Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI

BRYCHT ANDZREJ

OPADANIE ZIEMI


SPOTKANIE

Wiem, ale nie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się tu, za delikatnym, o wygiętych nogach stołem, na wy­sokim krwawopluszowym krześle. Dlaczego tu jestem, otwarty na przestrzał, tamtym oczom do chytrych poszukiwań, tamtym oczom świecącym we mnie plamkami wilgotnego pluszu. Przelatują nade mną spojrzenia, i tuż nade mną tworzą sufit ruchliwy i grząski, i wtedy wstałem, i w głowę moją plasnęły ciepłe meduzy, aż przymknąłem powieki, w gło­wę moją, która do krwi już waliła w czarne ścia­ny trybunałów i kopalń, w darń pionową wojskowych sądów, aż zamknąłem oczy i krew pobiegła wyżej, boleśnie, i po twarzy zaczęły mnie głaskać małe dło­nie umazane konfiturami o woni ckliwej, i opuści­łem głowę, i powiedziałem: „Dzień dobry państwu”.

Mróz był i rano, kiedy spod celi mnie wzięli, i wpuś­cili do mecu. Jaki paragraf ja miałem, to nikogo nie obchodzi. Można do sądu iść, Panów Sędziów zapy­tać. Pięć deka słoniny mnie się należało i nie dali, to zacząłem w drzwi kopać i przynieśli. Ona była kru­cha jak piernik od mrozu. I dwie pajdki chleba. Ka­wę ścięło, to nie piłem. Klawisz w korytarz skoczył,

i „Trzyma, skurwysyn!”, krzyknął. W drelichu by­łem, ale myślenie mnie grzało, bo mnie na sprawę brali. Piątala dadzą, myślę. Piątala. W szkole nigdy nie, to teraz. Aż się inec otwiera i wpada drugi. Ubra­nie miał swoje i but. Wesoły był, rękami machał. Nie

za duży, ale w sobie. Marynarska budowa. Stanął przed kratą i śpiewa. Dali mu słoninę, co się należa­ła. Spojrzał i „post”, powiada. To zjadłem. Śmieje się, a mnie dziwno, bo wąs miał. „Co ty, powiadam, wąs masz?” W kiciu tylko fryzjer może wąs trzy­mać. „Łeb trza mieć” on mi na to. „Jak kto ma łeb, to i wąs może mieć”.

Gadać zaczęliśmy, i pyta się mnie, za co. „Za nie­winność”, mówię. Dałem paragraf. „To piątala masz”, mówi. „A ty?”, mówię. Ale jak zapytałem, to za­cząłem coś miarkować. Czarny był jak Cygan. „Ja Cygan jestem”, mówi i się śmieje. „Morderstwo”. Jego sprawę znałem i mówię: „Dobry jesteś. Cie­szysz się...” „Znałeś Jadźkę?”, pyta się on. „No”. „To sam wiesz. Nie muszę ci rysować”. Wiem. Potem skuli nas i powieźli.

Tyle już dni minęło, tyle tygodni i lat. Ja to myślę podczas czytania, ja już czytam jak radio i co in­nego myślę. Przyszło mi na pamięć, jak się z Cy­ganem poznałem, bo to, co czytam z pluszowego krzesła, to o Cyganie. I tak myszkują po mnie z ciem­ności, bo pod żarówką siedzę, a oni tam. Gazetą za­słaniam się, gazetą, co z niej Cygana czytam. Tylko nogi pod krzesło podciągam, bo pobłocony but. Ale nie widzą lewej, ręki lewej nie widzą, co za nią mnie skuli z Cyganem. Ale ja branzoletę pamiętam, jaka zimna była, jakśmy się oba szarpali, jak nosa utrzeć nie mogłem. Cygan dychę dostał i siedzi, a ja bliznę mam, gdzie dybki spięli, bo się rok potem kroiłem. Jakby on wiedział, że tu o nim czytam, toby do ryja mi skoczył, byśmy zgarnęli się mocno, i stół by spadł z tej estrady, i farba by chyba pryskała.

To jest cisza taka jak w sądzie, kiedy wchodzą

wyrok ogłosić.

£

I mówią że proszę pytać, że chętnie odpowiem, że służę osobą i czasem, i czekam minutą, półtorej, zaczynam się wiercić niepewnie, bo nie wiem, czy gardzą mną, czy są wściekli, że im ukradłem czas. Czy uciec, bo mnie pobiją, czy rzucić sią na nich pierwszy, aż hymny patriotyczne wszystkie mi przy­szły do głowy, bo zaszumiało po sali, jakby husaria szła w bój. Orły odwagi zwisły nade mną jak nie­toperze, bo wstała Jedna Pani, Czarna Pani, Starsza Pani, Siwa Pani, Matka Dzieciom, Co Zna Życie, Matko Boska! „To opowiadanie, powiedziała, nam się, proszą pana, nie podoba, bo tam jest, pro­szą pana, jedno brzydkie słowo”. I usłyszałem śpiew śmierci. Więc: „Zaraz, zaraz, proszę pani, odrze­kłem, nie bardzo wiem teraz, o które to słowo cho­dzi: byłbym zobowiązany, gdyby Łaskawa Pani ra­czyła je powtórzyć”.

Wiąc wtedy wstał Rzeźnik Szanowany w Mieście i zapytał mnie, czy ja też wiersze piszą. Bo on to pisze. Więc wtedy ja odpowiedziałem, że owszem, kie­dyś pisałem, ale teraz już nie piszę. Żeby było kró­cej, powiedziałem od razu, że mnie natchnienie do wierszy odeszło i tylko czasem takie marginalne problemy poruszające opowiadanka mogę pisać, a i to też nie powinienem, bo bandytów jest w Polsce mało, a jak ja piszę, to ktoś by pomyślał, że w Polsce sami bandyci. Więc wtedy powiedział ten Pan, że przykro mu, że nie jestem poetą, bo on bar­dzo by chciał spotkać prawdziwego poetę, żeby go wyzwać na turniej improwizacji. Wybiegł przed pierwszy rząd, schwycił z mojego stołu popielniczkę i podtykając mi ją pod nos, krzyczał: „No, niech pan spróbuje. O popielniczce, najpierw pan, potem ja. Tylko do rymu. I żeby wątek był, nie tak jak

w tych dzisiejszych wierszach, co to te metafory są takie, że nie wiadomo, gdzie ich szukać. Niech pan im powie w Warszawie, że trzeba równać do ludu, bo inaczej to kleptomanami będą do końca życia, i jeden, i drugi”.

Aż kiedy stłuczono popielniczkę i cisza głębsza za­padła, wychyliła się z mroku młoda dziewczyna, i zaczęła nieśmiało: „Panie Andrzeju... Przepraszam, bo nazwisko zapomniałam... Może pan powie, dla­czego pan właściwie to napisał, tę nowelkę, znaczy się?”

"""Dobrze, chętnie odpowiem, moja miła, najmą­drzejsza z nich wszystkich, tylko co odpowiedzieć? Gdybyś była tą, na którą czekam, gdybyś już potem, potem wiedziała prawie wszystko, to i tak... Bzdura. Butów nie miałem. Wiosna szła, mokro. Kumpel mówi, napisz coś, to ci puszczę. Na osiem stron, najwyżej. Głupi jestem. Nic nowego nie wymyślę. W dupę od życia dostałem. Takich historyjek, jakby kto chciał słuchać i płacić, sto na dzień. Kimać gdzie nie miałem. Po dworcach, na mętowni. Poszukałem w głowie i wy­brałem takie, aby starczyło na te osiem stron. Trzy­sta wziąłem zaliczki. Przejadłem, skarpetki kupiłem. Do dziś noszę. Jeszcze pięć paczek dali. Rozleciało się. I dobra.

A ja ci powiedziałem, dziewczyno, że twórca stwa­rza w sobie specyficzną atmosferę, w której utwór dojrzewa, aż przychodzi konieczność wypowiedzenia się. „Bo kto krzyknie za tych biednych, którzy nie­raz pisać nie potrafią? Moim obowiązkiem o nich mówić”, tak powiedziałem.

Bajki, kochana. Cygana gówno obchodzi, czy kto za niego krzyczy, czy nie. Cygan w kiciu uważa,

i

żeby fajki codziennie miał, a ja na wolności uwa­żam, żebym zdrów był i do kicia znowuż nie trafił.

Pytasz, jacy są ci prawdziwi literaci, ci, co mają auta i wille? To są rycerze, miła. Opancerzeni stalą samochodów, obwarowani stosami Knig, strzeżeni przez żony, kochanki, służące. Ja tam nie wiem, ale jakby ich tak przegnać trochę po śniegu, po błocie, „czołganie pełzaniem, naprzód”, i na rok do kopalni, i kible szorować, może by lepiej pisali. Teraz nie piszą dla butów, piszą dla ludzkości. Stwa­rzają sobie atmosfery i odkładają forsę na lepsze auta. Zresztą... Bo ja wiem, co jest naprawdę, i po co się pisze, i co jest naprawdę.

Kiedy skończyłem już, a było późno, wszedł na estradę chłopak, krytyk młodego pokolenia. Wziął i ukręcił wielką tubę z paru numerów gazety, w któ­rej drukował swoje prace. I zaczął krzyczeć coś i krzyczeć, ja zabrałem ze stołu teczkę, włożyłem do niej wszystko, co w życiu zrobiłem, parę nie­ważnych opowiadań. I zacząłem odchodzić, bo się poczułem jak przygodny gość, • jak hochsztapler, co za stówkę oszukał wszystkich. I pomyślałem, nie daj Bóg, żebym nie mógł już wrócić tam, skąd wysze­dłem, do tych ludzi, z którymi coraz mniej mam co gadać. Bo już Kajtek wie, i Wąs, i Śniady, i Jó­zek Kaban, i Stefek, co z nim pod celą trzydzieści jeden na Kopernika wigilię spędzałem, i Kojber, co zakapował Ułka i Czarka Kruka, ale mu darowali, oni wszyscy wiedzą, że ja o nich artykuły pisałem i Balbinę zrobiłem na trupa, a Balbina żyje i w Ra­wiczu siedzi, piątala ma, a jak wyjdzie, to się będzie ze mną trzaskał, wiedzą, żem ja gramotny jak nie wiem co, i zapominają po trochu, jak z nimi skóry

ciągnąłem, jak sikor spięłem dyrektorowi, jak Gien­ka Fafloka potrzaskałem, aż mu zęby wypadły.

I już zapomniał Stefek Kaban, jakżeśmy na tre­ningi latali, i jakżem Żuka znokautował, co aż w ga­zecie napisali: „Nowa nadzieja na łódzkim ringu”. Wtenczas wszyscy wiedzieli, kto ja jestem, wtenczas miałem swój własny, jeden świat. Było ważne parę rzeczy, i jak się zrobiło, to był spokój. Teraz nie mam forsy, jak wprzód, i łachów też nie mam. Ale pisze w dowodzie „literat”, bo mnie życie doniosło aż tu.

A nie wiecie, chłopaki kochane, że tu urki są większe jak wy. Że tu kosić trzeba nie gorzej, a i kobit porządnych brak. Jak raz na noc tańczy­łem z Haliną, Wąsa siostrą, to Malarz podskoczył i stówę wyjął. I Halina z nim poszła, bo ja forsy nie' miałem. To zakosiłem frajerowi skrzynię, a miał pięć robotniczków. „Mam pięć robotniczków, mówię, patrz!” I Halinie przed nosem macham, a usta miała różowe jak te setki, i poszła ze mną, bo żem poka­zał, co umiem.

I wychodziłem z sali, szedłem przez gorące po­wietrze, przez ścianę oddechów, przez plamy twa­rzy szedłem jak przez śnieg. Tu były drzwi, i wol­ność śmieszna za drzwiami, tu człowiek jakiś śmiesz­ny z banknotami w dłoni. ,.To dla pana, proszę pod­pisać...” Obejrzałem się raz jeszcze, po raz ostatni już a u dołu, w końcu sali estradka, i figurka maleńka, zapłakana, z trąbką przy głowie, trąbką papierową, co z niej bzyk, jakby mucha bzyazała, szedł.

kwiecień l#58

ZBRODNIARZE

... Aż któregoś dnia opróżniono małą, sześciołóż- kową celą na wprost dyżurki oddziałowego.

Jutro tu będą — powiedział Rudy Szmaja.

Rudy Szmaja segregował listy — sprawdzał po­dług książki nazwisk, kto gdzie siedzi, i wypisywał na kopercie numer celi grubym czerwonym ołów­kiem.

Rudy Szmaja pętał się przy oddziałowych i wszyst­ko wiedział.

Nowych zawsze objaśniał.

Tu był przedtem ośrodek. Wszystko było otwar­te. Siatek w oknach nie było, mogłeś wchodzić i wy­chodzić oknem. Mogłeś chodzić po barakach, a latem grać w piłkę. A teraz są w oknach siatki i trza pod celą siedzieć i walić w kibel.

Ale to tylko do marca — ciągnął Rudy Szma­ja, jak dostał popalić.

W marcu rozwalą baraki, a nas przerzucą na Płudy. Tam chłopaki robią sobie ekstra więzień, mur na półtora metra gruby. Tylko piece stawiają, a jak mróz przyjdzie, to wiadomo: szufelka węgla.

I jak się zaczerwieni, to wyjmuj, żeby się pożar nie zapalił. A ja jeszcze dwie zimy mam — martwił się Rudy Szmaja.

O szóstej przyjechali płudy. Zdjęli waciaki, od- kiblowali się, umyli. Kalifaktorzy napełnili ich mis­ki.

Przy kolacji trzęsło się pod czwórką.

Jutro przyjadą. Czternaście lat...

Z Rawicza przyjadą. Czternaście lat...

Ja bym się zgodził — powiedział Antoś, świę­tokradca.

Wracał taksówką z knajpy i nie miał za kurs: Kazał podjechać pod kościół. Zdjął skrzynkę z ofia­rami i przyniósł do auta. Policzyli z szoferem — było trzysta pięćdziesiąt w złotówkach. Zajechali razem pod komendę.

Ja bym się zgodził -— powiedział Antoś — od- pękać te czternaście lat za takie odszkodowanie. Oni sobie pokupują wille i samochody i pojadą do Włoch.

Nie opłaci się powiedział Henio. '

Wszyscy wiedzieli, że Henio ma zielonego merce­desa, i wiedzieli, jakie ten mercedes ma ssanie, ja­ką tapicerkę i ile ciągnie, i jaka maskotka wisi nad kółkiem.

Co się nie opłaci — zaperzył się Antoś. — Panu, panie Heńku, to się nie opłaci, bo pan ma wóz...

- — Nikt go z tym wozem nie widział gig wtrącił Urynek, co w gospodarczym wydawał chleb i miał chody.

- Nie wygląda mi na takiego, co ma własny wóz. —- I nieprędko mnie pan z moim wozem zobaczy

odciął się Henio.

Urynek miał siedzieć rok dłużej. Henio odwró­cił się do Antosia.

Do Włoch to zawsze mogę pojechać z „Orbi­sem”.

Trzeba mieć kupę forsy — przyznał Antoś, a by­ło w tym i powątpiewanie, czy Henio będzie kiedy taką kupę forsy miał.

.— Ja wychodzą na sezon, panie Antoś — zatarł ręce Henio. — W mojej branży sezon jest trzy mie­siące. Mnie puszczają na sezon. Zarobię.

Ciężko: będzie, panie Heniu *-* rzekł Antoś z przejęciem, jakby to on wychodził na sezon.

Tyle czasu pana nie było. Trza będzie się moc­no zakręcić...

dga Tak. Trza się będzie mocno zakręcić... — przy­znał-Henio i zatarł ręce.

Prócz tego ich rodziny cały czas byli na ren­cie — po chwili milczenia rzekł Antoś.

Gdzie były na rencie, gdzie były na rencie* — krzyknął mały Zygmunt. Baty im dać, a nie ren­tę! |— krzyczał.

Jest tam jeden starszy — rzekł Szmaja, którego klawisz wpuścił właśnie do celi. Wszyscy umilkli, spoglądając na Szmaję z uwagą i szacunkiem. — Ge­nerał czy coś. I major też jest.

Szmaja zabrał się do jedzenia. Ząbkowanym no­żem skroił bochenek razowca. Każdą pajdkę posma­rował grubo szmalcem,. Obrał cztery cebule, skroił i plasterki ułożył ostrożnie ńa chlebie. Sięgnął do swojej szafki -i wyciągnął puszkę mleka w proszku. Wsypał czubatą łyżkę do garnka z czarną kawą. Dodał cztery łyżki cukru. Mieszał uważnie, rozgnia­tał grudki.

r— Odżywia się — szepnął Bąbel do Harmonisty.

Ale się odżywia... .

Odżywia się, co? — rzekł półgłosem Szamsza.

=— Parne Szmaja, pan to się odżywia — powie­dział wreszcie głośno Rak.

Szmaja żuł pracowicie' resztkami zębów. 9 B Bo co? !— zabełkotał nie patrząc na Raka.

Bo nic — speszył się Rak. — Ja tylko, że się pan odżywia. Ma pan rację, że się pan odżywia —

dodał z podziwem — w więzieniu grunt to tylko się odżywiać. Micha i kima, panie Szmaja — zaśmiał się z przymusem i przełknął ślinę.

Panie Szmaja, pan sprzątnie okruchy — rzekł obojętnie Urynek. On jeden miał prawo coś powie­dzieć Szmai. Obaj mieli jednakowe chody. Szmaja mlasnął głośniej w odpowiedzi.

Na wolności chodził on po cmentarzach i rozko­pywał groby. Wszyscy patrzyli na nięgo i czekali, kiedy zje, bo wiedzieli, że cm wie dużo więcej, niż powiedział, o tych, co przyjadą.

Rudy Szmaja pożywił się, beknął, otarł usta rę­kawem i sprzątnął okruchy.

Rozsiadł się na ławie koło gorącej rury. Przymk­nął oczy i zaczął szukać po kieszeniach. Wyciągnął drewnianą cygarniczkę. Postukał nią w stół.

Rak podskoczył ze sportami.

Ja mam giewonty, panie Szmaja — powiedział prędko Szamsza. Szmaja wziął.

Zaciągnął się szeroko.

Tam będzie jeden starszy — rzekł po chwili milczenia. — Generał.

To już wiedzieli. Szmaja pomilczał trochę.

I major będzie.

Dopiero kiedy skończył jednego i dostał drugiego papierosa:

Oni wszyscy mieli kaesy. Potem dożywotki. A potem im pozrucali na piętnachy. I teraz wycho­dzą.

Oni się wszyscy wieszali — rzekł po chwili.

Jeden to na babskich pończochach. Trzy razy. Jeden to przez dziewięć miesięcy nie jadł. Co drugi dzień rurkami go karmili, przez nos. Potem go dali do szpitala wariatów. Podleczyli i abarot do kicia.

Jeden to sobie dzwony rżnął, bo nie mógł bez kobity wytrzymać.

Dobrze łobuzom. Szkoda, że wszyscy sobie nie wyrżnęli — mruknął Zygmunt.

Ty sobie rżnij! —- zaśmiał się Szamsza.

Szmaja spojrzał ostro i zamilkli.

Dwóch jest płucników — mówił — pewnie ich dadzą na izbę chorych. Po prawdzie, to oni są już wolnościowi. Mogą wychodzić na miasto, kiedy chcą. Mogą mieszkać w hotelu. Tylko forsy nie mają, to mieszkają pod celą. Zresztą im wszystko jedno. Ty­le czasu, to się przyzwyczaili.

Ja bym się ¡nie1 przyzwyczaił — powiedział Szam­sza z przekonaniem.

Przyzwyczaiłbyś się ||| rzekł pobłażliwie Antoś. Szamsza pomyślał chwilę.

•— Nie, nie przyzwyczaiłbym się — stwierdził.

A co byś robił?

Kroiłbym się.

Oni też się kroili.

Kroiłbym się nie raz.

Óni też się kroili nie raz. Aż im się znudziło. Szamsza podrapał się w ogolony łeb.

Ja tam nie wiem. Ale coś bym zrobił.

-— Kapucyna byś strzepał — rzekł Szmaja.

Na drugi dzień zabrali z czwórki dwóch. Przerzu­cili pod inną celę.

Mają być wolne dwa łóżka na dole — powie­dział klawisz.

Nowych dadzą. Na funkcje” — pomyśleli wszyscy. Przyszedł za chwilę Szmaja. Zabrał koc do wy­miany. Klawisz czekał na niego pod drzwiami.

Kogo dadzą, panie Szmaja? — zapytał Rak po cichu.

Szmaja spojrzał na drzwi. Schylił się nad łóżkiem.

Płucników — rzekł.

g —- Płucników dadzą. Z Rawicza —- krzyknął Rak na celę, kiedy Szmaja z klawiszem odeszli.

*— O Jezu — złapał się za głowę Zygmunt. -. — Moja rodzina w gecie zginęła, a ja mam w kiciu pod jedną celą z mordercami być... O Jezu!

Nie martwij się — powiedział z kąta Szamsza.

Oni już mówią po polsku tak samo jak ty...

Zabiję ich w nocy, łobuzów! — krzyczał Zyg­munt

Szamsza w kącie wykruszył do połowy sporta, zdrapał siarkę z paru zapałek, wsypał ją w papieros i dobił tytoniem.

Masz, zapal, nerwy lubią dym — rzekł, rzuca­jąc Zygmuntowi fajkę.

Najszcze im w nocy na łby! — krzyknął Zygmunt i przypalił od Raka. Zaciągnął się parę razy.

Zamiast na wolność, tóbym ich w sputnika włożył — rzekł, podnosząc papieros do ust — i na księżyc...

Buchnął płomień, rozległ się trzask, Zygmunt wrzasnął i podskoczył, aż mu spadły drewniaki.

. Chamie! Rzęsy mi się spaliły!

Zgrzytnął klucz. Śmiech zamilkł.

Otworzyły się drzwi. Wszedł klawisz.

. r— Które łóżka wolne?

Pokazali.

Celowy, przypilnujcie na celi. Żeby mi nie było drak. Niemcy nie Niemcy, swój wyrok odsiedzieli i czekają na wizy. Co zawinili, to odsiedzieli — po­wiedział oddziałowy.

Miało być sześciu, jest ośmiu. I nie ma miejsca. Dlatego dwóch będzie z wami pod jedną celą — dodał.

Popatrzył po twarzach.

Jakby panu, panie kierowniku, rodzinę zarżnęli

odezwał się Zygmunt — toby się pan dopiero śmiał. -Nawet w kiciu spokoju od szkopów nie ma.

Uważaj, Zygmunt — powiedział klawisz — bo przez nich możesz dobawkę mieć, nowy wyrok za­robić — i uśmiechnął się, bo lubił Zygmunta.

Dzień dobry — powiedział fen w czerwonym swetrze w białe jelenie, z twarzą zmarszczoną i su­chą jak skórka od Chleba, z siwą szczecią dookoła łysiny. W ręku trzymał fibrową zieloną walizkę, no­wą, kartka z ceną chwiała się na nitce.

H dobry — burknął któryś.

Drugi stał z tyłu, wysoki w skórzanej kurtce; miał białe włosy, białe rzęsy i brwi, biały zarost... Wszystko w żółtawym odcieniu. Szcżupłą, jakby przemoczoną twarz cięły pionowe bruzdy.'

Dostali łóżka złączone, na dole, tuż przy drzwiach. Wepchnęli swoje rzeczy pod łóżka —- ten w swetrze walizkę, ten w skórze drewniany kuferek.

Usiedli na łóżkach. Im było wolno siadać na łóżkach. Patrzyli w podłogę. Nie mówili nic. Aż do wieczora.

Polacy też nic nie mówili.

Ó szóstej przyszli z roboty płudy. Rozdziali kufajki, odkiblowali się, umyli.

Zaczął się rucsh pod celą. Rozłożyli szachy, domino. Gadali głośno i gęsto. Ale nie tak głośno jak zawsze. Nie tak.

Zygmunt wlazł na koreję, na najwyższą z trzech ustawionych na sobie prycz. Tam spal. Tam miał swoją samarę. Szukał czegoś w samarze. Nie znalazł.

Chłopaki, kto ma kopertę! — krzyknął.

Nikt nie zwracał na niego uwagi. Dla spokoju Zyg­munt krzyknął jeszcze raz.

Poczuł, że ktoś go trąca w zwisające z pryczy nogi. Spojrzał w dół.

Ten w czerwonym swetrze wyciągał do góry rękę, a w ręku trzymał niebieską kopertę.

Masz — powiedział.

No masz — powtórzył, gdy zobaczył, że Zygmunt patrzy na niego, jakby nie wiedział, o co idzie.

Zygmunt powoli sięgnął po kopertę.

Umiesz po polsku — powiedział, żeby coś po­wiedzieć, i zapatrzył się w sufit.

No, przez tyle lat, to się człowiek wszystkiego nauczy... — czerwony patrzył do góry i czekał na od­powiedź.

Zygmunt przełknął ślinę.

Teraz to się cieszysz — powiedział martwym głosem.

Ten w czerwonym dźwignął się na rękach, podparł nogami i wlazł na górną pryczę obok pryczy Zygmunta.

Ee tam, bracie — odetchnął — teraz to wszystko jedno. Jeszcze dziesięć lat temu, tobym się cieszył. Teraz już za długo...

Dostaniesz odszkodowanie — powiedział Zyg­munt.

Tak. Za całe czternaście lat.

Ile dostaniesz?

Ten w czerwonym zaśmiał się. Nie miał ani jednego

zęba.

Starczy — odparł. — Starczy na dom i na auto, i do Włoch pojechać na rok.

To prawda, co Antoś mówił...

Co? — spytał czerwony.

Nic. — Zygmunt spojrzał na jego wykrzywione reumatyzmem palce.

gjgj^Ty byłeś oficer? — zapytał po chwili

Nie. Ja byłem wachman. W gecie.

Aha. — powiedział Zygmunt. — A gdzie?

W Łodzi. Bo ja z Łodzi jestem. Miałem knajpę przy stacji. Przy Fabrycznej. Wiesz?

—• Wiem — mruknął Zygmunt. — Wchodziło się z rogu. Dwie sale.

Czerwony ucieszył się.

-— Z rogu! Z samego rogu! Byłeś tam?

|§j Raz byłem.

Przed wojną czy teraz?

. —Teraz.

No i co? — czerwony się zniecierpliwił, zaświe­ciły mu oczy.

^%^No i nie. Knajpa jest. Jak knajpa.

No i co, no i co? — dopytywał się tamten.

1— Nic. Zjadłem wtenczas, pamiętam, pieczeń rzym­ską. Niedobra była.

A piwo?

Co piwo?

- Piwo piłeś?

Piłem. Jasne. Ciepłe było, bo lato. j— Ty tak to wszystko pamiętasz?

Pamiętam. Rzygałem wtenczas jak nigdy. Czerwony zasępił się. Mruknął:

Żołądkowy jesteś...

Tak — odrzekł Zygmunt i beknął.

W przejściu między łóżkami stanęli Henio i Szmaja, dalej tłoczyli się Antoś i Szamsza, Harmonista, Bąbel...

Zejdźta na dół, bo nic nie słychać! — zawołał Rak. Czerwony pochylił się i spojrzał na niego.

Dałeś się w uszy chachmęcić, to teraz nie słyszysz

powiedział.

Zaśmiali się. Długo się śmiali. Henio, co miał wóz i pięć lat, Szmaja trupi dentysta, Antoś świętokradca, Bąbel, co zgwałcił wnuczkę, i śmiał się Rak, co siedział już trzeci kalendarz, a głupi był jak prawiczek.

I śmiał się Zygmunt, czternastoletni szczuplak, co mu rodzinę wyrżnęli w gecie...

Śmiały się całe płiudy, co przy stołach siedzieli, a już dowiedzieli się, co Niemiec powiedział; gęby otwierali szeroko, blade i czarne, drapieżne i bezzębne.

I patrzył w te gęby Niemiec, i swoją gębę rozdziawił, czarną i bezzębną, co przez nią kasza przez czternaście lat wpadała, a wypadała ilegma i krew.

Dobrze go zjadł — skiełczał Harmonista.

Dobrze po naszemu potrafi — piszczał Rak.

A łeb ma!

Co chceta, czternaście lat w kiciu, to rozumu na­bierze.

Choćby nie chciał, co?

Wy nie macie dyżurów — rzekł po tygodniu Szmaja do Niemców. — Możecie spać, ile wam się podoba. I też możecie łóżka inaczej słać niż wszyscy.

Ale Niemcy sprzątali, wstawali na pobudkę, kładli się na capstrzyk i słali łóżka, jak się należało.

Hans Israel nazywał się ten w czerwonym swetrze.

Głowa by mnie bolała, jakbym teraz zaczął robić inaczej. Zresztą nie ma różnicy, czy tak, czy tak.

Ten i białymi włosami nic nie mówił. Nie znał do­brze polskiego. Nazwisko miał trudne, nikt nie wie­dział, jak on się nazywa.

Hans z Zygmuntem całe dnie siedzieli razem na gór­nej pryczy. Gadali, palili. Jak który podszedł posłu­chać. to zaczynali gadać po niemiecku.

Jednego razu Niemcy poszli w miasto. Klawisz ciuch cywilny włożył i ich poprowadził. Przynieśli pod celę sera i biały chleb. Przy kolacji Zygmunt jadł z ni­mi. Gadali potem długo w noc. Cisza była na celi.

Rano Szamsza złapał Zygmunta, jak z kiblowania wracali.

Spytaj się, czy nie znali twojej rodziny tam w ge- cie. Dobrze z nimi żyjesz, może ci powiedzą. — Szamsza śmiał się i mrygał do chłopaków.

Zygmunt zrobił się poważny.

Oni się o nazwisko nie pytali, zabijali, jak popadło. A ty, rozumisz taki mądry nie być.

Ciebie toby darowali, herbatnikujesz z nimi — odgryzł się Szamsza.

Czasy się zmieniły — odwrócił się Zygmunt od niego. Poszedł powoli pod celę. — I ludzie tak samo inni — dodał.

Dali jazda, wchodzić pod celę! — krzyczał kla­wisz.

Zatupotały drewniaki.

A po reszcie to ja nie umarłem. Żyję — powie­dział Zygmunt do nikogo.

Chłopaki przestali z nim gadać.

Nie dlatego, rozumisz, żeś się z Niemcami spomk- nął, bo to każdemu wolno i gówno komu do tego. Ale żeś się zaklinał, że co im zrobisz, bo ci rodzinę za­tłukli. Słowa trzymać nie umiesz, rozumisz, i jeszcze

żeby oni nie byli stamtąd, z Łodzi, ale oni jak raz stamtąd są. To już za dość.

Ale się Zygmunt taką mową nie przejął. Zostało mu jeszcze dwa tygodnie.

Na żyletkach przesiedzę, a wy się szpicami wy- pchajta — powiedział chłopakom.

Szwancu! — krzyknęli chłopaki.-'*- Nam nie za­leży.

Zygmunt patrzył przez kratę. W kaloryferach bucza­ło. Za kratą mżył śnieg. Mróz na wolności.

Poszli znowuż do miasta i wrócili w półbutach brą­zowych, w garniturach granatowych w białe paski, te­nis, niemodny już, ale wełna. Policzyli chłopaki sobie po cichu, ile państwo musiało na nich wydać, żeby ich na drogę odbiglować. Buty skrzypiały, nogi ich' piekły, ale musieli te buty rozchodzić, żeby potem nie było źle.

Parę dni przeleciało.

Zmierzch był szary i świecący, zaraz po południu, bo odwilż. Klawisz otworzył drzwi, a oni juz wiedzieli, te idą .

Ten w czerwonym wyciągnął spod łóżka walizkę, z fibry zielonej i z kartką — tamten w skórze ^drewnia­ny kuferek. Tak iak przyszli, tak mieli iść. Garnitury leżały spakowane. Żałowali nowych garniturów.

Klawisz zawołał w drzwiach:

Panowie, trzeba się przebrać. Trzeba wyglądać na glanc. Nie iedzieeie do Grójca, tylko do swojej ojczyz­ny. Co ludzie powiedzą.

Zamknął drzwi za sobą i krzyknął w wizjerkę:

Panowie, bądźcie uprzejme pośpieszyć się!

Powkładali na siebie nowe ciuchy.

Zygmunta pod celą nie było. Zabrali go do dentysty.

Jak kuracja, to kuracja — mruczał do siebie. —

Trza se za darmo plomby powstawiać. Na wolności czasu mało...

Klawisz znowu otworzył drzwi.

Panowie gotowe? Proszę bardzo! — puścił ich przodem, ale przedtem krzyknęli na głos:

¡¡¡I Do widzenia! Czołem! Powodzenia!

r—*-Do widzenia! Powodzenia! — krzyknęli chłopaki i podskoczyli do drzwi, żeby jeszcze raz na nich po­patrzeć.

W dyżurce oddziałowego czekał oficer. Ciepło było, Niemcy spocili się, oddychali ciężko.

Oddziałowy podpisał jakieś kartki, dał oficerowi. Ten też podpisał i dał podpisać Niemcom.

Wtedy w dyżurce zabrzęczał dzwonek i oddziałowy wyleciał wpuścić na oddział klawisza z tymi od den­tysty.

Oficer mówił coś do Niemców, ale nie słyszeli, bo na korytarzu tupały drewniaki. Ci od dentysty krzyczeli, żeby pod celami wiedzieli, że oni byli się przejść. Moż­na było odróżnić głos Zygmunta, bo się darł najgłośniej.

Hans Israel podszedł do drzwi dyżurki i wystawił łeb.

f- -f-,Te! Zygmunt! — krzyknął.

Zygmunt zamachał rękami. W wąskim korytarzu było ciemno, wszyscy pchali się i popychali Zygmunta i odpływał coraz dalej, a chciał się przedrzeć z powro­tem.

Wróć pod celę! — zdążył krzyknąć i wepchnęli go w drzwi.

Oddziałowy wrócił do służbówki

Potrzebuję wejść pod celę — powiedział do niego Hans.

Zapomniał pan czego?

Tak.

To ja panu przyniosę.

Nie, ja to sam przyniosę.

Nie, nie, po co, ja pójdę — troszczył się oddziało­wy. — Gdzie to jest? Co to było?

Potrzebyję wejść pod celę — upierał się Hans.

Oficer trącił oddziałowego w łokieć.

No to chodźcie powiedział z rezygnacją od­działowy. Sięgnął po klucze.

Zygmunt czekał pod drzwiami. Klawisz wpuścił Hansa. Nie spojrzeli na siebie. Hans poszedł w kąt celi, między łóżka. Klawisz czekał przy drzwiach. Chłopaki podeszli do klawisza, zaczęli go się pytać. Klawisz krzyczał. Zygmunt poszedł za Hansem w kąt. Podali 9obie ręce.

Tu jest mój adres —* powiedział Zygmunt i po­dał Hansowi kartkęir **— Tylko napisz na pewno. Swój adres podaj... Nie Zapomnij...

Patrzył na Hansa ze skupieniem, jakby chciał siłą spojrzenia zmusić go do dotrzymania obietnicy.

Nie martwij się, Zygmunt. Przyjedź, jak mówi­łeś. Ja ci wszystko załatwię. Piniąchów przecież masz. Przyjedziesz?

Na wiosnę przyjśdę. Jakbyś We Włoszech był, też przyjadę. Z „Orbisem”. Rózumisz?

Podali sobie ręce.

Panie Hans, pośpiesz się pan, samolot czeka! krzyknął klawisz. Wszyscy się zaśmiali.

Zonę, dzieci, rodzinę pozdrów od nieznajomego z Polski — powiedział Zygmunt.

Dziękuję — zmieszał się Hans. —? Zdrowi są...

Klawisz znowu krzyknął.

No to bywaj — Hans postąpił parę kroków, wy­lazł spomiędzy łóżek. Zygmunt za nim. Hans odwrócił się i złapał go za bary. Uścisnęli się mocno. Otarli po­

liczkami. Hans odwrócił się i szybko podszedł do drzwi. Klawisz przepuścił go pierwszego.

Cisza była pod celą.

Zygmunt przy oknie stał i patrzył przez kratę. Ciekło 1 góry, odwilż brała śnieg, a zaspy były wy­sokie. Plac świecił się czarno, parowała mgła. Mroczny był dzień.

Przechodzili przez prac. Podnosili nogi wysoko, błoto głębokie i rzadkie.

Po co nie ubrali drewniaków, teraz się zabłocą, nogawki upaprzą I— odezwał się cicho Rak.

Przechodzili przez plac. Patrzyli uważnie pod nogi, jakby Się miała ziemia rozstąpić albo zgarbić.

* Buży był plac. Z daleka już nie rozpoznasz, który ten, a który tamten. Już byli jednakowi w mroku.

Cisza była pod celą.

Teraz. Teraz powinna skrzypnąć brama, za którą była kancelaria. Wszyscy na to czekali, a skrzypiała przeraźliwie.

Skrzypnęła.

Postali jeszcze przy oknie. Popatrzyli na Zyg­munta. Rozeszli się po kątach.

Jadą... ■— powiedział cicho Rak. Wozem jadą.

Cisza była pod celą.

Zygmunt stał i patrzył w ciemność, w zaparowane lampy koło zwyżki. Patrzył tak samo uważnie jak wprzód, jakby chciał pokazać, że od samego początku nie na tamtych patrzył, tylko na coś całkiem innego, na to samo, co teraz.

kwiecień aośs

SUMIENIE

Tego dnia ani złych przeczuć nie miałem, ani dob­rych, i w ogóle to, co pamiętam to była jedna myśl, jedyna, którą tego dnia miałem, ani głupia, ani mądra, po prostu żadna, aż żal się do tego przyznać, ale niby dlaozego mam się do swojej myśli nie przyznać, skoro ją imałem? Spojrzałem w okno, a było otwarte i słońce ścinało się przed nim, w pokoju stał cień, ąż wjlgotny z gorąca. Aha, więc w tym oknie zobaczyłem dwa długie, okropnie cienkie błyski, równoległe do siebie, a ukośne. To pająk zrobił nitki, ale kiedy on zrobił, aż dziw bierze, okno dopiero co otwarte, a musiał przy otwartym zrobić, bo jakby przy zamkniętym, to byłyby się przy otwieraniu zerwały. Tyle pamiętam z tego dnia, pająka nie widziałem, widać się schował, więc tak sobie kombinowałem, ¡nie wiem, dlaczego, i nie wiem, dlaczego to pamiętam, ale jakby każdy wiedział, dlaczego to akurat, a nie 00 inne pamięta, toby wiedział wszystko. Myśl moja była taka -7* bo tamto, co myślałem, to nie była myśl, podług mnie myśl to jest wniosek z myślenia —i więc ta myśl była taka: pająki zastawiają siędi w najmniej spodziewa­nych miejscach.

Dziś nie wiem, dlaczego „spodziewanych”*- może wtedy było „oczekiwanych”, ale czy mogą być ocze­kiwane miejsca, czy miejsca do kogoś przychodzą? Nie mam także pewności, czy są miejsca spodziewane, ale tak mi się bardziej podoba.

Ktoś może powiedzieć» że nakłamałem zaraz na po­czątku, mówiąc, że nie pamiętam nic oprócte jednej myśli, a potem opowiadam o oknie, o cieniu, a nawet

0 rzeczach nie. związanych z pająkiem — owszem, ja mogę opowiedzieć więcej rzeczy, bo więcej rzeczy wi­działem tego dnia, ale czy mówiłem, że opowiem to, co widziałem? To, co pamiętam, miałem powiedzieć. Widzieć to co inne niż pamiętać. Widzieć ja mogę samochód albo robaka, i co z tego? Nic mi nie da, jak to widzenie wywołam w głowie za dziesięć lat. Tylko jak jakąś rolę w moim życiu te rzeozy odegrają, i moje życie przez- to. potoczy się inną drogą, to można po­wiedzieć, że się te rzeczy pamięta, na przykład za ileś lat, .

Z tego dnia więc tylko tyle pamiętam, a to chyba powiedziałem jasno. Podług zegarka na to wszystko patrząc, to reszta, co się potem zdarzyła, też się zda­rzyła tego dnia. Ale ja podług natury na wszystko patrzę, a podług natury za dnia powinno być jasno,

1 wszystko, co się zdarzyło w ciemności, to ja do nocy zaliczam, do tej nocy, et» przyszła w środku dnia, a ja tej nocy nie widziałem ani z niej nic nie pamiętam.

2

Byłem w wojsku i pracowałem w kopalni, a to była duża kopalnia, jedenaście szybów, zdaje się, miała, nazywała się nie powiem jak, bo to nieważne, tylko powiem, jak się nazywał ten szyb, którym zjeżdżałem, bo to mnie bliżej dotydzy. Więc ten szyb nazywał się Wilson. Kto Śląsk zna i w kopalniach bywały, ten doj­dzie, co to była za kopalnia, a wielka była i bałem się jej, a to nie dziw, bo z początku każdy się boi. Muszę tu powiedzieć, że ja nie byłem tchórz, nie daj Boże, owszem, byłem wtenczas bokserem wagi ciężkiej

i w tej wadze właśnie zdobyłem przed miesiącem mi­strzostwo śląskiego okręgu wojska. Ja wtedy byłem w tym wieku, że różnych rzeczy więcej się bałem jak ludzi, choć i tak mniej się bałem niż teraz. Z ludźmi od razu albo w przyjaźń wchodziłem, albo jak mi się kto nie spodobał, do bójki sprowadzałem, i taki gość miał za swoje. Dziś myślę, że może trochę za dużo ludzi wtedy pobiłem, a nawet żal mi tych, co na ringu dostali, chociaż nie powinienem ich żałować, bo prze­cież poszli tam, żeby wygrać. Dziś sytuacja jest dziw­na, i ci, co mnie znali przedtem, się dziwią: gdzie ty, powiadają, masz swoje uderzenie, swoją chęć do pełnego życia? A ja czuję niekiedy, że zginąłbym z ręki byle łamagi, żeby mnie tylko uderzył. A znów nie­kiedy chodzę po mieście nadęty, niechby ktoś zaczął, czuję swoją siłę jak nigdy, ale te chwile coraz rzadziej się zdarzają, a zresztą wtedy jest mi nawet gorzej.

To nie z tchórzostwa idzie, a z czego innego, a z cze­go, to wytłumaczę, tylko nie wiem, czy spotrafię.

Kopalni się bałem, dhoć nie byłem tchórzem, a tyl­ko miałem bujną wyobraźnię. Bo kopalnia to jest żywioł, tak samo jak morze i jak ogień i pustynia. Człowiek nigdy nie pozna żywiołu i nigdy go całkiem nie zwalczy. I mogą mnie tłumaczyć, patrz, robimy tu już po pięćdziesiąt lat i nic nam się nie stało prócz tego, żeśmy wyłysieli od hełmów. Dobrze, a skąd ja wiem, co w tej chwili ze środka ziemi wyjdzie, co po- Irząśnie kopalnią i ją na mnie zwali? A jak płynę w morzu — skąd wiem, czy mnie woda nie wciągnie do dna, czy ja wodę znam, czy ja znam tajemnice ziemi? Bo z ludźmi to inna sprawa. Chcąc się ludzi nie bać, trzeba ich poznać. W różnych rzeczach jeden od drugiego się różni, ale w głębi duszy wszyscy je­steśmy tacy sami. Tak, bo weźmy wszystko, co się na

ziemi działo. Nie ma największego człowieka, zawsze jest sporo wielkich ludzi. I można każdego człowieka przegryźć, jak się bardzo chce, wyciągnąć z niego wszystko. Gdyby się nie dało, to taki człowiek mu­siałby być nieczłowiekiem, a nieczłowiekowi trudno by żyć między ludźmi, musiałby umrzeć. Zresztą, może jest na świecie sporo takich i żyją gdzieś w kącie i umierają po cichu?

Więc jak się ludzi chce poznać, to trzeba poznać sie­bie. Wyciągasz rękę. Aha, wyciągam rękę po to i po to, dlatego i dlatego, bo to i to. Już wiesz. Teraz jak ktoś w podobnym przypadku rękę wyciągnie, ty pomyślisz, co go skłoniło, i będziesz wiedział. A w boksie tak samo — po czym przeciwnik poznaje, że uderzysz? Po oczach. Ty jego, a on ciebie, po oczach. O sekundę wcześniej w oczach widać. Więc jeśli sprawdzisz różne swoje zachowania i zapamiętasz dokładnie, co znaczą, to będziesz kogoś rozumiał jak książkę, po literce. A jak się coś dobrze rozumie, to się bać nie potrzeba.

Z kopalnią inaczej. Bo kopalnia to żywioł, a ży­wiołu nikt nie zrozumiał i nie zrozumie, od tego jest człowiek na ziemi, żeby się wieoznie tym gryzł.

Jeszcze jedno, tak przy okazji: teraz to się już i ludzi zaczynam bać, ale po prawdzie to nie ludzi samyph, tylko przypadków, co koło nich chodzą. Razu jednego leci pijany żołnierz prosto na mnie i ooś krzyczy. Ale ja na krzyk nie patrzę, za stary jestem, żeby na krzyk patrzeć. Widzę, że uderzyć chce, to uderzyłem pierwszy. Coś mi w palcach trzasnęło, no, myślę, ręka poszła. To już trzecie złamanie od ciosu. Ale nie. Tylko zamiast w szczękę, uderzyłem go tak

o centymetr od skroni, a i to leżał z pół godziny, zanim się go docuciłem. Łeb podniósł, i pytam: „Za co mnie pobić chciałeś?” A on na czworaki wstaje, znów pada i wstaje, i do bicia się bierze, i krzyczy:

Ja ci pokażę, łobuzie, polskie wojsko bić”. Przyleciała milicja i poszedłem do więzienia, na krótko, co praw­da. Ale myślę tak sobie, siedzę i myślę, co by było, jakby on wtedy głowę jeszcze bardziej do przodu po­sunął i moja pięść by trafiła w samą jego skroń. I wy­obrażam sobie to dokładnie, jak uderzam i jak go cucę, a on już martwy, wiozą go, robią pogrzeb, „zginął śmiercią żołnierza”, i mnie wiozą, i zasądzają na dzie­sięć lat za nieumyślną śmierć. Ale cóż nieumyślną, a cóż umyślną, czy można śmierć nazwać tak albo tak, był człowiek i go nie ma, śmierć jest zawsze jedna.

I myślę, co ja zrobię, za dziesięć lat będę ludzką szmatą, zbędną i osłabioną. Myślę, lepiej darować to sobie. I wyciągnąłem igłę, co ją we włosach nosiłem,

i chcę sobie żyły podrapać. Wtedy mi się przypo­mniało, że mam tylko cztery miesiące, że będzie wiosna, jak wyjdę, i że to może nawet lepiej, bo butów zimo­wych, com sobie jak raz kupił, nie zniszczę.

Więc teraz się boję przypadków, co się ciągną za człowiekiem jak cień. Ale wtedy, tamtego dnia, byłem w wieku, kiedy się nie ma tak wielkiego strachu, w gruncie rzeczy przed niczym. A kopalni to się bałem przez smutek, przez tęsknotę za innym życiem, bo ko­palnia to było miejsce, które mi się po prostu nie po­dobało. Ale pracować musiałem.

s

Jeszcze muszę powiedzieć, co przed nocą widziałem, bo to może samo w sobie nieważne, ale dla naświetle­nia całej rzeczy ma pewne znaczenie. Nie ma takiej tragicznej sytuacji, która by opowiedziana bez naświet­lenia zrobiła wrażenie. Umarł człowiek. No to co, że umarł. Ile ludzi bez przerwy umiera. Umarła twoja żona. Też człowiek, jak wszyscy. Ale tu już druga rzecz. Żonę swoją lata znałeś, i patrzysz na rzecz

z naświetlenia czasu, razem z jej skutkami i przyczy­nami. Ot, jak ja bym umarł, zanimbyś te moje słowa usłyszał, ani by coś w tobie drgnęło. A tak to chociaż powiesz zdanie, ten i ten umarł, co historię jedną mi opowiedział, chociaż spróbujesz sobie przedstawić, jak moja twarz wyglądała, jaki ja byłem, chociaż przez jedną sekundę pomyślisz. A jak myślisz, po co ja to wszystko mówię? Właśnie po to, żeby mój głos jeszcze został w pamięqi twojej na tę jedną sekundę, jak mnie już nie będzie, żebym stąd tak całkiem bez niczego nie odszedł. Po to jest całe ludzkie gadanie, wszystkie rzeczy, co się je robi, wszystko złe i dobre. Więc nie­którzy są źli, w życiu o miejsce im trudno, i napierają na siebie, i to jest ich cel. I są jak w górach kamienie, co cisną na siebie, aż deszcz przyjdzie z czasem, i deszcz piach spod nich wymyje, i zsuną się w dół z szyb­kością niedostrzegalną i nikt nie odczuje ich braku, bo ziemia niczego nie czuje.

Więc potrzebne jest tu naświetlenie, żeby rzecz cała większe wrażenie sprawiła, i mówić muszę du­żo, żebyś się do mnie uczuciowo przywiązał, zanim

0 swojej śmierci opowiem. Zresztą, czy to była na­prawdę śmierć? Chyba nie, bo żyję, i ty to widzisz,

1 ja. Nawet dużo potrzebuję jeść. Ale to jakoś podobne do śmierc.i, i nawet ludzi podzieliłem na żywych i umar­łych.

Ja myślę, że należę do umarłych, pomimo że żyję, a moja śmierć tym się wyraża, że coraz mniej rzeczy mnie bawi. Nie odczuwałbym mojej troski w innym otoczeniu, póż, kiedy jestem z ludźmi, którzy jak za dziecinnych lat potrafią się bawić we wszystko i na­prawdę się tym przejmują.

Jeszcze powiedzieć muszę, jak przyrzekłem, co przed nocą widziałem. Więc widziałem nadszybie przy­sypane grubo pulchnym węglowym pyłem, ostrzejszą

jasnością wycinające się z brunatnego światła lampy górniczej, nabite z akumulatora świeżą mocą. Widzia­łem drżenie nieustające stalowych płyt nadszybia, po­krytych gdzieniegdzie pyłem tak wysoko, że się szło jak po giętkim dywanie. Dzwon sygnalisty buczał

i buczał, winda zlatywała i stawała z powrotem przed gromadą ludzi czarnych już, choć jeszcze na dole nie byli. Widziałem kręte szyny, wąskie do wózków z wę­glem, i szerokie, nie używane nigdy. Powietrze tu było rude, wszystko wyglądało jakby widziane przez oku­lary z rdzy. Nadszybie trzęsło się pośpiesznie, jakby chciało odjechać, a pojechałoby tylko raz, w górę, kiedy pod szybem wybuchnąłby gaz.

Ludzie gadali, a to była zmiana południowa, więc wszyscy wyspani, bo to dzień był, podług zegarka wpół do drugiej, podług natury zmierzch, początek nocy. Więc tego, co myślałem wtedy, nie zaliczam do dnia, i jak powiedziałem, za dnia miałem tylko jedną myśl, o pająku. Teraz, o zmroku, zacząłem myśleć

o czymś, i to jeszcze pamiętam, choć zbliżała się noc. Dopchałem się w końcu do windy, a trzeba było się pchać, bo było nas w górze wielu, a winda brała czter­nastu naraz. Leciałem szybem w dół, a po drodze mi­gały podszybia różnych poziomów, najpierw sto osiemdziesiąt, potem trzysta, potem sześćset, a ja le­ciałem na prawdziwe podszybie, ostatnie, osiemset pięćdziesiąt metrów pod ziemią.

Winda szła w dół minutę i ja minutę myślałem, a gdybym chciał powiedzieć to chociaż w skrócie, nie wiem, czy starczyłoby dnia.

4

Skończyłem już dwadzieścia lat i myślałem o su­mieniu. Najpierw przypomniał mi się widok z okna na drugie koszary, ale nie o koszary szło, które wi­

działem zawsze, tylko o to, co pająk zrobił w oknie, to mnie zdziwiło. Ale za świecącymi nitkami stały drugie koszary i tam żołnierze pewnie szykowali się na drugą zmianę, jak ja, okręcali onuce. To najpierw zobaczyłem, zanim zacząłem myśleć, a jeszcze to po­myślałem, że mam już dawno dwadzieścia lat i że jak coś złego zrobię, muszę ponieść pełną odpowiedzial­ność. Dziś myślę, jakie skojarzenie może mieć to wszystko ze sobą, może miało, a może i wcale, jednak myśl ludzka przecież jedna z drugiej wypływa i pew­nie są w człowieku połączenia myśli, o których czło­wiek nie wie. Faktem jest, że tego dnia było mi ani dobrze, ani źle, i jakby ktoś mnie zapewnił, że śpię, tobym nawet uwierzył.

Sumienie jest to rzecz, której dotknąć nie można, więq to nie jest rzecz, jest to nie wiadomo co i w ogóle nie wiadomo, czy jest. Każdy chce widzieć u drugiego większe, niż sam ma, i nikt nie wie, jakie powinno być. Niektórzy mówią, że się sumienie budzi, i faktycznie, w szczególnie ciężkich przypadkach życiowych, kiedy się zrobi coś złego, człowieka gryzie coś w środku,

i wtedy mówią: sumienie, a gdy się sprawa wyjaśni, sumienie usypia i człowiek ma spokój. Podług mnie u większości. ludzi jest to strach przed karą, bo tylko strach ze wszystkiqh uczuć najczęściej budzi się i za­sypia. A faktyczne sumienie działa w człowieku bez przerwy, jak serce, i zasypia z nim razem. Ono czło­wieka broni przed popełnianiem zła, i niech nikt nie mówi, że tylko strach go. trzyma w prawie, bo wy­mienić mogę sto tysięcy najrozmaitszych przestępstw, za które kary nie ma. Sumienie nie jest wrodzone. Wrodzona jest wyobraźnia. A sumienie ma z wyobraź­nią związek, bo z niej wynika. Im mniejszą ma czło­wiek wyobraźnię, tym mniejsze sumienie, tym zdol­niejszy do robienia podłego, osobistego zła. A dlatego

osobistego, że za zło uważam krzywdę wyrządzoną komuś osobiście, zło, które krzywdzi człowieka na ciele i duszy, jest złem, a nie jest złem zrabowanie milionów z banku, bo to nikogo nie krzywdzi. Pokaż mi palcem takiego, któremu zrobiono jakiś uszczerbek odczuwalny tym zrabowaniem! Nie będzie takiego. Jest to zło, ale każdy słucha o nim jak o powodzi w Chinach, wiadomo, że straty, tyle że nikogo ani trochę nie obchodzą. Niech nikt nie mówi, że państwo na takiej kradzieży ucierpi, bo państwo to idea, a'idea nie cierpi, kto widział cierpiącą ideę? W tych wielkich rzekach pieniędzy jeden strumyczek zmienił bieg, ale nie wysechł, ilość wody na świecie jest ta sama; chyba że złodzieje by te pieniądze spalili, ale nie po to się kradnie, będą pić, jeść, używać, nie myślę, że ktoś na tym ucierpi, chyba oni sami, bo od wódki się zniszczą, w samochodach mogą się zabić, a jak ich złapią, to nie ja za nich odsiedzę, bo jest to, co tu gadać, przestęp­stwo. Rozrywka umysłowa na własną odpowiedzial­ność i jedna łza się na świecie nie poleje.

Ale takie coś mogą zrobić ludzie z wyobraźnią, byle baran tego nie zrobi, więc widzimy, że sumienie nie idzie w parze ze strachem u tych ludzi, że nie strach jest ich sumieniem.

Tym bardziej, że strach jest ani nadsumienie, ani podsumienie, to jest ooś tak jak sumienie potężne, tylko bardziej wulgarne w swoich objawieniach. I także nie ma strachu bez wyobraźni.

Kiedy byłem mały, mieszkałem u ciotki nad Bu­giem, a ciotka była bogata. I złapałem kota na ręce na Żydowskim placu, bo bardzo lubię koty. Niosłem go do szopy, bo był to chudy kot, nie bardzo stary, a w szopie stało mleko, bo był chłód. Nie wiem, może go za mocno ścisnąłem, zaczął się drzeć przeraźliwie, jak tylko koty potrafią, kiedy je boli, albo w marcu.

I podrapał mi ręce do krwi, a wtedy przypomniałem sobie, co ciotka mówiła, że księdza zagryzł kot. Po­myślałem, że kiedy już się wściekł, to przyjdzie w nocy

i mnie zagryzie, i się opije krwią, a okno od ogródka było zawsze otwarte. Nie mogłem go dłużej trzymać, bo drapał mnie i gryzł, a nie mogłem go puścić, bo byłby mnie w nocy zagryzł. Blaszana beczka była w szopie pusta i wrzuciłem go w beczkę, a obok stał sążek zrąbanego drzewa. Kot podskakiwał do góry, a ja brałem po szczapie z sążka i waliłem go w łeb, a kiedy spadał, to wrzucałem za nim drzewo i sięgałem po nowe. Nie byłem wyższy od beczki, i jak był kot na dole, to nie widziałem go, tylko słyszałem darcie tego kota, okropne i grube w żelaznej beczce, i tylko jego łeb widziałem, kiedy skakał do góry, chcąc wyskoczyć. Brałem co chwila drzewo i rzucałem, aż kot już prze­stał skakać, przywalony tym drzewem, ale darcie wciąż było słychać, przygłuszone, i właściwie był to już nieustanny mruk, przeraźliwy, jakby ktoś grał bez przerwy na grzebieniu, na najniższych tonach. To było gorsze od strachu przed zagryzieniem, i chcia­łem pozbyć się tego i rzucałem wciąż drzewo, aż beczka była pełna, a sążek rozsypał się, ale mruczenie słychać było stale, aż dziwiłem się, jak ten kot oddy­cha, że tak mruczy bez przerw. Byłem przestraszony, a właściwie ogłuszony tym wszystkim, bo pierwszy raz w życiu wtedy coś zabiłem. Jeszcze ten kot nie umarł, jeszcze tam mógł żyć cały dzień, jeszcze mog­łem przewrócić beczkę i wybrać drzewo, ale bałem się zobaczyć kota bardziej niż czegokolwiek. I uciek­łem szybko, ręce trzymałem z daleka od siebie, brzy­dziłem się swoiqh rąk, tym obrzydzeniem, w którym nie wiadomo, czego więcej: wstrętu czy zdumienia. Już nigdy nie poszedłem do szopy, choć się kręciłem koło niej, chociaż właziłem na dach, gdzie lepiłem

z gliny różne rzeczy, których w rzeczywistości jeszcze nie widziałem. Odpychał mnie od wnętrza szopy strach, a ciągnęła mnie tam ciekawość, której nie uległem, a były to strach i ciekawość mordercy.

Później już nie myślałem o kocie, a może myśla­łem, ale to nie było myślenie, tylko czucie, i to takie, że nie umiałem go nazwać. I wtedy w windzie też uciekałem od szczegółów, nazwałem to jako fakt i ko­rzystałem z niego przy dalszym myśleniu, ale ten fakt czekał na powtórne przeżycie, bo w naturze wszystko musi mieć koniea, choć właściwie nic się przez to nie zmienia. Dwadzieścia lat czekała śmierć kota na swoją pamięć, bo tylko we mnie miała tę pamięć i nikt już

o niej nie wiedział. Aż kiedy mówię o tym, przeży­wam to pierwszy raz, ważniejszy raz niż tamten, kiedy się wszystko działo.

Bo do takiego przeżycia konieczne jest sumienie, a sumienie to wyobraźnia, wsparta życiowym do­świadczeniem. Kiedy się dozna wielu krzywd i się wie, jak krzywda smakuje, to się nosi w sobie prze­czucie krzywdy jak serce. I gdy się czyjąś krzywdę widzi, to wyobraźnia odbiera nasze nazwisko, a daje nam cudze, odbiera nasze ciało, a daje cudze, odbiera duszę, a daje cudzą, odbiera spokój i bezpieczeństwo nasze, a zarzuca na nas sieć cudzego strachu i sieć cudzej krzywdy, tę powszechną i powszednią sieć, co jest jak noc nieunikniona i jak noc każdego dosięgnie. Wtedy myślisz: „Dobrze, że to nie ja” — ale wiesz, że nic nie przeszkadza, żebyś to był ty.

Więc dziecko nie ma sumienia, więc krzywdy za­daje, nie zdając z tego sprawy własnej wyobraźni, ponieważ jego wyobraźnia jest bezosobowa. To jest idea wyobraźni, ta wyobraźnia bez bólu, i tak jak idea jest przyczyną bólu, a nigdy sama nie jest bólem. Dlatego sumienie to rzecz nie stwierdzona, nie ujęta

paragrafem, jak paragrafem nie ujęta jest normalność ludzka, to znaczy odcienie tej nieszkodliwej nienor­malności, która jeszcze uchodzi za normalność, po­nieważ nie rzuca się w oczy.

Tylko można przypuszczać, żeśmy wszyscy nie­normalni, ale skąd na to dowody, skoro po prawdzie nikt nie wie, co to jest normalność i jaki jej wzór. Tylko można przypuszczać, że ci, co nie noszą noc­ników na głowach, są normalni. Tylko można przy­puszczać, że ci, co są normalni, mają sumienie.

