Brycht Andrzej WYCIECZKA AUSCHWITZ BIRKENAU

ANDRZEJ BRYCHT

WYCIECZKA AUSCHWITZ - BIRKENAU

Jak to bieda robi z człowieka kogoś całkiem innego. Ale po kolei. Należy powiedzieć, jakie cuda wyprawiał ze mną brak pieniędzy na odpowiednie spędzenie urlopu. Urlop — to złe słowo. Ja zawsze mam urlop. Tak szczęśliwie mi się w życiu układa. Młody literat — w świadomości spo­łecznej stwór to nieokreślony a groźny, „osiemnastkę” mający wypisaną na czole, sądownictwo wie, co oznacza ten osiemnasty paragraf, zmniejszający wymiar kary przynajmniej o połowę: częściowa niepoczytalność, deli­katnie mówiąc. Lud to określa z właściwą sobie, pełną wdzięku bezpośredniością: wariackie papiery.

Gość na wariackich papierach, które sam sobie a muzom zapisuje i ma ich (papierów i muz) pełną szafę i tapczan, w naszym precyzyjnym życiu nie posiada zwykle pienię­dzy. I choć zawsze ma urlop, to bezpłatny, więc korzy­stać zeń odpowiednio nie może.

Odpowiednio — cóż to znaczy? Każdy to widzi inaczej. Jeśli chodzi o mnie: namiot, wędki, dziewczyna, jezioro. Dużo spokoju. Marzenia o sławie. Planowanie rozkoszne powieści i nowel, które nigdy nie będą napisane. I opisy­wanie nagłe rozmaitych ludzi, historyjek, spadających z nieba, opisywanie do zmierzchu, aż trawa nadjeziorna plecy wzorzyście poznaczy. No, a na to trzeba jednak tro­chę pieniędzy.

Lipiec sześćdziesiątego trzeciego roku był gorący, rozta­piał asfalt, gniótł miasto, że ledwie zipało i cały miesiąc tułałem się z kąta w kąt, łeb mi pękał, codziennie chodzi­łem na basen Legii, wstęp dziesięć złotych, moczyłem się po parę godzin w chlorowanej wodzie, oczy od tego piekły. Ale samotność dokuczała mi bardziej niż warszawski li­piec.

Gość na wariackich papierach jest nieznośny, więc uni­kają takiego dziewczyny, no, nie tak zupełnie: z początku, ciekawe, godzą się na wszystko, ale tydzień dwa i sielanka

się kończy, bo „taki dzieckiem się nie zajmie, tylko myśli

0 Einsteinie” — jak głosi studencka piosenka. O Einstei­nie, co prawda, wiem ledwie, że wymyślił teorią wzglę­dności, o czym wiele dowcipów powstało, to mi do szczę­ścia wystarczy, ale właśnie, być może, utrudnia skrzętne

1 racjonalne zarobkowanie.

Więc obnosiłem swoją biedną samotność nad szarozie­loną zupą z chloru, odziany w stareńkie slipy podskaki­wałem na krańcu trampoliny, medytując przeciągle: sko­czyć czy nie — i skakałem czasami, nieraz też pograłem w siatkówkę z przygodnymi kumplami na brudnym pla­cyku inkrustowanym gęsto szkłem z butelek, nieraz wypi­ło się pełne wiejskich aromatów buraczane wino.

Razu pewnego spotkałem kolegę i ten kolega zaprosił mnie na swój koc, a tam, na tym kocu kolegi, leżały dwie dziewczyny. Tak poznałem Jolę.

Miała siedemnaście lat, rude włosy (ale z natury) i mnó­stwo piegów, ponieważ nie potrafiła się porządnie opalić.

To jest Jola — powiedział kolega, którego imienia nie znałem — a to mój przyjaciel literat.

Na to Jola:

Ja pana znam. — I dodała sympatyczny uśmiech.

Udałem zdziwienie, chociaż zdziwiłem się naprawdę,

ale udałem tak, żeby ona widziała, że udaję.

Był pan w naszej szkole z wieczorem autorskim — powiedziała.

Ach, tak — rzekłem. I już nic na ten temat.

Już wiedziałem, że to będzie moja dziewczyna, przynaj­mniej na dwa tygodnie. Podziwiała mnie aż nazbyt wyraź­nie, i to nie tylko za literaturę: mięśni na mnie też było sporo.

A w tej szkole, gdzie dałem wieczór, nie zarobiłem ani grosza. Jeszcze dyrektorkę w rękę pocałowałem. Dziew­czyny siedziały w ławkach największej klasy, zarumienio­ne, chichoczące, tłumaczyłem im poezję nowoczesną na bardziej ludzki język.

W tym czasie podpisałem umowę na wydanie szóstej z kolei książki, zaliczka wystarczyła na przeżycie miesiąca, następnych pieniędzy spodziewałem się dopiero jesienią, skromne resztki zaspokajały codzienną potrzebę kąpieli, a w dzień, kiedy poznałem Jolę, przedostatnia dziesiątka zginęła w kasie basenu.

Jola mi spadła z nieba: uroczy fenomen matematyczny.

Wygrała jakąś olimpiadę szkolną, potem wojewódzką

i wreszcie krajową. Do tego widać też potrzebny talent. Z miejsca dostała mnóstwo propozycji, te najciekawsze przyjęła, i oto korepetycje niosły jej całkiem niezły do­chód, a w każdym razie większy niż przeciętna krajowa pensja. Teraz, podczas wakacji, zarabiała dwa razy tyle, ale nie mogła wyjechać.

Cieszyliśmy się sobą wzajemnie, z różnych, uzupełnia­jących się przyczyn: ona, że pokazuje się z takim fajnym, nieprzeciętnym facetem, ja: że codziennie mam bilet na basen, obiad, butelkę wina, i w ogóle. Opiekowała się mną radośnie, spontanicznie; rozczulała mnie ta szczeniara, młodsza o dziesięć lat, aż zaczęło mi się wydawać, że ją kocham, aż wreszcie w to uwierzyłem i powiedziałem, że ją kocham, a ona:

Mój maleńki, biedny głuptasku, dopiero teraz?

I powiedziała jeszcze, że będzie bardzo szczęśliwa, jeśli tylko ja sam pozwolę się kochać, a nie będę jej w tym pięknym ofiarnym powołaniu przeszkadzał. Wszystko więc zostało, jak mówią studenci, zaklepane — przynajmniej do końca lata.

Skończył się lipiec, szczęśliwy naprawdę. Podniecony miłością zacząłem pisać powieść, byłaby to siódma moja książka, nie licząc dwóch nie wydanych. Tamte rzeczy miały powodzenie, w tydzień znikały z księgarni, zbiera­łem dużo recenzji, największe gazety chwaliły, później tymi wycinkami (a miały odpowiedni format) podcierałem sobie tyłek, bo rzeczy ducha i ciała idą w parze — brako­wało papieru na książki i brakowało papieru toaletowego. Też dlatego nie miałem wznowień i dlatego nie miałem pieniędzy.

Dziennikarska młocka to młócenie plew, obrzydliwość, można tym wykraść na życie, ale co z tego. Nudna zabawa, dwa lata grałem na gazeciarskiej giełdzie, parę nagród zdobyłem, furę zawistnego uznania; ani jedna nowela mi w tym czasie nie wyszła, ani najnędzniejszy wierszyk.

Często z Jolą o tym mówiłem, kataryna podkręcona, skargi ciągnęły się pół nocy nieraz.

Ach, ty frajerze — klepała mnie Jolka w głowę — co się łamiesz! Przyszłość i tak dó ciebie należy. Wygrasz, to jasne. Ja to widzę, jakbym czek miała w ręku. Będę ciebie karmiła, jak długo chcesz, a jak ubranie podrzesz,

skombinujemy nowe. Tylko pisz, bez roboty placków nie ma.

To mnie z Jolą mocniej wiązało niż wszystkie zmierzchy miłosne. Ona była mądrzejsza od swoich rówieśniczek, niedowarzonych wampów a la Bardot, z włosami na wy­soki połysk. Może to zasługi matematyki, życie ludzkie też ma przecież swoje wyliczenie. I ceniłem tę jej dojrzałą głowę, bo sam głowy nie miałem. Tylko wrażliwość i słuch.

Myślałem: jeśli Jolka wytrzyma ze mną rok, a pokażę jej w tym czasie cały asortyment moich fochów psychicz­nych, to się z nią ożenię. Ona pójdzie na studia, a ja sko­czę trochę w dziennikarstwo, tyle żeby żyć jakoś, zrobię przy tym ze dwie dobre książki, firma prestiż podniesie, a kiedy Jolka studia skończy, w sam raz otworzy się ka­riera.

Kariera — każdy to inaczej widzi. Dla mnie: bez kłopo­tu, czy jutro obiad będzie, trzy garnitury, butów porząd­nych kilka par, wyjazd za granicę, skuter, później może samochód małolitrażowy, no i chyba to wszystko, bo co można więcej. A Jolka w tej matematyce swojej wszystko to w parę lat osiągnie, dobry to fach, atomowy, rzecz fi­nansowo traktując, w tym właśnie przyszłość leży.

Bardzo się planami tymi przejmowałem, sprawiły mi dużą radość, choć bałem się myśleć o tym zbyt gruntownie, żeby się nie przejadło, ale jak by nie było, szczęśliwy okres przechodziłem, i Jolka, czując to, tym większe sta­rania mi okazywała.

Przyszedł sierpień, tak samo nieznośny, jeszcze bardziej suchy, tęsknota za jeziorem albo górkami Dolnego Śląska objęła mnie i nie puszczała, jak niezniszczalny ogień.

Myszka — prosiłem Jolkę — rzuć to wszystko, masz trochę forsy, wyjedźmy chociaż na tydzień!

Pożyczyć od nikogo nie mogłem, wyjechali wszyscy. Ale jesienią spodziewałem się drugiej zaliczki, przy tym dosta­łem wiadomość, że Niemcy chcą tłumaczyć jedną z moich wydanych rzeczy; ho, ho, pomyślałem, to już tak prędko się zaczyna? Jola patrzyła we mnie, jak w bóstwo, ale:

Nie mogę rzucić swoich lekcji, zrozum, nie mogę.

I znów gwarancje miłości, lecz pomyślałem: no, dwa

tygodnie minęły spokojnie, czas połechtać ten spokój.

Jolu — powiedziałem z miną tragiczną. — Jeżeli nie...

A ona:

Malutki, nie tak ze mną. Straszyć nie trzeba. Miłość miłością, to wiesz. Ale nie łudź się, nie pojadę. Bo życie życiem. Tego lekceważyć nie wolno.

Życie, życie! — krzyczałem. — Co to za życie? Do diabła z takim życiem, kiedy słońce pali! Lato jest tylko raz w roku!

Znów stanęły mi w oczach wszystkie dawne słońca,

i cały blask jezior, i wszystkie ryby złowione mi się przy­pomniały, i zebrało mi się na płacz z daremnej wściekłości.

Dobrze — powiedziała Jola. — Jak ci tak ciężko i nie możesz wytrzymać w Warszawie, to jedź na tydzień albo na dziesięć dni. Albo na ile chcesz, jeśli ci forsy wystar­czy. Mam tysiąc złotych odłożone, weź.

To mówiąc otwiera torebkę i wyciąga pieniądze. Głupio mi się zrobiło. Położyła dwa górale na stole i pocałowała mnie w usta, a potem w rękę.

Jak chcesz — powiada — mogę ci kupić bilet na auto­bus. Gdzie pojedziesz?

Nie chcę. Nie pojadę — powiedziałem obrażając się umiejętnie.

Zastanów się — rzekła i szybko wyszła.

Siedziałem w domu do wieczora późnego, wytrąbiłem

flaszkę wina, które mieliśmy wypić razem, podrą jcowa- łem się na dziko tym cierpkim alkoholem, założyłem gar­nitur, buty przetarłem ręcznikiem, forsę ze stołu zgarną­łem i pojechałem do Bristolu. Tam prawie pusto, i sennie, orkiestra spocona majaczy, dziewczynę dawno znajomą zobaczyłem, kręcił się koło niej kapitan marynarki wo­jennej, czerwony na pysku, brzuchaty, odstawiłem go; zaczęliśmy ciągnąć gorzałkę, dziewczyna zwierzała mi się gorąco ze swego zwichniętego życia, jak to zwykle. Rano odwiozłem ją taksówką do domu. Cześć, cześć. Straciłem osiem stów.

Jola przyszła w południe.

No?

Jadę — powiedziałem — jesteś strasznie kochana.

Nie dostrzegła lekkiego kaca, dobra, świeża dziewczyna.

Gryzły mnie wyrzuty. O wyjeździe nie może być mowy. Trzeba się gdzieś schować na tydzień. Ale znów będzie czekała na kartę pocztową ode mnie. Co robić?

Poszła uczyć swych głąbów, a ja wyrwałem się w mia­sto. Jeszcze setkę czystej wypiłem.

Wtedy pod neonem, którego nie mogłem odczytać, zo­

baczyłem Roberta. Był to też nieszczęśliwiec, młody lite­rat, choć lekko łysawy. Miał samochód. Citroen BL11. We Francji osiem lat już ich nie produkują, ale u nas jeszcze są drogie. Trzydzieści pięć tysięcy. Wszyscy zazdrościli Robertowi, ale tylko ja wiedziałem, ile kłopotów ma on z wozem, ile forsy ładuje w tę zabawę. Wcale mu nie był potrzebny, no, czego się nie robi dla prestiżu. Blisko dość żyłem z tym facetem, od paru lat.

Myślałem, że wyjechałeś — powiedział.

Ja też — odparłem ucieszony.

Pić on co prawda nie mógł, bo przeszedł gruźlicę, ale za­wsze.

Wyjeżdżam na tydzień — powiedział. — W te­ren raczej nieatrakcyjny, robię to tylko dla Groszka. On ma chody w wydawnictwach, może mi coś załatwi. Zawio­zę go tam.

Gdzie?

Do Oświęcimia.

Tam, gdzie był ten obóz?

Właśnie tam — powiedział. — Może tam byłeś?

Ja? — zdziwiłem się. — A po co? Te rzeczy mnie nie obchodzą. A Groszek czego tam szuka?

Kręcą film — wyjaśnił Robert. — Groszek zrobił dla tego reżvsera scenariusz komedii', musza coś tam uzgo­dnić. bo zaraz jak skończą tę chałę, będą kręcić Groszka.

Zastanowił się chwilę.

Chcesz, to możesz sie z nami zabrać, zawsze będzie weselej. Chvba. że co lepszego masz w planie.

Ucieszyłem się.

Jasne! Jadę.

To dołożysz się do benzyny — powiedział.

Mogę dorzucić tylko stówę, więcej nie mam.

Pokazałem mu stówę, żeby gotowość wyrazić. Zmartwił

się. Znów myślał chwilę, przeczesując palcami łysinę.

Niech to diabli — mruknął. — Dawaj tę stówę.

Schował forsę i zapytał, co ja tam w Oświęcimiu będę

Jadł.

To co oświęcimiacy — zaśmiałem się.

I on się zaśmiał:

Bo ja też nie mam forsy. Jutro w południe wyjazd. Poszedłem się wyspać, a pod drzwiami czekała Jolka.

Piękna to była noc.

Kiedy jedziesz? — Jolka spytała rano.

W południe,

A gdzie?

Tajemnica, Jolu, tajemnica. Kartą ci przyślę, zoba­czysz.

Z godzinę jeszcze mówiliśmy sobie o miłości, żegnaliś­my się długo i żałośnie, ja przynajmniej, bo czułem, jak­bym rozstawał się z Jolką na zawsze. Szkoda było mi tej miłości, choć właściwie jeszcze się nie zaczęła.

O dwunastej poszedłem do Roberta. Po chwili zadzwo­nił Groszek.

Już, już, za chwilę będziemy — uspokajał go Ro­bert. — Tylko benzyny natankuję.

Wyprowadził samochód z bramy, wsiadłem, trzask drzwi — zawsze czuję się mocny w samochodzie — i tak .się rozpoczął

Pierwszy dzień

naszej Wycieczki.

Zajechaliśmy na Wilanów. Groszek czekał przed domem z małą, obdartą tekturową walizeczką, ubrany w za dużą marynarkę o burym, przygnębiającym deseniu, spodnie rureczki do kostek, bez kantu, frędzle tasiemki kładły się na butach, brudnych wiosennym jeszcze błotem, wykrzy­wionych, model sprzed pięciu lat, na zjechanych obca­sach. Mały, chudy Groszek z twarzą starego więźnia wy­jedzoną przez mury kazamatów, dreptał niecierpliwie w miejscu, ocierając spocone czoło przewieszonym przez rękę spłowiałym płaszczykiem z drelichu.

Zatrzymaliśmy się kilkanaście metrów od niego, bo da­lej był zakaz postoju, szedł do nas kogucio podrygującym krokiem, niosąc godnie swoją udręczoną minę wydziedzi­czonego arystokraty albo obarczonego klątwą księdza.

Popatrz, to jest dziś najlepszy polski poeta — po­wiedział Robert. — Przyjrzyj mu się dokładnie.

Groszek wsiadł i podał każdemu z nas małą, trochę lep­ką dłoń. Zawsze był jakiś taki niedomyty, sypiał w szarej pościeli, bieliznę miał przyżółconą. Ale to nie zmieniało faktu, że mając lat trzydzieści i siedmioro dzieci był, jeśli nie najlepszym, to przynajmniej jednym z trzech pierw­szych w kraju poetów.

Rwaliśmy szosą wilanowską, do stacji benzynowej przy

Emilii Plater, bo rzecz jasna, Robert benzyny przedtem nie wziął, kolejka za duża, a po co Groszek miał czekać, drepcząc w miejscu coraz gwałtowniej od nerwów, i było to rwanie, nie jazda, bo ciągle Robert rozganiał wóz do osiemdziesięciu i ostro hamował, aż Groszka wrzucało na przednie siedzenie razem z walizeczką.

Kota dostałeś? — mówię.

Słuchaj, a cóż to za kpiny? — uraża się Groszek.

Hamulce sprawdzam — odpowiedział Robert. — Bez hamulców taka podróż może nas drogo kosztować.

Szarpnął jeszcze kilka razy i zaklął.

Lewy przedni ściąga! Nie możemy jechać.

Złość mnie zdjęła. W konia nas robi. Całe szczęście, że nie kupił benzyny, stówę mu odbiorę, będzie przynajmniej stówa. Ale co zrobić z Jolką?

Czyżby poprawić tego nie było można? — niepokoił się Groszek.

Można, wszystko można, nawet kupić nowy samo­chód, tylko to kosztuje — wyjaśnił Robert spokojnie.

Nowy to więcej niż my wszyscy razem — obliczyłem szybko.

Strzeliło to Groszka w godność jego ludzką. Skrzywił się niezadowolony.

Nno, ale ten hamulec, wszak drobiazg niewątpliwy...

Stówa — przeciął Robert.

Podczas gwałtownych zrywów i piszczących opóźnień Groszek grzebał uparcie w kieszeniach, bilon rozlatywał się po samochodzie, w końcu znalazło się parę zmiętych czerwonych papierków.

Proszę bardzo — rzekł Groszek, podając Robertowi stówę. — Tylko błagam, załatw to w pół godziny.

Dobra, jedziemy do prywaciarza — Robert przez ra­mię wziął papierek i ucieszył się. — On mi zakładał nowe szczęki, spieprzył robotę.

Do prywaciarza zajechaliśmy, była już pierwsza.

A, to pan — roześmiał się prywaciarz. — Co, Cytryn­ka nawala?

To pan nawala — powiedział Robert, ostrożnie biorąc jego wyszmelcowaną dłoń. — Te szczęki, wie pan...

O, to nie szczęki — zastrzegł się prywaciarz. — Szczęki gites, tylko okładziny cierne do kitu, pan rozu­mie, wyrób państwowy.

Ji

Puścił do nas oko, a my we trzech do niego, nie chcąc wchodzić w kolizję z prawem prywaciarza.

Niech pan się stara zrobić to szybko, lecimy dziś do Krakowa.

Ściślej: do Oświęcimia — sprostował Groszek.

A, do Oświęcimia panowie, a po co?

Groszek otworzył gębę, żeby szerzej sprawę naświetlić, ale Robert, cwańszy do ludzi, załatwił krótko:

Za interesem.

Aaa! — powiedział prywaciarz i zagnał czeladników do zdejmowania koła.

Usiedliśmy pod drzewem na opstrzonej przez gołębie ławce i patrzyliśmy na melancholijną robotę tamtych lu­dzi.

Nie udzielasz się towarzysko ostatnimi czasy — po­wiedział Groszek do mnie.

Dziewczynę jakąś poderwał — rzucił Robert, zapa­lając papierosa w szklanej cygarniczce.

A, to w myśl zasad charakterologicznych — zgodził się Groszek.

Nie rozumiem, o co ci chodzi — zezłościłem się. — To świetna dziewczyna.

Na ogół miewasz wyłącznie świetne dziewczyny — rzekł Groszek z zazdrością, przykrytą cienkim nalotem intelektualnego obiektywizmu, bo dziewczyn raczej nie miewał, poprzestając na biciu żony, jeszcze drobniejszej i słabszej od niego.

Nie, nie — upierałem się — to całkiem inna sprawa.

Ożeń się nareszcie i daj sobie urlop od tych spraw, bo zjedziesz na psy, zmarnują cię te baby — to Robert.

Jasne, że się ożenię, ale jeszcze nie teraz.

Duży błąd popełnisz, o wprost fatalnych skutkach — zaczął Groszek, gdyśmy tak palili na ławce, przyglądając się facetom, co nie mogli zdjąć koła, a zawołali jeszcze dwóch do pomocy. Prywaciarz, chcąc nam czekanie umilić, puścił głośnik powieszony na drzewie, nad głowami na­szymi, i czarny Citroen przywalony został zdartą płachtą lowelasowatego głosu:

Gdybym ja miał cztery nogi, dwie krótkie nogi, dwie długie nogi, wtedy mógłbym, Boże drogi, raz być wysokim, raz niższym być!

■— To świetny pieśniarz, nestor naszej piosenki, jego metaliczny, a przy tym aksamitny tembr... — zaczął Gro­szek, delikatnie chwiejąc dłonią malutką przed rosnącym w wyobraźni tłumem.

Zdrętwiałem.

III— Uciekajmy!

Proszę się opanować, przecież to piękne — oburzył się Groszek. —Czysta poezja!

