do niej napisał, to ja następnie starałam się umacniać jej ducha, co tydzień słałam ¡pęka­te koperty, żeby jak najdłużej utrzymać w niej pamięć t> kraju. Biedna Marta — wzruszyła się ciotka Klemen­tyna. — I biedny Ralf, jej szlachetny małżonek, który, mam nadzieję, był na tyle uczciwym kupcem, że nie spo­tykają go teraz jakieś specjalne przykrości po tamtej stronie. Jakie szczęście, że Alice wyszła cało z tej kraksy!

Alice nie jechała wtedy z nimi — wtrąciło Dziec­ko, — Ona ma swój samochód, srebrny renault'floride.

Dziwne rzeczy ¡przydarzają się w snach! Przygotowania wyglądały, na pewno zupełnie inaczej — tylko teraz w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, jak. Sen mój wydaje się zabawny, uśmiecham się do niego; błogo, błogo majaczę. A przecież tamto musiało być groźne.

Portret kuzynki Marty, w zielonkawo-różowych kolo­rach, został zrobiony z malutkiego grupowego zdjęcia, które wuj Rafał wy trzepał z jakiegoś ciśniętego od przed- wojny portfela.' Artysta używał lupy i ledwo zdążył na dzień przed przyjazdem Alice.

Dlatego ona nie zwróciła wcale uwagi na ten wizeru­nek, A kiedy zapytano, ją, czy poznaje swoją drogą mat­kę, roześmiała się dziwnie.

Tak samo jak później, gdy zobaczyła górę pożółkłych czaszek i szczerniałych piszczeli, oświetlonych ruchliwym ogniem (płonącej szwajcarskiej gazety.

7

Słyszę, jak naradzają się, co robić, bo pielęgniarka pewnie popędziła do dyżurnego lekarza z garścią wyrwa­nych ciotce lekarstw i za chwilę może być piekielna awantura:

; il. To może by tak rakiem, rakiem, i na ulicę — pro­ponuje z pretensją przestraszone Dziecko.

Bo Dziecko zawsze ma pretensję. Nawet kiedy się boi. Nawet kiedy się topi. Nawet kiedy śpi.

Poznałem Dziecko wkrótce po jego urodzeniu, byłem już duży, ono teraz dopiero ma siedemnaście lat. Stykam się z nim codziennie: wspólny stół, wspólna łazienka, jego węch konfidenta na mnie wyczulony. To łączy. A prze­cież nie wiem, jąk właściwie Dziecko ma na imię. Każde do niego pasuje. Marianna, czy Kleofas. Ale nic, tylko Dziecko, Dziecko.

Bo Dziecko nie ma ¡płci. To znaczy: ma jakąś płeć, na pewno. Może nawet wszystkie możliwe razem. Ciotka Klementyna, sądzę, jest nieźle zorientowana w tym, co już dla wuja Rafała, przypuszczam, stanowi niezgłębiony problem.

Bo Dziecko nosi sponie, ale nosi także wite dziewczyń- skie włosy. Płaską ma pierś, ale w chodzie kołysze bio­drami jak panna. Nie maluje ust, ani paznokci, ale po­brzękuje z lubością cienką srebrną bransoletką. Dość gru­bym w mowie posługuje się głosem, ale śpiewa cieniutko przy swojej gitarze, nieomal koloraturą. Ż pism najchęt­niej przegląda „Mademoiselle”, „Elle”, ,„Noi Donne”, „Vogue” „Jour de France” — naszpikowane sylwetkami niedożywionych pań w biustonoszach i majtkach z koron­kowej gumy, obcisłych jak ich własna skóra — ale nie gardzi też polskim tygodnikiem „Motor”, przynoszącym barwne zdjęcia i opisy techniczne zagranicznych wozów.

I ten wyzywająco rozżalony głos, to wieczne odpieranie urojonego ataku, ta bezczelność spojrzenia, wydęcia ust — wszystko podszyte strachem. Bo najważniejszą cechą Dziecka jest śmierdząca tchórzliwość.