Już dawno miałem dwadzieścia lat i pomyślałem, że jestem urzędowo odpowiedzialny za wszystko, co robię. Urząd przyjął, że ten wiek gwarantuje ilość przeżyć wystarczającą do wsparcia wrodzonej wy­obraźni i że człowiek w tym wieku powinien posiadać własny aparat ograniczający: sumienie, który ustrzeże go od zetknięcia się z prawem. Jeśli tego aparatu nie ma albo nie zdążył go z jakichś powodów zamontować, to jego wina, a karać trzeba, bo w tym wieku chęci materialne człowieka gwałtownie wzrastają i to może zagrażać innym. Chyba urząd ma rację.

Więc jechałem w dół windą i myślałem to wszyst­ko, może myślałem więcej i inaczej, w każdym razie sensu to nie zmienia. Pierwszy raz w życiu tak mocno odczułem swoją odpowiedzialność za siebie i za wszyst­ko, co mnie dotyczy. I mocno mnie to uczucie zakłuło,

i dlatego, że zacząłem się bać, i dlatego, że zrozumia­łem, że już nie jestem dzieckiem. Zrozumiałem to pierwszy raz w życiu i z tego punktu spojrzałem w swoje dzieciństwo, żeby załatwić te sprawy, które musiały być załatwione, ale wtedy jeszcze ich załatwić nie potrafiłem.

Dopiero teraz, kiedy sporo lat minęło od tamtej nocy, w której szamotałem się jak przerażony kot w żelaznej beczce pod szczapami drzewa, dopiero teraz

mogę przeżyć prawdziwie śmierć, którą zadałem, a któ­rej nikt nie zauważył oprócz mnie, tak jak nikt oprócz mnie nie zauważył śmierci, którą mnie zadano.

5

Mówię: zadano, bo nikt mi jej nie zadał. Kto wie, czy to ja sam nie byłem jej winien, jeśli tu można mówić coś o winie. Może lepiej by mówić o szczęściu tej śmierci, nie wiem.

Jedno jest pewne: trzeba w życiu mieć rzecz, która jest ważna, jedna i ostateczna, rzece, wobec której wszystkie inne są małe, głupie i niepotrzebne. Ciągle się tę najważniejszą rzecz omija, i w tym, co się robi,

i w tym, co się myśli i mówi. Ale wiadomo, że' jest. Tamte wszystkie to zabawy, bo życie składa się z se­kund, a każda coś innego niesie. Aż przychodzi chwila, że małe rzeczy obłapią człowieka, jego myśli, mowę, wszystko, co do niego należy. I stają się ważne, aż zaczynają boleć, a omotują tak ściśle, że nie można uciec. Wtedy zrzucasz odpowiedzialność jak sztuczną, zużytą skórę, po prostu wychodzisz z gry jak z gra­niastego kółka albo ciuciubabki. Bo na co dalej? Masz swoją najważniejszą, ostateczną rzecz, wobec której musisz być słowny, punktualny, prawdomówny, praw­dziwy, musisz być sobą. Bo tamto wszystko było nie­prawdą, pomyłką, rzeczywistością snu, a jeśli ko­niecznie trzeba tak, to jeszcze raz zaczniesz, od pierw­szego kroku, od pierwszej myśli, od nowa. Byle nie wracać w tamto łajno, które za tobą zostało, byle nie patrzeć na wszystko, co się popsuło, zniszczyło, zdep­tało, byle nie patrzeć w sumę swojej nieprawdy, bo tego nie zniesie nikt.

Dociągasz więc do granicy, za którą tylko śmierć lub wariactwo. Dalej byś szedł wbrew sumieniu, bc ta granica to sumienie.

I tam musisz cos znaleźć, bo zginiesz inaczej. Tam musi coś być. Miłość? Pan Bóg? Idea? Musi coś być. Bo tylko to cię rozgrzeszy.

Ale przedtem o tym nie myślałeś, przedtem robiłeś zło jak dziecko, uwiązywałeś życiu pęcherz z grochem, swoje życie wprawiałeś w koci afekt. Dziecko tak może, bo świat dla niego to bajkowy las, z którego wyjdzie Stwórca z brodą i przebaczeniem. Ale ty wiesz, że już nic nad tobą, tylko szary przejrzysty metal, a w nim Duch Metalu, dla ludzi niełaskaw.

Więc kiedy znajdziesz się w miejscu, gdzie już nic, tylko śmierć czekać cię może albo przestępstwo prze­ciw sobie, i widzisz, że nie ma tam nic, ani cienia trwałości, którą przeczuwałeś, to wtedy co?

Trzeba nadać czemuś ważność, wartość najwyższą, trzeba sobie przygotować ratunek zawczasu, a kiedy już jest za późno, to się ginie, to się zdarza śmierć taka, jaka się mnie zdarzyła.

Mogłem się czuć oszukany? Jak można stworzyć człowieka i nie dać mu rzeczy najważniejszej? Jak można puścić człowieka samopas w podły świat? By­łem pewny, że za tym wszystkim, co się dzień w dzień robi, coś musi się kryć, że się mówi, myśli i pracuje po coś, że w jakiejś chwili wreszcie się okaże, po co.

Tymczasem taka chwila przychodzi, taka chwila, kiedy cię spotyka nieszczęście, bo najwięcej się myśli w nieszczęściu, i zaczynasz myśleć. Okazuje się wtedy, że nic nie miało sensu. Całe twoje życie: słowa, gesty, wszystko niepotrzebne, puszczone w przestrzeń, ni przypiął, ni przyłatał. Nawet nie całkiem głupie, nie, tak tego wszystkiego nazwać nie można, tego w ogóle nazwać nie można, to jest poza wszelkimi nazwami, bo to jest niqzemu niepotrzebne.

Czyli że takie życie jest jak śmierć. Czy żyłeś dotąd, czy nie, to dla świata i dla ciebie samego nie

ma znaczenia. I wiesz, że jeśli znowu zaczniesz, to tak samo. Bo nie można inaczej. Nie można.

Więc myślisz: zarżnąć się, skończyć z tym wszyst­kim. Ale czegoś tam trochę ci szkoda, a może boisz się śmierci. Na pewno się boisz.

Więc zaczynasz szukać punktu, z którego patrząc twoje życie nabrałoby trochę sensu — punktu, z któ­rym twoje życie sprawdzający można by jakiś wynik osiągnąć. No, przecież byłeś pewien, że coś takiego istnieje, musi istnieć, bo jakże by nie.

A nie. I wtenczas nastaje śmierć, od której zacznie się twoje żydie inaczej albo prawdziwa śmierć. Więc jeśli się zabijesz, to nie ma o czym mówić. A jak nie, to się musisz czymś stać, czymś, co będziesz mógł prościej od wszystkiego określić, a jeśli nie ty, to przynajmniej ludzie żeby mogli określić: „Ten to jest komunista. Albo katolik. Albo bandzior. Albo poeta. Albo pijak”. Musisz mieć jakąś markę, żeby uwierzyć w swoją jakość, raz na zawsze.

Pewnie, że to lipa, bo w życiu nic się nie da raz na zawsze określić. Ale trzeba się starać. Nieraz jest się pewnym czegoś nie dłużej niż godzinę, i ta godzina jest dobra.

Więc jak klękniesz przed Panem Bogiem, albo przed Ideą, albo przed szklanym bogiem, to nie myśl, że się wszystko złe skończyło. Dopiero początek to jest, bo tamta śmierć, o której mowa, to była pierw­sza śmierć, to był pierwszy stopień do tego, żebyś się uczłowieczył. Teraz będziesz umierał co dzień, co go­dzinę, stale. Bo śmierć jest koleżeńska i będzie cię podawać swoim odmianom, coraz dalej i dalej, z jed­nej sytuacji w drugą, aż do końca, a gdy się na swoją drogę obejrzysz, to zobaczysz rzędy kretowisk, dołki rozkopane, a w żadnym nie wolno ci było zostać, choć­byś chciał.

Wtedy zrozumiesz, że granicę przekracza się stale, że granica jest wszędzie. I zaczniesz myśleć o ostat­niej, i zaczniesz pragnąć ostatniej, ale nie z utęsknie­niem i nie z nadzieją, bo kto wie, czy to ostatnia gra- ' nica?

Tak myślałem, a winda leciała w dół minutę. Cho­ciaż po prawdzie, to chyba nie tak myślałem, bo to jest dzisiejsze moje myślenie. Wtenczas jeszcze byłem przed śmiercią, skąd mogłem wiedzieć, że wszystko tak wygląda. Może można przeczuwać? Może kot prze­czuł, że go zabiję, i dlatego mnie drapał?

Więc już byłem w nocy, choć to podług zegarka chłodny, słoneczny dzień. Ale i noc może nieraz za dnia się zrobić, bo noc zawsze przychodzi, kiedy przy­chodzi śmierćy

6

Ściana była wysoka na dwa i pół metra. To była nowa ściana, ani jej nie znałem, ani ludzi, co ją ze mną objęli. Wychodziło się niskim przekopem na ścianę — najdalszy oddział kopalni. Ośmiu nas było, czołgaliśmy się jeden za drugim, nie widziałem twarzy tamtych ludzi, tylko małe światła ręcznych lamp, które wlekli za sobą. Wyszliśmy na ścianę po ciemku, przewód prądu się zerwał, nasze lampy błyszczały od dołu, widziałem ręce, co trzymały lampy, ręce spocone

i czarne. Więc usiedli wszyscy w miękki, gorący pył

i czekali na światło. Było cicho w tej gazowej kopalni, temperatura pięćdziesiąt stopni Celsjusza plus, za­chciało mi się spać. Wyciągnąłem się na nowiutkich kapach, pachniały lasem i dniem. Byłbym zasnął, żeby nie powiał wiatr. Ale powiał, gorący, a za chwilę zimny, aż mnie obleciał dreszcz. Otworzyłem oczy, w małym błysku lampy zobaczyłem otwarte usta szty­gara, jego białe i duże oczy, ale nie usłyszałem jego

krzyku. Było zimno, i to, co usłyszałem, to był trzask pękającej w mrozie gałęzi. Patrzyłem i widziałem ciemność, nieruchomą, nikt się nie ruszał w tej ciem­ności, nikt nic nie mówił. Czekałem, że się stanie coś, czekałem, ale nic się nie stało, bo już stało się wszystko.

Leżałem cicho i sam, a nod była z węgla. Nade mną wznosiła się bezbarwna ciemność, gęsta i sycząca, a moje serce, którego nie czułem, było jej sercem. Moje ręce były na dnie ziemi, moje nogi i głowa, poście- rane, poczerniałe i drętwe. Nie widziałem swojego ciała, nie widziałem nic, lecz wiedziałem, że tam leży moje ciało, tam pod węglem, w środku węgla, w środ­ku świata, we wgłębieniu uczynionym łagodnie przez świat, w tym gorącym wgłębieniu, jakby świat się pochylił i mnie zamknął w twardym, długotrwałym, palącym oddechu, nim zabierze mi wszystko i mnie. To wgłębienie bezbarwne bez światła, bez wody i tchu, szczelina konieczności, szczelina życia, szczelina.

Woda podeszła od spodu, pomieszana z pyłem węg­lowym utworzyła maź, na pewno czarną i lepką, gdyby spojrzeć i dotknąć. Ale oczu już nie ma, i do­tyku. Pamięć tylko została, ale pamięć nie należy do mnie, pamięć jest niczyja, bo jej poród i śmierć to ta sama chwila.

7

W tej ciemności, w tym śnie, w tej ziemi poczułem czyjeś ciało obok swojego ciała, którego nie czułem, ale wiedziałem, że jest. Był ktoś koło mnie, nie wie­działem, kto, ale był. Słyszałem oddech tego czło­wieka, szept równomierny z warg słyszałem obok mnie w tej ciszy. Jego dech wiał na moją twarz, go­rący i suchy. Nie mogłem sięgnąć ręką, nie mogłem powiedzieć nic.

Był koło mnie. Długo byliśmy w ziemi, ziemia milczała nad nami jak poranne niebo, ciemne przed dużym deszczem.

Był żywy; czułem jego życie bardziej niż swoje życie. Ale cóż to jest życie. Samo oddychanie? Czy jeszcze coś? Może to, co boli? Nie bałem się śmierci, nie myślałem o śmierci. Nie myślałem o niczym, nic mnie nie bolało. Było tak, jakbym się spił porządnie, albo jeszcze lepiej. Zresztą nie bardzo pamiętam; ani zapachu, ani ciszy, ani ciemności nie mogę sobie przypomnieć — nic z tego, co się odbiera zmysłami. Wszystko zmyślam po trochu, bo jeśli żyję, to znaczy; że i wtedy żyłem — a jak się żyje, to przecież trzeba gdzieś być. Nie mógłbym sobie darować, że byłem gdzieś nie wiadomo gdzie.

Ale o sobie nie wiedziałem nic. Więcej wiedziałem

o tamtym, który leżał koło mnie. O sobie nic.

Za to on wiedział o mnie dużo. Nawet się nie spo­dziewałem, że może o mnie tyle wiedzieć ktoś, kogo twarzy nigdy nie znałem.

Zaczął mówić; jego głosu też nie pamiętam. Tak jakbym widział drukowane to, co mi wyliczał. Nic ważnego — przynajmniej dzisiaj wiem, że nio waż­nego. Wszystko, co złego zrobiłem, co ukradłem, co wykłamałem...

Długo wyliczał, chciałem zasnąć, przeszkadzał mi ten drukowany głos, okropnie przeszkadzał. Wszystkie ulice, daty, pory roku, pory dni i nocy, godziny, bramy, schody, drzwi, okna na podwórze, z kratą, bez szyb, szmer pieniędzy, brzęk kluczy, namawianie moje, mnie namawianie, po kolei, ułożone jak w szafce woj­skowej onuęe i listy, żaden kapral nie ma prawa się przyczepić, ozego on się przyczepia.

Mógł mi zaszkodzić po wyjściu, mogli mnie zamk­nąć za to, lecz wcale o tym nie myślałem. Dener­

wował mnie jego sposób mówienia, obojętny i zimny, jakby go nie ruszało to, o czym mówi. Jakby radio mówiło. Wtedy nie mogłem go znieść, wykończę cię, pomyślałem, chciało mi się spać, pomyślałem: wy­kończę go.

8

Zbyt długo byliśmy pod ziemią, zbyt długo ciem­ność i jego głos, trzeba to przerwać, pomyślałem.

Obróciłem się w błocie, klasnęło pode mną, rękami złapałem rurę wodną, zaślimaczoną i zimną, podciąg­nąłem się trochę, potem puściłem się rury i upadłem na twarz, swoją twarzą na jego twarz. Milczał wtedy i ja milczałem, moje palce szły po węglu, po błocie, do jego twarzy. Trochę w dół; nie mówił nic, wyczu­łem ciepłą i szorstką, podskakującą krtań. Ścisnąłem tę krtań palcami. Nacisnąłem sobą na jego ciało, żeby lepiej szło.

Długo tak leżałem, zdrętwiały mi ręce, pomyśla­łem, że już, ale nie wiedziałem na pewno. U wisiel­ców język wychodzi na wierzch, i oczy. Chciałem zobaczyć, czy tak. Otworzyłem szeroko oczy, twarz na jego twarzy, wpatrzyłem się w ciemność.

Wpadło światło do moich oczu, oślepiło mnie. Za chwilę znów mogłem patrzeć, zobaczyłem te wszystkie rzeczy, o których on mi mówił, w tej jasności, w tych oczach. Dzień czy noc, bez różnicy, zamiar czy fakt, myśl czy tej myśli spełnienie. Wszystko na równych prawach, w równym świetle, w kształcie należytym, widzialnym.

Wtedy uniosłem głowę i uderzyłem czołem o jego czoło, w jego oczy, w blask.

Ale był jeszcze widniejszy, więc uderzyłem jeszcze raz, mocniej. Uderzyłem trzy razy.

Cztery doby byłem pod ziemią, tamtych siedmiu zginęło. Od razu, kiedy nastąpił zawał. Biały lekarz kręcił się przy moim łóżku, czułem i słyszałem jego białość, szmer jego miękkich butów biały był i po­wietrze. Ciepły bandaż gniótł moje czoło i oczy.

Mogłem mówić, zapytałem lekarza, ilu nas było. Siedmiu zginęło. Ja żyję. A może nas było dziewięciu? Nie, ośmiu. Tamci od razu zginęli. Od razu.

Kiedy mi zdjęli bandaże, zobaczyłem otwarte okno, słońce ścinało się przed nim, w sali stał cień, aż wil­gotny z gorąca.

Aha, więc w tym oknie zobaczyłem dwa długie, okropnie cienkie błyski, równoległe do siebie, a ukośne. To pająk nitki zrobił, ale go nie widziałem, widać się schował przed słońoem.

Tyle pamiętam z tego dnia. Do dziś.

BLACHA

Korytarz skręcił w bok, i tu już nie było nic, ani zmęczenia, ani powietrza, ani ciemności. Było tak, jakby tak było od początku świata, jakby to był świat i wszystko.

Koniep — powiedział Spałek do siebie i do niej, i nie był pewny, czy powiedział głośno. A to trzeba powiedzieć głośno.

Koniec — powtórzył. — Umrę już. Umrę.

Osunął się w pulchny, gorący pył. Słyszał, jak sy­czą nad nim felgi, podtrzymujące strop.

Trzasną i już — powiedział, żeby mu było raźniej.

Złapał oddech, ale nic nie ulżyło, tylko do gardła wleciał suchy pył.

Tak się należy — mamrotał, myśląc o swojej śmierci. — Za to, źe taki byłem. I że nie chciałem tu iść.

Jaki byłem?” — stanęło mu w głowie pytanie. Wymigiwał się, jak mógł, od odpowiedzi, ale wie­dział — ze śmiercią nie da rady.

No... łobuz. No... chuligan — przyznawał się sobie.

Teraz dopiero zrobiło mu się żal siebie. Na górze może byłby zapłakał, tu nie było po co. I tak nikt nie zobaczy, nic nie ułatwi. Tak jak Szymczak, kierow­nik — co go na wódce złapał i groził, a potem zmiękł. Sam zresztą był kizior, to pewnie dlatego. Łzy to dużo, ale nie wszędzie.

No dobra, dobra — powtarzał Spałek i rozżalał się, aż usłyszał w swoim głosie chlipanie.

Zgniewało go to. Zacisnął zęby.

Ty kurwo! — krzyknął przed siebie. Ale nie było nawet echa. Złapał się na tym, że myślał o niej bez przerwy. Nasłuchiwał chwilę: leżała obok spokoj­nie — a Spałkowi zdawało się, że oddycha.

Odpoczywasz — powiedział cicho, bezradny. — Nawet cię w ryj nie można trzasnąć...

Pomyślał sobie, że to przez nią będzie musiał umrzeć.

Umrę — powiedział. — I dowiedzą się, że sfałszowałem metrykę. Że wcale nie mam szesnaście, tylko piętnaście lat. I zawiadomią ojca. I się dowiedzą, że dałem nogę z poprawczaka.

Ale już mnie nie zamkną — dodał.

Niewielka to korzyść — wolałby odsiedzieć jeszcze

ten rok, co mu zostało, niż umierać. Ale trudno, jak mus, to mus. Zresztą umieranie wc,ale nie jest nudne, można sobie wszystko przedtem przypomnieć. Jest tyle czasu. Spałek umierał pierwszy raz w życiu i spra­wiało mu to przyjemność.

Szymczak to wypije kwaretkę, usiądzie w dy­żurce i się popłacze. „Dobry był synek” — powie. Kozubek moją szafkę rozwali i buty zakosi. Hełm skórzany, co go ukradłem Stonodze, też ukradną. Wszystko ukradną...

Kozubkowi trzeba dać po mordzie — powie­dział. Ale przypomniał sobie, że już nie zdąży. Bo ma umrzeć.

Eee... To mu Stonoga da — udawał przed sobą, że już go nic bicie Kozubkowej mordy nie obchodzi.

„Łodziak się struł — powiedzą chłopaki. — Wpadł w jakąś dziurę i go przywaliło.” A jak mnie znajdą, to pochowają na Czarnym Lesie, i będzie wie-

0 w

fiiec, i będzie pisało: „Koledze Spałkowi Koledzy z Za­sadniczej Szkoły Górniczej”. Albo jeszcze lepiej: „Dro­giemu koledze Spałkowi...” Albo, jak mnie będą szukali, to się natkną na metan, i się pokaże, że uratowałem kopalnię od katastrofy. I będzie pisało: „Bohaterskie­mu koledze Spałkowi całe górnictwo polskie i naród”.

Zaczął pociągać noseni, Tjzy nie poczuje gazu, ale przypomniało mu się, że metan jest bezwonny.

Szkoda go — wszyscy powiedzą. — Mało co w ży­ciu na dole był, i już go trafiło”. Kupa chłopaków zaraz ze szkoły ucieknie. Nowe buty robocze sprze­dadzą, zarobią. Tylko Szymczak na tym stratny wyj­dzie, bo z czego za buty pokryje? Będzie tarł swój długi, czerwony kluk, i będzie skiełczał: „Co komu sądzone, to go nie minie”.

A to wszystko za to, że bałem się dołu. Jak się kto dołu boi, to go prędzej czy później dół zjada. Jakbym się palił do zjazdu, tobym już na ścianie był, a nie zbłądził. I lampa by się nie wyładowała. Kapsla ojciec hanys, a przez dwadzieścia lat codziennie bał się zjeżdżać. I co? W Rybniku jest, u wariatów. Mózg mu zjadło. Ale Kapsel się nie boi. Teraz pewnie szykuje się wyjechać, bo koniec szychty.

Spałek pomacał koło siebie rękami. Mokro było — pot z niego szedł, pod palcami kleił się miękki muł.

Ani wody — powiedział Spałek. Chciałby już przejść ten ciemny korytarz umierania, byle po dru­giej stronie czekały kioski z oranżadą.

Spróbował podnieść się do rury wodnej, żeby do niej przystawić twarz. Ale wyrżnął głową o wystający ostry kęs, i zrobiło się wokół niego miękko i słonecznie.

Zobaczył siebie na schodkach oficyny, jak miał sześć lat, i podwórze szare od wapiennego pyłu i suszy. Susza trwała bardzo długo, robotnicy przerwali re­mont, kupy wapna i piachu syczały w upale. Loka-

torzy nosili wiadra parę ulic dalej i wracali klnąc. Dzieci czatowały na beczkowozy.

Spałek siedział i patrzył na drzwi od ustępu, a na drzwiach była rysa, odkąd Kozła kobita się tam schowała i Kozioł rzucił siekierą. Kot mordę wysta­wiał z przeciwka, przez kratę w piwnicy, i bał się wyjść. Kozła córka miała pięć lat i bawiła się w piasku niedaleko Spałka. Ona lubiła robić babki, ale nie było wody. To sikała na piasek i z tego lepiła. „Świnio” — powiedział do niej Spałek, ale nie usłyszała, a on nie miał siły, żeby powiedzieć głośniej.

Znów spróbował się podnieść. Chwycił rurę dłoń­mi — była śliska i pulchna jak rura podwodna, oble­piona wodorostami. Podciągnął się do niej. Przysta­wił usta. Śmierdziało błotem, ale było chłodniej niż dookoła. Spałek czuł, jak rurą przebiega drżenie. Środkiem szła woda.

Poczuł się troęhę silniejszy. Schylił się i poszukał po omacku lampy. Okazała się cięższa, niż przypusz­czał. Podniósł ją obiema rękami. Zaparł się kolanami w ścianę i zaczął stukać lampą w rurę. Ten dźwięk niósł się przez wszystkie skręty korytarza, przez wiele kilometrów, po całym obwodzie rur tego oddziału. Ale tu brzmiał jak suche strzelanie palcami koło ucha.

Nagle zapaliła się lampaj

Spałek zobaczył, że jest u wylotu niskiego upadu, którym ciągną się wąskie szyny suki.

Lampa zgasła.

Spałek zobaczył w oczach gwiazdy. Rzucił lampę i usiadł.

Stara bladź — powiedział. — Leży.

Wyciągnął rękę w bok, namacał gruby parciany

pas. Szarpnął go bezskutecznie.

Nie da rady — powiedział. — Pójdę sam.

Zaczął gramolić się na nogi.

A Szymczaka to zrucą z kierownika internatu. Nic nie potrafi upilnować... Sam pójdę.

Sam pójdę — powtórzył. — Ta bladź niech tu zostanie.

Kiedy już stanął dobrze, znów schylił się i chwy­cił parciany pas. Szarpnął. Raz, drugi. Długa, szeroka jak łóżko blacha podjechała w ciemności ku niemu.

Zostaniesz tu — powiedział. — Sam pójdę. I tak przez ciebie umrę.

Mocniej ścisnął pas uwiązany do blachy.

Lampę też zostawię. Na co mi się męczyć przed śmiercią...

Opadł na kolana i jedną ręką maęał koło siebie. Znalazł wreszcie ostry hak lampy, dźwignął się ra­zem z nią.

Zgięty wpół ruszył w stronę upadu, bo mu się zdawało, że tędy dojdzie do ściany, gdzie montują taśmy i czekają na blachy. Kozubek i Stonoga pewnie już swoje donieśli.

U wejścia w upad uderzył głową o felę, aż mu zleciał hełm. Pas i lampa znowu upadły na ziemię i leżały, aż Spałek odnalazł hełm, założył go i pod­niósł lampę i pas.

Szychta dawno już się skończyła” — myślał, bo nie miał siły mówić.

Chłopski już wyjechali, myją się w łaźni. Na ścianie nie ma nikogo — przestraszył się.

Ale przypomniał sobie, że na tej ścianie robią na wszystkie zmiany, cały czas, bez przerwy.

Będzie druga zmiana” — pomyślał.

Poszedł w dół, w gorąc i czerń, a w oczach migały mu gwiazdy, i zdawało mu się, że idzie nocą przez alejkę w parku Poniatowskiego, i po obu stronach szumią gałęzie bzu, które o tej porze najlepiej ciąć, żeby rano sprzedać na bazarach.

A potem wydało mu się, że jest na deptaku, w tłumie ludzi, i goni Edka Siekierę, a ludzie krzyczą na niego i podstawiają mu nogi, a on pada i wstaje, i bluźni na cały głos, jeszcze lepiej niż Józek Kaban, co znał najlepsze wiązanki i najdalej pluł.

U białych, drgających świateł Spałek upadł, i pod­nieśli go ładowacze z trzeciej, nocnej zmiany.

Mogą mnie teraz znowu zamknąć, jak się do­wiedzą — myślał pijąc drugą flaszkę kawy.

Przyniosłem blachę — powiedział głośno.

Ale nikt nie słyszał. Huczał motor od pancra, strzelało wiertło w ścianie. Paru dokręcało blachę do pokładu, żeby zmontować jeszcze jeden segment, żeby przedłużyć taśmę. Scjana szła w przód.

marzec 1959

Chłopcom z Borinage, górnikom z oddziałów specjalnych

Suchy kurz szedł za nami. Odkąd weszliśmy na tę drogę, skończył się śpiew i chłopcy mylili krok. Oddział szeleścił w piachu. Był środek lata, słońca nie widział nikt. Szare, gorące powietrze bez wiatru. Tylko w dole, jak się z tej drogi patrzyło, huta piece otwierała i spuszczała stal. Nad nią niebo trochę pordzewiało, a szum stamtąd szedł jakby od skrobania starych blach.

Lipiec czy sierpień. Powiedz no, Charles. Charles kuleje, onuca spod owijacza ciągnie się za nogą, w rudych plamach od potu i już szara. Trochę ciem­niejszy w tej szarości cień od hałd przegradza drogę. Szeroka, rozkolebana, grząska na sucho droga. Dd nadszybia tysiąc pięćset kroków. Krzaki z boku tłustą sadzą, prochem przysypane. Nie umyje ich żaden deszcz.

Nogi Charlesa w koleinach człapią. Pierwsza czwór­ka to my. Rozłożyste chłopy. Maleńki sztygar pod­skakuje przód nami, kombinezon ma nowy, zielony, do białości przez czas i słońce nie sprany. Maleńki sztygar. Prowadzi nas. Ucieka przed nami, konik polny, co zabłądził z łąki w samo piekło.

My nie mamy złych przeczuć. Niech ktoś zapewni nas, że śpimy. Uwierzymy. Dzisiaj jest senny dzień. Trochę jaśniejsza noc.

Ta droga się kończy u góry. Jeszcze sto kroków. Śpiew. Krzaki w dole pociemniały, opadł kurz. Huta zawarła piece, rdza za horyzont spadła. Dym się sypie pod niebo, pisk z dala idzie, nie wiadomo skąd, jakby strojenie harmonii. Drży nadszybie, koło wyciągowe chodzi, ludzie jadą do ziemi.

My nie mamy złyoh przeczuć. Pamiętasz, Charles? Nie mieliśmy złych przeczuć. Wszystko było jak zawsze.

Łazienny otworzył drzwi. Chłopcy wpadli w sam środek echa. Łaźnia kamienna, duża, katedra cała. Parę oddziałów już zamieniało łachy, parę już zamie­niło. No i co, było jak zawsze. Ustęp miał dużo prze­gród. W tyqh przegrodach piło się wódkę. Zawsze się piło przed szychtąj

Charles, my zawsze razem. Nikt się nie mieszał do nas. Zły fart mieliśmy, Charles. Kto z nami wypił, umierał.

Ostatni raz Birot, Bairot, jak mu tam. Odstające miał uszy. My go za te uszy lubili. Przyszedł, powiada: mam żonę, mam syna. Wesoły był, powiada, na jesień do domu idę. Żony, powiada, dwa lata nie widziałem, syna, powiada, też. Zdjęcia wyciąga, pokazuje. Więcej roboty przed wami niż życia. A ja już jakby wolny. Flachę wyciąga. Tak my w tym ustępie odpili, flachę potłukli o mur. Kupa szkła tam już w kącie leżała.

On pojechał na dół. Nie wyjechał. Tak było, Charles? Charles mówi, ech, ty uchu odstający, żal.

Ten umiera, kto się dołu boi. Każdy się dołu boi. Trza się umieć do strachu przyzwyczaić. I ze strachem można dobrze żyć. Ta kopalnia była najgorsza. Cwa­niaki uczone przyjechali, bańka mydlana, mówią. Gaz na dole, metan. Pofrunie bańka do nieba. Kto chce robić, niech podpisze zgodę na życie. Poszedł

po oddziałach delegat. Odważni, wystąp. Oświadczenie przeczytał. Ryzyk-fizyk, chłopaki mówią. Śmierć tchó­rzom. Wystąpili wszyscy.

Krzaki liści dostały drugi raz. Naginęło trochę. Górnik jest górnik. A robota robota.

Z nami pięciu piło i pięciu umarło. A my nie.

Co za my, Charles, powiedz, co za my? Żaden dobrze nie wiedział, skąd jest. A o drugim tylko, jak się nazywa. Ile siedział przedtem, najwyżej. A już za co, to nie. Jakaś chudzina, ofiara się pętała cały czas, nikt jej nie widział, aż dopiero jak ją węgiel przyło­żył, matka na pogrzeb przyjeżdża. Patrzcie no, wy­glądał jak ostatnia sierota, a tu matkę miał. Różne rzeczy się na świecie zdarzają.

Charles z Umbro przyjechał. Wypił na nową drogę życia. Trzasnął w ryj gliniarza, co mu drogę zaszedł. Dostał pół roku. Ale nie tylko to zrobiłem, mówi Charles. Ma poważną, tajemniczą minę. Pewnie się wstydzi, że tak mało zrobił. Więcej mi nie udo­wodnili, mówi Charles. Ech, frajerze, jakby każdemu udowodnili to, clzego nie udowodnili, toby każdy do­żywocie albo czapę dostał. I tak byśmy nie wiedzieli nic o Charlesie, tylko jeden, co z nim pod celą był, robił z nami. Charles mówi: Żeby mnie kto uprzedził, te tu takie porządki są, że policji nie można bić, panie inżynierze, tobym nie bił. Ale tak, panie inżynierze, kio by myślał, ho, ho. We Włoszech lepiej, mówi in­żynier, można tam bić? Można, mówi Charles, tylko trzeba uważać, żeby nie złapali. To u nas też, mówi inżynier, i się śmieje.

Ale byli chłopaki, co po dziesięć lat kiblowali. Władzy się stawiali. Strajki urządzali, ulotki za komu­nizmem... W polityce nie podskoczysz, mówi Charles i wzdycha.

Tego dnia ani złych, ani dobrych przeczuć nie mia­łem. Charles kulał, bo mu się wrzód pod kolanem zrobił. Rozebraliśmy się szybko, ciuchy dołowe nało­żyli, poszli po lampyjW lampowni stary jeden trzy­mał dla nas wódkę. Wzięliśmy flachę, wróciliśmy na łaźnię. Do ustępu. W paru przegrodach już chłopaki pili.

Charles podniósł nogę, odbił flachę o podeszwę. Wypił pół, obtarł szyjkę ręką, dał mnie flachę. To nie była czysta, to była gatunkowa, słodka wódka. Miękko przeszła, ale zaczęła ssać w żołądku.

Ruszyło mnie, mówi Charles za chwilę. Ile tego było? Trzy ćwierci, mówię. Trzy ćwierci do śmierci, mówi Charles i się śmieje. Poznałem, że go ruszyło. Gryziemy kiełbasę w kiblu, przyszedł jeden się wysrać, tośmy go przegonili.

Drapie się Charles po głowie, hełm zrzucił. Jak to jest, mówi, powiedz ty mnie. Co jest, pytam się. No, z tym wszystkim. Z życiem, mówi. Robisz, robisz, i nic. Kiwnąłem głową. Jasne, że nic. A co byś chciał? Śmieje się Charles, ale fałszywie. No, coś powinno być, mówi. Będzie, ja mu na to, jak się metan zapali. Poleclimy do nieba. Nie o to się rozchodzi, mówi on, tylko o węgiel. Ile już, rok będzie, jak robimy. Ile wózków żeśmy dali? Ho, ho, mówię, nie policzysz. Spróbuj, mówi. Nieraz po dwanaście godzin się robiło, nieraz po dwie szychty. Wszystkie niedziele, co się na rolkę zjeżdżało. Licz.

No, mówię. Głowy do liczenia to ja takiej nie mam. Ale parę hałd by się usypało. Pomyślał Char­les. Tak, mówi. I qo z tego? Patrzę na niego, chory? Jak to co, mówię. Nie wiesz, co się z węglem robi? Głupią minę zrobił, i mówi: Nie. Palmę rżniesz, powiadam. Ludzie w piecu tym węglem palą.

Popatrzył na mnie Charles uważnie, jakbym to ja palmę dostał. Schylił się, podniósł flachę i cisnął

0 mur. Na nadszybiu gwizdało. Palą — powiada Charles. I się śmieje. Palą, hi, hi. Mordę wykrzywia. W piecu palą. Pośmiał się jeszcze trochę. Wyszliśmy.

Pamiętasz, Charles, jak szliśmy przez budowlankę. Tam stawiali nową łaźnię. Chłopaki porozbierane do pasa, białe, świecące od potu. Środek lata, a jak ściemniało coś na ziemi, to od sadzy, słońca nie widział nikt. Trochę wiatru poszło po krzakach za małym pokruszonym murkiem, tam paru w „l’oeil” ciągnęło. Dwóch z dozoru szło od kantyny, mundury mieli rozpięte, pasy przewleczone pod pagony. Trzęśli flasz­kami oranżady, żeby był gaz. Krzyknęli na tych, co grali. Tamci poleźli dalej w krzaki.

Wtedy, Charles, i my stanęliśmy, bo pękł ci wrzód, na nodze pod kolanem. Hej, krzyknąłem na sani­tariuszkę, co siedziała na schodkach przed ambula­torium, gruba, i szyła coś. Ona była do wszystkiego

1 zaraz przybiegła. Wyciśnij do reszty, mówi Charles, a znał ją nie raz. Palce grube i żółte, patrzyłem i nie słyszałem, co mówi, miękko mi się zrobiło w nogach. Poszliśmy do ambulatorium, karbol w powietrzu i kurz. Mam jeszcze spirytus, nie jedź na szychtę, ona mówi do Charlesa. Charles spojrzał na mnie. On też niecih nie zjeżdża, powiedziała. Dobrze, Char­les. Nie raz byliśmy szwagrami.

Zahuczało nadszybie. Dzwon sygnalisty dobiegł aż tu. Kogo z dołu wywieźli martwego, kładli na skórzanej kanapie. Charles położył się na skórzanej kanapce. Zabrzęczał telefon. Wiozą z dołu, powiedziała Rosa. Idźcie. Jutro. Przybiegł sztygar. Wiertacz wiercił na ścianie. Dowiercił do naboju, co nie strzelił w tam­tym odstrzale. Idźcie, powiedział sztygar. Spocił się na twarzy. Nieśli drewniane nosze, gumowe buty

chybotały się spod koca. Kapała woda na rudą po­sadzkę. Charles wyciągnął rękę w korytarzu. Prze­ciskali się koło nas. Ten z tyłu wrzasnął. Charles schował rękę. Potem szedł inżynier. Jazda na dół, krzyczał, wielkie co, nic się nie stało. Chamie, powie­dział Charles, żeby di ziemia na grobie włosami za­kwitła. Inżynier miał tłusty brzuch. Hej, sztygar, wrzasnął. Sztygar wystawił spoconą twarz. Nie róbcie paniki. Schował się.

Nie idę na szychtę, powiedziałeś na schodkach. Stary kasztan stał obok. Dozór wyszedł zza kasztana. Nie idę na szychtę. Z takim wrzodem? — powie­działeś. Pokażcie ten wrzód, powiedział dozór. Poka­załeś. Taki wrzód to nie wrzód, powiedział dozór. Wrzód, powiedziałeś. Nie wrzód, powiedział dozór. Krosta. Z krostą możecie zjechać. Krosta mała, a to wrzód, powiedziałeś. Nie będziemy się spierać, powie­dział dozór. Nie wolno dyskutować z przełożonym, powiedział dozór. Jazda na dół. Podszedłem bliżej. Nie będziemy dyskutować, powiedziałem. Rozejrzałem się po placu. Paru siedziało w krzakach. Buda z dykty, czarny krzyż z boku, czeka na wiertacza. Furman przypala peta. Chudy koń grzebie nogą w kamienie. Tylko jak cię trzasnę, to ci się post przyśni, powie­działem. Dozór podskoczył. Ty, wariat, krzyknął. Uważaj! Ruszyłem ręką. Skoczył ze schodka. Schował się za kasztan. Do więzienia pójdziesz, krzyczy. Życie stracisz, krzyczy. Ty pierwszy, mówię. Chodź, mówi Charles. Zjeżdżamy. On zakapuje. Poszliśmy na szyb. Krzyczał jeszcze za nami.

Drżały płyty nadszybia. Drżały drobno. Gruby kurz, iść miękko. Charles uważa na szyny. Rude światło, skaczą białe lampy. Dzwon buczy, zmiana południowa. Podług zegarka druga. Podług natury noc. Jakby patrzył przez zardzewiałe szkło.

Chłopaki gadali. Czarni już. Pchaj się, Charles. Razem zjeżdżamy. Klatka bierze czternastu. Dużo nas.

W dół lecimy. Migają poziomy. Sto osiemdziesiąt. Trzysta, sześćset. My na ostatni poziom. Osiemset pięćdziesiąt. Szliśmy na nową ścianę, a hajer wiedział, gdzie. Beczka z kawą, Charles nabrał w manierki. Zapaliłbym, mówi Charles. A zgasiłbyś w niebie, mówię. Charles miał delbanę, zdjął i owinął w chustkę. Łykniesz, powiedział Charles. Poszliśmy w ko­rytarz, w bok, pod tamę. Wyjął Charles blaszankę, wypiliśmy po łyku czystej. Gruba dała. Eleganckie podszybie, powiedziałeś Charles, pamiętasz? Całe z betonu, kościół. Filarki w łuk. Świętych obrazków brak. Metan musi niewąską krzepę mieć, żeby to wszystko podrzucić. A pamiętasz, co stare karlusy z Henin-Lietard prawili. Metan wyszedł na poziom sześćset. Sypnął się szybem do góry. Akurat winda zjeżdżała. Podbił windę. Trzasnęła w nadszybie. W wieżę wyciągową. Wyrwała wieżę z ziemi. Żelazo poleciało po świecie, rozpieprzyło parę budynków. Po tych frajerach w windzie nic nie znaleźli. Metan wyłaził dwie godziny, aż wypełnił z czubem kotlinę, bo tamta kopalnia była w kotlinie. Kotlina miała kilometr w tę i z powrotem.. Ludzi potruło, kogo ratować i jak. Ptaki jak nadleciały, to zaraz nurem do dna. Jeden oddech wystarczy. Jak to wiatr rozniósł | rozpuścił, to minęło dwa tygodnie. Psów, szczurów, koni, kotów, ptaków, ludzi, najrozmaitszego robactwa leżało wytrute. Pamiętasz, Charles? A w naszym dołku jest większe stężenie metanu. No to co, powie­dział Charles, metan. Kto go widział? Jak kto zoba­czył, to umarł. Skąd wiesz, że to metan. Są mądrzy ludzie, ją mówię, oni zbadali i nam to powiedzieli, żebyśmy wiedzieli. Możemy wierzyć, Charles na to, tak samo jak z Panem Bogiem, ksiądz mądry czło­

wiek, każe ci wierzyć i musisz, bo zbadał. Ksiądz też nie zbadał, mówię. Pomyślał Charles, to na co ta mowa, powiada. A oni zbadali, od czego zginiesz? Ten, co umarł, to zbadał. A po reszcie, to na co mi wiedzieć, od czego zginę. Od metanu czy od czego tam. Czort jeden i ten sam. Kopalnia, to jest żywioł. Jak morze. Albo ogień. Albo pustynia. Człowiek nigdy nie zwalczy żywiołu. Od tego człowiek na ziemi, żeby się cały czas tym gryzł. Mogą mnie mówić,. patrz, robimy to już po pięćdziesiąt lat i nic nam się nie stało. Prócz tego, żeśmy wyłysieli od hełmów. A skąd ja wiem, oo ze środka ziemi wyjdzie. Trząśnie ko­palnią i ją na mnie zawali. Czy ja znam tajemnice ziemi? Bo z ludźmi, powiada Charles, inna sprawa. Nie ma mocnych. I nie ma mądrych. Cwaniak może być, że tylko siadać. Dasz mu w ryja raz i sam usiądzie. Szmata. A jak będzie mocny, to zawsze trafi, na swojego. Albo go kto sposobem zrobi. Z kopalnią, rozumisz, całkiem druga rzecz. Drefisz, mówię mu. Nie drefię, mówi Charles. Tylko ci mówię. Na ko­palnię ani nic nie pomoże. Daj, mówię, łykniemy.

Chłopaki odchodzili w korytarze. Klęli. Persona nie chodziła. Wypadek się stał. Jak persona skręca w bok, to maszyniok puszcza personę wolno. Wyska­kuje z persony, prześciga. Szyny przestawia. Jak per­sona skręca, wskakuje na swoje siedzisko. Ale nieraz nie zdąży. Persona wjeżdża na niego. W porządku. Chłopaki klęli, bo musieli parę kilometrów koryta­rzem ciągnąć. Daj, Charles, mówię, łykniemy.

Niosą maszynioka. Łeb mu strzaskało, mówią chłopaki. Charles patrzy. Patrzy. Palą, mówi. Patrzę na niego. Co palą, mówię. Popatrzył na mnie. Nic, mówi. Co nio, mówię. Nic.

Hajer nie przychodzi. Siedzimy pod szybem. Daj, mówi Charles, łykniemy. Łyknęliśmy. Charles wy­

ciąga kiełbasę. Skąd masz, mówię. Zasunąłem w kuchni. Zjedliśmy. Charles kapcia zdjął, onucę poprawia. Onuca czarna, mokra. Na mokrej ścianie przód byliśmy. Kapcie mokre. Palec mi wrasta, mówi Charles. Musisz wyciąć, mówię. Charles wyciąga scy­zoryk. Przystawia lampę do nogi. Skrobie paznokieć scyzorykiem. Takie świństwo rośnie człowiekowi, mówi. No. Spać mi się chce. Ziewam. Spać ci się chce?, mówi Charles. Pokimasz gdzie pod tamą, mówi. Puścił sobie krew z palca. Popatrzył na palec. Palą, mówi. Kręci głową. Dziwi się. Uch. Czego ty, mówię. Co czego, mówi, niczego. Zarżnąłem się w palec, mówi. Siedzimy pod szybem. Czekamy na hajera. Daj, Char­les, łykniemy.

Przyszedł hajer. Idziemy za nim. Charles na dwie nogi kuleje. Idziemy, coraz niższy korytarz. Upadem niżej schodzimy. Gorąc. W przekop wchodzimy. Hajer, Charles, ja. Czołgamy się. Suchy gorąc. Rura wodna bokiem leci. Syczy. Hajer pięć metrów przed nami. Mówi coś. Nie słychać. Echa nie ma. Jakby piasek wypluwał. Idziemy godzinę na brzuchu. Ciasny prze­kop. Gorąc. Przewracam się na plecy. Przystawiam mordę do rury. Rura śliska. Obrośnięta mułem. Śmierdzi ustępem. Chłodna. Pot wyszedł na mnie. Zdjąłbym wszystko. Nie mogę. Będzie czołganie po Węglu. Skórę podrę. Obracam się na brzuch. Patrzę. Hajer ciągnie jak czołg. Jego lampy nie widać. Widać. Łapą zakrywa i odkrywa. Znaki daje. Charles krzyczy. Wiem, że bluźni. Nie słyszę, jak. Hajer nie słyszy, znaki daje. Doczołgałem się do Charlesa nóg. Idź, mó­wię. Nie słyszy. Ja nie słyszę. W głowie huczy. Trącam go w nogi. Rusza wolno. Minąć nie mogę, wąski prze­kop. Wąski pół metra. Wysoki pół metra. Włażę na Charlesa. Przełażę po nim. Przelazłem. Mordę do mojej przystawia. Śmieje się. Mówi. Słychać sypanie piachu.

Mordę swoją przystawiam. Palą, mówi. Śmieje się. Dalej, mówię. Biorę jego lampę. Czołganie. Hajer daleko. Blisko. Lampa mu zgasła. Leży. Dyszy. Walnął się w łeb. Hełm zleciał. Bierze lampę Charlesa. Czoł­ganie. Niżej. Niżej. Większy gorąc. Suchy. Przekop skręca. Tama. Otwieramy tamę. Przełazimy. Zamy­kamy tamę. Korytarz. Szerzej. Na kolanach już. Chłodniej. Rura sycizy. Przystawiamy mordy. Śmierdzi. Dalej. Dalej. Dalej. Wyłazimy na ścianę. Podnosimy się z kolan. Siadamy. Zajechałem się, mówi hajer. Twardy chłop. Z kopalń Les Morts chłop. Zajechałem się, mówi. Zamknij ryja, jęczy Charles. Leży. Grzebie nogami. Ech, myślę sobie. Na tej ścianie, mówi hajer, od dzisiaj, mówi, będziem robili. ]

Pamiętasz, Charles? Słońca nie było. Lampy się trzęsły na stemplach. Kopalnia to dawniejszy las. W lesie robimy, Charles. Grzyby zbieramy. Zobacz, jakie powietrze. Wiertacz przyszedł, na drabinę wlazł. Przyszli ładowacze. Wiertło strzeliło w ścianę parę razy, przestało. Wiertacz przewód poprawił, poprawił się na drabinie, wiertło przytknął do ściany. Zgrzyt­nęło, trzasnęło. Wiertło pękło. Idź po wiertło, powie­dział wiertacz do Charlesa. Odwal się, powiedział Charles. Idź po wiertło, powiedział wiertacz. Odwal się, powiedział Charles. Jeden ładowacz wstał, poszedł po wiertło. Wiertło było w przekopie, w torbie wier­tacza. W przekopie. Ten ładowacz wlazł w przekop. Długo nie wracał. Wiertacz klął. Zszedł z drabiny. Podszedł do Charlesa. Byku, powiedział. Odwal się, powiedział Charles. Zobaczymy, powiedział wiertacz. Lampa trzęsła się nad jego hełmem. Odwal się, po­wiedziałem. Wiertacz popatrzył na mnie. Chłopaki siedzieli na kapach. Ja nic nie mówię, powiedział wiertacz. Poszedł do drabiny. Cicho było. Syczała rura wodna. Lampa na stemplu zgasła. Zaraz druga.

Rura syczała głośniej. To nie rura syczała. Lampa, zaczął mówić wiertacz. Drzazga odprysła od stempla. Uciekać, wrzasnął wiertacz. Nikt się nie ruszył. Wiatr poszedł z przekopu. Lampy zgasły. Wiatr mnie prze­wrócił pod ścianę. Charles zaśmiał się głośno w ciem­ności.

Która godzina, Charles, powiedziałem, i ten głos mnie obudził. Która godzina. Tu jestem, powiedział Charles. Mów coś, powiedział, to do ciebie dojdę. Tu jestem, zacząłem mówić, tu jestem, tu jestem. Charles doczolgał się do mnie, trafił ręką do mojej twarzy. Woda, powiedział Charles. Wszystko mokre. Położył rękę na mojej twarzy. Poczułem krew. Nie woda, powiedziałem. Łapy ci Charles, rozwaliło. Zabrał rękę. Zasyczał. Nie czuję, powiedział. To dobrze, mówię. Która godzina. Ciemno, powiedział. Twoja delbana się świeci, mówię. Zobacz. Pewnie chustkę tak długo odwijał. Fosfor się wyładował, mówi. Ledwo widać. Przyjrzyj się dobrze, mówię. Przyjrzał się dobrze. Piąta. Policzyłem na głos, trzy godziny sie­dzimy, mówię. Nie wiesz, co się stało. Tąpnęło, po­wiedział Charles. Przekop zawaliło. Nic nie wiem, Charles. Gdzie chłopaki. Nie ma chłopaków, powie­dział Charles. Nie ma.

A gdzie są chłopaki, powiedziałem. Pod węglem, powiedział Charles. My też pod węglem, powiedzia­łem. My żyjemy, powiedział Charles.

Chłopaki nie żyją, powiedziałem. Nie, powiedział Charles. Skoczyli w przekop, i tam.

Nie wierzę, powiedziałem za chwilę. Jak my żyjemy, to oni też muszą żyć. Krzyknij. Krzyczałem, powie­dział Charles. Krzyknij jeszcze raz, powiedziałem.

Eeeee, chłopaki, krzyknął Charles. Eeeee.

Nie ma chłopaków, powiedział Charles.

Która godzina, Charles, powiedziałem, i ten głos

mnie obudził. Trzecia, powiedział Charles. Nie wariuj, powiedziałem, godziny nie idą w tył. Pomilczał trochę.’ Nie idą. Stoi delbana, powiedziałem. Nie stoi, powie­dział. Nakręciłem.

Chcesz pić, powiedział Charles. Chciałem. Przy­szedł do mnie, bo był o krok. Dotknął mojej mordy blaszanką. Blaszanka była ciepła. Podniosłem głowę. Trzasnęło mi w karku. To jest wódka, powiedziałem. No, powiedział. Kawa z boku stała. Została pod węglem. Ile jest w tej blaszanoe. Litr. Starczy, powie­działem. Do śmierci starczy, powiedział Charles. Pij. Wsadził mi rękę pod głowę, uniósł. Drugą ręką przy­trzymał brodę. Przełknąłem. Polało się na jego rękęj Zasyczał. Czułem zapach węgla, krwi, wódki. Starczy, powiedziałem. Wziął ręce. Wziął blaszankę. Bulgo­tało długo. Zostaw trochę. Starozy, powiedział.

Cicho było. Wodna rura syczy.

Która godzina, Charles, powiedziałem, i ten głos mnie obudził. Charles nic nie powiedział. Przewróci­łem się na bok. Spi. Spał. Nade mną trzeszczało. Jakbym leżał pod mostem drewnianym. I ciężkie wozy jadą. Ośki skrzypią. Deski trzeszczą. Strzela bat. Środek lata. Środek ziemi. Charles, musimy wyjść. Charles, musimy wyjść.

Trzask mnie obudził. Która godzina, Charles. Sypie się, powiedział Charles. Usiądzie. Nie usiądzie, Charles, nie może usiąść. Sypie się, stemple trzeszczą, usiądzie, powiedział Charles. Nie usiądzie, powiedzia­łem, nie może usiąść, nie, my tu jesteśmy. Charles się roześmiał. Na nas usiądzie, będzie miękko. Która godzina, Charles. Pierwsza. Przyjrzyj się dobrze. Pierwsza. O Jezu, o rany, nie wygłupiaj się. Przyjrzyj się dobrze. Pierwsza.

Trzeszczy w górze. Słyszysz? Słyszę. Trzeszczy. Słyszysz? Słyszę. Musimy wyjść. Usiądzie. Musimy wyjść. Usiądzie. Usiądzie.

Trzasnęło mocno, i ten trzask mnie obudził. Napij się, powiedział Charles. Wszystko wypijemy, bo nie zdążymy. Która godzina, Charles. Szmerał palcami koło siebie. Trzeszczało w górze, drzazga zleciała na mnie. Słyszałem, jak szmerał rękami. Nie mam del- bany. Znikła delbana, krzyczał Charles. O rany, krzy­czał Charles, tysiąo osiemset franków, nie ma del- bany. Nie ma delbany.

Nie drzyj się, powiedziałem. Nikt ci nie wziął. Wpadła w węgiel. Znajdzie się. Jak się znajdzie, krzyczał Charles, jak się znajdzie, jak nie ma światła. Zawołaj, niech przyjdą ze światłem, powiedziałem. Charles ruszał się koło mnie, kręcił się na węglu. Za chwilę stukał węglem w wodną rurę. Wodna rura stuka nade mną. Słyszą tam, powiedział Charles, co. Jak są, to słyszą. Ale co z tego, powiedziałem. Jak to co, przyjdą, powiedział Charles. Przyjdą. Przestał stukać. Bulgotało w jego gardle. Pustą blaszanką stukał w rurę. Stukał. Trzeszczało w górze. Stukał. Trzeszczało. Drzazgi leciały na mnie. Czułem chłód, jakby śnieg leciał na mnie.

Charles wrzasnął, i ten wrzask mnie obudził. Podnieś się, wrzeszczał Charles, podnieś się, wrzeszczał Charles, podnieś się. Góra trzeszczała, ale to nie były trzaski, to był jeden długi bez przerwy trzask. Podnieś się.

Przewróciłem się na brzuch, na ozworakach sta­nąłem. Nie mogę dalej, powiedziałem, coś mam nad sobą. Siada, siada, krzyknął Charles. Poczołgałem się dalej. Nie mogłem wstać. Wszędzie było za nisko. Kupy drzazg leżały, macałem rękami. Położyłem się nu tych drzazgach. Ach, ty kurwo, piszczał Charles,

sumienia.nie masz. Sumienia nie masz, piszczał Charles i bił nogami. Leżał koło mnie. Kopał węgiel nogami. Ty kurwo, sumienia nie masz, krzyczał. Kopał węgiel nogami. Bił ziemię głową. Huczał jego hełm z terry. Przestał na chwilę. Cicho było. Syczało w górze. Syczało Charlesa oddychanie. Spadały małe kamyki. Sypał się miał. Dzwoniła grubo rura, węgiel cisnął.

O Jezu, o Jezu, zabełkotał Charles, jakby rękę sobie wsadził do ust. Na ziemi pewnie była już noc.

Tłuste, żółte palce Rosy miałem przed oczami. Zobaczyłem jej twarz. Obudziłeś się, powiedziała. W porządku. Lekarz jest. Leżałem na skórzanej ka­napce. Karbol i kurz w powietrzu. Zastrzyk dostałeś, powiedziała Rosa. Teraz drugi. Kłuła jak trupa. Charles, powiedziałem. W porządku, powiedział Char­les. Leżał pod drugą ścianą. Przez ten czas wstawili drugą kanapkę. Spocona twarz inżyniera zaświeciła w górze. Szychtę mieliście, co, powiedział. Nadlicz­bowe trzeba wam policzyć. I wypadkowe. Odwal się, ty, inżynier, powiedział Charles spod ściany. Inżynier mordę rozdziawił i wyszedł. Lekarz przyszedł w błyszczącym fartuchu. Zakręcił się. Na plecach miał odbitą czarną łapę. Ktoś go klepnął na złość. Do szpitala chcecie, powiedział. Jasne, powiedział Charles. Żarcie dobre. Lekarz przyjrzał się Charle- sowi. Nie widzę potrzeby, powiedział. Zamachał kartką. Macie zwolnienie na trzy dni. Wyszedł. Gwizdało nadszybie. Dzwon sygnalisty buczał grubo. Która godzina, Charles, powiedziałem. Nie mam delbany, powiedział Charles. Ruszył rękami, grube białe kukły. Trzy dni zwolnienia dał obladra, powiedział. Bo obladra, powiedziałem. Bez delbany jak bez ręki, powiedział. Przedłuży ci zwolnienie, powiedziałem. Która godzina. Druga, powiedziała Rosa. Charles wstał, zakołował się, ale stanął prosto. Przy ścianie,

twarzą do ściany. Kalendarz wisiał na ścianie. Rosa, zrywasz trzy kartki naprzód, powiedział Charles. Nie, powiedziała Rosa. Nigdy nie zrywam naprzód. Zawsze lubię tego dnia, eo jest, powiedziała. Nie, Rosa, to widać ktoś ci zerwał, aż do soboty, zobacz, powiedział Charles. Dzisiaj jest środa, powiedział, wczoraj zjecha­liśmy w dół, wczoraj był wtorek. Głupi, krzyknęła Rosa, dziś jest sobota, cztery doby byliście na dole. Zakołował się Charles pod ścianą. O Jezu, o rany, powiedział. Rosa położyła go na kanapce. Nie strasz mnie, powiedziała. Jeść, powiedział Charles. Zastrzyk dostaniesz, powiedziała Rosa. Zastrzyk sobie zrób w cycek, powiedział Charles. Skaranie z tymi ciulami, zawołała Rosa i wyszła. Dobrze było leżeć na kanapce.

Środek lata nam zeszedł pod ziemią, pamiętasz, Charles? Środek lata, lipiec czy sierpień, dwudzieste pierwsze nasze lato. Pamiętasz, idziemy drogą szeroką, pulchną, krzaki suche stoją nieruchome, cienka rdza świeci w niebie nad hutą. Stal spuszczają, piece syczą, płomień idzie na Noyelles-Godant, na Montigny, na Gohelle. Tam kopalnie stoją w zmierzchu suchym bez wiatru, w szarym powietrzu bez cienia. Skrzypi z dala koło wyciągowe jak strojona harmonia, ludzie jadą do ziemi.

Charles kuleje na dwie nogi, kukły białe w ban­dażach niesie po boku. Wracamy. Staje Charles, pa­trzy na Borinage. Palą, powiada, palą, śmieje się. Ty co znów, pytam, ała masz. Nie mam ała, mówi Charles. Robi się poważny. Dokąd pójdę, powiada. Bokąd. Matkę masz, mówię. Nie mam nikogo, mówi. Domu nie mam, mówi. We Włoszech miałeś, mówię. Nic nie miałem, jak tu. Po co przyjechałeś, mówię. Ciekawy byłem, mówi. Jeździć chciałem. No to co, mówię. No to nic.

Idziemy do obozu. Charles staje. Chodź, powiada, wrócimy się. Dokąd, pytam. Na kopalnię chodź, mówi Charles. Pójdziemy na kopalnię. Popatrzymy z góry. Zakołysał się. Złapałem go, i on mnie złapał. Czerwono w oczach, powiedział. Zamrugałem. Niebiesko, powie­działem. Idziemy na kopalnię.

Szliśmy przez budowlankę, pamiętasz, Charles. Tam już nikogo nie było. Robili na jedną zmianę. W krzakach siedzieli chłopaki. Oglądali zdjęcia. No jak, powiedzieli do nas. Jak się da, powiedziałeś. Przeszliśmy koło nadszybia. Dalej poszliśmy.

Z tamtej strony stały dwie hałdy. Za hałdami wąwóz. Wagony biorą węgiel. Waga. Rampa wysoka. Dwóch z powierzchni skacze po rampie. Wagon wjeżdża na wagę. Wagowy łeb wytyka z baraku. Dziesięć za dużo, krzyczy. Dwóch z rampy skacze na wagon. Biorą rękami kęsy. Rzucają na rampę. Starczy, krzyqzy wagowy i chowa łeb. Dwóch skacze na rampę. Biorą garczki blaszane. Nabierają wapna z beczki. Polewają wapnem węgiel na wagonie. Wagon jedzie do morza. Żeby nikt nie ukradł po drodze. Pociąg przesuwa się o jeden wagon. Wagowy wysta­wia łeb. Pięć za mało, krzyczy. Dwóch na rampie rzuca kęsy na wagon. Starczy, krzyczy wagowy i chowa się w budzie. Dwóch na rampie skacze wzdłuż wagonu. Polewają wapnem. Charles patrzy. Śmieje się.