Ale zmieniła się płyta i z głośnika zleciał na świat ekstra wypiek artystyczny:

Jak nietoperze mamy nocne sekrety, jak nietoperze

słuchamy miasta nocnych ech/

W nocy dziwnej atmosferze, gdzie rozkoszy księżyc strzeże, M krążą ludzie nietoperze pijąc słodki grzech!

O, mój ty Dante! — zerwał się Groszek na sprężyste nóżki, a krew mu w uszach zagrała. —- Proponuję odejść stąd, by ocalić resztki godności...

Fanie inżynierze — powiedział Robert, podchodząc do prywaciarza — długo jeszcze?

Złociutki — rozłożył ręce prywaciarz — jeszcze z go­dzinkę, muszę posłać po okładziny na miasto, zbrakło mi akurat...

Poszliśmy na Ujazdowskie do ogródka, chłodzić się pi­wem. Tam pod parasolami spotkaliśmy niejakiego P. Nie­jaki P. nie wiadomo, co robił, kręcił się w pobliżu telewizji, nazwisko jego kiedyś nawet błysnęło przez sekundę C ekraniku.

Chodźcie na coś mocniejszego — powiedział niejaki ,P. — To w upał najlepsze.

Nie, zaraz wyjeżdżamy.

Gdzie?

Do Oświęcimia.

A — powiedział P. — tam kręcą.

Kręcą — kiwnął głową Groszek. — Szef mnie we­zwał.

Szef? — zaśmiał się niejaki P. — On jest przecież w Warszawie!

Niemożliwe — przestraszył się Groszek.

| - ■— Jasne, wczoraj przyjechał, widziałem go w Bristolu, jeszcze nawet dziś rano go widziałem, nie macie po co tłuc się taki świat drogi, chodźmy na wódkę.

I ■— To może ja zadzwonię... — denerwował się Groszek.

Jasne — przytwierdził niejaki P. — Zadzwoń. Groszek pobiegł do budki naprzeciwko. Pod słońcem

białym tkwiła, na skraju dużego placu.

Wściekłem się. Chciałem trzasnąć w mordę niejakiego P. Nigdy już nie wyrwiemy z tej koszmarnej Warszawy. Groszek wrócił.

|> '¿-i Tam nikogo nie ma — powiedział ocierając pot, zdy­szany. — Ależ upał w tej nieszczęsnej budce. Formalnie . sauna.

T — A co ty myślisz, że on w domu siedzi? — powiedział niejaki P. — Na obiad poszedł.

Robert kopnął Groszka ukradkiem.

Proszę? — zdziwił się Groszek.

Robert Wstał. Podał rękę niejakiemu P.

--ę— Co, już idziecie? — zasmucił się niejaki P. — Szkoda waszego zdrowia na taką jazdę, w taki gorąc. Chodźcie le­piej na wódkę... — wołał za nami.

— Frajerze — mówił Robert do Groszka. — On cię robił na żywca. Forsę zobaczył, jak kupowałeś piwo. Kiedyś się z nim przyjaźniłem parę lat. Ukradł mi z mieszkania aparat fotograficzny.

Wracaliśmy do prywaciarza. Było dobrze po drugiej. Zobaczyłem Jolkę. Ona też mnie zobaczyła. Szła w ko­lorowej sukience w wąskie biało-czerwone paski. Mimo to była malutka. Ale zgrabna, tym specyficznym wdzię­kiem młodego psiaka, poruszającego się wiotko, niepew­nie na nieporadnych łapkach.

Przedstawiłem jej moich przyjaciół. Groszka nazwisko wypunktowałem specjalnie,’ spojrzała na niego uważniej, zdziwiona, że taki; podniosła się na palcach, musiałem się jeszcze schylić do pocałunku.

^ Jadę z nimi — powiedziałem, żeby udać, jak mnie mało obchodzi to, że ją całuję.

Tak, wyruszamy wspólnie, do Oś... — zaczął Groszek całkiem innym, grubszym, zalotnie męskim głosem.

-— Tajemnica — przerwałem mu w porę. —- Przyślę ći kartkę, Jolu.

I wtedy zrobiło mi się żal z^jnią^rozstać, żal większy

o wiele niż rano, jakbym ją tracił na zawsze, a kiedy od­chodziła gorącą słoneczną ulicą, patrzyłem za nią długo, barwna plamka w drgliwym powietrzu.

Jeszcze godzinę czekaliśmy na okładziny cierne i grała nam piękna muzyka, aż w końcu ruszyliśmy kopnym zry­wem, pół Warszawy przebrnęliśmy w kwadrans, facet nam wlał benzyny, aż śmierdziało w wozie, i znów kwadrans przez drugie pół Warszawy, szosa.

I tu Robert pokazał zdrowie swojej Cytryny. Sto. Na klamkach świstało. Groszek w tyle siedział sztywny, z ka­mienną twarzą, wielką przygodę przeżywał: jazda samo­chodem, pęd, groza śmierci. Przyda się to do wierszy. Wa­lizeczka podskakiwała obok niego.

Lecieliśmy przez wsie i miasteczka, stówa, stówa cały czas, każdy wóz siadał za nami.

Zobacz, kto w Polsce tak jeździ — mruczał Robert, poruszając delikatnie kierownicą, na dłoniach miał obrącz­kę złotą i dwie czarne brodawki.

Niby mają całkiem niezłe wózki, ale im żal, albo się boją. Z tym trzeba się urodzić, talentu do jazdy nie kupisz za żadne pieniądze. Ty na przykład — ciągnął, przekłada­jąc szklaną cygarniczkę językiem to w jeden, to w drugi kąt ust — ty na przykład nigdy dobrze jeździć nie bę­dziesz.

Powiedział to dlatego, że kiedyś wiozłem go pijanego całą noc po śliskiej szosie, prułem stówą, rano wypiliśmy po setce, żeby nie zasnąć, ale on znowu zaczął być pijany, więc prowadziłem dalej, stówą, po deszczu, aż nastał zmierzch tuż pod Warszawą, i przy stacji benzynowej w Jankach zapragnęliśmy kawy po przeleceniu pół Polski w kółko, i tam na parkingu trąciłem lekko Wartburga, wybijając mu ślip, zgoda z tamtym kierowcą kosztowała mnie dwa tysiące. Ale powiedział to tak stanowczo, że nawet przez chwilę uwierzyłem, że nigdy nie będę dobrze prowadził.

Potem zacząłem myśleć o czymś innym, przypatrywa­łem się ludziom, wałęsali się okropnie wolno i bezsensow­nie, ale może to szybkość Cytryny omotała ich ruchy i za­bijała ich sens.

Słońce już się zniżało, gdy Groszek powiedział:

Jadłem kiedyś dobry obiad w miejscowości na jot, Jedlina czy Jelińsk, w każdym razie to było tu.

Stanęliśmy. Trzy kotlety schabowe, mizeria, my z Gro­

szkiem po pół szklanki czystej, kompot 1 wiśni, czekoladki cztery kupiłem za ostatnie drobne, Groszek jedną zjadł delektując się smakiem, Robert też jedną, z miną jakby wkładał do ust żywą żabę; ja dwie. No, cóż.

I dalej. Świst na klamkach. Drganie lamp na błotnikach. Szum i gorąc rozebrały mnie. Zadrzemałem. Śniło mi się, że rozmawiam z Jolą, ale nie wiadomo o czym, w każdym razie przyjemność, że ją widzę.

Robert stuknął mnie w ramię.

Nie śpij, bo w razie wypadku wylecisz przez szybę.

A tak to nie wylecę?

Wylecisz, ale przynajmniej coś zobaczysz po drodze.

Zakląłem, łokieć oparłem na oknie i położyłem na ręku

głowę, pół wystawiając na wiatr. Ciął mocny, ale ciepły, znowu zasnąłem.

Stuknął mnie znowu.

Nie śpij, bo ci głowa odleci w razie wypadku.

A tak to nie odleci?

Odleci, ale chociaż coś zdążysz pomyśleć.

Nie dał mi spać.

Co ci szkodzi — powiedziałem rozdrażniony.

Ale. on:

U mnie w wozie spać nie wolno.

Szło mu o to, żeby podziwiać jego piękną sztukę prowa­dzenia. Groszek siedział sztywny jak na początku, pod ptasią główką lekko chodziła mu grdyka. Obejrzałem się, powiedział:

Bardzo przyjemna przejażdżka... — i pochylił się, żeby spojrzeć na licznik. Sto dziesięć. Zbladł ze strachu i skurczył się na siedzeniu, a za chwilę dotknął klamek, żeby sprawdzić, czy drzwi dobrze zamknięte.

Robert pragnął nie tylko podziwu. Chciał gadać. On uważał, że jak się z nim nie rozłnawia, to obraza. Cmokał swoją brązową cygarniczkę, wypił z niej cały sok, złość go krzywiła. Żal mi się zrobiło jego męki.

Wiesz — odezwałem się i zrobiłem pauzę, a on zmie­nił się nagle, wyostrzył rysy, błysnął małym okiem.

Wiesz, samochód to dobra rzecz.

Znowu oklapł. To nie temat dla niego. On wolał polity­kę.

Ech, samochód... — skrzywił się pogardliwie. — Ku­pa żelaza.

Ale się porusza — broniłem kupy żelaza.

' Porusza, porusza — przedrzeźniał. — Porusza się, bo mu człowiek 'każe. A człowiek zawsze w jakimś celu się porusza. A cel może być różny. Historia to pokazuje. Jedni tworzą, drudzy niszczą. Traktor to też samochód. I czołg samochód. Dzisiejsza wojna cała opiera się na rozmaitych samochodach.

I dojechał samochodem do polityki. Zaśmiałem się.

Co się śmiejesz? — powiedział ze złością. — Pamięt­niki Hessa czytałeś?

Kiwnąłem głową, ale nie zauważył, drogi mocno pilnu­jąc. Wtedy postanowiłem go rozdrapać do krwi.

Hessa? — zdziwiłem się. — Kto to był Hess?

Jak to! Nie wiesz, kto to był Hess?

Nie wiem — burknąłem obojętnie i ziewnąłem.

Grószek się wtrącił:

Hess Rudolf, były komendant byłego obozu koncen­tracyjnego w Oświęcimiu, morderca milionów.

Aha — kiwnąłem głową, pokazując, że nie mam ochoty rozmawiać o mordercy milionów ludzi, o którym zresztą nic nie wiem. Czułem ich oburzenie. Wzbierało.

*— A, a jak on tych ludzi załatwiał? — próbowałem niby się ratować, z satysfakcją coraz dotkliwszą. Eksplozja wreszcie:

Ty, pisarz, nic nie wiesz o Oświęcimiu? Nie wiesz, kto to był Hess? — krzyczeli jeden przez drugiego.

Szybkość spadła do czterdziestu.

On się pyta, jak tam załatwiali ludzi! Pięścią, psia­krew! — wściekał się Robert.

Owszem, pięścią też, ale był również gaz, tak zwany cyklon, i piece krematoryjne ¿Ł wyjaśnił rzeczowo Gro­szek.

A, prawda, piece i gaz — puknąłem się w czoło. — Coś na ten temat czytałem...

On czytał, czytał! — krzyczał Robert. — Cztery mi­liony poszły z dymem, a on coś na ten temat czytał!

Niektórzy, opierając się na najnowszych badaniach, wysuwają hipotezy, że w Oświęcimiu zginęło około sześciu i milionów osób — dodał Groszek. — Dokładnie jednak nie wiadomo.

Hipoteza, hipoteka — powtórzyłem parę razy.

Co się wygłupiasz? — wrzasnął Robert.

Bo mi się to zawsze kojarzy: hipoteza, hipoteka, Hi­

polit. To zostańmy przy czterech — ziewnąłem, nasycony ich złością. Znowu zachciało mi się spać. Przymknąłem Foczy.

| — Rudolf Hess to demon śmierci — usłyszałem jeszcze i głosik drżący, napięty, podniecony metafizycznie Grosz- ka. — A Oświęcim...

, Rzuciło na skręcie i zobaczyłem piękny zachód słońca. Jechaliśmy prosto w krwawy blask. Z boku drogi łuna od­bijała się w krzywych oknach. Asfalt się szklił. Zbliża- ; liśmy się do Krakowa.

Kraków — zawyrokował Groszek. — Piękny, stary gród. Natomiast ludzie...

Centusie — powiedział Robert. — Sztywniała.

Ja tam nie wiem. Byłem w Krakowie raz, na wy­cieczce harcerskiej. Zwiedzanie Wawelu. Dali nam kapcie z filcu, wiązane, a posadzki śliskie w tych salach, to ja da­waj się ślizgać, i wpadłem na zabytkową skrzynię, rzeź­bioną z okuciami, a rozpęd fajny, rozleciała się w drzazgi. Drużynowy mnie ciężko opieprzył, ale to nie był krakus. Łodzianin.

. — No i co? — zainteresował się Groszek.

No, co się działo dalej?

¡Py Co?

Jak to oo? Uciekliśmy.

/ efr* A skrzynia? — naciskał Groszek z twarzą inkwi­zytora.

Skrzynia? Została. Do diabła ze skrzynią. Wjechaliśmy w ulice Krakowa. Wąskie kręte, szerokie

też kręte, kołowaliśmy długo, zanim dobiliśmy do rynku.

To jest kościół Mariacki, a to Sukiennice — pokazał palcem' Groszek jedno i drugie, z miną jakby sam to po­stawił. A lśniło blaskiem czerwonym.

. Napijemy się ¡kawy — powiedział Robert, oblizując wąskie, wyschłe wargi.

Tak, oczywiście, koniecznie kawy — przytwierdził Groszek. — Kofeina wszak regeneruje siły psychiczne...

Wysiedliśmy brudni i pogięci, kości nam trzaskały. Ka­wiarnia mała naprzeciwko. Długa, wąska jak kicha. Pa­niusie w okularach, kapelusiki sztywne, sztuczna biżuteria podzwania, lśni, kelnerki przesadnie uprzejme, zapach perfum tanich, kawy, pudru, potu i naftaliny.

Zwróćcie uwagę na woń naftaliny — rzekł Gro­szek. — Ta woń mówi wszystko o życiu tych ludzi.

Usiedliśmy w kącie, pod kinkietem sztucznie kryształo­wym, kawy duże wypiliśmy duszkiem, jeszcze tort gęsty i lepki, ręce umyliśmy w pakamerze za kuchnią.

Znów do samochodu. Kurz go okrył miękkim, cieniut­kim filcem. Skutery kołowały po rynku, brzęcząc i gwi­żdżąc. Spoi o pięknych zagranicznych wozów. Dwóch cwa­niaków stało nad rynsztokiem. Przyglądali się nam za­zdrośnie. Stara bo stara Cytryna, ale zawsze coś.

Panowie — zaczepił ich Robert — którędy pojechać, żeby na Oświęcim...

Pokazali. Trochę kręcenia po krakowskich zwariowa­nych kanałach i prysnęliśmy na szosę. Gaz.

Ty, ten Hess to musiał tędy często jeździć — powie­dział Robert.

Nie sądzę — odparł Groszek — żeby za często. Ale jeździł, niewątpliwie.

Samochodu wcale nie miał lepszego — zachichotał Robert. — Pomyśl.

Pewnie Mercedesem pruł — powiedziałem.

Co tam Mercedes, mój ojciec miał, sześć cylindrów, pysk czarny i długi, koła zapasowe po obu stronach maski, spięte klamrą niklową; bracie, to był szyk! Czerwona skó­ra w środku, a ciągnął: sto dwadzieścia! Na tamte czasy...

Tak, drogi nie były najlepsze — przyznałem.

Zamyślił się chwilę. Wiedziałem, co powie. I powiedział.

Mojego ojca w Radogoszczu żywcem spalili. Tam się jeden tylko uratował. Skoczył w zbiornik wody pod da­chem, nos tylko wystawił, woda się prawie gotowała, ale przetrzymał.

Spadał zmierzch. Światła zaczęły błyskać. Robert lam­py zapalił.

Wjechaliśmy w Oświęcim po ciemku.

Do stacji — przykazał Groszek. — Kwaterują w gmachu, odległym od stacji o dwieście metrów, tak mi szef pisał. y

Stanęliśmy przed stacją. Robert chciał kogoś zapytać.

Nie pytaj — oburzył się Groszek z wdziękiem. — Nie lubię tego.

On prowadził teraz. Chciał być samodzielny. Odpowie­dzialność całą za nas on przyjmował. Kochał to brzemię słodkie władzy, nawet w takiej pigułce.

Jedź dwieście metrów naprzód — rzekł surowo.

Pojechaliśmy. Dwieście metrów, pięćset, kilometr na­

wet. W końcu, na drodze czarnej, piaszczystej, drobnym żwirkiem wysypanej Robert zatrzymał jakiegoś rowerzy­stę z telepiącym błotnikiem.

. — Eee, panowie, do Brzezinki ciągniecie, tu zaraz.

Ależ my do Brzezinki nie chcemy! — krzyknął Gro­szek | mrocznej skrzyni wozu. — Do gimnazjum nato­miast... Ma to być czerwony dom, gdzieś w pobliżu dworca...

A, to z powrotem, za skrętem, no, za dworcem zaraz.

Wróciliśmy. Potężny, rudy gmach, czarny teraz, parę

okien świeciło nad drzewami.

. — Są — powiedział Groszek.

Po szerokich schodach kamiennych, z echem, weszliś­my do środka.

Poczekajcie — przykazał Groszek. Sam poszedł na górę.

Oglądaliśmy gazetki ścienne i zdjęcia absolwentów w szklanych gablotach, pod kurzem. Nic smutniejszego niż korytarz opuszczonej szkoły. W osobnej gablocie jakiś facet łysawy wbijał wzrok z tępawą melancholią w pę­knięcia przeciwległej ściany. Zbliżyłem się. „Zamordowa­ny w Oświęcimiu” — przeczytałem. Nie zainteresowało mnie jego nazwisko. Zmęczony byłem. Smutek ogarnął mnie nagły. Pomyślałem o Jolce. Może lepiej było nie wyjeżdżać, przyznać się do wszystkiego, na pewno by wy­baczyła, no, jasne, że tak, a każdy wieczór z nią też ma swoją wagę. I jaką.

Parny ten wieczór dzisiejszy, duszno. Groszek mówił po drodze, że ta miejscowość specjalnie nadawała się na obóz, bo leży w mglistej, malarycznej dolinie Soły, która jest dopływem Wisły, i że tu najlepiej ludzi wykańczać, bo klimat pomaga. Skąd on to wszystko wie? Taki dobry poeta.

Wrócił. Za nim ze schodów zszedł wysoki, lecz przygar­biony i grubawy facet, asystent reżysera.

Cześć, Jerzy! — powiedziałem zadowolony, że to właśnie on.

Wy' się znacie? — zdziwił się Groszek nieprzyjem­nie. On traktował tę podróż jak misję sakralną do krainy filmu. Tylko on miał prawo otwierać ten sezam przed na­mi, którzy tam prędko nie mogliśmy wejść.

Tak — powiedział Jerzy — pracowaliśmy razem w „Pogłosach”, takie prowincjonalne pisemko, ja tam ro­

biłem recenzje filmowe, a on tak zwane reportaże lite­rackie, za które zawsze od kogoś dostawał po głowie, a w końcu wziął nagrodę miasta.

Ucieszyłem się, nie był zarozumiały, mimo że szybko pojechał w górę. Sympatyczny gość całkiem.

Wziął nas na piętro.

Kolację zjecie?

Jasne — powiedziałem.

Oczywiście — powiedział Groszek.

Znaleźliśmy się w pokoju asystenta. Była to normalna klasa, z której wyniesiono część ławek. Tablica wisiała na ścianie z wypisanym planem zajęć filmowych na ju­trzejszy dzień. Szafy z globusami i żabami w słoikach od­gradzały kąt, gdzie stało polowe łóżko. Na stoliku obok butelka wódki i szklanki po musztardzie, i flaszka czerwo­nego wina.

Jerzy wódkę rozlał, chlapnęliśmy, po kawałku chleba z kiełbasą na ząb, jeszcze wódka, i jeszcze, zakołowało' nam po tej męczącej drodze, czas się zmącił, zapragnąłem. Jolki, och, jak cholernie. Po co tu jestem, co ja właściwie: tu robię? Nic nie ma sensu bez niej. Nic.

Zacząłem być zły. Całe wino prawie sam wypiłem. Oni wszyscy za to zaczęli być źli na mnie. Wszyscy byliśmy źli.

Idźcie spać — powiedział Jerzy, ziewając. — Ja mu­szę wstać o piątej. Codziennie tak wstaję. O siódmej ekipa na planie. Wy możecie zbudzić się później, z rana nic cie­kawego się nie dzieje, same przygotowania. Macie wóz,

o dziewiątej się zjawicie w Brzezince, zobaczycie najlep­sze sceny, tysiąc statystek, trochę to was ponudzi, bo trze­ba powtarzać niektóre ujęcia po sto razy, ale nie musicie tam cierpieć do końca.

Jasne — zabełkotałem — kto nam każe!

Poszliśmy do sypialni. Też klasa, białe łóżka szpitalne.

Robert skoczył jeszcze wóz na boisko wprowadzić.

Położyłem się, wściekły na cały świat, a najwięcej na siebie. Próbowałem usnąć, ale nie dało rady. Duszno. Szczypiący pot mnie oblazł. Znów pomyślałem o Joli. Ja­ka dobra jest Jola. I mądra. A mój syn ma już osiem lat.

O połowę ledwie młodszy od niej. Ładnie to powiedziała:

No to co, że masz syna? Że miałeś żonę? Swoją mi­łość pierwszą przeżyłeś, masz to z głowy. Teraz wiesz, jak powinna miłość wyglądać. Lepiej, że tak. Przecież byłbyś

o wiele głupszy, i w ogóle... i w ogóle nie byłbyś sobą, i na pewno nie kochałabym cię tak okropnie. A syn? Chyba jesteś szczęśliwy, że go masz. Jak wyglądała twoja żona?

Dwa razy wyższa od ciebie — powiedziałem — i dwa razy grubsza. Ten szczeniak, jak się urodził, ważył prawie sześć kilo. Piękny facet. Będzie mordy koleżkom rozbijał. A bystry! Czytać i pisać sam się nauczył, już kiedy skoń­czył pięć lat.

To po ojcu — powiedziała Jola i całowała mnie za to, że takim zdolnym jestem ojcem.

Spałem, ale majaki przykre właziły mi do łóżka, palił się dom, Jola stała w najwyższym oknie i krzyczała coś do mnie, nie rozumiałem słów, wysoki ogień zakrył ją do­kładnie, odchodziłem płacząc jakimś polem pustym o czar­nej trawie, coraz niżej i niżej.