8

Więc szybko, szybko! Śnią mi się wszyscy razem, ma­chający rękami, miotający się po mieszkaniu, pod sino- różowym, krowim w swej bezmyślnej łagodności spojrzę- niem kuzynki Marty; przeszkadzają sobie wzajemnie, owiani intensywną wonią śledzi, majonezu i pasty do parkietu.

Szybko, szybko! — rozkazuje nerwowo ciotka Kle­mentyna. — Przebierajcie się! A ty —- zwraca się do mnie — żebyś mi czasem nie fotografował tych wstręt­nych dziwek, co to ich pełno teraz w rozmaitych gaze­tach! Nie po to zrobiłam z ciebie człowieka, żebyś mi przyniósł wstyd wobec naszej drogiej kuzynki. I śpiesz się! Alice przyjeżdża za dwie godziny!

Przyjechała, niestety, zaraz. Wuj Rafał zdrętwiał na jej widok, następnie szaleńczymi chwytami począł zdzie­rać z siebie szlafrok, który go kompromitował, ale wyszło jeszcze gorzej: pod spodem miał brudny podkoszulek i wymięte kalesony.

Ciotka, Dziecko... Jedynie kanapki śledziowe zachowa­ły zupełny spokój, wiem, bo cały czas na nie patrzyłem, •stojąc na uboczu. Aż poczułem w swojej ręce dłoń szczu­płą, suchą i ciepłą, pielęgnowani od urodzenia — dłoń Alice.

Zamszowa elegancja: kurtka zielona, z frędzlami, spod­nie brunatne, buciki zmyślnie plecione, torba przez ramię też zamsz; w torbie lśniący aparat filmowy.

Blondynka, ale z pręgą ciemnego odrostu przez środek głowy* Usta wąskie, uśmiech jakby wstydliwy, krzywa- wy. Gesty krótkie, gwałtowne. Chce sprawić wrażenie, że jest „równa”, ogromny ładunek przyjacielskości i chło- pactwa przywiozła tu do nas od Alp. Zaraz, czym przy­wiozła?

Wychylam się przez okno: Citroen „DS 19” zakurzony po dach. Więc renault floride na domowy użytek. Oczy­wiście citroen lepszy, dobrze to wiem.

A i tak nie wiedziałem wszystkiego. Bo choć karoseria ta sama, to wóz nazywał się „DS 21 Pallas”. Silnik po­nad stukonny, szybkość sto osiemdziesiąt.

I ta drobna, krzywo uśmiechnięta dziewczynka dyspo­nuj 6 tym skarbem. No cóż, może wozić się nawet rols royeem silver cloud za trzydzieści tysięcy dolarów. Mia­ła szczęście, że miała szczęście jej matka, urzędniczka w pakowni „Domu Handlowego Artykułów Winno-Kolo- nialnych B-cia Lew i S-ka z odp. udziałami”. Ralf miał interes i ją poznał, rok trzydziesty ósmy, wywiózł Lasz­kę w kotlinę podalpejską, dała mu szczęście tam kuzyn­ka Marta, oddawszy serce i polskie obywatelstwo.

Wybierali się do nas, wybierali. Alice dwadzieścia trzy lata skończyła i sierota; „mercedes zawiódł” — powiada; był to mercedes „220 SE” z bezpośrednim wtryskiem pa­liwa, rozbity do cna, szkoda go.

10

Rozpakowywanie, wrzask, zachwyty, Dziecko pyta

o sztuczne rzęsy. Następnie kolacja z dominantą smaku śledziowego. Następnie film.

Film jej domowy, na prześcieradle ciotki Klementyny. Projektorek first class, rzec nie można. Więc:

Kuzynka Marta i szlachetny Ralf na stopniach lśniącej niby marmur willi (życie jak sen — szepcze ciotka Kle­mentyna)

wnętrze willi — plan ogólny, detale: lodówki (pięć), radioaparaty (sześć), telewizory (trzy), łazienki (cztery), pokoje (szesnaście), korytarze (nieskończone), telefony, telefony, telefony. No, zrozumiałe, czterdzieści filii wie­lobranżowych. Ale to wszystko na trzy osoby!...