Przeszło dużo wagonów. Zmierzch się szykuje. Później zapalą lampy. Dwóch na rampie będzie skakać przez noc, ale to będą inni. Jeszcze daleko do nocy.

Wiatr poszedł po krzakach za wagą. Na wagowego budzie rośnie cienki krzak. Chwieje się krzak. Chłód. Idzie ostatni wagon. Staje na wadze. Dwadzieścia mało, krzyczy wagowy. Dwóch skacze po rampie. Dorzucają dwieście kilo. Dorzucają. Charles biegnie na rampę. Biegnę za nim. Zawadziłem o kęs. Leżę. Łeb podnoszę.

Charles skacze na rampie. Białymi kukłami łapie kęsy, rzuca na wagon. Kukły czarne, stargane. Bandaż fruwa. Dwóch na rampie odgania Charlesa. Mało, krzyczy wagowy. Dwóch na rampie popchnęło Char­lesa. Charles leży na węglu. Podniosłem się. Idę. Starczy, krzyczy wagowy. Wagon odjeżdża. To był ostatni wagon. Dwóch z rampy odchodzi. Mają swoją budę niedaleko. W budzie beczka z kawą. Podnoszę Charlesa. Charles się śmieje. Palą, śmieje się. Wariat, mówię. Bandaż porwałeś. Charles wstał.

Idziemy do obozu. Wiatr kurz rozgonił po niebie. Krzaki poczerwieniały matowo. Kawałek blasku za wieżą wyciągową. Ognista rdza nad hutą. Szeroka czarna droga. My ją na skos mijamy, do hałd. Idzie oddział na nocną szychtę. Kurz idzie za tym wojskiem. Z kurzu idzie pieśń najpiękniejsza, najsmutniejsze w świecie organy. Mały sztygar skacze przed oddziałem.

Śmieje się Charles. Ludzie tym węglem palą, mówi. Złość mnie wzięła. No i co z tego, mówię. No i nic, mówi Charles.

Lampy stanęły nad Borinage. Courvieres się świe- dił, i Les Morts. Noir Las, lampa nad obozem. Weszliśmy za hałdy. Nic już nie było widać. Tędy krótsza droga.

marzec 1959

BLIT

Potrzebował Zbyszek jechać do Pabianic, żeby się spotkać z Heńkiem Kozubem. Przedtem w „Górniaku’’ kazał sobie dać bigos i dwie wódki, to był zadowolony. Kiedy tramwaj ciągnął koło szosy, 1 Zbyszek palił i przyglądał się światu. Niedługo przed Pabianicami dziewczyna pasła koło lasu dwie krowy. Zbyszek po­czekał, aż tramwaj zwolni, i wyskoczył. Wrócił na pole i pokazał dziewczynie setkę. Chcesz? Obejrzała go dobrze. Zbyszek był duży i jak się należy. Ale za co? Za co, to wiesz. Nie musisz mnie znać. Dał jej setkę i lżejszy zdążył jeszcze na drugi tramwaj. W Pabianicach spotkał się z Heńkiem Kozubem. Wypili i Heniek powiedział, że potrzebuje, bo dawno nie miał. Wsiedli w tramwaj i wrócili na tamto miejsce. Dziewczyna z krowami była. Kiedy wracali do szosy, Heniek powiedział: Za dużo jej dałem. Cofnęli się i Heniek kazał jej oddać pięć dych. Ona się przestraszyła. Przecież żeście obiecali po setce. Chcesz, żebym głodny chodził, mówi Heniek, dawaj, bo wszystko zabierzemy. Wszystko to nie, ona mówi, tamtą setkę już do domu zaniosłam. Dała forsę Heń- kowi, wydał jej pięć dych i pojechali do Łodzi.

Zbyszkowi nie spodobało się, co mu Heniek w Pabianicach pokazywał. Technikum fotograficzne, przez okno można było wejść, gdzie aparaty. Łatwy skok, ale Zbyszek wolał zaczekać. Można się oszukać.

Na Limanowskiego u Zośki Zbyszek miał swoje rzeczy z ostatniego skoku. Sprzedali dwa zegarki i pili do wieczora. Potem wyszli na miasto i gliny Zbyszka związali. Policzyli mu wszystkie włamania, same komisy. Wyszło milion z groszami. Dostał trzy lata, ale siedział tylko do sprawy. W grudniu wysłali go do Kochanówki. W szpitalu miał dobrze, uznali go pod paragraf i mieli wypuścić, ale sąd nakazał, żeby trzymali dwa lata. Wtenczas zgłosiła się Baśka

o rozwód. Dali jej z miejsca i Zbyszek na dobre zgłupiał.

Brali go do kuchni, to kradł, co się dało. Trzymał pod łóżkiem dwa kubły, w jeden wlewał mleko, kawę, herbatę, wszystko razem. W drugim miał mięso, kotlety, bitki, kiełbasę, wszystko do kupy. Robaki się zalęgły, ale nikt nie wiedział. W końcu już tak śmierdziało, że wariaty nie mogły wytrzymać, i przyleciał lekarz. Co ty, Zbysiu, mówi, skład urządzasz. Bo ja w nocy, mówi Zbyszek, nieraz głodny jestem, to sobie jem. Ale to zepsute, krzyczy lekarz. Weź to i wynieś. Akurat był obiad. Zbyszek z tym kubłem poszedł i wszystko wariatom do misek powrzucał.

Spasł się i takiej siły nabrał, że kraty w oknach wyginał. Naparzał wariatów, pielęgniarze rady sobie dać nie mogli. Ciągle pod pasami leżał. W insulinie to skakał z łóżkiem metr wysoko, pasy pękały. W końcu dali go do gwałtownych. Dopiero miał kogo bić. Same urki tam siedzieli, bo w kiciu inaczej wariata nie zagra, tylko gwałtownego.

W styczniu mróz trzymał. Zbyszkowi takie życie zbrzydło, jednego wieczora w piżamie i w kapciach dał dyla z Kochanówki. Do Łodzi dwadzieścia kilo- sów, śnieg po kolana. Zbyszek kapcie pogubił, ale przed jedenastą już u Zośki na Limanowskiego flachę obciągał. Jakieś łachy chłopaki mu dali, plastry na

nogi ponalepiał i tej samej nocy na robotę poszedł. Ze swoim bratem na lewarek pracowali. Potem Zośka mu kobitę przyprowadziła, dał jej srebrnego lisa i dopiero się spać położył.

Na drugi dzień spotkał na deptaku swoją kobitę.

0 nic mi nie chodzi, mówi, tylko o dziecko mi chodzi. A córeczkę miał, dwa lata. Jak ją na taką wychowasz, mówi, jak sama jesteś, to cię zabiję. Ja ciebie, Zbyszek, kocham, ona mówi, ale z wariatem to ja żyć nie będę. Sama jesteś wariatka, mówi Zbyszek, dziecka pilnuj. Ja na ciebie i na niego będę pracował.

Ale szczęścia nie miał. Narwał się na młotek, jak później Paramonow, tylko Paramonow to nie był żaden złodziej. Frajer. A Zbyszek głowę miał. Na Piotrkowskiej jest takie biuro. Piętnastego przywieźli forsę. Zbyszek już uważał. Poszedł do kasy, drzwi zamknął i uśpił starego. Miał teczkę, napchał forsą

1 schodzi na dół. Ale ktoś zobaczył i narobił krzyku. Zadzwonili na portiernię, żeby nikogo nie puszczać. Zbyszek szybę w drzwiach wywalił i dyla. Był tłok i ludzie nie wiedzieli, kogo łapać. Gliny się bali strzelać. W końcu takie sito zrobili, że nie mógł. Otworzył teczkę i zaczął forsę za siebie rzucać. Ludzie skoczyli, zaczęli się bić, ulica zapchana. Ale w nocy na Bałutach obstawa i Zbyszka związali.

Mnie wtenęzas też okazyjnie i na komendę. Za miesiąc zrobili przerzutkę i razem nas wrzucili pod celę. Wszystkiego dwa na trzy kroki, oba nie mogliśmy chodzić, jeden zawsze siedział na kiblu. Za kratą mróz. Raz leżymy sine, a raz, jak napalą, to aż się w kiblu gotuje. Zawsze był pełny, bo Zbyszek nie chciał kiblować. Bladzie przychodziły ze strachu same i śledczemu dawały, co im Zbyszek dał. Buty, zegarki, lisy. Mańka Bomba to pół worka pieprzu przyniosła. Sypały Zbyszka. W końcu mu się znu­

dziło i mówi: Trzeba im zagrać, bo już zapomnieli, kto ja jestem. Podarł na kawałki buty, koszulę i swetr. Przy inspekcji wyskoczył na korytarz i piec przewrócił. Po zupę z kiblem poszedł i świństwa do kotła nalał. Potem se kibel na głowę włożył i tak latał, złapać go nie mogli. Ale klawisze Zbyszka lubili, to go wzięli do łaźni za kolejką. W końcu Zbyszek mówi: Tu jest smutno. Narobił na środku celi i zaczął kwiatki na ścianach malować. Krzyczeli na niego, ale co tam. W końcu śledczy mówi: Ciebie, Zbyszku, tu trzymać nie można, pójdziesz do białego domu. Na zawsze. Zbyszek się ucieszył i zrobił się grzeczny. Mówi: W białym domu to jest życie. Śledczy mówi: Dlaczego ciebie recydywa ciągnie, silny jesteś, byś poszedł do kopalni pracować uczciwie. Ja, mówi Zbyszek, jestem od tego, żebym uciekał, a wy od tego, żebyście mnie łapali. Jak mnie związaliście, to wasze szczęście. Wszyscy uczciwie pracujemy.

Ale się grzeczny zrobił. Raz tylko, jak wypiski na czas dać nie chcieli, michę za drzwi na trzy dni wyrzucił. Zabrali go na pojedynkę. Tam była na środku krata przez całą celę. Zbyszek rękę przełożył, raz z jednej, raz z drugiej strony, i pręty rozgiął. Głowę w szparę wsadził i wyje. Klawisze się przestraszyli i polecieli po naczelnika. Tata wszedł do celi i mówi: Co ty, Zbyszek, straty narodowi narobisz, nie dość, że kradniesz, to jeszcze dobro społeczne psujesz. Weź i nagnij z powrotem. Zbyszek mówi: Palić nie mam co. Stary mu daje sporty. Ja chamskich nie palę, mówi Zbyszek. Klawisz poleciał po lepsze. Zby­szek rękę po grunwaldy wyciąga, a stary mówi: Przysięgnij, że kratę nadciągniesz. Jak Boga ko­cham, mówi Zbyszek. Stary się ośmiał. Ty przecież w Boga nie wierzysz. No to, mówi Zbyszek, żebym

tak do końca życia z kicia nie wyszedł. Teraz ci wierzę, i dał mu te f a jory.

Siedzimy, siedzimy, prorok sankcje przedłuża, widać do ładu dojść nie mogą. W końcu nuda, ani w dupnika grać, ani w co inne. Jużeśmy sobie wszystko opowiedzieli, aż jednego razu Zbyszek kibel spod pieca wydiąga, na środek stawia i mu się przygląda. Patrzy i patrzy, a mnie złość wzięła, bo chodzić chciałem. Ale Zbyszek mówi: Ty nie wisz, ile taki kibel ma? Co ma? pytam się. No, ile w niego wej­dzie. Myślę, trza się Zbyszkowi odgryźć. I się odzy­wam: Jak tak lejem w niego przez cztery dni, a ty, Zbysiu, kiblować nie chcesz, to na pełno w niego wej­dzie. Ale ja nie tak, mówi on, to trzeba przeliczyć. Mówię: Jak na smród przeliczysz, to jeszcze więcej. Zbyszek się zdenerwował, kibel podsunął i nic się nie odzywał cały dzień.

W końcu Zbyszek mówi: — Tobie jednemu po­wiem, bo tyżeś najlepszy kumpel. Żebym miał skj- nać w tej chwili, muszę mieć w życiu pełny kibel blitu. Ja się spojrzałem na niego, myślę, nic, tylko se czapę do reszty popsuł. Ja znowu nie taki ura, ale swój łeb mam. Zachećkasz się, mówię, a nie dasz rady. Co?, on krzyczy. Już mam sankcję na milion. A do wszystkiego nigdy nie dojdą. No, dobra, ja mó­wię, ale co masz z tego miliona. Pięć stów w depo­zycie i dwieście papierosów na wypiskę. Bo żyłem jak się należy, ubawiłem się. Bladziom rozdałem. Znasz mnie. Ja sobie umyślę, może i tak. Ale ty, mówię, musisz mieć kasjera, bo sam to kręgla dosta­jesz, jak masz forsę. No to czekaj, on mówi, jak się pokaże, żeś ty prawdziwy kumpel, to razem będziem pracować.

No i oba zaczęliśmy myśleć. Za parę dni on mówi:

Ty wisz, to jest robota na całe życie. Tu ni ma to tamto. Siedzieć to już nie będę, najwyżej szpital. A ze szpitala to zawsze można się zerwać. Ty mu­sisz się pod paragraf podciągnąć, to cię nie zwiążą. Rób tak jak ja, tylko nie teraz, bo powiedzą, że cię nauczyłem. Teraz, mówi on, trzeba se pomyśleć, jak się dostać na wolność. Ty to spokojnie trzy wiosny złapiesz, ale nie pękaj, on mówi, za rok wyjdziesz. Amnestia musi być. A jak nie, to się staraj do ko­palni, nie jesteś znów taki słaby. Tak samo pod drugą jesień wyskoczysz. Ja to sobie do lata w szpitalu odpocznę i wszystko ułożę. Lewe ksywy trzeba skom- pinować.

Ale układać tośmy zaczęli od razu. Zbyszek wy­myślił, że w taki kibel to wejdzie dziesięć kilo blitu. Może więcej, ale niech będzie dziesięć. Żeśmy się namordowali, żeby policzyć, ile to wyjdzie gramów. Wyszło dziesięć tysięcy. No to liczymy, ile to warte. Ja mówię: W wyrobach to po sto osiemdziesiąt. Ty nie licz po tyle, ty licz, ile na złom. Na złom, mówię, to po dziewięćdziesiąt. Nie, to za mało, mówi Zbyszek, przecież wszystko na złom nie zepchniemy. Licz po sto. Liczę i wyszedł milion. Niech krew zaleje, mówi on, to za mało. Baran ze mnie, bo już bym miał. By mnie teraz w szpic pocałowali. Ale myślałem, że taki kibel to więcej wart. Licz w wyrobach. No to co, mówię, niecałe dwie pule wychodzą. Zbyszek się zmartwił. Nie, mówi, to trzeba inaczej. Za milion tego, co chcę, nie zrobię. Muszę mieć siedem kibli.

Przyszedł do nas jeden inżynier, co widział, jak pod Częstochową trzech rozbiło wózek z forsą dla huty. Piętnaście milionów. Takich nie zwiążą. Zbyszek cho­dzi! smutny, jak tego inżyniera przerzucili, bo mu się spodobał. Głowę miał. W końcu mówi: Wisz co,

wszystko, co się robi, to raz. Mądry to robi jeden skok na całe życie. Ryzyk-fizyk. Wtenczas albo wiesz, że żyjesz, albo czapa. Bo tak to jakbyś nie żył.

Zły chodził, ale mu za trzy dni minęło. Co kawałek śmiał się i śpiewał: „Moja żona arizona lubi długo spać”. Coś mu się odmieniło, bo mówi: Pojedziesz ze mną? Gdzie?, pytam się. Na zachód, mówi. Gospo­darstwo weźmiemy. Daj ty żyć, mówię, chamom się za konkurenta robisz? Ale on nic. Hodowlę, mówi, nutrii otworzymy i kur. Mnie się to nie spodobało. Ja i tak se po cichu myślałem jakąś robotę podłapać i żyć jak się należy. Siedzieć mnie się znudziło, bo już trzeci raz. Po krótko, ale zawsze. W takim życiu to czapę zgarnąć nietrudno. Ale by mi przypasowało do kopalni lepiej niż na chama. Z miasta jestem. Ludzi lubię, a tam co.

Zbyszek dawaj mi tłumaczyć. Patrz, mówi, bie­rzemy murowaniec koło rzeki i pożyczkę. Robimy basenik betonowy z odpływem. Stawiamy dookoła siatkę z podmurówką na pół metra. Z boku klatki ze zdejmowanym dachem, żeby można gnój wyczyścić. Kupujemy dziesięć par okazowych po trzy stówy. Kocą się dwa razy, wiosną i jesienią. Jesienne i zimowe skóry najlepsze. Za tylne nogi i w łeb. Od góry. Inaczej nie zabijesz. Pięć stów za skórę. Mięso na parówki. Flaki dla doktorów na nici. A zęby mają pomarańczowe, to na różne galanterie. Wszystkośmy obliczyli, co żeżrą i jak, i wyszło nam sto koła dochodu rodznie. Na czysto.

Zbyszek lata po celi, macha rękami i krzyczy: Patrz, za półtora roku kupujesz sobie wóz i jeździsz jako dostawca. Każdy do ciebie grzecznie, chama naj­miesz, będzie wszystko pilnował, dasz mu dwa koła i żarcie, gdzie będzie miał lepiej. A ty z kobitą w domu siedzisz i patrzysz przez okno na świat. Ciepło, radio

gra. Znudziło ci się w domu, to mówisz: „No co, żonko, zażyjemy rozrywki”. Na dworze śnieg, a wy futra nakładacie z kołnierzami do pół pleców. Drzwi żelazne zamykasz, psa spuszczasz, idziesz do garażu, wóz wyprowadzasz, po drodze patrzysz, czy wszystko na swoim miejscu, portfel macasz i do miasta. Zajeżdżasz pod kino, wszystko się na ciebie gapi. Potem do kawiarni na kawkę. Wypijesz kieliszek likieru z cytrynką, płacisz stówę, reszty nie trzeba, wszystko d się kłania i wychodzisz. Pociągniesz trochę wózkiem po mieście, popatrzysz na zegarek i do domu. Przyjeżdżasz, gazety wyciągasz, a żona ci kawę parzy, likier wyciąga z takiej szafki, co jak się drzwiczki otwiera, to się światło samo zapala i butelki wy­jeżdżają. Tu masz, rozumisz, likiery, jeden czerwony, drugi zielony, każdy na inne okazje. Z boku koniak stoi, afrykański z trzema gwiazdkami. Drugi znowuż w koszyczku ze sznurka z czarną główką. Potem gitarę ze ściany zdejmujesz, w fotelu siadasz, żona ci śpiewa, a ty brzdąkasz i śmiejesz się z frajerów, co po kiciach siedzą.

Mnie się to spodobało. A on dalej: Albo z kurami, mówi. Są trzy rasy kur, co się nadają. Leghorny, suseksy i karmazyny. Najlepsze na mięso karma- zyny. A na jajka to leghorny. A najlepsze, żeby nie chorowały i żeby z nich mięso było i jajka przez cały rok, to mieszańce. Leghorn z karmazynem. Taki to potrzebuje pięć deka pszenicy, na dzień, pyry z otrę­bami, trochę mięsa albo robaki. Kupujesz zdechłą szkapę za pięć stów od chama, skórę za ten sam pieniądz sprzedasz, mięso potniesz, rozrucisz na sko­panej ziemi, krwią polejesz i masz robaków na miesiąc. Kości na mączkę zmielesz i gra. Kury się tuczą, jajka niosą, a ty chodzisz i się cieszysz. Specjalne skrzynki porobisz, co tydzień jajka odwozisz, na kila sprze-

SfłsrawwSiSi

p «-ii!!* jw2i ' ¿*

dajesz. Wiosną kurczaki. Tuczne bijesz i do spółdzielni odstawiasz. Masz sto kur, to ci się za te same forsę sto dwadzieścia uchowa. Rano zawsze wychodzisz, postoisz, popatrzysz, podpadnie ci taki skurczybyk, co się nie chce nieść, to go złapiesz i do garnka.' Żarcie masz za darmo, gruby jesteś. Co ci więcej potrzeba?

Liczymy, liczymy, wychodzi, że na tych kurach można sto koła rocznie na czysto podłapać. I tak żeśmy po całych dniach nic, tylko o tych nutriach i kurach gadali. Zbyszek to się na tym znał, że nie daj Bóg. Spodobało się mnie. Już zacząłem żałować, że pierw tego nie wiedziałem. A jeszcze jak mi Zby­szek matkę przypomniał. Chociaż mnie to moja matka ze starym walili. Nieraz to powiązali mi ręce i nogi, łachy ściągnęli i dawaj, aż pot z nich szedł. Najwięcej, jak na bańce byli. Potem, jak trochę siły nabrałem, to już nie tak. Dałem staremu parę razy knoty, to się uspokoiło. Tylko że mnie z tyłu zachodzili. Albo jak spałem. A to butelką, a to krzesłem. To zerwałem z domu. Powiedziałem sobie, że się odgryzę. Ale co. Stary kipnął. A jak mi Zbyszek starą przypomniał, to mnie żal zdjął. Zawsze to matka. Na Wielkanoc albo na Wigilię, mówi Zbyszek, matka do ciebie przyjedzie. Na stole różności, każdy najedzony. Matka ma wyjeżdżać, a ty mówisz: „Niech mama poczeka”. Schodzisz do piwnicy, światło zapalasz, drzwi za sobą zamykasz, żeby z góry nie słyszeli, i patrzysz po ścianach. A tu półki się gną, haki pękają. Gąsiory z winem, raz, dwa, dziesięć, nie policzysz. Zakurzone, aż miło. Szynki wiszą, kiełbasy, polędwice, wszystko uwędzone, świecące. Zapach taki, że się najeść można, a ty chodzisz i wszystkiego dotykasz, fajkę palisz i wybierasz. W końcu zdejmujesz gąsior, taki, że się mało nie złamiesz, drugi z sokiem malinowym na prze­

ziębienie albo z jagodowym na brzuch. Potem wy­bierasz szynkę jak beczka, soczystą, aż w niej gra. Trzy pęta kiełbasy własnej roboty. Jakiś baleron albo polędwicę. Idziesz do drugiej piwnicy, co w niej gorąc jak w łaźni, i, zbierasz pieczarki. Potem wycho­dzisz do kur. Kury śpią, a ty wybierasz dwie tłuste, coś sobie za dnia upatrzył, wiążesz. Trzy mendle jajek, gomółkę masła. Wołasz żonę do pomocy, bo sam nie dasz rady. Matka na górze radia słucha, a ty z kobitą nosisz wszystko do wozu. W końou sadzasz matkę koło siebie i odwozisz do Łodzi. Wszystko pakujesz do mieszkania i tak, żeby matka nie widziała, kładziesz kopertę. Odjeżdżasz. Matka patrzy, a w kopercie same sety. Pięć koła. O!

Tak mnie Zbyszek w głowie zakręcił, że już o ni­czym nie wiedziałem. Zły byłem, że muszę siedzieć.

I znowu parę dni tylko o tym gadamy. Dobrze się nam mówiło, bo głodne byliśmy.

Ja jeszcze co inne, mówi Zbyszek, zamiaruję. Bo na samych kurach to daleko nie ujedziesz. Ja jeszcze tylko jeden skok w życiu zrobię. Ale jak pękniesz, mówię, to wszystko stracisz. Mogę, on się cdzywa. Ja nie po to żyję, żeby kury macać. To dobre, ale nie całkiem. A ja potrzebuję, żeby moje dziecko nie wiedziało o świecie, jak ja wiem. Jak będę miał siedem kibli blitu, to mogą mnie w czapę dać. A jak mam nie mieć, to lepiej, żebym już nie żył. Bo powiedz, mówi, czy jak matka kurwa, a ojciec ura, to dziecko też takie musi być? Co taka Zośka ma albo Leszek Diabeł? Nic dzieciakom nie dadzą. W końcu się na nich dzieciaki wypną i im pokażą, gdzie się giba. Albo jak Faja, co go stary lał, aż mu Faja grzdyl prze­gryzł. Ja co innego zamiaruję. Bo mnie to, mówi, dwadzieścia fajorów i dołek żarcia starczy. Ale jak se o dziecku pomyślę, lo mi łeb pęka. I tak, ro-

zumisz, wariat jestem dla nich wszystkich, już wszyscy na mnie lachę położyli. Ale nie żałuję ani jednego skoku, ani jednego razu, com komu w mordę dał. Bo tak się należy. Jakbyś czekał i nic nie mó­wił, toby cię zjedli i wypluli. Tylko jednego, co mi żal, to żem dziecko zrobił. Kto pozwoleństwo dał, żeby każdy łachmyta dziecko na świat przyprowa- dzał? Takie się napala do światu, a tu go w dupę kopią ze wszystkich boków. A jak się chcesz od­gryźć, to do kicia sadzają albo biały domek. Co, nie lepiej ci było przedtem? U ojca w krzyżu se spałeś, nic cię nie obchodziło. Stary kipnął, a ty razem z nim i dobra. A tak to co? Ani ci życia nie dadzą, łeb masz zbrandzlowany jak kot. Kraść mu­sisz. Ja, mówi, żeby mnie krajać mieli, swoje muszą zrobić.

Smutny sią Zbyszek robi, mnie też dziwno, bo prawda. Bardzo się mnie nie chciało, ale jakbym tak se całe swoje przeżycie przypomniał, to przykro.

Zbyszkowi te siedem kibli blitu w łeb wlazło. Razu jednego ja się go pytam: A powiedz, Zbysiu, co ty zrobisz, jak będziesz miał tyle blitu? Ale on nie chciał tak od razu powiedzieć. Parę dni go du­siłem, bo byłem ciekawy. Ja tam o blicie nie my­ślałem. Jak dobrze skóry pociągłem, to byłem zado­wolony. Ale Zbyszek, jak co nieraz powiedział, to tak musiało być. Wariat to uparty. Po prawdzie to taki on wariat jak ja biskup, no ale tak się mówi. Powiedz, Zbysiu, ja go grzecznie proszę, może ty jakie chujki mujki myślisz, może ci jak raz~ moje słowo

przypasuje?

[ Zbyszek myśli. A po reszcie, mówi, niech będzie

na twoje. I dawaj mnie mowę zasuwać. Ja potrze­buję, mówi, żeby moje dziecko ani razu nie mu-

siało pracować przez całe swoje życie. Willę potrzebuję postawić za dwa kible,, a za jeden ki­bel ją urządzę. Resztę zakopię w różnych miejscach, jak będzie trzeba, to zawsze można trochę wyciąg­nąć. A sam wózek kupię, taksiarza najmę i z tego będę żył. Będą, rozumisz, trzy tarasy, żeby się opa­lać. Basen będzie. Ogród, jak się należy. Wszystko betonem ogrodzone, żeby mi byle cham nie kikował. Cały dół to będzie mój. Dywany, wszystko się świeci, obrazy na ścianach. Ale nie takie jak na bazarach, tylko ładniejsze. W sklepie widziałeś? Co? Z ko- niami. U siebie w pokoju mam gabinet, włoski orzech, kasa pancerna stoi. Taką kasę bym sam zro­bił, żaden ura by się nie dobrał. Przy biurku pełno dzwonków, tylko jakby się kto płotu dotknął, toby dzwoniło. Cały plan wisi, zaraz bym wiedział, którę­dy kto wchodzi. W ogrodzie różne urządzenia, pod krzaczkami, na drzewach. Przejścia podziemne z każ­dego pokoju na różne miejsca. Szyby nietłukące. Żadna kula nie weźmie. Chyba armatnia, ale kto ci z armatą podjedzie. Drzwi się same otwierają, tylko trzeba wiedzieć, gdzie nogę postawić. Wszędzie radia stoją z adapterami. Co, źle?

Tak się Zbyszek do tego zapalił, że w nocy nic nie robił i miałem spokój. Na drugi dzień znowuż kiblować nie chciał i mówi: A na górze to tajem­nica. Dopiero jak moja Jasia urośnie, to się wyda. Nawet Baśka nic się nie dowie. Ona, suka, będzie tylko podłogi szorować. Za to, że ja jej teraz na kij potrzebny jestem.

Znowu się Zbyszek smutny zrobił, aż przykro pa­trzeć. Bo pewnie. On się starał jak mógł, a ona co, wiadomo. Żeby choć raz do niego do szpitala przy­szła, to nie. Do urków na Chojny latała. Za darmo, żeby ciekać. Bo jakby z tego co miała, to co inne.

Ale tak, dzieciak usmarkany, mało co zechlać ma. Mówi, że wariat. Wariat wariatem, ale jak forsę przynosił, to dobrze było. Już się nie rozchodzi, że­by go kochała. Ale niech będzie chociaż jak czło­wiek. Przyjść, pożałować, tyle czasu żyli. Przedtem to Zbysiu tak i tak, a teraz co. Żal mnie zdjął, mó­wię, ulżyć se trzeba, I zacząłem śpiewać:

Przyleciał do mnie na kraty mały przyjaciel skrzydlaty...

Patrzę a Zbyszek przy ścianie stoi, za łeb się złapał i nic. To ja dalej:

Ja ciebie jedną kochałem,

dla ciebie złodziejem się stałem...

Patrzę, | Zbyszek się cały trzęsie, skulił się pod ścianą i płacze. Podskoczyłem do niego, mówię: Zby­siu, co ci jest? On się twardo postawił, ślinę łyka i mówi: Co cię obchodzi, ciąg dalej. To ja stanąłem pod drugą ścianą, żeby na niego nie patrzeć, bo smut­no, i ciągnę:

Ty dzisiaj ze mnie się śmiejesz i z kochankami szalejesz, co w moim sercu się dzieje, wie tylko jedyny Bóg...

Od razu słyszę łomot, raz koło razu, oglądam się, a Zbyszek głową wali w ścianę i włos szarpie. Mało nie krzyknąłem, ale se myślę, klawisze wpadną. Podskoczyłem i go złapałem. On mnie rzucił jak muchę, a ja znów do niego. To on mnie sufit. Upad­łem, myślałem, że mnie pod flek weźmie, bo szału dostał, ale tylko raz mnie kopnął. To ja myślę, le­piej się zrobić nieprzytomny, bo mnie tu zabije. Jęk- łem: Aaa, oczy zamknąłem i wierzgam nogami. Bałem się, bo myślę, cały odkryty jestem, teraz jak mnie kopnie, koniec. Serce mnie w gardle sta­nęło, ale trochę czasu mija i nic. Dech przytrzy­

małem, oczy powoli odmykam. Patrzę, a Zbyszek klęka nade mną, pysk ma mokry, podnosi mnie i mó­wi: Masz żal do mnie? To ja udaję, ze nie wiem, co się robi, i nic się nie odzywam. To on znowuż: No powiedz, masz żal do mnie? I płacze. Układliśmy się oba na pryczy. Szkoda mnie, że on się tak męczy, rękę mu na łeb położyłem. Zacząłem go głaskać po tych śliwach, co sobie nabił o ścianę. On mnie za szyję łapie i mówi: Wisz, nikt mnie w życiu po głowie nie głaskał. Nikt. Ani matka, ani kobita. Ja ciebie pobiłem, a ty mnie głaskasz. Ty jesteś dla mnie człowiek. Wtenczas, nie powiem, mnie się na płacz zbierało, bo mnie też nikt nie głaskał.

Przez parę dni nic żeśmy już o tym blicie nie gadali, ale widziałem, że Zbyszek dalej sobie w gło­wie układa. On już nie byt taki wesoły jak wpierw, gryzło go. Ciągle na kratę patrzył, czy wróbel nie przyleci. Jak będzie przez dwa dni wróbel, to mi się moje sprawdzi. Żeśmy czekali na tego wróbla tydzień, w końcu tylko co usiadł na koszu, to się zabrał i zaraz poleciał. No, ale Zbyszek mówi, nie jest tak źle, grunt, grunt, że się pokazał. Ale, mówi, miało być dwa dni, a jest tydzień. To teraz inaczej se powróżę. Jak przez dwa dni nie przy­leci, to będzie dobrze i ja ze szpitala w lato zerwę. Ledwo powiedział, a ta cholera przylatuje. Nie wiem, czy ten sam, ale usiadł i się wiska. Zbyszek na prycz skoczył, w siatkę wali, żeby skurwysyna odpędzić, a on nic, dupą się do nas odkręcił i tam podskakuje na koszu. Co się Zbyszek nie namordo­wał, co nie nawyprawiał w tej celi, i nic. Wróbel, co odleci, to za kawałek wraca. Prawie aż zmierz- chło, to się nad Zbyszkiem ulitował.

Cudy si? wtenczas zaczęły. Zbyszek się złamał jak stary kozior. Mnie żal było, bo ja tego wróbla

pierwszy zobaczyłem i mówię: Patrz. Jakbym nie powiedział, toby może nie zobaczył alboby tam­temu co do łba strzeliło i by sobie poleciał. Ale my­ślę: „Co ja tu winny? Tak się stało, jak musiało”. Zbyszek się całkiem zepsuł. Ciężko z nim było wy­trzymać. Nic, tylko płakał albo śpiewał taką pio­senkę, co harcerze, a ponad nami wiatr szumi, wieje.

Trzeba go rozerwać, se myślę, i się odzywam:

Zbysiu, nie brandzluj sobie głowy wróblami. Wróbel głupi bydlak, rozumisz, i wcale nie wie, że ty se z niego wróżysz.

Gówno prawda, skiełczy Zbyszek. Ja całe życie po wróblach poznaję. Zawsze mi się sprawdzało. Jak w szpitalu się dwa wróble rąbały, to ja wie­działem, że z Baśką nie w porządku. I o rozwód przyszła. A teraz to już mogę lachę kłaść.

Co mnie będziesz rysować, ja mówię, a jak wszystkie wróble by na świecie wyzdychały, to co?

Tobym się kroił, Zbyszek mówi. Dla mnie wró­bel lepszy jak wszystko. Raz żem siedział trzy miechy na pojedynce, mówi. Żeby nie wróble, tobym ała dostał gorszego niż mam.

Ale ja wiem, mówię, że ty Zbysiu, jak co zamiarujesz, to żeby świat się palił, ty na swoje wyjdziesz. Powiedz mnie lepiej, pytam się go, cożeś za tajemnicę szykował w swojej willi na górze. Ja nikomu nie powiem, wierz mi.

Nie chciał Zbyszek, ale w końcu mówi: Nic ta­kiego. Tam by dla Jasi było. Ubranie bym jej po- kupował i do szafy schował. Żeby się nie potrzebo­wała o nic gryźć.

Jak raz trzy miechy minęły, jakżeśmy pod jed­ną celą byli. Ja głodówkę założyłem. Wpadło mi do

łba i chciałem widzenie z prorokiem. Nie chcieli. Czwarty dzień idzie, jak nic nie chlam, tylko czkaw­ka mnie męczy. A tu drzwi się otwierają, klawisz mnie wywołuje i mówi: Chodź, jedziesz do proku­ratora. Ja się podnoszę, a obcy klawisz do celi za­gląda i papier w ręku trzyma. Zbyszek spojrzał, sko­czył i jak nie wrzaśnie: Chamy, oni cię przerzucają. Dzisiaj sobota, prorok tylko do drugiej. Na Kopernika cię biorą. Ja stoję, niebiesko mnie się zrobiło i nic. Zbyszek podskoczył do klawisza i w ryja go. Mówi: Pierw mnie uchniecie, zanim on stąd pójdzie. Kla­wisz wysypał się w korytarz, a ten obcy uciekł na dyżurkę po blachy. Zbyszek wyskoczył z celi i do pieca. Raz, raz i już kupa kafli w korytarzu. Ze wszyst­kich celek urki krzyczą, pekin. Z dyżurki lecą, a Zby­szek w nich kaflami. Schowali się i za chwilę stopy wystawiają. Strzelać będziemy. Strzelajta, chamy, to was z roboty wyrzucą. Zbyszek kaflami w dyżurkę nasuwa i krzyczy: Wy teraz srata ze strachu, żeby oficer nie nadszedł.

W końcu mu kafli zabrakło i cegieł. Nabradzia- żone w korytarzu jak po remoncie. Wskoczyliśmy 7. powrotem pod celę. Zbyszek kibel pod drzwi przy­sunął i czeka. Klawisze lecą, wskakują pod celę, a Zbyszek lu na nich z kibla. Cafli się, mordy obcie- rają i krzyczą. Zleciało się jeszcze chyba i dziesięciu, drzwi przymkli, stoją. Jeden krzyczy: Trzeba go skuć. Polecieli po branzolety, drzwi otwierają i krzyczą: Zbyszek, wyłaź, musimy cię skuć. To kujta, on mówi im. To wyjdź na korytarz. To wyszedł. Grzecznie łapki podał. Zakładają mu branzolety, a on mówi: Ale jak branzolety zaraz mi spadną, to albo mnie na miejscu zabijeta, albo wa­sza śmierć. To oni krzyczą: Założyć mu jeszcze jedną parą. Zbyszek dał se założyć i się śmieje. Patrzta,

jakżeśta założyli, mówi. Odskoczył parę kroków, oni od niego, a on łapy skręcił, czerwony się zrobił, mato mu szyja nie pęknie, i brzdęk, branzolety na ziemi. Oni już go łapali, to złapał takiego ma­łego klawisza i rzucił w korytarz. Trzech się wysypało. Jeden to wskoczył pod naszą celkę. Ja tam stałem we framudze i tylko patrzyłem, co się robi, słaby byłem. Ale jak wskoczył, to ja za dekiel od kibla i go w łeb. Złamał się, to go pod flek. W trepach byłem, bo mnie się własne kapcie zmar­nowali. I żadnego tak Zbyszek nie zrobił, jak ja tego swojego. A dlatego tak, bo po tej głodówie we łbie mnie się kręciło i nie czułem, że mam nogi. Tak się zajechałem, że upadłem koło niego. Jak się na niego spojrzałem, to mi się rzygać zachciało, tyle że nie było czym. Cały czarny. Ale go poznałem, bo skurwiela to ja w piekle poznam. I zaraz mu mówię: Chamie, a pamiętasz, jakżeś ognia nie chciał dać? Bo to był mój oddziałowy ze Szterlinga, z pierwszego razu. Ale on o świecie nie wi, to go kopłem jeszcze parę razy za ten ogień i wywlekłem na korytarz. Zeby nie było na mnie, bo Zbyszkowi i tak nic nie zrobią.

Potem Zbyszek wskoczył pod celę, drzwi przymk­nął, za kawałek z tamtej strony sztabę założyli i cicho: Zbyszek ciągle rękę mi podaje i mówi: Ja wiem, oni dię na Kopernika wezmą, bo na Szterlinga to wczoraj brali. Ale pamiętaj, jak wyskoczysz na wolność, to mnie daj znać, pewno w Kochanówku będę, razem będziem chodzili. Obadamy, co z tego wyjdzie. Bo ja to cię, mówi, lubię. Pierw to cię nie zna­łem. Chłopaki mnie tylko mówili, ten Luks z deptaka to się ładnie trzaska. Tylko się musisz pod paragraf podciągnąć, bo cię znowu do woja zgarną. My jeszcze razem skoczymy, raz w życiu, chociaż za dziesięć łat, ale skoczymy.

Klawisz drzwi odemknął i mnie wywołał. Wycho­dzę, a tu trzech blacharzy. Kują mnie. Jak już wcho­dziłem na dyżurkę, to się oglądam, patrżę, a Zbyszek na korytarzu stoi, ręce w kieszeni trzyma i patrzy się za mną, jakby mnie na śmierć prowadzili. Klawisz go pod celę zagarnia, a Zbyszek ręką do mnie kiwa. Krzykli na mnie i wepchali na dyżurkę.

Na Kopernika siedziałem trzy miechy do sprawy. Maryśka swoje radio sprzedała i adwokata mnie wzięła. Na sprawie mnie zwolnili na wolną stopę, bo temu, co ze mną na robocie był, mowę odebrało. W szpitalu siedział. Za parę dni mój pobór szedł, zgarnęli mnie do woja. Rok w kopalni odwaliłem i żem na urlop do Łodzi przyjechał. Skoczyłem do Kochanówka, bo mnie chłopaki powiedzieli, że Zbyszek jeszcze siedzi. Ale widzenia mnie dać nie chcieli.

Jeszcze rok żem przeciągnął na dole, ale zanim z munduru wyskoczyłem, to mi się w głowie zmieniło. Robotę niezłą podłapałem, z chłopakami nie chodzę. Wszystko wszystkim, ale Zbyszka to mi szkoda było i parę razy chciałem go w tym Kochanówku odwie­dzić. Nie dali. Kumpel, co delirium miał, Zbyszka w szpitalu widział. Largaktil, mówi, mu dają, takie lekarstwo, co Zbyszek połamany chodzi, jak nieswój. Siłę mu odebrało. Całe życie, mówi, mają go trzy­mać.

Ja tam w to nie wierzę, żeby Zbyszek do śmierci za wariata był. Tyle że siłę to mu mogli zabrać. Różne zastrzyki mają. Siedem kibli blitu też chyba nie wygra. Najechać ze szpitala, toby najechał. Chociaż kto wie, może mu tam nie tak źle. Blitu tam nie potrzeba. Jak mu takie lekarstwa dają, to może o dziecku zapomniał. A jak nie, to widać go dobrze pilnują.

n

NOC W ŚRODKU ŻYCIA

Okno jest trochę zamglone, ale widać przeciwległy mur, różowy, bo idzie pogodny zmierzch. Tylko lśni ostrzejsza pręga na szybie, bo kiedy wstałem, prze­ciągnąłem palcem na skos. Farba na framudze zmarsz­czona a żółta, jakby framuga ze słoniowej kości, a szła na nią woda kropelkami z szyby, bo się mgła warzyła i osuwała po szkle.

Okno przestało być matowe i bolą oczy. Ale na krzesłach i ścianach też jest różowy blask.

I przyjechał nad dom ciężki obłok — jakby ognisko w celofanie. A mieszkałem na samej górze, i otworzy­łem okno i powiedziałem:

Chodź.

Bo mi się zdawało, że on ma smak i oczy i potrafi mówić i potrafi być.

Chodź.

Ale układł się na dachu, aż poczułem duszno i pot na czole. Wtedy zszedłem do krzeseł, a na prętach łączących nogi leżał mysi kurz. I robiłem na nim palcem kreski, aż mi kolana zdrętwiały, bo klęczałem zbyt długo.

I jeszcze pajęczynę pod stołem ujrzałem — z tą pajęczyną kupiłem stół i kupiłem pająka. I zobaczyłem go, nim nastała cisza i mrok, bo wiosną szybko mrok zapada.

Ciągnęło mnie na miasto i wyszedłem. A dawno nie miałem kobiety, więc byłem silny i odważny.

Poszedłem na deptak, do małego barku, żeby zro­zumieć, że jestem.

W domu obok mieszkała Maria, moja żona, ale to było zrozumiałe i nieważne, jak to, że latarnie stoją co sto metrów. Tyle Marii mijało mnie co dzień. I ta minęła mnie na zawsze, ale nie wiedziała o tym. Falowała dłonią, uczepioną do strzępka papieru, któ­rym był kontrakt ślubny.

Niesprawiedliwy jesteś” — powiedziała ostatni raz.

Niesprawiedliwy, ale święty — odparłem. — Jeden z czterdziestu męczenników”.

I pomyślałem o czterdziestu milionach, ale już nie chciało mi się mówić, bo nie było po co i o czym, bo wiedziałem, że ze wszystkiego, co było, jeszcze nie wynikło nic, nic się nie skończyło i nic nie zaczęło.

Twarze barowych ludzi — poważne, zaaferowane. Tu zabawa w przezroczystych kapturach — najwyż­sza, najpełniejsza zabawa: tu ludzie bawią się w siebie. Więc i ja przyjąłem konwencję — w głębi kieliszka zakrążyły twarze przyjaciół lekko obrzmiałe. Papieros miał smak przypalonego ryżu — a więc sytość i Chi­ny — perspektywa rozszerzała się i zacieśniała jedno­cześnie, w końcu granica wszystkich możliwości była już na wyciągnięcie ręki.

To było piękne i bolesne — odchodziłem od siebie i doganiałem siebie. Czułem swój oddech na karku i miałem swój kark przed oczami. Wszyscy byli bardzo przyjemni i rozmawiali z nami o rzeczach drobnych, dobrych i niepotrzebnych, które mogą zastąpić życie.

I wszystko było małe i własne. I pomyślałem, że to wszystko jedno, czy ja tu jestem, czy gdzie indziej, że wszystko jedno, czy ja jestem ja, czy kto inny, że musi być tak, jak jest, bo tak, jak jest, jest na pewno dobrze, dlatego że jest.

A przecież zaczęło być źle. Przyszło to z przeko­nania o wiecznej trwałości dotykalnych form z nie­dowierzania obecnemu układowi form, z chęci znale­zienia idealnego układu, który mógłby zostać na zawsze.

W takim stanie mógłbym dać się zaskoczyć zapom­nieniu, które jest przedsmakiem śmierci — zapomnie­niu jak przestrzeni zbyt dużej.

Tak też się stało. Bo zaczęło być źle. Wyciągniętą śmiesznie ręką plaskając raz po raz o mokrą ścianę oddechów dotarłem do drzwi.

Wyszedłem.

Szarość tej ulicy była tak przejmująca, że idącemu nią zdawało się, że nie istnieje.

Tu zapomniałem po prostu, że umrę. Bo jakże może umrzeć to, co nie żyje? Ale to nie znaczy, że ja nie żyję. Jestem.

Jestem tak mocno, tak mocno przyssany do tej szarości, do tej ulidy, do echa własnych kroków, do własnego cienia, którego teraz nie widać — do tego wszystkiego, o co ociera się mój cień i stuk obcasów, i wzrok — jestem ani mniej, ani bardziej od tego, w czym jestem — czym jestem — i nie stanie mi się żadna krzywda, która nie mogłaby się stać wszyst­kiemu — a jeśli to wszystko przestanie istnieć, i ja przestanę istnieć — ale będzie to tylko jakby wspól­nym przejściem w inną pogodę — jak z zimy w wios­nę, jak z wiosny w lato albo w jesień, i dalej — będzie to jak nieskończone wariacje na temat sonaty A-dur Moziarta — tylko może coraz posępniejsze i mniej ciekawe, jak u Regera.

Bo w istocie najwspanialszy jest temat i Doszedłem do rogu ulicy, do skrzyżowania, u którego przycupnął mały plac. Wszedłem nań, opakowany w zapomnie­

nie — wtedy skóra zmienia się w cienkie, elastyczne szkło — i spojrzałem do nieba.

Więc to tam.

Tam jest zbiornik czasu. I nadziei. I wiary. I czego jeszcze... Wreszcie tam źródło wszelkich kryteriów — a więc osądów i konwencji — społecznych, moralnych, artystycznych, obyczajowych. Więc to stamtąd biorą początek ingerencje w moje daremnie sklejane ja, ingerencje szyfrujące się: Moda, tradycja, obyczaj

i wiele innych.

I tam się odchodzi. Bo jeśli już nie można wiedzieć dotyku ziemi, więdnie grawitacja. Jest się tam, choćby się rzeczywiście tylko gniło w glebie. Bo gleby wtedy już nie ma, ona jest chwilowym zgęstnieniem tego, co trwa dokołći najpełniej, jak można sobie wyobrazić.

Niemal usłyszałem wtedy trzask, jakby ktoś ścisnął w dłoni szklankę tuż koło mojej głowy. Ale byłem jeszcze ponad bólem i nie odczuwałem nic.

Po chwili zwiotczały moje mięśnie, ścięgna rozluź­niły się — ogarnęła mnie wielka słabość i strach.

Mogłem przecież, nie wiadomo dlaczego, oderwać się od wilgotnego betonu i runąć w górę, a właściwie już wtedy w dół, nie, nie wiadomo gdzie, bo przecież to jest dookoła — w tamte ostre błyski — do gwiazd, których jedynym sensem jest wzbudzanie w ludziach chęci dotarcia do nich.

Wyobraziłem sobie swoją samotną jedyność w dro­dze, która jedna tylko zasługuje na tę nazwę — po­nieważ wiedzie wszędzie i wiedzie stale.

Odniosłem niemal fizyczne wrażenie odrywania się od ziemi. To urodziło strach. Więc niekoniecznie gnicie tkanek. Nieistnienie tu, tu właśnie, to już śmierć — tylko śmierć trudniejsza. Bo jeśli najbardziej przej­mującym uczuciem podczas myślenia o śmierci jest żal — nie strach przed tym, co po śmierci się stanie

ze mną, lecz żal, że po mojej śmierci coś jeszcze będzie się działo tutaj — to przeniesienie w kosmos wymaga rzeczy wielkiej, rzeczy boskiej na pewno: ukonsty­tuowania się w osobną, rzeczywistą, oficjalną planetę.

A więc to, czego dotychczas cząstkę mikroskopijną stanowiłem, ma być mną, ma być we mnie — mam się powiększyć do rozmiarów nie sprawdzonych, być nieświadomym obszarem wielkiego rządzenia.

To nie stanie się samo. Czy potrafię? Wszystko trzeba stworzyć od nowa, wykształcić cechy i narządy, które posiadam w stanie szczątkowym, zniszczone przez zapomnienie — to samo, któremu ja uległem przedtem, a którym ludzkość odurzona jest od początku świata.

A więc — pomyślałem, stojąc na małym placyku w kosmosie — takie mieliśmy zadanie,: każdy z nas.

Poczułem się zmęczony, przewiany wilgotnym chło­dem kwietnia. Mój biedny, stary płaszcz nie obraniał skutecznie.

Jesteś wiernym, ale zbyt męczącym na co dzień towarzyszem dla żyjących — rzekłem do wszechświata, szczelniej zawiązując szalik. — Powrócę do ciebie, gdy mi tu będzie bardzo źle.

Ruszyłem w dół uliczką, opadającą miękko w noo* dwiema kreskami świateł. Nieco dalej, nie dochodząc głównej ulicy, czaiły się wąskie drzwi kawiarenki różowej jak muszla. Chciałem tam wejść.

Wtedy zobaczyłem Marię.

Wracała z dzieckiem do domu. Zatrzymała się przy mnie i zaczęła coś mówić, ale jezdnią przejeżdżał akurat ciężki traktor z trzema przyczepami. Patrzyłem na usta Marii, na drgające, kurczliwe wargi, z których wydobywał się szmer dartego papieru. Był to przy­jemny dla mnie dźwięk, marzyłem o zerwaniu ślub­nego kontraktu, ten papier był moim wrogiem, choć

nie wiem właściwie dlaazego, mieliśmy z Marią osobne życia; nienawidzę hałasu: strzałów, krzyku, walenia czymś w coś, wszystko, co głośne, zaprzecza człowie­czeństwu — ale byłem wdzięczny traktorowi. Gdyby w tej chwili zamienił się w psa, chętnie bym go po­głaskał.

Chce ci się siusiu? — zapytała Maria.

Synek miał trzy lata i dreptał nóżkami, niewidzial­nymi pod burym paltkiem.

Patrzyłem na tego ssaka, nie wyskrobanego stalą spóźnionej rozwagi. A zresztą nie było pieniędzy.

Nie-e-e-e — zamęczał jak koza.

Dlaczego ty go nie kochasz? — powiedziała Maria z wyrzutem, a jeszcze w jej głosie dało się sły­szeć nadzieję, że gdybym kochał tego ssaka, byłoby dużo lepiej jemu, jej, mnie, wszystkim i wszystkiemu na świecie.

Podejrzewam, że z równym skutkiem mógłbym kochać tę lampę, obok której stoimy, lub tego psa, który w tej chwili uniósł koło niej nogę i natychmiast znów skoczył w noc.

Widać coś z tej myśli przeniknęło do moich oczu, bo spojrzawszy w nie Maria rzekła:

Ty stary koniu.

Była w tym lekka troska o moje zdrowie psychiczne

i rezygnacja z minimalnych nawróceń, i trochę po­błażliwej sympatii.

Lubiła mnie jednak trochę. Lubię być łubiany — czuję się wtedy bezpieczniej.

A więc zrobiła mi przyjemność, komplement niemal — ale zaraz okazało się, z jakiego powodu:

Końozysz dziś dwadzieścia pięć lat. Mój Boże...

i nic nie mądrzejesz.

Popatrzyła na mnie przeciągle i wnikliwie, jakby chcąc dociec, czy w końcu będą ze mnie ludzie.

Mały bury ssak szarpał jej płaszcz u dołu.

Cho - o - o - o - dź... —

Wyjąłem rękę z kieszeni i położyłem na włochatej kuli, kręcącej się we wszystkie strony, rozkrzyczanej. Ucichła.

Widzisz, Mario, ty dopiero od roku jesteś czło­wiekiem. Do dwudziestu lat człowiek nie jest człowie­kiem. Tak twierdzi Paspal. Dlatego tobie się wydaje, że być kimś, to tak łatwo, że przez cztery lata zdą­żysz stać się tym jakimś kimś.

Pascal — pomyślała chwilę — to ten, co wy­nalazł zastrzyki przeciw wściekliźnie.

Nie. Ten nazywał się Pasteur.

Aha. Ale też Francuz.

Też Francuz.

Stała przede mną, pocieszona tym, że odgadła cho­ciaż narodowość Pascala. Ale w gruncie rzeczy to wszystko było jej obojętne.

Pójdziesz teraz pewnie do Eli. Kupisz po drodze wino — rzekła.

Maria mówiła wyraźnie i wyraziście. Na pewno chciałaby się napić wina. A i mnie przydała smaku. To ostatnie słowo, wypadając okrągłe z jej warg, jakby je rozświetliło, a może był to tylko błysk koły­sanej przez wiatr latarni.

„Lacrima znaczy łza. Wyraz przestarzały...” — zacytowałem.

Lacrima to drogie wino. Nie masz pewnie pie­niędzy?

Stałem przed nią, pocieszając się przez parę sekund tym, że mogę się nie przyznać. Ale w tych sprawach Maria była psychologiem.

A wiesz, co znaczy ranina? Dziewica! Strasznie miło... —| wykrzykiwałem, patrząc na nią badawczo.

Potrzebujesz?

Nno... ostatecznie mogłabyś mi parę groszy po­życzyć...

Podała mi pieniądze bez słowa. Opóźniałem ruch mojej ręki ku nim, ale i tak wypadło za szybko.

Zrobiłem zaaferowaną minę, jakby próbując okreś­lić termin, w którym będę mógł zwrócić ten dług.

Ale i Maria wiedziała, i ja, co o tym sądzić.

Gdybym mogła, tobym wpadła za jakiś czas do Eli...

Cho-o-o-dź... — piszczało bure małe.

Poprawiła mu włochatą czapę.

Trzymaj się — rzekła mi na pożegnanie.

Trzymaj się, Mario. Trzymaj się, mój synu, bracie w istnieniu. Pa.

Patrzyłem za nimi. Odchodziła powoli ta ciemna kompozycja w jeszcze większą ciemność. Zatrzymała się. Mniejsza bryła kołysała się ledwie dostrzegalnie.

Słuchaj! — krzyknęła Maria. — Mauriac po­wiedział, że człowiek dwudziestopięcioletni jest już stary. Uważaj na siebie...

Ten Mauriac dobiegł mnie przez wilgotną mgłę jak rosyjski człowiek morza.

Sklep zegarmistrza był już od dawna zamknięty. Ale w oświetlonej wystawie, z tamtej strony szyby, wisiał na nylonowych żyłkach biały cienki kwadrat dużego zegara.

Patrzyłem w cominutowe drganie większej wska­zówki, a stałem tu już dość długo.

Więc jestem stary. Jestem starym człowiekiem. Jak to się stało? Tak właśnie: nieustanne drganie wskazówki. Nieustępliwe mijanie pogód. Niewyczu­walna regeneracja tkanek. Bezlitosne starzenie. Chmura tytoniowego dymu, armia opróżnionych butelek. Ileś tam kobiet, które otarłszy się o moją skórę, znikły

w mroku, rozpościerającym się tuż poza zasięgiem rąk. Moich własnych rąk. Wyciągnąłem ręce, oparłem na kratach i czoło oparłem o kratę. Poruszałem lekko palcami, patrzyłem w szklane mgnienia paznokci, a były one jak chłodne, obce gwiazdy, i poza świadomością, że są moje, nic nie łączyło mnie z nimi.

Więc i tak jest z tym wszystkim, czego dotykałem. Więc to jest nie moje. Więc to wszystko wypożyczone od życia poszło z powrotem w to „życie” instrumento- wać czyjeś chęci, czyjeś zamiary, udzielić paru roz­kosznych doznań...

Więc ja jestem intruzem. Jak ktoś nic nie ma, to jest intruzem. Podobno dawać to mieć. Ano cóż. Da­wałem siebie karabinowi w wojsku, łopacie w kopalni. Dawałem siebie prawom natury. To mało?

Jak to oblicza Pascal? Od dwudziestu lat. Mau- riac — do dwudziestu pięciu. Obaj ci panowie mają rację. Żyje się tylko pięć lat. Potem człowiek jest zabalsamowaną sylwetą w intelektualnej mgle.

Poczułem chłód. Oderwałem się od wystawy. Po­myślałem o sobie z niepokojem. Zaczynam bredzić.

Ale fakt pozostaje faktem.

Ela jest na każdym kroku zaskoczona faktem swo­jego istnienia. Odkrywa stale na nowo funkcjonowanie swojego ciała, jak dotychczas nieskazitelne. Wszystko odkrywa na nowo.

Powiedziałem jej, że jestem już stary. I że wiem, jak to się odbywa, bo patrzyłem na zegar.

Zegar! Kalendarz! — krzyknęła. — Ależ to naj­doskonalsza ze znajomych bzdur! Idealny podział cze­goś, co nie istnieje. Wszystko się bierze z czasu — z faktu posiadania przez nas czasu. To ścisłe i zabaw­ne — mapa dla umiejscowiania konfliktów, które są po to, by boleśniejszy był fakt nieistnienia mapy, gdy

się to odkrywa! Słowem — geneza wszystkich sytuacji w abstrakcji. Słowem — świat się zawala, gdy się

o tym pomyśli. I nie wiem, kto biedniejszy — ci, co wiedzą to, czy ci, co nie wiedzą. Ale nie przej­muj się.

Nie o to chodzi — odparłem. — Chodzi o to, że jestem w połowie życia. I tak jakby mnie nie było. Jestem niczym.

Usiadła obok mnie na tapczanie, trzymając w rę­kach stos płyt.

Kocham cdę, głuptasie — powiedziała. — Po­trzymaj to.

A kiedy wziąłem płyty z jej rąk, pocałowała mnie w ucho i potargała włosy.

Wcale nie jesteś niczym. Jesteś święty.

Roześmiałem się, aż tak to było żałosne.

Przynajmniej dla mnie — dodała.

Cieszę się — odparłem tym samym tonem — że tak mnie poważnie bierzesz. Poważne pojmowanie kaprysów tworzy z kobiet kapłanki.

Naprawdę! — wykrzyknęła. — Potrafię ci udo­wodnić twoją świętość... — Zastanowiła się chwilę tym pośpiesznym zastanowieniem uczennicy, która nie chce wzbudzić podejrzenia, że nie umie zadanej lek­cji. — Albo raczej prawie świętość.

Spojrzałem na Elę z niepokojem. Kochałem ją tak, jak kocha większość ludzi, którym miłość narzucona jest przez okoliczności. Ela była mi potrzebna, było mi z nią dobrze, ratowała mnie od wielu rozmaitych kompleksów, wywodzących się jeszcze z okresu doj­rzewania.

Spostrzegła to spojrzenie.

No bo gdybyś był tak zupełnie święty, tobyś stał w kościele na gzymsie... i nie wiem, co bym zrobiła.

Jestem od rana pijany — powiedziałem płacz­

liwie. — U ciebie w pokoju miałem wrażenie, że się dom z,apali od chmury. Nie męcz mnie.

Właśnie. Męczysz się. Męczyłeś się zawsze. A od męczeństwa do świętości tylko jeden krok.

Od szczęścia do nieszczęścia — rzekłem — od życia do śmierci też tylko jeden krok. A poza tym udowodniłaś prawie-świętość moją i swoją i prawie- -świętość każdego z tych, których znamy, i tych, o których nie mamy pojęcia, że są.

Na całe szczęście — burknęła^

Podszedłem do okna. Ulica świeciła od deszczu.

Wiatr przenosił okrągłe place światła, kołysząc lam­pami. Przy krawężniku po przeciwnej stronie space­rował milicjant.

To jest mój świat — powiedziałem. — To szczę­ście wyłączności — cóż by było bez niego! Z natury rzeczy nikt nie żyje w określonym cyframi statystyk społeczeństwie. Dla mnie świat fauny poszerzony jest

0 olbrzymią ilość grup społecznych, gdyż w każdej z nich czułbym się jak w części ogrodu zoologicznego, zarezerwowanej dla tego gatunku. To nieprawda, że Polska liczy dwadzieścia siedem milionów ludzi, że istnieje Ameryka, Azja. Jest Ela, parę innych kobiet, Andrzej i Roman. A w rzeczywistości tylko Ela i ja, tamten milicjant na rogu. Kuli się w kusej pelerynie —

1 tam dociera deszcz. A w rzeczywistości — może tylko ja sam? Co za szczęście! Stary, poczciwy solip- syzm...