Obudziło mnie słońce. Zamrugałem oczaimi.

Żyjesz? — mruknął Robert spod kołdry obok.

Nie wiem — odparłem.

I tak zaczął się

Drugi dzień

mojej wycieczki.

Zmęczony poszedłem do piwnicy, tam ze ściany brud- nej, wyleniałej zwisał pogięty prysznic, poleciało trochę rudej wody, rozkręciłem mocniej, sypnął się chłód kłu­jący, bałem się go trochę, ale wlazłem w ten konieczny deszcz, mydło zmieniło się w kawałek drewna, tarłem z nienawistną rozkoszą swoje wielkie i mocne ciało, tę rzecz najbardziej znajomą, wypinając pierś klepałem mię­śnie, czerwieniały pod głośnym trzaskaniem.

Fajny jesteś — powiedziałem do siebie — ty byku.

Krótkie golenie do krwi przed trędowatym lustrem, wo­da Derby piekąca, wyskoczyłem stamtąd wychłodzony do kości, na podwórzu Robert kopniakami sprawdzał opony, czy powietrze nie puszcza.

E! — krzyknąłem, zadowolony z życia. — No, jak tam?

W porządku — odpowiedział, nie wiadomo, czy z myślą o gumach, czy w ogólniejszym sensie.

Nie kąpał się Robert, on nie lubił się kąpać.

Miesiąc mogę się nie myć — mówił — i nic nie czuć

ode mnie, ani nie widać, grunt to czysta koszula. Ty na­tomiast — przekonywał mnie — jakbyś trafił do więzie­nia, albo do obozu, tobyś zgnił. Kiepskie masz ciało — uśmiechał się, złośliwiec, chudy i schorowany, ale brudu faktycznie na nim znać nie było.

Zamachałem ręcznikiem i polazłem na górę. Groszek porciaczki swoje zmięte dopinał na wklęśniętym brzuchu.

Żreć mi się chce — powiedziałem.

Istotnie — rzekł — należałoby coś skonsumować. Wcisnął lilipucie nogi w zabłocone niemodne buty, ręką

poczesał prawie łysą głowę. Poszliśmy na dół, do stołówki.

Przy długich stołach w podkowę siedziały młode aktor­ki. Bardzo piękne, nowoczesne dziewczyny. Rozmawiały głośno, śmiały się, przeklinały trochę, raz obcięły nas jed­nym okiem, ale nie znalazły atrakcji, łysy karzeł i dry­blas z rozbitym nosem i mordą kowala, no cóż, skąd mo­gły tak od razu wiedzieć, że my literaci, i do tego z War­szawy. Gdyby wiedziały, co innego...

Przyszedł Robert z rękami uwalanymi smarem. Śmier­dział benzyną. Jadł mało, brzydząc się trochę. A ja z dru­giego stołu jeszcze rogala zasunąłem. Aktorki zaśmiały się z pogardą i wyszły, szczebioczące.

Groszek popatrzył na swój gruby zegarek.

Czas ruszać, obowiązuje nas wszakże punktualność.

To gdzie? — zapytałem.

Oczywiście do Brzezinki, ekipa już znajduje się w akcji.

Dzień był słoneczny, ale parny, niebo zatarte lekką mgiełką, dziwne jakieś powietrze: gęste, szczypiące, niby para ostrego kwasu o woni zacieru na bimber. Pojecha­liśmy.

Znów, jak wieczorem wczoraj, skręt, most, skręt i Żwir­ko wana droga, prosta i płaska, obok tor kolejowy martwy 1 badylami suchymi, na horyzoncie brama z wyblakłej cegły niby chińska budowla ze smętnych bazgrołów dziec­ka, z małą pagodą na szczycie. Stamtąd kiedyś pewnie sterczały luf ki maszynowe, no, bo jakby. Już byliśmy w Brzezince.

Stanęliśmy między barakami, na trawce wysuszonej, zżółkłej. Statystki w pasiakach siedziały pod ścianami, skurczone, szare, niektóre coś jadły. Dwie ciężarówki I agregatami rozkraczyły się groźnie, technicy pokrzyki­wali na siebie.

Z baraku wyszedł Jerzy, wiodąc za sobą pewną pod­starzałą idiotkę, która weszła na moje miejsce w pewnej redakcji, skąd mnie bez grzechu wyrzucili żadnego, tyle że jak raz siedzieć poszedłem, a czy mój to grzech? Ro­bert też na nią był zły, bo i jego za czas jakiś wygryzła, a razem pracowaliśmy.

Przywitanie oziębłe.

Zabierzcie samochód, będą tu wodę lać, cysterny przyjadą, robimy błoto — powiedział Jerzy.

Pokaż im cały teren — powiedziała idiotka.

Spojrzał Jerzy na zegarek:

Właściwie mam godzinę czasu, możemy się przeje­chać.

Wpakowaliśmy się w Cytrynę. Powolutku jedziemy wzdłuż rampy. Wagony towarowe stare z niemieckimi na­pisami wtaczają się na tor obozowy równolegle z nami.

Z tych wagonów kręcić będziemy transport — mówi Jerzy. — Przyjechali ludzie z całej Europy, z walizkami, tobołkami, to ciekawa scena. I selekcja przy tym, też efe­ktowna. Mamy paru dobrych aktorów, rozumiecie, tam płacz musi być, odruchy buntu, parę mocnych momentów, trochę strzałów, trupy. Zobaczycie zresztą później sami. To na lewo to krematorium. Panie Robercie, pan zechce łaskawie stanąć.

Podeszliśmy, żeby sobie obejrzeć. Duża płyta żelbeto­nowa na szczątkach ścian, pogięta, spękana, zaryta jed­nym końcem w ziemię.

To krematorium było pierwsze — powiedział Je­rzy. — Potem Niemcy zbudowali jeszcze parę, w różnych kątach Brzezinki. Ale i tak nie mogli sobie dać rady z pa­leniem trupów, tyle ich przybywało. Palili na stosach. Je­dnego razu trzysta dziewczyn młodych przywieźli z Fran­cji czy skądś, dokładnie nie wiem, rozebrali do naga, dali każdej kostkę mydła i ręcznik jeden na dziesięć, powie­dzieli: tędy do łaźni, i pognali między sągi, wysokie pod piętro, benzyną zlane, a na końcu też sągami ten wąwóz zamknięty, i kiedy te dziewczyny gołe weszły tam, Niem­cy sprytnie ukryci z miotaczy ognia sieknęli i wszystko się spaliło.

To krematorium — dalej mówił Jerzy — chcieli roz­walić tuż przed wyzwoleniem, żeby śladu nie było, ale jest.

Chodziłem po dachu szorstkim i szarym, porośniętym

trawą suchą, tu i ówdzie krzak anemiczny wyzierał z pęk­nięcia, przyglądałem się temu gruzowi, i nie wierzyłem, że w takim nędznym budyneczku można było spalić tylu ludzi. Groszek i Robert poważni jak na cmentarzu i bla­dzi, zgniewały mnie te ich miny numer któryś tam, ale siły nie miałem się odzywać, duszność tu była coraz wię­ksza, nad płaskim polem zniżała się ołowiana kopuła mgli­stego nieba, rozejrzałem się, stąd aż po horyzont przykró- cony drzewami stały w kwadratach dużych kolcaastego drutu słupy ceglane jak obeliski, kikuty kominów, czy inne jakieś stwory, w każdym razie z cegły wykruszonej, sterczały na płaskiej ziemi, w równych odstępach, nic poza nimi nie było, oprócz drutów kolczastych, stąd po horyzont.

Pojechaliśmy dalej i dalej mówił Jerzy, wytykając pa­lec przez otwarte okno:

Obóz cygański, tu Meksyk, tu Eldorado, czy może inaczej to się nazywało, w każdym razie w tym Eldora­do mieszkały rodziny żydowskie z całym swoim mają­tkiem, nic im nie odebrano, w barakach stosunkowo luk­susowych, mieli własne kuchnie, prowadzili handel za­mienny, stragany mieli nawet, ani wierzyli, że to obóz przejściowy, że wyjadą gdzieś dalej na osiedlenie, żyli so­bie w miarę szczęśliwie, płodzili się, nie mając najmniej­szego pojęcia, co się dzieje wokoło, choćby w takim Mek­syku, gdzie ludzie żyli nie w barakach, a na gołej ziemi, pod wiatrem, deszczem i śniegiem, nor nawet w ziemi nie dano im wykopać, raz dziennie dostawali pół litra wody zgotowanej na suszonym zielsku, umierali dziesiątkami dzień w dzień, aż któregoś dnia wszyscy poszli do gazu, i z Eldorado, i z Meksyku, i obóz cygański, bez różnicy, umarli tak samo i wylecieli z dymem przez kominy.

Oglądałem obóz cygański i Eldorado, i Meksyk, a były to takie same kwadraty pola odgrodzone kolczastym dru­tem, i kto wiedział, co tu się naprawdę działo, i czy to było naprawdę. ^

Czułem zmęczenie ciężkie i mroczne, usypiałem prawie w samochodzie, a jak wysiadłem, nogi z drewna, a głowa z gliny, nie bawiła mnie wcale ta wycieczka, nie. Dał­bym wszystko, żeby stąd wrócić, ale nie miałem nic.

Wróciliśmy tam, gdzie na początku, błoto już było zro­bione, błoto po kostki, a nieraz też po kolana, jak oni zro­bili tyle błota na kilometrze kwadratowym, w godzinę,

pojęcia brak. Statystki gotowe do akcji stały w szeregach między barakami, ryczał coś wielki megafon zawieszony na słupie, sam szef potężny miotał się po placu, z pasją machając rękami.

Patrzcie na niego, patrzcie — powiedział Jerzy — on spędził tu cztery lata.

No więc patrzyliśmy na niego, patrzyliśmy. Ale znu­dziło się nam.

Dalej była Kanada. Z rampy ludzie schodzili dalej, po selekcji jedni do gazu, drudzy na obóz, ale rzeczy już im przedtem odebrano, wszystkie rzeczy, pieniądze, biżuterię, walizki, ubrania, cały bagaż. Wszystko zwalono w jednym miejscu, tam się robiło segregację, lepsze do lepszych, gorsze do gorszych, nic nie miało prawa zginąć, sortowali więźniowie, śmierć im groziła, ale byli stale pijani, kradli rozmaite rzeczy, handlowali, zamieniali się dobytkiem, za­kopywali w ziemi złoto i brylanty.

Na Kanadzie rozłożono rekwizyty, autentyczne, ściąg­nięte z Oświęcimia: manekiny krawieckie, walizy skórza­ne, drewniane kuferki, bety, ciuchy, gałgany, fotel gine­kologiczny, lale duże i śpiące, rowery, wszystko, co ludzie przywieźli, bo myśleli, że będą normalnie żyć.

Robotnicy układali to w jakie takie, trochę bezładne stosy, kręcił się między nimi facet wyblakły i przestra­szony jakby, ale twardy miał wyraz twarzy.

Eee — zwątpił Robert — coś mi się nie widzi, żeby to tak w rzeczywistości wyglądało, inaczej to sobie wyo­brażałem.

Suchy facet podszedł do nas cicho, zjawił się spoza kupy walizek.

Każdy to sobie wyobraża inaczej — powiedział — ale właśnie dlatego film ten kręcimy, żeby zobaczył pra­wdę każdy, kto jej szuka.

Skąd pan wie, jak wyglądała prawda? — zapytał Groszek tonem intelektualnej wyższości.

Ten gość zniszczony, pomarszczony zaśmiał się:

Bo tu byłem wtedy, proszę panów, akurat tu, i tam — pokazywał palcem — i tam, i wszędzie, cztery lata, panowie.

Tak — powiedział Groszek, kiedy facet odszedł już do swoich zajęć — od razu przypuszczałem, że to były więzień Oświęcimia, jedno spojrzenie na twarz wystarcza.

Sama twarz to nie wszystko — odparłem. — Ty wy­

glądasz, jakbyś się tu urodził i całe życie tu przeżył, gdy­by tylko patrzeć na twarz.

Faktycznie — potwierdził Robert, przyjrzawszy się uważnie i z uśmiechem złośliwej satysfakcji Groszkowi.

Pod płotem siedział facet i wyrabiał pałki. Skręcał rury z papieru, giął je przemyślnie i malował brązową i zie­loną farbą, imitując barwę drzewa. Sęki nawet tam były, na tych grubych, pękatych pałach. Suszyły się w słońcu te pały. Złapaliśmy po jednej. Leciutkie. Ale sztywne. Walnąłem Roberta w plecy, a Groszka po nodze. Zadudni­ło. Spodobało mi się to walenie. To Roberta przez łysy łeb. Zaczęli się śmiać, ale trochę poczuli. Swoimi pałkami mnie zaczęli okładać. Nie bolało, ale przykre uczucie. Je­dna pałka rozleciała się w strzępy.

Panowie! — krzyknął facet od robienia pałek. — Ja tu pracuję, a wy...

Kiepsko pan je wykańcza — powiedział Robert.

Jasne — dodałem — taką pałką nie zabije.

To nie na zabijanie — zaciągnął facet z wileńska — to na film...

A, na film, a skąd pan wie, jakie 0<ne były napra­wdę?

Lee, panowie, ile razy sam taką pałą dostałem — zaśmiał się — tylko prawdziwą.

Czyżby pan również? — spytał Groszek.

Co również? — zdziwił się facet.

No, również pan tu przebywał?

Tu? — facet zastanowił się chwilę. — Ano — zaśpie­wał — różnie się bywało, to i tu się trafiło. Ale najwię­cej tam — palcem pokazał za siebie.

Odeszliśmy.

Co do jasnej cholery, same niedobitki przy tym fil­mie — zgniewało mnie. — Ciekawe, czy te aktorki, co dziś przy śniadaniu...

■— Nie przesadzaj — powiedział Groszek. — To według mnie bardzo dobrze, i4 tacy ludzie dziś są tu zaangażo­wani, zwiększa to dozę autentyzmu.

Wtrącił się Robert:

To wstrząsające, popatrz, oni takie piekło przeżyli, i ten szef, i ten rekwizytor, i ten pałkarz, a teraz znowu są tutaj i przywracają do życia tamtą rzeczywistość, stwa­rzają ją sami, jakby się oderwać od niej nie mogli.

Nic dziwnego — powiedział Groszek — kto prze-

BIS?

szedł obóz, jest innym człowiekiem, pewne bodźce zupeł­nie przestają na niego działać, a niektóre znowu działają w sposób zastanawiająco mocny...

Chciał jeszcze mówić coś o psychice byłego więźnia, ale Jerzy kiwał na nas ręką:

Chodźcie, chodźcie! — krzyczał z daleka.

Megafon rzucał krótkie, wściekłe rozkazy, i nagle tysiąc

kobiet w pasiakach wpadło z krzykiem między baraki, w błoto, jacyś ludzie bili je pałkami, kobiety przewracały się, inne je tratowały, błoto pryskało na trzy metry w gó­rę, za chwilę cały tłum był ubrudzony dokładnie i znów stał nieruchomo, zatrzymany rozkazem głośnika. Jacyś go­ście przynosili całe naręcza świeżych pałek, bo tamte się rozleciały. Przebiegł koło nas Jerzy, goniony przez idiotkę:

Próba udana! — krzyknął. — Teraz kręcimy!

A idiotka:

Jerzyku, jedziemy na ostro? Jerzyku, jedziemy na ostro?

Zobacz — powiedział Robert — tych facetów.

Esesowcy stali za nami, uzbrojeni, a jakże; w mundu­rach lśniących, zalatywały naftaliną, drobiazg, z ekranu nie będzie czuć. Przyglądaliśmy się, trzymali na piersiach pistolety maszynowe, aż z głośnika poleciał twist i oni zaczęli go tańczyć, podrywając butami kurz jasnobrązowy.

Zrobiłem się głodny.

Chodź — trąciłem Roberta — pojedziemy do miasta coś przetrącić.

Groszek przybliżył ucho:

Ja natomiast... — pstryknął się w gardło.

Ja też — powiedziałem. — Głowa mi ciąży, jakbym chory był, ale skąd, nie mam pojęcia.

Ej, wy mięczaki — żachnął się Robert. — Już do koryta, już wódki, w taką duchotę, potem zaśniecie jak bąki! A w baraku jeszcze nie bylfSmy — powiedział z wy­rzutem, jakbyśmy wzięli na siebie obowiązek wobec idei, przyjeżdżając tu, zwiedzać baraki.

Ale on miał samochód, a my nie, a do miasta nogami iść... Więc do baraku poszliśmy, tam Groszek rozpoczął wykład:

Przyjrzyjcie się i zapamiętajcie, w tych przegrodach spało po osiem, po dwanaście kobiet... — i mówił jeszcze długo na ten obmierzły temat, prawie go zresztą nie sły­szałem, bo siłą rzeczy rozkręcała mi się wyobraźnia, a po-

I*

nieważ okropnie czuły jestem na zapachy, zaraz poczułem wszystkie te miłe smaczki, którymi tu oddychano. Rozbo­lała mnie głowa, a tym bardziej, że w różnych więzie­niach nawąchałem się dosyć różności, i lada myśl, to one wszystkie już mi w nosie kręciły, a co dopiero tu, a co dopiero te zapachy podług moich, jak Świnia podług szczura.

Oni jeszcze tam szeptali gorąco, oburzliwie, ale wysze­dłem na powietrze, duszne i parne, ciężka mgła podsmu- żona słońcem wypełniła szczelnie wolne miejsce między niebem a ziemią, powlokłem się do samochodu i usiadłem w nim, przytrzymując nogą otwarte drzwi, głośnik dudnił coraz to nowymi rozkazami szefa, ludzie tłoczyli się, zde­rzali, przebiegali obok, wracali, potykali się i padali, ka­retka pogotowia czekała na zbyt gorliwych artystów, a krzyczeli na siebie, a złościli, za jedne sześćdziesiąt złotych dziennie.

Widziałem to wszystko jakby sen, nie czułem swojego ciała, to na rękę swoją zerknąłem, to na nogę, one do mnie nie należały, te rzeczy wiszące niemrawo w rozproszonej mgle, padły strzały, tam na rampie ludzie dawali się zabi­jać, padali całkiem naprawdę, i krzyczeli, i płakali, ci żywi oczywiście, bo zabici nie mieli prawa. Krzyki ciągnęły się jeszcze długo, ale ja usnąłem.

Znów zobaczyłem Jolkę i czułem wielką miłość do niej, i rozmawiałem o różnych rzeczach i sprawach, nie wiem

o czym, kiedy się obudziłem, zostało tylko miłe wrażenie, reszta obrazu wyskoczyła z głowy, pomyślałem: warto by zapamiętać jakiś taki sen, przyśniony w samochodzie po­środku obozu śmierci, ludzie cholery lubią takie efekty, przetykanie makabry liryką, i apiać od nowa, tak, przy­dałby się taki sen do magazynu, jak coś wyskoczy pod pió­ro o tej wycieczce, taki sen jak znalazł. Ale wyfrunął z głowy. A zmyślać? To dla frajerów. Mnie moje własne życie wystarczy, i moje własne sny.

Więc siedziałem w samochodzie z duszą rozbabraną, to nawet było przyjemne, ale bardzo męczące, gdy nadeszli Robert, Groszek i Jerzy, i Jerzy powiedział:

Szukaliśmy cię po całym obozie, myśleliśmy, żeś zginął, a ty tu...

Tak — urażał się Robert — wszędzie zaglądaliśmy, do każdego baraku, do każdej kojki, Groszek chciał na­

wet w piecach sprawdzić, a ten śpi sobie w najlepsze

w moim samochodzie!

Wcisnąłem się w kąt, robiąc im miejsce.

Jedziemy na obiad — powiedział Jerzy — do gimna­zjum.

Tak się stało. Obiad był dobry, pieczeń cieląca z grosz­kiem i marchewką, przedtem zupa z wiśni, na deser cia­stko z jabłkiem i kompot, obżarłem się jak wilk, no i teraz dopiero senność mnie wzięła. Chciałem na górę pójść i za- drzemać. ale gdzie tam, zapędzili mnie znowu w samochód i pognaliśmy do Brzezinki jak po złoto.

Bo faktycznie było tam złoto. Przyjeżdżali rozmaici od­kopywać, nieraz i się udało, kto wie. Dołków, faktycznie, nakopano sporo, bogaci ludzie wysiadali tak samo z by­dlęcych wagonów. Złoto swoje gdzieś w tej ziemi chowali. Na co im to było, i tak poszli do chmur.

Znów po Brzezince brodziliśmy, ale ja już nie miałem siły, coś mnie odpychało, coś mi burzyło w głowie i we krwi, patrzeć na nic nie mogłem.

Czego my tu właściwie szukamy — powiedziałem do Roberta. — Groszek sprawę swoją tutaj akurat zała­twia? Przecież to łażenie w ogóle nie ma sensu. Trupem śmierdzi. Jeszcze gorzej niż cmentarz, bo na cmentarzu, jasne, każdy ma coś swojego, i gnaty jakiś kamyk zgrabny mu kryje, a tu ani śladu, to mnie strasznie rozpieprza.

Tak, faktycznie — powiedział Robert.

A Groszek:

Siadów istotnie tu nie ma wiele, natomiast w Oświę­cimiu znajduje się muzeum, dopiero tam uchwycić można trupią woń.

Byłeś? — spytał Robert.

Och, kilka już razy. Poetycko to niesłychanie roz­wija, mnie przynajmniej. Jutro, mam wrażenie, nic nie stanie na przeszkodzie, abyśmy tam się znaleźli. Postaram się ukazać wam...

O rany — jęknąłem — całe szczęście, że jutro do­piero. Dziś już mam dość, skończony jestem, panowie, nie mordujmy się więcej!

Groszek chrząknął. Ślinę przełknął suchym gardłem.

On chyba jednak ma rację — powiedział. — Tego rodzaju wrażenia należy umiejętnie dozować, aby nie po­paść w stan znieczulenia intelektualnego. Proponuję, abyś­my zwiedzili miasto, słońce tak pięknie zachodzi, zupełny

landszaft, należy ukryć się ze wzrokiem, by nie obrażać tego świetnego instrumentu...