Kuzynka Marta wsiada do mercedesa na tle pięciu wielkich garaży domowych. Citroen i renault jak mniej­sze pieski czekają cierpliwie z ¡boku. Ale dalej nieco’ — cóż to? Pysk drapieżny, lśniące kły atrapy wysuwa ja­guar. („Życie jak sen” — szepcze Dziecko).

Genewa. Dom handlowy. Mieszkanie prywatne — ca­łe piętro jakiegoś zameczku, czy pałacyku. Szybko migają klatki, więc Zurich: sklep. Mieszkanie prywatne. Widoki z okien. Czekający mercedes („Życie jak sen”— szepcze wuj Rafał).

Jezioro Lozańskie. Biały statek podwodny w kształcie ryby. Monte Carlo. Panorama, plan ogólny, amerykański, zbliżenie: kuzynka Marta śmieje się, coś krzyczy, macha ręką...

Otrzymuję zamówienie z Agencji, zamówienie ogrom­ne: setki zdjęć. Delegacja, zaliczka na podróż, całą Pol­skę trzeba objechać, temat ambitny, choć właściwie sa­mograj, i do tego trochę nieprzyjemny.

Więc jedziecie — stwierdza stanowczo ciotka Kle­mentyna. — Pokażesz Alicji kraj.

Alicji”.

■— Tylko dziwek nie fotografuj. Dbam o jego moral­ność — zwraca się do Alice — jeśli o te dwuznaczne sprawy chodzi, to mimo wszystko mogę za niego ręczyć.

r nagle:

Dziecko! Pojedziesz z nimi. Są wakacje, musisz się trochę opalić. A ty — zwraca się do mnie -tejżadnych okropieństw nie waż się Dziecku pokazywać, oszczędź ich także Alicji.

Wyruszamy więc w Polskę citroenem „DS 21 Pallas” z roku 66, ze znakiem CH przy numerze (Confédération Helvétique), zapewniającym szybką, uprzejmą obsługę w stacjach benzynowych.

Mój citroen „BL 11” z roku 50, czarny, odrapany, z oklapniętymi smutno błotnikami i pękniętą szybą, na zdartych jak szkło oponach zostaje przed bramą, ponie­waż nie stać mnie na garaż.

12

Najpierw objechaliśmy Warszawę w poszukiwaniu ru­mowiska gruzów, o których Alice słyszała przelotnie w dzieciństwie. Rumowiska nigdzie nie znaleźliśmy, mi­mo trzech godzin straty. Oczy Alice poczęły wyrażać wo­bec tego lekkie rozczarowanie egzotyką naszej -historii,

Teraz pyta o plan podróży, mówi nieźle po ¡polsku, matki sentyment do kraju zdziałał tu wiele, nazwy miej­scowości brzmią jednak dla niej świeżo, czytam więc

z kartki wolno i wyraźnie: Palmiry, Treblinka, Sobibór, Majdanek, Bełżec, Oświęcim, Brzezinka, Rogoźnica, Chełmno, Sztutowo, Żagań iitd. Czterdzieści nazw.

Alice jest nieomal szczęśliwa. Pozwala mi prowadzić' samochód.

Musisz koniecznie opowiedzieć mi bajkę — mówi. — Taką pszeniczno-lnianą jakich sporo słyszałem od mamy.

Umiesz liczyć? — pytam.

Oczywiście, jakżebym bez tego dała sobie radę z moimi sklepami! — śmieje się rozkosznie.

To będziesz liczyła.

Dziecko w tyle wozu nastawia wmontowany tam ada­pter i wariacki big-beat wypełnia kabinę.

13

Teraz w moim śnie, obok cichego szeptu ciotki Klemen­tyny, wuja Rafała i Dziecka, pojawia się szum chłodnego wiatru nad barakami z poczerniałych desek, ołowiane chmury suną szybko i nisko, zawadzając o kanciasty ko­min. Wchodzimy do wnętrza: ja i Alice; Dziecko pilnuje samochodu, drzemiąc w ciepłym wnętrzu przy dźwiękach muzyki. Przed nami stara pani, grubawa — co podkreśla jej płaszcz opięty ściśle, płaszcz solidny, ‘sprzed lat, kie­dy jeszcze była szczuplejsza. Pokazuje ta pani otwory kwadratowe i mówi do mężczyzny łysego w kolejarskim mundurze:

Ale jak oni... Przecie człowiek tu się nie zmieści!