Zbliżyła się do mnie Ela ze szklanką wina w dłoni. To była właśnie lacrima, o której ktoś napisał miły wiersz. Ująłem szklankę, wypiłem trochę i uśmiech­nąłem się do Eli najserdeczniej, jak tylko umiałem.

Nie wszystko pomaga, natomiast nic nie prze­szkadza żyć.

Krzątała się po pokoju, przystawiając adapter do radia, włączając przewody.

Ej, pokręciłeś coś, mój drogi. Nic nie pomaga, natomiast wszystko próbuje przeszkadzać. Jesteśmy od tego, żeby przeszkadzać tym próbom.

Nic nie pomaga, powiadasz? A to? — wskazałem ręką płyty, a były tam zakrzepłe fragmenty wyobraźni Bacha i Mozarta.

To jest jak wszechświat. Pomaga świadomość, że w nim istniejemy, ale użyć go do niczego nie można — powiedziała Ela i zgasiła światło.

Zaświeciła zielona skala. Cienie poszły na ściany, zabłyszczała flaszka i szklanki. W pokoju rozszedł się syk igły trącej o płytę.

Siedziałem w rudym, wytartym fotelu. Palce Eli, zmieniające igłę, prześwietlone zielono, zdawały się być źródłem tego światła. To światło tworzyło wokół nich cienką błonę miękkości. Poruszały się w tych jaśniejszych nieco aureolach majestatycznie, a mała skala za nimi rosła w pustynię. Synteza głosów świata, w którym żyjemy. Jeden czas i jednakową moc mają do dyspozycji komentator wojenny i Mozart.

Nagle poczułem zadowolenie graniczące nieomal z uczuciem szczęścia: oto mogę patrzeć na palce ludz­kie, wywołujące we mnie wrażenie najwyższego piękna, wiedząc, że ani przez chwilę nie są te same, że jest w nich poruszająca się wciąż, gasnąca i zapalająca się na nowo krewjże miękkie, blade atomy, z których są zbudowane, utleniają się wciąż, wyparowują w po­wietrze, którym oddycham, że formują się wciąż na nowo; tajemnica umierania i rodzenia jest im znajoma tak, że same są najprawdziwszym sensem tej tajemni­cy. Oto poruszają się bezszelestnie — precyzyjna mgła

w zielonym blasku magicznego oka, którego ten sam chłód towarzyszyć będzie nadejściu nieszczęścia.

To magiczne oko opatrzności naszego wieku — powiedziała kiedyś Ela. — Jeśli jest Bóg, to tylko cyklop o takim spojrzeniu”.

Byłoby lepiej z jego obecnością — odparłem. — Wiedzielibyśmy na pewno o początku i końcu. Chyba łatwiej byłoby ustawić wszystko pomiędzy”.

Z zastraszającą szybkością minęła pierwsza część koncertu f-moll Bacha. Ta muzyka przeszła przeze mnie jak bezszelestny szary wiatr. Czekałem na largo, na wielką wdzięczność wszystkiego za wszystko, bo tylko ona jest ratunkiem przed wszystkim. Uspokoiło mnie powolne pulsowanie fortepianu.

Kiedy ucichł, ziemia była płaską zieloną pustynią

i trzeba było formować ją od nowa, na innych za­sadach.

Ela przerwała milczenie.

Jedna fraza Bacha, kilka taktów Mozarta — to więcej niż wszystko, cokolwiek napisano.

Kiedyś też tak myślałem.

To przestaje mieć znaczenie — rzekłem. — W obliczu śmierci ginie hierarchia. Garnek gliniany, czy dzieło Fidiasza lub Chadwicka znaczą wtedy to samo.

Wstałem z fotela, napiłem się wina, spojrzałem na zegar i usiadłem znowu.

Kiedy się urodziłeś? — zapytała Ela.

O pierwszej w nocy.

To za trzy godziny.

Tak, za trzy.

Zbliżyła się do mnie, niosąc w obu dłoniach ozdobny album. Usiadła na grubej, miękkiej poręctzy fotela.

Sądzisz, że temu naprawdę nie da się zapobiec?

Temu czy mojej rocznicy?

Och, to w gruncie rzeczy wszystko jedno —

odparła ze śmiechem. — I to, i to nakłada ciężkie chomąto na twój słodki karczek.

Klepnęła mnie w głowę.

Nie wiem — powiedziałem — ale chyba nie. To znaczy: my nie. Podejrzewam, że nie zdążymy się

o tym dowiedzieć.

A ja niczego tak nie chcę, jak móc na to popa­trzeć! — krzyknęła. — Spojrzeć w pożar przebrzyd­łych konwencji, krzyknąć! Byłoby lżej. Czuję, że wpierw się uduszę tym niespełnionym krzykiem.

Ta odrobina anarchii nie ma szans, Elu. Poświęć się całkowicie żalowi — odparłem.

Pokażę ci coś miłego — rzekła, otwierając album.

Był to zbiór zdjęć z krótkimi komentarzami, utrzy­manymi w suchym tonie, wydany na sztywnym, świe­cącym papierze. Oprawa płócienna gwarantowała egzemplarzowi przetrwanie paru ludzkich pokoleń. Śliska, w żywych kolorach obwoluta, mająca przycią­gać wzrok i zapraszać do kupna, tym razem spełniła swoje zadanie.

To jest bardzo drogie, jeśli ustawić w katego­riach spraw wiecznych. Za te pieniądze można by wysłuchać dziesięciu koncertów Bacha i Mozarta — rzekłem.

On ma rurkę włączoną do odbytnicy, pompują w niego powietrze. Za chwilę pękną mu wnętrzności — rzekła Ela, dotykając palcem zdjęcia, które opisywała. Był tam wielki jak balon brzuch człowieka i tuż nad nim zniekształcona, gruba jak z gumy twarz. Pierwszy plan zajmowała noga i fragment ręki pilnującego żoł­nierza.

Jest w tym coś fascynującego, mogłabym na to patrzeć długo, bardzo długo — Ela była wyraźnie podniecona. — Wiesz, dlaczego? Bo nie można uwie­rzyć... Nic, nie, ja wiem, że to było, to oczywiste. Tylko

nie mogę uwierzyć w realność tego faceta, stojącego z boku. Ach, Boże, co bym dała, żeby zobaczyć jego twarz!

Może jeszcze nie jest za późno — rzekłem. — Może on gdzieś żyje. Poza tym, sądzę, będziesz miała okazję oglądać twarze współczesnych morderców, obda­rzonych większą inwencją. Ten był tylko strażnikiem.

Właśnie dlatego; właśnie jego chciałabym zoba­czyć. Przyjęło się w powszechnym rozumieniu, że mor­derca to ktoś wyprany do cna z racji. Gdyby tak było, nie byłoby morderców, ponieważ każdy z nich ma swoje racje. Wielkie, bo przerastające możliwość prze­ciwstawienia się im. A ten jest mordercą bez racji, nie jest więc mordercą. Jak on mógł istnieć tam przez ten czas, w którym robiono zdjęcie?

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Myślę, że ja i ona też potrafilibyśmy istnieć z takim narzuconym sobie znaczeniem, w takiej sytuacji, a robienie zdjęć w niczym by oczywiście takiego układu nie zmieniło. Zdjąłem rękę Eli z fascynującego obrazka i odwróci­łem kartę.

Cała ta biblia poświęcona jest podobnym atrak­cjom. Chyba niepotrzebnie wydano je z takim pietyz­mem. Każde pokolenie ma swoje własne tego typu atrakcje.

Nasi odchodzący ocalają dla nas swoje cierpie­nia, ponieważ sądzą, że byli ostatnimi męczennikami ludzkości.

Czyżby oślepiono ich tak gruntownie, że nie dostrzegają swojej pomyłki?

Następna ilustracja, rozległa na całą stronę, przed­stawiała szereg ludzi, stojących pod murem z uniesio­nymi nad głowy rękami. Mieli drętwe twarze, me wyrażające uczuć stosownych w tego rodzaju sytuacji. Oczy ich, nieruchome i okrągłe jak bryłki szkła,

utkwiły w jednym punkcie. Ten wspólny mały punkt zastąpił im raz na zawsze duże w ich mniemaniu indy­widualne cele, do których na pewno ostro dążyli. Był to wylot lufy ręcznego karabinu maszynowego, broni, która mogła w ciągu minuty' załatwić grupę ludzi dziesięć razy liczniejszą od stojącej pod murem.

Ela roześmiała się głośno. Zeskoczyła z oparcia, album trzasnął w podłogę.

Wyobraź sobie! — śmiała się Ela. — Wyobraź sobie tych ludzi jako niemowlęta, w tej samej sytuacji: rozstrzeliwujące się niemowlęta... Ha, ha! Albo jako stuletnich starctów z długimi srebrnymi brodami... a ten najstarszy będzie strzelał jedną wolną od para­liżu ręką. Genialne!

Do diabła! Wcale nie mam ochoty na to patrzeć.

Czubkiem buta odepchnąłem album od swoich stóp.

Wstałem z fotela i podszedłem do stosu płyt obok adaptera. Nie wybierałem długo — wyłuskana z opra­wy płyta lśniła pajęczą spiralą.

Wolfgang Amadeusz Mozart: Koncert fortepia­nowy c-moll K. V. 491 — 1. Allegro, 2. Larghetto, 3. Allegretto. Nastaw to, Elu — rzekłem.

Wyobraź sobie górę trupów, męskich i kobie­cych, nagich — pomyśl o ich zimnych, bezużytecznych genitaliach. Myślisz, że Mozart ci pomoże?

Na pewno.

Uciąłem, nie mając ochoty przeciągać tego obrzyd­liwego tematu. Ale ona nie dawała za wygraną. Na­brała oddechu, zamierzając wygłosić dłuższą tyradę. Skorzystałem z okazji, by definiując moje widzenie problemu, wyczerpać go ostatecznie.

Każdy morderca, jak poeta, ma w sobie coś g dziecka — gramofon jest dlań przedmiotem nie

I tego, a 7. lepszego (bo każdy wierzy w lepszy) świata. Przeto o każdym, kto stoi w jakimkolwiek powinc-

¡¡¡¡s

wactwie z gramofonem, morderca — prostak w isto­cie — myśli per „pan”. To stwarza podświadome uczucie szacunku dla ofiary. Wprawdzie...

Wprawdzie żaden szacunek nie przeszkadza za­bić, to chciałeś powiedzieć? — wtrąciła.

Tak. Lecz sama czynność jest wtedy bardziej krępująca. Kto wie, może tu sankcje społeczne, saty­ryczne, estetyczne wreszcie grają rolę; te same, które zawsze stoją pomiędzy zamiarem a jego realizacją.

Kruche są te sankcje, jak zresztą wszystko z ro­dziny konwencji.

Jak twoje i moje życie. A jednak do końca warto słuchać Mozarta.

To powiedziawszy, zabrałem się do nastawiania płyty. Ela zbliżyła się do mnie, objęła ramieniem moją szyję.

Kochany, mądry chłopczyku — wyszeptała mi w ucho. — Jesteś taki głupiutki i słodki...

Położyłem ostrożnie płytę, przygarnąłem Elę do siebie. Słodycz lacrimy dawno już ścierpła na jej war­gach. Ale chłodny koniuszek Elinego języka był nie­pokalanie słodki i przejmująco ruchliwy. Kiedy mnie Ela całowała, jakieś nerwowe pchły biegały po moim brzuchu i plecach, a zdanie Pascala: „Człowiek stwo­rzony jest do rozkoszy” wibrowało w głowie jak na­trętny neon.

Wciąż przy sobie, powędrowaliśmy do tapczanu, potrącając po drodze półkę z książkami, fotel, stolik pod radio, małe sztalugi podręczne, tratując album pamiątkowy runęliśmy w czarny, wieczny obłok.

Wtedy rozległ się dzwonek u drzwi.

Mocno zakorzenione poczucie obowiązku zmusza na odgłos pukania do otwarcia drzwi, choćby za nimi czaiła się śmierć.

Ale to dopiero weszła do pokoju Maria.

Jakie wino pijecie? — rzekła. — Nasz osioł kończy dziś połowę życia.

Ela poprawiła sukienkę. Uśmiechnęła się do Marii.

Łza i dziewica...

Są z sobą w jakimś związku przyczynowym — dodałem.

Tego nie powinieneś robić.

Spojrzałem pytająco.

Mocować się z dowcipem — wyjaśniła Maria.

Drobne zagrania wprawdzie mu nie wychodzą — wzięła mnie Ela w obronę — ale on jest dowcipny w sensie ogólniejszym.

Tak. Całe jego życie to niezły dowcip — kiwała głową ze zrozumieniem moja żona.

Rozlewałem właśnie wino — nie mogłem jej słów przeboleć.

Jeśli patrzeć z tego punktu, to wszystko jest śmieszne...

A czy nie jest? — wtrąciła Ela.

Może. Ale nie wszystko.

Myślałem o Bachu i Mozarcie.

Boże, jakież to straszne — westchnęła Maria. — Elu, czy dla ciebie on też jest taki okropny?

Ela zakłopotała się.

To zależy... Jak kiedy.

A myśmy się tak kochali — rzekła poważnie Maria, nie czekając na dokładniejszą odpowiedź tamtej.

Dla Marii wszystko, co przeżyła ze mną — od pięt­nastego do dziewiętnastego roku jej życia — było teraz wielkim alabastrowym mauzoleum wspomnień, pełnym słońca. Każdy, nawet najbłahszy fakcSk porósł w czas jak owad w bursztyn. Miała pewnie gdzieś tam w wyobraźni piękny parorzędowy naszyjnik.

Pamiętała wszystko, nawet daty, w których działo się to czy owo. A ja nie pamiętałem nic. Cztery lata

spędzone z Marią z trudem mieściły się w swojej nazwie, a nazwałem je pojęciem miłości, bo nic lep­szego nie znalazłem. Ale pojęcia — to takie wielo- ogonowe zwierzęta, szczekające za każdym razem inaczej, zależnie od tego, który ogon szarpnąć.

Maria z tamtych lat stworzyła sobie precyzyjny ideał miłości i wszystko, co przyszło później, dopaso­wywała do wzoru. Przez dwa lata nie zardzewiała ta broń i Maria ruszała w bój, dzierżąc ją wciąż w nie­zmiennej, przydatnej gotowości.

Mnie w chwilach czułości — o, takich jak ta, przy winie — nazywała braciszkiem i świadczyła się z sym­patią dla Eli, którą kochałem zwyczajnie, po ludzku, choć wiedziałem, że aby kochać, trzeba kochać nie­ludzko i niezwyczajnie.

Wypiliśmy po szklance raniny i Maria zaczęła mówić o dziecku. Był to jej temat ulubiony, jedyny, na który miała rzeczywiście dużo do powiedzenia. Czasem aż za dużo. Oglądałem listy, które pisała do Andrzeja w pierwszej fazie ich krótkiej miłości — to były poematy prozą o dziecku! Skąpy Andrzej kupo­wał memu synowi prezenty za sumy, których by nie poświęcił najprzedniejszej kochance.

Gdyby chociaż kochał swoje dziecko. Ale on nic nie czuje. To przecież bądź co bądź jego krew...

Krew z jego krwi. Kość z jego kości — prze­drzeźniałem. — Tym razem z mojej. To strasznie boli — gdyby się tym przejąć. Ale — na szczęście — dochodzi się w końcu do stanu, kiedy tragedie przestają być tragediami, zmieniają się w intensywne przygody, w których przypadkowo bohaterujemy. Traktowanie faktu własnego istnienia jako jeszcze jednego z rzędu zasłyszanych dowcipów wiele ułatwia. Nie trzeba już zaspokajać pożądań, wystarczy im zapobiegać. Jakże mało warte jest życie ludzkie, skoro błahy coitus —

efekt okazji raczej niż pragnienia — daje początek istnieniu; krótki spazm, o którym w sekundę później zapomina się, jakby go wcale nie było — daje światu obiekt do konstytuowania jego wartości, jakości, ga­tunku. Ten znów — gdyby z całą powagą odnosił się do swego istnienia — jaki śmieszny wydałby się sobie i swemu ojcu, gdyby mieli szersze poczucie humoru. ’1 Bp Mój Boże, czy zapłakałby chociaż, gdyby synek umarł...

Psychopatia Marii wkraczała w stan reaktywny.

Mario, wiesz, że nikt się nie ^przejmuje cudzą śmiercią, nie wpędza go ona w rozpacz. Rzadko wpada­my w rozpacz lub radość — amplituda naszych doznań psychicznych staje się coraz węższa. Śmierć, naro­dziny — fakty uzmysławiające sens słów: nigdy, zaw­sze — nie budzą w nas sensacji. Epoka atomu to epoka uczuć umiarkowanydh. Dobrze to czy źle? Wszystko jest dobre, co jest, bo jest — da się stwierdzić, a ra­dością najwyższą jest możność stwierdzania.

Maria wiedziała to i jej gadanie było ustępstwem wobec tradycji wyniesionej z wychowania.

Wypiliśmy pozostałe wino. Maria zaczęła przeglą­dać płyty. Wybrała longplay z Edith Piaf,.Nie bardzo potrafiła obchodzić się z adapterem. Ela zbliżyła się do niej — wspólnie nastawiły płytę. „II n’y a pas d’amour heureux” — rozbrzmiało z głośnika w drżą­cym, tragicznym tonie.

Kiedyś bawiłem w więzieniu. Pamiętam, że cier­piałem. Ale nic ze wspomnień nie mogło mi dać teraz smaku cierpienia, a przecieżjwiem, że go znałem. I nie nie zostało do dziś, tylko ten drżący werset Aragona, wytatuowany na lewym przedramieniu, tuż koło blizn, pamiątek demonstracji samobójczej — nie wiem już, czym spowodowanej.

„Zostanie... ta mała pieśniarka, z głębi nocy wyciągająca drżenie głosu do ostatniej z gwiazd” — wyrecytowała Maria z proroczym wyrazem twarzy, a domyśliłem się, że był to fragment jej własnego utworu, bo poza wszystkim Maria była katastrofistką i w tajemnicy przed światem pisała wiersze o tym, co będzie po.

Była to jej pierwsza produkcja w mojej obecności, ponieważ z racji wydrukowania paru wierszy ucho­dziłem w oczach Marii za specjalistę w dziedzinie poezji i bała się mojego sądu.

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze ten wiek — dwadzieścia pięć lat — wydawał się nieosiągalny, po­stanowiłem zostać poetą. Być może, do powzięcia tak ważkiej decyzji skłoniła mnie w Równej mierze wy­czytana gdzieś wiadomość, że poeta nie musi odzna­czać się szczególną inteligencją ani nadzwyczajną wiedząj Nigdy nie byłem pewien swojej inteligencji, zaabsorbowanej do reszty koniecznością zapamiętywa­nia niektórych scen z życia. To, co tyczyło się wiedzy, przyjąłem jak z dawna czekane objawienie, ponieważ rzadko uczęszczałem do klas i nie ucizyłem się wcale, z nadzieją, że doprowadzę do śmierci na apopleksję durniów od nauk ścisłych, co mi się, niestety, tylko częściowo udało.

Dziś,'o ile mogę odtworzyć tę rewelacyjną w swo­ich dla mnie skutkach wiadomość* domyślam się, że był to nieN najlepszy fragment jakiejś anegdoty humorystycznej, której sensu właściwego — cierpiąc od wczesnej młodości na brak poczucia dowcipu —* na nieszczęście nie odczytałem. Wszakże pamięć szkół pozostała we mnie do dziś pamięcią o krematoriach najmłodszych lat.

ŁLr dotąd rozgłaszała wieści o moim talencie poe­tyckim, aż znajomi oswoili mnie z rolą zdolnego poety.

Myślę, że jedna humorystyczna anegdota jest w sta­nie potoczyć życie człowieka zupełnie inną drogą. Jednemu to na dobre, innemu na złe wychodzi. Z in­teligencją i wiedzą potrzebną do robienia poezji jest inaOzej, niż to mówiły słowa, przyjęte przeze mnie w piętnastym roku życia jak narkotyk.

Dziś wiem: poetów mojej klasy jest wielu — tak wielu, że powinny powstać poetyckie spółdzielnie pra­cy, gdzie by poeci potem robili buty, szyli ubrania, wyrywali zęby.

Ale cóż... Zawsze się wie dużo więcej aniżeli rozumie.

W moim samotnym pokoiku pod dachem wysokiego domu, o parę ulic stąd, walają się puste butelki po winie, parę zżółkłych numerów tygodnika, w którym drukowałem nowoczesne, odrzucające tradycję wier­sze. Skrzywiony regał dźwiga zakurzone książki, z których niewiele doczytałem do końca.

Cóżeś tak się zamyślił? — powiedziała Ela.

Myślę, że nie warto pewnych rzeczy popra­wiać — odrzekłem szybko.

Słusznie.

Zwłaszcza kiedy jest nieco za późno.

Słusznie.

To wobec tego nic nie warto robić — wtrą­ciła Maria.

Absolutnie. Tylko pisać katastrofizmy.

Która godzina? — zapytała spokojnie.

Spojrzałem na zegarek z przestrachem.

To lepsze niż spać co noc z kim innym — dodała.

Jedno drugiemu nie przeszkadza, jak wiesz. Jedenasta.

Przy pożegnaniu pocałowały się z Elą w policzki, ja pochyliłem się do ręki Marii. To ładna forma wyrażenia wdzięczności za czyjeś odejście.

Nigdy nie możemy być sami — rzekła Ela z uśmiechem, który miał mi wyjaśnić, że „przecież ja Marię lubię, tylko ciebie kocham, i...”

Rzadko jesteśmy sami — przyznałem.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Najczęściej bywamy z sobą.

Spłoszyłem uśmiech z jej warg.

To źle? — rzekła cicho.

Dobrze. Ale i nie najlepiej. Nie wiem zresztą.

Znów zaczęliśmy się całować.

Drzwi, nie zamknięte po wyjściu Marii na za­trzask, skrzypnęły i do pokoju wszedł Andrzej, mój przyjaciel.

Spotkałem Marię na rogu ulicy, wracała od was. Miałem ochotę pójść gdzieś do lokalu, ale nie dała się wyciągnąć. Wobec tego przyniosłem to.

Stuknęły o stół dwie butelki wina. Ela zajęła się korkami. Andrzej złożył mi zawiłe i głupie życzenia.

Uradowany jesteś — rzekłem — tym, że się starzejemy?

Ty więcej, mój drogi, więcej. Starzenie też musi być sankcjonowane oficjalnie. Ten sam wiek pod presją uroczystości jest starszy niż prywatny. Ty masz dwadzieścia pięć lat dla świata, ja tylko dla siebie.

Ale śmiał się weselej i dłużej, niż tego dowcip wymagał. Lubił intrygować w ten sposób. Nie chcia­łem pytać o nic, wiedziałem, że sam powie, gdy nie doczeka się pytania. Nareszcie wyśmiał z siebie:

W końcu maja przyjedzie z Anglii mój wujek. Ma własny samochód, jaguar. Ale to tylko na Europę.

W Anglii ma auta inne: forda pięćdziesiąt dziewięć i nieseryjną victorię.

Słyszałem to już nie raz. Ale zabolało mnie, że zamiast jak zwykle: jaguar, powiedział: dżaguar. Cóż, każdy w końcu do jakiejś Anglii dojrzewa.

Ten wujek miał prywatne przedsiębiorstwo wy­syłkowe i kontakt dzięki niemu z krajami demokracji ludowej. Również finansował niejako jeden z dzienni­ków londyńskich za pomocą umieszczania w nich ogło­szeń oferujących usługi swojej firmy. Andrzej twier­dził, że gdyby wujek cofnął ogłoszenia, honoraria auto­rów spadłyby o połowę, a i nakład pisma chyba też. Na tym wprawdzie kończyły się związki wujka z lite­raturą, ale Andrzej stawiał go zawsze jako przykład „obywatela świata”.

Dość mam tej naszej rodzimej dostaje wszczyz- ny. Cenię faceta, który posiada. Jednego dnia wsiada w samolot — i już na drugi dzień jest w domu z powrotem po przeleceniu połowy kuli ziemskiej. Zresztą — wszędzie jest jego dom. Cały świat jest jego domem. Może mieć Murzynki, Chinki, Hinduski, ożenił się ze Szwedką. Jak on przyjeżdża do Polski — bo już r,az był, jak wiesz, zostawił mi ten garnitur — to cały czas się śmieje. Całe podwórze ogląda jego wóz. Niby dlaczego — rozumował Andrzej — jestem pozbawiony możliwości wyjazdu, kto zatrzasnął mi świat przed nosem?

Trąciliśmy się szklankami, wydobywając dźwięk podobny do brzęczenia klawesynu.

Jeśli zmuszono mnie do przyjścia na świat — ciągnął Andrzej — dlaczego nie podarowano mi go w całości? Dlaczego, wiedząc o kształcie ziemi, o jej roli w kosmosie, nie mogę dotknąć jej rozmaitych pejzaży, dlaczego smaku Francji na przykład mam domyślać się poprzez smak francuskiego wina? Dla­

czego całą moją wiedzę o świecie muszę wtłoczyć między anegdoty? Kto jest temu winien, czy ja? A może ty, albo Ela? Albo może Pan Bóg — który jeśli stworzył cokolwiek, to tylko różnice klasowe i granice między państwami?

Nie wiedziałem, co na to rzec. W zaraniu mojej świadomości czaił się strach przed światem, przed podróżami, bałem się syku pociągów, drżenia samolotu w górze. Istota pędu wprawiała mnie w paraliżujące umysł zdumienie. Całe zło w stosunkach między­ludzkich rodzi się z możliwości szybkiego przenoszenia fizycznej egzystencji z miejsca w miejsce.

Dość mam naszej śmierdzącej dostojewszczyzny. Cenię i podziwiam ludzi posiadających możność szybkiego przenoszenia się z miejsca w miejsce. Podziwiam wujka nie dlatego, że jest bogaty i ma samochód, tylko dlatego, że mając samochód jest bogatszy od nas o cały świat.

Pochylił się nad szklanką, uważnie wydobywał z niej drobinę korka.

Gdzie szukasz świata? — zapytałem.

Ale on nie dosłyszał, bo okazało się właśnie, że to nie był korek, tylko lak, a z połknięcia laku mogą wyniknąć bardzo przykre konsekwencje.

Andrzej był redaktorem młodzieńczego pisemka młodzieży literackiej naszego miasta. Lubił oglądać „Life” ze względu na luksusowy papier i dystyngo­wany układ graficzny, a ostatnio .jego pasję stanowił Dostojewski. Był właśnie w trakcie czytania drugiej powieści tego pisarza.

Poczułem się zmęczony. Spojrzałem na zegar.

I cóż z tego — choćbym nawet zrobił naj­lepszą książkę — jeśli ja, rzeczywisty ja, musiał­bym gotować się w znanym, obrzydłym sosie, pa­

trzeć wciąż na twoją senną, obrzękłą twarz, na twarz Eli, na twarz Romana, chytrego liska, który przez cały rok obnosi po kawiarniach swój jedyny, po ośmiu latach pisania w wielkicjh bólach wydany tomik?. Jeśli będę musiał oglądać hordy młodych grafomanów,- szlifujących schody redakcji i przyczyniających poczcie kłopotu pm rozmawiać z nimi z pozycji starszego kolegi — radzić! Co tu r&dzić? Niech czytają Heming­waya, niech zobaczą, jaki jest świat! 1 Dostojewskiego,

Była godzina dwunasta. Wkrótce miała nastąpić śmierć pierwszej połowy mojego życia. Andrzej napił się wina.

Albo ci starzy — ciągnął. — Obwarowani sto­sami ksiąg, opancerzeni w autach, pilnowani przez żony, kochanki, służące. Niektórzy jadą w świat, wy­stawiają nosy jak myszy z nory. Ci z większą inwencją do tworzenia forsy przerzucają się na robienie bajek dla dzieci. I kłócą się, kłócą, żrą jak sfora psów.\

O każdy tysiąc złotych. O ujrzenie jeszcze raz swego nazwiska w druku, na czołowym miejscu. I oni mają mnie poklepać po ramieniu, zwilżyć moją rękę swoim uściskiem i szepnąć- do ucha, kiedy wydam świetną książkę: Pan ma talent, lecz niech pan walczy z ten­dencją do spłycania problemów, panie -—Jak Pana Nazwisko. — Napił się wina. — A ja chcę, jeśli będzie ktoś o mnie wiedział, żeby wiedział, że to ja* ja — o, to, co tu siedzi, ta ręka, to ciało, ten głos — jest właśnie tym, co trzeba szanować za napisanie książki — a nie patrzeć na książkę jak na pustą sko­rupę żółwia. — Napił się wina. — Chcę objąć życie, o, tą ręką, i gryźć jak dojrzały owoc. —I Mimo woli pokazał, jak by to robił, gdyby mógł. Jego żółta,

o czarnych szpileczkowatych oczach twarz pinczerka przybrała na moment wilczy wyraz. Ścięte zęby za­błysły w tragicznym skurczu warg.

Błyskawicznie wrócił do normy, bo rozległo się pukanie u drzwi. Ela podniosła się z tapczanu, by otworzyć.

Zakratowano świat — śpieszył się Andrzej

i najwięcej cierpimy my — intelektualiści» Bo że jesteśmy intelektualistami, to nie ulega wątpliwości. Intelektualistami dużej klasy. — Szczęknęła zasuwka, ■..'.rs W porównaniu z resztą narodu — zdążył dodać;

Do pokoju wszedł -Roman. Niedbałym ruchem wy­rzucił z kieszeni płaszcza na stół cienką książeczkę. Pieczołowicie zdejmował elegancki płaszcz.

r Kto to jest? — rzekł Andrzej, sięgając po błysz­czący celofanową okładką tomik.

Tia... to ja — odparł Roman tonem, który był mieszaniną lekceważenia i dumy.

Ręka Andrzeja opadła nie dotknąwszy książeczki.

Oprawiłeś sobie — rzekł Andrzej bezbarwnie.

Roman zbył to milczeniem i zaczął się witać.

Widziałem dziś o zmierzchu ciekawe zabawy — rzekł, napiwszy się wina. — Rocznica jakiejś akcji ^ prowadzili szkapę wodza, oślepłą, przybraną girlan­dami z wypłowiałej bibułki, prowadzili przed kamery, przed oczy małolatków tę szkapę, która choć była szkapą wodza, przecież nosiła określony ciężar, włado- wany przemocą na jej grzbiet, i nosiła go tam, gdzie kazano. To już nie fetyszyzm, ale totemizm; ci, którzy odrzucają prawdopodobieństwo istnienia zwy­czajnego, chrześcijańskiego ^Boga, z całą filozofią, która Mu za tron służy — składają swoje poczucie zniko- mości w ofierze współczesnym totemom... jak ta szkapa.

Znów napiliśmy się wina.

Co się im dziwisz — powiedziała Ela — dla nich to drogie bez mała tak, jak dla nas coitus i wino. Nieśli życie na śmierć...

Nieśli życde na śmierć — przerwał Andrzej, a może Roman, nie wiem, nie słyszałem, brzęczeli koło mnie jak pszczoły; mógł to być Andrzej, mógł to być i Roman lub kto inny, gdyby też tu był.

Nieśli życie na śmierć, bo i tak trzeba było je gdzieś nieść, a niesienie na śmierć wymagało najmniej wysiłku, było aktem tchórzostwa, bo aktem tchórzo­stwa jest każde wyjście niebezpieczeństwu naprzeciw.

Niebezpieczeństwu, o którym się wie, że i tak dosięgnie.

-— Oni właśnie bronili się przed śmiercią, i słusz­nie, ale gdzież girlandy bohaterstwa?

Oni mnie śmieszą. To pokolenie, które nie umie dochować tajemnicy. Podtykają każdemu .pod nos, czy kto chce, czy nie chce, chleb i sól swoicjh cierpień.

My też nie potrafimy dochować tajemnicy.

My nie mamy takich tajemnic.

My nie przeciwstawiamy się śmierci. inaczej,, jak bierną nienawiścią. Ale czy posunie się ona aż do aktu szaleńczej obrony?

Wątpię.

Brzęk szklanek zmusił mnie do otwarcia oczu. Wypiłem swoją porcję i znów zapadłem w odrętwienie, dziwiąc się sobie — przecież zaprawiony byłem kon­dycyjnie do całonocnych maratonów dyskusyjnych. Jednak tym razem nasuwające mi się argumenty nié były w stanie pokonać ogarniającej mnie sennością Głosy przyjaciół atakowały mnie coraz mniej sku­tecznie, brzęczały coraz szybciej i coraz matowiej z odległości już bezpiecznej.

Myślę, że ponieważ nie przejawiamy intensyw­nego zacbwytu dla ich czynów, odbieramy im prawo do zasłużonego męczeństwa.

Słusznie. Jest w tym męczeństwie pozowanie, niesmaczna kokieteria podstarzałych piękności.

Zarzucają nam brak biografii.

Zarzucają nam bierne obserwatorstwo, bez zdrowej chęci decydowania o czymkolwiek.

My, dzieci, już jesteśmy rodzicami. Dojrzewanie seksualne wyprzedziło dojrzałość umysłową. Złego do­konała chęć najszybszego wejścia w wiek dorosły, kiedy się decyduje o wszystkim. W miarę zbliżania się do pierwszej granicy tego wieku to „o wszystkim” zastępowaliśmy „o czymś”. W końqu, kiedy już chyba pora, żeby zacząć o czymś serio decydować, nie bardzo wiemy, o czym.

A czy sam fakt decydowania zapewnia dosta­teczną rozkosz na dłuższą metę?

]— Brak zaangażowania, aktywności, pozycja ob­serwatorów wynikają z łatwości zapobiegania pa­lącym problemom. .

Sami nic nie naprawimy. Czekamy na gotowe. To nam zarzucają.

r?!7a,ia- Sądzę, źe Jeśli znalazły się siły, żeby coś znisz» czyć, znajdą się siły, żeby naprawić. Wierzę w nie­wyczerpane możliwości dobrych intencp. gM Więc mamy własnymi rękami odwalać za kogoś czarną robotę? Na ten stary trik wszyscy przedtem dawali się nabrać.

A ja wam powiem: tylko chłodna obojętność może nas uratować. Pamiętajcie: jesteśmy tylko ob­serwatorami. Widzieliśmy, co rodzice zrobili. Nie pamiętamy ich mieszkań, ich ulic, ich miast. Ich kraju, ich świata. Natomiast widzieliśmy, jak to wszystko rozwalali w kurz z zapamiętaniem godnym lepszej sprawy. Rodzili nas na szarych, płaskich polach, W pej­zażach kolczastych, uzbroili nas w zęby ostrzejsze od swoich, w szpony ostrzejsze — ale i w lenistwo wszechogarniające przez jasny, oczywisty bezsens swoich starań. Oni teraz próbują obrócić tamto

wszystko w tragedię — ale robią to tak, jakby chcieli obrócić raczej w dobry żart. Stwarzają atmosferę z jakiegoś gigantycznego przyjęcia u cioci Melanii, gdzie tort pachnie kadzidłem, herbata przesłodzona i letnia jak poematy o bohaterach zmarłych na emery­turę.

...Z każdego pagórka robią górę Synaj, każda płach­ta dziennika ma dla nich wagę kamiennej tablicy kryteriów, na dzień, na godzinę. Wszystko to zbyt tragiczne jak na żart. Dlatego żartujemy —* byle nie dać się pochłonąć przerażeniu, bo wtedy należałoby wyciąć w pień — bezlitośnie, lub osadzić w obozach -M każdy matkę swoją i ojca — te istnienia o mózgach kurzych i żyłach z papieru, tych Matysiaków potwor­nych, mrówkojadów o ściśle sprecyzowanych poglą­dach, tych referentów z wizją śmigłego podpisu ^ta­tuowaną w jaźń, tych niedoświadomionych robotników, skandujących nieskomplikowane doznania fizyczne...

Znów brzęknęły szklanki i usłyszałem odgłos ły­kania płym| Tym razem nie przerywano mi przy­jemnego stanu duchowej nieobecności, a zresztą było już mało wina.

Zaczął mówić Roman. Teraz wyraźnie rozróżnia­łem jego skrzeczący, ostry głos, którym tak przekony­wająco potrafił mówić o Kafce, Sartrze, Camusie i Faulknerze — choć ani jednej z książek tych pisarzy nie przeczytał. Ale cóż — nie wiedział także nic

o Eliocie, Audenie, Shapiro — a to nie było przeszko­dą w napisaniu i wydaniu tomu wierszy pod tytułem „Romby i kąty”.

Tak więc z powodów wyżej wyłuszczonych to, co niektórzy moralnością zwą, skupia się u mnie na szczycie penisa...

Oczywiście — zachichotała Ela — j^awda, cel, sprawiedliwość najwyższa to dawanie Rozkoszy naj­wyższej!

Bo w ogóle — ciągnął dalej Roman — wszyscy jesteśmy skażeni konwencją analitycznego myślenia. Tu indywidualność niespontaniezna, narzucona przez instytucje, zasugerowana w hipnotycznym śnie spo­łecznym. Ale jest jedna dziedzina dla wyzwolenia indywidualności spontanicznej, prawdziwej i niepo­wtarzalnej, aczkolwiek niesprawdzalnej społecznie. Cóż — przestaje się być człowiekiem społecznym, kiedy dochodzi do głosu płeć. Społeczeństwo złożone z osobników o silnie uwyraźnionych indywidualno­ściach seksualnych jest karykaturą pierwotnych celów społecznych, karykaturą tego, co sobie jako społe­czeństwo wyobrażamy...

1— Istnieje tylko społeczeństwo pojęte abstrak­cyjnie — wtrącił Andrzej. Dające się wyobrazić przez abstrakcję plastyczną, malarską, dwuwymia­rową. Jakaś szaroczerwoność ludzkich soków, strzępki gazet, zgniła czarnobarwność pór roku pomnożona pięćdziesiąt razy, bo tyle lat się przeważnie żyje. A konkret, który jednostkom pozbawionym wyobraźni każe godzić się z faktem istnienia społeczeństwa, to ci, którzy patrzą na ich ręce i czekają na coś, czego spo­dziewać się nie chcą, to jest na coś „nieoczekiwanego”.

Tak. Ale do rzeczy — rzekł Roman. — Wyzwa­lamy się zupełnie dopiero w akcie seksualnym. Tu różnica jest właśnie treścią. Myślę, że nie tylko este­tyczne powody skłaniają do nieznoszenia tych czyn­ności u innych. Ta przyrodzona umiejętność zdaje się być ofiarowana jedynie nam — rani sama myśl o tym, że ktoś inny posiada również ten skarb.

Dlatego podstawową grupą społeczną — rzekła Ela — będzie zawsze Adam i Ewa, dla których grzech

pierworodny jest sprawą najważniejszą, ich jedynym skarbem, warunkiem istnienia.

Pewnie — przyznał Andrzej. — W gruncie rze­czy niewiele jest spraw, które by obchodziły ludzi więcej niż miłość. — Brzęknęły szklanki.

Dlatego — dorzucił Roman — trzeba mieć dużo, dużo, dużo kobiet. To jedno jest w życiu coś warte.

A poza tym — dodał, opróżniwszy szklankę — lubię konkrety. Krótkotrwałe szczęścia mają określone formy, długotrwałe nie.

Znów nalał do szklanki. Rozsiadł się wygodniej w fotelu.

Nadal wierzysz w reinkarnację? — spytała Ela.

Tak — odparł. — To mi daje poczucie bezpie­czeństwa. Kim chciałbym zostać jeszcze raz? Bokse­rem na prywatny użytek, pustelnikiem na użytek wszystkich tych, którzy by chcieli z tego korzystać. Sądzę, że i tacy by się znaleźli.

Nie czujesz się bezpieczny? Nigdy? Nigdzie? — Andrzej pochylił się ku niemu.

Bo ja wiem... — Roman spoglądał w sufit. — Raczej nie...

Poczucie niebezpieczeństwa bierze początek z niedowierzania własnemu ciału — rzekł Andrzej.

Zaraz ci poradzi, żebyś robił przysiady co ra­no — wtrąciła Ela.

Nie. — Andrzej zachował poważną twarz. — Wydaje mi się, że jesteśmy dotknięci gorzkim spad­kiem całej ludzkości. Zacczęło się od tamtego nie­szczęśnika, który stwierdził, że ziemia krąży wokół słońca. Albo może od tego, który nie ufając swym mięśniom, podsadził kij pod głaz...

Nieszczęśnika? Szczęśliwca! Zdążył umknąć... — krzyknęła Ela.

Andrzej milczał chwilę.

Taaak... — wyjąkał. — W końcu tu nie o to chodzi.

A o co? — rzekł Roman.

O coś innego.

Więc o co?

Bo ja wiem... W każdym razie nie o to.

Męczy cię impotencja twórcza? — rzekła Ela. — Czy normalna?

Ani ta, ani ta. Nic mnie nie męczy. Chociaż nie... wszystko mnie męczy: redakcja, plany życiowe... Do diabła z tym wszystkim.

Piszesz?

Ostatnio nie. Ale przedtem pisałem. Pięć stron dziennie.

Jak London — ziewnęła Ela.

Albo Witkacy — szepnął Roman konfidencjo­nalnie.

Co Witkacy? — zainteresował się Andrzej. — Zmartwychwstał?

- Nie wiem. Ale też pisał.

Po pięć stron?

Może i po pięć. Nie wiem. Ale pisał.

No to co? — Andrzej był urażony.

No to nic — rzekł Roman. — Nic. Zupełnie nic.

Nie bardzo wiedzieli, o czym dalej mówić. Znowu

naleli wina, znowu wypili.

Sprawę religii — rzekł Roman — uważam za raz na zawsze załatwioną. Uważam...

Ach, nie nudź — wtrąciła Ela. — Już tak dobrze wiemy, co uważasz o sprawach religii. Ciągle do tego wracasz, jakbyś chciał się upewnić o swoim ateizmie. Chcesz, żeby ci ktoś z nas powiedział: Roman, jesteś pierwszym ateistą, jakiego widzę! Tak?

Zresztą pamiętaj — powiedział Andrzej — że nie ma na świecie spraw raz na zawsze załatwio­nych. I nieprędko będą. Po to, żeby załatwić różne drobiazgi, ludzie urządzają wojny. A teraz lecą na księżycl

W związku z lotami na inne planety — zaśmiał się Roman — przypomniał mi się dowcip. Rysun­kowy, ale ja go opowiem. Siedzą w gruszce dwa robaki. „Gniewam się na ciebie — powiada jeden do drugiego. — Przenoszę się na inną planetę”. I po chwili już siedział w innej gruszce, na tej samej gałęzi.

I sądzisz — rzekła Ela po chwili milczenia — że jesteś ateistą? Wierzysz w siłę rozumu ludzkiego i jego niewyczerpane możliwości poznawcze? Przecież to, co mówisz, to fideizm czy agnostycyzm, czy jak tam się to nazywa...

Nie wiem, jak to się nazywa — rzekł Roman, a w głosie jego dało się słyszeć urazę. — Jestem na tyle rozumny, by wiedzieć, że rozum nie zda się na nic.

Co wobec tego się przydaje?

Bo ja wiem... refleks, kondycja...

Nie rób uników. Mówiłeś wszak, że lubisz konkret.

Tak. Więc świadomość...

Słusznie: zdawać sobie sprawę z nieszczęścia to już szczęście.

Świadomość sytuacji przede wszystkim.

Jakiej sytuacji? — rzekł Andrzej. — Teraz jesteśmy w sytuacji, i całe życie to też sytuacja. Do czego ci potrzebna świadomość, do jakich sytuacji? Jakie one są, w czasie, w przestrzeni?

Nie ma czasu. Czas nie istnieje. Przed chwilą mu to wytłumaczyłam — Ela spojrzała na mnie — bo się bał zegara.

Wszyscy spojrzeli na mnie ze współczuciem.

No, on ma się cjzego bać... — westchnął Andrzej, a pewnie pomyślał o sobie. — Połowa minęła, to nie żart...

Jeszcze nie minęła — rzekłem, spojrzawszy na zegar. — Jeszcze mam pół godziny.

To jeszcze możesz robić głupstwa. Radzę ci, zrób jeszcze parę głupstw, zdążysz. Żebyś miał czyste sumienie. Potem stwierdzisz nagle, że jesteś za stary, by robić cokolwiek, co w efekcie nie daje rozkoszy. Jak ja.

Sądzisz, że nie warto robić nic, co nie daje rozkoszy?

Tak. Zastanów się nad tym. Przekonasz się, że twoje codzienne zapotrzebowanie na kalorie zmniejszy się o połowę.

. — Może masz rację — powiedział Andrzej po namyśle.

Chyba masz rację — powiedziałem.

Na pewno masz rację! — krzyknęła Ela.

Wstała- z tapczanu, zakrzątnęła się po. mieszkaniu.

Z jakiegoś nieznanego mi dotąd zakamarka wydo­była półlitrową butelkę wódki.

Oooo!... — wszyscyśmy zrobili ogromne oczy.

Mój mały rodzi się za chwilę. Po raz dwu­dziesty piąty. Ciekawe, kiedy mu się to znudzi — rzekła.

Humory poprawiły się wyraźnie. Roman zatarł ręqe.

Tym można się dokończyć po winie — rzekł — tyle że za mało.

Nie będziesz narzekał, Romciu. Prędzej stra­cisz świadomość, niż zniszczysz zapas wódki, który posiadam — odparła Ela, śmiejąc się uroczo.

Oooo! — wrzasnęliśmy.

Pokonując ogarniającą mnie senność podniosłem się z fotela i podszedłem do płyt. Wybrałem Mozarta.

Ja nie sądzę, żeby to było odpowiednie w tej chwili — rzekł Andrzej. — Tam pod stolikiem, o ile mnie pamięć nie myli, widziałem za ostatnią moją tu bytnością nagranie Billy Halleya.

Posłusznie odłożyłem Mozarta na stos Bachów, Mozartów, Haydnów i innych nieszczęśników. Sięgną­łem na wskazane miejsce. Dobyłem płytę ze zdję­ciem na świecącej kopercie. Patrzył stamtąd wielki brunatny samiec ludzki z potężną gitarą w łapach. Olśniewające zęby wprost wyskakiwały z ust w bez­sensownym krzyku, który za chwilę miałem usłyszeć.

W tym coś jest — powiedział Roman, kiedy już nastawiłem płytę.

Tak, w tym coś jest — przyznał Andrzej.

Słuchali obaj ze skupionymi twarzami.

Ela postawiła na stole karafkę z przyrządzoną na rudy kolor wódką.

Dzikie krzyki Halleya podnieciły mnie. Podbiegłem do stołu, szybko nalałem sobie pół szklanki wódki i wypiłem jednym haustem. Zanim zdołali mi prze­szkodzić, uczyniłem to samo jeszcze raz.

Z głębokim westchnieniem opadłem na fotel.

Coś ty zrobił, wariacie! — krzyknęli koło mnie.

Zbliżyła się Ela i położyła mi rękę na czole.

On zaraz umrze, on nie może pić tyle — jęknęła z przerażeniem.

Tak, umrę — przyznałem, śmiejąc się obłędnie.

Uważajcie, zaraz zacznę umierać!

Spojrzeli na mnie z niechęcią. Popsułem im świetną zabawę, jaką by mieli pijąc powoli i stopniowo tracąc przytomność.

Roman brutalnie szarpnął mnie za rękę.

Coś ty zrobił, ośle! Zaraz nas wszystkich obrzygasz! Idź, zrób to lepiej od razu, może ci przejdzie...

Nic nie przechodzi, zanim nie przyszło — odparłem, strącając jego rękę. Postanowiłem już być pijany, choć wiedziałem, że alkohol zacznie działać dopiero po dobrej chwili.

I zaraz na was rzygnę... tym wszystkim, coście tu z poważnymi gębami nagadali!

To może my wpierw wyjdziemy — Andrzej i Roman spojrzeli po sobie.

Nie, nie... ja was muszę obrzygać — zacząłem dźwigać się z fotela i z przerażeniem stwierdziłem, że z moim poczuciem równowagi nie jest tak, jak być powinno.

W końcu stanąłem na nogach. Chwyciwszy się stołu, zaczerpnąłem powietrza.

To nieprawda — rzekłem — że powiem tylko to, co chcę powiedzieć. Przeciwnie, jestem pewien, że powiem wszystko, tylko nie to, co rzeczywiście chciałbym powiedzieć.

Zakołysałem się niebezpiecznie, ale w porę chwy­ciwszy się stołu, wróciłem do bezpiecznej pozycji.

Z rozczuleniem pomyślałem o moich rękach, które same, nie czekając na rozkazy mózgu, ratowały mnie od upadku. Ale pomyślałem o nich pobłażliwie, Bo przecież to była właściwa funkcja, do której zostały stworzone. Pochopna wdzięczność bywa niekiedy nie na miejscu i budzi niesmak.

Andrzej, Roman i Ela — cała trójka moich przy­jaciół wpatrywała się we mnie z tragicznym napięciem.

Śnięte śledzie — szeptałem do siebie. — Śnięte śledzie.

Co? — zaniepokoili się.

Nic —• rzekłem głośno, może nawet zbyt głośno. — Spróbujemy, może nam się uda. Otóż — krzyknąłem — jesteście durnie! Tak, durnie!

Osłupieli.

Ale nie było rady. Musieli zacząć głupio się uśmiechać i zwalać jakąś winę na mój przyrodzony brak dowcipu, łasić się do mojego stanu, który określili zgodnie jako bardziej niż groźny.

Patrzyłem na nich, i gdybym mógł strzelać, tobym strzelał. Ale mogłem tylko patrzyć, i w tym patrzeniu było wszystko. Unikali, jak mogli, mojego wzroku.

N;ady ieszoze nie miałem we łbie tak jasno skrystalizowanych myśli, tak druzgoczących argumen­tów, tak ostrych ironizmów. Ale cóż, wkraczałem z wolna w fazę bełkotu, i to trzeba było przeżyć. A mówić musiałem.

Andrzej, redaktorze — rzekłem, kłaniając się wraz ze stołem. — Jesteś szmata, bo nie piszesz nic. A szmata jest wtedy, kiedy jest za duża różnica między tym, czym się chce być, a tym, czym się jest. Roman, ty też jesteś szmata. Rzucasz się na wszystko,

oo może ci zapewnić orgazm. Ela, ty też jesteś szma­ta. Ograniczasz się do maleńkich, zbyt małych po­mocy...

Ale nie martwcie się — ciągnąłem, spojrzawszy na ich posiniałe twarze — Nie tylko wy jesteście szmaty. Cały intelektualny odłam naszego pokolenia

szmaty. Ja też jestem szmata. Alfonsuję u własnej żony. Wszyscy, wszyscy jesteśmy szmaty!

Wykrzykując te słowa przewróciłem stół, przesko­czywszy przezeń rozepchnąłem zbaraniałych przyjaciół i dopadłem drzwi. Próbowano mnie zatrzymać, ktoś nawet podstawił mi nogę, ale szczęśliwie wydostałem się na klatkę schodową i jadąc po schodach plecami, znalazłem się na podwórzu.

Chłodna noc w ciągu sekundy dokonała we mnie jakiejś katharsis. Usiadłem na schodku u wejścia do oficyny i przestałem na chwilę istnieć.

Z któregoś z uchylonych okien na parterze dobiegło mnie samotne uderzenie zegara.

Więc to już połowa życia.

Dwudziesta piąta wiosna wokół mnie, to wiosna starości. Odtąd można położyć się wygodnie i nie myśleć nic. Bowiem wszystko, co jeszcze robić wypada, będzie bezładnym drganiem rąk i nóg, przestraszonych z osobna własnym więdnięciem.

Więc to już połowa życia.

Jest mi źle, bardzo źle. Chciałbym zapłakać. Gdzie jesteś, wszechświecie — pierwsze kryterium i ratunku ostatni?

Jesteś. Dotknąłem dłonią zimnej chropowatości schodka. Spojrzałem w gwiazdy. Oto jestem łączni­kiem między wiecznością i konkretem, który też jest wiecznością.

Ależ nie, nie mógł daleko uciec. Brama jest zamknięta — usłyszałem głos Eli. Klatka schodowa rozbrzmiała tupotem.

Przerażenie dodało mi sił. Błyskawicznie zerwałem się na nogi i zacząłem myśleć, gdzie by się schować.

W którymś z kątów podwórza, niedaleko mnie, przez szpary w drewnianych drzwiach przeświecało żółte, mętne światło. Podążyłem w tamtą stronę.

Okazało się, że trafiłem dobrze. Był to ustęp podwórzowy, na szczęście otwarty. Wśliznąłem się do środka.

Przyczajony za drzwiami, uważnie obserwowałem podwórze przez szczelinę.

Trójka moich przyjaciół, lekko chwiejąc się na nogach, wybiegła na podwórze. Rozglądali się na wszystkie strony.

Dozorca nie otwierał bramy — mówiła Ela.

On tu gdzieś musi być. Boże, żeby tylko coś złego sobie nie zrobił...

Zaśmiałem się w duchu. Durnie! Im, im z przy­jemnością zrobiłbym coś złego!

Gdzie tu jest ustęp?

Tam.

Zadrżałem. Nogi ugięły się pode mną. Znajdą mnie! Bałem się ich jak śmierci. Tak bardzo pragnąłem być sam — z wszechświatem, który istniał teraz tylko dla mnie. Odbierali mi wszechświat!

Mgła zasłoniła mi oczy. Już tylko słyszałem zbli­żające się kroki.

W pewnej chwili postanowiłem bronić się do ostatka. Nie mogłem już zatrzasnąć drzwi — to zwró­ciłoby ich uwagę i upewniło o mojej tu obecności.

Delikatnie, na palcach przebiegłem mokrą beto­nową podłogę i wśliznąłem się do ostatniej przegródki. Od wewnętrznej strony nie było haczyka, wisiał tylko kawałek sznurka, za który trzeba było trzymać. Przybrałem szybko nie nasuwającą podejrzeń pozycję, w razie gdyby odkryli moje schronienie. Ściskałem kurczowo sznurek.

Rozległ się hałas, trzask drzwi, glosy-

Gdzież ten osioł się podział?

To Andrzej. Za chwilę usłyszałem głośny bulgot.

Kiedy skończył się jeden, rozbrzmiał drugi. Podczas

tego nie mówili nic. To dobrze — drżałem — to dobrze. Nie przyszli tylko szukać mnie, przyszli się załatwić. Potem zaraz wyjdą. Nikt nie ma ochoty pozostawać w takim miejscu, gdy już nie musi.

A to kutas! — To był sąd Romana o mnie.

Trzask zapałki. Głos Eli z podwórza. Stuk butów

o mokry beton, trzask drzwi...

Huczało mi w uszach. Głosy przyjaciół dobiegały mnie jak przez gęstą watę.

Ale cichły powoli, cichły...

Odeszli.

Nasłuchiwałem chwilę. Tak, teraz już na pewno.

Ale minęło jeszcze parę długich minut, nim odwa­żyłem się wypuścić spocony sznurek ze zdrętwiałej dłoni i na zdrętwiałych, kłujących nogach podejść do głównych drzwi.

Pchnąłem je lekko.

Nie ustąpiły. Pchnąłem mocniej. Cóż to? Jestem zatrzaśnięty. Schwytany w pułapkę. Daremnie szuka­łem uchwytu zasuwki, by ją odciągnąć. Był ślad po uchwycie, dawno ułamanym.

Mówili o mnie: „On jest typem odbiegającym nieco od typu charakterystycznego dla pokolenia w tym ' środowisku, a to przez okoliczności, dzięki którym stał się mocniejszy. Pozornie zresztą — tyle tylko, że jeśli ogarnie go depresja, nie gryzie palców, a wali w pysk pierwszego, kto mu stanie na drodze”.

Fałsz! Fałsz! Gryzłem palce w bezradnej wście­kłości. Cóż z tego, że byłem w wojsku? Ze praco­wałem w kopalni? Ze siedziałem w więzieniu? Doświadczenie życiowe to fałsz. Z tysiąca okoliczności człowiek buduje sobie pancerz, i nie chce wiedzieć, że choćby był on najtwardszy, w samym środku zawsze tkwi chrząszcz.

Cóż mi z tamtych doświadczeń zostało? Żeby choć trochę czułości dla siebie samego — ale nie! Czułość jest zawsze nowa, zawsze się rodzi teraz, o teraz, teraz właśnie.

Dla tamtego z moim nazwiskiem nie mam litości ani za grosz — bo zapomniałem jego przykre doznania fizyczne — ale ta bezlitosna obojętność też na nic się nie zdaje.

Człowiek zawsze jest zaskoczony przykrością. Pamięć o minionych nie ułatwi nic.

I cóż mam teraz zrobić?

Jestem słabszy od was, siedzących na górze przy szklankach wódki i wyciu Halleya. Nie należę do waszego środowiska, a należę bardziej niż wy i bar­dziej niż wy tworzę to środowisko. Chciałem być poetą, i zacząłem od badania — troskliwego i nie­ustannego — która z figur psychicznych trafi do środowiska i najlepiej dla niego mnie określi. Potem przyszła potrzeba wypracowania i sprecyzowania form zewnętrznych w szczegółach — i zaczęło się stałe naśladowanie siebie. W końcu zapomniałem, kim jestem w rzeczywistości, było mi źle, ale nie mogłem oderwać się od siebie, narzuconego samemu sobie, bo już nie ja sobie tę formę bolesną narzucałem, ale otoczenie, a bez otoczenia obejść się nie można. Nie potrafimy być samotni, giniemy bez ciągłego sprawdzania się w czyichś oczach.

Nie możemy istnieć bez siebie, bo istniejemy dla siebie. Nikomu więcej nie jesteśmy potrzebni.

Tak. Tacy, jak jesteśmy, nie przydamy się nikomu do niczego. Nie nadajemy się do służby w wojsku. Nie nadajemy się do fizycznej pracy^/Nie potrafimy nawet wywalić zamkniętych drzwi, a jeśli wywalamy, to te, co już dawno były otwarte.

Odpłyniemy do biur i urzędów, gdy rozwieje się marzenie o odegraniu roli w literaturze. Tam wyschniemy powoli wśród zasypanych kurzem segre­gatorów i akt.

Nie! Nie! To znaczy — ja nie. Wiem, wiem na pewno, na jakim stanowisku urzędniczym dokonasz żywota, Andrzeju. Wiem, w jaką zgryźliwość popad­niesz, Romanie. Całą radość pogodnej starości zniszczył ci fakt wydania za młodu błahego tomiku wierszy.

A ja nie. Ze mną będzie zupełnie inaczej. Jestem tego pewien.

Byłem tego pewien, choć nie wyobrażałem sobie jeszcze, jak ze mną będzie.

Pięknie rozpoczynam drugą połowę życia — myślałem, drepcząc* w miejscu z wściekłości. — Ale jeszcze nie wszystko stracone".

Przyszedł mi na myśl Dostojewski. Urwał się spod szubienicy i spędził tyle lat na katordze. A mi­mo to (czy może właśnie dlatego) stworzył dzieła, bez których literatura światowa byłaby igraszką dla dzieci.

A ja? Czas ucieka, a ja tu siedzę, zamknięty w smrodliwej norze. Zacząłem się bać, czy starczy mi życia na dokonanie dzieła, które ocaliłoby moje imię od zapomnienia.

Wszakże zgodziłbym się siedzieć tu do samego rana, gdyby za tę cenę można było dostać odrobinę geniuszu Dostojewskiego.

Posłyszałem dwa suche uderzenia zegara.

Oto minęła godzina mojego drugiego ćwierćwiecza. Zacząłem gryźć palce z wściekłości.

Och, durnie, durnie!

Wynajdują jakieś międzypokoleniowe konflikty! Grzebią się w życiu jak mikrobiolog w gównie!

Inteligentni, aż tak inteligentni, że zatracają inteli­gencję... wszystko poplątali!

Odróżniają setki półtonów, odcieni, niuansów. Jakże można żyć wśród nich! Życie to nieustanna konfrontacja. Jest tylko dzień i noc, światło i czerń, zimno i gorąco, wysoko i nisko. Wszystko pozostałe to formy przejściowe. Jeśli się tkwi w nich, to się ginie.

Trzeba nosić z sobą swój własny szczyt. Widzi się z niego więcej, niż pozostając na dole, gdzie każda minimalna różnica terenu wprawia człowieka w nie­rozumny afekt.

Zresztą to też nie jest prawdziwe. Afekt to błyskawiczna premedytacja.

Wystawiają na licytację swoje nie istniejące dole­gliwości — myślałem dalej ze wstrętem o przyja­ciołach. — Gadają o ciągłym musieniu, a musimy to, a musimy tamto — gdy tymczasem nie muszą nic, ani pracować, ani myśleć, ani żyć. Nie, muszą: muszą gadać. Gadanie. To jest narkotyk, który nie pozwoli im umrzeć.