Mówił jeszcze coś w tym stylu, a wiadomo, że koniecz­nie chciał napić się wódki, ba, spić się na fest, ale on nigdy nie powiedział normalnie, o co mu szło, taki już był. I za to go ludzie szanowali, i węszyli jego wielką mądrość i wielkie chody. A on był tylko biednym, obarczonym zbyt wielką rodziną, wyszczekanym urzędniczo chłopcem, podstarzałym przedwcześnie, zżartym żądzą wiedzy i za­wiścią, a do tego przerażonym ciężko dziwnym zjawiskiem życia, no i do tego był pierwszorzędnym poetą, czego nikt mu odmówić nie śmiał, przynajmniej w mojej obecności, bo prysnęłaby krew z rozwalonej mordy.

I nareszcie poszliśmy na wódkę. Samochód znów na boisko, my pieszo do miasta, dziwne jakieś to miasto, po­nure, zapach liści cmentarnych, i ta Brzezinka obok, jak oni mogą tu mieszkać, ci ludzie, zachłanni na życie aż tak, że właśnie tu musieli przywędrować. Bo jeszcze tam, w Brzezince, tuż za płotem drucianym, którym kończył się folwark śmierci, stały domki z cegły piętrowe, nową futryną, nową szybą błyszczące, na grządkach kwitły wa­rzywa, dzieci pleniły się za piłkami, a tu obok ziemia wal­cem śmierci zrównana, ech...

Chodziliśmy po rynku szukać wodopoju, restauracja ko­lorowa jak sen schizofrenika, tam pół litra gorzały ob­ciągnęliśmy w trymiga pod kanapki i rudym mięsem so­lonym. Robert nie mógł pić, ale pił, dobre to było, ostre, zawinęło stary świat w głowie, odwinęło nowy, ale zbyt wolno barwy swe wytrawiał, powtórzyliśmy, wtedy już naprawdę bardzo dobrze, i można by mieszkać cale życie, chociażby nawet w Oświęcimiu, mają tu podobnież jakiś przemysł, produkują coś tam ważnego niesłychanie dla gospodarki krajowej, nawet i na eksport, nawet i tu moż­na by żyć całe życie, tylko nie sam, broń Panie Boże od samotnego życia, broń, i znów pomyślałem o Joli, i po­myślałem, jak wspaniała byłaby ta wycieczka z Jolką, tu, obok, na tym wolnym krześle żeby ona, i w Brzezince, w tych pustych barakach...

Ogarnęła mnie wściekłość. W stół uderzyłem pięścią.

Chodźcie! — krzyknąłem. — Poderwiemy coś!

A kiedy oni wstawali, z błyszczącymi oczami, bo dla inteligentów to perwersja rwać dziewczyny w Oświęcimiu słynnym z obozu śmierci, gdzie z dymem poszło cztery mi­

liony ludzi, a niektórzy mówią, że pięć, więc gdy wstawali, podpaleni nagłą wyobraźnią, usiadłem z powrotem.

Nie — mruknąłem. — Nie idziemy na dziwki. Zako­chany jestem, nie mogę. Za to możemy się schlać do de­chy, jeśli macie forsę...

Zawiedli się na mnie. Aż przez pijacką mgłę wstyd im dopiekł za ich ostrą chęć. Groszek z trudem sylabizował swój zegarek.

Umówiłem się z szefem na wieczór, czas już, czas — jąkał się i czkał, a rękami machał biegnąc po ulicy, jak ćma trzepotliwa, a my za nim, dwie butelki wina, koniak i żubrówkę dźwigając ostrożnie za jego rzetelną forsę.

W gimnazjum z miejsca spać skoczyłem, a Groszek za­brał koniak i poszedł do szefa. Kiedy oni pili i bełkotali

0 swojej przyszłej komedii, ja wędrowałem po żywej, daw­nej Brzezince, w mundurze esesmańskim, z bykowcem w ręku, ale po zbudzeniu nie wiedziałem, czy biłem kogoś, czy nie, chyba biłem, skoro już z bykowcem, ale nie pa­miętam. Esesman przecież musiał bić.

Nocą przecknąłem się trochę, głowy ciężkiej z poduszki unieść nie mogąc, znowu Jola mi przyszła przed oczy, co z tego, skoro jestem tu sam, skarżyłem się bezradnie, na łóżku białym skrzypiącym, o zapachu starego strychu szpitalnego, ale znów nie było na to rady i z powrotem musiałem usnąć.

Wtedy raz jeszcze zaczęło się śnić, a dziwnie: moje ży­cie w obozie i moje życie z Jolą, majaki wymieniały się szybko, trudno aż było rozeznać, co kiedy się działo, czy wolność to, czy niewola, radość, czy cierpienie, w każdym bądź razie przeżyłem w tym śnie wszystko, cokolwiek przeżyć mogłem, tyle że szybciej i bez bólu, a nie było to zachęcające, niech to wszystko szlag trafi, powiedziałem

1 ten głos mnie obudził, i tak zaczął się

Trzeci dzień

tej smętnej wycieczki, znowu kąpiel zimna, go­lenie, Robert opony sprawdza kopnięciami, śniadanko, ale tu już artystki młode patrzą na nas łaskawiej, cwaniary, jedna mi dżemu więcej podała, bo im Jerzego kochanka, też artystka młoda, zdążyła powiedzieć, kto jesteśmy.

'— No, co teraz? — spytałem Groszka, a feoga prosiłem, żeby nie do Brzezimki.

Do Brzezinki — powiedział Groszek, i Robert pod­skoczył z radością.

Ach, ta Brzezinka! — zawołał z okiem lśniącym. — Ona mnie fascynuje!

A mnie uszami wychodzi — mruknąłem.

Obejrzał mnie ze zgrozą i wyszedł, a Groszek, dryp, dryp za nim, a co ja miałem robić? Pieszo łazić po parnym aż gęstym dniu nie bardzo mi się widziało, samochodem przynajmniej pojeżdżę.

Oni już w środku siedzieli, kiedy wylazłem z piwnicy, gdzie stołówka, i wciągnąłem się ciężko do wozu. Pole­cieliśmy przez kurz i parę, przez żwir klekoczący w błot­niki, i przez nudę moją kolczastą, jak druty wkoło Brze­zinki.

Tam już błoto wyschło między barakami, odjechali sta­tyści do domu, strzępki pał i bety Kanady pozbierane skrzętnie, megafon rdzawy jak kubeł leżał w krótkiej trawce, Jerzy znowu wyszedł z baraku, za nim snuła się idiotka jak smród za wojskiem, przymknąłem oczy, bo wydało mi się, że odkąd żyję na ziemi, codziennie widzę Jerzego wychodzącego z baraku i snującą się za nim idio­tkę, przykre to było wrażenie, jakbym wpadł w zimny oset, wtedy Jerzy powiedział:

Chodźcie, skoczymy do Centrali, obejrzycie sobie do­kładnie, ja mam akurat interes, pojedziemy razem.

Do jakiej Centrali? — pyta Robert, a Groszek jakby tylko na to czekał.

Tak nazywają tu Oświęcim, muzeum, jest to istotnie jak gdyby pewnego rodzaju centrala...

Przerwałem tę barokowo inteligencką przemowę:

To załatwmy to szybciej — powiedziałem, i znów Ro­bert, jakby tylko na to czekał, wskoczył za kierownicę.

Wyskoczyliśmy z Brzezinki, na drodze blisko miasta przyczepił się do nas nowiutki cytrynowo-błękitny Citroen DS 19 z okrągłym znakiem F przy numerze.

Popatrz, Francuzi tu ciągną — powiedziałem trąca­jąc Roberta.

Francuzi zbliżali się do nas płaską swoją pluskwą. Ro­bert dał gazu, prysnęliśmy w przód osiemdziesiątką, Fran­cuzi zostali, ale znów, to Robert znów gazu, sto na liczni-

ku. Francuzi daleko, ale wcisnęli i sobie, równo ciągną za nami też ze stówą w okienku.

Grzej — mówię do Roberta.

Przygrzał jeszcze piętnachę, to już wszystko, co jego Cytrynka mogła, cały sok z niej wypuścił. Wtenczas plu­skwa Francuzów zamieniła się w dziką panterę, gwizdnę­ła za nami, koło nas i z przodu, szeroki rozbujany obłok pyłu siadł nam na masce...

11 Co ja mogę — zamruczał Robert rozżalony — ona ki­tuje sto osiemdziesiąt i nic nie czuje, a mnie się wszystko urwie.

Zwolnił do osiemdziesięciu, a Cytryna tamta za szybą kurzu daleko, maleńka, wpadła w zakręt, aż wyskoczyła do góry, trzask miażdżonej blachy, bardzo wielki huk i le­ży ona łapami w niebo, na podartym grzbiecie, i pali się pięknym, żółtawokrwawo-błękitnym płomieniem, prawie niewidocznym w parnych smugach słońca. Byśmy też na to wpadli, kupa wielka żelaza, bo i ciężarówka rozbita, ale Robert zdusił hamulec, dobre szczęki prywaciarz zrobił, okładziny dobre.

Przesunęliśmy się chodnikiem wolno, tam już milicja świadków zatrzymała, ale nas nie zatrzymał nikt, i za chwilę byliśmy na parkingu Centrali.

Stało tu dużo wozów, i dużo też zagranicznych— Che­vrolet Bel Air_ Ford, Falcon, Opel Kapitan, Mercury, Jaguar X 10, Mercedesy dwa, jeden 220 SE, a drugi 290 SL, Alfa Romeo, Giuletta Sprint, Pontiac Tempest, Stu- debaker Lark VIII, Wołga i Warszawa.

Obejrzałem je wszystkie dokładnie, obwąchałem nie­mal opony i klamki, oprócz Warszawy i Wołgi, rzecz jasna, bo te znałem aż nazbyt, ale zagraniczne, ho, ho. Najwięcej obchodził mnie Opel, no i Mercedesy, bo jeśli Niemcy prze­łożą moją książkę, to może da się co zrobić, jak nie Opel od razu, ani Mercedes, to chociaż jakiś Volkswagen prze­chodzony, ale jary...

Ale Groszek oderwał mnie stamtąd.

Chodź — krzyczał — oni już poszli, pokażę ci szu­bienicę, na której powieszono Hessa, po wyzwoleniu, po procesie norymberskim, o którym zapewne słyszałeś...

Może i słyszałem — rzekłem — a może i nie, a szu­bienica, jeśli czeka nie na mnie, rzecz dobra, obejrzeć mo­żna, choć wolałbym sobie jeszcze te wózki pokontemplo­wać...

* i*

o*

Gdzie tam. Za rękaw mnie ciągrtął, bfamę ż jakimś na­pisem niemieckim przeszliśmy, śmieszną, drucianą.

Wiesz, co to znaczy — spytał Groszek, palcem napis wskazując.

A skąd — odparłem — nie znam niemieckiego, uczy­łem się kiedyś, ale ciotka biła mnie po łapach, i podczas lekcji nic, tylko obmyślałem dla niej tortury, nareszcie wyjechała do Argentyny i tam się smaży w słońcu...

Praca daje wolność — przerwał Groszek — albo, jak wolą niektórzy: praca czyni wolnym. Teraz chodź szybciej, bo oni pewnie już się przyjrzeli szubienicy Hessa i poszli dalej, trudno ich będzie znaleźć.

Stanęliśmy więc przed szubienicą Hessa. Jerzy i Robert przyglądali się jeszcze, Jerzy bardziej z grzeczności dla Roberta, a ten przez ciekawość. Chodził w kółko, jakby się przymierzał. Z boku stała gablota ze zdjęciami, tam Hess figurował, raz ogolony, raz nie, to w mundurze groź­nym, to znów po więziennemu, ze łbem zglacowanym do skóry, ale zawsze Hess, uwierzyć trzeba, ten sam, co tu wisiał z jęzorem wytkniętym do pasa, Groszek jeszcze po­wiedział:

On chciał hodować konie, no, ale mu nie wyszło... Wtedy przykro mi się zrobiło, bo pomyślałem, w życiu

faktycznie człowiekowi może coś nie wyjść, ale czyja to wina, czyja? I czy zwalać można winę na kogoś innego, i na coś innego, oprócz własnej chęci i słabości własnej? Ale nie mogłem już na ten temat nic więcej sensownego pomyśleć, bo głowę miałem ciężką, jeszcze bardziej niż pierwszego dnia.

To zmiana klimatu — mówił Groszek, a Robert śmiał się z wyższością:

Jesteś nieodporny, w tych warunkach zginąłbyś w ciągu tygodnia, ja natomiast...

Ty natomiast zginąłbyś zaraz na rampie — przer­wałem — pierwszy lepszy kapo kijem by cię zatłukł.

Tak sobie miło gadaliśmy z ciężkimi głowami, bo on też ciężką miał głowę, i Groszek też, tylko się przyznać nie chcieli, nie wiem, co im zależało, bo mnie wcale, ale każdy ma swoje ambicje.

1 z tą ciężką, bezmyślną głową stałem na wprost papie­rowej głowy niejakiego Hessa, wycieczka jakaś stłoczyła się za mną nerwowo, dygocząco, już się najedli szubienicą, to chcieli polizać owoc jej, ale ja stałem twardo. W Hessa

bezmyślnie gały wpatrując, szeroki barami zasłaniałem kawał gabloty, pchali się na mnie, sykali, ale ja nic, jak nie zobaczą Hessa, mój Boże, dziury w niebie nie będzie.

Ale ma ryja' — skiełczały panie spocone i cuchnące.

Zbrodzień — przerażały się baby śliskie od zmęcze­nia.

Już mordę ma mordercy — stwierdzili brzuchaci psycholodzy, którzy zasadniczą służbę wojskową bez tra­gedii już po wojnie odbywali, a niektórzy chcieli opluć szybę osłaniającą Hessa, podali rzecz do dyskusji, ale prze­głosowano ich, że nie.

Wszystko to poprawiło mi nastrój i odszedłem uśmie­chając się uprzejmie do tych ludzi, lecz oni nawet uśmie­chu tego nie pojęli, i sądząc, że się z nich śmieję, zrobili bardzo złe twarze. Pomyślałem: jeśli tego nawet nie poj­mują... I odszedłem szybko.

Pokazywali film.

Idźcie na film — powiedział Jerzy — ja tu mam coś do załatwienia, przyjedziecie później na obiad, nie do gim­nazjum, do Brzezinki, tam ekipie przywożą, dla was za­mówiony, trzecia najpóźniej.

Więc poszliśmy na film.

Pokazywali kronikę, nakręconą zaraz po wejściu wy­zwoleńczych wojsk, najpierw teren obozu z lotu ptaka, po­tem stosy trupów, trupy i trupy, ich ciała skręcone, sko­tłowane, ze zwiędłymi, bezużytecznymi genitaliami, przy­rządy tortur, haki, pręty, bykowce, a potem dzieci wy- mrożone, na krawędzi głodowej śmierci, pokazywali fak­tycznie tak, jak było, bez filmowego glancu, bez czułości.

Stąmtąd wyszedłem pijany lekko od zgrozy, Robertowi mgła kręciła w oczach, Groszek twarz pobladłą niósł wy­niośle, niby twarz skazańca, ot, cośmy zobaczyli.

Dalej — powiedział Groszek — zobaczymy na żywo.

I poszliśmy na bloki.

Zobaczyłem za szkłem górę włosów ludzkich, zmechaco- nych już trochę, sfilcowanych, ale jeszcze dało się rozez­nać, które z jednej głowy, zobaczyłem tak samo za szkla­ną taflą stos okularów rozmaitych formatów, stos duży jak wagon towarowy, ze szkiełkami wybitymi, albo stłu­czonymi tylko, a niektóre całkiem były dobre, zobaczyłem szczotki do zębów i do butów, do włosów i do ubrania, ca­ły wagon wyleniałych szczotek za szkłem, a potem zoba­czyłem pasty do butów, pudełka same właściwie, bo pasty

już wyschły, i były tam faktycznie marki z całego świata, nawet Kiwi najlepsza na świecie, którą i ja buty czyszczę, nie wiedziałem, że to taka stara firma, no, no. Jeszcze lalki obejrzałem sobie, znów cały wagon towarowy za szkłem, lalki też z całego świata, uszkodzone lekko, a niektóre całkiem dobre, nieźle utrzymane, nawet w strojach ludo­wych, spłowiałych, ale najwięcej mnie ruszyły protezy, ód rąk i nóg, pasy przepuklinowe i inne, których prze­znaczenia nie znałem, te kikuty rzeczywiście były rozczu­lające, tak stłoczone krzywo i bezradnie.

Oszołomiony mocno powlokłem się za Groszkiem i Ro­bertem do bloku, gdzie skazywano na śmierć według pra­wa niby, bo i tak przecież skazywano wszędzie, były celki betonowe małe, gdzie na szmatach leżeli skazańcy, potem brali ich do umywalki, tam rozbierali się do naga, myli isię nie wiadomo po co i wychodzili pod czarną ścianę zwaną Ekran, gdzie im strzelano w tył głowy. Przedtem oczywiś­cie był sąd, pokój mały z okratowanym oknem, pałki gu­mowe zakrzywione lekko na stołach, szuflady, gdzie przy­cinano palce, noże do zrywania paznokci, telefon, wszyst­ko tak jak Niemcy zostawili, ani jedna rzecz nie została ruszona, znikły tylko ręce tych facetów, bitych i bijących, nie wiadomo dziś za co i po co. Siatka wstawiona w ramę drzwi, żeby nikt nie zapragnął tamtych scen odgrywać w nowym świecie, mało to wariatów.

W innych salach były na ścianach zdjęcia powiększone bardzo, także te trzysta dziewczyn żywcem spalonych uwieczniono, gdy je pokrywał ogień, duże białe dziewczy­ny, trzy albo cztery na przedzie, zgrabne, z włosami jasno rozwianymi, a nad nimi smugi szare z miotaczy ognia.

Także listy w gablotach za szkłem, pisane' na kartkach zmiętych i podartych, grypsy żałościwe:

Kochana żono i dzieci, dziś o godzinie 19 trzydzieści zginą w tem obozie jako polski bandyta, z ręki niemiec­kich oprawców. Powiedz dzieciom niech się kochają i niech będą uczciwemi ludźmi i niech pomodlą się za Tatusia, który zginął niewinnie.

Oświęcim, godzina 19-sta.”

Takich listów dużo.

Ludzie, za co ja ginę? Nikt mi tego nie powie.”

Dużo takich listów.

Obok w gablotach identycznych benzyna i tampony z waty co wkładano nasycone kobietom w delikatne miej­sca i palono. _____

Tego przetrzymać nie mogłem już. Stamtąd uciekłem, chodziłem żwirowaną alejką między murem czerwonym budynków i dusiłem się w szarym, wilgotnym słońcu. Tak dopadł mnie Groszek, a za nim Robert jak za duży cień.

Chodź — mówili — czego się migasz, zobaczymy bunkry.

Bunkry? — zapytałem, a samo to słowo już spadło mi na głowę jak ciężki wór po węglu, ale oni pociągnęli mnie, zresztą poszedłem sam, nie chciałem być gorszy, przymus bycia humanistą i tu mnie dosięgał, może właś­nie tu przede wszystkim.

Zeszliśmy w dół do bunkrów. Ciasna cela, w ścianie nisko klapy jak u hycla do komina wąskiego wiodły, dzie­więćdziesiąt centymetrów szerokości i długości tak samo, a niskie, że średni człowiek musiał stać przychylony, i do tego wpuszczano im wody po kolana, im, bo po trzech tam wpychano, stali całą noc, na dzień do roboty, na noc zno­wu do bunkra, i tak po trzy razy, po siedem razy, ale kto to wytrzymał, korkowali na serce, który umarł nocą, to stał jeszcze z nimi do rana, musiał stać. Na drzwiach wej­ściowych nazwiska wyryte i daty, a to narzędziem ostrym jakimś, | to paznokciem, a to ołówkiem, a nawet krwią. Szyba gruba założona na drzwi, żeby teraz wycieczki się nie uwieczniały, profanując historię cierpień swymi gry- zmołami. Poczytałem sobie te nazwiska, jedno zwłaszcza, dużymi literami w drzewie brunatną krwią wygryzione weszło mi w pamięć dokładnie, potem weszła do celi bun­krów wycieczka, kobiety młode eleganckie i mężczyźni z przyzwoitym wyglądem, przechodzili do przodu, ze dwa­dzieścia osób, a ja chciałem do wyjścia, nie znoszę wycie­czek, wtedy z całej siły nadepnąłem kobiecie ładnej na stopę, palce gołe, bo była w sandałkach.

Przepraszam — powiedziałem skruszony bardzo — bardzo panią przepraszam.

Pochyliła się z jękiem i pobladła, ująłem ją za ramiona i przytrzymałem, zdawało mi się, że ona upadnie, spoj­rzała na mnie tak, jak patrzą głuchoniemi, i nie odezwała się nic, jeszcze raz ją mocno przeprosiłem, ale oczy jej by­ły chłodne choć pełne bólu, jakby nie rozumiała nic. Wy­

cofałem się do drzwi, kiedy zaczął mówić przewodnik, za­czął mówić wszystko o bunkrach i o ludziach, którzy tam­tych ludzi zamykali tu, a mówił po dwa, trzy zdania i prze­rywał, wtedy drugi przewodnik tamte zdania tłumaczył na niemiecki i zrozumiałem milczenie kobiety, którą ukrzywdziłem, i chłód jej wzroku, a w miarę jak przewo­dnik mówił coraz dokładniej o wszystkim, co tutaj się działo, i w miarę jak drugi przewodnik tłumaczył po nie­miecku, coraz ciszej i wolniej, twarze tych Niemców słu­chających pochylały się i szarzały, i stygły w gęstym, chło­dnym powietrzu bunkra. Wyszedłem.

Mercedesy dwa. Jaguar i Chevrolet stały jeszcze na par­kingu przed Centralą, Warszawa i Wołga znikły, i resz­ta zagranicznych tak samo, za to przybył Humber i Peu­geot 404, a z boku przycupnęły dwa Fiaty ze znakiem wło­skim: 600 i 500 Giardinera o śmiesznym, odsuwanym da­szku, kiedyśmy wyplątywali się swoją Cytryną, nadje­chały dwa Volvo szwedzkie i Saab — kapitalny dwusuw trzycylindrowy, kudy tam naszej Syrenie albo i Wartbur­gowi do niego! Potem zakręciły kurz mała Dauphinka i Simca Etoile, na drodze jednak nie było już Cytryny DS 19, ściągnęli ją, tylko krew posypana piaskiem i kasz- kowate szkło.