Mieli na to sposoby — mruczy facet, patrząc na rząd otworów, i my wszyscy wierzymy, że to tędy, aż Alice z drugiej strony konstrukcję zachodzi,, i tam dopie­ro otwory, a te małe to szybry.

Tak, tak — powiada stara pani — mój tu był i opo­wiadał, aże słuchać przykro.

—■ Długo był? — pytam, robiąc jej zdjęcie na tle otworów.

—• Trzy lata. Zdjęciów- przywiózł, że ho, tylko się po­gubiły.

Sam robił?

Nie, gdzieby tam, Amerykanie.

A najgorzej to miał ten, co zima-lato ma dworzu

stał, tylko deskami zakryty i sypał węgiel do pieca z du­żą dmuchawą w takim małym baraczku przy bramie, pil­nować musiał czy dobry dym do środka włazi przez dziu­rę w ścianie i żeby się dmuchawa nie zacięła, ten wiatra­czek znaczy się. Długo się to ciągnęło i węgla szło, bo w środku dwieście, albo trzysta, kołtowało się wszystko nieraz dwie godziny, zaczem co.

I wiatr świszczę po deskach,, Alice zmarzła, bo wyd­much porządny, choć lato, na tym dużym pagórku, a jja muszę co i raz w practisixie obiektywy zmieniać, dobry to aparat, choć Alice zna lepsze, japońskie. Ale cóż, pra­ca jest praca, bruzda ziemi odwalona jakby samolot za­rył, ale trawą zaszło mięsistą, ruszta leżały ma dnie z pod­wozi ciężarówek i od świtu do zmierzchu, dmia 16 paź­dziernika wykonano 16 tysięcy; ciężka praca, myślę, tam już myśleć na nic się zdało, tylko pot obcierać z rozgrza­nego czoła, chusteczki wyciskać, tak, to już pracą, ani chybi, inne nazwy' tu nie na miejscu.

tś Umiesz liczyć — mówię do Alice — to licz, w osiem godzin szesnaście tysięcy, ile to na minutę i po ile.

Z początku liczyła, lecz zrezygnowała szybko, bo jej sheaffęr’s, majlepsze pióro świata, z palców zziębłych uciekał.

W górach za to kawę gorącą piliśmy, ręce grzejąc tyl­ko z nawyku, bo pogoda piękna, zawsze w górach jest jakaś droga, która wiedzie do nikąd, jak ten trakt szero­ki, żwir pomieszany z trawą, skręty łagodne i łuki* świet­na droga, ściany lasu huczące zielenią, kilometrów pięt­naście przeminęło jak cień gałązki, aż wyrosła na wprost trzecia ściana lasu, pisk hamulców, człowiek z maszynką

do żywicowania wylazł z głębiny i na pytania szybkie poprzez szum silnika odpowiedział tak:

*— Droga to jest tajna, dla celów tajnych robiona, ale I dobra, lat temu dwadzieścia pięć, a trzyma się jak, bez naprawy! bo był dobry budlulec, deszcz go nie wymyje;! mięso i krew, i kość, walcowane, panie, fachowo,, piętnaś? cie tysięcy, po tysiąc na kilometr, panie, to jeszcze sto lat trzymać będzie, choć nie dziw, że trawą przerasta.

A te mydelnice na wybrzeżu morskim, morze atrakcją dla Alice, Szwajcaria wszak nie ma morza, to nie były mydelnice, tylko umywalnie, mydło robiono w mieście pełnym pięknych zabytków, nie pogubmy rachunków: pierwsze 16 000 plus 400 000 (baraki, otwory, dmucha- wa), plus 15 000 równa się 431 000 — a jeszcze pomnik na placu z małymi brzózkami, «ósemkami pachnącymi gorz­ko, pod pomnikiem piwnica...

Dziecko pilnuje samochodu.