To są ludzie, ludzie! Artyści! Pokolenie zerotuma- nionych psychopatów. Ci ludzie półświadomi, przeno­szący przez wiatr bezszelestnie małe błyski mankietów i spoconych czół.

Co robiłem tam, na górze? Byli we mnie, ja byłem w nich. Wysłuchiwałem dźwiękowych efektów reakcji zachodzących w czaszce Romana, którego ubrylantynowana czupryna jest siecią czyhającą na drobinki rozkoszy. Patrzyłem w prorocze oczy Andrzeja, poddawałem się jego wizjonerskim gestom i popartym doświadczeniem sentencjom, że nas szlag trafi i że jedyne, co za życia warto jeszcze zrobić, to wyjechać do Anglii.

Fajerwerk paranoi, w którym brałem udział jako jedna z rac, spalających się we własnym świetle.

Pomyślałem, że wszystkie noce i wszystkie dni moje są od dwu iat takie same. Takie same.

Rzuciłem się i rozpaczą na drzwi i zacząłem tłuc w nie pięściami.

Drzwi nie ustąpiły. Powalałem sobie tylko ręce brudnozieloną farbą, która obłaziła z desek.

Dobiegły mnie trzy uderzenia zegara.

Zrezygnowany zupełnie zapadłem w stan komplet­nej apatii i nie myślałem nic. Wpatrywałem się w ścianę ustępu, a brudne place i pęknięcia wilgot­nego tynku przypominały mi wzory taszystowskieh obrazów Eli, którymi jeszcze parę godzin temu się zachwycałem.

Tak minęła cała godzina.

Równo z wybiciem czwartej posłyszałem hałasy w bramie.

Rozległ się brzęk wielkich kluczy i zgrzyt otwie­ranej bramy. Przypomniałem sobie, że dozorca tak wcześnie otwiera bramę, bo niektórzy ludzie już wychodzą do pracy. Przypomniałem sobie, że i ja, kiedy pracowałem w kopalni, wstawałem za piętnaście czwarta. I przypomniałem sobie słowa pewnego krytyka, który w wierszach moich coś znalazł. „Panie — powiedział ten krytyk — może pan robić wszystko, tylko niech się pan nie deklasuje. Niech pan nie wchodzi w nasz świat, bo ten świat pana zje”.

Nie wiedziałem wtedy, co to znaczy „deklasuje”. Teraz już się domyślam. Boże, Boże, kiedy ja stąd wyjdę!

Odtąd co parę minut rozlegały się na podwórzu kroki. Przechodzili ludzie... Lada chwila mógł wejść do mojej pułapki dozorca. Nie mogłem dopuścić,

'li

iyti

III

żeby mnie tu zobaczył w takim stanie — powycie- ranego, brudnego... w takim stanie!

Cofnąłem się pod ścianę na wprost drzwi. Wziąłem rozbieg i z całej siły kopnąłem w drzwi, tuż koło zamka.

Z ogłuszającym trzaskiem drzwi się otworzyły. Na moment zamarłem, a potem biegiem puściłem się do bramy.

Łobuzie! Jasna cholero... — ugodził mnie skrzekliwy pisk.

Spojrzałem za siebie. Z miotłą w ręku zbliżała się do mnie dozorczyni. Tłusta jej gęba drgała z oburzenia.

Drzwi rozwalił, skurczybyk! Pijanica!

To cd tych artystów pewnie, moja pani — rozległ się przymilny, a wredny głos z parterowego okna.

Starałem się zachować godność, powoli i z honorem wyjść z opresji. Ale kiedy kątem oka dostrzegłem biorące zamach ramię dozorczyni, uzbrojone w miotłę, jednym susem wyskoczyłem na ulicę.

Kiedy ochłonąłem z zadyszki po krótkim biegu, ogarnął mnie chłód.

Było jeszcze ciemno. Niebo z wolna szarzało, gwiazdy pogasły. Na ulicy paliły się lampy, z rzadka przemykali ludzie.

Podniosłem kołnierz marynarki, ręce wsadziłem w kieszenie spodni. Poczułem się trochę robotnikiem... ale innym niż ci, których mijałem.

Wyglądam teraz jak doker — szepnąłem do siebie. — lak strajkujący francuski doker.

To wcielenie pochłonęło mnie zupełnie. Jak dobrze być strajkującym francuskim dokerem!

Nie chciało mi się nawet poprawić przekrzywio­nego krawata. Pierwszy raz od dwu lat czułem się świetnie w nie wyczyszczonych butach i pomiętym ubraniu.

Ale idea dokera po przejściu kilku ulic przestała mnie bawić. To za mało. Stać mnie na więcej.

Godzina przed świtem, chłód, milczenie spotyka­nych ludzi i surowość budzącego się miasta sprawiły, że zapragnąłem zostać proletariackim pisarzem.

Takim jak Martin Andersen Nexó — rzekłem.

On też miał w życiu rozmaite komplikacje, a jed­nak został głośnym proletariackim pisarzem.

Krążyłem ulicami, które stawały się coraz ruch­liwsze i hałaśliwsze. Terkotały wózki mleczarzy, zgrzytały na zakrętach tramwaje.

Przez pewien czas wyobrażałem sobie, że jestem świetnym perkusistą jazzowym i roznamiętniam tłumy swoją grą.

Pabaribaba — zanuciłem.

Mam wrodzone poczucie rytmu. Nie każdy to ma. Tylko Ela wiedziała, że zawsze pragnąłem zostać perkusistą.

.Coraz lepiej dostrzegałem teraz przechodzących robotników. Wszystko było jakby wycięte w celofanie.

Swit jak szary płomień celofanu — rzekłem. Postanowiłem napisać wiersz. Oto już pierwsza metafora.

Twarze robotników były drewniane i nie mówiły mi nic. Czy ci ludzie są wyspani? Czy zjedli śnia­danie? Czy z pracy idą, czy do pracy?

Poczułem się jak przedwojenny paniczyk, co pierwszy raz w życiu znalazł się o tej porze na ulicy.

A przecież tak dobrze znałem tych ludzi! Sam długo byłem robotnikiem. Wydawało mi się, kiedy

wszedłem w sferę intelektualistów, że nikt jak ja nie zna proletariatu, że nikt z tych wierszykowych dziwkarzy nie zna ciężkiej roboty tak jak ja — i że znajomość ludzi i pracy, poparta mądrym, intelektual­nym spojrzeniem na świat, uczyni mnie sławnym, poważnym pisarzem.

A teraz huczą mi w głowie marki i nazwy win, a z ludźmi, których mijam, nie potrafiłbym spędzić pięciu minut na rozmowie.

A przecież intelektualistą nie jestem! Nic nie wiem, nie czytam nie. Tyle że nauczyłem się mówić inteligentnie, to znaczy tak, że jak coś powiem, to nikt nie wie, czy ja łobuz, czy złodziej, tylko myśli, że student.

I Andrzej, i Roman też. Jaki jest nasz glejt na istnienie? Kto toleruje nas na ziemi, kto się po nas czegoś spodziewa?

Przecież my jesteśmy dorośli ludzie, umiemy już nie dawać nic, tylko brać. I nikt z nas nie pragnie być wielki. Widzieliśmy, jak większe wielkości rozwa­lała w pył średniego kalibru bomba.

Nasza produkcja literacka, poniżej przeciętnego poziomu, ale nadająca się do druku w trzeciorzędnych pisemkach, potrafi nam zapewnić podstawowy dochód miesięczny. Nikogo ani ziębi, ani grzeje, że my sobie po cichu zarabiamy. Nie kradniemy przecież.

Chwyciłem się za głowę.

Boże mój! Jakiż to świat, niedobry świat! Czemu innego nie ma świata! — zacytowałem z patosem.

Pomóż mi, mój wszechświecie, nie daj mi zginąć!

Ale było stanowczo za zimno na rozmowę z wszech­światem bez płaszcza. Ogarnęła mnie wielka senność. Ziewnąłem rozkosznie. Byłem zakażony alkoholem, nic nie mogłem wymyślić ani postanowić. Postano­wiłem wszakże pójść do domu.

Stwierdziłem, że znajduję się w drugim końcu miasta. Byłem zbyt zmęczony, by iść pieszo. Wsiadłem do tramwaju.

Był tłok. Stałem twarzą w twarz z ludźmi, którzy w swoich fabrykach i warsztatach pracowali ciężko na honoraria dla mnie za głupie wierszyki. Poczułem się jak przestępca, jak kieszonkowiec.

Całe szczęście, że nie czytali moich wierszy. Że nie znają mojego nazwiska — pomyślałem. — Byliby mnie tu zabili...

Wysiadłem przystanek wcześniej, niż należało. Z opuszczoną głową wędrowałem swoją ulicą.

Oni jednak czekają, żebym o nich pisał — rze­kłem płośno. — Nikt tego dotąd nie zrobił. Nikt. Wszystko to były kłamstwa, podlizywactwo. Ja pierwszy napiszę o tych ludziach. Takich, jacy są naprawdę.

Jeszcze nim wszedłem do oficyny, usłyszałem do­biegającą z góry rozmowę.

Serce zabiło mi gwałtownie, ale nie miałem już sił wycofywać się i chować.

Z desperacją wstąpiłem na schody.

U moich drzwi czekało całe towarzystwo: Ela, Maria, Andrzej i Roman.

Spojrzeli na mnie, jakbym w tej chwili zmartwych­wstał.

Boże! — pisnęła Ela. — Zaziębiłeś się! Zsunęła z ramion mój płaszcz i narzuciła go na

moje plecy.

Przecież to nic nie pomoże — mruknąłem.

Ach, Boże! — pisnęła. — Dlaczego?

Bo jeśli już się przeziębiłem, to się nie od- ziębię.

Długo nie mogłem trafić kluczem do dziurki. Andrzej, Roman i Maria milczeli. ‘ Hf

Włożyłem wreszcie klucz do zamka.

Teraz, jeśli wejdą, położą się spać” — pomy­ślałem. Chciałem być sam.

Czego chcecie? — rzuciłem przez ramię opryskliwie.

Wszyscy jak na komendę zaczęli się śmiać.

Świetny kawał! — krzyczeli jedno przez drugie. — Takiego ubawu jeszcze nie było! Czy ty cośkolwiek pamiętasz? Schlałeś się jak... jak...

Nie mam ochoty dowiadywać się, jak się schlałem — uciąłem krótko. Umilkli.

Więc jesteś trzeźwy?

Tak. Jestem trzeźwy.

Hm. To gorzej — powiedział Roman.

A ty skąd się tu wzięłaś — rzekłem, odwra­cając się do Marii.

Spotkaliśmy, ją, gdy wychodziła z jakimś gachem z lokalu — pośpieszyła złośliwie Ela.

Myśleliśmy, że będzie ci przyjemnie, kiedy tak wszyscy przyjdziemy...

Bardzo jest mi przyjemnie.

Stałem nieruchomo, z dłonią na kluczu wetknię­tym w zamek.

No, dlaczego nie otwierasz? — zniecierpliwił się Andrzej.

Nooo... bo tak — odparłem z wahaniem.

Nie chcesz nas wpuścić? — rzekł Roman groź­nym głosem.

Odetchnąłem głęboko.

Nie — wyrzuciłem.

Ho, ho. To szkoda. Chcieliśmy z tobą pogadać

rzekł Andrzej.

Dość już z wami gadałem! Dwa lata przega­dałam! Nie mamy sobie już nic do powiedzenia.

Widziałem, jak wzbiera w nich wściekłość. Ela była przerażona. Maria patrzyła na mnie z podziwem.

Moi przyjaciele opanowali się.

Trudno — rzekł Andrzej. — Chcieliśmy wydru­kować twoje wiersze w bieżącym numerze. Chcie­liśmy, żebyś zrobił korektę.

Żachnąłem się. Dostrzegli to.

Cóż to, nie chcesz u nas drukować? Może ci coś przyjęli w „Twórczości”? Przyznaj się.

A może nie potrzebujesz forsy? — rzekł An­drzej.

Nic nie nosiłem do „Twórczości”. Potrzebuję forsy. Ale te wiersze nie są dobre.

Popatrzyli na mnie uważnie.

Jak chcesz. Zastanów się. Wpadnij w południe do redakcji.

Zbiegli szybko po schodach.

Wy też możecie odejść — powiedziałem do Eli i Marii.

Odwróciły się w milczeniu, wymieniając porozu­miewawcze spojrzenia.

Wreszcie znalazłem się u siebie. Zamknąłem dokładnie drzWi. Zapaliłem światło.

W pokoju panował zaduch. Otworzyłem okno. Wyjrzałem na dół. Potem powoli zacząłem chodzić po mieszkaniu, obijając się o sprzęty.

Wszystko było takie, jakie pozostawiłem. Skrzy­wiony regał dźwigał nie przeczytane książki. Na stole walały się kartki pozaczynanych wierszy.

Zbliżyłem się do stołu, zebrałem je i podarłem dokładnie. Strzępy wyrzuciłem przez okno.

Usiadłem na parapecie i zapatrzyłem się w górę. Niebo wyglądało jak polerowany ołów. Nie świeciła

ani jedna gwiazda. Ucichł wiatr. Dłonią głaskałem framugę, szorstką i śliską jak słoniowa kość.

Myślałem, co robić. Miałem ochotę podpalić miesz­kanie. Zapaliłem papierosa.

Lepiej będzie nawiązać ściślejszy kontakt z ży­ciem współczesnym, z rzeczywistym życiem narodu... Jeszcze dziś trzeba będzie dowiedzieć się aktualnych cen masła i ryb.

Poczułem się niewolnikiem wielkiej, wspaniałej idei.

Życie ludzkie! Ludzie! Zycie! — zakrzyknąłem.

Oto, w czym powinien tkwić pisarz. Zerwać z bandą wymoczków, rozszczepiających włos na czworo!

Dobrze się czuć niewolnikiem czegoś wielkiego i wspaniałego. Łatwiej wtedy myśleć. Bezpieczniej.

Więc mam już ideę! — krzyknąłem.

Olśniony wielkim odkryciem, zeskoczyłem z para­petu i przewróciłem dwa krzesła.

Więc już wiem, co było przyczyną wszystkich moich dotychczasowych nieszczęść: brak idei!

Biegałem po maleńkim pokoju, ucieszony jak nigdy. Z uniesienia łzy stanęły mi w oczach.

Więc to to! To właśnie to! To! Tylko to! Tak! To! Już wiem co! To!

Och, szczęście moje okazywało się bez granic. Teraz nie jestem już zbędny, Ziemio! Już nie przyjdę jak Łazarz prosić cię o radę, Wszechświecie! Idea pozwoliła mi stać się dla siebie Ziemią i Wszech­światem.

Postanowiłem nie zwlekać, a już sprecyzować moją ratowniczkę. Wszakże senność nie pozwoliła mi tego dokonać. Odłożyłem więc tę czynność na jutro.

Wielkie zmęczenie rozlewało się w moich żyłach ołowiem. Spojrzałem na zegarek. Szósta. Za sześć godzin będę w redakcji, u Andrzeja. Podzielę się z nim moim olbrzymim odkryciem.

A teraz spać, spać!

Muszę zdążyć usnąć przed pełnym świtem, bo później będę miał trudności.

A wiosną szybko wstaje świt.

marzec 1959

MIASTO Z DYMU

fragmenty pamiętników literata H(anny) M(arii) Domorosłego

Bernardowi Sztajnertowi

...całe nieomal życie przemieszkałem w jednym i tym samym mieście. Zdarzyło się dwa lub trzy razy, że opuszczałem to miasto w poszukiwaniu lep­szego losu, za każdym jednak razem powracałem obarczony sromotną klęską. Ludzie, którzy mnie znali, dziwili się memu przywiązaniu do miasta, w któryrn tak wiele wycierpiałem. Niektórzy powiadali nawet, że każdy pisarz musi mieć swoją własną, maleńką ojczyznę, do której ciągle wraca, o której ciągle pisze, która jest jak gdyby miniaturą całego świata — i że właśnie taką ojczyzną dla mnie jest to miasto. Ja jed­nakże mocno wątpiłem w prawdziwość ich słów, a co więcej, wcale nie byłem pewien, ćzy jestem pisarzem. Ta ostatnia wątpliwość jest dziś jeszcze moją naczelną wątpliwością i myślę, że nieprędko przestanie mi towarzyszyć. Z czasem właśnie przez to usilne i sta­nowcze wmawianie mi ojczyzny nabawiłem się trwa­łego i bolesnego kompleksu „przymusowej ojczyzny”

a jest to w naszych warunkach jeden z trudniej­szych do wyleczenia zespołów chorobowych. Bo w istocie — pomijając już fakt, że ani ja się w tym mieście urodziłem, ani moi przodkowie — cóż to za ojczyzna, której nie można opuścić? Gdy nie można sobie wyobrazić, „co by było, gdybym ją opuścił” — po prostu dlatego, że wszelkie próby w tym celu są absolutnie niemożliwe? Cóż to za ojczyzna, do której tęsknotę trudno sobie wyobrazić i do której w rzeczywistości się nie tęskni, która przestaje istnieć

z chwilą, gdy się opuszcza jej granice? Tęsknota jest warunkiem miłości istotniejszym chyba od — jak twierdzą niektórzy — umiejętności nienawidzenia. To truizm, lecz truizmy mają tę zaletę, że nie wy­chodzą z mody. Nie tylko ja sam zresztą doskonale wiem, jak owo miasto potrafi przeniknąć każdą myśl, każdy zamiar, ba, sen każdy nawet, tą jakąś trucizną sobie tylko właściwą, tą wyjątkową mieszaniną bru­natnego tłustego dymu i wkłuwającej się w kostny szpik cieniusieńkiej jak świst woni siarkowodoru... Jestem zatruty tym miastem, z konieczności moim, chory na nie, spętany nim. Czemuż tedy dotąd nie udawało mi się zerwać tych niewidzialnych, ukręco­nych z sadzy pęt, wypluć z płuc do cna osad ska­żonego powietrza, odejść, odejść daleko i na zawsze? Cóż mogę powiedzieć? Chyba to, że wszędzie było jednakowo źle, że nigdzie nie napotkałem pokoju

o ścianach tak nasyconych mną, darzących mnie tak niewzruszonym wyrozumieniem jak te w mieście z dymu, te, które daremnie starałem się opuścić. Było to dla mnie niezrozumiałe, dopóki na własne oczy nie zobaczyłem więźniów, ogłaszających gło­dówkę na znak protestu przeciw próbom przeniesie­nia ich z zajmowanej przez dłuższy czas celi. I dziś wiem, że więzienie jest straszne, dokąd się nie pozna każdej rysy na suficie, każdej plamki wykruszonego tynku, każdej szpary w podłodze, dokąd się nie poko­cha tych paru biednych, chudych i cichych much, z których każda ma swoje upodobania i jest tak inna od drugiej... A potem też, może jeszcze bardziej pragnie się wyjść na wolność — jednakże wówczas problem jest jasny i prosty: albo wolność, albo do końca ta i tylko ta cela. Oczywiście, różnie sobie wolność wyobrażamy, a każdy inaczej — i kiedy rzeczywistość mija się z wyobrażeniem, czujemy się

oszukani, bardziej nieszczęśliwi, a w rozżaleniu często pragniemy wrócić tam, skąd z takim trudem wydobył nas dobry adwokat lub czas. Wracamy tedy do swoich znienawidzonych miast, przyjmujemy nową dawkę trucizny, zdejmujemy powoli bagaż klęski i — być może — przez pewien czas czujemy się na właści­wym miejscu, uzdrowieni, spokojni. Jednakże nie przestajemy myśleć, choćby w tajemnicy przed sobą,

o nowej próbie otwarcia drzwi — a przecież: „Myśląc o kluczu każdy potwierdza więzienie” — powiada największy poeta naszego wieku, więc fakt pozostaje faktem, bolesny fakt.

Mam nadzieję, że nie oburzę nikogo i nie znudzę, nawet gdy mówić będę na temat tak wytarty przez czas, sprany przez stare deszcze i spalony przez odwieczne słońce, jak pogoda. Nieprzypadkową bo­wiem rolę odgrywa ona w obchodzącej nas historii, jak zresztą w całej historii ludzkiego istnienia. Kiedy moje chroniczne pragnienie wolności dopro­wadziłem do kolejnego zrywu, w moim mieście panowała piękna pogoda. Poprzez zwały dymu, utrzymujące się nieruchomo nad rozprażonymi da­chami, przebijały promienie słońca ciepłe, lecz mniej intensywne niż w innych miastach, szarożółtawe, tak, iż jak zwykle nie istniała konieczność wkła­dania okularów ochronnych. Ja wszakże wolałbym — a chęć ta była równoznaczna z pragnieniem — by istniała potrzeba noszenia szkieł ochronnych, a pro­mienie świeciły jaśniej, naturalniej. Samo pragnienie jednak nie wystarcza, żeby brunatna czapa znad miasta odleciała gdzieś w nicość; do tego trzeba by przyrządów równie wspaniałych, jak nieosiągalnych. I oto w pewnej chwili zrozumiałem, że jedynym ratunkiem przed molochem jest ucieczka z wiecznie zagrożonego miasta. Dziś wiem, że to nie strach przed

Hm

Mn!

ostatecznością popchnął mnie do spełnienia tego aktu rozpaczy, a tylko po prostu nieumiejętność znoszenia stałego ciśnienia groźby: okazało się, że moja powłoka zewnętrzna jest zbyt krucha i serce za słabe na prze­bywanie w tak niesłychanie zgęszczonej atmosferze. Oczywiście — z pomocą dobrej woli, dzięki studio­waniu odpowiednich dzieł, choćby o pracy nurków na dużych głębokościach, mógłbym z czasem spraw­nością techniczną zrównoważyć braki organizmu. Wystarczyłoby opanować sztukę oddychania w spec­jalny, wymyślny sposób, sprowadzić wszystkie czyn­ności życiowe do minimum nieomal fizjologicznego, wyłączyć z użycia pewną, dość znaczną ilość gestów i słów, zahamować w sposób zdecydowany czynności umysłu, może wprowadzić się w stan nieważkości — niczego nie wiem na pewno, mogę się tylko domyślać, ale jestem pewien, że wszystkie te zabiegi, na pozór tak trudne do zrealizowania i straszne, wcale łatwo pozwalają się spełnić i okazują się zbawienne, bo czyż nie zbawia nas coś, dzięki czemu odzyskujemy spokój i dobre samopoczucie?

Lecz wówczas, gdy postanowiłem uciekać, ogarnęło mnie nagłe i potężne zdumienie wobec faktu, że tak długo zbierałem siły, że tak długo potrafiłem wytrzy­mać i — co więcej — że wszyscy pozostali miesz­kańcy tego wielkiego miasta ani myśleli o ucieczce, a nawet w masie swej byli co najmniej zadowoleni z życia, może nawet szczęśliwi... Marzyłem o prze­zroczystym powietrzu górskim, przesyconym zapachem gorzkim iglastych drzew, łagodnie cierpką wonią ży­wicy i wiatru. Marzyłem o długich przechadzkach po krętych kamienistych ścieżkach, prowadzących wciąż wyżej i wyżej. Wyobrażałem sobie rozległe pejzaże z czerwonymi niby małe ogniska dachami wieczornych domów, górskie jeziorka o ostro szlifowanych brze­

gach, płonące jak diamenty u palców wyciągniętej ręki... Pragnąłem spokoju i ciszy, życia samotnego, życia tylko dla siebie, bez próżnych słów, bez gestów niepotrzebnych, bez wykrzywiania twarzy w coraz to nowe grymasy, maskujące rzeczywiste uczucia. Ma­rzyłem więc o wolności idealnej, ponieważ więzienie moje wydawało mi się więzieniem absolutnym.

Była jeszcze jedna, być może najbardziej istotna przyczyna, dla której pragnąłem spełnić swój bunt.

Odkąd pamiętam, zawsze pragnąłem sławy — wpierw oczywiście widziałem ją potężną, wspierającą się o miłość do ludzi, o dzieło, które by dało ludziom wzruszenie wielkie i prawdziwe, najpotrzebniejsze, zmieniające ich do dna — słowem, tę sławę pisaną z dużych złoconych liter, wkuwanych w granitowy cokół, której bliższą i atrakcyjniejszą definicję podają podręczniki szkolne dla starszych klas; lecz z czasem pojąłem, iż sławą taką porastają niektórzy wraz z upływem epok, tak jak legendarny Wyrwidąb coraz bardziej porasta mięśniami w każdym pokoleniu ba­jarzy — i rzecz w tym, że ta sława, podobnie jak Wyrwidąb, powoli staje się tylko i wyłącznie legendą.

Z czasem uległ zmianie rodzaj sławy, którą prag­nąłem osiągnąć; musiałem zrezygnować ze zdobycia wdzięczności ludzi na całej kuli ziemskiej, odkąd po­znałem bliżej trudności, związane z tłumaczeniem rodzimych powieści na języki obce, a zwłaszcza po­wieści, których się nie napisało... „Cóż to bowiem — myślałem sobie kiedyś przez dłuższy czas — za przy­jemność ujrzeć mniejszy lub większy stos kartek za­drukowanych gęsto, oprawionych w barwną tekturkę, opatrzony moim nazwiskiem i nic nie mówiącym, zło­żonym z jednego lub dwu słów tytułem — wśród setek podobnych, niemal identycznych produktów, egzystu­

jących cicho i wytrwale na półkach księgarni czy bibliotek mających poczucie obowiązku. Cóż za przy­jemność — myślałem sobie — pisać, mając przed oczami, w pamięci i wyobraźni potężne góry papieru, rosnące wciąż bezładnie i uparcie, odkąd istnieje druk? Czy nie będzie to śmieszną bezczelnością, jeżeli ja, mały człowiek z miasta wysłanego dymem, gdzieś we wschodnim zakątku przeludnionej Europy, usiądę do pisania powieści? I cóż mogę zakomunikować światu, temu światu, na który spada co godzina milion papie­rowych bomb, temu światu krzyczących ludzi, z któ­rych każdy słyszy już tylko własny głos? A jeśli na­wet miałbym coś do powiedzenia, coś, co wyklułoby się z codziennych maleńkich udręczeń — to czyż nie lepiej byłoby powiedzieć to wprost tym niewielu oso­bom, które znam, a które wysłuchałyby mnie z powagą, choćby udaną, lecz udaną dobrze, dającą mi pełną satysfakcję, której przecież nie mógłbym zaznać jako autor, oznaczony jednym symbolem wśród tysięcy po­dobnych...”

Były to, rzecz prosta, rozmyślania neurastenika, mające za cel usprawiedliwić niemoc twórczą, brak talentu, a może tylko lenistwo. Gdy później wszedłem w środowisko ludzi piszących, zauważyłem, że oni wcale nie dręczą się takimi problemami, przynajmniej

o tym nie mówią. Okazało się, że traktują pisanie jako zawód jak każdy inny zawód, że piszą, by zarabiać, by żyć, by utrzymać żony i służące, wychować dzieci...

Kiedyś obnosiłem i pokazywałem znajomym małą, ledwie stustronicową książeczkę pewnego niemieckiego pisarza, który zginął w wypadku samochodowym, pę­dząc z szybkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę — nie była to zresztą jego wina. Pokazywałem tę książeczkę, znaną przecież powszechnie, i mówiłem przy tym, że zgodziłbym się chodzić przez całe życie

w podartych butach — takie wówczas nosiłem — i nie dojadać — również nie dojadałem — jeśliby dzięki temu lub w zamian za to udało mi się napisać rzecz tak znakomitą. Moi młodzi znajomi natychmiast przy­takiwali i rozwijając moją myśl zapalali się coraz bar­dziej do wymyślania tortur i udręk, jakie zgodziliby się znosić — przez całe życie oczywiście — w zamian za szczęście tworzenia tak doskonale spełnione. Starsi natomiast uśmiechali się bez wyrazu, jakby tym uśmie­chem pragnęli pokryć pustkę, która się w nich otwarła po moich słowach. Zapadali w siebie, lecz popełniali błąd, robiąc to w sposób wyraźny, wyglądało to bo­wiem, jakby pochylali się nad filiżanką kawy lub kie­liszkiem drogiego wina.

Lecz przyszedł czas, kiedy zrozumiałem, że to oni mieli rację. Bo mimo że nadal jestem biednym czło­wiekiem (zapewniony mam przecież należyty posiłek, stać mnie na kilka par butów, a nawet inne przyjem^ ności) i nie zaznałem luksusu, który by mnie raz na zawsze odciął od świata nędzy — to jednak boję się nędzy tak bardzo, że za żadną cenę nie potrafiłbym zrezygnować ze swego skromnego stanu posiadania. Na rzecz największej nawet sławy nie mógłbym oddać jednego dnia głodu czy nocy spędzonej na parkowej ławce lub w zatłoczonej, śmierdzącej poczekalni dworca. Takie dni i takie noce poznałem zbyt dobrze właśnie wtedy, kiedy obnosiłem tom wielkiego pisa­rza. One wówczas nie były najgorsze, ponieważ nie było lepszych. Potem jednak stałem się starszy i poją­łem, że były to dni i noce straszne, tym straszniejsze, im bardziej odległe. Już nie ściskała mi krtani myśl o śmierci pisarza — co najwyżej chciałem mieć taki samo­chód jak ten, w którym zginął; zgodziłbym się nawet pojechać tą samą drogą i z tą samą szybkością — przez smutne reminiscencje narażając się przecież na śmierć.

Ostatecznie — nie zauważywszy nawet, jak do tego doszło — zacząłem zadowalać się skrawkami, ochłapa­mi, rozpryskanymi wokół stołu sławy. Zaczęło mi wy­starczać jakieś co błyskotliwsze powiedzonko czy inte­ligentny dowcip, rzucane czasem w liczniejszym towa­rzystwie — nie chodziło już bowiem o to, by pozyskać sławę, lecz po prostu, by „nie wypaść z obiegu”, by w ciasnym gronie ludzi środowiska moje nazwisko odmie­niane było możliwie często w jak największej ilości przypadków. Zdawałem sobie sprawę z przegranej, i to nawet bez nawiązania walki; maleńkie gry codzienne z wolna, lecz dokładnie przysypały wszystkie dawne marzenia i plany.

Opamiętywałem się kilka razy, lecz zawsze bezsku­tecznie; bunt przeciw własnej słabości i łatwiźnie ograniczał się do wyjazdu ze znienawidzonego miasta (w nim bowiem, i kto wie, czy nie słusznie, upatry­wałem właściwego źródła nie tylko moich klęsk) i jeszcze bardziej niż ucieczka panicznego powrotu. Tym' razem — już, jak myślałem, ostatnim — rzecz nastąpiła po dokładnym przemyśleniu rozmaitych moż­liwości: przejrzałem całe swoje życie do końca w paru ■ niewiele się różniących wariantach. Nie były to impo­nujące wizje. Ale co istotniejsze — wszystkie prze­raźliwie nudne, a przecież nie mogę sobie wyobrazić przeżycia swojego losu według dokładnie określonego modelu. Zamiast więc ucieczki do któregoś z więk­szych miast, wybrałem ostateczny wyjazd do małej podgórskiej mieściny. Tam bowiem mogłem żyć w sposób, jakiego dotychczas nie znałem, a przede wszystkim porzucić marzenia o sławie, o odegraniu znakomitej roli w literaturze, stworzyć sobie inny obraz przyszłości, inny los. Albo też — co wcale nie jest łatwiejsze — jeśliby moje wrodzone dyspozycje i tam ogarnęły mnie w sposób maniacki i zmuszały do pró­

bowania pióra — mogłem w spokoju i ciszy, patrząc z należytej perspektywy na sprawy życia, pokusić się

o stworzenie dzieła dużej miary, trwalszego nad jed­nodniowe efemerydy, płodzone z szaleńczym uporem przez gromadę stłoczonych w zadymionym mieście nieszczęśników.

Ubiegłej wiosny pojechałem do gór. Miasteczko, w którym zamieszkałem, u podnóży najwyższych wzniesień, wciśnięte w ciasny trójkąt pomiędzy grani­cami obcych państw, wywarło na mnie znakomite wrażenie. Już następnego dnia po przyj eździe odbyłem długą wycieczkę na szczyt, którym przebiegała jedna ze wspomnianych granic. Zabłądziłem przy tym i tylko przypadkiem trafiłem przed zapadnięciem nocy na wła­ściwą drogę wiodącą w dół. Wróciłem do domu zmę­czony okrutnie, ale też niesłychanie szczęśliwy. Posta­nowiłem codziennie dokonywać podobnych wyczynów turystycznych, by dzięki nim szybciej odrodzić się psy­chicznie. Jednakże marzenia moje nieprędko miały się ziścić, a właściwie nigdy się nie ziściły.

Nazajutrz zaczął padać deszcz. Niebo zaciągnęło się szarym kolorem, drobne i szybkie krople padały ukoś­nie, zawsze z tym samym natężeniem, zawsze pod jednakowym kątem — na ciemnej, przymglonej nieco ścianie górskiego lasu wyraźnie rysowała się misterna, lotna, brutalna konstrukcja. Początkowo sądziłem, że jest to naturalna w górach, znana mi z podróżniczej literatury trzydniowa kwarantanna wodna. Z czasem jednak przekonałem się, że należy tu stosować pro­porcje zapożyczone z książek traktujących o tropikach, zanosiło się bowiem na klasyczną „porę deszczową”, która wszakże w naszym klimacie nie powinna trwać dłużej niż dziesięć dni. Gdy jednak po trzech tygod­niach wilgoć objęła w posiadanie skromne sprzęty w wynajętym pokoiku i moje ubranie, straciłem dawny

animusz. Okoliczne drogi i ścieżki wysoko porosły wodą i w rezultacie zostałem jak najbardziej autentycz­nym więźniem ciasnego poddasza. Pejzaż, rozlewający się za małym okienkiem, był przeraźliwie beznadziejny; zdawało się, że natura postanowiła raz na zawsze odzwyczaić mnie od nienawiści — teraz istotnie bez­podstawnej — do opuszczonego miasta. Uczucie, jako element najłatwiej ulegający zachwianiu, i tym razem skłaniało mnie do powrotu. Miałem przecież argumenty rozumowe przeciw temu, lecz należało je raz jeszcze sprawdzić z rzeczywistością. Wszystko to razem po­stawiło mnie w sytuacji nie tyle dwuznacznej, ile po prostu głupiej. Dlaczego musiałem zastanawiać się nad swoim życiem właśnie wtedy, kiedy nie miałem na to najmniejszej ochoty, a pragnąłem jedynie żyć? Dziw­nie, doprawdy, kieruje los biednymi ludźmi, rzucając ich nieustannie w coraz to nowe ostateczności. Bo jednak trzeba powiedzieć, że jestem biednym człowie­kiem, lecz tylko w sensie — pochlebiam sobie — ma­terialnym. Wszystko razem sprowadzało się do takiego efektu, że nawet gdybym chciał wrócić, to nie mógłbym tego dokonać, ponieważ budżet mój uległby zbyt po­ważnemu zachwianiu.

Gdzieś w połowie drugiego miesiąca padania, kiedy już byłem bliski obsesji samobójczej z powodu nie­ustannego bulgotania w rynnie, gospodyni zajmująca dolną część domku powiedziała mi, że z jej nieczęstych lokatorów nie tylko ja mam szczęście przeżywać wiosenne tortury. Ubiegłej wiosny pogoda była taka sama, a w pokoju, który ja teraz zajmuję, mieszkał przez cały ów podły czas pewien mężczyzna w nie­określonym wieku — mógł mieć równie dobrze dwa­dzieścia pięć, jak i czterdzieści lat. Niczego więcej ponad to gospodyni nie potrafiła powiedzieć o tym człowieku, zapomniała nawet, jak się nazywał, dodała

tylko, że według niej miał wygląd dosyć uczciwy, i że w ogóle to niedaleko stąd mieszka leśniczy, który ma strzelbę, i dlatego ona niczego się nie boi.

Z przyjemnością wysłuchałem jej chaotycznych, afektowanych uwag, ponieważ od blisko dwu miesięcy nie wychodziłem na świat i nie odwiedzał mnie nikt oprócz wiecznie mokrego i przerażonego psa, który wpadał do mnie codziennie na kilka chwil, pożerał jednym kłapnięciem szczęk przygotowane skrawki wędliny, po czym wybiegał, przerażony jeszcze bar­dziej, z podwiniętym do granic możliwości ogonem. Jego przerażenie, nieuleczalne i zbędne, oddziaływało na mnie tak sugestywnie, że chwilami zastanawiałem się, czy rzeczywiście nie mam czasami, ukrytego przed samym sobą nawet, zamiaru uczynienia mu jakiejś ciężkiej, niemożliwej do naprawienia krzywdy. Mimo skrupulatnych poszukiwań nie odnalazłem w sobie takich pragnień, lecz na wszelki wypadek pomyślałem, że może ten biedny, wałęsający się między kurnikami pies lepiej ode mnie wie, co we mnie siedzi.

Kiedy byłem już u szczytu stromych prowadzących na poddasze schodów, gospodyni zawołała z dołu, że zaraz przyjdzie do mnie, by wyjąć z trzeciej dolnej jWflady komody rzeczy, które tamten człowiek, wy­prowadzając się niespodziewanie, zostawił, a których ona nie ruszała w nadziei, że on jeszcze po nie wróci. Odparłem nn to, że w ogóle nie używam komody, więc rzeczy w trzeciej szufladzie wcale mi nie przeszkadzają

i mogą sobie tam leżeć do końca. Nie chciałem, by gospodyni wchodziła na górę, ponieważ w moim pokoju panował wielki nieporządek, a ze ścian świeciły przy- Igtętę pineskami papierowe reprodukcje malarstwa, do którego ona na pewno nie była przyzwyczajona: wspa­niałe akty kobiece dawnych mistrzów.

Nit; musiały to być rzeczy drogocenne, te pozosta-

wionę w trzeciej szufladzie komody — nikt przecież nie zostawia drogich śladów po sobie w miejscach, do których nie ma zamiaru wrócić. Padał deszcz, a ja co chwila łapałem się na tym, że bez przerwy myślę

o zawartości szuflady, aż zacząłem odczuwać nieomal fizyczną obecność drugiego człowieka, poprzedniego mieszkańca pokoju. Czułem się w najwyższym stopniu nieswojo; siedziałem nieruchomo na wynajętym żelaz­nym łóżku i obracałem głowę co chwila, szybko, by schwytać wzrokiem postać, skradającą się za moimi plecami. Wreszcie, gdy zapadł zmierzch, zapaliłem lampę i postanowiłem powstrzymać wzbierającą falę psychopatycznych reakcji, groźnych urojeń — przez otwarcie owej nieszczęsnej szuflady. To przecież zro­zumiałe, że w czyjejś obecności nie odważyłbym się szperać w cudzych rzeczach — chciałem więc prze­konać siebie, że jestem tu sam, zupełnie sam.

Znalazłem wewnątrz zmiętą koszulę o wystrzępio­nym kołnierzyku; jakąś czarną skarpetkę, jedną tylko, bez pary; pękniętą oprawkę okularów; zwój grubego sznura; pudełko od zapałek, w którym mieściło się kilkadziesiąt zużytych żyletek; zardzewiałą maszynkę do golenia; dwie fajki, z których jedna, misternie rzeź­biona w stuletnim korzeniu wrzosu (znam się na faj­kach), szczególnie mi się spodobała — oraz kapciuch z miękkiej skóry, w którym trzeszczały pod palcami resztki wysuszonego na proch tytoniu. Wszystko to walało się nieporządnie na dnie obszernej szuflady...

Nie wiedziałem, czyje to były rzeczy, nie wiedzia­łem, kto był owym nieszczęsnym poprzednim lokato­rem, przeżywającym na strychu dwumiesięczną torturę deszczu. Oczywiście, nie wiedziałem tego i muszę przyznać, że bałagan w szufladzie wywołał we mnie nieodpartą chęć idiotycznego figlowania. Założyłem oto na nos pękniętą oprawę bez szkieł, stwierdziłem przy

tym, że doskonale pasuje do mojego rozmiaru głowy; piękną fajkę wrzosową nabiłem suchym tytoniem; rozsupłałem zwój sznura i ukręciłem wisielczą pętlę, którą zarzuciłem sobie na kark. Wkrótce pokój napełnił się smugami białego pachnącego dymu. Wtedy z pu­dełka wydobyłem jedną ze starych żyletek i przykła­dając delikatnie jej ostrze do tętniącej skóry przegubu lewej ręki wyobrażałem sobie własną śmierć — własną, bo przez siebie zadaną. Była to zabawa godna piętna­stolatka, który nie wie, co to jest śmierć, ponieważ nie wie jeszcze, co to jest życie. Wcale nie było to wesołe, a ponieważ nie posiadałem lustra, w którym mógłbym się przejrzeć, cała ta farsa wydała mi się aż nazbyt prawdziwa. Suchy tytoń prędko się spalił, zostawiając po sobie miły, duszący zapach w pokoju, lecz ostry, cierpki smak w ustach. Zdjąłem z siebie szybko bła- zeńslcie akcesoria, lecz nie wrzuciłem ich bezładnie do szuflady, tylko zacząłem składać wszystko według najlepszych zasad bezsensownej domowej sztuki. Nie wiem, czemu to robiłem, ale muszę przyznać, że czyn­ność ta sprawiała mi dużą przyjemność. Wygładziłem oto zniszczoną koszulę i uformowaną w kwadrat, ze skrzyżowanymi rękawami, zamierzałem ułożyć na dal­szy niezakłócony spoczynek. Przedtem jednak po­ciągnąłem dłonią po wyłożonym zżółkłą gazetą dnie szuflady, by usunąć z wybranego miejsca okruchy tytoniu. Wyczułem lekkie, rozległe wzniesienie, jakby pod starym papierem ukryty był spory brulion lub płaskie pudełko. Położyłem więc koszulę na podłodze

i delikatnie odchylając pękającą w palcach gazetę, wydobyłem spod niej ów interesujący przedmiot.

Najpierw przybliżyłem lampę, by stwierdzić, że z grubsza rzecz biorąc — jest to oprawa taniej pape­terii, którą nabywa się w podrzędnych kioskach, gdy się ma lat kilkanaście, lub później, jeśli posiada się

dalekich krewnych na prowincji. Fabrycznie perfu­mowane arkusiki | tłoczonego w marmurowe żyłki pergaminu sprzyjają korespondencyjnym wyładowa­niom stereotypowych atmosfer. To na takich arkuszach powstają nieśmiertelne poezje, wyrażające najtkliwszą miłość, płomienną wierność, dręczącą tęsknotę, a także najprawdziwsze, najszczersze życzenia wszystkiego do­brego: „Siadam do stoliczka mego, piszę liścik do serca twojego. Posyłam ci koszyczek wiśni, niech ci się moja miłość przyśni...” Listonosze, jak tajemnicze zwiastuny innego, lepszego świata, dzień po dniu przywodzą te skrawki blasku do niskich, odrapanych drzwi w naj­ciemniejszych dzielnicach najpodlejszych miast.

Miałem oto w ręku oprawę publicznej papeterii z wizerunkiem serca przebitego ognistą strzałą, oprawę grubo wypchaną, tak jak bywają wypchane portfele bardzo biednych ludzi, mieszczące wszelkie zdobywane w życiu zaświadczenia, wezwania do rozmaitych urzę­dów, a także fotografie, zblakłe wspomnienia jakiejś słonecznej niedzieli w zoologicznym ogrodzie: grupowe zdjęcie ze słoniem, olbrzymia trąba kołysze się tra­gicznie nad głowami spoconej rodziny, wpatrzonej z tępym przerażeniem w bezlitosny obiektyw.

Wiedziałem, że korespondencja, którą tam znajdę, nie okaże się tak szalenie interesująca, bym zdobył się na wysiłek odczytania wszystkiego do końca. Coś jednakże, może podświadome pragnienie dotknięcia skrawka prawdziwego, prostego życia (a może kon­trast: owa papeteria i droga, wspaniała fajka dla znawców), skłoniło mnie do zaspokojenia ciekawości.

Na samym wierzchu znajdował się nie zapisany arkusz, naznaczony tylko datą jednego z dni ubiegłej wiosny i nagłówkiem: „Drogi przyjacielu”. Był to więc jedynie zamiar listu, lecz zamiar ciekawy, skoro list miał być pisany do mężczyzny — listy bowiem do i od

kobiet to lektura nużąca i giupia, jak wszystko, co wyprane do cna ze szczerości. Są to wszak zawsze listy mniej lub bardziej miłosne — i nawet tak niewinny pozornie i tkliwy stereotyp, jak: „Ubieraj się ciepło

i uważaj na siebie” — to w istocie niewiele więcej ponad ostrzeżenie: „Staraj się, bym, gdy przyjadę, mógł otrzymać to, czego pragnę, w formie i natężeniu nie nadwątlonym złymi przypadkami”. To stwierdzenie łatwo, oczywiście, podważyć, jest to raczej żart niż argument — lecz jeśli żart przeraża, to cóż byłaby w stanie odsłonić rzeczywistość, ujrzana chłodno ze szczelin zmysłowych afektów?

Przyjaźń męska natomiast, wykluczająca czynnik erotyczny — to coś istotnie wspaniałego. Zawsze zaz­drościłem tym, którzy z jakiejś okazji mówili: „To mój przyjaciel”, „Przyjdę z przyjacielem”, „Zapytam przyjaciela” — ponieważ nigdy przyjaciela nie mia­łem. Owszem, spędzałem nieraz na doskonałej rozmo­wie całe noce z różnymi ludźmi, ale nie byli to przy­jaciele. Kto wie zresztą, nigdy ich o to nie pytałem. Moje uczucia, po paru nieśmiałych, utrąconych pró­bach, już nigdy (nigdy dotąd przynajmniej) nie wznios­ły się do poziomu, który pragnąłbym osiągnąć. Może to wina lektur młodzieńczych, podróżniczych i przygo­dowych książek, których autorowie fantaści, gloryfi­kując przyjaźń, brali piórem odwet za niedostatki życia. Ale odwet ten wzięli między innymi, a może przede wszystkim na mnie, młodym, płonącogłowym nieszczęśniku, zatruwając go na zawsze poczuciem bolesnej niedostateczności objawów i efektów wszel­kich uczuć. Dotąd nie mogę otrząsnąć się ze zdumienia wobec niezaprzeczalnej prawdy, że ludzie wcale nie chcą umierać z miłości — a jestem przecież człowiekiem dorosłym i przeżyłem wojnę. Był czas, że ja sam bar­dzo pragnąłem umrzeć z miłości, powód jednakże

wydawał mi się wówczas zbyt mały, a — niestety — każdy z następnych był już coraz mniejszy. Potem przez czas dłuższy doświadczałem prawdy, którą do dziś podkarmiają ludzkość tak zwani „pisarze-huma- niści”, „przyjaciele człowieka”: że z miłości się nie umiera, lecz — wprost przeciwnie — żyje. Istotnie, stwierdziłem, że powód wprawdzie bywa czasem do­stateczny, lecz nie jedyny i nie najważniejszy, a wznio­sła prawda tanią, bo naturalną koleją rzeczy sprowadza się w realizacji do zakładania gniazd rodzinnych, pło­dzenia i wychowywania dzieci — które to czynności precyzyjnie i absolutnie pochłaniają czas, przeznaczony na życie/Myślę bowiem — tu znów szkodliwy wpływ dziecięcych lektur przygodowych — że forma bytu, którą — w ogólnych, oczywiście, zarysach — da się prze­widzieć, nie jest życiem. Oczywiście, nie mogę prze­widzieć, kiedy dopadnie mnie śmierć — czy w tej sekundzie, czy za pięćdziesiąt lat — nie mogę się także zapewnić, że będę zawsze zdrów, że zachoruję właśnie tego, a nie innego dnia i na tę, a nie inną chorobę. Ale nie są to zagadnienia istotne, zważywszy, że na samą myśl, iż miałbym w jednym i tym samym mieszkaniu przeżyć swój los, ogarnia mnie druzgoczące przerażenie. Nie chodzi przecież o powielanie, nie o to chodzi, nie

o to. To nie znaczy, że jestem odważny i z podniesio­nym czołem krążę sobie po tajemniczym i drapieżnym świecie. O, nie, wprost przeciwnie, uczuciem, które znam najlepiej, jest strach, zwykły, maleńki strach — a czasem niezwykły i bardzo, bardzo duży. A prze­cież — jakże cudowna byłaby świadomość, że się bez przerwy ucieka przed dobrem i przed złem — a więc świadomość fałszywa, lecz niezbędna — że goni mnie nie tylko zło i nieszczęście, lecz także szczęście, być może wielkie i wspaniałe, jakiego jeszcze nikt nie doznał. Więc i tu wina książkowych mitów, których

rozwalić się nie chce lub nie może. (A kiedy na jakiś czas padają, należy wrócić do dawnego mieszkania w mieście z dymu, odnaleźć swoje zasypane tropy

i poszerzać, wymierzać co dzień starą splątaną ścieżkę. Moja niechęć do przymusowej miasto-ojczyzny i tu po części znajduje usprawiedliwienie).

Ale wracajmy do rzeczy. Tutaj można już niewąt­pliwie skonstruować sobie pojęcie, jak dużo nadziei wiązałem ze spodziewaną korespondencją dwóch męż­czyzn, dwóch przyjaciół. Wyłożyłem na stół wszystkie papiery, usiadłem wygodnie w syczącym kręgu lampy, zapaliłem fajkę.

Obejrzałem wprzód każdy list z osobna, a było ich wiele i każdy składał się z wielu stron — lecz uderzył mnie jednakowy wszędzie charakter pisma, brak pod­pisów pod tekstem, a niekiedy i brak nagłówka. Wszystkie jednak opatrzone były dokładnymi datami (czasem widniał zanotowany aktualny stan czasu z do­kładnością co do minuty), mogłem więc poukładać je w chronologicznej kolejności — co zresztą okazało się zbędne, gdyż każdy następny list przykrywał poprzed­nie, dlatego też rozpoczęta, a nie zapisana karta miała być listem ostatnim. Nie dowiedziałem się nigdy, co mogło tak nagle spowodować przerwanie zamysłu — ale wówczas zwróciłem uwagę na to, że wszystko to były listy pisane tą samą ręką — albo więc autor nie wysyłał ich po prostu, albo też adresatem był właśnie on sam.

I wtedy przeczytałem je wszystkie. Nie były to przecież listy. Było to długie, nużące, splątane opo­wiadanie, bez początku i końca, bez wyraźnego wątku fabularnego — słowem, był to chaos, wyprowadzony na papier pod wpływem nagłego, impulsywnego po­czucia samotności.

Początkowo wydawało mi się, że śnię, że czytam w majaczeniu sennym — co mi się często zdarzało — jeden z dużych fragmentów mojej nie istniejącej książki, pisany wspaniałą, prężną prozą — jeden z tych nieludzko smutnych, promieniejących chłodną mąd­rością fragmentów, które zapomniałem natychmiast po otwarciu powiek; które znikały bez śladu w bez­barwnej, wiecznej próżni... Lecz były to zawsze słowa drukowane szlachetną czcionką na czerpanym papie­rze, złożone w tom o dystyngowanym formacie — podczas gdy tu syczały mi cicho w palcach tanie, cięte nierówno, bladobarwne karteczki...

Nie na próżno odnosiłem wrażenie, że los zakpił ze mnie, przemieniając mi trwale jawę w sen. Bowiem to, co czytałem, było tym właśnie, co zamierzałem napisać, było spisem wszystkich moich cierpień, wszyst­kich nieszczęść i lamentów, a co więcej — wiernym rejestrem faktów, które ja sam przeżyłem.

Czyżbym stracił pamięć?” — zadawałem sobie py­tanie.

Wszyscy ludzie na świecie są przekonani, że każdy z nich jest istotą niepowtarzalną, że każdy myśli, od­czuwa i żyje inaczej, choćby brać pod uwagę koszary, gdzie wszystko — od stroju po czas wypełniania funkcji fizjologicznych — jest ściśle i jednakowo dla wszystkich określone; ludzie sądzą, że nawet tam każdy zdoła ocalić swą najgłębiej ukrytą odrębność. Tymczasem — choć dawniej byłem zaciekle dumny z tej pewności — owego fatalnego dnia wiosny zoba­czyłem przeżyte przez kogoś zupełnie obcego — prze­raźliwie tak samo — moje własne, moje niepowtarzalne życie.

Jak powstała ta książka (bo przecież inaczej nie mogłem nazwać leżącego przede mną tekstu), kto ją napisał, w jakim celu?

Od dawna jestem przekonany, że ludzie piszą książki, bo pragną przeczytać wreszcie coś najdokład­niej przylegającego do ich własnych upodobań. Ja również zająłem się twórczością literacką w momencie, gdy pojąłem, że przeczytałem już dość wiele książek, by zwątpić w możliwość spotkania tekstu naprawdę interesującego. Pomyślałem (a było to bardzo dawno), że najlepiej będzie, jeśli sam sobie stworzę książkę tak ciekawą, bym mógł ją czytać bez przerwy w ca­łości i na wyrywki. Miałem wówczas piętnaście lat

i znałem tylko — o czym już wspomniałem* — dzieła podróżnioze i przygodowe. Ale właśnie znajomość tego rodzaju piśmiennictwa bezpośrednio wpłynęła na moje zainteresowanie stroną formalną utworów — doszedłem bowiem do wniosku, że aby książka moja potrafiła nigdy mnie nie znudzić, akcja jej musi śię toczyć rów­nocześnie w Azji i Afryoe, Ameryce i Europie, na biegunach i pod zwrotnikami — słowem, w każdym zakątku świata. Trudność stworzenia takiej książki jest oczywista, a dla mnie wówczas potężniała w prze­szkodę nie do przebycia choćby z przyczyn najbardziej materialnych (a więc, o czym się wkrótce przekona­łem, podstawowych), gdyż nie zwiedziłem ani jednego z obcych państw, nie mówiąc już o. rozległych, egzo­tycznych kontynentach. Po dzień dzisiejszy zresztą wiem o ludziach z dalekich krajów, że mają nosy, oczy, ręce i chodzą na nogach — tylko z szerzonych przez ilustrowaną prasę pogłosek, a także zdjęć i ry­sunków, kto wie, czy nie fałszywych. (Jakże bym chciał zdobyć się kiedyś na okrzyk niewiary, wsparty prośbą o pokrycie kosztów mej podróży tam, w daleki świat! Znaczyłoby to jednak tyle, oo trwożliwe uszczyp­nięcie lokomotywy). Nie widziałem więc świata poza małym skrawkiem ziemi w umiarkowanym'klimacie, ale z wolna zaczynam się z tym godzić. Wtedy wszakże

cierpiałem bardzo, czułem sją uwięziony, a oglądając film o piętnastoletnim kapitanie gryzłem pięści i chodziłem od zmysłów. Po długich troskach znalazłem wyjście z sytuacji, śmieszne i kompromisowe, bo oznaczające kapitulację wobec szarego, codziennego losu — ale umożliwiające zrealizowanie marzenia o naj­ciekawszej książce. Postanowiłem po prostu wznieść olbrzymią i skomplikowaną konstrukcję, której każdy element pochodzić miał z dzieła innego autora. Byłby to cudotwór na miarę ustokrotnionej wieży Eiffla —■? na szczęście dopadł i mnie czas dojrzewania płciowego

i zająłem się czymś zupełnie innym.

Mijały lata i upodobania, lecz marzenie o najcie­kawszej książce pozostało, z tym że nie miała to już być książka z przygodami w dalekich krajach, a tylko trochę kartek, zapisanych gęsto, których nikt nie mógłby nazwać powieścią, opowieścią ozy nowelą, na których nie toczyłaby się żadna określona akcja, a jeśliby się coś działo, to wszystko jedno gdzie, bo to przecież naprawdę zupełnie nieważne.«

Marzyłem o zbiorze słów, który pomieściłby te wszystkie dziwne, tajemnicze i oszołamiające sprawy, z którymi ani dać sobie rady, ani oswoić się nie mog­łem w moim rzeczywistym życiu. Marzyłem o zbiorze słów, który by wydobywał ziarno prawdy z bogatych opakowań: przyjaźni, miłości, radości. Marzyłem o sło­wach zawierających prawdę, wykładających prawdę, a więc wykładających cierpienie, ponieważ prawda jest zawsze bolesna.

I oto. kiedy powoli zaczynałem rozumieć, że nigdy nie stworzę takiego układu słów, kiedy świadomie za­cząłem trwonić siły na walkę z miejscem pobytu, kiedy zdecydowałem się odrzucić marzenia, żyć dla siebie, oszukiwać się fizyczną egzystencją w małym podgór-

ijąc

l*r»— — mMmh ten «taáue tełnt, jak głos

wwweęlmy, Utry wéU Ajrt dawno, bez iładuy

aaęeaąrej Innmuituuń« deoou, emiąe O&eą fejfe —• «PflaiMBt sudzy lełut, ©w tekst, który ja jimatolMBim «kdjré ar sldw i zdań które ja, tylko ja ywruwftf mm I «to Utduły się, rosły we mnie ■di, drapta»*' j»*<wtnu «rdiidm riebi» obdarao- mga »ntiMhrjni laaam tam. skąd usunął mnie loa, |r«{ąqr zbyS MW* i ?byt nM-praerwantr, Myślałem • Imé», ktdry aa4ą0 mdi oifcit, gdybym to Ja był MrtMMt tr) pracy — ale myślałem także, że nie ma aaaegc adm, Ja«U«a tylko >a i aą te blade kartki, piaMadmm idnK paaaająea d*alBw do tanich kopert, fcHrydh jadaafcar dt ma i d» ma nazwiska nadawcy.

Tw oiwriek ato iyje" — kołatało mi gdzieś na dato karaadmmtoi dtnto adame. — A jeśli żyje — £MpNMdalam Mftjrttomaat — to w rejonach, do któ- t%t% m* doctanrają aomdii t literackiego świata, z ro- pmrrnk* dąm|(|il tratd. Tak, on na pewno jest taaa, flpfcto aa* dupadma go wieść o losach jego kawfti» — dtora toa talu aoaUwił ją na pastwę bru- tatoyck rd prayaflttyvh letników łub na żer szybkich ftonawikŁ. zagrzewających kawę dla krzą­tali»! Mą lwl)i*tiia>ali gospodyni.

Dtopwarał «to wa sam* dręczący zmysł zbrodni, tak, to fcraddNÉ ttdrtag» tekstu równoznaczna byłaby praw Md • ad*k*atoam komid żyda —• ale jednocześnie rtww-.jaś* tkt caraa silnie) pnwkonanir, to tylko dzięki prifatoMMí« a«*łą tekst od śmierci — ł nie tylko tolk &te t si® Me-.

tftMtoMdtom dą f totodaram tęga utworu, a więc • paawayi dtofNfti (a mato «ftavkk1) • samym auto* im Jawnaa tag» aamaga «tomar« pra—talmi parnią* H4 ka la ais « aMto »masa. i la m jak rmct napisa­łam gtotortMam mamą, ki etmraktar adrą«m«g® fto-

ma był tam zupełnie podobny do mojego, a właściwie idrfit'5 iinłr Uki (MU „Csyibym straci! —-

[imwt»nwlrni sobie, Lki nie,,. Coraz btrdnej utrwa* lała się we mnie prtdtonNue, że jest to ktiątki. opi* suj.ąca maje lyeie i napisana prmi mnie.

Całą noc spędziłem w małym kręgu lampy, przy rrn »Triącym »tóle, a deszcz szeleścił za niskim okien* liiem i c;erpliwie bulgotał w rytmie. O świcie, imt* czony nad miarą, oparłem głowę na rękach i zasnąłem snem niespokojnym, trudnym snem kolejowych po­dróży...

Obudziłem się z ciężkim wzrokiem, przepełniony sprzecznymi decyzjami. Jedno tylko wiedziałem na pewno — że natychmiast muszę stąd wyjechać ze swym nagłym, bezcennym zyskiem, Bałem się choćby chwilę pozostawać w tyra pdkoju. gdzie mógłby wejść poprzedni mieszkaniec, by zabrać swoje rzeczy a trse- ciej, dolnej szuflady komody, kr rzeczy rozrzucone teraz nieporządnie na dnie oł warte} szuflady, Ir zuchr kartki, rozsypane na stole, na Kiku, na podłodtr

Postanowiłem wyjechać natychmiast, opatrzyć tom wymyślonym prseae mnie tytułem ł autn nazwiiktem

i wydać jak najszybciej tą książkę, która wyzwoliła we mnie starą i podłą ambicję błysacrenia w moim •wiecie, w tym światku maleńkim, określonym granicą miejskiego dymu; wiedziałem, t* Mut, klOry mam do pokazania mojemu światu, obdarty nnk chwilowym tego świata z&interesowani« m... (No tóŁ, «kazało ślą, że tak swana „dobrowolna rezygnacja” jut j»s»cae jednym i wielu (iMw, Mn tnymiwy na pewny użytek w przypadku roanałtydi »tfpwwlirt •» fał* azOw na kot urn ta bImIii 1i>iiśi1 wMfcatfuitznoAet, a Ha* wet zdrowego naądką kury datt wśrodpareto wzbu­dza teatralny podztw. pnntoml występuje o wiele nadit«). nf* **« pMtwdmif Mądzi), PoMt«nowiłem

wrócić, lecz jednocześnie bałem się narazić na jakie­kolwiek zarzuty czy oskarżenia, ponieważ układ słów tworzący tę książkę nie był konstrukcją moją, ani też w żaden inny twórczy sposób nabytą przeze mnie własnością. Tylko absolutnie szczere odkrycie pobudek, które skłaniały mnie do wydania tej pracy jako, włas­nej, mogłoby (miałem nadzieję) uchronić mnie w przy­szłości od przewidzianych, a co gorsze ■— nieprzewi- •- dzianych konsekwencji.