Żwir popryskał błotniki od spodu i stanęliśmy na obiad w Brzezince. Robert wóz wprowadził w cień baraku, sie­dzenia tylne oparliśmy wyjęte o ścianę drewnianą, szarą, drzazgowatą, z boku oparcie w trawie brudnej, suchej, żółtawej, usiedliśmy na tym, zmęczeni, spoceni jakimś dziwnym potem, tłustym i ciągliwym a szczypiącym, o za­pachu mdłym jak woń świeżego trupa, przynajmniej ja tak to czułem, ale oni nie lepiej wyglądali. Zipaliśmy to szare mgliste powietrze o smaku dworcowej herbaty, sku­baliśmy sterczące trawki bezmyślnie, i wpatrywaliśmy się w stojący z boku, całkiem osobno, mały wychodek z no­wych desek, z serduszkiem tradycyjnym wyciętym w drzwiach, postawiono ten wychodek dla filmu, artyści też ludzie. Ale tam było za daleko, Robert poszedł za ba­rak, wrócił za chwilę, blady i roztrzęsiony.

Przestraszyłem się — powiedział. — Tam za ścianą straciłem was z oczu, i cały ten sztuczny szlif normalności przywieziony przez filmowe ciężarówki, i poczułem się jak wtedy, za Niemców, jakbym był więźniem i ten obóz

jakby żył naprawdę, usłyszałem za ścianą szelesty i gwar skłębionych ciał, i musiałem wrócić.

Przewrażliwiony jesteś — powiedziałem — co do­piero, gdybyś miał naprawdę tu żyć, zginąłbyś szybko.

Ja? — zaperzył się Robert. — Ty byś zginął! Ja wszędzie dam sobie radę, w wojsku na przykład...

Wojsko to co innego — przerwałem — też byłem w wojsku, jeszcze gorszym niż twoje...

On teraz przerwał:

Gorszym, gorszym — przedrzeźniał — skąd wiesz, co ja tam przeżyłem, nie masz pojęcia...

Groszek dotąd nie wtrącał się do naszej rozmowy, bo miała za niski poziom intelektualny, aż nagle:

Patrzcie, patrzcie — zawołał, pokazując wystającą | trawy suchą, białą kość.

Schyliliśmy się nad tą kością. Zwietrzała, lekka, z czar­niawym nalotem czasu.

Przypuszczam, że to ludzka — rzekł Groszek, doty­kając kości palcem, z miną profesora anatomii.

Robert przyjrzał się dobrze.

Ee, chyba nie ludzka, skąd by, tyle lat!

Wątpisz? — oburzył się Groszek. — Tu jest wiele rzeczy nie zbadanych jeszcze, ziemia coraz to nowe okrop­ności wyrzuca.

Tak — powiedział Robert — ziemia przyjmuje i wy­rzuca.

Obejrzał jeszcze raz dokładnie białą kość.

To ludzka kość — zawyrokował z przekonaniem.

Groszek podniósł kość w dwóch cieniutkich, aż przezro­czystych palcach, ostrożnie, i spojrzał pod światło, jak na butelkę z winem.

Tak, tak, oczywiście, bez wątpienia, to ludzka kość — zgodził się poważnie, z szacunkiem.

Położył kość o jaki metr przed nami i gapiliśmy się na nią z przejęciem, każdy z nich pewnie myślał o kruchości ludzkiego losu, tylko ja myślałem o Joli, i cieszyłem się z tej kości, bO' dzięki niej przynajmniej siedzieli cicho i można było trochę pomarzyć.

Nadszedł Jerzy.

Zobacz no, Jerzy, znaleźliśmy ludzką kość — powie- dzisł Robert z twarzą bladą i świecącą od wilgoci.

Jerzy schylił się po kość. Podrzucił na ręku.

To nie ludzka — powiedział. — To krowia.

Krowia? — syknął z oburzeniem Groszek.

Jasne — powiedział Jerzy. — Studiowałem kiedyś medycynę. Człowiek nie ma takich okropnych gnatów — cisnął kość w stronę wychodka.

Pełno tu tego się plącze, cholera wie skąd — dodał jeszcze, i powiedział, żebyśmy szli po obiad.

Wstaliśmy, żeby iść po obiad. Na platformie ciężarówki duże kotły błyszczące. Baby z góry dały nam blaszane miski z grochówką. I talerze blaszane, fura kartofli, pla­ster duszonego mięsa w mętnym sosie. Ostrożnie nieśliś­my to parzące przez wyboistą trawę; i jedliśmy na podusz­kach samochodu, oparci o ścianę baraku.

Kiepskie żarcie — powiedział Robert.

Mnie tam smakowało, nie odczuwałem różnicy, przy dobrym żarciu zawsze przypominam sobie najlepsze, jakie w życiu jadłem, przy kiepskim najgorsze, i dlatego kiep­skie zawsze mi dobrze smakuje. Oni krzywili się mocno.

Ciekawe, jakby to wtrząchali ci, co tu siedzieli — odezwałem się, żeby im popsuć humor do reszty.

Ale ucieszyli się, zaczęli wtrząchać z większą chęcią. Groszek nawet rozejrzał się i zobaczył pod barakiem ka­wałek chleba i strzępek wyschłej szynki zawieszonej w badylach.

O — powiedział z wdziękiem młodego proboszcza na ambonie — i to pochłonęliby niewątpliwie, a kto wie, może i zbrodnia zostałaby tu popełniana dla tych paru kalorii.

Przyjrzeliśmy się uważnie kawałkowi chleba i strzęp­kowi szynki zzieleniałej i pokiwaliśmy głowami na znak zgody.

E, Jerzy! — krzyknąłem na Jerzego, który przecho­dził obok.

Podszedł.

Nie wiesz czasem, kto to jest Kołodziejski?

Kołodziejski? — powtórzył Jerzy. — To nasz rekwi- zytor. Bo co?

Nic — powiedziałem i wyrzuciłem kartofle, bo ka­rtofli nie znoszę, pod ścianę baraku.

Zgaga piekła mnie po tym obiedzie. Leżałem w słońcu wilgotnym, plecami na siedzeniu samochodu odsuniętym od ściany, bo tam osty rosły i pokrzywy drobne, wściekłe, powoli traciłem przytomność.

Chodź, chodź — krzyczał Robert i szarpał mnie za

ramię, pochylony. — Obejrzymy, chodź, pokoik sztubo- wej! ' 'v_!

Poszedłem, zamajaczony trochę, pokoik sztubowej ma­leńki, zaraz przy wejściu malowany w brunatne wzorki na żółtawym tle, w kącie koza niska żelazna i ruda, cztery ślady wygniecione w podłodze.

Tu stało jej łóżko — powiedział Groszek. — Wie­czorami smażyły cebulę, z kradzionym tłuszczem, bo każ­da przyjaciółkę bliską posiadała, musiały się jakoś pocie­szać.

Wyobraziłem sobie przez chwilę to ich pocieszanie i za­kręciło mi się w głowie. Uciekłem z baraku. Poszedłem z powrotem drzemać.

Za chwilę oni obok usiedli. Rozmawiali o filmie. Jaki ten film będzie, co go kręcą.

Za dużo forsy — powiedział Robert. — Szkoda. Mo­żna by taniej to zrobić.

O tak, niewątpliwie H przytaknął Groszek — zbyt wiele kosztów wymaga taka produkcja...

Kamera — przerwał Robert — jedna stara kamera i dobry operator, i ustawić kamerę w pokoiku sztubowej, w jednym miejscu, sztywno, nieruchomo, i aktorki, dwie, i statystek dwadzieścia, to wszystko. I nasz film, który wstrząsa światem, który więcej powie o Brzezince niż te sceny tłumne w błocie, z tumultem i tratowaniem, ze sztu­cznymi pałkami, z pożyczoną od Centrali Kanadą, z wa­gonami wynajętymi od Ministerstwa Komunikacji, ech...

To jest dokument — bronił Groszek powstającego tu filmu — a dokument musi być realistyczny.

A czy to, co ja proponuję — oburzył się Robert — to nie realizm? Nic bardziej realistycznego!

Dalej bredzili o realizmie i surrealizmie, kreacjonizmie, idei dzieła filmowego i jego filozofii, a ja w ogóle filmu nie uważam za sztukę, co za sztukę może zrobić trzydzie­stu. facetów naraz, więc drzemałem na całego i przeszka­dzali moim przykrym snom.

Dlaczego nikt mi nie da kamery?! — zbudził mnie krzyk Roberta, pełen gorzkiej wściekłości.

Idź do diabła! — zgniewałem się. — Kamera kosztu­je kilkadziesiąt tysięcy, sprzedaj samochód i sobie kup, myślisz, że kto ci darmo podaruje?

Spojrzeli na mnie z ironią.

Nie wiesz, o czym mówimy — powiedział Groszek.

Wiem, wiem, za dobrze znam te wasze zawiedzio-. ne ciągoty.

A ty ich nie masz?

Mam. Ale trza coś robić, a nie gadać.

To rób, jak takiś mądry.

Więc przestałem mówić na ten temat, bo wywiązała się kłótliwa dyskusja, a na to szkoda siły. Już zresztą nie miałem siły. Zamknąłem oczy.

Wtedy przeskoczyli na coś innego.

Oświęcim — stwierdził Groszek — wywiera na mnie wstrząsające wrażenie.

A na mnie — spierał się Robert — nie, za to Brze­zinka, tak, Brzezinka jest fascynująca. Ona jest prawdzi­wsza. Ona lepiej odpowiada mojemu wyobrażeniu śmierci. Centrala ma jednak w sobie coś ludzkiego. To okrutne, ale przecież przypominają o ludziach te bloki wysokie z czerwonej cegły, te alejki żwirowane, i drzewka z boku w równych szeregach. A Brzezinka, to już, to już... dno, płaskie dno świata.

O tak — rzekł Groszek niskim, głębokim głosem — znajdujemy się bez wątpienia w odbycie świata...

Odeszli. Leżałem sam pod ciepłą mgiełką słońca, ciało parzyło mnie i lepiło się całe, nogi spuchły, a na twarzy wilgotnej siadały ciemnożółte i zielone muchy, i nie umia­łem ich odpędzić.

Dość, dość, myślałem, uciekać stąd, uciekać. Znowu Jola, jej ręce drobne, miękkie i mocne. Słońce zaszło już niżej płaską szybą mgły, wrócili.

Chodźmy na wódkę — powiedziałem z kwasem potu w ustach.

Prędko się zgodzili.

Samochód stanął na boisku, w szarym cieniu gimna­zjum, pieszo szliśmy do miasta łukowatą ulicą pod drze­wami, ale we dwóch, ja i Robert, bo Groszka zawezwał szef. Znów kawiarnia ostro kolorowa, wino, wódka, i wi­no, zaszumiało słodko koło uszu jak pęk pszczół, wyszliś­my na ulicę.

Patrz na te sympatyczki — powiedział Robert.

Szły przed nami dziewczyny dwie, jedna niska i czar­na, druga duża blond z potężnymi piersiami, dogoniliś­my je, i tak metr za nimi idąc słuchaliśmy, co mówią.

O ślub jakiś chodziło. Jurek jakiś miał się żenić z Bożeną.

46

Trąciłem Roberta i pośmieliśmy się, one spojrzały, nie było niechęci w ich wzroku.

Ty — powiedziałem — hasło dają, rwiemy?

Jak chcesz — powiedział Robert, a to znaczyło: jak potrafisz. Bo wiadomo, że on pojęcia w tym guście de­likatnym nie miał.

Stanęły na rogu uliczki wąskiej za rynkiem, skwer tam naprzeciwko, baby z dziećmi wynudzone mocno, zachłan­ne na cudzy widok, dziewczyna duża głowę zadarła:

Bożenaaa!

Okno pierwszego piętra maleńkie uchyliło się, inna ja­kaś wyjrzała, ta Bożena pewnie, pokręciła głową, powie­działa coś i dziewczyny odeszły roześmiane, wtedy pode­szliśmy bliżej.

Sprząta przed ślubem — chichotała jedna.

Przepraszam panią — powiedziałem.

Obejrzały się z udaną gwałtownością, wiedziały przecież, że zaczepię.

Nie tu, nie tu — szepnęła mała — całe miasto patrzy.

I szybciutko popędziły naprzód, a my wolno za nimi,

aż za róg tej okropnej uliczki, tam szeroka aleja ciągnęła do krakowskiej szosy, tam już było można.

Czy nie poszłyby panie z nami na kawę — zaczął Robert sztucznym,' mężczyźnianym głosem, ale poprawi­łem go zaraz, bo wielkie oczy zrobiły.

Chodźmy gdzieś — szepnąłem — trzeba pogadać.

I szliśmy w stronę Krakowa, a one:

Panowie z filmu, zaraz wiedziałyśmy, jeszcze na ryn­ku, przed kawiarnią.

Przyznaliśmy im rację skwapliwie, film to magiczne słowo, każda chce być za gwiazdę, już były nasze, zmrok zapadał, gadanie szło nieźle, odeszliśmy spory kawał od miasta.

Gdzie jakaś fajna knajpa? — zapytałem.

A ta mniejsza, trochę do Cyganki, do Żydówki trochę podobna:

W Nowych Tychach jest lokal porządny, z dancin­giem. Ale to daleko...

Więc jedziemy do Nowych Tych — powiedziałem.

Robert przestraszył się, nie było forsy. Ale był samo­chód, a to dziś wszystko dla kobiet.

Pojedziemy — rzekłem. — Mamy wóz.

Panowie mają wóz? — ucieszyła się Lidka, ta z wy­

niosłą piersią pod błękitnym sweterkiem. I szacunek, i mi­łość zobaczyłem w jednym błysku jej oczu.

Mamy — odparł Robert, bo do niego należała ta od­powiedź. tonem odpowiednio barwionym.

One wtedy zaczęły się wymawiać brakiem czasu, za­strzeżeniami rodziny, według normalnej natury. Przejeż­dżała ostro taksówka, wskoczyłem na jezdnię gwiżdżąc na palcach, zahamowała z kurzem, one nie chciały wsiąść, ale chciały i wsiadły, w parę minut byliśmy przed gimna­zjum, ciemność zaszła już całkiem, błyszczały okna wą­skie przez listowie, uchylone, słyszeliśmy głos Groszka podchmielony kogucio, Robert skoczył wyciągać auto, ja zostałem z pannami, nie wiedziałem, co mówić do nich.

Groszek! — krzyknąłem.

Wyjrzał on, mała główka ciemna, śmiesznie drgliwy punkcik na jasnym tle.

No cóż? — wykrzyknął w czarny, wilgotny wieczór oświęcimski.

Chodź! — krzyknąłem — mamy towarzystwo, je- dziemy na spacer!

Czy są również panie? — wychylił się mocno.

Oczywiście, są dwie fantastyczne panie!

Więc idę! — zapiał i zniknął.

Robertowa Cytryna wysunęła swój długi pysk z bramy boiska, żółte ślepia błysnęły nad mokrym asfaltem, rosa spadała z drzew.

Groszek przybył kroczkiem drobnym, zapinając w cho­dzie marynarkę. Nazwisko swoje wypowiedział dość głoś­no, ale one nie czytały współczesnej poezji.

Trzasnęły drzwi, raz i drugi, prysnęły w ciemność dłu­gie światła, silnik podniósł obroty, wskoczył w bieg, i tak zaczęła się >

Pierwsza noc

naszej pięknej wycieczki, bo nie można liczyć tamtych dwóch opędzonych snem, gdyż były tak, jakby ich wcale nie było, w porównaniu z tym, co miało być.

Siedział Groszek na tylnym siedzeniu pomiędzy dwie­ma kobietami, wśród zapachu konwaliowej perfumy.

Gdzie jedziemy? — zapytał.

Posłuchać muzyki — odparłem z przodu, wpatrując 48

się w szosę, wtedy zatrzepotał niespokojnie, bo zrozumiał, że czeka go nowa fundacja, ale panie zaczęły coś mówić i dał się porwać fali taniego humorku i łaskotliwej nadziei.

Stówa, stówa — podpuszczałem Roberta, lecz on bał się i ciągnął ledwie osiemdziesiąt, wreszcie panny ośmia- ły go głośno, że ten grat nie wyciągnie więcej, i nareszcie licznik wybił stówę, nawet więcej przeginał czasami, aż minęliśmy Stare i Nowe Tychy i błądziliśmy po ciemnych drogach bocznych, dopiero facet jakiś wracający z szych­ty, bo od węgla czarny, pokazał nam drogę do knajpy.

Była to zwykła buda pijacka, duża i urządzona pseudo- nowocześnie, z lustrami na ścianach i sinym światłem ja­rzeniowych lamp, a krzesła żywcem przeniesione z po­czekalni państwowego dentysty.

Usiedliśmy w drugiej, mniejszej sali, blisko bufetu gra­jącego barwą alkoholi, a kelner zjawił się natychmiast, gdyż mieliśmy całkiem obce, nietutejsze twarze. My, bo panny ocenił bezbłędnie, i uprzejmie, z błyskiem zrozu­mienia się do nas uśmiechnął.

Kazaliśmy: flaszkę Egri Bikawer, flaszkę Rizlinga i wer­mut Alpini, dla każdego coś miłego, i jeszcze duże kawy, wody mineralne i ciastka jakieś o dość porządnym wy­glądzie, a Groszek błyskał na wszystkie strony swoją cier­piącą miną okradanego bezczelnie faceta.

Przyjaciółki nasze miały za to miny zachwycone, a naj­więcej ja sam się cieszyłem, bo okazja popicia darmo zbyt często się nie zdarza.

Zaraz mieliśmy rausza. Oczy zalśniły Krystynie, Lidce wargi nabrzmiały. Zatańczyłem z tą mniejszą dziewczyną, lubię małe dziewczyny, z tą Krystyną czarniawą i śnia­dą, przy orkiestrze z harmonią i skrzypcami, tanga lepkie od sentymentu, trzy po kolei, ręce trochę się nam spociły, a przy stoliku, gdy już wróciliśmy, Groszek z Lidką roz­prawiał o Brzezince i Oświęcimiu.

Byłam w Brzezince — mówiła Lidka, patrząc na mnie z dużą przykrością, że tańczyłem nie z nią — by­łam — mówiła — ale wcale mi się nie podobało, w Oświę­cimiu lepiej.

Jak w Oświęcimiu? —spytał Robert.

O! — roześmiała się Krystyna — w Oświęcimiu, je­szcze jak chodziliśmy do szkoły, tośmy się z chłopcami umawiały na wagary, tam nikt nie mógł spotkać, ani nau­czyciele, ani sąsiedzi...

Papierosy można było popalić — śmiała się Lidka — pogadać spokojnie, w pawilonie czeskim i węgierskim są krzesła i takie małe stoliki, fajnie było...

Ale teraz to już nie chodzimy — dodała Krystyna — czasu nie ma, a zresztą po co...

Teraz tańczyłem z Lidką, podrygiwała dość ciężko, ale z namiętnym uporem, jej piersi duże przyciskały się do mnie cierpliwie, jakbym miał magnes w sobie na takie piersi, dobrze się mimo wszystko tańczyło, choć właściwie nie lubię tańczyć, w ogóle tego nie lubię, głupie to, zwią­zek ścisły obłędu i onanii, jak napisałem w jednym ze swych wczesnych opowiadań, które teraz chcieli tłuma­czyć Niemcy.

Skończyło się wino i Krystyna wyjęła z torebki ładne pomidory, które zjedliśmy z ciastkami i popiliśmy zimną kawą. Groszek mrugnął na mnie, więc poszedłem do bu­fetu wybrać jakieś możliwe wino, wybrałem, kelner przy­szedł i Groszek zapłacił od razu, sporo wyszło, prawie trzysta złotych, sporo oczywiście nie w naszych katego­riach, to dziewczynom zabłysły oczy, a jeszcze więcej, kie­dy kelner dostał trzy dychy napiwku. Skłonił się elegan­cko, wtedy pijak młody i duży oparł się rękami czarnymi na stoliku naszym i poprosił Krystynę do tańca, odmówiła z wyuczonym oburzeniem, pijał bełkotał coś, Groszek po­wiedział:

Pan będzie uprzejmy odejść...

Pijak powiedział:

Pierdol się, baranie!

Wtedy odepchnąłem go, a kiedy z trzech metrów rzu­cił się na mnie z głową, strzeliłem krótko z lewej w po­chylony łeb i zwalił się sztywno pod bufet, a krew prysnę- ła na stolik. Ochy i achy, kelner podskoczył, uśmiechnął się do nas przepraszająco, a też kawał chłopa, zgarnął tam­tego za bluzę i wyrzucił do drugiej sali, a tam już go ode­brali inni. Rozcierałem obtłuczoną rękę, delikatne mam ręce, trzy razy w takich sprawach mi kości pękały, ale szczęki facetom też, trochę krwi zostało na podłodze, nikt z tego powodu nie robił nikomu wyrzutów.

Piękne to było — stwierdziły nasze dziewczyny — ale masz uderzenie, no, no! Zaskakujące...

Zaraz też jacyś pijacy stłoczyli się przy bufecie, buta­mi zadeptali tę krew.

Więc wypiliśmy jeszcze dwie butelki wina i Groszek za

wszystko zapłacił, znów kelner dostał spory napiwek, i tańczyliśmy z dziewczynami na zmianę, aż w końcu nie było co robić, i pijani porządnie wyszliśmy z lokalu, iia placyku stało parę samochodów, wśród nich czarna Rober- towa Cytryna, lśniąca świeżym deszczem.

Powrót do Oświęcimia. Robert z Lidią trochę przedtem zakręcił.

Stań po drodze — szepnąłem.

Mokro — powiedział.

To nic, nieraz w gorszych warunkach...

O, to ja też — zaśmiał się — w wojsku. I na śniegu... Ale nie stanę — powiedział twardo — ona jest dla mnie, na jutro.

Jak tak, to w porządku — mówię — nie wiedziałem.

Usiadłem koło niego. Groszek z tyłu między dziewczy­nami. Ruszyliśmy ostrożnie w ciemność, dochodziła dru­ga. Mżyło. Wycieraczki piszczały. Robert wolno jechał, czterdziestką, bał się patrolu. Przekręciłem się w bok na fotelu. Rękę za poręcz przełożyłem. Lidia ścisnęła mi dłoń. Przechyliłem się jeszcze bardziej. Patrzyłem na twarz Roberta oświetloną od spodu zielonkawym światłem ze­garów. Ostro wpatrywał się w rozmazaną szybę. Grałem pięknie palcami na ręku Lidii. Znam tę sztukę. I ona też znała. Zamknąłem oczy. Krótko trwała ta droga.