Z żelaznymi drzwiczkami, szkobel przetknięty paty­kiem Otwieramy: czarno; jedna zapałka, druga, czarno; Alice z torby dobywa barwny tygodnik szwajcarski „Sie und Er” z reklamą trzech rodzajów alfy romeo, najtańsza dwanaście tysięcy franków; „Sie und Er” podpalamy, rę­ka wpuszczona w głąb z tym płomieniem, tylko ręka i czerń oświetla, więc rzucamy „Sie und Er” do dna, leci, spada, wybucha jasnością drgliwą, a tam: na oko biorąc ćwierć tysiąca, lecz to symbol tylko; Alice biegnie z wrzaskiem w dół po miękkiej, sproszkowanej ziemi.

Ach, dodajmy jeszcze 85 000 tam, gdzie umywalnie

o kształcie mydelnic, symbolu zaś pod ogniem gazet nie liczymy, drobiazg, można sobie datować.

Pod ogniem gazet, bo nie my jedni papier tam rzucaliś­my i zajęło się wszystko, dym okropny wali przez nie domknięte drzwiczki, ja uciekam, Alice ucieka, dym wali na wzgórzu pośród młodych brzóz, pantofel Alice grzęź­nie w miękkiej, porowatej ziemi, przykucamy oboje, a tu dziw, zamiast ziemi: produkt jakby czarnych, dużych

otworów, niewykończony, ościsty, cała polana, wzgórze całe, deszcz to z głębi dobywa, białe, żółtawe, świecące, wyślizgane, płaskie, drobne jak broszki nowoczesne, wzrok się w tym gubi.

Nie przejmuj się dymem, Alice — mówię, trąc jej zwichniętą stopę — to tylko symbol się pali, ważne jest to, tutaj, to jest 600 000; więc ile już mamy?

Ona posłusznie odpowiada, głosem jak z brzegu drugie­go, wracamy do citroena, Dziecko drzemie z papierosem w dłoni.

Więc 431 000 plus 85 000, plus 600 000. Sumę zostawmy na później, bo oto zbliża się dół pełen chloru, a nieco da­lej długi, dość głęboki rów. Pracowano tu szybko, choć prymitywnie. Uzbierało się przecież 360 000.

I ja pracuję szybko practisixem. Alice stoi pod śmigłą, krwawą od słońca sosną, ręce luźno zwieszone, papieros lekko ściemniały od! śliny w kącie ust. Kamera japońska fomido, najlepsza w świecie, wala się w piasku u jej obrzękłych nóg.

Mijają dni, każdego dnia dochodzi przeciętnie sto ty­sięcy. Szara twarz Alice wsuwa się co pewien czas do mego snu. I postać Dziecka skurczona, drzemiąca w sa­mochodzie.

Dalej. Piaski, wydmy, zwały nad urwiskami. Każdy za­kątek Polski, więc i ten. Piasek daje nam 100 000.

Wzgórza, gaje zielone: kotlina. Kamieniołom. 200 000,

Nie męczymy się jazdą, dziennie ledwie sto kilometrów. Co godzina mamy tyle, tyle.

Więc mamy 1 776 000 i to opanowuje mój sen. A prze­cież chciałbym, żeby wróciło wszystko, co mogłoby się zdarzyć, i kto wie, czy się nie zdarzyło. Miłość pod okiem konfidenta.

Czuwał. Zauważyłem, że codziennie śle kartki do ciotki Klementyny. Kartki krótkie, jak meldunki z placu boju.

Wkrótce przyszło miejsce największego zysku. Kto w świecie bywały, ten wie, gdzie ten Eden: 4 000 000.

Tam i Dziecko weszło w opłotki, ponieważ obok bramy znalazł się parking strzeżony. Przesuwało sennym wzro­kiem po ścianach, nie znajdując nic ciekawego. W pewnej chwili sądziłem, że oto odkryję jego płeć, ponieważ obej­rzało się za dziewczyną. Ale już w następnym momencie wróciłem do punktu wyjścia, ponieważ obejrzało się za chłopakiem.