Kary wynikające z litery prawa nie są tak straszne jak potępienie ze strony społeczeństwa; wszelkie, pa­ragrafy i kodeksy to naturalnie i obiektywnie istnie­jące pułapki, wnyki, sidła, kleszcze zastawione stale w tych samych miejscach i zakamarkach że użyję niemodnego już, lecz skutecznego porównania — dżungli życia. Rzeczą nieostrożnej jednostki jest tylko wzmóc ostrożność, by uniknąć schwytania; ten oczy­wisty żart, aż nazbyt często realizuje się w .jżyciu^

i w literaturze: postać tym uczciwszego im bardziej jest przestępcą — to popularna postać. Natomiast po­tępienie ze strony społeczeństwa = to już nie stalowa pułapka, z której wprawdzie trudno się wyrwać, ale w którą jakże łatwo nie wpaść (ten żart nie realizuje: ■ się zbyt często). O, nie, to istota z krwi i kości, potężna, wszędobylska, drapieżna, czająca się w najmniej spo­dziewanych miejscach, atakująca zawsze pierwsza, niszcząca do cna, a tym straszniejsza, że obdarzoną uczuciowością. Albowiem napędem jej działania jest uczuciowość właśnie. Lecz uczuciowość groźna jest nie tylko gdy przybiera formę potępienia — strzec się zatem należy wzbudzania zainteresowania społecznego w każdym razie. Niektórzy sądzą, że najlepszym spo­sobem ratunku jest starać się usilnie o zwrócenie na siebie uwagi, tym usilniej, im mniej szans powodzenia mają te starania. Po jakimś czasie społeczeństwo

zacznie mieć dość natręta, zacznie go ignorować w spo­sób zdecydowany i nieodwołalny — i dopiero wtedy ów nieszczęśnik, któremu niegdyś zdarzyło się wyko­nać obszerniejszy gest, czy na krótką chwilę wzbać swój głos ponad inne w ogólnym tumulcie, osiągnie możliwość pożycia swoim własnym, osobistym, maleń­kim życiem.

Nie akceptuję ani potępiam żadnej z form drażnie­nia sił zbyt potężnych, by miały być rozumne, ponieważ dziś bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonany, iż żyję własnym życiem i rozstrzyganie, czy to ja się przekonałem, czy też zostałem przekonany, nie może wchodzić w rachubę.

Jednakże wówczas, ponieważ przeczuwałem kolizję, a pragnąłem, by przebiegła najłagodniej, nie mogłem cofnąć się przed zrezygnowaniem z części swojej włas­ności, przed pokruszeniem kawałka swojego czasu na drobniutkie słówka usprawiedliwienia.

Otóż to, — sprawiedliwość. W tym przypadku — komu się ona należała? Na pewno skrzywdzonemu, jeśli tu można było mówić o krzywdzie. I — moim zdaniem — nikomu już więcej. Dlatego właśnie po­winienem był znaleźć dość siły, by publicznie przyznać się do kradzieży, -rezygnując z walki o problematyczne prawo własności. Byłaby to pozornie klęska, pozornie ustępstwo tg* a w rzeczywistości złośliwość wyrzą­dzona obcym, polegająca na sprzątnięciu im sprzed nosa okazji do drapieżnej zabawy w śledztwo, tym lepszej, że z góry przewidującej sukces. A przy tym — jakaż przyjemność złośliwego wykrzywienia twarzy w stronę mrocznych zarośli, w których czai się, ostrząc kły, milionowy, krwiożerczy zwierz...

Lecz w dalszym ciągu uważałem, że znaleziony tekst napisałem ja sam, o samym sobie. Mam bowiem (jak każdy człowiek nadwrażliwy, psychopatycznie

uczulony na wszystko dokoła — czy to jest jawna wyrządzona komuś krzywda, czy też coś, czego krzyw­dą ani radością nazwać nie sposób, co pozornie trudno jest dostrzec, tak jak trudno jest dostrzec powietrze lub światło dzienne) dwie świadomości: jedną na uży­tek prywatny i ta mnie rozwija, jest więc czynnikiem postępu — i drugą, oficjalną, na publiczny użytek, spełniającą niejako rolę maski czy pancerza, mającą za zadanie reprezentować mnie wobec świata, a więc będącą czynnikiem hamującym, ograniczającym wpływ moich przemyśleń, przekonań i postanowień na moje rzeczywiste działanie. Oczywiście ta druga świadomość nie istnieje, gdy w zasięgu moich zmysłów nie ma innego człowieka; oceniam wtedy świat za pomocą całego zespołu doświadczeń i posiadanej wiedzy, bez obawy narażenia się na kpiny, nienawiść, czy bodaj że gorsze konsekwencje. Ale już głos, zapach, spojrzenia innych ludzi automatycznie pobudzają do działania tę drugą świadomość, zacierającą rzeczywiste kontury rzeczy, nie pozwalającą dostrzegać dokładnie związków

i zależności między sytuacjami ani oceniać tych sy­tuacji w sposób sprzeczny z przyjętymi urzędowo zasadami. Jest to cierpienie poważne i nieuleczalne, po­dobne do największego z cierpień mojej młodości, gdy jako dwunastoletni chłopak nabawiłem się zapalenia spojówek i musiałem nosić okulary. Chodziłem wów­czas do szkoły publicznej, mieszczącej się w starym mieszkalnym budynku o popękanych ścianach... Drew­niane wąskie i zdarte schody wiodły do zatłoczonych klas, gdzie w powietrzu sinym od kurzu i smrodu kpiły ze mnie okrutnie i dokuczały mi nie dożywione, podobne do wyleniałych małpiatek, prostackie dzieci. W ciasnym pomieszczeniu szatni stały wieszaki

o kształcie podwórkowych trzepaków z wbitymi rzędami krzywych, zardzewiałych gwoździ — wieszano tu palta

jedno na drugie, aż zamykały przejścia, spadały na brudną podłogę, tworzyły stos pomięty i cuchnący... Po ostatnim dzwonku gromada wrzeszczących dzieciaków wpadała na ten miękki stos, tarzała się w nim, szalała... Wiele razy jakieś złośliwe ręce rzuoały mnie twarzą w dół, przywalały paltami, biły skręconymi w mocne supły bawełnianymi szalikami — a ja dusiłem się, charcząc i gryząc jakiś zatykający mi usta wyleniały króliczy kołnierzyk. Wiele razy tłuczono mi nieszczęsne okulary, a potem nauczyciele wzywali moją matkę, by dość łatwo przekonać ją, że to ja sam potłukłem szkła, chcąc do czasu sprawienia nowych być wolny od nauki.

Mocna ręka matki zaciskała się na moim przegubie, szarpnięciami ciągnęła mnie do domu. „Ładne kwiatki dowiaduję się o tobie” — mówiła matka parę razy po drodze, a ja nienawidziłem jej bardziej za ten logiczny błąd niż za wszystko, co miało potem nastąpić, co już tak dobrze znałem. Intensywnie myślałem o tym pot­wornym zdaniu i wolałbym, żeby mnie w domu za­tłukła na śmierć swoimi związanymi razem pięcioma paskami, niż żeby choć raz jeszcze powtórzyła to samo. Ale ona nie wiedziała o czym myślę, i powtarzała przy­stając, szarpiąc mnie za rękę i dostawiając swoją twarz do mojej: „Ładne kwiatki dowiaduję się o tobie”.

Pozostawiono mnie na drugi rok w tej samej klasie, lecz przesłano do innej szkoły. Tam poszedłem już bez okularów i stałem się innym człowiekiem. Nikt się ze mnie nie naśmiewał, ponieważ byłem drugoroczny, a więc starszy i silniejszy. Ale widziałem źle, bardzo źle, i dlatego mrużąc komicznie oczy do­patrywałem się w każdej twarzy wyrazu kpiny, a w każdym ostrzejszym geście zamiaru zadania mi ciosu. Musiałem opanowywać się nieustannie, by nie wykonać ośmieszającego, bezsensownego gestu obrony.

Nabawiłem się wkrótce szczególnie przykrej nerwicy, objawiającej się skłonnością do prowokacji. Ponieważ nie wiedziałem, czy ktoś ma zamiar zaczepić mnie, czy nie, wolałem uczynić to pierwszy, by z miejsca osiągnąć przewagę. Kilka razy mi się to udało, a wkrótce doszło do tego, że rozkwaszałem innym uczniom nosy i podbijałem oczy bez żadnej prawie przyczyny, a moje tłumaczenia były zawsze jedna­kowe: „Widziałem, że on chciał mnie pierwszy ude- rzyć’Vj Stałem się postrachem szkoły, a ponieważ uczyłem się bardzo źle i rozmawiałem na lekcjach, nauczyciele dyskretnie wspomnieli mojej matce, by zaprowadziła mnie na badanie do psychiatry. Nie wiedzieli jednak, że z ostatniej ławki, gdzie posadzono mnie, bo byłem największy, nie widzę niczego, co pisze się na tablicy — że gadam, bo jestem pewien, że nau­czyciel tego nie widzi, bo właśnie ja, ja nie dostrzegam wcale jego twarzy. Nie przestawałem, jak inne dzieci, śmiać się pod karcącym spojrzeniem belfra — prze­ciwnie, niczym nie zmącony uśmiech kwitł na mojej twarzy, w którą wpijał się tragicznie przerażony, pełen nienawiści wzrok wychowawcy. Wszystkim tym imponowałem największym łobuzom w szkole, synom pijaków i nędzarzy, a także chłopakom z ulicy, którzy codziennie zbierali się w bramie szkoły, by palić pa­pierosy i zaczepiać przechodzące dziewczynki.

Wkrótce zaprzyjaźniłem się z nimi i zrozumiałem, że wcale nie jestem słaby, że wystarczy mi siła, którą mam, a cała rzecz polega na odwadze. Była to zresztą histeryczna odwaga, ale o tym tylko ja wiedziałem, inni dostrzegali tylko jej efekty. Wystarczyło wreszcie podejść do najmocniejszego z ulicy i bez słowa ude­rzyć go tak, żeby upadł (to nic, że on się nie spodzie­wał ciosu, najważniejsze, że wcale nie miał chęci do dalszej bójki), by inni szanowali mnie i traktowali

jak wodza. Do następnej wiosny nauczyłem się już palić tytoń i nieźle pić, tak, że po ćwiartce wódki mogłem zaraz wrócić do domu i matka nic nie po­znała. Potrzebowałem w związku z tym pieniędzy, więc zacząłem wykradać z domu rozmaite rzeczy, z początku mniej ważne, których braku matka nie spostrzegała, a później coraz cenniejsze, które sprze­dawałem za grosze starym, brudnym paserom, krę­cącym się niby od niechcenia po bazarze. Moje domowe przestępstwa wydały się wreszcie, matka próbowała mnie zbić; uciekłem z domu na wiele tygodni. Nauczyłem się wtedy kraść ze sklepów bułki, butelki z mlekiem i inną żywność. Kradłem także owoce ze straganów na rynku, a później już wszystko, co tylko dawało się unieść i ukryć.j Nigdy nie zostałem schwytany, choć już wszyscy wiedzieli, że jestem złodziejem. Spotkałem kiedyś przypadkowo na ulicy matkę, krzyknęła do mnie: „Palę się ze wstydu!” — , a ja zmrużyłem oczy i wytężyłem się, by dostrzec

płomień, lecz zobaczyłem tylko zamgloną, wykrzywio­ną wściekłością twarz starej kobiety po przeciwnej stronie ulicy. Poradziłem jej głośno, żeby wobec tego wsadziła głowę pod kran, i skręciłem w przejściową bramę, a gdy upewniłem się, że za mną nie goni, roz­beczałem się jak trzyletni pętak.

Lecz są to stare dzieje, po cóż by je powtarzać, raz przeżyte, w tym samym miejscu i w tym samym czasie...

W kieszeni moich wydartych spodni, razem z pęcz­kiem drutu, paroma wytrychami i szewskim szpilor- kiem do przebijania opon samochodów — pociła się wystrzępiona tekturowa pochewka, chowająca tanie okulary. I kiedy byłem sam, kiedy nikt mnie nie mógł zobaczyć, natychmiast wyciągałem je, tarłem brzegiem brudnej koszuli i zakładałem na nos. Takie

chwile zdarzały się rzadko, trwały bardzo krótko, ale odkrywały mi świat, taki, jaki mógłby być, gdyby dawnych mych rówieśników nie drażniło moje małe kalectwo, gdyby oni rozumieli i uszanowali moje nieszczęście. Już wtedy wiedziałem, że każda nietole­rancja rodzi się z niewiedzyjz głupawego zdziwienia, że coś może być różne od owych niewielu znanych i pospolitych rzeczy — a to zdziwienie głupawe zaw­sze przemienia się w bestialstwo. Dlatego już wtedy nienawidziłem chamstwa, nauczyłem się wypatrywać je, wyciągać na wierzch spod rozmaitych pozorów i tępić bez odrobiny litości. Lecz miałem niewiele lat, równie małe pole działania i takie same środki. Wali­łem tylko w pysk za chrapliwy, sadystyczny śmiech z kogoś, kto się potłukł albo skaleczył — a jeśli śmiał się ktoś z tego, którego uderzyłem, dostawał jeszcze gorzej. Ci wszyscy chłopcy, z których ja byłem najsilniejszy, z których ja jeden myślałem i kierowałem się przy wszystkich kradzieżach maleńką, wrodzoną znajomością psychologii — żyją do dziś w tym samym zadymionym, zatrutym mieście. Niektórzy mają już żony i dzieci, niektórzy siedzą w więzieniach... Gar­dziłem zresztą wszystkimi, nienawidziłem wszystkich i bałem się wszystkich. Musiałem ukrywać przed nimi swoje okulary, a gdy raz wypadły mi z kieszeni i zo­baczyli je, powiedziałem, że to po dziadku i że sprze­dam je, gdy znajdę kupca. Wiedziałem, że gdyby wyszło na jaw moje kalectwo, odtrąciliby mnie na­tychmiast i nie mógłbym już nikogo uderzyć, bo rzu­ciliby się na mnie wszyscy i skopali jak psa. Dotąd jednak byłem wodzem i mogłem robić z nimi wszystko, bo wszystkich miałem za sobą.

Więc w krótkich chwilach, kiedy wkładałem okula­ry, rozumiałem, że życie, które prowadzę, jest wyni­kiem jakiegoś smutnego nieporozumienia, że musi trwać

krótko ów przykry okres, że wystarczy przesunąć lub zmienić jakiś maleńki drobiazg, by wszystko wróciło na swoje właściwe miejsce. Takie przekonanie nie opuszcza mnie i dziś, a jest to, i wtedy był, czynnik postępu, dzięki któremu coraz bardziej stawałem się człowiekiem, a więc istotą coraz wrażliwszą na ból.

Już wówczas nauczyłem się mieć dwie świado­mości, być innym w obecności ludzi niż w samotnoś­ci — innym dlatego, że mniej wiedziałem, mniej rozumiałem i odczuwałem — słowem, byłem głupszy, zawsze o tyle, o ile wymagała tego sytuacja. Tak jest i dziś, ledz nie robię tego (to zresztą „robi się” samo) dla pozy czy wzbudzenia zainteresowania (ludzie — stara to, niestety, prawda — zawsze bardziej zajmują się głupcem niż kimś mądrym); o, nie, na to są inne sposoby. Po prostu boję się wejść w kolizję z obowią­zującymi normami prawa, obyczaju i wszystkiego, czego należy przestrzegać, aby innym nie dać pre­tekstu do zniszczenia mnie. Inni prędko dali mi poznać, co mogą ze mną zrobić, udowodnili mi to...

Pociąg mój odchodził dopiero późnym wieczorem; cały dzień przeleżałem na łóżku z zamkniętymi ocza­mi... Z początku nie myślałem o niczym — obrazy przeszłości swobodnie przesuwały się w bezwładnej pamięci, nie budząc żadnych wzruszeń. Ukazywały się rozmaite dawne zdarzenia, których nawet nie spodzie­wałem się pamiętać; twarze ludzi, z którymi rozma­wiałem przez kilka ohwil zaledwie, w dzieciństwie czy młodości; obserwowałem także siebie samego, jakby zupełnie obcego człowieka, jedną postać pośród wielu innych w męczących, zbiorowych scenach. (Pojawiali się także ludzie, których nienawidziłem, którzy byli przyczyną moich nieszczęść minionych, moich klęsk...)

Pewnego dnia o świcie, po całonocnej pracy, kiedy zimne promienie słońca rozpaliły niskie dachy bara­ków, stałem z łopatą na ramieniu w grupie aresztan- tów. Zakrzepła glina pokrywała moje dłonie i buty, w ostrzyżoną do skóry głowę uderzał z tyłu pomie­szany z ostrym kurzem wiatr, „Baczność!” krzyczeli strażnicy. „Spocznij!” krzyczeli. Miotali się bezładnie przed dwuszeregiem więzionych, z tą zaciekłością poranną udręczonych brakiem snu cezarów. Mieli w czerwonych powiekach ten sam ostry pył, który nam kąsał karki. Spałem podstępnie, wtłoczony w ob­szerny lepki drelich, mechanicznie wykonując komen­dy. Był duży plac poza mną, biała ściana baraku przede mną. Z boku, przy drucie kolczastym, skłębio­nym i czarnym, porośniętym sadzą, której żaden deszcz nie potrafił zmyć, wznosił się krzywo rudy słup z powieszonym u szczytu głośnikiem. Szedł stamtąd chrobot i syczenie, przypominające pożar okrętów na zbyt odległym oceanie. Trwało to długo — mono­tonne i nużące — aż w końcu woda zawarła się z hu­kiem nad wypalonymi wrakami i cisza wypełniła go­rące szczeliny powietrza. Strażnicy w przekrzywio­nych czapkach, z obrzmiałymi twarzami, znierucho­mieli jak psy, które nagle zgubiły ślad. Szeleścił tylko niski poranny wiatr i pękała wysychająca na os­trzach łopat glina. Wówczas ziemia stała się dnem oce­anu. Biały barak majaczył w srebrnym falowaniu świ­tu jak wrak, inkrustowany szczelnie pęcherzykami po­wietrza. Wysoki był ciężar oddechu.

Nagle w tym niepojętym stanie, który zdawał się trwać bez końca, pojawił się ostry, pionowy świst, biegnący przeraźliwie szybko do dna, gdzie staliśmy bez życia, do dna, ponad którym unosił się nieprzej­rzany bezmiar wieczności. Świst ów — jak stalowa lina, przecinająca głębię za ciężarem kotwicy, napinał

się coraz mocniej, by skończyć się nagle głuchym dźwiękiem, uderzeniem stali w mokry piach.

Nie wiem, jak odczuwali to tamci dawni ludzie, którzy mnie otaczali — lecz przecież zdołali dostrzec moje odpływanie. Podeszła bowiem do mnie muzyka, objęła szczelnie, wypełniła świat. Woda uniosła się, zamieniła w tlen, ciężar stał się lekkością. I wszczął się ruch w skamieniałej naturze, oprzytomniały in­stynkty. Wartownicy porwali się do spełniania swych ról, nie wiedząc nic już o chwilowym śnie. Bezsen­sowne krzyki, jak płomienie odarte z narzuconych form, objęły całą dostępną mi rzeczywistość. Ele­ment gwałtu przemógł wiotkie sygnały ładu, wołające daremnie ze szczytu szorstkiego, umarłego już dawno drzewa. Święte wojska Wolfganga odchodziły sro­motnie pod silniejące słońce, pochłaniał je niski blask.

Wtedy pognano nas przez plac, za baraki, do wy­sokich śmietników z purpurowej cegły, z których wstawały tęczujące w chłodnym blasku fale ciężkiego smrodu. Należało opróżnić śmietniki — ktoś przecież musiał to zrobić, takich konieczności żadna muzyka nie zdoła przekreślić — lecz kiedy smutną tyralierą okrążyliśmy wyniosłe twierdze ludzkiej znikomości, z któregoś otworu wyskoczył chudy, przerażony kot. Przypłaszczony nisko do ziemi, przebierał szybko i bezszelestnie łapami, próbując różnych dróg ucieczki. Jego strach był przyczyną jego tragedii. Gdyby się nie bał, gdyby poszedł na wprost z podniesionym jak sztandar niezależności ogonem! Nie ma siły, która by mogła przeciwstawić się takiej manifestacji natury! Ale kot bał się, i ludzie, którzy go okrążyli, zobaczyli oto swój strach; nie zdając sobie z tego sprawy stanęli nad przeraźliwym zjawiskiem własnego losu. Może zresztą działo się w nich coś zupełnie innego. Żywe, ruchome kóło, błyskające oślepiająco ostrzami łopat,

dMMM' M,

zwarło się natychmiast, cicho i precyzyjnie jak ciało zwierzęcia. Kot znieruchomiał, a jego mały szaiy łeb poruszył się wolno, wolno i tylko raz powiódł oczami kot po twarzach osaczających go drapieżców. I mój wzrok uderzył w płaskie oczy kota, żółte i nie wyrażające nic, jak oczy wszystkich zmarłych.

Ciosy spadły równocześnie, prysnęła ziemia i ka­wałki drobnego żwiru. Kot leżał dalej na ziemi, w tym samym miejscu, wciąż żywy. Łopaty uderzały szybko, furkocząc, ostrza zderzały się, wydając wysoki, połysk­liwy dźwięk. Kot długim i płaskim skokiem wyrwał się z kręgu śmierci, nienaruszony. Lecz, ponieważ wszystko to trwało parę sekund, zbliżyli się wartow­nicy, poruszeni do głębi nieudolnością więzionych. Kot znajdował się w skoku — i tu, w powietrzu dosięgnął go ciężki, podkuty but. Kopnięcie to rzuciło uciekającego na mur. Usłyszałem krótki chrzęst i z twarzy kota poleciała krew. Zerwał się znów, ale drugie kopnięcie podrzuciło go na kilka metrów w górę. Kiedy spadł, był już tylko mokrym, zmiętym strzę­pem futerka. I na ten strzęp, przypominający wy­ciągnięty spod zgliszcz fragment zimowego stroju, skoczyli opancerzonymi nogami dwaj ludzie w zielo­nych ubraniach.

Spełnialiśmy swoją pracę w nabrzmiałym sytością uczuć milczeniu. Zerwał się wiatr, naniósł płachtę kurzu na brunatną, mięsistą plamę. Wkrótce grobowce ludzkich konieczności były oczyszczone, ustawiono nas w zorganizowany szyk i wróciliśmy do swoich cel.

W moim pokoiku nie rozjaśniało się, szarość desz­czowego poranka trwała nienaruszona jak woda w gli­niastym jarze. Wyciągnąłem leniwie rękę i z półki zawieszonej nad łóżkiem zdjąłem małe stare organki, na których grywałem wtedy, gdy odnajdywałem się

niespodziewanie w szczelinie między uczuciami...

I teraz też nie było mi ani smutno, ani wesoło, ani też dobrze, ani źle. Ten stan rozciągał się także nad ob­szarem fizycznej percepcji: nie zdawałem sobie sprawy z tego, czy jest mi chłodno, czy ciepło, ozy chcę jeść, czy nie — nie pragnąłem absolutnie niczego i nic mnie nie obchodziło w tej chwili. Podobne momenty zdarzały mi się dość rzadko i zdaje się, że były to mo­menty najprawdziwszego szczęścia.

Próbowałem grać, ale prymitywny instrument pozwalał wyciągać z siebie tylko pospolite taneczne melodyjki, którym nie pomoże najlepsza nawet inter­pretacja — tym bowiem żałośniejsze są, im więcej uczucia wkłada się w ich wykonanie.

Schowałem więc organki, także dlatego, że z radia umieszczonego w pokoju gospodyni doszły mnie dźwię­ki jakiejś dobrej, starej, szlachetnej muzyki. Doznałem uczucia, jakbym rozpalone, obrzmiałe dłonie kładł na chłodnej płycie mosiądzu. Było to uczucie wyrazem dyletantyzmu wzruszeń, od którego nie wolni są przecież i popularni artyści — ot, na przykład sławny pisarz, wysoko przez ogół ceniony znawca muzyki, stwierdził kiedyś publicznie, że nareszcie usłyszał pewien utwór wykonany wspaniale, ponieważ dyry­gent „wydobył z brzmienia orkiestry wszystkie barwy tęczy, grające blaskiem”.

Znieruchomiałem na łóżku i znów, jak zawsze daremnie, próbowałem przypomnieć sobie tamtą mu­zykę z dna morza, sprzed wielu lat... Wsłuchałem się w matowy szelest smyczków, idący do mnie z dołu poprzez zimne ściany. To była tamta muzyka. Czyż­bym stracił pamięć — zapytywałem siebie. Lecz nie...

$kW>W: ■

Owego dnia smutnego pod ołowianym niebem, usłyszałem jeszcze raz tę samą muzykę, której nazwy

nie znam dotąd, a która poruszyła pode mną ziemią tamtego dnia skwarnego, o świcie... Usłyszałem. muzykę raz jeszcze, choć ani jednej frazy nie umia-» łem powtórzyć, choć wiedziałem, że już nigdy nie poznam jej naprawdę... Ta muzyka zwiastowała konilc spokoju, była hejnałem nieszczęścia — ale nie chciałęs^ słyszeć w niej tego, ponieważ wiedziałem, że i tak przyjdzie, samo, ale chyba nie dziś... Myślałem natdj» miast o moim przyszłym życiu, o konieczności spędze­nia go w „sposób ludzki”, bez specjalnego zmęczenia, ale i z pożytkiem, przy czym pod słowem „pożytek”* rozumiałem lekki wysiłek umysłowy, z którego, jak się powszechnie sądzi, | „coś pozostaję”. Oczywiścię« powstają pytania: co pozostaje i dla kogo i po go ale gdyby się nad tym zastanawiać, doszłoby się wkrótce do sakramentalnego pytania, .„czy życie ma sens”. Mieszczaństwa w sposób mądry, bo instynkt towny reguluje te sprawy z pożytkiem dla świata, tak jak system trawienny reguluje cykl czynności życiowych i psychicznych poszczególnego człowieka. Świadome pogrążenie się w mieszczaństwie to rozkosz^ dająca przede wszystkim wspaniałe poczucie bezpi||g czeństwa, czego nie odbiera się przy osiąganiu żadnej innej rozkoszy, która właśnie czyni człowieka bez- bronnym.jCóż za wspaniałe uczucie: wskoczyć w sam środek lepkiego, cieknącego zapachu, odurzającego, krępującego ruohy — czuć tę ustałą, miękką, ciepłą, a przecież nijaką konsystencję, pochłaniać ją, łykać, pić, zwracać ją, taplać się w niej, dać się wciągać powoli do dna, które jest tak głęboko, że się go nie przeczuwa, a które już dawno zamknęło się szczelnie; u góry. Cóż za rozkosz tak grążyć — aż do chwili,! gdy wyszarpnie topielca za włosy na su.chy ląd jakiś hak ratunkowy, jakiś głos, jakaś muzyka obca,

0 feffirej się nie wie nic poza tym, że jest..,

1 rireszczanom zdarza się czasemj że pochwycą przy­tułkiem rzucony w głąbią sygnał, który potrząśnie

nimi jak prąd — lecz oni muszą wiedzieć, co to było — w przeciwnym razie zwątpią w siłę swoich podstaw życiowych — biegną więc do płytotek i ency­klopedii, nabywają wiedzy, zgłębiają przedmiot, lecz gdy nie dojdą prawdy, po pewnym czasie odrzucają ze swej przeszłości fakty, których wyjaśnić nie potrafią, bowiem w ich racjonalnyrii świecie nie nazwane zjawiska nie istnieją. Częściej jednak wstydliwa przygoda kończy się znalezieniem nazwy (bez tej konieczności niepodobna żyć) i sklasyfiko­waniem zjawiska.

Myślałem więc o mieszczaństwie i myślałem H sobie, ponieważ nie da się zaprzeczyć, że jestem mieszczaninem. Choćby dlatego, że mieszkam w mie­ście, choćby dlatego, jże (nawet jeśli z tym walczę) system moich wyobrażeń i reakcji ukształtowany został właśnie przez miejskie, mieszczańskie edukacje, przystosowany do zaspokajania mieszczańskiełr po­trzeb... Nagle przeraziłem się, ponieważ z przeraźliwą wyrazistością stanęła przede mną perspektywa takiego właśnie, takiego samego dnia jak ten, jeden z okrutnych dni potopu perspektywa takiego właśnie dnia w mieście, które opuściłem z trudem :rfi wówdzas, gdybym nie posiadał mego papierowego skarbu, rozrzuconego po całym pokoju, tego glejtu na inne, lepsze życie» na pobyt w pięknym, dotąd nie znanym mi świecie... Zadrżałem z przerażenia, po czym, choć kosztowało mnie to sporo wysiłku, wstałem z łóżka, by poskładać kartki mego utworu, tak jak należało. Brodziłem na kolanach, pomiędzy łóżkiem a stołem i z wielką starannością, pieszczotli­

wie nieomal zbierałem drżące, szeleszczące liście... Zamknięte w firmowej oprawie papeterii schowałem pod poduszkę, po czym na powrót ułożyłem się naj łóżku w pozycji sprzyjającej rozmyślaniom, ze wzro­kiem wbitym w niski, ukośny i odrapany sufit.

Wyobrażałem sobie taki dzień, choć przecież wy­starczyło wybrać pierwszy lepszy dzień z przeszłości (jak ż bezpowrotnie minionego snu) i po prostu go sobie przypomnieć, nie przeciążając wyobraźni. Tak też zrobiłem...

No, cóż... Poleżałbym w łóżku do południa, a po­tem wstał, umył się, ubrał, przyrządził jakieś śnia­danie, które, jak wszystkie śniadania samotników, składałoby się z najdziwaczniej dobranych produktów żywnościowych (kiedyś na przykład, zapomniawszy w przeddzień kupić chleba, zjadłem torbę lekko spleśniałej bułki tartej, zmieszanej z waniliowym, cukrem, i popiłem — ponieważ trzeba było czymś popić, a wodociąg nie pracował — paroma łykami tranu), a później wyszedłbym w płaszczu z posta­wionym kołnierzem na pustą, mokrą ulicę. Przyszło mi też do głowy, że gdyby akurat był dzień świą­teczny i gdybym wstał nieco wcześniej, to mógłbym zdążyć na poranny koncert symfoniczny do filhar­monii. O, jak dobrze znałem ten odrapany, obskurny gmach, w którym na parterze mieścił się słynny z najdroższych w mieście prostytutek lokal nocny, przylegający do sali popularnego kina, wyświetla­jącego filmy kryminalne i kowbojskie, pełnego rozkrzyczanej, bijącej się w długiej bramie łobu­zerii... Często odwiedzałem ten gmach, w którego podziemiach mieściła się słynna w półświatku szu- lemia z konspiracyjnym, kredą na ścianie wypi­sanym szyldem: „Bilardy”. Dopiero na piętrze, dokąd

wiodły drewniane i skrzypiące schody pokryte wy­deptanym czerwonym, tak zwanym — czego się kiedyś przypadkiem dowiedziałem — „kokosowym” chodnikiem, za brązowymi drzwiami, błyszczącymi jak drzwi szafy w porządnym mieszkaniu, mieściła się sala muzyki.

Było tu ze dwadzieścia rzędów krzeseł, przeraźli­wie skrzypiących przy lada dotknięciu, pamiętają­cych chyba czasy pierwszej rewolucji. Podium dla orkiestry zmieniało się często w scenę dla głupko­watych komediantów, którzy, wypędzeni z prawdzi­wych teaitrów, jeździli po kraju niby trupa cyrkowa, odstawiając najrozmaitsze niewarte splunięcia figle. Służba porządkowa zadymionego, lecz pracowitego miasta nie miała, rzecz prosta, pojęcia o sztuce, dlatego tę biedną, jedyną w potężnym mieście salę filharmonii wynajmowano częściej kuglarzom niż artystom. Hołota wówczas tłoczyła się w sali, psuła już i tak ledwie żyjące krzesła, nabijała smrodem brudnych ciał i dymem podłych papierosów korytarze, tupała co sił w popękany parkiet, żądając bisów — i oto ze scenki po raz setny rozbrzmiewała prostacko dwuznaczna piosenka o kaczuszce, która miała krótkie nóżki i w związku z tym nie mogła czegoś tam do­sięgnąć. Pierwotni wyli z zachwytu, szczęśliwi, że istnieje jeszcze komunikatywna sztuka, i szli do domów rozmnążaó się, a na estradzie ustawiano krzesła, w których zasiadali muzykanci we frakach, by grać Beethovena. :

Myślałem, że mógłbym pójść na porajmy kon- Gert, wemknąć się cicho na salę, zająć swoje stare miejsce, z którego wprawdzie nie widać dyrygenta ani solisty, ale gdzie za to słyszy się wszystko to, co usłyszeć należy. Nie mam tu także przed oczami

karków obcych ludzi, ponieważ nikt nie siedzi przede mną tak blisko, bym dostrzegł płatki łupieżu na czarnych barkach garnituru, krople potu na czerwo­nej od gorąca łysinie czy wciśniętą w fałdę tłuszczu metalową zapinkę sztucznych pereł. Jest coś obrzydliwie okrutnego w zwyczaju przyjętym przez filharmonie, że się nie gasi światła na sali podczas koncertu — tak jak w teatrze czy kinie. Muzyka wcale nie usprawiedliwia szpetoty świata — obnaża ją bezlitośnie. To może śmieszne, co powiem, lecz kiedy spojrzę na to stado wołków, na tę gromadę żółwi przywalonych ciężarem muzyki, na te sztywne, leniwe korpusy, tępe głowy i bezwładne ręce, ściska­jące kurczowo, niby sprzęt ratunkowy, nędzne kar­teczki programu — kiedy patrzę na to przypadkowe zebranie, co przydreptało z rozmaitych nor i zaka­marków i osiadło pod jasnym światłem jak chmurka oszołomionych nietoperzy — i kiedy widzę, jak muzyka im ucieka, ta muzyka, po którą tu przyszli, by ją złapać jak rybę pod skrzela i zatłuc, upiec i zeżreć, ostrożnie wypluwając ości — ale muzyka im ucieka, bo przecież nie jest rybą, a oni winią swoje roz­targnienie, że zły rozmiar haczyka zabrali... Boże mój... Kiedy widzę, jak wzrasta wzburzenie, że muzyka zbyt długo trwa, a oni muszą siedzieć cicho, nie rozumiejąc nic, co się wokół dzieje, a przecież tam, za ścianami, przywykli do zabierania głosu — i kiedy widzę, z jaką pasją zabierają głos, gdy jeszcze wisi nad nimi ostatni dźwięk muzyki, z jakim szałem biją te swoje wilgotne, nieporadne ręce, jak krzyczą, jak bełkoczą, jak chrypią bezlitośnie, jakby chcieli zasypać, przywalić tym krzykiem wspomnienie umilkłej muzyki

kiedy widzę, jak raczą swoimi umiejętnościami orkiestrę, jak wymieniają dobra orkiestry na swoje

dobra, jak cieszą się, jak wracają do życia — bo przecież po długim potopie poczuli ziemię pod nogami.:. Boże mój... Nienawidzę ich wtedy i nienawidzę siebie, ponieważ wstydzę się za siebie i za nich, a nienawidzę uczucia wstydu.

Nigdy nie biję oklasków, wszelka hałaśliwość jest poniżająca, a tym bardziej poniża artystę. Jakże można być zadowolonym z koncertu, gdy się zeń wraca z głową nabrzmiałą skowytem tłumu? Gdybym był dobrym muzykiem, występowałbym publicznie tylko pod warunkiem zachowania absolutnej ciszy na sali. Wystarczy, że honoraria w postaci krzyku odbierają bokserzy. Niestety, nie jestem muzykiem. Wybiegam więc z sali, nim jeszcze rozpęta się burza, nie żądam bisów ani czekam na nie, także dlatego, że wirtuozi to ludzie próżni i w utworach dodatkowych starają się przede wszystkim popisać biegłością palców. Wybiegam z sali, nim zabrzmi sygnał cyrku, a mogę to uczynić niepostrzeżenie, ponieważ zajmuję zawsze to samo stare i dobre miejsce.

Moje miejsce jest za filarem, z którego opada tynk. Ostatni, krótki rząd pod ścianą, a właściwie kilka krzeseł opartych o pionowe listwy; za nimi kaloryfer przysypany rdzą. To są miejsca dla tych, którzy nie płacą za bilet: siada tu starszy człowiek, służący do podawania kwiatów, siada tu również dyżurujący strażak. Podawacz kwiatów wchodzi na salę w ostatniej chwili, kiedy dyrygent i solista zajęli już swoje stanowiska i gaśnie echo wstępnych oklasków. Drzwi wyjściowe są tuż koło krzeseł, podłoga lekko skrzypi, nikt tego nie słyszy, podawacz zgrabnie ustawia pachnące kosze obok swojego miejsca, luźne wiązanki kładzie troskliwie i prędko na sąsiednim krześle, które zawsze jest wolne.

Strażacy dyżurni zmieniają się często, lecz ■ ich zachowanie jest do siebie podobne. Nikt nie patrzy na twarz strażaka podczas muzyki, nikt nie ogląda się do tyłu, głowy poruszają się z lekka na boki, czasem do góry — tam znowu, w pierwszym rzędzie balkonu szare w bladym świetle twarze kołyszą się w sposób taktowny i dystyngowany, wypatrując u dołu twarzy znajomych... Prąd muzyki o zmiennej sile wpływa decydująco na sposób zachowania ludzi, którzy tu przyszli. Jeżeli kto chce kasłać, robi to wtedy, kiedy idzie gra najmocniejsza; komu zdrętwiały nogi lub kark, również głośny moment wybiera, by zmienić pozycję w krześle. Jednakże nikt nie ogląda się, nie patrzy do tyłu, na ostatni rząd twardych, służbowych krzeseł, na te pięć krzeseł stojących osobno pod osłoniętym listwami kaloryferem, gdzie leżą kwiaty, gdzie siedzi troskliwy podawacz, stra­żak, ja.

Moje miejsce jest za filarem, pierwsze krzesło licząc od drzwi; z tego powodu stary podawacz nie darzy mnie sympatią. Jest to miejsce dla niego najlepsze — bliżej drzwi i bliżej środkowej alei, którą w przerwie musi przejść z kwiatami. Musi parokrotnie omijać moje nogi, musi uważać, by nie potknął się o nie ze swym cennym ładunkiem. Nie zwraca mi jednak uwagi, że tu siedzę — zajmuję to miejsce wtedy, gdy on krząta się jeszcze w ku­luarach, odbierając kwiaty i polecenia. Mógłby sobie to wygodne miejsce zarezerwować, przywiesić raz na zawsze tabliczkę z napisem: „Zajęte”. Może 'jednak uważa, że nie warto — obecność tych krzeseł nie jest przecież pewna, mogą zniknąć pewnego dnia wraz z tabliczką, mogą odjechać na strych lub na śmietnik, stare są, skrzypią. Może jego własna pozycja podawacza kwiatów nie jest aż tak pewna, by miał

ryzykować zajmowanie miejsca na stałe; może mu w gruncie rzeczy wszystko jedno, gdzie siedzi, skąd wstaje, kiedy huczą brawa. Sunie jak umajona łódź w dół czerwonej rzeki chodnika, zatrzymuje się wreszcie u podwyższenia; zachłanne i niecierpliwe ręce tam u góry odbierają przesyłką, oklaski wzma­gają się; czasami solista lub dyrygent podadzą mu rąkę, krótko, na pół sekundy — to wystarczy: oklaski osiągają swój szczyt, publiczność zmienia sią w tłum, skanduje i piszczy — nie są to chwile bezpieczne. Stary wraca, rąkę niesie sztywno obok siebie jak szkło

nikt na niego nie patrzy i on patrzy w próżnią, w oczach ma wielkie zdziwienie, a jego płaska, nie ogolona dobrze twarz krzywi się, jakby zgryzł coś gorzkiego. Nie siada już na swoim miejscu obok mnie, szybko i bojaźliwie opuszcza salę przez otwarte na oścież drzwi, którymi za chwilą wyjdą wszyscy.

Moje miejsce jest za filarem, strażak siedzi na ostatnim krześle, przy ścianie bocznej, pod gipsową rzeźbą. Rzeźba w płytkiej niszy przedstawia kobietę trzymającą znicz, kawałek zakurzonego gipsu imituje płomień. Profil strażaka jest wymienny, wraz z pozo­stałymi składnikami jego postaci. Ale jest tutaj zawsze. I zawsze, ilekroć muzyka staje się szybka i gwałtowna, strażak podnosi twarz i podejrzliwie śledzi suchy znicz. Jednakże płomień nie spada, muzyka przygasa, strażak opuszcza wzrok. Duże, nie­poradne buty tego człowieka, buty służbowe, faso­wane co roku, wymieniane i bez właściciela, pozba­wione cech niepowtarzalnych, którymi los obdarza buty własne i jedyne, te buty zbyt silne, nie ulega­jące zniszczeniu, matowymi czubami zwrócone tam, skąd leci muzyka, trwają nieporuszone. Strażak patrzy na nie spojrzeniem, którym się chyba po raz pierwszy

I

widzi Sfinksa, i one, jak Sfinks, za przyczyną nie znaną nikomu istnieją tu, na dnie muzyki.

Moje buty, w które wpatruję się także podczas gry, oddalone na całą długość nóg, dalej niż buty strażaka, to już właściwie pantofle, lub — żeby nazwa bardziej lekka i krucha — trzewiki, z łaski jakichś tajemnych sił trzymające się cało. Oglądam je co dzień, rano i wieczorem, z miłością i troską, ich stan jest dla mnie przyczyną nagłych urazów lęko­wych i przykrych snów. Obuwie to mogłoby spełniać rolę kalendarza moich dni minionych. Wiem, gdzie i kiedy przybyła ta lub tamta skaza, w jakich sytuacjach mniej lub bardziej smutnych nastąpiło przetarcie zelówki czy pęknięcie szwu. Przez długo­trwały kontakt z moją osobą stwory te zyskały dla mnie cechy istot żywych — zbyt dużo wiedzą o mnie, zbyt dobrze mnie znają, bym mógł je traktować jak zwyczajny martwy przedmiot. Wiem jednak, niestety, że nie na długo już starczy im sił — ich los jest dla mnie obrazem zniszczeń, którym i ja ulegam — lecz od śmierci niczego się nie ocali, choć raz i tego dla nich próbowałem.

Moje miejsce jest za filarem, z którego leci tynk przy silniejszych dźwiękach. Filar ten podpiera bal­kon, daje także powód, dla którego tak lubię moje miejsce: zasłania widok środkowej części estrady, gdzie stoi dyrygent lub solista. Nie lubię na nich patrzeć, dość już w życiu przypatrywałem się ludziom nieszczęśliwym. Na pewno nie można być ani trochę szczęśliwym, gdy się nie wie, czy przypadkiem na sali nio siedzi ktoś, kto dociera do sedna przedstawianej sztuki, kto chwyta w lot wszystkie wytarte, spryt­nie po raz tysięczny wykorzystane chwyty, kto do­kładnie dostrzega daleko spoza granic sztuki pocho­dzące triki. Dlatego trudno mi dotąd nie podziwiać

bezczelności pewnego człowieka, którego wystąp na trzeszczących deskach filharmonii sprowadził się w efekcie do próby zniszczenia moich biednych półbutów.

Odziany w czarny frak, spasiony mężczyzna stanął przed publicznością i zaczął wykrzykiwać coś, głosem zbliżonym do ryku rozszalałego byka. Ów czarny, tłusty ponad miarę byk miotał się po estradzie, wył; obwisłe podbródki, jakby napełnione wodą, trzęsły się niebezpiecznie nad sztywnym gorsem, odbijając sine światło lamp. Nigdy nie mam zwyczaju zaglądać do programu w czasie koncertu, by, jak to robią inni, upewniać się przy pomocy tanich frazesów o wartoś­ciach artystycznych produkowanego właśnie utworu. Tym razem jednak odstąpiłem od zasady, ponieważ to, co działo się przed moimi ocizami, także i za moje grosze — na pewno nie było muzyką. Przeczytałem uważnie nazwisko kompozytora oraz nazwisko wyko­nawcy, a także tytuł utworu i krótki komentarz, z którego wynikało, że utwór niniejszy to wielkie dzieło, poświęcone martyrologii, w sposób zdumiewa­jący odzwierciedlające tragedię narodów w latach ostatniej wojny. Rzecz polega na melorecytacji przy akompaniamencie dwunastotonowej muzyki, a ów bie­gający po scenie bohater za pomocą cytatów z daw­nych ksiąg ma poinformować publiczność o tym, jak to potrafili umierać jego bliźni, sam zaś przedstawia się jako jedyny uratowany, ocalały z wielkiej, nie mającej precedensu w historii, rzeza.

Dowiedziawszy się tego wszystkiego, zacząłem baczniej przyglądać się gimnastycznym wyczynom grubasa i przysłuchiwać orkiestrze. Widowisko fascy­nowało: w krzesłach siedziały węże, wyciągające błyszczące głowy w kierunku hipnotyzera — i ja nie

potrafiłem odwrócić wzroku. Ten człowiek mówił mi wyraźnie każdym swoim gestem: „Nigdy nie byłem w ogniu, nie wiem, co to jest głód, co ciężka cho­roba, obca mi nienawiść i miłość, jestem tylko pulsu­jącym sokami trawienia, opęczniałym zaspokajaną żądzą wałkoniem, a moja moralność mieści się w tylnej kieszeni spodni, właśnie tam, gdzie takie tłuste, jak ja bydlaki trzymają wypchane forsą portfele”.

I, być może, nie potrafiłbym wyrwać się z sali przed końcem tego pornograficznego seansu, gdybym, zmożony wstydem, nie opuścił wzroku w dół i nie ujrzał nagle swoich starych, biednych pantofli. Zoba­czyłem je, jak gdybym widział pierwszy raz, i zrozu­miałem, jak cierpią. Każdy skok tłuściocha na dudnią­cej estradzie, każdy jego wrzask otwierał nową szczelinę w przepalonej skórze moich butów. Zelówki odchodziły od wierzchów, wierzchy kurczyły się i wy­paczały — obuwie wiło się i skręcało jak żywa, cier­piąca istota, jak moje poczucie ładu, poczucie piękna i prawdy, atakowane brutalnie przez tego tam. Zro­zumiałem, że jeśli natychmiast nie wyjdę, to wrócę do domu boso, bo pantofle moje rozpadną się lada moment ze wstrętu i obrzydzenia, pantofel przecież nie jest w stanie wytrzymać tego, co może wytrzy­mać człowiek. Starając się uczynić to jak najciszej, wstałem z krzesła, przeszedłem na palcach do drzwi, otworzyłem je i wyszedłem do szatni. Wszystko oczywiście wypadło o wiele głośniej, niżbym tego pragnął: krzesło skrzypnęło . przeraźliwie, klepki podłogi jęczały pode mną jak rozstrojone organy. Tuż za drzwiami zetknąłem się twarzą w twarz z podawaczem kwiatów, który po przerwie nie wrócił już na salę, tylko przyciśnięty do błyszczących drzwi nasłuchiwał, co się dzieje wewnątrz. Uśmiechnąłem się

do niego tym specyficznym rodzajem uśmiechu, który zawiera odrobinę konspiracyjnej porozumiewawczości i odrobiną sympatii, ale jest w istocie tak nieuchwytny, że w żadnym wypadku nie może stanowić dla przy­godnego partnera pretekstu do rozpoczęcia rozmowy. Uśmiech mój jednakże zbyt wyraźnie poszedł w próż­nię, bo (cóż to — wymawiałem sobie później — sta­rego durnia chciałem powołać na arbitra moich przekonań muzycznych!) stary podawacz najwidocz­niej nie podzielał mych uczuć, nie aprobował mojej demonstracji, obchodziła go jedynie jako fakt, mogący zakłócić prawidłowy przebieg koncertu. „Nie wolno wychodzić teraz”, powiedział stanowczo i zbyt głośno. Zrobił przy tym ruch w moją stronę, jakby chciał mnie wepchnąć z powrotem na salę. „To mi się okropnie nie podoba”, odparłem. „Mógł pan poczekać do końca”, upierał się stary. „Nie mogłem”, rzekłem z równym uporem, choć wiedziałem, że cała ta rozmowa nie ma żadnego sensu, bo już żadna moc nie wtrąci mnie do sali, a szatniarka podawała mi płaszcz. „Nie mogłem”, powtarzałem, zapinając guziki. „Mógł pan!”, krzyczał stary. Poruszał się tuż przede mną i j kiedy zbliżyłem się do lustra, to i on się zbliżył, i widziałem nasze odbicia tuż przy sobie, jakby w niezwykle przyjacielskiej pozie. Pojąłem nagle, że cała ta sytuacja jest nieskończenie absurdalna, jak przykry, nużący sen. Powiedziałem sucho: „Zapłaciłem za bilet, proszę pana, i mam prawo zrezygnować z usług, kiedy chcę. To samo w kinie, to samo w teatrze...” Nie wiem do dziś, skąd przyszło mi do głowy słowo „usługa” na określenie koncertu. „Nie, nie!”, krzyknął stary. „To nie jest kino! To nie jest teatr! Tu nie wolno...” Skierowałem się szybkim krokiem do wyjścia. Schodziłem wąskimi schodami po czerwonym śliskim chodniku. Podawacz

kwiatów dyszał ciężko u góry. Uchylałem już drzwi od ulicy, i nim objęło mnie chłodne, zadymione powietrze, dopadł mnie jeszcze jego zduszony głos:

a pieniądze, proszę pana, to też nie wszystko...”

Była to niewątpliwie prawda, ale ja znałem ją na pewno lepiej niż on.

W pokoju moim nie rozwidniało się, szary smutek deszczowego dnia zagnieździł się w nim na dobrej Odczułem nagle bardzo mocno dziwaczną moją samot­ność... Nie uczyniłem bowiem niczego w całym życiu, co pozwalałoby mi lub kazało unikać ludzi — ani też ludzie nie wyrządzili mi aż takich krzywd, któ­rych nie umiałbym wybaczyć. „We wszystkim wszakże tkwi jakaś przyczyna” — powtarzałem sobie — i to, że jestem sam i że nie mogę, a właściwie nie chcę mieć nadziei na zmianę tego stanu rzeczy, również musi od czegoś zależeć. Zastanawiałem się wielokrot­nie nad tą ciekawą sprawą, ale nigdy nie mogłem zgłębić jej dostatecznie. A przecież miałem dość wiele kobiet, by nie popaść z czasem w kompleksy, ba, miałem zbyt wiele kobiet, w tym dwie, może trzy, z którymi łączyło mnie to, co konwencjonalnie wypada określić pojęciem „miłość”. Nie wdając się w zbędne tu rozważania, czy to ja, czy to one mnie miały, muszę stwierdzić, że próżność moja prawie zawsze aż z nadmiarem była zaspokajana. Nigdy jednak nie byłem „znawcą”. Tak zwane „zdobywanie” kobiet, to wierutne głupstwo. Wszystkie te małostkowe za­biegi, służące do przekonania kogoś do swojej osoby: giorki, triki, koncerciki konwersacyjnych niuansów! Wszystkie te pompatyczne misteria wokół tego, co jest tak proste, tak łatwe do przewidzenia; „zdobywcy” to durnie, gotowi wiercić dziurę w brzuchu nawet posągowi Wenus milońskiej, z przekonaniem, że

sprawią jej tym olbrzymią przyjemność... Dodać tu jeszcze chęć wydania się samemu sobie kimś o wiele piękniejszym, mądrzejszym i bogatszym niż w rze­czywistości — wszystko to dowodzi braku inteligencji, wiedzy o życiu, a nawet — a może przede wszyst­kim — poczucia smaku współżycia z kobietą...

Lecz czemu jestem samotny? Miałem przecież kiedyś żonę, przeżyłem z nią kilka lat, ale było to już zbyt dawno, bym potrafił ściśle określić, z jakim to człowiekiem wiązał mnie los. Wszystko, co pa­miętam i wiem, mogłoby wystarczyć do sporządzenia aktu oskarżenia w równym stopniu przeciw mnie i tamtej kobiecie, jak przeciw wszystkim mieszkań­com naszego mi&sta. Fakty są bowiem proste, nieza­przeczalne i błahe, choć nie • pozbawione pikanterii.

Byłem młodym człowiekiem, a tamta dziewczyna miała piętnaście lat, gdy ją poznałem. Uczyła się pilnie w tej samej szkole, do której i ja chodziłem. Nauka odbywała się tam po południu, i kiedy kończyły się lekcje, na dworze było już ciemno. W małej, wąskiej uliczce, przed gotycko sklepionym z czarnej cegły wejściem szkoły huczały motocykle, na których przyjeżdżali tu często zawodnicy mieszczącego się w pobliżu klubu motorowego. Byli to dorośli, a nawet podstarzali mężczyźni — siedzieli bokiem na siodłach pracujących motorów leniwie paląc papierosy; nikłe światło zawieszonej przed szkołą lampy oświetlało ich odziane w wyświecone skóry postacie, załamy­wało się w bruzdach zmęczonyęh twarzy. Piękne i zdrowe kilkunastoletnie dziewczyny wybiegały szybko ze szkoły, dumnym unoszeniem głowy i wstrzą­saniem wysoko upiętych włosów odpowiadając na złośliwe zaczepki rówieśników. Starały się jak naj­zgrabniej trzymać swoje małe teczki, które zwykle bywały prawie puste. Podchodziły, kołysząc biodrami,

na zbyt sztywnych nagle nogach, wszystkie podobnym, studiowanym z ekranu krokiem, do czekających mężczyzn. Nie było powitań, wszystko działo się w milczeniu, zagłuszanym spotężniałym nagle rykiem motorów. Dziewczyny wskakiwały na wąskie, spor­towe siedzenia, obejmowały mocno ramionami pochy­lonych przed nimi bożków szybkości, bożków wol­ności, archaniołów prawdziwego życia... Starzy, zużyci alfonsiacy delikatnym ruchem dłoni wprawiali swoje niezawodne maszyny w nagły, oszołamiający zryw, ostre smugi reflektorów kroiły nabrzmiałą ciemność uliczki, łoskot gasł za zakrętem, ciężka i mdła chmura spalin unosiła się powoli do najwyższych okien...

Była to jedna z tych dziewczyn. Nic na to nie mogłem poradzić, ponieważ nie znałem prawdy. Pragnąłem tylko mieć motocykl i przeklinałem los, nie przeszły, a przyszły los, ponieważ wiedziałem, że nigdy nie da mi motocykla, na który mogłaby wskoczyć wspaniała, zdrowa dziewczyna i objąć mnie z tyłu ramionami. Nie żałuję tych przekleństw, po­nieważ nie omyliła mnie moja pewność: i dziś także nie stać mnie na dobry motocykl, choć gdybym taki nagle otrzymał, nie bardzo miałbym go do czego użyć.

Dostałem pewnego dnia do rąk gruby brulion w czarnej oprawie. Stało się to przypadkiem: dwie dziewczyny przeglądały kartki, zapełnione tajemni­czym szyfrem, śmiały się, poczerwieniałe mocno, i rozglądały się podejrzliwie na boki. Zbliżyłem się. i wyrwałem im z rąk ten zeszyt, działo się to na korytarzu podczas przerwy między lekcjami; nie są­dziłem, że będzie to szyfr, chciałem po prostu zażar­tować. Obracałem przez chwilę zeszyt w rękach, dziewczyny na próżno starały mi się go wyrwać. „Co to jest? Sam diabeł tego nie odczyta...” — po­wiedziałem zdziwiony. Dziewczyny Uspokoiły się.

To jest nasz szyfr — odpowiedziała ta, która później została moją żoną. — Nikt nie zna tego szyfru”.

Przejrzałem kilka stron. Były tam jakieś tabele, cyfry, daty. „To bardzo trudny szyfr — powiedziałem

ale ja go bym odczytał. Nie ma szyfrów, których nie można rozwiązać”. „Nie odczytasz”, chichotały dziewczyny. „Odczytam — upierałem się — tylko muszę wiedzieć, co to w ogóle jest, czy warto się trudzić...” Ta, której dziełem było całe to bazgranie, zastanowiła się przez chwilę, a jej spojrzenie jakby zapadło w siebie, stało się bezmyślne i zimne. Zdecy­dowała w końcu, że może mi wyjawić swój sekret, i powiedziała lekko obrażonym tonem: „To jest pa­miętnik”, nie wiedząc, że w tej samej sekundzie wydaje wyrok na wiele przyszłych lat mojego życia.

Następnego dnia zabrałem się do żmudnej, detekty­wistycznej roboty. Nie szło to wcale tak ciężko, jak przypuszczałem. Na pierwszej stronie był tytuł, skła­dający się z trzech słów. Ilość znaków pierwszego słowa odpowiadała ilości liter w słowie „pamiętnik”. Miałem więc już osiem liter, trzecią część alfabetu. Po godzinie znałem już na pamięć cały szyfr i czyta­łem płynnie ów smutny „pamiętnik mojego życia”, spisany ręką szesnastoletniej dziewczyny.

Był to — przerażający wówczas dla mnie — rejestr doznań erotycznych, tak szczegółowy, że drobiazgo- wość, z jaką notowano każdy akt seksualny, jego przebieg i formę, wskazywała na istnienie ciężkich pa­tologicznych zmian w psychice autorki. Ta młoda oso­ba nie ograniczała się jednakże do wymieniania na­zwisk swoich partnerów, tych nazwisk, które dobrze znałem z ostatnich szpalt sportowych dzienników — z podziwu godną skrupulatnością rejestrowała także

wszystko, co w tej dziedzinie dotyczyło jej przyja­ciółki, dziewczyny, z którą ożeniłem się później.

Moje pojęcie o miłości ukształtowane było — jak już wspomniałem — przez lekturę szlachetnych ksią­żek z przygodami, a choć — o czym też już wspom­niałem — widziałem w życiu wiele brzydkich rze­czy, w wielu nieprzyjemnych sprawach sam uczestni­czyłem — to przecież ta beznamiętna, faktograficzna relacja z przebiegu mnóstwa pojedynków miłosnych, ta relacja, z której nie wynikało nic poza trudnymi do przyjęcia faktami — wstrząsnęła mną okrutnie. Rozpłakałem się nad tym czarnym zeszytem i wilgot­nymi od roztartych łez rękami przewracałem kartki, na których zielone, wymyślne znaki rozrastały się pod moim wzrokiem w splątane krzewy i drzewa, pod którymi działy się wszystkie - tamte straszne, niepo­trzebne rzeczy.

Wtedy po raz pierwszy z olbrzymią siłą odezwała się we mnie ta cecha, którą przez wiele następnych lat nieubłaganie wyśmiewały bliskie mi kobiety, i która w decydującym stopniu była przyczyną wszystkich moich klęsk: samarytanizm. Był to oczy­wiście specyficzny rodzaj samarytanizmu (udzielania pomocy bliźnim z poświęceniem własnych korzyści); polegał bowiem na „podnoszeniu z dna” wyłącznie kobiet, i to kobiet ładnych. Wszystkie te półprosty- tutki, które w życiu posiadałem, czuły się początkowo zaszczycone moją opieką, z czasem opieka ta nudziła im się śmiertelnie, by z kolei przemienić się w cel niewybrednych dowcipów, a w końcu stać się przyczyną zimnej do mnie nienawiści. Wynikało to stąd, że będąc „samarytaninem”, nie przestawałem być mężczyzną, ani nawet nie miałem takich ambicji. Tymczasem owe tanie samiczki zgodnie z tradycją swych młodzieńczych lektur wyobrażały sobie, że ten,

kto żąda, by nie puszczały się z byle kim i gdzie sig tylko da, powinien być mnichem, albo przynajmniej mieć potężną łysinę. Jest bowiem coś śmiesznego w samej idei tego rodzaju „nawracania”, jeśli po­myśleć o dysproporcji temperamentów, doświadczeń i wyobrażeń o życiu tak wystawionego „nawracacza” i wystawiającej go sobie „grzesznicy”. „Grzesznica” potrzebuje tej śmieszności, tej śmiesznej sytuacji — ponieważ śmieszność ta, wcale jej nie rażąc, niesie w sobie zalążki teatru, a tania samiczka uwielbia patetyczne słowa, pompatyczne gesty, wszelką kotur­nowość — gdyż jej życie nie jest przecież niczym innym, jak właśnie nieustanną, wyczerpującą grą.