Wąskimi uliczkami osiedla zatoczyliśmy się przed dom, gdzie one mieszkały. Wyskoczyłem pierwszy, wyciągną­łem dziewczyny. Lidia schylona nad otwartą szybą jesz­cze gadała z Robertem, wziąłem Krystynę na ręce i wnio­słem do bramy. Tam całowaliśmy się długo i ostro.

Bądź jutro na stacji o piątej — powiedziała i chwiej­nie weszła w podwórze.

Wyjrzałem, Robert Lidię w dłoń szarmancko całował, cofnąłem się, w bramie ona wpadła na mnie, z nią teraz zaczęliśmy isię ostro całować, wargi rozbiła mi do krwi, to ja jej też, przez ten szmer ciurkotliwy przyjemności usłyszałem hałas silnika, coraz wyższe jego obroty, od­jadą ze złości, przestraszyłem się...

Przyjdź do sklepu jutro — szepnęła, bo pracowała w sklepie.

Dobrze — szepnąłem także i uciekłem przed ostat­nim pocałunkiem, w samą porę, zakręcili już i chcieli od­jeżdżać.

Milczenie przez cały powrót. Głośno cmokając ssałem pęknięte wargi. Specjalnie tak. Słyszeli.

Dużo pieniędzy wydałem — powiedział Groszek na schodach gimnazjum — i żadnego efektu. Zwrócicie mi dwie trzecie.

Ja też? — zdziwił się Robert. — A benzyna? A pro­wadzenie? Ten byk niech ci wszystko zwróci — wytknął mnie palcem. — Ja też nic z tego nie mam, tylko głowa mnie boli. On zawsze wszystko popsuje, ogier. Z nim nie warto startować do kobiet...

Długo jeszcze wlókł swoje żale, wchodziliśmy w łóżka z ciężkimi głowami, ale ja zapomniałem już o całej spra­wie, marzenia ogarnęły mnie szczelnie, wreszcie zgasło światło i z pierwszych błysków ciemności wyszła Jola, delikatna i mocna, gorąca i biała mimo sierpniowego słoń­ca. Przez niską, spuchniętą mgłę wina rozmawiałem z nią, gubiąc słowa i myśli, z trudem wracając do powiedzianych już zdań, ale one i tak nie miały sensu, mimo to nie potra­fiłem zasnąć, aż z wściekłości łzy mnie zapiekły. Jolu, Jolu, krzyczałem w milczeniu, nie wytrzymam tu dłużej, mu­szę być z tobą, muszę, jutro już raczeni będziemy, nie wy­trzymam tu dłużej, po co mi to wszystko, na co.

Na co, na co, myślałem, a był już dzień,

Czwarty dzień

wycieczki, znów słońce z wysiłkiem podgrze­wało mgłę i znów: prysznic lodowy, golenie do krwi, cier­pkie ciarki niewyspania, śniadanie w piwnicznej stołów­ce, aktorki młode, piękne i głupawe, rogaliki chrupiące z masłem, dżem, wędlina też oczywiście, aktorka jedna chciała mi swój dżem odstąpić, jak wczoraj, ale dziś ja nie mogłem jeść.

Pan ma kaca — zaśmiała się.

Tak — odparłem — kaca mam, rzeczywiście.

Wtedy poradziła mi napić się kefiru, wszystkie tak ra­dzą, znam te rady od lat, obrzydziły mi kefir te rady, wolę gorące mleko, ale na śniadanie kawa tylko była i herba­ta, na aktorkę patrzeć nie mogłem, może wczoraj gdyby, ale wczoraj znowu ona nie była jeszcze oswojona...

Robert zły wyszedł sprawdzić opony kopniakami, Gro­szek też, a kiedy doszedłem do nich, powiedział:

Cztery miliony ludzi, gdyby ustawić jednego za dru­gim, to licząc po dwóch na metr, wynosi dwa miliony me­trów, więc dwa tysiące kilometrów...

Jak stąd do Moskwy — powiedział Robert — albo z Warszawy do Łodzi, gdyby ustawić ich rzędami po... za­raz, trzeba obliczyć.

Podniósł głowę do nieba i liczył w myślach, ale mu nie szło, pochylił się i zaczął pisać palcem na zakurzonej ma­sce Cytryny, kreślił jakieś zera i mnożył, rzygać mi się zachciało, jak na to patrzyłem, odszedłem szybko pod ścianę, zgiąłem się wpół, ale nic, napiłem się wody z hy­drantu, usiadłem na niskiej, krzywej ławce.

Chodź! — krzyknęli. — Jedziemy!

Poszedłem.

Dokąd?

Do Brzezinki — powiedział Groszek.

Wsiedli do wozu.

Stałem nieruchomo, patrzyłem na nich tępo i żałośliwie.

No? — wychylił się Robert.

Nie — powiedziałem.

Co nie?

Nie jadę.

Jak to?

Nie jadę, dość tego. Dość tej waszej Brzezinki, sko­nać można. Wracam do Warszawy. Groszek, pożycz mi na pociąg, w Warszawie oddam.

Ich twarze blade, skrzywione.

Nie wygłupiaj się — powiedział Robert.

Nie wygłupiam się — powiedziałem. — Ale nie mo­gę już.

Musisz koniecznie? — spytał Groszek.

Muszę.

Do dziewczyny go ciągnie — powiedział Robert złoś­liwie. — On trzech dni wytrzymać nie może.

To nawet ładne, choć denerwujące — powiedział Groszek.

No — zaśmiał się Robert z goryczą trochę — przy takim natężeniu za kilka lat mu przejdzie.

Zgniewali mnie:

Założę się, że nie przejdzie. Do śmierci.

Szybko chcesz umierać — rzekł Groszek.

Dobra — Robert włączył silnik. — Idź po swoje

Pobiegłem na górę. Walizeczka z dermy.

Jedziemy.

Cisza w samochodzie. Groszek bez słowa podał mi dwieście złotych. Zahamowaliśmy przed dworcem. Ale na­gle Robert wcisnął gaz.

Stań! — krzyknąłem.

Zaśmiał się:

Do pociągu masz czas, jeszcze skoczymy na Brze­zinkę!

Groszek też się śmiał, gulgotał piskliwie jak indyk. Pomyślałem: wyskoczę — ale było za późno, sześćdzie­siątką już gnał. skręt w prawo, wpadliśmy na most, już droga żwirkowana, prosta, w dali pod mgłą chińska bra­ma obozu, wsunęliśmy się na suche, żółte pole.

Jerzv wyszedł z baraku, kiwał ręką. Za nim łeb wychy­liła idiotka, zęby ciemnawe szczerząc. Robert i Groszek poszli do Jerzeeo. Stałem z walizeczką swoją obok zaku­rzonego wozu. Witali sie, pokazywali na mnie, Jerzy gębę w uśmiechu rozdziawiał... Wtedy odwróciłem się i zaczą­łem odchodzić, coraz szybciej, szybko, biegiem prawie, miedzy barakami na skos, pod bramą obozu, pod bramą chińska zwietrzała, aż na drodze żwirkowej większy od­dech nabrałem i iuż szedłem zwykłym, normalnym swoim krokiem, jak do Nowym § wiecie w letnie południe.

Dworzec, bilet do Warszawy, pociąg osobowy, druga klasa. Na oeronie wagony piętrowe. Pierwszy raz takim jechałem. Jak piętrowy, to trzeba iechać na górze. Pusto tam było. Widok lepszy przez niskie okno. Do Katowic najpierw, tam przesiadka. Czarne domy wąziutkie z zacie­kami węgla, podwórza szmelcem zawalone, maszyny jakieś stare przegryzione rdza, szyny pogięte, szare nad tym nie­bo. pociąg toczył się wolno, jakby wcale, przez ten pejzaż jednakowy, niezmienny, patrzyłem na to z dużą wesoła satysfakcja, to kraj mojego wojska, to ziemia, pod którą pracowałem, uśmiechałem sie trochę złośliwie, jakbym okoił sam siebie, to poczucie dochodziło do szczęścia.

W Katowicach na dworcu wypiłem duże piwo, chodzi­łem peronem w tę i nazad, czegoś zawsze nie jestem pew­ny, wiec i teraz zaczepiłem kolejarza młodego:

Panie, na Warszawę, na który tor przyjdzie?

Na tamten — pokazał palcem — ale stój pan tu, przeskoczymy przez tory i z tej strony wsiądziemy, ina­czej miejsca nie będzie, zobacz pan, ile tam ludzi.

Faktycznie, ludzi aż się burzyło. Dwóch milicjantów przeszło koło nas. Kolejarza trąciłem w bok.

Nie bój się pan — powiedział — pójdą stąd, zanim pociąg nadleci, muszą pilnować draki.

W porządku — ucieszyłem się — chodź pan, obciąg­niemy piwko.

Zgodził się chętnie, trochę facetów lepiło się do kiosku, ale dla kolejarza mieli gest, bez kolejności puścili, ja za nim, dwa duże, zapłaciłem, gorzkie to piwo i cierpkie, skwaśniałe jakieś.

Pewnie beczkę otwartą za długo trzymali — on po­wiedział.

Z obrzydzeniem to piłem, ale do końca, wtedy on usta obtarł rękawem wy szmelcowanym czarnym, kufel wyjął mi z ręki i dopchał się do okienka, wrócił za chwilę z pia­ną pełną.

Dobre pańskie, dobre i moje — powiedział.

Honorowy gość, pić już mi się nie chciało, ale krzywdy

mu zrobić nie mogłem, brzuch nabiłem sobie tym żółtym świństwem, a za chwilę pociąg wleciał na tamten tor z tu­manem kurzu.

Skacz pan! — krzyknął kolejarz i skoczył.

Za nim ja, drzwi w locie, wrzask z drugiej strony, tłum, spocony i wściekły pakuje się w korytarz, ani kroku do przodu, stoimy.

No i tak — powiedział z przykrością kolejarz. — Nie udało się. Tłok za duży, z Gliwic wszystko jedzie. A ja, panie — dodał z akcentem bohaterstwa — trzy razy w ty­godniu tak jeżdżę, nieraz jest luz, nie powiem, bo miesz­kam w Piotrkowie, a pracuję w katowickiej dyrekcji...

I mówiąc to, opowiedział mi pół swego życia, w którym praca jego kolejarska stanowiła dziewięćdziesiąt pięć pro­cent, ale było też trochę wspomnień z wojska, i po pewnym czasie, kiedy uspokoiło się w korytarzu, a ja wymacałem w kieszeni kilkadziesiąt złotych, tyle co z biletu zostało, zapragnąłem znów wypić piwo, choć mokry już byłem cały, ale co było robić, piwo zabija czas.

Restauracyjny tu jest? — spytałem.

Tak — powiedział — chodzi w tym składzie, luźno tam, bo tu to więcej ludzi z pracy jeździ, osobowy, wia­domo, każden w domu ma obiad...

Chodź pan ze mną — powiedziałem i zacząłem się pchać przez korytarz duszny, on za mną też, pchałem się

mocno, ale w połowie obejrzałem się: on utknął między babą z koszem i gościem w grubym zielonkawym pilśnia- ku, machnąłem ręką, żeby ciągnął mocniej, i dalej posze­dłem, jeszcze jeden taki korytarz, ciaśniejszy, że się nawet obejrzeć nie mogłem, i restauracja już, chłód z uchylonych okien, miejsca wolne, uff.

Czekałem na tego faceta, ale nie przychodził. Zamó­wiłem wódkę, bo w upał najlepszy alkohol, szynki ka­wałek, piwo kazałem otworzyć. Zeszła mi przy tym godzi­na. Wszystkie miejsca ludzie zajęli. Przechodzili przez ten wagon żarłoczny na forsę rozglądając się bystro po stołach. Dobre piwo ciągnąłem i myślałem o Joli, drobna rozkosz czaiła się w moim mięsie zmęczonym. Wtedy przeszedł i mój kolejarz, patrząc prosto przed siebie, widział mnie dobrze a nie widział, nie chciał widzieć, i przeszedł, otarł się o mnie, aniśmy sobie głową nie kiwnęli, choć pozna­łem pół jego życia. Honorowy gość.

Przy obiedzie wolno siedzieć godzinę, a przy kawie pół, jeszcze kawę kazałem, choć nie miałem obiadu, w końcu kelner zaczął wyganiać, nowi ludzie też chcieli posiedzieć, bo w tych innych wagonach maszynka do mięsa. Naprze­ciwko siedziała dziewczyna z obrączką na palcu, zamówiła kawę i dostała lurę o barwie herbaty.

Nie będę tego pić — powiedziała do kelnera.

To niech pani nie pije — odpowiedział.

Wtrąciłem się wtedy:

Pan poprosi tu kierownika.

Czekaliśmy prawie godzinę, ale już nas kelner nie wy­ganiał, bo wiedział, że czekamy na kierownika, przyszedł wreszcie kierownik, pokazałem mu kawę tej bezradnej dziewczyny, kręcił głową i migał się trochę.

Pan zamieni tę kawę — powiedziałem.

Nie zamienię — powiedział.

Pan zamieni — powiedziałem.

Nie zamienię — powiedział.

Wtedy wstałem i wyjąłem z portfela legitymację praso­wą, sprzed paru lat, kiedy z Robertem razem robiliśmy pismo, skąd wygryzła nas przy pomocy sił metafizycznych idiotka koiująca teraz po Brzezince, bo i ją te siły metafi­zyczne zjadły i wypluły, legitymację więc nieważną już podetknąłem facetowi pod nos.

Bardzo mnie cieszy pańskie niezachwiane stanowi­sko — powiedziałem z dużą słodyczą — jestem z prasy,

proszę o książkę zażaleń, a niezależnie od tego wykorzy­stam odpowiednio ten fakt budujący, gdy tylko znajdzie­my się w Warszawie.

Wiedziałem, że nic nie zrobię temu chamowi, bo prasa nie była już dla mnie, a w końcu nic mnie to nie obcho­dziło, ale bałem się wrócić na zatłoczony korytarz. On się mocno przestraszył, ukłon, dwa ukłony, trzy:

Ależ tak, panie redaktorze, to niedopatrzenie kucha­rza, zaraz wydam odpowiednie polecenia, pan rozumie, to się zdarza w najlepszej rodzinie, he he — zgiął się raz jeszcze, pobiegł drobno jak marynarz na sztormie.

Dziewczyna śmiała się zachęcająco, patrzyłem na jej obrączkę i myślałem o Jolce, przyszedł po chwili kelner i postawił przed nami dwie kawy, czarne jak noc w Afry­ce.

Ja dziękuję — rzekłem — nie zamawiałem kawy.

Ależ to nie przeszkadza — powiedział kelner z ukło­nem — pan kierownik tak sobie życzył — ukłon, odejście zgrabne.

Śmiejąc się piliśmy świetną kawę, kierownik z końca wagonu popatrywał przez szybkę drzwi, uśmiechał się pie­szczotliwie, a cukier dodano podwójny i już do końca sie­działem w miękkim fotelu, przy uchylonym oknie, miło gawędząc z dziewczyną, aż do samej Warszawy.

Widno jeszcze było, ósma, taksówką przed dom, bo dy­cha została, kawa oczywiście gratis, zadzwoniłem do Joli:

Kochany, już? — krzyknęła w słuchawkę — zaraz będę u ciebie.

Nie poznałem swojego pokoju, obcy się wydał i ciasny, nastawiłem adapter: Siódma Beethovena, a gdy to się skończyło, mój ulubiony kawałek, tamten facet wiedział, co światu powiedzieć, nikt mu nie mógł przeszkodzić, ża­dna siła, żadne kalectwo, idea ani polityka, nic nie złama­ło ostatnich akordów rozwalających świat, przyszła Jola.

Pocałunek w milczeniu, jeszcze raz, jeszcze. Usiedliśmy na fotelach wprost siebie, nic nie mogłem powiedzieć, a ona przestała pytać, nastawiłem Mozarta Symfonię g-moll, podrażniło mnie to zamiast złagodzić, więc jeszcze Symfonię Es-dur, Jolka wielkie oczy robiła, papieros za papierosem, a ja fajkę ćmiłem z holenderskim tytoniem, co go Jolka przyniosła tydzień temu z komisu, sto pięćdzie­siąt złotych pudełko, dwie godziny bez słowa, ani jedno

słowo, patrzyliśmy na siebie, zaczynało mi dobrze być, coraz lepiej, coraz.

Kocham cię — powiedziałem.

Krzyknęła krótko i ostro i skoczyła do mnie, uklękła przede mną, głowę na kolanach moich oparła jak duży pies, gładziłem jej włosy, ciemno już było, błyski zielone z radia kratkowały ścianę.

Chodź — powiedziałem — chodź...

I podniosła się, i ja się podniosłem, wyłączyłem adapter, klawisz radia nacisnąłem palcem wcale tam nie patrząc, cóż to jednak za siła, to przyzwyczajenie, przyciągnąłem tę dziewczynę mocno do siebie, jej drobne, miękkie i moc­ne ciało, pachnące wiatrem i konwalią, białe nawet w ciemności, i tak zaczęła się

Druga noc

mojej wycieczki, tak, bo wycieczka nie skoń­czyła się jeszcze, nie, przeciwnie, teraz dopiero się zacz­nie, pomyślałem, Boże mój, dopiero teraz.

Pościel chłodna i ślisko czysta. Jola porządek zrobiła podczas nieobecności mojej, miała klucz. Głaskałem jej skórę suchą, małą głowę okrągłą puszystą delikatnie dra­pałem, lubiła to bardzo, ale nie mogłem kochać się z nią tak, jak parę dni temu, wydawało mi się, że każdym dot­knięciem robię jej krzywdę, wielką, śmiertelną, bo dot­knięcie to każde daremne jest, ach, jak daremne, i nie czułem rozkoszy, bo nie czułem swojego ciała, zwyczaj­nie i po prostu przestało do mnie należeć, to kupa mięsa, krucha i do zepsucia łatwa, do zmiażdżenia, rozdeptania na proch, do spalenia w ciągu pięciu minut, przestałem na serio traktować tę bezsensowną maszynkę, błahą, bo nie mogłem inaczej, był to stan podobny temu, w którym tkwi wariat, wyobrażający sobie, że jest filiżanką z fajansu. Taki, podobno, gdy uderzyć go mocno, umiera, bo fili­żanka musi przecież pęknąć, rozprysnąć się w kawałki. Mało warte, umowne nawet nie na piśmie, wydały mi się wszystkie słowa ludzkie i gesty, i leżała między mną a Jo­lą wielka równina śmierci. Włosy tej dziewczyny były ta­kie same w ciemności mojego pokoju jak włosy dziewczyn francuskich, czy może belgijskich, w każdym razie tych, które spalono między sągami żółtego drzewa oblanego

benzyną, włosy te były takie same, jak włosy zbite sfilco­wane za olbrzymią szybą oświęcimskiego muzeum, i z tych włosów można by z powodzeniem utkać wyborną włosian- kę do ubrań, taką samą jak tamta za szybą muzealną, gru­by rulon brązowej włosianki, postrzępionej na brzegach z wystającym miękkim, bezradnym meszkiem. To tylko kwestia przypadku, może lepiej: losu, że nie Jolkę przed­stawia zdjęcie powiększone na całą ścianę, pod którą kie­dyś gnili ludzie, Jolkę biegnącą w pierwszej czwórce dziewczęcej śmierci z włosem rozwianym i kawałkiem mydła w ręku, wbiegającą w drzewoognistą mękę, zam­kniętą ogniem z wszystkich stron.

Za głupi jestem na to, żeby szukać, jaki przypadek, jaki los sporządził, że to nie ona była, bo fakt, że urodziła się po wojnie, wcale nic nie wyjaśnia. I jaki los to sporządził, że nie ja chlusnąłem na nią śmiercią z miotacza, skoro po­chodzę z niemieckiej rodziny, dziadek z Berlina przywę­drował, czego tu szukał w Polsce, data urodzenia też nie­wiele wyjaśnia, może byłbym pisarzem niemieckim, a mo­że właśnie miotacz ognia wlazłby na moje plecy, wbrew mojej woli nawet, Hess przecież podobno także miał inne marzenia, chciał hodować konie. Zresztą z tamtych bie­gnących dziewczyn każda mogła być Jolką, każda z nich mogła być moją miłością, nawet jeszcze i dziś, ile mogła mieć lat taka francuska czy belgijska Jolka wtedy: szesna­ście, siedemnaście, czterdziesty trzeci był rok, teraz trzy­dzieści sześć, siedem, mój Boże, starsza ode mnie dziesięć lat niespełna, czy nie można kochać kobiety w tym wieku, literatura i życie mówią, że tak, że wtedy właśnie, ileż wspaniałych kobiet, ile miłości, ile szczęścia spalono tam, a może właśnie i moje szczęście, i moją największą miłość zwęglono w benzynie, taką miłość, jakiej w życiu nie poz­nam, bo może któraś z nich była dla mnie losem stwo­rzona.

Nigdy, myślałem leżąc nieruchomo bez oddechu prawie, nigdy nie doznam już poczucia pełności świata, zawsze ,będzie mu brakowało choćby jednej z tych trzystu spalo­nych, choćby jednej, najmniejszej, najbrzydszej dziewczy­ny, ona nigdy już nie przywędruje do mojego kraju, nie ma szansy, żeby wejść w moje życie i zmienić je w wielką rzecz, bo tylko miłość takie cuda robi, nic więcej, nic, i ja nigdy nie spotkam jej, choćbym Francję i Belgię i wszy­stkie kraje całej Europy przewędrował pieszo metr po

tnetrze, wszerz i wzdłuż, nigdy. Trzysta cegieł wybito z pięknego stylowego muru, bo przed światem stałem jak przed murem, nie wiedząc, co za nim jest, i mur przestał być murem, to tylko ozdoba przestrzeni, ornament kruchy wieczności, zimnej, bezlitosnej.

Jolu, myślałem a nie mówiłem nic, jak bardzo cię ko­cham, ale jeśli miłość przyrównują do ognia, to ten ogień jest niczym wobec ognia, w którym spalono pół świata, pół wszystkich miłości świata, tego ognia, którego ślad zobaczyłem i chodziłem po nim, i odbierał mi całą siłę i wariactwo wprowadzał do głowy, i pot lepki, tłusty nie­potrzebnego strachu wyprowadzał na ciało, na to ciało bo­jące się na przekór woli, na ten kawałek żywego, mięsa drgający na polu takim jak stokrotne boisko biednej szko­ły, na zwykłym wyprażonym cierpką mgłą klepisku, któ­re jest końcem świata. Ledwie śnieg opadł i stopniał dzie­więtnaście razy, ledwie ty się urodziłaś i żyjesz, ledwie ja przestałem uczyć się liter i napisałem trochę słów.