Szedłem śladami Dziecka, wiedziony intuicją przedziw­ną, aż tam pod Ścianą (kto bywały, ten wie) sięgnęło po brudną chustkę do kieszeni, i wtedy wypadła mu kartka, przygotowana na dzisiejszy dzień. Tak brzmiała jej treść:

Kochana Mamo! Ta nuda nareszcie się kończy, a skut­ków nie widać. Mnie się zdaje, że nici* wyjdą. Ona coraz cichsza, mało co się odezwie, blednie z dnia na dzień, jakby się rybą struła. On ją widać maltretuje, ale. spryt­nie, bo ja nic nie mogę zmiarkować. Tak czy tak ja swoje robię i chcę skuter, czy się uda, czy nie, mnie nic nie ob­chodzi. Kłaniam się, Twoje Dziecko”.

Dziecko chwycone, potrząśnięte za klapy, uderzone plecami o mur, trzepnięte po łbie — zbladło ze strachu, za hrzuch się chwyciło.

Powiem, wszystko powiem! — jęczy. — Tylko daj mi spokój, nie bij.

A kiedy zaczynają się pertraktacje, Dziecko żąda stu złotych. Daję dziesięć. Obniża na pięćdziesiąt. Targ się przesila. Wreszcie judaszową tradycją sprzedaje ciotkę za trzy dychy.

Ona chce was sparzyć — mówi.

Czym sparzyć?!

Nie czym, tylko zwyczajnie. Jak gołębie. Albo psy. Jak się sparzycie, to ty tam pojedziesz, sklepy posprzeda- jesz i z flotą wrócicie tu razem. I wszyscy będziemy bo­gaci, do końca życia pracować nie będzie potr-zeba. A >ja dostanę skuter i magnetofon. Skuter Lambretta 150 za 410 dolarów, a magneto Philipsa. Maitka dała mi słowo, że mi kupisz. No nie? Co to dla ciebie za wydatek.

Wracamy natychmiast. Alice jest u kresu sił. Ja pro­wadzę płynącego w powietrzu citroena. Próbuję zagadać, żeby nie było tak głupio.

Mamy 5 776 000 — mówię, — A Szwajcaria ile ma?

Znam tylko stan z sześćdziesiątego pierwszego ro- ku odpowiada Alice przez zaciśnięte zęby, jak auto­mat — 5 470 000.

"• #»' Więc byliśmy górą — mówię.

Dziecko nie wie, o czym mowa, ale się wtrąca:

A 1500 gatunków sera, to nie liczysz? A słynne zegarki, to betka?

Wylicza na palcach, widzę we wstecznym lusterku:

Patek, Constantin et vacheron, omega, cyma, lon- gines, schaffhausen, tissot, doxa, atlantic, delbana...

Nastawiam radio. Niemiecka stacja nadaje, dziarskie marsze.

Późny wieczór już, gdy wjeżdżamy w miasto. Na uli­cach, co sto metrów, na każdej ulicy Warszawy, zapalone świece pod ścianami, kwiaty połyskują w płomykach, żołnierze wartę trzymają po dwóch, albo młodziutcy chłopcy w harcerskich mundurkach. Ogniki świec drgają na ścianach szklistych lub chropowatych, papierowe szar­fy porusza wiatr.

i Piękne — szepcze senna Alice. — Co to za festyn? Nie odpowiadam. Stajemy przed domem. Dziecko pier­wsze wskakuje na schody. Nachylam się do Alice, stojąc na krawędzi chodnika:

Usiądź za kierownicą. Szybko.

A kiedy mechanicznie wykonuje to, zdumiona trochę i wielkie oczy robiąc patrzy do góry na mnie przez opu­szczoną szybę:

Uciekaj stąd — mówię. — Uciekaj natychmiast.

Sen w mieszkaniu, jeden z piękniejszych snów. Ciotka Klementyna. Wuj Rafał. Ogromne oczy tych ludzi.

Dokąd ona pojechała?! — krzyczy ciotka, gdy zja­wiam w drzwiach. — Dokąd, mów!

Ona patrzyła w dół przez otono na nasz przyjazd. Efekt podróży wyczytała z twarzy Dziecka, które teraz boi się jej śmiertelnie, ponieważ wie, że ciotki wściekłość na mnie wyładuje się na nim. Dlatego Dziecko pragnie mnie głośno potępić, szuka sposobu. Ale nie znajdzie, ponieważ i mnie boi się śmiertelnie, boi się bym nie zdradził jego zdrady.

