ROZDROŻA NAUKI JOGA HIPNOZA AKUPUNKTURA TELEPATIA JASNOWIDZENIE Jethon Zbigniew

Zbigniew Jethon Krystyna Nowicka

ROZDROŻA NAUKI

DZIWNE PRZYGODY MEDYCYNY


Prawdziwy i właściwy cel nauki — to nic innego, jak wyposażenie życia ludz­kiego w nowe wynalazki i środki.

Franciszek Bacon

Popularne powiedzenie głosi, że najwięcej jest na świecie lekarzy. Wystarczy wspomnieć w gronie zna­jomych, że boli nas igłowa, aby usłyszeć tyle co naj­mniej rad, ile jest przy tej rozmowie obecnych osób. Pasjami lubimy się leczyć i leczyć innych; bo nie tylko korzystać z cudzych rad, ale także, czy może bardziej jeszcze, ich udzielać.

To upodobanie do udzielania (bezpłatnych „porad lekarskich” łączy się z jedną z podstawowych ceoh psychiki człowieka — z potrzebą niesienia .pomocy. Człowiek jest istotą, która źle znosi samotność. Naj­lepiej czuje się wśród innych ludzi, od których otrzy­muje poanoc i moralne wsparcie we wszystkich spra­wach' swojego bytowania. A przecież sprawy zdro­wia i dobrego samopoczucia należą do na j ważnie j-

szych w życiu ¿każdego z nas. Rozumiał to już czło­wiek pierwotny, któremu każda choroba groziła głodem, gdyż nie mógł wówczas zdobywać (pożywie­nia, a bywało, że nawet śmiercią, gdy osłabiony — stawał się obiektem ataku ze strony zwierząt lub in­nych ludzi. Starał się więc walczyć i z tym wrogiem, jakim były dla niego dolegliwości ciała.

Pierwotne formy pomocy i samopomocy opierały się zapewne na działaniu instynktownym, takim sa­mym, jakie i dziś zaobserwować możemy u zwierząt. Chore zwierzęta wylegują się na słońcu, szukają źródeł mineralnych lub pokładów soli, a złamaną kończynę trzymają w powietrzu w pozycji, która poz- wala na prawidłowe zrośnięcie się kości. Zranione zwierzęta liżą swoje rany, wykorzystując w ten sposób substancje hamujące rozwój bakterii, jakie znajdują się w ślinie.

Rzymski pisarz, Pliniusz, wiele dawnych zabiegów medycznych przypisuje obserwacji zwierząt. Dowia­dujemy się od niego, że np. lekarze greccy poznali wartość ciemierzycy białej na podstawie obserwacji kóz (zjadanie jej zawsze wywoływało u kóz rozwol­nienie). Nacinania żył, dla upuszczenia krwi osobom cierpiącym na nadciśnienie tętnicze, miał nauczyć ludzi (zdaniem Pliniusza) hipopotam. Stare hipopota­my co pewien czas wyszukują miejsca, gdzie rośnie ostra trzcina. O jej złamany koniec ocierają nogę i kaleczą się w ten sposób.

Chcąc nieco zrozumieć życie człowieka pierwot­nego, sposób jego myślenia i postępowania, musimy na chwilę spróbować spojrzeć na świat nie naszymi, ludzi żyjących w XX wieku, oczami, lecz spojrzeniem kogoś, kto żył tysiące i dziesiątki tysięcy lat 'przed nami, słowem — naszego odległego przodka. Nie bę­

dzie to takie trudne. Z książek i filmów znamy opisy i obrazy z życia plemion, które i -dziś jeszcze żyją na ipoziomie niewiele zapewne różniącym się od tego, na jakim żyli protoplaści współczesnych wysoko cy­wilizowanych ludzi. Prasa coraz to donosi o nowym odkryciu plemion żyjących na ipoziomie epoki ka­miennej.

Jaki więc mógł wydawać się świat człowiekowi pierwotnemu? Może podobnych wrażeń doświadcza- my, gdy stoimy nad rozhukanym morzem, czy kiedy w górach lub w lesie zaskoczy nas burza? Ale nasz strach czy, innym razem, podziw wobec piękna i po­tęgi świata, są chwilowe. Wiemy, że wrócimy do ciep­łego domu, zapalimy światło i uciekniemy przed deszczem i mrozem.

Mówi się, że zdziwienie jest początkiem wiedzy. Człowiekowi pierwotnemu patrzącemu na świat, w którym żył, powodów do dziwienia się na pewno nie brakowało. Były jego udziałem i „zdziwienia” dobre, -gdy na przykład w czasie suszy trafił na źród­ło wody, czy przypadkiem odkrył nową jadalną rośli­nę. Ale natura, wśród której żył, nie szczędziła mu też okazji do „zdziwień” złych i groźnych Sj były burze, deszcze, niebezpieczne zwierzęta, szkodliwe rośliny. Cóż więc robił, iby móc żyć? Starał się, jak potrafił, rozumieć, i tłumaczyć sobie to wszystko, z czym się stykał i wśród czego żył. Usiłował obser­wować i poznawać swój świat.