Jak ona może tak beztrosko się śmiać, myślałem, wypo­wiadać różne słowa, takie mnóstwo słów, i to wszystko swobodnie, bez obawy o karę, bez lęku, i co są warte jej słowa i uśmiechy, skoro wtedy nie mogłaby ani śmiać się, ani głośno i lekko rozmawiać, z czego zresztą miałaby się śmiać, i uśmiechać do kogo, i o czym mówić? Ona drażni­ła mnie teraz, ale inaczej niż wszystkie dotąd dziewczyny, nie wierzchnim łaskotaniem psychicznego naskórka, które trudno znieść, bo po co, ale drażniło mnie jej istnienie, ta­kie bliskie mojemu i tak odległe, nieskończenie odległe, że nie mogłem go sięgnąć ręką ani myślą, ani obronić przed śmiercią, co czaiła się w każdym oddechu każdego człowieka na ziemi, tak jak w oddechu Hitlera czaiła się mojego ojca śmierć i dopadła go w końcu, w samym koń­cu wojny.

Przed niczym jej nie obronię. Bił mnie ten ból bezrad­ności. Więc widziałem Jolę w pasiaku, przepędzaną ude­rzeniami pałek po błocie w tę i z powrotem, pożerającą stary zgniły kartofel znaleziony pod ścianą baraku bru-, dną i wychudzoną, z oczami skopanego psa, i widziałem siebie idącego na druty elektryczne już po paru dniach, bo przecież dłużej na pewno bym nie wytrzymał, Robert był tego pewien.

Byłem w Oświęcimiu, Jolka — powiedziałem, gdy już przestała pytać, obrażona trochę.

•— W Oświęcimiu? — zdziwiła się — tam w tym obozie?

Tak — odparłem — tam w tym obozie.

No i?

Co: i?

No i co?

No i nic.

Aha, fajnie tam było?

Fajnie, tylko klimat potworny, cały czas byłem spo­cony i bolała mnie głowa.

Biedny mój — pochyliła się Jola nade mną i czule cmoknęła w czoło —czy musiałeś tam jechać?

Nie musiałem, ale oni jechali, aresztowali mnie, nie szło odmówić.

Wykąpać się nie było gdzie? — zapytała.

Owszem, prysznic w piwnicy.

A basenu nie?

Skąd, w Krakowie dopiero, albo w Katowicach.

Mówiliśmy tak z sobą powolutku, rozleniwionym gło­sem, leżałem wznak odrzuciwszy kołdrę, z rękami rozrzu­conymi, Jolka przy mnie z głową na moim ramieniu, mia­ła tam takie swoje miejsce, wpasowane całkiem idealnie.

To jest moje miejsce pod niebem — ona mówiła czę­sto, zawsze kiedy je zajmowała.

Miejsce po niebie — śmiałem się i ona też, ale teraz bardzo napięty czekałem na coś innego, na jakieś inne jej powiedzenie, którego dotąd nie słyszałem, czekałem na jej drażliwą ciekawość, na parę pytań, może tylko na jedno, ale właściwie, to, które chciałem usłyszeć, a balem się, że go nie będzie, bałem się tak, jak końca naszej miłości, bo bez tych pytań, a choćby tylko jednego, wiedziałem, ona się skończy. Ale Jolka była ciekawa:

Zwiedziłeś to wszystko? Krematoria widziałeś?

Zwiedziłem. Widziałem.

To pierwsze krematorium, zaraz przy wejściu do Cen­trali, po lewej stronie, małe i prymitywne, jak to określił Jerzy, nie przypuszczałem, że to tak wygląda, stały wózki nieruchome od kilkunastu lat, wózki od wożenia trupów, kładli te trupy na żelazny podjazd i popychali żelaznym popychadłem na suwnicach, były tam ruszta jak w zwy­czajnym piecu, wszystko zresztą przypominało piekarnię, pochyliłem się i wsadziłem do pieca głowę, spojrzałem po ciemnym wnętrzu, śmierdziało środkiem dezynfekcyjnym,

Có ja tam jeszcze czułem, mój Boże, wstyd powiedzieć, że się palę na żywca, Robert i Groszek wychodzili już z te­go budynku i pomocy znikąd nie było, paliłem się od gło­wy, ostatnią siłą wyrwałem się z tego ognia uduszony już trochę, i naprawdę już trochę spalony, a woń pieca dotąd jeszcze zaćmiewa mi oddech.

Nie powiedziałem tego Joli, tylko myślałem o tym, zre­sztą trudno to było powiedzieć, nawet myśleć trudno, a ona:

Tam podobno cholernie dużo ludzi wybili, czytałam coś o tym. I spalili — dodała po krótkim namyśle.

Wtedy przypomniał mi się jej matematyczny talent.

Jakby ustawić cztery miliony ludzi na szosie z War­szawy do Łodzi, szeregami, pół metra jeden za drugim, to ile osób musi być w jednym szeregu?

Pomyślała chwilę:

Och, zamęczasz mnie. Do tego jednak trzeba ołówka

i kartki — próbowała się podnieść z tapczanu, ale ją przy­trzymałem za kark.

Daj spokój, co mnie to zresztą obchodzi.

Ależ to można łatwo obliczyć — nalegała tym wię­cej, im ja mniej tego chciałem — można w pamięci nawet, ale teraz wszystko mi się plącze — zaśmiała się przepra­szająco. — Zresztą nie mam pojęcia, ile jest kilometrów do Łodzi.

Sto trzydzieści sześć — odparłem — ale dajmy już temu spokój.

Dobrze, spamiętam, rano ci obliczę — powiedziała Jola poważnie, jakby szło o rzecz niezmiernej wagi.

Wkrótce znów przyszedł czas na miłość, nierzeczywistą jakby, i daleką, to niemożliwe, myślałem, żeby można to było robić, tamto i to na jednym, na tym samym świecie, kochać kobietę i podpalać pęk waty oblany benzyną w jej miejscu najczulszym, jak.

Odrzuciłem kołdrę, zgrzany, bo Jolka okryła mnie szczelnie, duszno w pokoju, wstałem, żeby otworzyć dru­gie okno, powiedziała:

A kiedy ciebie nie było, poznałam twojego syna.

O, jakim sposobem?

Tajemnica, w każdym razie poznałam go. Ładnie mi

się przedstawił, nazywam się Norbert, powiedział, a mój

tata to pisze książki, tylko ja jestem za mały, żeby je zro~

zumieć... — Próbowała naśladować głos mojego syna, co nawet nieźle jej wychodziło.

Widzisz, jak się tobą chwali — mówiła z dumą, jak­by to ona się chwaliła.

Widzę — odparłem.

I zobaczyłem Norberta, obdarzonego imieniem po dziad­ku, tym co z Berlina przywędrował, zobaczyłem syna mo­jego przed okiem wojskowej kamery, zimą ostrą jak wte­dy, patrzył wzrokiem pozbawionym dziecięcej ciekawości na otaczających go ludzi, wzrokiem wypalonym przez głód, i ruchami sennymi od głodu zdejmował z sie­bie łachmany, swoje drobne wysuszone ciało wystawiał pod palce lekarzy, swoje wrzody, blizny, odmrożenia, swo­ją głowę zgoloną do skóry, pogryzioną przez wszy, swój strach śmiertelny, niepojęty.

Ładnego masz syna — mówiła Jolka, kiedy stałem przy oknie, wyglądając na ciemne podwórze. — Może kie­dyś my będziemy mieli takiego, chociaż nie jestem aż tak głupia, żeby nie wiedzieć, że ty przynajmniej parę następ­nych lat nie będziesz chętny do powtórzenia tej sztuki. Zresztą — dodała po chwili — nie zawsze się tak udaje.

Masz rację.

Że nie zawsze się udaje?

Nie, że nie będę chętny.

Roześmiała się i wróciłem na tapczan. Ale tu znów przy­pomniał mi się Kołodziejski, zobaczyłem wyraźnie jego nazwisko, wydrapane głęboko w drzwiach bunkra, pokry­te szybą grubą, przykurzoną, patrząc w sufit bardzo wy­raźnie je widziałem, jakby w tym suficie było wydrapane,

i jego twarz zobaczyłem wyblakłą, pomarszczoną, i usły­szałem jego suchy, płaski głos:

— Wszystko jest tak, jak było, te same rzeczy, należące do tych samych ludzi, nic tu nie jifct zmienione, na pewno nic.

Niedobry jesteś — szeptała mi Jola w ucho — kartki nawet nie przysłałeś, a spodziewałam się już na drugi dzień, czekałam.

Wtedy siebie zobaczyłem piszącego kartkę, strzępek pa­pieru pakowego, już w celi ostatniej leżąc:

Jolu, ginę niewinny z rąk niemieckich oprawców, nie zapomnij mnie nigdy, za piętnaście minut dostanę kulę, bądź szczęśliwa. Oświęcim, godz. 19-ta”.

A te piętnaście minut wystarczało akurat na przejście z celi do umywalni, rozebranie się i mycie, i przejście wą­skimi drzwiami na dziedziniec pomiędzy bloki, pod ścia­nę czarną o zakrzywionych brzegach.

Ale ja tam nie doszedłem, leżę nagi pod ścianą lekko różową, czarną wprawdzie teraz, w ciemności, punktowa­ną zielonym blaskiem radia, cicha muzyka krąży tą pusty­nią jak nocny ptak.

Ręce do góry podniosłem, nad głowę, oddychałem głę­boko.

Jak oddychał tamten marynarz, powieszony za ręce wykręcone do tyłu, wytrzymał dwanaście godzin, mistrz Oświęcimia, fotografowali go Niemcy, opowiadali sobie

o nim do końca, nikt nie wytrzymał tak długo, na strychu tortur, na zakurzonej, drzazgowatej belce, ten marynarz był Niemcem, szeptał cicho w dwunastej godzinie:

Das Meer, das Meer, o, das Meer...

Wielkie morze czarne i szumiące rozlewało się w jego mózgu, utonął w tym morzu.

Jolka poruszyła się i zniknęło morze tamtego maryna­rza Niemca, mała dziewczyna wilgotna lekko tuliła się do mnie, przycisnąłem ją silnie do własnego wilgotnego cia­ła, i myślałem, jak ciasno leżały mokre ciała ludzi w trzy­piętrowych boksach Brzezinki, jak napierały na siebie, jak się gniotły, jak śmierdziały, jak ruszały się oddychając płytko te biedne, zgnojone ciała.

Jak to wytrzymasz, Jolu, pomyślałem, i pomyślałem, że ona jest zbyt ładna, żeby tak gnić, na pewno wpadłaby w oko jakiejś mocnej sztubowej, zajęłaby kącik ciepły w małym pokoiku ozdobionym brunatnym wzrokiem, kroi­łaby co wieczór cebulę i smażyła ją w smalcu na patelni pogiętej, podsypywała węgla do szumiącej kozy, jadła chciwie i z wdziękiem i ratowała swoje życie młode ceną sztucznej miłości.

Jutro pójdziemy na basen? — zapytała.

Nie powiedziałem nic, bo jutro było odległe bardziej niż śmierć. Zresztą nawet w basenie można się utopić.

Co w tym właściwie jest, kombinowałem, że tak się człowiek boi zginąć od kuli, od sznura, od wykrwawienia, od głodu, i poważnie traktuje te śmierci, a śmierci w ba­senie nigdy poważnie nie traktuje, choć efekt przecież taki sam. Mówi się: głupia śmierć, zabicie na motorze, utopie­nie w kąpieli, wypadnięcie przez okno. Mówi się: okrutna

śmierć, powieszenie, zagłodzenie, zadręczenie w obozie. Jakby ludziom w gruncie rzeczy nie szło o to, jak żyć, tylko o to, jak umrzeć. Może i racja w tym jest. Może ta końcówka najważniejsza.

Jak chciałabyś umrzeć?

Ja? — zdziwiła się Jola. — Wcale.

Ale umrzesz. Więc jak?

Wygodnie — ziewnęła — jak najwygodniej.

No to jak — zgniewałem się — w jaki sposób: od no­ża, od głodu, na szubienicy, czy w wodzie, zastanów się.

Co mam się zastanawiać — mruknęła — to bzdura. Samo przyjdzie, po co wymyślać.

Ale co byś wolała: z ręki człowieka, czy od natury?

Od natury — odparła prędko. Lecz po chwili:

Nie, nie... poczekaj, zastanowię się.

Widać wyobraziła sobie śmierć od natury: w ogniu, na żywca, z krzykiem 'okropnym daremnym, albo w pustko­wiu górskim, pod lawiną ciężką, duszącą, albo gdzieś na Saharze, bez kropli wody, w słońcu bezlitosnym, jak to mówią w opowiastkach dla dzieci, widoki jednak to na­prawdę odstręczające, więc nie dziw, że się wzdrygnęła. Ale znowu z ręki człowieka?

Nie wiem, nie wiem — szepnęła ze wstrętem, bo pewnie zobaczyła wyraźnie tę rękę tego człowieka, który ma ją ziabić, i ta ręka na pewno wydała się jej ohydna, ale ręka to drobiazg, jeszcze tam jakaś twarz musi być, tego już Jola nie mogła znieść.

Na głupstwa ci się zebrało — miauknęła — roz­drażniony czymś jesteś. Ten Oświęcim nerwy ci popsuł. Zaśnij — pocałowała mnie lekko —- jutro ci przejdzie.

Odwróciła się do ściany i zaraz posłyszałem jej oddech cichutki, równy, usnęła spokojnie, odczekałem parę minut

i zapaliłem lampkę, sięgnąłem po fajkę, ale obok n^e było jej, więc wstałem i włożyłem okulary, żeby lepiej poszu­kać, dopiero wtedy znalazłem porzuconą w kącie, kołdra też na ziemi leżała, głupie to życie, pomyślałem z uśmie­chem, cmokając dym: nagi facet w okularach i z fajką, obok dziewczyna śpi jak Ewa, jej ręka drgnęła trochę w różowym świetle. A mogli nas rozhuśtać za ręce i nogi

i rzucić na roi wagę pełną trupów, wywieźć gdzieś dalej, żeby swądu nie było, i spalić w dużym dole piaszczystym, kto wie, czy tak nie będzie, mój ojciec szedł ulicą w jesion­ce brązowej zgrabnej, w kapeluszu, któremu rondo wiatr

podwijał, matkę prowadził pod rękę, ucieszeni sobą oboje, utrwalił to dokładnie tani uliczny fotograf, mnie wtedy jeszcze na świecie nie było, i skąd ojciec mógł wiedzieć, jak zginie, i kiedy zginie, i gdzie? Strzelili mu w głowę, gdy przepływał nocą pewną rzekę francuską uciekając z obozu, opadł do dna, wyłowili ciało jego kochane osiem kilometrów dalej, nie pamiętam go zupełnie, trzy lata mia­łem, kiedy poszedł na wojnę, jak się jego rzeka ostatnia nazywa nawet nie pamiętam. A ojciec Roberta, Niemiec, ten, co miał Mercedesa czarnego z siedzeniami rudą skó­rą krytymi, ten Niemiec spalony żywcem w Radogoszczu, skąd się tylko jeden facet uratował, a i to ugotowany pra­wie? Tylko Groszka ojciec jakoś przetrzymał, miastecz­kowy sklepikarz, oni mają głowę do tych rzeczy.

Noc ciągnęła się długo, nie spałem, choć chwilami zda­wało mi się, że śpię dość mocno,, ale to nie był sen, tylko po głowie bezradnej różne rzeczy chodziły, Jola ręce wy­ciągała ze swojego snu, obejmowała mnie. Złościłem się na jej spokój bezpieczny, bo na ile czasu ten spokój obliczo­ny? Co to jest, myślałem, że mi tak źle, nic nie brakuje mi przecież, pieniądze nie są tu ważne, mam wszystko, co trzeba do życia, a korci mnie coś od środka, jakby wie­wiórka głodna się tam rzucała i tłukła. Posłuchałem chwi­lę tego rzucania i tłuczenia w środku, posłuchałem uważ­nie, i zrozumiałem te objawy, te szmery przedziwne.

To strach — szepnąłem do siebie. — Ja się boję. Ale czego, do diabła? Nic mi nie zagraża. Nic.

Noc ciągnęła się długo, aż zaczęło szarzeć, lampkę zga­siłem, szyby i tak zostały różowe, przymknął je lekko wschodni wiatr, wstałem i ubrałem się, zacząłem chodzić po mieszkaniu, trzy kroki w tę i z powrotem, jak po celi więziennej, dalej nie dało rady, pokój ciasny. Próbowa­łem palić, ale fajka drażniła mnie, dym szczypiący i kwaś­ny, napiłem się mleka zimnego, Jolka wczoraj przyniosła, jak ona o wszystkim pamięta, mój Boże.

Obudziła się koło dziewiątej. Siedziałem przy stole.

Zmarzłaś? Przykrywałem cię parę razy, ale zrzuca­łaś kołdrę.

Pokręciła głową.

Kochany jesteś. Co, wychodzisz? — zdziwiła się, jak­by dopiero teraz spostrzegła, że siedzę ubrany,

Nie — odparłem. — Wyjeżdżam.

Cooo?

Aha, wyjeżdżam.

Dokąd?

Tam.

Nie wygłupiaj się, gdzie: tam?

Tam, skąd wróciłem.

Do Oświęcimia?

Nic nie powiedziałem.

Po co? — krzyknęła i podskoczyła na tapczanie. — Poco?

Muszę.

Musisz? Nic nie musisz! Nie wygłupiaj się, błagam.

Wstała szybko, objęła mnie za szyję.

Kochany, nie szalej. Tak tęskniłam, zostań. To ci przecież nic nie da — zaczęła tym swoim obiektywnym tonem argumentować — sam mówiłeś, że ani słońca tam nie ma, ani wody, ani kawałka lasu... zresztą pogoda się psuje, spójrz, niebo zaciąga, tamci dwaj zaraz wrócą do Warszawy, spotkasz się z nimi na miejscu, a... a poza tym, wybacz, już nie ma pieniędzy...

Odsunąłem się od niej.

Pieniądze to głupstwo — powiedziałem — pojadę na

gapą-

Złapią cię — zaśmiała się, wyobrażając sobie tę sce­nę, literat, tyle książek wydanych, za granicą tłumaczą a na gapę jedzie, hi, hi.

A wiesz, jaka później przyjdzie kara? — dodała z troską.

Drobiazg — powiedziałem. — I tak nie zapłacę. Kie­dyś ciągle jeździłem na gapę, przysyłali różne świstki, mi­licja nawet szukała, parę razy zmieniłem adres i ucichło.

Złapią cię wreszcie — rzekła Jola poważnie — wszy­stko naraz zapłacisz.

Skąd! — ośmiałem się. — Tyle lat temu! Diabeł za mną nie trafi. Teraz sobie przypomnę ten pożyteczny sport...

Stała nago w środku pokoju i patrzyła na mnie z obu­rzeniem.

Słuchaj — zaczęła mówić gwałtownie, aż jej piersi drżały drobniutko — słuchaj, jeśli pojedziesz...

No? — spytałem ciekawy, czym zagrozi, a nie bałem się niczego, przysposobiony na najgorsze.

Jeśli pojedziesz... — trzęsła się calutka, biedactwo, pogłaskałem jej plecy z gęsią skórką.

Załóż coś na siebie, chłodno jest.

Znów chciała zacząć swój refren:

Jeśli pojedziesz...

Ale uprzedziłem:

Nie tak ze mną, malutka. Nie szantażuj. Każdy z nas ma swoje własne życie, i własne prawa, którymi się rządzf w tym życiu...

Głupstwa gadasz — przerwała.

Obraziłem się pratoie naprawdę, nie musiałem wiele udawać.

Zatrzymała mnie przy drzwiach.

Kiedy wrócisz?

Nie wiem. Może wcale.

Jak to? Nie wrócisz do swojego mieszkania?

Do mieszkania, tak. Ale myślę, że ciebie już w nim i nie będzie.

Wtedy uderzyła mnie w twarz. Wyskoczyłem na scho­dy. Dopiero w bramie poczułem. Mocno, ho, ho.

Pół miasta przeszedłem bez grosza. Słońce pokazywało« się czasem. To znów deszczyk pokropił, schowałem się na parę minut pod krótki dach kiosku. Wreszcie, chodząc bez­myślnie i gdzie bądź, trafiłem na Ujazdowskie, do ogró­dka. Parasole nawilgłe zwisały smętnie. Skrzynie z pi­wem otwierali dopiero.

Przełknąłem ślinę. Piwko duże zdałoby się okropnie. Ale forsy brak. Ani usiąść nawet na mokrych krzesłach.

Zobaczyłem nagłe niejakiego P.

Szedł do mnie od krzaczków świecących, parujących zwiewnie, szedł kroczkiem drobnym zalotnie, rozkładając ręce, zaszumowany lekko.

Czołem, stary! krzyknął schrypłym głosem. — Byłeś?

Poczekałem, aż blisko podejmie.

Gdzie?

W Oświęcimiu.

H Taa.

1 — No i co?

Dłoń miał ciepłą i mokrą.

Co? — mruknąłem.

Szef był?

Był.

I Gadałeś z nim?

Nie.

Chlaliście pewnie z Groszkiem?

: — Taa. Trochę. %

Rozmowny coś nie jesteś — poklepał mnie w ple­cy. — Piwko?

Można — pocieszyłem się.

Wyciągnęliśmy dwa piwa. Lepiej się zrobiło. Niejaki P, również w oczach wy porządniał. Jeszcze dwa piwa. I je­szcze.

Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym dniem? — po­wiedział niejaki P., oblizując pianę z ust wąskim, szarym językiem. Mrugnął z lewego oka.'.

, Trzeba pomyśleć — odparłem, a piwo mi grało przy­jemnie.

§§§3 Myśleć będziemy po śmierci — zaśmiał się P. nie­jaki— teraz należy działać.

s To działaj— oddałem mu inicjatywę, a wiedziałem, czym się to skończy. Ale było mi wszystko jedno, mogłem pić. Nagle jednak coś mnie tropnęło.

Słuchaj ■— zacząłem konfidencjonalnym szeptem |j§j mam jedną sprawę namotaną z szefem, muszę d7iś poje­chać znów do Oświęcimia, Robert z Groszkiem jeszcze tam są. Wyskoczyłem do Warszawy po scenariusz... , ■

O! — wykrzyknął niejaki P. — Twój?. .-*» spytał z gwałtownym zainteresowaniem», M I

Tąa — machnąłem lekceważąco ręką.