Czas wiruje szybko jako koła citroena.

! — Goń! rozkazuje ciotka i nie potrafię odrzucić tego rozkazu.

Mój citfoen stary pod grubym filcem kurzu nie chce zapalić, osłabł mu akumulator. Kręcę korbą, a potem gnam, żeby dojść tamtą świetną maszynę, z 'tej samej przecież rodziny, tylko młodszą, nim ona minie biało czerwony szlaban. Widzę: benzyny mało, wiraż ostry na stówie biorę w kierunku stacji benzynowej, i wtedy stamtąd wyskakuje jak rakieta lśniąca w żółtym ogniu reflektorów ten citroen „DS 21 Pallas”, który tak dobrze znam.

Szarpię w bok, rzuca mnie na śliskiej jezdni, bo spadł deszcz; byle tylko nie trzepnąć w nią, tylko nie w nią!

Trzy obroty, stalowy słup latarni, i — jak to zwykle bywa: błysk, a potem ciemność.

15

Pędziła szybko, więc znalazła się już za rogiem, kiedy skończył się mój kręcony lot. Nic nie widziała, nie sły­szała nic.

Ale ja teraz dobrze słyszę szepty, szelesty i szmery, dziejące się za moimi powiekami; są jeszcze w pokoju szpitalnym, lekarz jeszcze nie przyszedł, pielęgniarka nie wróciła. Korytarze są długie... Promień słońca łaskocze mnie w okolice ucha, również, co wiem doskonale, świe­ci im w twarze, oślepią, oni muszą mrużyć oczy, to nada­je im wyraz skupienia. Dobrze mi. Wiem, że ich nienawi­dzę. Wiem, że odzyskam wolność. Ucieknę im, ucieknę z pokoiku za kuchnią.

Tylko jeszcze padną pewne słowa, będę musiał usły­szeć je -4^ ale będą to ostatnie przykre słowa; zresztą,nic nie odpowiem.

Drzwi otwierają się z trzaskiem. Wpada pielęgniarka, za nią lekarz. Krzyczy on grubym głosem, krzyczy pie­lęgniarka, gulgocze ciotka Klementyna, mityguje mrukli­wie wuj Rafał, piszczy i chichocze Dziecko. W tym hała­sie powinienem się obudzić. Lekarz wyrzuca ich wszyst­kich. Otwieram więc powoli jedno oko.

I oto ramię ciotki Klementyny nade mną, mięsiste, wyprężone, drżące z napięcia; palec krótki z obciętym równo, nie malowanym paznokciem wcelowany wprost w moje oko; głos rozwibrowany oburzeniem, aż wpadają­cy w mutację; i słowa, na które czekałem:

Uli To ty! Ty wypędziłeś Alice z Polski.

Powieka opadła mi martwo, w tej samej chwili trzas­nęły drzwi, lekarz i pielęgniarka wypchnęli wreszcie in­truzów, cisza zalała pokój jak świeży powiew, i w tej ciszy doszły mnie jeszcze odbite od czystych ścian, gulgo­czące słowa:

Mogliśmy przecież postawić sobie willę i żyć jak ludzie...

Teraz otworzyłem oczy, uniosłem się trochę na łóżku i spojrzałem w piękne, sierpniowe słońce.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
Siła Marzeń Gosia Andrzejewicz
Gosia Andrzejewicz SIŁA MARZEŃ
kram z marzeniami, przedszkole, Andrzejki
kram z marzeniami2, przedszkole, Andrzejki
kram z marzeniami2, przedszkole, andrzejki
Alchemia twoich marzeń Andrzej Brodziak
Alchemia Twoich marzeń Andrzej Brodziak
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
Brodziak Andrzej Alchemia twoich marzeń
Gosia Andrzejewicz Siła marzeń
Brodziak Andrzej Alchemia marzeń
ZIZEK SLAVOJ, Zizek Slavoj Tybet w więzieniu marzeń

więcej podobnych podstron