Liczyły więc, że stworzę jeszcze jedną scenkę w ich teatrze, tymczasem dla mnie wszystko, co z nimi przeżywałem, było najprawdziwszym życiem, ponieważ każdą z nich kochałem i o każdą byłem zazdrosny.

I tak przeżyłem parę lat z młodą i piękną kurwą, obdarzywszy ją jeszcze swoim własnym nazwiskiem, którego, być może, używa po dziś dzień, jeśli żyje, Popełniłem dla niej wiele czynów nieuczciwych, a przynajmniej niepotrzebnych, ponieważ nieustannie żądała ode mnie pieniędzy. Mógłbym być za to uka­rany, gdyby komuś bardzo na tym zależało — lecz miałem szczęście. Teraz, leżąc na wynajętym żelaznym łóżku i czekając na wieczorny pociąg, dziękowałem losowi za wszystkie bolesne doświadczenia, ponieważ one sprawiły, że kobiety obchodzą mnie tyle co uliczny śmieć.

Szarość za oknem wzbierała, nabrzmiewała, dopadł mnie sygnał wieczoru.

Zwlokłem się z łóżka, póki jeszcze można było odróżnić kształty przedmiotów, by spakować walizkę. Kiedy układałem ostatnie drobne przedmioty, ma­

szynkę do golenia, mydło... — ściemniło się już zupełnie. Wówczas znowu położyłem się na łóżku, czekając, aż na dole, w pokoju gospodyni ucichną wszystkie odgłosy. Postanowiłem bowiem opuścić ten dom potajemnie, nie uprzedzając nikogo. Gospodyni, jako osoba nader uczciwa, starałaby się bez wąt­pienia namówić mnie do przyjęcia z powrotem wpła­conych jej uprzednio za dłuższy okres pieniędzy. Znalazłbym się w sytuacji żenującej, bo jakże tłu­maczyć prostej kobiecie powód mojej ucieczki? Pomyślałaby jeszcze, że znalazłem, być może, w sta­rych łachach poprzedniego lokatora jakąś rzecz na­prawdę cenną: złoty pierścień, spinkę diamentową czy coś w tym rodzaju.

Nadeszła wreszcie chwila, kiedy wyjrzawszy przez zamgloną szybę stwierdziłem, że z położonego niżej okna gospodyni nie pada iskrząca się w potężnej kałuży smuga blasku. Znak, że domownicy śpią. Zerwałem się tedy na równe nogi, dygocąc z zimna, zmęczenia i przejęcia narzuciłem płaszcz, porwałem walizkę i cichuteńko otworzyłem drzwi. Nie wiem — głośno czy cicho zsunąłem się ze schodów, bowiem mój przerażony, syczący oddech nie pozwalał mi słyszeć już niczego więcej.

Bez przeszkód przebrnąłem podwórze, tylko pies na mój widok zaskowytał i uciekł z panicznym lękiem, jakby to, że odchodzę, było właśnie ową największą krzywdą, której się ode mnie z dawna spodziewał. W drodze do stacji trzy razy pośliznąłem się na gliniastej ścieżce i upadłem twarzą w gęste, lepkie błoto. Spociłem się, ocierałem twarz ubrudzonymi rękami, walizka padała gdzieś daleko ode mnie, szu­kałem jej długo. Dotarłem wreszcie na stację, gdzie paru pijaków spojrzało na mnie z zainteresowaniem. Senny urzędnik w kasie niecierpliwił się, gdyż kilka

razy myliłem nazwę miasta, do którego chciałem dojechać.

Wkrótce znalazłem się w wagonie. Czekała mnie noc w trzęsącym, zadymionym pociągu. Położyłem walizkę na ławce, usiadłem na walizce, oparłem łokcie na kolanach, głowę ukryłem w dłoniach — i w tej dziwacznej pozycji zasnąłem, by obudzić się dopiero u celu.

Moje miasto zmieniło się nieco podczas mojej nieobecności. Na głównej ulicy zainstalowano fontannę, ozdobioną kolorowymi żarówkami, a nad nią kilka jaskrawych neonów, oszołamiających przybysza ilością błędów ortograficznych w świetlistych hasłach. Pół­przytomne ze zmęczenia panienki błąkały się bez­ładnie po jezdni, próbując za wszelką cenę schwytać za rękaw przechodzących mężczyzn i przekonać ich do odbycia ulgowego stosunku w najbliższej bramie. Pracownicy instytucji oczyszczania sprawnie zamia­tali chodniki i przechylali czubate puszki nad paszczą auta-krematorium. Wesołe gromady rześkich i zdro­wych ludzi raźno maszerowały do swych codziennych zajęć. Smugi brunatnego dymu snuły się miękko nad ziemią, otaczały puszystymi, wiotkimi pętlami nogi i szyje przechodzących. Pobiegłem szybko do domu.

Wstał świt „krwawy i tępy jak nóż prowincjo­nalnego rzeźnika”. Drżącymi rękami z trudem zna­lazłem dziurkę od klucza w drzwiach mego pokoju. Otworzyłem drzwi i padłszy na kolana rozsupłałem paski walizki. Pragnąłem znów, natychmiast zobaczyć mój skarb. Gorączkowo wyrzucałem z walizki różne użytkowe drobiazgi: koszule, żyletki, pędzel i ma­szynkę do golenia, zwój sznura, fajki... Ujrzałem dno mego przenośnego domu, lecz na próżno, grzebiąc raz po raz w stosie .rzuconych na podłogę rzeczy,

wypatrywałem tego, czego trzeba mi było najbardziej: grubej oprawy taniej papeterii, wypełnionej wspania­łym tekstem. Raz jeszcze i jeszcze raz przeszukałem walizkę, przerzuciłem wszystkie moje zbędne śmieci, ale niczego więcej już nie znalazłem. I nagle, spoj­rzawszy z rozpaczą na kupę bezwartościowych przed­miotów, walających się po podłodze — zdałem sobie sprawę z fatalnej, tragicznej pomyłki, która mi się zdarzyła. Zamiast pakując tam, w oddalonym o całą noc jazdy miasteczku, walizkę, włożyć w nią ukryty pod poduszką skarb — w oszołomieniu, niemal po omacku zapakowałem wszystkie stare, zwietrzałe rupiecie z trzeciej dolnej szuflady komody. Tak, widziałem teraz wyraźnie: była stara, wystrzępiona koszula, pęknięta oprawka okularów, pudełko od zapałek wypełnione żyletkami (pudełko otwarło się teraz, stare żyletki zasypały podłogę), zwój sznura, skręcony na końcu w wisielczą pętlę, oraz wspaniała, misternie rzeźbiona w stuletnim korzeniu wrzosu fajka, droga fajka dla znawców. A więc to z tym dobytkiem uciekałem z wynajętego pokoju jak zło­dziej, jak włamywacz!

W pewnej chwili zapragnąłem wrócić tam natych­miast, zawieźć, wyrzucić na dawne miejsce zabrane niepotrzebnie graty i porwać ukryty pod poduszką skarb, całą nadzieję mojego życia — więcej, coś, co usprawiedliwiłoby moje dotychczasowe życie! Ale w następnym momencie pomyślałem sobie, że przecież pociąg mam dopiero wieczorem, więc byłbym na miejscu rano następnego dnia, i że do tego czasu gospodyni, zaintrygowana ciszą, panującą na górze, na pewno weszła do mojego pokoju, a ujrzawszy nieład i pootwierane szuflady, zrozumiała wszystko. Na pewno wezwała leśniczego ze strzelbą, a może nawet wspólnie sprowadzili milicjanta, by spisał

rzetelny protokół. Gospodyni nie znała mego adresu, a zdaje się, ze i nazwiska — nic więc nie mogło mi grozić tu, w mieście i dymu. Niechbym jednak spróbował pokazać się w małym podgórskim mia­steczku! Aresztowano by mnie jeszcze, być może, na dworcu, ponieważ mój rysopis znała już na pewno cała tamtejsza służba porządkowa. Nie, w żadnym wypadku nie mogłem wrócić, by odzyskać mój skarb. Bo jakże tłumaczyć tym prostym, zwyczajnym ludziom, że nie jestem złodziejem, skoro mają nie­zbite dowody na to, że ukradłem cudzą koszulę, cudzą oprawkę do okularów (pęknięta, ale zawsze), fajkę i inne rzeczy średniej wartości (gospodyni bez wątpie­nia dobrze, na pamięć, znała zawartość szuflady); jak­że tłumaczyć, że przedmioty te nie mają dla mnie żadnego absolutnie znaczenia, że chodzi tu o ooś znacz­nie, o coś nieporównanie większego: o cały mój przysz­ły i przeszły los. Podejrzewaliby w tym coś jeszcze, niż kradzież, gorszego — dowiedziawszy się, że chodzi mi o zwyczajne, gęsto zapisane arkusiki, wywęszyliby może aferę szpiegowską i na wszelki wypadek zapa­kowali mnie do więzienia. Nie, do tego nie mogłem dopuścić. Wolałem już na zawsze pozostać dla tych ludzi nie schwytanym złodziejem...

Rzuciłem się na swój zakurzony tapczan, waliłem weń pięściami, rwałem sobie włosy z głowy, płaka­łem. „O, moje życie! — krzyczałem. — Na nic mi jesteś, moje życie!”

Nie wiem, jak długo wykonywałem gesty rozpaczy. Zdaje się, że zapadłem w twardy, długi sen, bo kiedy oprzytomniałem, zachodziło już nisko blade, zaciąg­nięte brunatną powłoką słońce — a przez uchylone okno sączył się do wnętrza pokoju cieniusieńki jak świst, wkłuwający się w kostny szpik zapach siarko­wodoru. Po przebudzeniu (posłużył mi sen) nieco

trzeźwiej, rozsądniej oceniłem sytuację. Zacząłem sta­rać się po prostu zapomnieć o tym, ze miałem już w rękach moją najwyższą stawkę. Starałem się myśleć

o tym jak o fakcie ze snu, który się śnił zbyt dawno. Starałem się więcej — zapomnieć.

Ale zapomnieć nie jest łatwo. Zwłaszcza coś, co zdarzywszy się niedawno, jeszcze nie wygasło w zmysłach. Pomyślałem, że może nawet lepiej będzie, jeśli będę pamiętać. Nawet, jeśli miałbym już na zawsze, do końca życia pozostać w tym mieście, z konieczności moim, w mieście z dymu. Jeśli miał­bym pozostać do śmierci w tym przygaszonym piekle, to tym bardziej powinienem pamiętać... Dlaczego? Po oo? Nie wiem, myślałem, nie wiem. Każde życie jednakże... Nie wolno mi zmarnować mojego ży­cia. Nie wolno mi zmarnować życia. Ono przecież...

Jelenia Góra, 19...

III

PARYŻ 1900

Tego wieczoru, gdzieś w połowie czerwca, poszed­łem z Barbarą do kina. Padał deszcz, był to już trzeci dzień padania, równomiernego, fałszywego — kiedy się wyglądało z okna, kropelki nie większe od szpil­kowych główek ledwie nakłuwały szerokie powierzch­nie kałuż — ale po wyjściu z domu ta bezszelestna woda prędko nasycała ubranie. Po paru minutach gi­nęła różnica pomiędzy „suche” a „mokre”, powietrze było jak chłodny, cierpki płyn — kolory neutralizo­wały się w tej pogodzie, letnie suknie kobiet wyglądały żałośnie spod przezroczystych peleryn, tłum przed kasą szeleścił okryciami ze sztucznych tworzyw; pach­niało gumą, rozmytym pudrem, włosami.

Zaczął się okres urlopów, rozmowy o pogodzie skracały czas oczekiwania na bilet. Ludzie wymieniali nazwiska znajomych, którzy już pojechali na urlop, wymieniali nazwy miejscowości i obszarów kraju, wymawiali te nazwy wolniej i dokładniej od innych słów, były to słowa niecodzienne, słowa rzadkie i do­bre. Ludzie uśmiechali się mówiąc: „Nad morzem, gdzie jest ten a ten, pada”, ale w tym uśmiechu była troska, żeby jednak zmieniło się, kiedy oni pojadą.

Idę oto z Barbarą do kina, czekam w kolejce na bilet, przez oszkloną górną część drzwi patrzę z po­czekalni na -ulicę, pusta ulica, szara i świecąca, na­przeciw tego kina jest inne kino, tam również tłok, ciemność powoli zapada, wiśniowy neon zapala się po jednej literze, syczy, blady odblask przebiega jezdnią.

Pada”, odzywa się Barbara, ale to nie jest stwierdzenie oczywistego faktu, to sygnał, byśmy sil­niej odczuli nasze wspólne istnienie, tu, w poczekalni pełnej ludzi i ich deszczowego zapachu. „Tak", od­powiadam, a to ma znaczyć: „Wiem, ani na chwilę nie zapominam, że koło mnie jesteś, i tylko fakt two­jego obok mnie istnienia ma wpływ na moje życie”. „To już lepiej w mieście”, uśmiecha się Barbara. „Tak, to już lepiej w mieście”, przyznaję, i oboje cieszymy się chwilę z tego błahego pretekstu, bo przecież nie możemy wyjechać z zupełnie innych powodów, i ogar­nia nas lekki żal.

Bardzo często chodzimy z Barbarą do kina, teraz jest mniejszy tłok niż kiedyś; odkąd bilety zdrożały, ludzie idą na film w niedzielę lub gdy pada deszcz. Często zdarza się, że nie mamy pieniędzy nawet na tańsze miejsca — wtedy odwiedzamy maleńką ka­wiarnię, w której przesiadują stale ci sami ludzie; bywa tu także Bernard, od którego łatwo można wy­łudzić darmowe bilety. Bernard jest urzędnikiem w wytwórni filmów kukiełkowych, co miesiąc otrzy­muje bloczek niebieskich kuponów, które rozdaje aż nazbyt chętnie, dawanie sprawia mu wyraźną przy­jemność, szeroki uśmiech jego obrzękłej twarzy nie­omal przeprasza, że bilety w gruncie rzeczy znaczą tak mało. Pewnego razu podarował mi grube dzieło Swetoniusza, „Żywoty cezarów”, ta książka w czer­wonej oprawie kosztowała drogo. „Nie mów nikomu, że ode mnie dostałeś tę książkę, powiedział Ber­nard, nie chcę, by myślano, że może z jakichś powodów chcę zyskać twoje względy — wiesz, jacy są ludzie”. Wiem.

Płaszcz mój przemókł zupełnie; uszyty jest wpraw­dzie z podwójnej beżowej popeliny, ale noszę go już czwarty rok, a podczas trzech poprzednich zim nosi­

łem go również, nawet w największe mrozy, przy- piąwszy tylko lekką podpinkę z koca. Dopiero w ubie­głą zimę mogłem kupić prawdziwe szare palto na watolinie. Płaszcza jednakże, mimo iż zbielał i rozłazi się od starości, nie chcę wyrzucić; nowe wiosenno- -jesienne okrycie kosztuje sporo, a poza tym do sta­rych rzeczy człowiek się przywiązuje.

Ręce trzymam w kieszeniach, z palców prawej dłoni nie wypuszczam niebieskiego kuponu, za który kasjerka wyda mi dwa bilety z miejscami oznaczonymi w wybranym przeze mnie rzędzie. W lewej kieszeni spoczywa klucz od drzwi, za którymi mieszkam, nie sam, niestety. Klucz jest wilgotny i ciepły, bawię się nim i myślę, co będzie po kinie. Kiedy zapłoną żółte lampy, obcy i nieprzychylny tłum ruszy do wyjścia, oślepiony oczywistością swojego losu, wobec którego stanie na chłodnej, deszczowej ulicy, z głową ciężką od blasku tamtego świata, od jego muzyki i słów. I ja wyjdę z Barbarą, pójdziemy w mrok bocznych ulio, z dala od grzechotu ostatnich tramwajów; będę odprowadzał ją w milczeniu, jeśli film okaże się dob­ry, lub złościł się bezsilnie na reżysera i aktorów, gdy nie spełnią moich oczekiwań. Zarówno moje mil­czenie, jak i agresywny monolog nudzą w końcu Bar­barę, zaczyna ziewać, przyspiesza kroku; prowadzę ją pod rękę, lecz wiem, że idziemy osobno. Tak też będzie i teraz — dojdziemy do bramy jej domu na małej brukowanej uliczce, wypełnionej ckliwą wonią gotowanego jęczmienia, która wypełza z otwartych okien fabryki octu; sine światło jarzeniowych lamp jak zawsze sączyć się będzie poprzez gęste listowie sięgających drugiego piętra drzew. Szybko wejdziemy w podwórze przedwojennej czynszowej kamienicy, jak małżeństwo wracające do swego mieszkania; tu jednak, u brzegu schodów kamiennych pożegnamy się, spój-

rzawszy uprzednio do góry, czy jest jeszcze światło w mieszkaniu Barbary, w tym mieszkaniu, w którym ma ona swój ręcznik i swoje mydło. Pożegnania nasze kończą się zawsze jednakowo, bez pocałunków i czu­łych słów; otwierają się jedne z parterowych drzwi, stara kobieta wystawia głowę w papilotach z gazety i woła: „Tumra, Tumra”; ta kobieta nauczyła się nieomylnie poznawać nasze głosy i chód, ponieważ od roku co wieczór mijamy jej niskie okna. Drzwi zostają zamknięte, ale w chwilę potem bezszelestnie przybiega z ciemnego podwórza brunatny sjamski kot, siada pod drzwiami i patrzy na nas rubinowym okiem. Wiem, że drzwi znów się otworzą, a jeśli jeszcze nie pójdę, to staruszka podrepcze z kubłem do śmietnika, a potem wyjdzie jeszcze wiele razy — wtedy mówię Barbarze „do jutra” i odchodzę, a kot wskakuje w uchylone drzwi.

Tak też będzie i teraz, tak będzie jeszcze wiele razy, aż wreszcie uda mi się otrzymać mieszkanie, własny pokój z osobnym wejściem, może nawet z ła­zienką. Nie mam wprawdzie żadnych szans — jestem młodym pracownikiem, zarabiam niewiele, praca, którą wykonuję, dla nikogo nie przedstawia aż takiej wartości, bym miał za nią otrzymać mieszkanie — lecz mimo to wierzę, że coś się stanie, od kilku lat już nie opuszcza mnie silne przeczucie, że wraz z po­czątkiem następnego roku zmienią się moje warunki. Muszę w to wierzyć, ponieważ wszystko, co robię, każdy gest i słowo straciłoby sens, całe moje życie zmieniłoby się w żałosny żart, gdybym przestał w to wierzyć. Wracam od Barbary Aleją Nowych Domów, patrzę w okna szerokie i jasne, zaciągnięte barwnymi zasłonami, i myślę o tym, co już wiem aż nazbyt do­brze: człowiek pozbawiony własnych czterech ścian to człowiek bezbronny i nagi, wystawiony na atak

świata, wydany na łup hałasom, zgrzytom, gestom nie­przychylnym i wrogim spojrzeniom, bez możliwości ucieczki, bez możliwości ukrycia się i nabrania sił; człowiek odarty z ciszy i spokoju, siatka nerwów, trze­począca na wietrze.

Brak mieszkania jest gorszy niż głód, ponieważ wystawia cię z twoim głodem na pokaz; brak miesz­kania jest gorszy od mrozu, od upału, od nudy — ponieważ stanowi przyczynę, dzięki której musisz łazić po mrozie, schnąć w zadymionych parkach, nu­dzić się całymi dniami tam, gdzie normalni ludzie przychodzą tylko na chwilę, dla rozrywki. Brak miesz­kania rodzi w tobie bunt przeciw porządkom świata, przeciw ustrojom i umowie społecznej; twoja zdolność percepcji jest zakłócona, stajesz się jednostką aspo­łeczną, pogardzasz swoim człowieczeństwem, pragniesz wojny i pragniesz być szczurem, byle własną łapą wygrzebać sobie norę ocalenia.

Wracam od Barbary Aleją Nowych Domów, mi­jam fortece ludzi odnawiających siły, przechodzę obok sanatoriów życia, obok słów, które mógłbym przeczytać, obok muzyki, którą mógłbym usłyszeć, obok miłości, którą mógłbym otrzymać i dać, obok spokoju, który sprawia miłość do świata — tam, za szeroką szybą, na wysokim piętrze. Idę do snu, który przecież tylko do mnie należy.

Tak będzie i dziś, po filmie, na który czekam w tłumie niecierpliwym i mokrym; Barbara stoi koło mnie, jestem już blisko kasy. Tylko dwie osoby przede mną wykupią bilety, a potem ja wyciągnę z kieszeni swój błękitny kwit. Przechylam się przez żelazną poręcz i zaglądam w okienko kasy, widzę białe ręce kasjerki, jej błyszczące purpurowe paznokcie, widzę, jak drobnymi drgnieniami odbijają światło, kiedy wylicza resztę niklową monetą. Zastanawiam się, dla­

czego kasjerki w kinach są zawsze jaskrawo umalo­wane, może w ten sposób pragną podkreślić swoją przynależność do świata sztuki; i ta, choć siwizna bieleje w jej farbowanych włosach, a warstwa pudru niezręcznie maskuje rzeczywistą twarz — również ulega złudzeniu.

Kładę swój kupon na okrągłej gumowej płytce; wtedy z boku podchodzi ktoś i szybkim ruchem rzuca pieniądz w wyciągniętą rękę kasjerki. Oglądam się na tego człowieka, to jest młody mężczyzna w zasmaro- wanym kombinezonie, patrzy wyzywająco. „Pan nie stał przede mną”, powiadam, ponieważ nie lubię ustę­pować wtedy, kiedy ustępstwo byłoby tylko objawem słabości. Człowiek w kombinezonie nic się nie odzywa, patrzy na kasjerkę — ja również się odwracam; ona tymczasem wypisuje bilet temu człowiekowi, wydaje resztę. „Ja byłem pierwszy, powiadam do kasjerki, ten pan nie stał w ogóle w kolejce”. Kasjerka spogląda na mnie i widzę w jej oczach wściekłość. Zanim zdąży­ła się odezwać, tamten zabrał swój bilet i odszedł, a ja zrozumiałem, że wściekłość tkwiła w tej kobiecie od dawna, spowodowana czymś o wiele ważniejszym niż moje słowa. „Pan mnie nie będzie uczył, odezwała się głośno, ja sama wiem, oo mam robić”. Szybko wypisała mi miejsce i kiedy zabierałem bilety, ode­zwała się do tych, którzy stali za mną: „Myśli, że jak jest lepiej ubrany, to już mu wszystko wolno”. „Pani jest niegrzeczna”, rzuciłem przez ramię, odchodząc. Wtedy zaczęła krzyczeć coś, ale dochodził mnie tylko niezrozumiały bełkot, posuwałem się dalej w tłumie ciepłym i gadającym, za mną szła Barbara, zatrzyma­liśmy się dopiero w drugiej poczekalni, przeznaczo­nej dla tych, którzy już opłacili wejście.

Przez kilka minut rozmawialiśmy z Barbarą o kas­jerce, rozważaliśmy, jakie też kompleksy wyzwoliło

w niej moje zachowanie. Potem rozmowa zeszła na przyjemniejsze tematy, Barbara opowiadała mi o no­wym modelu pantofli damskich, które dziś widziała na wystawie luksusowego sklepu. Pantofle te odzna­czały się ostrym czubkiem i wysokim, bardzo cienkim obcasem. Był to model zagraniczny, kosztował drogo i Barbara obliczała głośno, kiedy będzie ją stać na taki zakup. Jeszcze później ukradkiem pokazywaliśmy so­bie różnych ludzi, którzy według nas wyglądali śmiesz­nie, śmieliśmy się i szeptaliśmy na ich temat uwagi, aż z trzaskiem pootwierano drzwi, prowadzące do sali kinowej.

Ledwie zdążyliśmy zająć swoje miejsca, już na ekran puszczono kolorowe reklamy. Barbara wyjęła z torebki cukierki toffi, które przechowywała od po­przedniej naszej bytności w kinie — było to trzy lub cztery dni temu. Na sali jeszcze nie zgaszono świateł, nie zamknięto drzwi; wchodzili ludzie, krzesła trze­szczały, usadawiano się wygodnie. Wrzaskliwa muzyka towarzyszyła reklamom, oferującym najnowsze zdo­bycze techniki, mogące przydać się każdemu, a więc: rozmaite maszyny kuchenne, roboty rolnicze, samo­chody, modną odzież. Patrzyłem na to z zainteresowa­niem, ponieważ reklamy wykonane były niechlujnie, a mnie zawsze fascynuje brzydota. Smakował -mi cu­kierek; miałem to przyjemne uczucie, które zwykle jest najsilniejsze w chwili, gdy gasną z wolna światła, a za ekranem bije gong.

Zapadła ciemność i pokazano kronikę. Były to te same reklamy, ukazane za pomocą ruchomych obra­zów i obdarzone anegdotą. Jadłem cukierki powoli, ponieważ chciałem, aby starczyło mi ich przynajmniej do połowy filmu. Wziąłem Barbarę za rękę.

Szedł film, zatytułowany „Paryż 1900’1 Składanka fragmentów z autentycznych kronik filmowych, nn-

kręcanych od roku oznaczonego w tytule aż do wy­buchu pierwszej wojny światowej.

Biel i czerń, te zasadnicze barwy sztuki filmowej, starte tu do szarości, występującej w niewielu odcie­niach. Wszystko porusza się w przyspieszonym tempie, a już najwięcej śmiechu wzbudzają kanciaste poczy­nania ludzi, którzy w swoich dziwacznych strojach pędzą nie wiadomo dokąd. Nie ocaliły się dla nas ich głosy, a szkoda, musiały być równie dziwaczne i po­zbawione sensu. W sferze dźwięku panuje niepodziel­nie komentator, czytający w sposób ironicznie po­ważny tekst któregoś ze swych mocnych w piórze kolegów.

Seans rozpoczął się wesoło, puszczono małe wy­cinki pierwszych absurdalnych komedii, ktoś wchodzi po rynnie na balkon ukochanej, ukochana mdleje, rynna się odrywa... Bohaterom nic się nigdy nie udaje, w przeciwnym wypadku nie byłoby komedii, ludzie nie lubią patrzyć na szczęśliwszych od siebie. Ale oto prezydent Francji, nazwisko trudne do wymówienia, zresztą nieważne — starszy, pękaty pan ze spiczastą bródką, drobiący szybko nóżkami do cmentarnej ściany, za którą czai się dwudziesty wiek. Otwarto korowód aktualiów — gorset najnowszy na dwanaście sznuro- wań, żelazny powóz, który jeździ sam; anonimowe panny, powłóczyste, choć ostre w gestach, demon­strują stos błysków, precyzyjnie rzeźbionych w dia­mencie. Tuż i postaci znakomite: nieruchomy Cézanne przed swym ostatnim płótnem, którego nikt nie roz­pozna; Monet i Manet, utożsamiani z sobą wzajem; lampa Edisona jarzy się w dłoni tego genialnego rze­mieślnika o twarzy starego chłopca — dobroczyńca ludzkości puszcza w ruch fonograf, ale tu go nie sły­chać. Komentator sypie dowcipami, które nie są do­wcipne — on jednakże nie dostrzegł, że rozbito puszkę

Pandory. Jedźmy dalej po krainie cieni — Wilhelm Drugi pozdrawia publiczność, jego stopa gnie kark ubitego dzika; car, ostatni car Wielkiej Rusi, miga na moment w oddaleniu, szara plamka, domyślamy się, że to twarz.

Wszystko to działo się naprawdę i wszystko ni- prawdę się dzieje, osobistości pozują nam tak, jak po­zowały kamerze. Ale ja patrzę częściej w boki planu, ponad gesty i głowy tych, którzy wiedzą, że będą przekazani; bardziej obchodzą mnie ci, co nie słyszą podejścia kamery, co żyją w tej chwili dla siebie, przyłapani na gorącym uczynku istnienia. Zwyczajni ludzie, którzy przypadkiem znaleźli się w tłumie obok osoby geniusza, albo świadkowie sensacji, dziś nie znaczącej nic.

Więc tamten człowiek, młody, choć wąsaty, w stro­ju obcisłym i sztywnym, na skrzyżowaniu ulic, którymi nigdy nie przejdę — wita kobietę, która do niego podbiega; oni stoją na krawędzi ekranu, nie więksi od ręki człowieka, który na pierwszym planie demonstruje coś bardzo ważnego. Kamera przesuwa się, by z innej strony ukazać tę ważną rzecz; tamci dwoje znikają na zawsze — wiem, że kobieta miała na sobie białą suknię, lecz mógł to być kolor błękitny lub różowy. Mężczyzna pochylił się do jej dłoni, wtedy zniknęli mi z oczu, w tyle lat po śmierci. Ach, ściskam moono rękę Barbary, przypomina mi się, jak to na gościnnym koncercie sławnego pianisty kamera na moment ogarnęła salę — i ja zostałem uwieczniony, wiem to na pewno, spojrzałem prosto w błysk so­czewki. Kto ze mną wtedy był, kto był koło mnie, nigdy już się nie dowiem, moja postać mignie przez chwilę w tysiącu innych szarych plam, by ustąpić miejsca zmęczonej, olbrzymiej twarzy artysty. Czas dziesiątkuje, czas wybiera; nie — sami spośród siebie

wybieramy dla czasu, tego, który ma przyjść. Myślę ciągle o tych dwojgu na skrzyżowaniu ulic — dokąd poszli, co robili, jak wyglądało ich życie od chwili, kiedy zatopił ich mrok? Myślę, czy ktoś i o mnie tak pomyśli, jeśli zdoła odróżnić mnie od tylu innych postaci, jeśli pokażą mnie dostatecznie długo i wy­raźnie — i cóż dałaby taka wiedza temu człowiekowi? I dlaczego mi na tym zależy? Pokazują oto dzielnice nędzy, pokazują bezdomnych, śpi jeden twardo na ławce — nie wie, że za lat sześćdziesiąt, po dwóch wojnach światowych, kiedy wszystkie osoby na świc- cie będą już inne, ktoś w obcym kraju obejrzy go w tej sytuacji tragicznej i zrozumie dobrze, nie wie, nigdy nie wiedział, jego szkielet gdzieś przecież jest; może go zresztą zaraz obudzono, nadchodził mer.

Jestem więc świadkiem nieproszonym w tamtym świecie, który już umarł i spoza grobu grozi; dwie ko­biety spłoszone chylą się przed kamerą, nie wiedziały pewnie, co to jest — dziś uśmiechnęłyby się słodko i bez sensu; tańczą jacyś najnowsze tańce, twarze przy tym skupione i bezmyślne, jakby zawisłe nad próż­nią — mimika tańca jest ta sama do dziś — nie ma bowiem głupszej i wstrętniejszej czynności niż taniec, związek ścisły obłędu i onanii. „Patrz, mówi ten świat na śmiertelnym płótnie, myśmy już wszystko robili i zrobiliśmy wszystko, nie masz już nic do zro­bienia, możesz odważnie powtarzać, wszystkie gesty i sprzęty są już wykonane, lekko zmieniać ich formy nie zda się na nic, bo nie to jest celem”. Nic jednakże nie mówi o celu, o tym, co należy zrobić, a co nie było zaczęte. Drga i skacze ten sparodiowany przez własną technikę świat; podrygują, krygują się tłuste dziwki, brzuchale, głupcy, chamy i złodzieje, arystokraci

o twarzach alfonsów, geniusze obrośnięci jak dzi­kusy i zapewne cuchnący; żyje tu bezczelnie przede

mną całe to bydło szykujące wojnę, za kością czaszki burzy się nadmiar żądz; wredne, układne pyski szcze­rzą kły na mój nieszczęsny świątJ To nie kamera po­winna w nich celować, lecz śmiercionośna lufa — już wtedy, a może jeszcze wcześniej. Któż zresztą wie, czy świat jest aż tak konsekwentny, że mój los, mały i nic nie znaczący — mój kiepski los — zależy wprost od tamtych, co cicho rozpadli się w gnój. Więc winić wszystkie pokolenia, winić istotę ludzką, wnosić pre­tensje do Boga. Ach, dlatego mnie boli mój los, że pokazują aż nazbyt sytych, aż nazbyt niezależnych — lecz otrzymali oni przecież swoją porcję nienawiści, choćby od bezdomnego, który spał na ławce, choć od pary na skrzyżowaniu ulic, której, być może, wiodło się gorzej niż źle. Odpowiedzieli przecież przed kimś i nie istnieją.

Nadmiar zamienia rzeczy w pozór; oni nie byli szczęśliwi; więcej — oni byli bardzo nieszczęśliwi. Ale płakać mi nad ludobójcą w tej dusznej sali, na skrzypiącym krześle? Boże, jak mało mi dałeś, dla­czego aż tak jestem głupi.

Znalazł się oto głupszy. Pewien krawiec zapragnął latać w powietrzu jak ptak. Nikt nie zna przyczyny — może była nią chęć wskrzeszenia mitu Ikara, a może potrzeba zareklamowania kiepsko prosperującej firmy? Krawiec szył skomplikowany strój ptasi z brunatnego sukna (nie wiem, czemu ten strój wydał mi się bru­natny — ta barwa powiększa grozę)/i kiedy konstrukcja była gotowa, tłum olbrzymi zebrał się wokół wieży Eiffla, a krawiec wstąpił na wieżę. Nie wszedł, a wstąpił, ponieważ na szafot się wstępuje. Spojrzał jeszcze uważnie w erę rakiet kosmicznych, lecz nie dostrzegł nic, natomiast ludzie tej ery powitali śmie­chem jego prostą, dobroduszną twarz o zakręconych wąsach. Przerwano daremną konfrontację, los żądał

dopełnienia. Tłumy na dole skandowały „skacz”, ten głos już pozostał w przestrzeni; nikt nie wierzył, że krawiec poleci, odkąd to krawcy latają, lecz każdy chciał widzieć śmierć. Krawiec wahał się, dopóki wierzył w szczęście, ale przestał wierzyć, kiedy usły­szał wyrok w dolatującym go wyciu tłumu. Jego poruszenia — w przód, w tył, w przód, w tył — przy­spieszone na starej taśmie, to był strach całej ludz­kości przed wszystkim, co ma się zdarzyć. Nigdy już człowiek nie dozna takiego strachu; astronautę wy­posażą przecież w całą cywilizację, w mydło i ręcznik, będzie mógł wziąć nawet szachy, będzie czekał ratunku od zegarów i manometrów, złudę wokół niego rozbu­dują do absurdu; ofiarują mu także zaszczytne miano „astronauta”, małą definicję idei poświęcenia. Kraw­cowi nic nie ofiarowano. Był on krawcem, kiedy wchodził na wieżę, i był krawcem, kiedy z niej spadał. I kiedy przestał wierzyć w brunatne sukno, rozpięte od rąk do nóg, to skoczył nagle, że wymknął się oku kamery, dopiero później go złapała, gdy był już w połowie drogi. A skoczył głową w dół, bez odbicia, żeby skrócić ten lot do śmierci. Spadał jak śpiący nie­toperz, tłum przedtem już zrobił miejsce. W dali błys­nęła rzeka. Człowiek w cylindrze przyniósł drewnianą calówkę i zmierzył ziemię. „Ciało zaryło się na czter­naście centymetrów”, powiedział komentator, tłumiąc taktownie śmiech. Publiczność śmiała się głośno, ser­decznie, z pewną dozą pobłażliwości wobec tamtych czasów, komicznych i głupich. „Ach, jacyż oni lekko­myślni, mogli przecież rozpiąć dużą sieć na wszelki wypadek”, szepnął ktoś za mną.

Nareszcie zrobiono samolot i rozpoczęto wojnę. Nie znam historii na tyle, niestety, by wiedzieć, kto z kim się bił i o co. Historia w ogóle jest nudna, zawiera jednakże sporo interesujących anegdot, i te

trzeba znać, by rozumieć prawa historii. Komentator nie podał nic więcej poza stwierdzeniem: „Wojna czternastego roku” — wierzył bowiem w sprawne działanie szkół — ale mogło to znaczyć tyle, co kar­nawał w Marsylii albo początek alfabetu. I tak patrzyłem na grupy młodych męzczyzn, wpędzane do wagonów, patrzyłem na dziesięć głów sterczących z malutkiego okienka — kobiety spokrewnione z tym wojskiem machały z peronu kwiatami, rozradowane, płaczące, oszołomione. Wyglądało to jak każdy odjazd do wojska, odkąd istnieje parowóz; widziałem tam

i siebie, zrozpaczonego, z głupim uśmiechem na gębie, czułem zawiesisty odór wnętrza wagonu, słyszałem skrzypienie skóry i precyzyjne przekleństwa. Ale wiedziałem także, co ci ludzie pili, kiedy im wody zabrakło w gruzach fortyfikacji Verdun. I to jest cała moja wiedza historyczna, prawda o wszystkich wojnach, prawdziwsza niż ścisłe daty, które są przecież abstrakcją: ludzie, walcząc ze sobą, pili własny mooz. Oczywiście pomarli, a któż tam był? Może i ten, który wychylił się z okna po pas, macha rękami, śmieje się i krzyczy, jedzie wprost na mnie, a jego twarz potężnieje, wypełnia ekran — błyszczące oko, nieruchome, patrzy w ten wiek z sympatią i prze­rażeniem. Mija tę szybę wieczności, pociąg zabiera go dalej, on jeszcze krzyczy do kamery, głos jednak poszedł w próżnię; myślę, że człowiek ten przyjaźnił się z filmowcem, bo tylko do niego mówił, tylko do niego się śmiał i bez przerwy go uwieczniano — tak to żegnamy kolegę idącego na rzeź, my, świadkowie z przyszłych pokoleń.

Cienki gwizd ginie za ekranem, to było dawno, tego już dawno nie ma, żółte światło zapala się w sali.

Wszyscy nagle wstają, skrzypią krzesła, rozlega się trzask zapałek, niecierpliwi mężczyźni ciągną papierosy.

Wychodzimy przez wąskie drzwi prosto w deszcz, widzowie wokół nas śmieją się, wymieniają dowcipne uwagi, tak świetnej komedii od dawna nie grano.

Mijamy kilka hałaśliwych ulic, aż ogarnia nas mrok, szeleszczący deszczem w koronach wątłych drzew. Idziemy szybko, w milczeniu, przerażeni tym, cośmy widzieli, a czego nie potrafimy nazwać. Patrzę w ciemne płyty chodnika, a przed oczami przelatują mi kadry filmu i kadry rzeczywistości; widzę Bernarda, skaczącego z wieży Eiffla, spada szybko, twarz ro­ześmiana, ręce wyciągnięte, jakby to był skok do wody podczas niedzielnej plaży, wokół niego jak chmu­ra błękitnych ptaszków migoczą kinowe kwity. Nie ma już Bernarda, umarł Bernard, bilety wykorzystano skrzętnie; tańczą jakiś taniec zwany „samolot”, ra­miona w bok, przytupywanie drobne w takt milczą­cego rytmu, z warg wydobywa się cieniutki warkot — z tym człowiekiem w błyszczącym cylindrze tańczy Barbara, którą już dawno oduczyłem kretyńskich poruszeń, jest jednakże w innym czasie, dość odległym, by rzucić się w wir przegięć i skurczów, oddać obłą­kanej praktyce, za którą przecież tęskni nieustannie.

Również i moje noce nie przespane, na dworcach, na parkowych ławkach — kto utrwalił, zabrał prze­mijaniu i dziś mi pokazał? Czemu skrzywdzono mnie, pokazując wszystkim moją głowę ostrzyżoną do skóry, moją postać w zbyt dużym, błazeńskim uniformie? Przypomniano mi smutek koszar, zawsze ten sam, gesty, słowa, czynności, z których nic nie wynika.

I wynalazki, drobne, lecz decydujące: lampa, gramo­fon, atom — czemu przypomniano mi, że one są? Uliczka wznosi się coraz bardziej, jest już pionowa — każdy krok prowadzi wyżej, na szczyt, z którego mam

skoczyć w dół. Czemu nie rozpięto sieci, gdy skakał krawiec? Może rozpięto sieć, kiedy spadał Bernard? „Trzeba by rozpiąć sieć nad całą ziemią, mówi z uśmiechem komentator, nikt nie wykona takiej dużej sieci”. Ogarnia mnie wątpliwość, czy słusznie postępuję, chcąc po raz trzeci umierać; doświadczyłem swego, gdy tamci dwaj... A może ustąpić miejsca mło­demu mężczyźnie, który podstępnie wykupił bilet przede mną? Albo kasjerce, przerażonej prawdą swo­jego życia? Oglądam się, nie ma ich w pobliżu. Uliczka pachnie octem, powietrze ma ckliwy smak fermentu­jącego jęczmienia.

Oto już brama pożegnań, zawsze otwarta, stare skrzydła drewniane, poszczerbiony mur. Mała brunatna żarówka pokazuje drogę, kiedy tak niosę swoje życie, swój skarb — odrobinę pragnień i lęków. Wiem, że tu, właśnie tu, gdzie świadkiem jedynym i ostatecznym będzie ta słaba żarówka, umrze ten dzień, jeden z nie­wielu dni czerwca. Tu, u schodów kamiennych idą w śmierć słowa dzisiejsze i spojrzenia, gesty nie­cierpliwe i dobre. Tak, osuwa się ze mnie ten dzień, ciężar o nieokreślonej materii, niewidzialny, niebyły. Zapadam w stan nieważkości, bez ratunku, bez żalu, trzymając się kurczowo poręczy, ja, młody pracownik niepotrzebnej nikomu instytucji.

O, tak, mówi Barbara, miły dzień spędziliśmy”.

Podajemy sobie szybko ręce, nie patrząc na siebie, bo oto nadbiega kot.

GWARANCJA NA LOS

Szła od drzwi. Światło było już za nią, kiedy ją zobaczył. Pierwsze spojrzenie od trzystu dni. „Mój Boże”. Czarnowłosa, brwi zrośnięte. „Jaka biedna”. Ale nie powiedział nic. Pomyślał, kiedy szła od drzwi: „Miękki kształt wśród twardych kształtów. Żyje, żyje. Na pewno żyje. Ależ tak, trzeba to obiektywnie oce­nić”. Wyciągnął się na tapczanie. ¡,Ona nie może nic. Ona nic nie znaczy. Absolutnie nic”. Nie myślał

o sobie. „Ona nie znaczy nic. Cegła może ją zabić. Samochód. Tramwaj. Ręka. Drzewo. Powietrze. Ogień. Woda. Susza. Blask. Nienawiść do ludzi. Miłość do ludzi. Miłość do zwierząt. Ukochanie swobody. Ulu­bienie zmartwień. Pożądanie mężczyzny. Dostanie raka żołądka ze zmartwienia. Kreski pionowe od ust od zazdrości. Od złości. Od zawiści. Od mocnej niemocy. Od biedy. Od głupoty”. Nie patrzyła na niego. Nie widziała jego myślenia. Leżał. Uśmiechał się. Uśmie­chała się do niego. Szła. To nie było zbliżanie się: to był krok, jeden krok. Wiedział, że ona nie znaczy nic. Przestraszył się: „Ona mi wierzy”. „Wierzy, wierzy”, przedrzeźniał. „Co znaczy: wierzyć? Być przy niej, a nie być przy niej, cóż to znaczy? Jakże wytrzymam z nią w tym jednym małym pokoju?” Lampa: ciemr noróżowy blask. Nisko blask. Poza blaskiem ona idzie, z drzwi wynika, ona w chłodnym jedwabiu. Chłodny jedwab nie jest pancerzem przeciw niczemu, a jeszcze gorzej z głową: cała zawsze odkryta. „Cóż ona chce? A cóż jej dam? Czy ona chce mi dać to, co ja chcę?

Nie pokój jest problemem, powinna istnieć wszakże miłość idealna, żeby można było wytrzymać w jed­nym małym pokoju, kochać pod światłem ciemnoró- żowym, nie narzekać”. „Dlaczego mnie tak często bierzesz?”, mówiła. „Bo tylko wtedy mogę cię znieść”, myślał. „Bo cię kocham”, mówił. „O, ja też” mówiła. Szła do niego. Światło było już za nią, ciemnoróżowe. Widział w tym mroku twarz kobiety. „Biedna jesteś”, pomyślał. „Biedna jesteś”, powiedział). Usiadła przy nim. „Ty też”, powiedziała. „Nie mów

o mnie”, powiedział. „Biedna jesteś, powiedział, i ja to dobrze rozumiem, powiedział, i nic ci nie pomoże”. Zerwała się., Pobiegła po tym świetle. Biegała jak szalona. Palto szybko włożyła. „Jesteś bydlę, powie­działa. Dlaczego robisz ze mnie szmatę? Co ci na tym zależy? Ja jeszcze nie jestem szmata. Ja nie chcę być szmata. I wcale nie będę. Co ty możesz o tym wie­dzieć, czym ja będę”, powiedziała. „A wiem, powie­dział. Znam cię trzysta dni. Trzysta dni, trzysta razy. Taka wspólna praca pozwala poznać”. „A wcale nie, powiedziała. Wcale mnie nie znasz. I nie poznasz mnie nigdy”. „No i co z tego, powiedział. Tym go­rzej dla ciebie, jeśli nie dasz się poznać, powiedział. Bo nikomu nie zależy na poznawaniu kogoś, tylko na dawaniu siebie do poznania”. Zaczęła płakać. „Nie kochasz mnie. Gdybyś powiedział: biedni jesteśmy — toby było inaczej. Ale ty powiedziałeś: biedna jesteś — czyli że siebie nie masz za biednego, czyli siebie stawiasz po drugiej stronie. Już po drugiej stronie. Już nie ze mną. Już nie ze mną. Już mnie tu zosta­wiłeś. A życie jest jedno. I nic się nie zmieni”. Zaczął ją głaskać po głowie. „Mój Boże, kochanie, powiedział. Nie jest tak źle. Nic nie jest powie­dziane”. Wstała. Zdjęła palto. Położyła się koło niego. Głaskał ją. Głaskał. Wiedział, że odpływa. Już odpłynął.

Już jest po drugiej stronie. Ona nie przejdzie tam. Żadna kobieta nie przejdzie. Nie przejdzie. Był już po drugiej stronie. Ta ręka, oo ją głaskała, to nie była już jego ręka. To nie był już on, z oddechem szybkim w jej włosach. To już nie on drgał nierów­no, jak przestraszone serce. To nie on wzbijał się w noc, wyżej, wyżej, wyżej. Ach, pożegnanie ostat­nie. Ach, litość nieskończona. Litość, zabijanie naj­bardziej żałosne. „Smutno mi”, powiedziała później. „Mnie też”, powiedział, i to była prawda. Leżał: gło­wa na jej ramieniu. „Nie istniej”, prosił. „Nie drgaj,, prosił. Bądź tylko tak, o tak”. Nie słyszała nic. „Pójść trzeba, rzekła. Późno”. „Och, przecież nie to jest ważne, nie to właśnie, nie to. Właśnie na tym polega mądrość, na tym polega los, pomyślał. Ale nie nale­ży narzekać. Ale i tak, ale i tak nie należy na­rzekać. Mogłoby gorzej być”. Wstał więc. Po­myślał: ,,Nic jej nie pomoże. Jesteśmy po innych stronach”. Podeszli do siebie. Założyła mu ręce na kark. „Nie martw się. To żart wszystko. Jest dobrze”. „Więc nie koniec?”, zapytała. „Ależ skąd, kochanie, powiedział. Kocham cię”. „Ona jest głupia, myślał, weźmie to za żart. Ona jesit dobra. Argument prze­cież nie decydujący. Wiele jest dobrych kobiet. Przyzwyczaiłem się do ciebie. Nie lubię się czaić. Czuję się przy niej bezpieczny. Nie lubię się bać”, myślał, mówił. Myślał. Mówił. Głaskał ją po głowie. „Trzysta dni to dużo, powiedziała. Niełatwo”. „Tak, oczywiście”, powiedział. „Nie znamy się absolutnie”, powiedziała. „Ależ tak, kochanie. Ależ tak. To tylko taki kryzys. Może to po prostu miłość. Kiedy człowiek zaczyna więcej kochać, Jto czuje się spętany miłością. Próbuje tę miłość porwać. Popsuć. Rozumiesz: taka prawidłowość”. „No tak, rozumiem, powiedziała. Ko­chany mój. Kochany. Jedyny”. „Moja kochana, powie-

Iw*

dział. Nie płacz. Nie płacz, moja kochana”, mówił, głaskał jej włosy. „Boże jak ciężko, myślał. Jak cięż­ko. To jest minuta. Godzina. Dzień. Trzysta dni. Jak ją przeciągnę przez tamto wszystko, jak ją przeciąg­nę przez to wszystko, co będzie, tę plazmę ukonsty­tuowaną, skrzepłą, wymienną. Po co mi to. Po co”. „Kochana, powiedział. Kochana moja. Jedyna. To jeszcze nie koniec”.

marzec 1959

PARTÍ Z ZAJĄCEM W HERBIE

...pamiętnik obłędny, lecz wielce rzeczywisty... j

Nigdy nie byłem w Paryżu. Nigdy tam pewnie nie będę. Jestem bowiem tak doskonale poza wszel­kimi instytucjami, towarzystwami, związkami, do których dziś ciągną chmary ludzkie jak ćmy do życiodajnych ognisk, do delikatnie ciepłych, miękko wznoszących w górę płomieni; jestem może zanadto poza — czy ze względu na mnie samego, czy może z innych przyczyn, istniejących gdzieś poza zasięgiem mojej świadomości — nie wiem, nie wiem, może jes­tem za wysoki, mam zbyt szeroki nos, bezczelny uśmiech, zbyt małe, wierne, psie, uległe oczy, które jednak zza szkieł słabych okularów (wiem od przy­jaciół) mówią tym tłustym, ukrzesłowionym królom Dzisiejszego Dnia: „A przecież, mimo wszystko, mógł­bym każdego z was jednym uderzeniem pięści roz­ciągnąć płasko na ziemi...” Nie wiem, naprawdę nie wiem. Dość, że nie należę nigdzie ani do nikogo. Nikt też nie pragnie mnie w sposób delikatny, a dla mnie korzystny, delikatny, powtarzam, bo inaczej prag­nie szpital, wojsko czy więzienie. Myślę, że dlatego nigdy nie zobaczę Paryża, tak z bliska, nie poprzez szorstką mgłę ekranu, z której bije ani słoneczny, ani księży­cowy blask w nasze oczy, a tylko prąd, wyzwolony prąd, ten sam, co u każdego w domu, tyle że obda­rzony łaską przywoływania fantomów. Paryż z fil­mów nie wzbudził we mnie tęsknot za sobą — je­ślibym chciał się tam znaleźć, to nie dla Paryża,

lecz żeby i siebie tam znaleźć. Niestety, jak powiedzia­łem, nie jestem człowiekiem rodzinnym, ja sam to aż nazbyt kłopotliwe stado — a przecież dzisiejsze związki, instytucje i towarzystwa, to nowe formy rodziny; te związki, mnożące się, pączkujące, dzie­lące, komasujące i Bóg wie co jeszcze, przeznaczone do spełniania jakichś niesłychanie ważnych misji, rabujące sobie wzajem kompetencje, tworzące chaos

i ład — te wszystkie instytucje-plazmy, skłębione, nieprzeniknione, wybujałe w tropikalnej pustyni po- wojny — to przecież nic innego, tak, nic innego, jak tylko rodziny, rodziny, rodziny budowane, le­pione, przystosowane przez tych i dla tych, któ­rym wojna porwała na strzępy ich własny ład obwarowany kruchymi ścianami mieszkań. Ale dziś — „dziś zasklepiły się blizny”, jak mówi jedna z patrio­tycznych pieśni, a Rodziny zbudowane z tysięcy małych rodzin egzystują z nie mniejszym niż dawniej zapałem. Dziś są to jak gdyby dojrzałe, zmodyfikowa­ne formy dawnych zborów charytatywno-filantropij- nych, takie Krople Mleka dla Dorosłych. Myślałem, że już jestem dorosły — poszedłem więc na przechadzkę z głową zadartą do góry, z otwartymi szeroko ustami. Niestety, w łakomą czeluść wpadło tylko parę chłod­nych kropel deszczu — a mogło być przecież gorzeji. Nie zobaczę Paryża, nie zobaczę Paryża. Jestem prze­cież nieodpowiedzialnym człowiekiem, tak, jestem wa­riatem, ponieważ nie ma żadnej instytucji, która mo­głaby stwierdzić, że jest inaczej. I nie zobaczę Paryża.

Ale ja nie należę do ludzi słabych. Jestem, a ra­czej bywam silny, tak samo jak bywa (nawet często) odważny potworny tchórz, którego przerażenie łatwo dochodzi do granicy, za którą może być już tylko śmierć albo odwaga. Mało kto lubi umierać, tych, którzy to lubią, już nie ma. (W determinacji najr

bardziej pomagają płaskie sentencyjki). Postanowiłem zatem stworzyć sobie Paryż, stworzyć sobie samemu, to do niczego nie zobowiązuje, a co więcej, potężna radość niszczenia nie pociąga za sobą żadnych kon­sekwencji.

2

Jestem poza, a więc kosztów przejazdu mego nikt nie pokrywał, ja sam, sam zapracowałem na podróż, każde drgnienie szalejącego pociągu przeli­czałem w myśli na gesty i słowa, które wykonywałem żmudnie, by trząść się teraz w samym sercu nocy, w sercu obawy. Dziwili się przygodni towarzysze... Zafundowałem sobie miejsce sypialne: to wprawdzie drogo kosztuje, lecz czyż można inaczej przybywać do Paryża? Na przykład na półce bagażowej wagonu drugiej klasy? Byłoby to co najmniej, hm... fo pa — jeśli tak rzec można. Na początku zaoraz wydało się, że jadę pierwszy raz w tak luksusowych warunkach, ponieważ nie umiałem znaleźć kurka do wody w prze­działowej umywalni. Nikt mi dyskretnie nie podpo­wiedział, nie naprowadził błądzącej dłoni — za to wezwano konduktora, jego pomocnika oraz kelnera, nie wiadomo po co, chyba po to, żeby mnie złamać już w progu nieznanego, żeby ostrzec obsługę wagonu przed wariatem, bardzo chyba groźnym, co nie po­trafi znaleźć kurka do wody. A przecież gdybym jechał w towarzystwie moich rówieśników poetów, pisarzy i publicystów, którym od lat już w prywatny nawyk weszło marzenie o Paryżu, sytuacja wyglądała­by o wiele korzystniej. Bo nawet w przypadku zbio­rowych bezskutecznych poszukiwań kurka, nawet wobec trybunału kpiących, pełnych surowej nagany, nieprzyjaznych twarzy, rówieśnicy moi potrafiliby

się znaleźć... Oto widzę K., występującego w całym majestacie szerokiej złotej czupryny, przedzierzgniętej gdzieniegdzie srebrną nicią bolesnych doświadczeń. K. mówi, patrząc gdzieś nad czapką konduktora, w dal, w gwiazdy nad Ojczyzną, próbujące na próżno skryć się ponad dachem huczącego pociągu: „Czyy... paan wie... Czyy paan był na filmjee... »Nieoczeki- waana decizja«? Spoza pleców K. jak piłka wyska­kuje łysiejąca głowa P. Suche trzaski; „Widział pan »Dziwną miłość w pulchnym kamieniołomie«”? Zatroskane milczenie przerywa M. głosem nabrzmia­łym pobłażliwością dla niezbyt taktownych wystą­pień młodych kolegów: „Ci panowie są przypadkowo autorami wymienionych filmów. Ja w swoich podró­żach reporterskich...” Tak, na pewno zginąłbym wraz ze swym wstydem w masie wspaniałych rówieś­ników, tym bardziej, że oto w przedziale zaczynają falować, fruwać różowe, zielone i błękitne blankiety delegacji, jest ich coraz więcej, łopoczą jak osza­lałe ptaki, spadają w sterty, walą się na przewróco­nych poetów, zatykają ich otwarte szeroko usta, z których coraz chrapliwszy dobywa się krzyk: „Mnie wysyła redakcja!...” „A mnie trzy redakcje!...” „Mnie ministerstwo!” „Do Paryża!” „Tak, do Lon­dynu!” „Paryż, Pekin, Szanghaj!” „Berlin!” „Wenecja, Miami L.” O, tak, na pewno udałoby mi się prze­mycić w tym patronowanym ładzie swój błąd, swój nietakt, swoją chorobę: tę podróż na własny koszt... do własnego Paryża. Niestety, jadę sam, biedny sam,

i nikogo z nich nawet nie śmiałem namawiać na mój Paryż... Oni przecież obiektywnie byli w obiek­tywnym Paryżu, obiektywnie w nim żyją.

Podrzucany wysoko, na twardym, choć drogo opłaconym posłaniu, mknę coraz dalej od Świata Sztuki, od Literackich Środowisk.