Sprzedajesz?-

-rs: Ba, już kupił. Tylko muszę podrzucić mu jeszcze dwie kopie. Dlatego przyjechałem.

Ho, ho— zahuczał, -r- To będziesz dziany! Ale fart, ho, ho... Zaliczkę dadzą?

W przyszłym tygodniu. Ale kłopot mam... Potrzebu­ję na pociąg...

Spojrzał podejrzliwie, lyggllpro, zwyczajnie» przepiłem w nocy, rozumiesz.

; — Ty feg powiedział zastanowiwszy się chwilę — może byśmy tak razem rąbnęli jakiś scenariusz?

-tk Scenariusz? — Zdziwiłem się. —| Razem?

--«' Jasne, komedię jakąś, albo kryminał. Ib dziś najle­piej idzie. No?

Milczałem chwilę, próbując sobie wyobrazić tę ryzykowa­ną imprezę.

’ — Ja ci dam pomysł, a ty tylko napiszesz — nastawał

niejaki P. — Bracie, ja mam mnóstwo fantastycznych po­mysłów! »

Domyślam się.

Mógłbyś pogadać o tym z szefem, zasygnalizować, wiesz, te pierwsze cynki bardzo się liczą.

Można, czemu nie, to nawet niezła myśl — spojrza­łem na niego wzrokiem pełnym uznania — tylko jak się dostać do szefa, kiedy nie ma na pociąg, cholera, pożyczyć nie ma skąd... Wyjechali wszyscy.

Nie martw się — klepnął mnie w ramię — załatwio­ne. Sam nie mam forsy, ale się zrobi. Chodź.

Pociągnął mnie za rękaw i wyszliśmy z ogródka.

Bo ty, rozumiesz, jesteś firma — w bas mi uderzał niejaki P. — twoje szybciej przeskoczy, nazwisko gra.

Możliwe — przyznałem skromnie, żeby skromnością tą jeszcze firmę podkreślić. — Zresztą teraz Niemcy tłu­maczą.

O, którą?

Trzecią.

Aha.

Wiedziałem, że nie czytał. Tylko recenzje. I słyszał dużo, jemu słyszeć wystarczy. Zawsze może powiedzieć: ten sukces wydaje mi się niezrozumiały. No, jasne. Trochę jeszcze plotek mi doniósł, z gatunku: kto z kim i za ile, aż skręciliśmy w uliczkę boczną wyboistą między drzewami. Kałuże płytkie tam schły, odsłaniając wgłębienia uklaro- wane błotem, świecące. Znałem tę drogę już.

Dokąd idziemy?

Tu, do jednego gościa. Prywaciarz taki, forsy ma, że nawet nie wie ile.

Prywaciarz? A z jakiej branży?

Samochodziarz.

Ahaa...

Tak, ja go znam, pożyczy. Dawniej miał sklep ze szmelcem, kręcił zgrabnie, w górę podskoczył, rozwinął się Też trzeba głowę mieć — stuknął- się pięścią w czoło, z szacunkiem dla głowy prywaciarza.

Przeskoczyliśmy parę dołków głębszych.

Kiedyś mu zepchnąłem aparat fotograficzny, parę lat temu w tył. To był początek — zaśmiał się niejaki P. do swoich wspomnień. — Buzowaliśmy trzy dni...

Szliśmy do prywaciarza rozkolebaną alejką i tam, na

placyku zarzuconym wrakami karoserii obłożonych rdzą zaczął się

Powrót

do miejsca przeznaczenia, bo gdy spojrzałem na twarz prywaciarza, już zobaczyłem forsę.

Ucieszył się ten facet od okładzin ciernych i szczęk na widok niejakiego P. Lubił go widać. Każdy taki forsiaty ma jakąś swoją łaskotliwą mędoweszkę. To w stylu świa­towym. To mu walor podbija, to mu smutki ubarwia

i przypomina, że on też jest człowiekiem. A jak weszka z artystycznych kudłów, to człowiekiem o duszy głębo­kiej, wrażliwej, przypadkowo wplątanym w grzechoczący szmelc.

Wyjął portfel smarem przesycony, rozłożył go i powie­dział:

Wyciąg sobie pięć robotniczków.

P. niejaki ostrożnie, z namaszczeniem wyślizgiwał set- tki, palec za każdym razem śliniąc. Sam prywaciarz nie mógł mu dać, bo miał łapy zawalane oliwą, zresztą bawiło go takie jak raz dawanie. Ale patrzył też bystro na palce niejakiemu P.

W porządku — zaśmiał się i zatrzasnął portfel z głoś­nym klaśnięciem, gdy niejaki P. chciał sięgnąć szósty raz.

Będziesz coś miał, to przyjdź — powiedział prywa­ciarz.

Spojrzał wtedy i poznał mnie.

To pan był wtedy, co ta Cytryna?

Byłem.

No i jak, gra? y

Gra.

No, to gites — ucieszył się i machnął ręką. — Pio­senkę wam puszczę, dobrze się dzień rozpocznie, melodia na nerwy dobrze robi.

Poszedł, a za chwilę z głośnika ukrytego w gałęziach ciężkich, mokrych, poleciało tango lowelasa smętnie li­rycznego:

Jak nietoperze mamy nocne sekrety,

jak nietoperze

słuchamy miasta nocnych ech!

Słuchaliśmy, ogłuszeni jak nietoperze, bo puścił na cały gaz swoją artystyczną maszynę, i śmiał się, łysą głowę wy­stawiając z czarnych i krzywych drzwi warsztatu.

W nocy dziwnej atmosferze, gdzie rozkoszy księżyc strzeże, krążą ludzie nietoperze pijąc słodki grzech!

Bardzo ładna piosenka — powiedział niejaki P. ze smakiem. — Taka w starym stylu. Tylko płyta zdarta.

No i trochę za głośno...

No, w plenerze to musi być głośno...

Prywaciarz przeszedł plac i zniknął w drugiej szopie. P. niejaki popatrzy^ za nim.

Kawał cholery, drań — mruknął.

Co chcesz, forsę dał.

Dał, dał, on wie za co. Ale narzekać nie można — po­cieszył się.

Wróciliśmy do miasta. Woda już wyschła z chodników.

Tu piwko, tam piwko, czekałem aż mi forsę pożyczy, dwie stówy. Ale nie śpieszył się. Gadał. Południe przyszło.

Magazyn pusty — powiedział — zjemy coś.

Możemy.

Do Spatifu chodź — powiedział.

Chciał pokazać się w tej knajpie artystów ze mną, lite­ratem obiecującym a młodym. Wyszłoby na to, że on też coś robi i się na giełdzie liczy. Tydzień picia gratis zała­twiony. Ale ja nie mogłem tam iść. W zeszłym roku pobi­łem trzech aktorów, łajzy takie, co kozaków strugają, przyjechała milicja, zwiałem, ale cóż. Nerwy tracę, jak patrzę na tych mięczaków.

To do PIW-u chodź — zaproponował. — Córki przej­rzymy. Może coś się na noc przygarnie.

Taksówką skoczyliśmy tam. Córki siedziały nad kawą, możliwe nawet. Umyte czysto, wypacykowane jak lalki.

Usiedliśmy przy barku. Na zegaek wyraźnie spojrza­łem.

Słuchaj, niedługo mam pociąg, to pożycz mi tę for­sę.

Teraz pociąg? — ucieszył się. — Na Kraków, czy na Katowice?

Na Katowice.

Frajerze, na noc chcesz zajechać? Co ci to da? Lepiej nocnym wyjedziesz, będziesz rano. Sypialny weźmiesz, wyśpisz się.

Sypialny, jak forsy nie starczy...

Nie bój się, starczy, starczy.

Córki dwie zakręciły się obok.

Serwus — powiedział niejaki P. — Wieczór wolny?

No — zaśmiały się.

To w Bristol wjeżdżamy?

Dlaczego — zgodziła się jedna, głową jak perliczka kiwając. — A baś?

Co baś, stara baś, wyrzucić można — śmiał się.

Płacąc za kawę wyciągnął z kieszeni garść zmiętych se­tek, wydawało się, że ich więcej, niż faktycznie miał, tyl­ko ja wiedziałem, ile naprawdę ma, zmięte na fest, to był taki szyk jego i chwyt, że niby ma tak dużo, to nie dba

0 baś. Ale nie dbał i tak.

Przestraszyłem się o moje dwie setki, bo córkom ślepia zabłysły bardzo ochotnie. Łokciem trąciłem niejakiego P. On inaczej całkiem to zrozumiał, mrugnął lewym okiem, koniuszek języka na sekundę wystawił.

Nie było rady. Przeszliśmy na drugą stronę Foksalu z córkami razem, do dziennej Kamery. Tam pół Jltra pę­kło. I półtorej stówy. Jeszcze trzysta ledwie miał niejaki P. Ale za to- córki ustawione na cacy. Była czwarta, czy piąta. One:

Pójdziemy do domu zmienić buty i o dziewiątej punkt przed Bristolem!

Poszły. Niejaki P. spoglądał za nimi, śmiejąc się cicho

1 cienko.

Masz chawirę? — spytał.

Jaką chawirę?

No, chatę.

Aa. Nno... mam. Ale co z tego? Muszę jechać do Oświęcimia. Słuchaj, pożyczysz mi forsę, czy nie? Powiedz od razu, to pójdę poszukać gdzie indziej, może się uda.

Jasne! — wykrzyknął, przysuwając blisko swoją białą twarz, jakby umazaną w mące, do mojej. — Jas­ne! Ale przecież masz jechać w nocy, chodź, zobaczymy w Orbisie, o której pociąg, bilet kupimy od razu.

Poczłapaliśmy wolno na drewnianych nogach do Orbisu na Bracką. Pociąg był o pierwszej trzydzieści. Stanąłem w kolejce do kasy, trzy osoby przede mną.

Frajerze — pociągnął mnie za rękaw niejaki P. — Tu jest pięć złotych drożej, na co tracić? Piwo można mieć za to.

Byłem zmęczony i pijany, bardziej z niewyspania, niż od wódki, dałem się zaciągnąć do małego barku obok, tam wziął P. niejaki dwa duże kufle piwa, a gdy zająłem się piciem, ukradkowo zamówił dwie wódki, błysnął spoza nich ckliwy uśmiech starej barmanki.

Wódek parę jeszcze wypiliśmy tam, ile forsy miał nieja­ki P., już straciłem rachubę. Potem długo włóczyliśmy się miastem, chciałem spotkać kogoś znajomego, ale nikogo nie było. na telefon nawet nie miałem, niejakiego P. trzy­małem się z musu. Bo co zostało robić.

Do wieczora opowiadał mi pomysły swoich scenariuszy. Jednym uchem przepuszczałem te kretyńskie historie, próbowałem pomyśleć o Joli. Trochę zacząłem ją rozumieć. Niepotrzebnie się tylko uniosła. Zapragnąłem nagle pójść do domu. Może jest u mnie i czeka. Na pewno czeka. Wy­obraziłem sobie Myszkę małą skuloną na tapczanie, z pa­pierosem w ustach, uważnie słuchającą rytmicznego wycia radia Luxemburg. Bo nudziła ją poważna muzyka. Zaś­miałem się z niej.

Fajfee, co — podchwycił niejaki P. ucieszony bardzo.

Taa.

Mówię ci, bracie, to musi chwycić, nie ma siły! Ale to nie koniec, dalej będzie lepsze, słuchaj tylko...

Słuchałem, szliśmy w stronę Bristolu, niejaki P. rozta­czał któryś swój bezlitosny film, spuchły mi nogi, aż przy­szła dziewiąta. Córki też.

Niejaki P. miał wszędzie znajomości, bez haraczu za wejście udało nam się dostać do środka. Ale tam on po­wiedział:

Stolika nie ma co zajmować, forsy mało. Usiądźmy lepiej przy barku.

Usiedliśmy lepiej.

Trzecia wódka już mnie załamała. Jacyś faceci spoceni w garniturach lśniących, jakby z samej podszewki uszy­tych, zaczęli stawiać raz po raz, żeby spić nas i córki od­bić. Ale P. niejaki miał mistrzowską głowę. Pił i uważał. Mnie było wszystko jedno. Dziewczyny znajome spotka­

łem. Zacząłem krążyć po kątach jak oślepiona ćma. Nieja­ki P. chwytał mnie co chwilę i przedstawiał rozmaitym ty­pom. Raz, żem pisarz, raz, że bić potrafię. Wódkę za to od nich dostawał. I ja też. Orkiestra, pot ścierając z pys­ków obrzmiałych barwą zmienną reflektorów, twisty rą­bała, cieniowała mroczne calypso. Próbowałem tańczyć, ale córki nie mogłem utrzymać w rękach śliskich od potu. Kołnierzyk mnie gryzł. Butelkowe gwiazdy nad barem kołowały jak śnieg. Siadłem z trudem na stołku wysokim, córkę jedną objąłem wpół, przycisnąłem zdrowo, aż jej w żebrach trzasnęło. Pisnęła, jakby to nie ona. Jakiś facet gruby, | chytrym okiem w żółtym tłuszczu ryja, zaseple- nił wrzaskliwie:

Moją żonę proszę nie maglować!

Oko jego wredne nie spodobało mi się.

Do Oświęcimia! — krzyknąłem i podstawiłem mu pieść Dod sam ryj spocony.

Zabłysnął amarantową swa spuchlizną, okiem strzyk­nął. Wtedy kluk obwisły i Dękaty złapałem w palce, i tak cisnąc aż sok z niego szedł, wyciągnąłem osła do szatni, wśród pisku kobiet i ostrych uwag debila barmana.

Do Oświęcimia jedź — bełkotałem — tam zobaczysz, jak maglowali żony, rodzone i przybrane, i co robili z ta­kim jak ty: mydło, włosiankę, abażury...

Niejaki P. oderwał mnie od gościa, płacząc aż ze śmie­chu. Zaciągnął mnie do kibla.

Czego wyjesz? — zapytałem wściekły, aż mi krew oczy paliła.

Bo żeś mu groził włosianką — rechotał piszcząco.

Nie wierzysz? — szarpałem go za klapy.

Wierze, wierze — przytwierdzał szybko ze strachu — tylko, że on był całkiem łysy, absssolutnie!

Zgarnąłem go mocniej za klapy.

•— Dawaj forsę — trząsłem nim i uderzałem o wilgotna, kafelkową ścianę. — DawajJ muszę jechać. Bo ci pysk rozwalę!

Forsę... — bał się ze śliną na wargach — ależ chętnie, tylko .ja już za cudze piję, na taksówkę już nawet nie...

Rzuciłem go z całej siły w ścianę, zwalił się w dół, aż beknęło, wróciłem na salę.

Bębnista spocony jak raz z podium zszedł i wziął mnie na wódkę.

Pożycz dwie stówy — powiedziałem odważnie.

Spojrzał na mnie, jakbym ogień połykał.

O, jak bym miał dwie stówy... — zachłysnął się i roz­marzył, co by zrobił, jak by miał dwie stówy. Piękne to by­ło marzenie, choć krótkie. Bokiem odwrócił się, za nasze wódki płacąc. Zgniewało mnie. Miał forsę. Dużo. Pod­ciągnąłem rękaw. Zegarkiem płaskim błysnąłem mu w oczy.

Weźmiesz?

Spojrzał ostro, fachowo.

Ile stoi?

Trzy tysiące, pół roku temu. Co możesz?

Fachowo nagle stracił zainteresowanie.

Tisot, no, to plewa dziś. Broch.

Spojrzał raz jeszcze z troską, w szczery ból przechodzą­cą. Cmoknął żałośliwie.

Och, jak one w dół poszły, te szwajcary... Dziś ra­dzieckich dużo dobrych jest... Nno... dwie stówy.

Trzy.

Dwie.

Dawaj.

Niejaki P. nadszedł, gdy chowałem forsę do kieszeni.

Hi, hi! — ucieszył się. — Radzisz sobie, jak widzę! Panie Aureliuszu, dwa winiaki! Córki, córki! — rozejrzał się.

Chodźcie, dostaniecie po pół!

Szybko wypiłem cały kieliszek.

Chodź na chwilę — trąciłem niejakiego P.

Zaciągnąłem go do ustępu.

Zmarnowałeś mi cały dzień, pajacu — powiedziałem Bpokojnie. Trzasnałem go w szczękę. Ulgowo, ale i tak po­derwał się, obrócił w powietrzu i wpadł mordą w pisuar. Ikar, psia jego matka. Otrzepałem rękę i wyszedłem.

Naprzeciwko przed Europejskim stały taksówki.

Dworzec Główny, tylko szybko.

Sadził ostro, z boku popatrywał na mnie. Gruby, siwy, szczeciniasty na mordzie.

Aleś pan się podrajcował — mruknął. — Jedzie jak z gorzelni.

Bywa — odparłem.

Dokąd pan się wybiera? Rozumiesz pan, noc, to się pogadać chce, markotno.

Rozumiem. Do Oświęcimia.

Ho, ho, świat drogi. Bez płaszcza?

Bez.

Cmoknął z podziwem.

Miłość pewnie, ciągnie. Dziewczynki, tralala...

Jasne. Miłość do życia.

E, toś pan lepiej wrobiony, niż myślałem. A co... pan stamtąd?

Stąd.

Tamte strony pan zna?

Poniekąd.

Bo ja, wie pan — ciągnął niezrażony — tam trzy lata przebywałem, ale okolic nie znam, skarż mnie Bóg — zaśmiał się. — Możliwości nie było. Kombinowałem nieraz jakąś wycieczkę odbyć, ale możliwości jak nie było, tak nie było. Chociaż niektórzy zwiedzili sobie, nie można powie­dzieć, paru takich cwaniaków. Znałem, znałem. Co pan, śpisz pan?

Nie.

No to potem wrócili, z tabliczkami na pierisach, a na tych tabliczkach pisało: znów jestem między wami, czy trochę inaczej, nie pamiętam, tyle lat, to i pamięć zaszła. Potem dostali kije, a potem ich powiesili. Cały obóz mu­siał się przyglądać, dwanaście godzin, na mrozie.

Pan był? — wyskoczyłem spod pijanej mgły.

A pan? — on zapytał. I zaśmiał się znów:

Ee, pan za młody rechotał —- szczawik.

Przyhamował lekko.

Jak pan zajedzie do Oświęcimia — zniżył głos —- to niech pan wskoczy do obozu, podobnież wolno tam oglą­dać. Przyjedziesz pan, trafimy się jako, powożę za darmo, powiesz mi pan, co i jak...

Znów gaz docisnął.

To pan sam nie może?

Pomyślał trochę, światłami mrugnął.

Możliwości brak. Jak możliwości będą... Zresztą nie chcę. Na diabła mi to, panie szanowny, już i tak było za dość...

Stanęliśmy przed Głównym.

Biegiem do kasy. Lampy we łbie kołują. Forsy garść rzuciłem na płytę. Spoza szyby kasjerka wyjrzała. Oczy duże.

Auschwitz! — krzyknąłem.

Dokąd? — twarz dostawiła do szkła.

Z megafonu: pociąg osobowy przyspieszony do. Katowic odjeżdża.

Tam! — pokazałem palcem w górą na skos, niby Katowice wskazując za megafonem ukryte.

Rzuciła się do swojej maszyny biletowej. Długo nikle brzęczały w jej palcach.

Halo, halo! — 'krzyczała za mną, machając bankno­tem w szklanej klatce, ale wpadłem na peron już.

Pociąg odjeżdżał. Sprint na wacianych nogach. Gwizd, uderzenie w ręce i pierś, szorstkość betohu wysokiego.

Podniosłem się z tej kupy wielkich płyt i skulony, sy­cząc od bólu, zaszedłem do restauracji dworcowej. Popra­wiłem krawat przed lustrem, przyklepałem włosy.

Piwo. Piwo. Piwo.

W fotelu miękkim, usypiającym, myślałem ciężko imgliwie.

Co z tego wyjdzie właściwie? I po co? E, niech się uleży,'' uklaruje ten dziwny świat. Dziwny.

Bibułkę złożyłem na pół, pióro wyjąłem i napisałem krzywo:

Wycieczka.

Jeszcze dwukropek. I nazwa miejscowości. I drugiej.

Wyszło:

Wycieczka: Auschwitz—Birkenau.

Dopiłem z kufla. Usta obtarłem tą kartką.

Prostytutki kręciły się w hallu..Faceci w czapkach ba­ranich spali na ławkach, twarze w klapy postawione cho­wając. Wszedłem do budki z telefonem.-

Jolki głos trzeźwy, spokojny:

§g| Ty?

Ja.

IEg No?

Jesteś?

Tak.

«— To bądź.

Powiesiłem otłuszczoną słuchawkę. Pachniała miętą od­każającego płynu i ckliwą parą ludzkich oddechów.

Kiwałem się tam w środku z minutę. Ktoś zapukał w szkło. Jeszcze raz nakręciłem swój numer.

Co, maleńki? — zapytała Jolka.

Oddychałem głośno.

Zmęczyłeś się?

Tak.

Przyjdziesz?

Przyjdą.

Milczenie chwilę. Trzask jałdś z tamtej strony. Papie­rosa pewnie zapaliła. Zobaczyłem ją, jak przechyla głowę i podnosi ramię, żeby trzymać słuchawkę, kiedy ręce za­jęte.

p -—A... a co ci się stało? — usłyszałem przez szelest dymu.

Nic się nie stało — powiedziałem. — Tylko moje własne życie przestało mnie bawić.

Łódź, C. W., luty 1964

t


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
63 Szoa Ruch oporu w KL Auschwitz Birkenau
63 Szoa Ruch oporu w KL Auschwitz Birkenau
Brycht Andrzej SUCHE TRAWY
Brycht Andrzej BOSS
Brycht Andrzej MARZENIA
Brycht Andrzej DANCING W KWATERZE HITLERA
Brycht Andrzej AZYL POLITYCZNY
Brycht Andrzej OPADANIE ZIEMI
56 Szoa Historia KL Auschwitz Birkenau
63 Szoa Ruch oporu w KL Auschwitz Birkenau
Brycht Andrzej RAPORT Z MONACHIUM
Andrzej Brycht Raport z Monachium (1967)
ZASADY ORGANIZACJI WYCIECZKI SZKOLNEJ
Pilot wycieczek 511301
Scenariusz zabaw andrzejkowej dla przedszkolaków, pomoce do pracy z dziećmi
andrzejki scenariusz 09, zachomikowane(2)
Święty Andrzeju, Przedszkole, Andrzejki

więcej podobnych podstron