Wyszedłem wprost w wirujący śnieg, lepki i mokry. Ranek miał kolor i konsystencję ołowiu. Horyzont był na wyciągnięcie ręki. Miasto pracowało od dawna. Skulony, przesuwałem się obok bogatych witryn, pochłaniałem wzrokiem tysiące wspaniałych rzeczy: lodówki, radioaparaty, telewizory, maszyny elek­tryczne do szycia, do pisania, do golenia, kombajny kuchenne, wyśmienite ubrania ze sztucznych, wy­trwałych tworzyw — oraz wiele, wiele innych pięk­nych i skomplikowanych przyrządów i aparatów, których przeznaczenia nie znałem, ani się mogłem domyślać. Mijałem także wystawy, na których pię­trzyły się stosy kiełbas i salcesonów, szynek i bale­ronów, polędwic i kabanosów, wędzonek i rolad, boczków, serdelków, parówek i słonin oraz tysiące innych znakomitych przysmaków — a wszystko to błyszczało tłustą, szeroką gamą apetycznych brązów, przenikało zapachem przez szybę, mąciło zmysły.., Z trudem przerwałem sobie tę bakchiczną orgię patrzenia, odciągnąłem się dalej. Lecz tu znów mój przytępiony umysł natknął się na przeszkodę nie do wzięcia. Oto z rozległych półek krzyczały błyskiem, barwą i formą efekty wyobraźni jakichś nie znanych mi ludzi, fragmenty ich przeżyć i snów, opakowane przyzwoicie w miękki biały papier, wessane w ten papier z ich rzeczywistego istnienia, jak wsysa się w papier tłusżcz z białego miękkiego sera. Z chóru wrzasków wyłowiłem po chwili pewien znajomy ton, bliski mi, a jednocześnie daleki — jak gdyby głos kogoś, kogo niewątpliwie dobrze byłoby i przyjemnie spotkać na obczyźnie, a jednocześnie wie się, że jest to ktoś, kogo z dawno zapomnianych powodów od dawna się nie lubiło. No i tak to stanąłem twarzą

w twarz z sobą — nie, z nazwiskiem, z tytułem,

i okładką własnej książki, tu, w Paryżu, którym sobie sam wymarzył i wypracował. Wszedłem do księ­garni, kupiłem ten zbyt dobrze znajomy tom, pomy­ślałem jednocześnie o reakcji sprzedawcy na moje mocno samochwalcze przyznanie się do autorstwa... Lecz nim domyślałem do końca ów płochy zamiar, już usłyszałem swój własny pytający głos, nieco zbyt słodki i grzeczny, jakiego używają debiutujący, niezamożni turyści wobec autochtonów. Chodziło mi

o informację dotyczącą ilości sprzedanych egzempla­rzy mojej książki, ale sprzedawca nie umiał zaspo­koić mej ciekawości konkretem. „Ano, jeden kupi, drugi nie...” — powiedział. Już myślałem więc, że co drugi człowiek wchodzący do księgarni nabywa mój tom. Okazało się jednak, że nikt jeszcze nie kupił, ja byłem pierwszy. I tu popełniłem błąd niewybaczalny, nie pozostający bez wpływu na mój dalszy los, a co więcej — rzucający światło na moje przeszłe życie: zdradziłem w tej sytuacji mocno nieprzychylnej, że to ja, właśnie ja napisałem tę oto książkę... Wtedy sprzedawca spojrzał na mnie spojrzeniem dziwnym (nigdy jeszcze tak na mnie nie patrzono), w którym jednakże, mimo dość grun­townej, praktycznej znajomości psychologii, nie zdo­łałem dopatrzyć się ani cienia żadnego ze znanych mi, znajdujących się w powszechnym użyciu uczuć. Długo potem, smakując to przerażające spojrzenie, coraz uporczywiej wprawiałem swoje zmysły, psy­chikę, intelekt i co tam jeszcze mam, w bolesne, chroniczne zapalenie — aż nagle któregoś dnia prze­żyłem jakąś zapewne niesłychanie rzadko doświad­czaną przez ludzi eksplozję objawienia. Tak, to było... być może to, co Sartre nazywa „dotarciem do rdzenia istności” — nie wiem, skąd mogę wiedzieć, jeśli

nie mogą porównać z żadnym wiarygodnym opisem. Wprawdzie o tym dużo pisano, ale tego nikt nie opisał, tak jak wiele pisano o śmierci, ale śmierci nie opisał nikt. Moje „dotarcie”, w chwili, kiedy się działo, ba, nawet we wspomnieniach (a wierzę, że tak będzie do końca), okazało się bez wątpienia najbardziej dojmującym, największym, najwspanial­szym z przeżytych doznań. Żadna miłość, żaden ból, żadna radość ani śmierć — nawet własna, która wtedy była dla mnie bez znaczenia, bo kto wie, czy wtedy właśnie nie przestąpiłem jej granicy — wszystko to razem, zwielokrotnione nawet po tysiąc­kroć, nie może się równać z owym jednym doznaniem. A przecież, jeśli spojrzeć na nie z odrobiną choćby trzeźwości psychicznej, jeśli w sposób protokolarny zrelacjonować je z punktu widzenia zagadnień me­dycznych — boć przecie i myśl, choć najbardziej wzniosła, to pośrednio efekt sprawnych robaczkowych poruszeń jelit — cóż pozostanie? Przykro mi pisać

o tym, to tak, jakbym słowa najczulszej pieszczoty, do siebie z ust kobiety skierowane, mikrofonem podstępnie ukrytym w gigantofony rzucał wielko­miejskie. A przecież... odczułem wówczas określony smak, woń określoną, usłyszałem określone pojęcie, zobaczyłem określone słowo, dotykałem określonego tworu, którego składniki chemiczne nie stanowią tajemnicy już dla sztubaka. Tak, to było po prostu: mydło. No cóż, niby nic, widzicie, śmieszna rzecz, istotnie. Rzecz w tym, że podczas gdy wszyscy na ogół interesują się mydłem z przyczyn absolutnie konkretnych i doraźnych, a tylko dzieci czasami długo rozprawiają na temat: co by było, gdyby mydła nie było — ja odczułem nagle, w jednym ułamku sekundy mydło wszystkimi zmysłami i, jak już stwier­dziłem wyżej, intelektem. Ja byłem mydło, świat był

mydło, wszystko, wszystko, przeszłość, przyszłość, ¿ycie, śmierć, miłość, nadzieja, nienawiść, ból, głód. wszystko, wszystko... Jakbym tonął, roztapiał się w nirwanie z mydła. Niewątpliwie więcej w tym wszystkim grozy niż metafizycznego wzlotu, choć zdaje się, że to groza jest właśnie tą siłą, która wznosi człowieka. Czasem bardzo wysoko. Boże mój, zastanawiam się, skąd się to wzięło. Niektórzy może wydedukują, żem cynik, oskarżą, że „tacy właśnie z ludzi wytapiali mydło”, dalej, by zaktualizować zarzuty: „Tacy potrząsają bombą atomową, dla takich glob jest niczym więcej jak kostką mydła...” No cóż... Zbadałem dokładnie swoją przeszłość, dzień po dniu przeorałem pamięcią, by odnaleźć kiełki bestialskiego sadyzmu, dotąd szczęśliwie przycinane nożycami cywilizacji i obowiązującego humanitaryzmu. Tam nic nie znalazłem, obszedłem więc dookoła, uważnie

i wielokrotnie, swoje niewielkie drzewko genealo­giczne, i tu... Dziadek, niestety, był Niemcem. Ale znowu babka była Żydówką! Więc poziom ewentual­nego niebezpieczeństwa w mojej krwi (boć przecie już starożytni Germanie) automatycznie niejako obniża się do granic dopuszczalnych. Więc skąd, skąd to przeklęte mydło? Wtedy, gdy stałem pod dziwnym wzrokiem sprzedawcy, moja nieszczęsna książka skurczyła się nieubłaganie do rozmiarów barwnej płytki toaletowego mydła. A jeszcze daw­niej, kiedy nie byłem pisarzem, tylko żołnierzem (tak, tak, niestety — zwykłym szeregowcem), odwie­dzałem w godzinach, naznaczonych ściśle na prze­pustce, pewien sklepik „towarów mieszanych” w ma­łym górnośląskim miasteczku. Za ladą stał inwalida bez nogi (brak nogi zauważyłem nie od razu) i pa­trzył tępo w lep na muchy, zwisający z lampy nieomal do samej podłogi. „Proszę pana, a ta książka to

ładna?” — pytałem, dotykając palcem egzemplarza, wstawionego zgrabnie między piramidy słoików z bry- lantyną, tubek pasty do zębów, sterty papieru toaleto­wego. „Ja tam nie wiem. Mnie to wszystko jedno. Nieraz to i poczytam, nie powiem, ale to tak: jednym wpadło, drugim wyleciało...” Zauważyłem z czasem, że książki nie zmieniają swego położenia, że kurz osiada na nich coraz puszyściej, że piramidy „przy- borów higienicznych” to maleją, to znów rosną, wła­ściciel z pietyzmem i szaleńczą precyzją buduje wciąż nowe. skomplikowane konstrukcje — a książek-nikt nie kupuje. 4?o co pan trzyma książki?” — powiej działem kiedyś. „A mnie to tam wszystko jedno ęĘ odparł. — Przysyłają z centrali, to biorę. Mnie bez różnicy. Każdy towar dobry, książki czy mydło”. Mydło.

Dziś wiem, że to rodowód mego objawienia. To wra­żenie nadmiaru mydła — czyż nie jest identyczne z wrażeniami kogoś nowo zatrudnionego w fabryce mydła? Z czasem przykre sensacje mijają, człowiek przyzwyczaja się nieubłaganie. A przecież, czego nie zmieni żaden upływ — tak jak fakt pozostaje faktem, tak mydło, niestety, mydłem.

Bo właśnie... Bo to ja jestem autorem tej książki” — powiedziałem sprzedawcy. Patrzył na mnie dziwnie. „A może... Może i tak” — powiedział w końcu jak gdyby do siebie. Zabolały mnie jego słowa. „Jak to! — wykrzyknąłem oburzony. — Pan nie wierzy, że ja...” Stał przede mną, pobladły nagle i zmartwiony, jakby przyszło mu pod groźbą kary dźwignąć worek kamieni. Widziałem wyraźnie, jak schyla się po ten ciężar, jak w jego twarzy przestaje mieć wyraz wszystko inne poza pragnieniem zrobienia tego, na co się już zdecydował. I wreszcie: „Tak — wykrztusił.

Nie wierzę panu” —-j i położył rękę na sercu.

Ale dlaczego!? — krzyknąłem. — Czy tak nieinteli­gentnie wyglądam?!" Znów spojrzał. „Faktycznie — odparł. — Ale nawet nie to... Tylko... że oni wszyscy tam. Tu jeszcze żadnego nie było i nie będzie” — dokończył z przekonaniem. „Tam? zdziwiłem się.

Gdzie tam?1’ „No, tam. Znaczy się — w Paryżu!” -r- odparł sprzedawca. „Jak to!” —• chciałem wrzasnąć, ale zahamowałem krzyk, aż zabulgotało mi w gardle. Przecież ja jestem w Paryżu! A ich tu nie ma! To tu jest Paryż!

Ale przypomniałem sobie, że nie wolno mi powie­dzieć ani słowa, ponieważ'' o tym tylko ja wiem, ponieważ tu jest tylko mój Paryż — a jeśli zdra­dziłbym to głośno, przed drzwi podjechałaby z cichym szelestem opon srebmobłękitna karetka, a nie ma przecież żadnej instytucji, która mogłaby stwierdzić, że jestem normalny.

Bez słowa, tłumiąc szloch, wybiegłem w mokre kręgi śniegu.

4

Jestem człowiekiem jp o z a, a to nie sprzyja wy­godnemu życiu. Pozornie zapewnia, być może, pewne­go rodzaju swobodę ^3. ale tylko pewnego rodzaju swo­bodę,. i jak rzekłem, w istocie rzeczy pozornie. Bo mimo iż nie ulega wątpliwości tzw. „wolna wola”

czy, jak chcą bardziej współcześni, możliwość wy­boru V-— to przecież w sposób znaczny zostaje ogfa- niczona przestrzeń, dla ewentualnych poruszexk Powia­dam ewentualnych, a to oznacza potencję' prze­strzeni, świadomość możności, niekiedy w najmniej­szym nawet,stopniu nie wykorzystywanej. Hm, czuję, że nie jestem dostatecznie rozumiany. Wyłożę więc: być p o z a, to znaczy — być biednym. Nie oznacza to,

oczywiście, wulgarnego braku pieniędzy (wulgarnym nazwać brak pieniędzy wolno dopiero po trzydniowym głodzie, nie wcześniej!), choć i to się zdarza. Bieda — to po prostu brak przywilejów. W świecie współ­czesnym bowiem losem jednostki ludzkiej kierują

i los ten określają przywileje. To przecież oczy­wiste — jeśli ktoś pragnie otrzymać szybką darmową pomoc w wypadku nagłej niedyspozycji fizycznej, to musi należeć do ubezpieczalni społecznej. Ażeby jed­nak tam należeć, trzeba być koniecznie związanym z jakąś grupą, formacją, instytucją społeczną — przede wszystkim poprzez wykonywane, a wyuczone uprzednio funkcje zawodowe. Pociąga to za sobą konieczność oddawania swego czasu i energii zupełnie obcym ludziom i sprawom. Zgoda, służenie społeczeń­stwu to rzecz najważniejsza, przecież tylko dzięki temu pozornie obcy ludzie ratują nas w przypadku nieoczekiwanego omdlenia na ulicy! Jednakże tego rodzaju „umowy społeczne” *wielu z nas obchodzą

i angażują tylko jako obywateli określonego pań­stwa, jako członków określonej formą ustroju spo­łeczności — natomiast nie jest konieczne ani pożądane, by naszą całkowicie „prywatną świadomość”, na którą składają się najrozmaitsze pasje i fobie, gra­niczące niekiedy z ledwie widocznymi, a niegroźnymi społecznie anomaliami psychicznymi — absorbowały z tą samą intensywnością. Uniemożliwiłoby to bo­wiem prawidłowe funkcjonowanie i rozwój tak zwa­nej „podstawowej komórki społecznej” — rodziny. Nie w interesie rodzin jednak występują, a wręcz przeciwnie, czego domyślenie się od początku nie nastręczało trudności. Chodzi mi przede wszystkim

o tych, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności (może nie tak dziwnym, jak się z początku wydaje) egzy­stują poza wszelkimi możliwymi nawiasami: rodzin,

Rodzin, więc, jak się rzekło, instytucji. Właściwie chodzi mi tylko o siebie, tak, o siebie, ponieważ to jest mój pamiętnik, o moim własnym życiu, w moim własnym Paryżu. Cóż więc mogą obchodzić mnie inni poza, jeżeli ja sam jestem poza? Jeszcze by tego brakowało, żeby nieszczęśni poza powołali do życia własną, grupującą ich wszystkich instytucję! Spróbuję więc sprecyzować istotę swojej biedy. Brak przywilejów odczuwałbym niezawodnie z dużą siłą w przypadku nagłego omdlenia (z czym zawsze należy się liczyć), ale też i w tysiącu innych drobnych, codziennych zabiegów brak ten narzuca się w spo­sób wyjątkowo przykry. Ot, choćby sprawa noclegu, urastająca do rozmiarów niesłychanie. ważnego pro­blemu co wieczór, od wielu już lat — nie tylko tu, w Paryżu. Każdy tego rodzaju maleńki mankament egzystencji, przez uporczywe trwanie coraz boleśniej­szy, przypomina maleńkiego pajączka, spuchniętego nagle do rozmiarów atomowego grzyba. Taki potwór już nie zwiastuje szczęścia, ale też i nie sposób go zdeptać. No cóż, po prostu: jestem ofiarą wojny, nie mam mieszkania. Obawiam się, że gdyby wszyscy bezdomni świata stanęli po jednej stronie kuli ziem­skiej, bardzo blisko si^biel — ziemia przechyliłaby się niebezpiecznie. A gdyBy na dany znak tupnęli...

Nie mam więc mieszkania i może właśnie dlatego tu przyjechałem. W innych miastach daremnie pro­siłem władze o skromne choćby pomieszczenie dla mojej walizki i steranej powłoki doczesnej... choćby na dni deszczowe i mroźne. Niestety, nie miał mi tego kto załatwić. Ponieważ nieprawdą jest, że możemy sobie coś załatwić. Wszystko, absolutnie wszystko zawsze musi ktoś załatwić. Nie należę nigdzie ani do nikogo. Nikt mi nic nie załatwi. „Piszesz — powie ktoś — lub, jeśli wolisz, wyrabiasz mydło.

Jesteś więc solą, lub, jeśli wolisz, pomywaczem narodu. Naród, ażeby nie zgnił lub nie zarósł brudem — musi sól trzymać w miejscu suchym i ciepłym lub dać kąt przytulny pomywaczowi”. Niestety, niestety. Zbyt wielu nas jest, ofiar nieszczęsnych własnych rojeń. Istnieje nawet specjalny związek... Ale jeśli ja nie chcę, nie chcę należeć do żadnych związków! To co? Jeśli przez narodziny dopełniłem aktu zaufania wobec świata, jeśli spłaciłem wszelkie słuszne czy nie (nie wnikajmy w to) świadczenia, jeśli odbyłem służbę wojskową z zaparciem godnym lepszej sprawy, jeśli wyprodukowałem coś — obojętne, kawałek mydła czy książkę, co jednak zostało przez społeczeń­stwo zaaprobowane, wchłonięte, zżute, zmlaskane, strawione ku polepszeniu narodowego zdrowia — to co?! Pytam to co?! To mam siąść pod płotem, postawić koło siebie walizę, rzucić w kałużę adapter z nagraniami genialnej muzyki i wyć jak bez­domny pies? O, do diabła! A choćby i do tego miało dojść, to i to uczynię, a nie przystąpię do żadnego związku, do żadnej instytucji, chociażby garściami rozrzucała błyszczące klucze do pięknych mieszkań. Tak.

Jestem więc pozbawiony przywilejów, w związku z tym znalazłem się w swoim własnym Paryżu. Po całodziennych jednakże, pełnych wrażeń trudach obznajmiania się z miastem zapragnąłem odpoczynku, snu. Szedł na mnie wieczór jak nieuchronny atak paranoi. W rozwiązanym palcie, z klekoczącą walizą, którą ciągnąłem za sobą z uporem osła, miotałem się po swym wyśnionym raju, z ulicy na ulicę, z chod­nika na chodnik, z bramy do bramy. Nogi uginały się pode mną, pot zalewał okulary, ostry śnieg wpadał za odchylony kołnierz. Moja niezależność wobec świata zmieniła się w nienawiść do świata, a nienawiść

ta przybrała formę ostateczną. Za każdą z rozświetlo­nych szyb widziałem tępe, syte twarze spracowanych, uczciwych drobnomieszczan. W oszalałe nozdrza uderzył mnie smród ich krochmalonych betów, uszy poraził ryk płaskiej muzyczki z pieczołowicie odku­rzanych radio-ozdóbników, którą żegna się „szczeliwie przeżyty dzień” i przywołuje godne siebie, dostatecznie komunikatywne sny.

Rzuciłem walizę i schyliłem się, do dziś nie wiem dlaczego, by rozgrzebać płytki śnieg na jezdni. Może fchciałem wyrwać kamień z bruku, by w ten prole­tariacki sposób dać wyraz swoim, hm... przekona­niom? Może lepiej— uczuciom? Jezdnia jednak była asfaltowa. Zniszczyłem sobie paznokcie. Ale przy tym,

o dziwo, dostrzegłem obok siebie, w pozycji zwanej przez myśliwych „słupkiem1* — autentycznego zająca! Przyjrzawszy się chwilę, ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, pomyślałem, że teraz już nie żałuję tej idiotycznej wyprawy do Paryża ani swoich życiowych i# powikłań. Wyciągnąłem ostrożnie rękę. Zając nie ruszał się. Pogłaskałem go Więc lekko, a potem mocno schwyciłem za uszy! Zawsze kochałem zwierzęta, zwłaszcza dzikie. Niestety, nigdy dotąd nie miąłem okazji wyrazić tego tak bezpośrednio! Nagle puściłem z przestrachem te długie, kosmate i gorące uszy. Zając bowiem odezwał się jak najbardziej prawidłową polszczyzną! Zając! I do tego rodak, tu, na obczyźnie!

Przyglądam ci się od dłuższego czasu” — powie­dział Zając, — „W taki sposób mogą się zachowywać tylko ludzie, i to tacy, którzy kwalifikują się do odbycia ustawowej trzymiesięcznej kuracji w szpitalu psychiatrycznym. Podejrzewam, że nie masz gdzie spać. Chodź więc ze mną”. Znów stanął słupka i patrzył, jak w oszołomieniu zbierałem z jezdni swoje drobiazgi, które wypadły z walizy. Nagle zobaczył mój

skromny tomik, błyszczący na śniegu w świetle mdłej latarni. „O — wykrzyknął — od dawna swędzą mnie zęby. Szukam czegoś o odpowiedniej konsystencji”. To mówiąc porwał książkę i zaczął natychmiast siekać ją na drobne płatki. Ujrzawszy, że już się pozbierałem, pokicał przed siebie, wciąż pracując szczękami. Szedłem za nim, otępiały do cna, w stru­mieniu papierowych strzępów, porywanych przez wiatr w stronę nocy.

5

W cywilizowanym mieście nora przypominała obszerną budę, dostatecznie izolowaną od podmuchów zimnego wiatru, i nim nadeszła wiosna, pokochałem Zająca. Zawsze w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób obdarza się gorącym uczuciem swoich pogrom­ców. Trudno tu wyobrazić sobie, by moim pogromcą miał być Zając, zwyczajny, bądź co bądź, zając... Ale pogromca to nie tylko istota silniejsza, bardziej sprytna, obdarzona w wyjątkowym stopniu instynktem ujarzmiania — to także istota rozumiejąca potrzebę litości, obdarowująca litością...

Nadeszła więc piękna wiosna, świat zbudził się do intensywniejszego życia. To nieuchronnie powta­rzające się zjawisko jest niewątpliwie radosne — jednakże ze mną w tym czasie zaczęły się dziać niesłychane rzeczy. Nie żebym czuł się źle pod wzglę­dem fizycznym, tak tego nazwać nie można. Czułem się po prostu inaczej — może zbyt niepokojąco inaczej. Ale najgorszy był fakt jakiegoś „umysłowego wpad­nięcia w stan nieważkości”. Ci, którzy namiętnie odurzają się alkoholem, niech nie kiwają ze zrozu­mieniom głowami. To coś zupełnie innego, to stan

o wiele przyjemniejszy, a co więcej — korzystniejszy dla otoczenia. Stałem się więo człowiekiem mało

kłopotliwym. Kłopotliwość polega na chronicznym zamiłowaniu do posiadania własnego sądu. Osobnik chory na tę dolegliwość nie przejdzie obojętnie obok jakiegoś zjawiska, by natychmiast nie zaklasyfikować go do jakiejś określonej ściśle grupy zjawisk, by nie wiedzieć, co o tym sądzić. To oczywiście dowodzi niesłychanej i godnej podziwu świeżości intelektual­nej, którą zachować można na wiele, wiele lat... Mój dziadek miał osiemdziesiąt sześć lat, kiedy umierał, a jeszcze na dzień przed śmiercią sądził postępek pewnego księdza, z którym się zetknął w roku 1899. Tak więc forma mojego bytu stała się bardzo prosta, dojrzała i zupełnie własna. Zapadłem w siebie (to jest właśnie stan nieważkości) wcale nie po to, by tam szukać „skarbów” i „przekuwać je” w czyn lub po prostu w mydło. Nic podobnego. Kiedy leżę cały­mi dniami bez ruchu, patrząc w nisko sklepione, zbutwiałe deski paryskiej przecież nory, to wtedy nie myślę o niczym. O niczym innym poza tym, że leżę, ale o tym nie potrzebuję myśleć, to wiem — więcej, to jest. Zając zbliża się do mnie, stąpając miękko na kosmatych łapkach, wyprowadza mnie na krótki spacer po zamiejskim lasku (kto wie, może to Lasek Buloński?), podczas którego Wspólnie podgry­zamy świeże soczyste pędy młodych roślin, dotych­czas nie znanych mi nawet z widzenia.

Kilka razy zaledwie od chwili przybycia do Pa­ryża próbowałem chwycić za pióro, by pokazać tym tam: K., P., M., D., S., N. i innym, składającym się na ustokrotniony alfabet, że tu, że w?iaśnie tu staję się tym, czym chciałem być zawsze: Człowiekiem — Artystą. Ale zawsze stwierdzałem, że jeszcze nie nad­szedł czas. Jeszcze nie dojrzałem dostatecznie. I oto dziś ponowiłem próbę. W skrócie, syntetyzując nad­miernie, a przez to zmieniając, wypaczając rzeczy­

wistość (oo stwierdzam z daremnym żalem) opisałem swoją dotychczasową gehennę, szczęśliwie, zda się, zakończoną. Lecz tu, blisko wzniosłego finału, odczu­łem, że dłoń odmawia md posłuszeństwa. Zapadał zmierzch, więc podbiegłem do wyjścia, by spojrzeć dokładniej na swoją rękę, z której wypadło pióro. Ku swemu potężnemu zdumieniu (bo, jak rzekłem, przerażeniu ulegają tylko posiadacze własnego sądu) dostrzegłem miękkie bure futerko i błyszczące lekkio czarne pazurki. Moja dłoń zmieniła się w zajęczą łapę. Od razu podniosłem tę łapę do ust, by spraw­dzić, czy mam również zajęczą wargę, o której tyle się nasłuchałem dziwnych opowieści w dzieciństwie. Istotnie. Była i zajęcza warga. Zapragnąłem więc po­biec do miasta, by przejrzeć się w lustrze, ale zaled­wie przekicałem za próg, natychmiast wyleciało mi z głowy, co to takiego jest „lustro”. Wróciłem więc do rozrzuconych kartek i zacząłem je chrupać z roz­koszą, resztką ludzkiej /(a. więc skażonej) świadomo­ści postanawiając dokończyć pamiętnik w mroźny czas przyszłej zimy — misternymi śladami na śniegu.

Jelenia Góra 19.

Piszą na dużych kratkowanych arkuszach. Przy­zwyczaiłem się, każdy bowiem, kto nałogowo pisuje, ma swoje własne, odrębne w związku z tą czynno­ścią upodobania. Pewna znana niegdyś pisarka polska książki swoje tworzyła tylko ołówkiem, notując wielkimi literami w maleńkich notesach, akurat ta­kich, w jakich gnieżdżą się telefony naszych znajo­mych, zbędne adresy, dawne daty spotkań, na które nigdy nie wyszliśmy. Mówiono, że pisarka owa po­wodzenie swoich utworów zawdzięczała temu, iż była faworytą grubego marszałka polnego, choć trudno w to uwierzyć, zważywszy brzmienie wojskowego ty­tułu, sugerujące nieszkodliwą a ginącą roślinę. Sławny niegdyś autor słów do ostatniej symfonii Beethovena podniecenie twórcze czerpał z woni gnijących owo­ców; istnieje na ten temat wiele anegdot — wypada nam jednak błogosławić zapach jesiennych jabłek, dzięki którym właśnie — być może — Ludwik van Beethoven wpadł na pomysł ostatniego finału. Wspaniały rytmizajor polskiego wiersza, którego poe­zji cała treść mieści się w nazwisku autora, które to z kolei nazwisko wspiera się, niby na kolumnach oplecionych złotym winogradem, na obu imionach te­goż —< ów • autor, godny szacunku za przerywanie wszelkich intelektualnych dyskusji słowami „posłu­chajmy teraz ludzkiego głosu”, po czym następowała druga partia d-moll na skrzypce solo Jana Sebas­tiana Bacha, przy blasku czerwonych świec —^ czer­

pał natchnienie z tej muzyki, a także z mądrej i szlachetnej pracy jeszcze starszych mistrzów; stąd rytmy, jakich dotąd nie znał polski wiersz. Inni poeci, zwłaszcza w dobie romantyzmu, by pobudzić wyo­braźnię, trzymali stopy w cebrzykach, napełnionych soloną wodą; jeszcze inni osnuwali się kłębami faj- czanego dymu, pili kawę, zażywali zabójcze narkoty­ki. Wybór kształtu, rozmiarów oraz barwy pióra, a także barwy atramentu i gatunku papieru ma tu równie wielkie znaczenie, działa bowiem podniecająco lub otępiaj ąco na pobudliwość twórczą. Współcześni tworzą przy pomocy skomplikowanych, choć prostych w użyciu maszyn — jeśli ktoś jednak przyzwyczaił się pisać ołówkiem czy zwykłym piórem, temu żadna maszyna nie pomoże, a nawet zaszkodzi. Hałas bowiem, jaki wyczyniają skacząoe czcionki, przesizkadza skupić myśli — stąd na maszynach pisują najczęściej ko­respondenci wojenni, publicyści i sprawozdawcy spor­towi, umiejący jednocześnie posługiwać się maszyna­mi do liczenia. Pewien pisarz amerykański tworzy stojąc na jednej nodze, by w ten sposób zmusić się do oszczędności słów — jest to wszakże zabieg śmieszny, gdy się pomyśli, ile to życie stwarza nam sytuacji, w których wszystkie słowa są zbędne. Tak czy owak, techniczne sposoby pisania mają coś z ry­tuału, nadającego wykonywanej funkcji wysoką ran­gę i ważność, przynajmniej w przekonaniu piszącego. Ocalanie chwil ulotnych, a więc obcowanie z nie­śmiertelnością musi być ujęte w pewne formy, tak jak i ostateczny efekt twórczej pracy. Rytuał taki istnieje równolegle do naczelnych idei pisarskich, a już na pewno te idee wspiera. Miłość ojczyzny, przekonania polityczne, chęć wprowadzenia pewnych reform społecznych —• to wszystko są, dla wielu, główne powody tworzenia. Co więcej: tacy pisarze

nieraz gotowi są oddać życie za swoje idee, którym w pewnych sytuacjach służenie piórem nie wystar­cza; mamy takie wypadki w historii. A przecież ten ginący pod murem z okrzykiem: „Niech żyje ojczyz­na!” nie wykrztusiłby dla ojczyzny ani jednego słowa, gdyby przyszło mu zapisać to słowo na papierze pakowym przy pomocy stolarskiego ołówka, podczas gdy on całe życie tworzył na błękitnej bibule małego formatu. Są pisarze, którzy mogą pracować wyłącz­nie w swoich gabinetach pełnych książek, w atmos­ferze ładu; są tacy, którym milcząca nawet obecność matki czy żony w przyległym pokoju uniemożliwia pracę; są wreszcie i tacy, którzy potrafią tworzyć byle gdzie, na byle czym i byle czym, a często się zdarza, że i byle jak. Każdy bowiem element, dzia­łający z zewnątrz, ma bardzo wielki wpływ na to, co znajdzie się na papierze, ai tych zewnętrznych ele­mentów jest niezliczona ilość; droga z umysłu na pa­pier jeśli nie dłuższa jest, to przynajmniej niewiele krótsza niż z ziemi na księżyc, a niespodzianek w tej drodze nie brak. Brzęczenie muchy czy konieczność umoczenia pióra to są przeszkody, ba, katastrofy na miarę trzęsień ziemi, dzięki nim bowiem umyka, być może, w mgnieniu oka zdanie czy słowo najpotrzeb­niejsze, stanowiące o wartości utworu. Ten ląd obcy i nieprzychylny, biała lub kolorowa karta, broni się przed atakiem — by użyć modnego dziś porównania

rakiety pióra. Jeśli więc ktoś oswoił sobie jakiś ląd, nauczył się powodować jakąś rakietą, to nie­prędko z tych ułatwień i umiejętności zrezygnuje. Dlatego ja piszę na arkuszach dużych, kratkowa­nych, na arkuszach papieru podaniowego, lub jak mówią w tym mieście, prośbowego. Są dwa rodza­je takich arkuszy: podwójne i pojedyncze. Te pierw­sze trzeba ciąć na połowę, by miały rozmiar

otwartego i ułożonego w pion zwykłego zeszytu. Na gatunek papieru nie zwracam zbytniej uwagi, choć jest wiele gatunków, od błyszczącego i śliskiego aż po drzewny, gdzie pióro zahacza co chwila o spraso­wane drzazgi. Na błyszczącym pisze się pewnie po­dania do ministerstw i innych wysokich urzędów, na drzewnym zaś można prosić o pracę stróża nocnego lub portiera w fabryce cukierków. Przez pewien czas kupowałem ten papier w małym sklepiku z przybo- rami szkolnymi i gazetami, po kilkanaście arkuszy, arkusz kosztową! dziesięć groszy. Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby zrobić zapas, sądziłem, że papieru, tak jak powietrza i wody, nie powinno zabraknąć. Sprzedawczyni pytała mnie często, co ja z tym pa­pierem robię: czy piszę tyle podań? A może jestem nauczycielem? Nie wiem, jak sobie skojarzyła ten papier z nauczycielstwem. Bo jeśli ja do pakowania biorę, to ona mi sprzeda tańszy, a lepszy. Uśmiecha­łem się z zażenowaniem, kręciłem niepewnie głową, potem już wstyd mi było tam chodzić, wstyd było powiedzieć, że piszę „takie różne rzeczy, proszę pani”, gdy ze ścian, z półek i gablotek świeciły barwami rozmaite broszury i powieści, przygodowe nowele, niezliczona literatura kolejowych podróży. Pisałem potem w domu swoje smutne opowiadania, których mi nikt nie drukował, oglądałem je z nienawiścią i wstrętem. Przyszedł wreszcie dzień, kiedy z trium­falnym uśmiechem sprzedawczyni obwieściła mi, że papieru już nie ma. W pierwszej chwili pomyślałem, że mówi tak, chcąc mi zrobić na złość. Poszedłem do innego sklepu, lecz tu także nie było papieru. Ruszyłem w obchód po mieście i nigdzie, nigdzie nie było papieru, którego tak bardzo potrzebowałem. Przez wiele dni daremnie go szukałem, próbowałem pisać w zeszycie, leoz po paru słowach ze złością

rzucałem pióro. Nie były to bowiem moje słowa, nie stawały na swoich miejscach, nie tworzyły tego obra­zu, który tak dobrze znałem. Minęło kilka tygodni, w tym czasie pewien magazyn, do którego uporczy­wie posyłałem swoje opowiadania, wydrukował mi jedno z nich, Lecz i ten fakt, na który tak długo cze­kałem, dla którego przecież — jak mi się zdawało — żyłem, nie wzbudził we mnie takiej radości, jaką sobie nieraz nocami wyobrażałem. Drukowane słowa przemawiały obco z zatłoczonej gazety, niosły inne treści niż te, którymi starałem się je obdarzyć. Pa­trzyłem ną kolumnę gęstego druku, ozdobioną tu i ówdzie jakąś ilustracją; był również portret boha­tera mojego opowiadania, domyśliłem się tego z tru­dem — wcale nie tak wyobrażałem go sobie, wcale nie tak. Przyglądałem się długo temu wszystkiemu i ogarniał mnie coraz większy żal, nie wiadomo cze­mu, osiągnąłem przecież cel, moja praca zaczyna się liczyć. Aż nagle pojąłem tę prawdę, prostą i jasną jak każda prawda, że moja praca jest moją pracą na dużych, kratkowanych arkuszach, że moje słowa liczą się tylko na tych arkuszach, postawione tam moim piórem i moją ręką. A później tok produkcji odziera je z intymności, z wszystkich prawd, które im po­wierzyłem, potężne i straszne maszyny odlewają moim słowom pomniki z ołowiu, wysokie i wąskie jak zabawkowi żołnierze — wkrótce potem ten ołów zostanie stopiony, jak wszystko, jak wszystko. Smut­na moja historia o nikłej fabule złożona maleńką czcionką idzie w świat, wciśnięta między artykuł polityczny a rozprawę o wydobywaniu węgla, moje nazwisko pod spodem jest jak złośliwy napis, przy­pięty do płaszcza zagubionego w tłumie człowieka. Zapragnąłem unieważnić to wszystko, nie dopuścić do druku, odebrać rękopis z dalekiej redakcji, ukryć

w domu, ocalić od drwin. Wszystko daremnie; po­myślałem, że zostało tylko wykupić wydane egzem­plarze pisma, lecz nie miałem nawet tylu pieniędzy, by wykupić pismo z jednego choćby kiosku, a cóż dopiero z wszystkich kiosków tego milionowego miasta, a z innych miast, a z miasteczek, wsi, osiedli, z wszystkich kiosków całego kraju, przy których za­trzymują się ludzie, wymieniają tytuł tygodnika, rzu­cają pieniądz i unoszą do domu mój utwór, moją obawę i słabość. Kupiłem więc dwa egzemplarze na pamiątkę i postanowiłem nie pisać więcej, nie wy­syłać gotowych już rzeczy do redakcji, ukryć to wszystko w najgłębszym kącie mieszkania, stworzyć sobie inne nadzieje, inny obraz przyszłości. Tak roz­myślałem idąc do domu pod uporczywym deszczem, a w kieszeni mojego płaszcza znajdowały schronienie dwie kopie cudzej noweli, opatrzonej znajomym naz­wiskiem. Jednakże mijając sklepik z przyborami szkolnymi bez wahania zboczyłem z drogi, by zapytać

o papier. Zanim jeszcze usłyszałem odpowiedź sprze­dawczyni, już wypatrzyłem go na niskiej półce mię­dzy zeszytami w czerwonych i zielonych okładkach. Był to format podwójny, nie najlepszego gatunku, ale pozbawiony drzazg. Wiedziałem, jaka jest cena, a przecież zapytałem o to, by dopełnić ceremonii. Arkusz kosztował dziesięć groszy, więc poprosiłem

0 pięćdziesiąt arkuszy. Trzymając w palcach monetę patrzyłem, jak sprzedawczyni odlicza zamówioną ilość, myląc się co chwila, śliniąc palce i zaczynając od nowa. Prędzej, prędzej, popędzałem ją w myślach, a kiedy z ulgą oddzieliła przeznaczone dla mnie arku­sze od całej sterty, sięgnąłem szybko do kieszeni

1 wydobyłem jeszcze jedną monetę, za którą przed­tem zamierzałem zjeść obiad w mlecznym barze. Po­łożyłem obie monety na ladzie i zażądałem jeszcze

pięćdziesięciu arkuszy. Kobieta spojrzała na mnie ze złością i zapytała, czy nie mogłem się wcześniej namyślić. Nie, nie mogłem, odparłem zdecydowanie, i to ją speszyło. Liczyła długo, ale sprawniej niż za poprzednim razem, a potem jeszcze owiązała mi zwi­nięte w rulon arkusze papierem i sznurkiem. Niosłem do domu ten pakunek, czując, j,ak rośnie we mnie dobrze mi znana siła, jak wzbiera we mnie radość, której z niczym nie można porównać. W domu jed­nakże, rozwiązawszy sznurek, rzuciłem papier na stos książek sterczący na piecu i przez następne dwa dni starałem się unikać wzrokiem tamtego miejsca. Lecz później pomyślałem, że w ciasnym pokoju duże arku­sze zajmują zbyt wiele miejsca, należy je więc prze­ciąć. Wybrałem w kuchni duży i ostry nóż, ten sam, którym zawsze przecinałem duże arkusze, i przystą­piłem do pracy. Zginałem po kilka arkuszy i rozci­nałem paroma ruchami noża. Była to dobra i przy­jemna praca, a trwała długo, ponieważ starałem się wykonywać ją jak najwolniej. Rosła sterta mniej­szych, właściwych arkuszy, na których zawsze pisa­łem. Nareszcie rozciąłem wszystkie, i oto zdałem so­bie sprawę z faktu, że stoję wobec dwustu arkuszy dużego kratkowanego papieru — wobec zjawiska, przy którym wszystko inne błahe jest i dalekie. Jak poprzez mgłę gdzieś z krańca ziemi docierała do mnie świadomość, że istnieją idee, sprawy wyższego rzędu, dla których się pisze, dla których poświęca się życie

lecz brzmiało to jak twierdzenie, że spożywa się pokarm, aby żyć, podczas gdy samo życie spycha na margines te niezbędne funkcje. Życie jest bowiem efektem wszystkich kłopotliwych czynności, zabiegów i asekuracji, ale cóż z tego, cóż z tego? Sam fakt istnienia jest ważny, jest niepodzielny, przerażający i piękny. I tu, wobec dwustu arkuszy papieru ude-

rzyła mnie silnie ta prawda, że istnieją dla określo­nego celu, który muszę spełniać, niezależnie od ak­tualnie ścierających się przekonań, niezależnie od dzielących ludzkość ideologii, niezależnie od tego, czy okaże się, że ojczyzną moją jest zupełnie inna oj­czyzna, a językiem ten, którego dotąd nie znałem, nie­zależnie od całej tej pachnącej kosmetyki, którą świait zalepia swoje rany. Pomyślałem przez chwilę, że jes­tem nieszczęśliwy, że wykraczam poza społeczność, bez której żyć niepodobna, że komuś, być może, przeszkadzam takim działaniem — lecz były to upomnienia ze snu, który się śnił zbyt dawno. Istniał bowiem tylko ten duży kratkowany papier, istniało moje życie i moja śmierć. Dotknąłem lekko papieru, otworzyłem pióro; w lewym górnym rogu arkusza napisałem z woina swoje imię i nazwisko, a potem, przyglądając się dużemu pochyłemu pismu i wybie­rając tytuł, wiedziałem, że jest to jedna z lepszych, szczęśliwszych chwil w całej dostępnej mi wieczności.

KOBIETA O BIAŁYCH WŁOSACH

Pani T. E.

Wielu osobom ta historia wydawała się kłam­stwem, a przecież kłamstwem nie jest, nie zmyśliłem jej dla taniego podziwu słuchaczy, moich bliskich, któ­rym zwierzałem się w zapamiętaniu, oczekując zrozu­mienia i mądrych westchnień nad zrządzeniami losu. Niestety, zbyt mało znałem się na ludziach, by wie­dzieć, że nikogo nie obchodzą cudze przypadki i nikt nie pragnie wierzyć w ich prawdziwość. Te najciekaw­sze wzbudzają zdecydowany sprzeciw, ponieważ nikt nie chce przyznać przed sobą, że innemu wiodło się ciekawiej. Ludzie na ogół porównują wszystko ze swoim życiem, szarym i ciężkim, są zazdrośni o cudzą przeszłość, nie wiedząc zresztą o niej nic poza opowia­daną anegdotą. Nie dostrzegają natomiast w swoim ży­ciu zdarzeń niecodziennych, nie potrafią cudzym wzro­kiem spojrzeć na swoją przeszłość. A ja łudziłem się, że doświadczenia bliskich mi ludzi, nabyte w drugiej a nieustannej walce o byt, to mądrość uniwersalna, zdolna pojąć wiele, bardzo wiele. Okazało się jednak, że umiejętność przyjmowania cudzego losu to umie­jętność przyjmowania poezji, a umiejętność ta obca jest ludziom zagniewanym na los. Takich tylko ludzi, niestety, spotykałem na swojej drodze. Dlaczego miał­bym im kłamać? Postanowiłem opisać kiedyś tę historię z wszystkimi szczegółami, ponieważ sądziłem, że wtedy stanie się wiarygodna; ludzie chętniej wierzą drukowanym słowom niż słowom znajomego, o któ­rym wiadomo, że ma wyobraźnię.

W pewnym okresie mego życia odwiedzał mnie młody człowiek w poszarzałym ubraniu, uszytym jak gdyby z lekkiej warstwy popiołu. Nagłe te wizyty, przypadaj ąoe dniem lub nocą, podobne raczej nawie­dzeniom koniecznym i spontanicznym, wprawiały mnie w rosnące wciąż zdumienie. Oczywiście, nie było to w tym wypadku uczucie pokrewne zniecierp­liwieniu lub złości — przeciwnie, najmniejsza niechęć nigdy, ani na chwilę nie zrodziła się we mnie na widok tego człowieka. Być może, niechęć taką przez pewien czas żywiłem do wspomnień o nim, do wymy­kającej się ścisłym określeniom atmosfery naszych minionych spotkań; to jednakże było nieuniknione, na­leżę bowiem do ludzi, lubiących jasno zarysowane sytuacje, a chwytających z trudem wszelkiego typu dwuznaczności. Natomiast (dziś myśląc o minionym śmiało to mogę stwierdzić) rozmowy nasze i poru­szane przez nas problemy z całą pewnością nie mie­ściły się w kręgu spraw zasadniczych, a więc waż­nych dla większości ludzi w określonym systemie społecznym. Mówiąc prościej: nigdy nie wiedziałem,

o co właściwie temu człowiekowi szło, nie wiem tego do dziś. Mimo to za każdym razem przyjmowałem narzuconą mi rolę rozmówcy, aktywnego, bo zada­jącego pytania, atakującego argumentami. Jakimi? Po co? — Nie wiem. Nie dowiem się chyba nigdy.

Istniało jednakże coś jakby motyw przewodni na­szych rozmów zawiłych, motyw do dziś w mojej pa­mięci drgający uporczywą struną. Trzy zasadnicze elementy nań się składały: idea, barwa i dotyk, a więc: kobieta, biel, miękkość. Nie wiem już dokładnie, w którym momencie kobieta o białych włosach zja­wiła się przy nas — wiem natomiast, że zjawiła się na pewno i na zawsze. Nigdy nie wierzy się w real­ność tego, co jest aż nazbyt realne — człowiek lubi

w najprostszych, codziennych sprawach zostawiać margines dla mitu, tę przestrzeń pustą i bezpieczną, Hg której wyobraźnia może wznosić łatwo skompli­kowane i piękne konstrukcje. Tak i wtedy zdarzyło się, mnie i jemu, nie mogliśmy uwierzyć w prawdzi­wość kobiety o białych włosach, ponieważ odebrała nam ostatni skrawek wolności. Powoli jakby prze­chylała się w nas jakaś nierzeczywista waga, utrzy­mująca dotychczas nasze istnienia w nie skłaniają­cych do przykrych domysłów pozycjach. Przesunięto jednakże akcenty, zmącono rytm codziennych gestów, poruszeń i pragnień, pozbawiono do pewnego stopnia pamięci owe dwa nieszczęśliwe stwory — jego i mnie.

Odtąd ona decydowała o wszystkim, pozwalała dokonywać tego, na co wyraziła zgodę. Długi czas niewolniczo jej służyliśmy, nie wiedząc, kim właści­wie jest, nie widząc jej twarzy nawet, ponieważ przychodziła o zmroku i odchodziła w ciemności, białą smugą włosów kreśląc swój szlak.

Daremnie starałem się dowiedzieć o niej choćby tyle, ile, jak mi się zdawało, wiedział mój młody towarzysz; daremnie starałem się schwytać najlżej­sze muśnięcie jej dłoni lub nikły cień spojrzenia — zawiodło moje misterne natręctwo. Później zoriento­wałem się, że tamten również nic nie wiedział, choć jego starania większy nieco odniosły skutek: mówił z nią, mimo iż właściwie sam ze sobą o niej rozmawiał.

Było to w porze roku, gdy, dzień jest ciemny, niewiele tylko jaśniejszy niż noc, i ciemność ta nie pozwala rozpoznać twarzy ani rąk. Nie wiem, które z nich sobą, a które kim innym było, sucha i szorstka mgła owiązała ich gesty, zamknęła blask włosów tamtej kobiety. Mówili do siebie pojednani z tym, co ich dzieliło, i słyszałem ten głos, a przeczucie tłuma­czyło mi chwytane słowa na język ludzki, jedyny,

który znam. Wiedziałem więc, że przeniknięci nocą i sobą będą trwali .tu długo i cierpliwie, bowiem stwo­rzenie świata długo trwało i nie udał się świat, a oni muszą więcej dokonać, bez światła, które strzegło narodzin tamtej me dokonczonej budowy... Bowiem nie świat muszą stwarzać ani stwarzać siebie, lecz więcej, więcej o niebo i ziemię, więcej o wieczność, więcej nad wszelkie pojęcie: muszą przemienić siebie w niebo i ziemię, i wieczność, odejść od słów — w tej ciemności, gdzie nuta zagubiona drży, zwiastująca obcą, nic nie znaczącą obecność.

Słyszałem jego głos, gdy mówił:

Jaka jesteś, powiedz, jaka jesteś. Cisza prze­słania twoją twarz, ale nie ona mi przeszkadza. Białe rzeki pełzną do mnie w ciemności, białe wzgórza po­rwane prądem, przez liście umarłych drzew, przez szkło rozbite, przez czas. Mała mgła podnosi miękko powietrze nad wypukłą białością wędrujących obsza­rów, a tu żywiołów pięć: ogień, zimno i głód, miłość i tęsknota; wędruje to wszystko przestrzenią naszego snu, otacza mnie, zamyka...

A gdy już ręka jej nakryła tę męską oniemiałą dłoń i związała ją pięciorgiem pieszczotliwych żywio­łów — wrócił do swojej upartej piosenki:

Jaka jesteś, powiedz, jaka jesteś. Słyszę sze­lest twojej krwi w tej ciemności, nad którą ciągnie pochod nieskończony, z piskiem i tupaniem spadający w napełnione dymem szczeliny. Jaka jesteś? Patrzę na ciebie z oddali, wiele miast spłonęło od chwili, gdy popłynęli w mrok, lekko otarłszy się o twoją skórę. Wiem, tak nie patrzą ci, którzy poznali radość, ale któż poznał? Jaka jesteś, powiedz, i najwyższych pięter swoich rąk zstępująca do ogrodu łaski...

Zimny wiatr zatrząsł dachem świata i zniknęli mi z oczu na zawsze. On mnie już nic nie obchodzi, na-

prawdą nic, tyle tylko, że pamiętam jego szare, wiot­kie ubranie. A ona? Długo jeszcze nie wychodziła z moich snów, ba, ze świadomości nawet. Gdybym mógł nazwać tę kobietę o białych włosach jakimś ludzkim, kobiecym imieniem — Maria? Barbara? Elż­bieta? — może wtedy skurczyłby się rozmiar mojej pamięci. Ale nie, nie, nie! Możecie sobie zabrać wszystkie tamte imiona, składające się zazwyczaj z pięciu lub siedmiu liter, możecie powiązać je w pęcz­ki jak trzeszczące łodygi pamiątkowych ziół o wy- • blakłym zapachu, oblać naftą i spalić, bez potrzeby lub dla poznania z kształtu dymu jutrzejszej pogody. Ale mnie to na nic, na nic. Kobieta o białych włosach odeszła na zawsze, przestali mnie także odwiedzać młodzi ludzie, tacy jak tamten, którego już nigdy nie widziałem. Owszem, przychodzą jacyś, ale ci przy­noszą białe kartki z czarnymi rządkami ustawionych równo słów, pytają, czy słowa są już wystarczająco dobrze ustawione, czy nie rozsypie ich lada przechy­lenie kartki — a więc właściwie pytają, kiedy już wreszcie będą mogli sobie pójść, żeby nie przyjść już więcej, nigdy. Odpowiadam mruczeniem, kręcę trosk­liwie głową, a oni widzą, że jeszcze nie nadszedł ich czas, choć prawdę mówiąc, czas ten dawno już minął i powinni sobie pójść do diabła. Muszę ich jednak przytrzymać, zmusić do przyjścia raz jeszcze i jeszcze raz, by wreszcie zaskoczonym w ciemnym korytarzu wykrzyczeć i wyszeptać szybko, jak najszybciej całą tę historię z kobietą o białych włosach. Oni wtedy uśmiechają się głupio, grzecznie i precyzyjnie pozdra­wiają mnie i odchodzą, by przysłać innych na swoje miejsce.

W takich chwilach zdumiony i oburzony wychodzę z domu, skręcam w małe, niskie uliczki miasta, odnajduję dawnych, mądrych ludzi, których życie

obdarzyło wiedzą, potrzebną do wygrywania wielu walk. Lecz kiedy opowiadam, oni spuszczają oczy, patrzą na swoje ręce, mocne, twarde i popękane, które spoczywają na kolanach jak obce kruche przed­mioty... Tamci ludzie przyglądają się swoim rękom i poruszają nimi, jakby je pierwszy raz widzieli, a wtedy ja zadaję sobie pytanie, po co tu, po co przyszedłem.

Wracam pod mgłę i pamiętam, jak odchodzili ode mnie, odchodzili na zawsze. Młody człowiek w ubra­niu z lekkiego popiołu nie obejrzał się nawet; kobieta

o białych włosach tuż za nim szła, nie dotykając ziemi.

maj 1959

MAŁA PROZA PRZED ŚREM

Pamięci Janusza Parfieniuka

Janusz P. umarł. No to co, ja też znałem jednego, co umarł, i to jak: zabił się na motorze. Wiesz, a w wojnę ile ludzi umiera? No tak, w wojnę, ho, ho. Tyle że Janusz nie przez wojnę ani przez motor. Tak z własnej chęci, a może nie z własnej.

Za dużo życia, za dużo, w tym życiu taka jedna, samotna, osobista śmierć umiera, ani nawet kogo zabawi. Ona już nie znaczy, co powinna znaczyć. Bo jeszcze żeby imiona, tak, imiona nie powtarzały się, żeby każde było jedno na świecie, człowiek mógłby dotknąć swojej niepowtarzalności, stanąć z nią oko w oko zawsze, ilekroć w paszport spogląda — a tak nie czuje jedyności swojej, nawet gdy w wyobraźni rodzi blachę czarną, co mu na grobie wzejdzie. Bo cóż Janusz, jeszcze to P. na końcu broni go przed nicością, ale też bezsilnie, a bez P. tylko Janusz, Janusz...

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Mieliśmy jedne kobiety, te same kobiety. Teraz żyjemy w nich na tych samych prawach, na tej samej pamięci. No bo kto myśli, że ktoś umarł, skoro on sam żyje. I te kobiety nie wiedzą, że są same tak pogardzaną i nieznaną metafizyką, w której żywy i umarły to jedno. I temperatura naszych ciał w ich ciałach tak samo nie zgasła, a gdy się zwiedzą

o śmierci, to nagle zgaśnie, i jego, i moja. Mój Boże, Janusz: ojczym piekarz, umączona idea wchłaniania.

Życie miałeś ciężkie, by hasłami określić: dwadzieścia lat, czternaście kobiet prędko i przebiegłe, więzienie, filozoficzne studia, skurcze mięśni, patrzenie... Bełkot, co się powie o tym nieszczęsnym. Piekarz: „O Jezu!” W łeb się drapie, stary skurwysyn. Lecz to już moja opinia, ty cicho rozwaliłeś się w gnój.

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Po co mieliśmy te kobiety, może zapytać Bóg, po co jedliśmy. Dla Ciebie, Boże, powiedz Mu, Janusz, dla Ciebie.

Szorstki tapczan półdupki gryzł. Szarpał, jątrzył spokój rozpuszczony eter. Obudzili się wtedy ci dwaj ludzie: żywy i żywy umarły. Patrz, a nie mieli pojęcia, a trzeba było sobie powiedzieć, jak się przeinaczają te jednakowe rzeczy, jak się rodzi śmierć: grudka w lewej piersi, gruczoł w pachwinie, skóra cała po­gięta, kolorystycznie nudna dla prosektora. Może tam, może tam, może tam. Należało schwycić ten mięsień, w którym się to zaczęło, odgryźć, odpalić, wyrwać, zdeptać, wrzucić do klozetu, podłożyć pod pociąg, wyskrobać, zakopać w ziemi! Ale może i wtedy, a może właśnie wtedy ty byś leżał tam, przepuszczony przez wszystkie tortury do próby czasu, wieczności związ­ków azotowych. Może rdzeń śmierci ty byłeś, może ta śmierć, ten rdzeń może i we mnie, i we mnie, i wiesz: zasnąć trudno...

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Lecz pożałuj swojego chodzenia tu i tam, żal chodzić, przyznaj, kiedy on nie chodzi, myć ręce, zęby, twarz, kark, szyję, wzbijać się nocą w małe wilgotne niebo, obłoczki śliskie... Być na wieczność, na pięć minut bez przerwy.

A wszystko jeden pierwiastek, to najśmieszniejsze, Janusz, no nie? Kiedy leżałeś na tapczanie, tym samym, co półdupki gryzł przez prześcieradło spocone, fajnie

wtedy powiedziałem, i ty powiedziałeś: „Radio gra”, faktycznie grało: „Pampude”, jak twoje życie, „Pampude”.

Zażyłem” — powiedziałeś sobie. A ja byłem gdzie indziej. Szczęście, rozumiesz, rozumieć, że gdzie indziej, naprawdę, nie na niby.

Zażyłem — rzekłeś — w pierwiastek ten sam. Zażycie niezażycie, dobrze i niedobrze, szczęście nieszczęście, wolność, więzienie, życie i śmierć: jeden pierwiastek! Więc jaka mowa? Zażyłem — powiedziałeś — pierwiastek w pierwiastku, a mogę mówić — powiedziałeś — to nikogo nie obchodzi, bo jak wszystko jeden pierwiastek, to nie ma litości. A jak nie ma litości, to nie ma miłości. A jak nie ma miłości, jeden drugiego zabije. A jak może zabić, to po co żyć? Boże! Dlaczego żyję na świecie, gdzie jeden może zabić drugiego! Dlaczego żyję na świecie, gdzie jeden może zabić... Zrobić śmierć. Zrozum: zrobić śmierć. To jest koniec, to wyklucza możliwość istnienia”.

Zażyłem, trochę może więcej, niż chciałem. Może chciałem kuku pokazać śmierci? Chcieć ją sobie zrobić i nie chcieć? Piekarza skurwysyna postraszyć? I samego siebie sobą samym? Klawa zabawa!”

Miałem więzienie, bo miałem za dużo sił wital­nych. Ukradłem wagon dziecięcych samochodzików, czerwonych, nakręcanych, a czterdzieści złotych. Chciałem kupić motocykl, a kupiłem rewolwer. Zycie...” Życie. Pamięć czternastu spłoszonych dziew­czyn, pamięć deszczu w krzakach za piekarnią. „Żeby to kogo obchodziło, ale nie...”

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Sprawa ciągnęła się rok. Ja jestem realista. Przez ten czas byłem na wolnej stopie i myślałem, dla­czego jestem nieszczęśliwy. I co to jest szczęście.

A w ogóle skąd to się wszystko bierze. W Sztumie widziałem grubą książkę. Tam była cała filozofia. Mądrych ludzi kiedyś pełno było. Pomyślałem sobie: nie warto być głupim. I akurat zdałem maturę. Poszedłem studiować filozofię. A tam się śmieli ze mnie. „Kryminalista — mówią — Dostojewski Ja­nusz P., głupek. Szuka absolutu w świecie mody i piwa...” Więc powiedziałem w pysk profesorowi: „Pan jest głupi wał, profesorze. Gówno pan przeżył. Był pan w Sztumie pół roku? Trzy miechy na poje­dynce?” A profesor: „Moje pokolenie: auszfic, dym”. „Co się, mówię, dziadu, pokoleniem zastawiasz. Nie ma pokoleń. Są głodni i syci. I to jest prawda. Absolut. I ja to wiem. Bo jest sytość i głód. Dzień i noc. Biel i czerń. A wszystko poza tym to formy przej­ściowe. Jeśli się tkwi w nich, to się ginie”. Profesor wykreślił mnie z listy. Wykreślił mnie z listy żywych. I nie wie, że to ja miałem rację...

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Podszedł do mnie lekko pijany, powiedział: „Jestem Janusz P., chcę panu opowiedzieć całe swoje życie. Niech pan nie myśli, że jestem szczeniak, na jakiego wyglądam (bo miał kompleks szczeniackiego wyglądu, a ja miałem trzy lata od niego więcej), więc podzi­wiam pana więzienne opowiadania, bo ja też sie­działem, w Sztumie, pół roku...” Nie wierzyłem. Poznał to po moich oczach. Zaprosił mnie do domu. Powie­dział: „Mamo, powiedz Andrzejowi, czy siedziałem w Sztumie pół roku, czy nie?” I patrzył z nadzieją na matkę, jedynego świadka jego człowieczej tragedii, nadającej mu rangę, może nie taką, jakiej pragnął, ale rangę wśród dzieci z wydziału filozofii... Matka się popłakała: „Niech pan na niego wpłynie!” A przecież to było dla Janusza jak dla piekarza pie­

karnia... Głupia, biedna kobieta, nie rozumiała nic. Dzieci z filozofii nie rozumiały nic. Ja nic nie rozu­miałem. Janusz nie rozumiał nic.

Opowiedział mi swoje życie. Życie opowiedziało się samo, bo życie nie chce umierać. Janusz ględził: „Wisz — mówi — jaka jest twoja rozmowa — mówi

spokojna czaszka — mówi — śmierć frajerom — mówi — śmierć frajerom”. Śmierć, a mnie spać się chciało: „Aaaa, masz rację, śmierć, a skąd wiesz, czy to nie my frajerzy... Aaaa... nie wiem...”

Poczekaj, zaśniesz za chwilę, tak jak myśmy dobrze zasnęli, bo noc szła. Na tapczanie szorstkim prześcieradło zgrzane zwinęło się w rurki. „Pampude” rano zawrzeszczało z eteru. Obudziłem się i: „Dobrze — mówimy — dobrze jest, dobrze”. „Zażyłem, wiesz? To jest uproszczenie rachunku, bo wynik ten sam”. Ja mówię: „W szkole na klasówce dzieciak jak nie potrafi, to ściągnie wynik. Ale jak działania nie zrobi — dają dwójkę. Ty działanie zrób”. „Abstrakcja — mówi on. — Jakim prawem ktoś ma mieć prawo? Szkoły, hi, hi! Krema­toria najlepszych lat! Przepalili system nerwowy. Psychopatę zrobili, starzy durnie, z milionów istnień i ze mnie...” „Tak, Janusz, i ze mnie, masz rację. Będę po grób miał żal do bandytów z liniami. Po co szedłeś na filozofię, ja skończyłem na krematorium powszechnym. A mądrzejszy jestem od wszystkich. Od wszystkich na całym świecie...” „Ale na pewno nie wiesz — mówi Janusz — a ja chcę wiedzieć na pewno, że jestem”. „To jak tak będziemy patrzyli — mówię — to nie ma mądrych ludzi. I ty, Janusz, jak chcesz się dobrze czuć w życiu, to nauczyć się musisz myśleć, ze będziesz pierwszym człowiekiem,

który będzie żył wiecznie”. „Tu czy tam — pyta Janusz — bo tu niewygodnie...”

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Zażyłem, zażyłem, mówię — bo jest słowo, które wszystko kończy. Więc mówię: zażyłem, bo nie mogę kłamać. Brzuch mi rozpruli, wyjęli żołądek pod świa­tło, kichy ciągnęli po stole od ściany do ściany, w kichach dwie kromki chleba z masłem, osad wina z wczorajszego picia, przemieszane wszystko z kwa­sami: siły witalne Janusza P., jego iüozofia, los' i absolut. Ech, myślę sobie, powąchają 'Sobie tó wszystko, aż im nosy spuchną. Daj im Boże tak bardzo nie śmierdzieć. Realista jestem, no cóż, czasz­kami ludzi grałem w piłkę nożną w wieku lat osiem­nastu... Jasio łyżkę ostrzył o kamień, ostrzył, a siedział rok i rok ostrzył, aż przyszedł czas, bo wszystko; stoi, tylko czas idzie, tak to głupio wymyślili, szkoda, że nie odwrotnie. Łychę od j dołu wsadził tak, że mu spod łychy od razu flaki w piach leciały, to jeszcze zgiął się, garść piachu wziął i sypnął w te flaki. To mu flaki wypłukali, gosztukowałi te flaki i bebech zaszyli, i wrócił do kicia, skombinował drugą łyżkę i zaczął ostrzyć, toczyć na cegiełce burej... Zażyłem nie powiem, zażyłem, no, ginie się, czego żal: tego słowa »Janusz«? Ścigałem się ze wszyst­kimi, a było sześćset milionów nas plemników w tym transporcie... Że wygrałem, to co? Wszystko? Mogłem zginąć w prezerwatywie i w powstaniu warszawskim

jaka jest twoja mowa, nieciekawa wystawa...”

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

Leżę cicho i sam, a ziemia jest z węgla. Nade mną ciemność bezbarwna, gęsta i sycząca, a moje serce, którego nie czuję, Jest jej sercem. Moje ręce leżą na dnie ziemi, moje nogi i głowa, pościerane, po­czerniałe i drętwe. Nie widzę swojego ciała, nie

widzę nic, lecz wiem, że tam leży moje ciało, tam pod ziemią, w środku ziemi, w środku świata, we wgłębieniu, uczynionym łagiodnie przez świat, w tym gorącym wgłębieniu, jakby świat się pochylił i mnie zamknął w twardym, długotrwałym, palącym oddechu, nam zabierze mi wszystko i mnie. To wgłębienie bez­barwne, bez światła, bez wody, bez tchu, szczelina konieczności, szczelina życia, szczelina...”

Poczekaj, zaśniesz za chwilę.

czerwiec 19 59


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
KLIMATY ZIEMI
Biomy Ziemi
ochrona powierzchni ziemi ppt
Perły ziemi Swiętokrzyskiej swiętokrzyska przyroda
16 Człowiek zmienia powierzchnię Ziemi
Prośba do Ziemi
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Dziwne kolorowe obiekty spadały na terenie Stanów Zjednoczonych, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZ

więcej podobnych podstron