Idea ładu jest jedną z najgłębszych cech ludzkiego myślenia. Człowiek pierwotny bał się nieznanego, tajemniczego chaosu, który (go otaczał. Próbował po­rządkować swój świat, aby móc go zrozumieć i żyć zgodnie z prawami, które, jak sądził, tym światem rządziły. WolaT jakiekolwiek tłumaczenie od niewie­

dzy: nie chciał być ¡bierny wobec przypadkowości i gwałtowności losu. Nazwanie, znalezienie przyczy­ny rzeczy i zjawisk kładzie kres nieładowi. Tak ro­dziły się magie, obrzędy, religie i mity. Były one obrazem sytuacji człowieka pierwotnego. Jego świat dzięki nim przestawał być tajemnicą i chaosem. Wszystko miało swój cel i sens. Każda rzecz pomyślną była bądź wynikiem właściwego zastosowania formuł i obrzędów (okres magiczny), bądź darem bogów (re­ligie), każde nieszczęście stawało się winą samego człowieka, gdy swoim niewłaściwym postępowaniem naruszał porządek świata, lub karą zesłaną na niego przez bogów. Człowiek pierwotny stworzył sobie bo­gów, by nie być samotnym w tym tajemniczym i nie­pojętym świecie, który go otaczał, by móc się nim z kimś podzielić, do kogo się zwrócić ze swoimi lękami i niepokojami, -by mieć kogoś, komu mógłby przypisać dzianie się rzeczy, których nie rozumiał. Każdy lud, każda kultura tworzyła swoją religię na miarę własnych potrzeb i doświadczeń, na miarę swojego życia. Bardzo rzadko spotyka, się plemiona, które nie posiadają żadnych wierzeń, choć nie każda religia tworzyła (bogów — istoty nadludzkie.

Szlachetne zdrowie...” pisał Jan Kochanowski w wieku XVI, ale zdrowie i przed czasami Kochanow­skiego, tak jak i dziś, było jedną 7. rzeczy, które lu­dzie cenili bardzo wysoko. Nic więc dziwnego, że człowiek pierwotny i za sprawę stanu swojego zdro­wia (dobrego czy złego) uczynił odpowiedzialnymi -te moce, które — jak wierzył — rządziły światem. Cho­roba i zdrowie ¡były, w jego oczach, częścią ogólnego porządku świata* Ból i cierpienie iiie powstawały bez powodu, u ich podstaw musiała znajdować się jakaś przyczyna. Poszukiwał jej tam, gdzie dopatrywał się

źródła wszystkich działań swojego życia — w woli istot kierujących biegiem świata. Skoro słońce, deszcz, urodzaj czy powodzenie na polowaniu zależne były od ich woli, czemu inafczej miałoby ibyć ze zdro­wiem? Ono także musiało ibyć w ich mocy. Bogowie troszczyli się o życie człowieka i oni, za naruszenie ustanowionych przez siebie praw, karali go odebra~ niem mu zdrowia.

Przyczyn choroby mogło być bardzo wiele — mógł ją sprowadzić gniew boga, złamanie obowiązującego tabu, ale także i magiczne działanie innego, wrogiego człowieka. Choroba, jako zmiana w porządku świata, budziła strach. Rzeczą najważniejszą było ustalenie jej przyczyny. Tu zaczynała się rola ludzi, którzy w społeczeństwach pierwotnych spełniali obowiązki dzisiejszych lekarzy — czarowników, magów, sza­manów, kapłanów, słowem tych, którzy w danej spo­łeczności na skutek wrodzonych (czyli właśnie da­nych im przez bogów) talentów pozostawali w naj­bliższym kontakcie z mocami nadprzyrodzonymi. Oni ustalali przyczynę chroby i, zależnie, od niej, sposoby leczenia. Umiejętności kapłanów czy czarowników nie ograniczały się jednak tylko do tego, co „objawili” im bogowie, choć oni sami może i wierzyli, że całą swoją siłę i wiedzę zawdzięczają właśnie bogom. Osoby» pełniące funkcje, o których mówimy, często byli to po prostu ludzie rzeczywiście wyróżniający się wśród swoich współplemieńców. Byli zapewne dobrymi obserwatorami swojego otoczenia i stosun­ków, jakie w nim panowały. Stąd często ich „magicz­ne” zabiegi i posłuszeństwo wobec ich zaleceń odno­siły pożądany skutek —. ¡bogowie przyjmowali skła­dane im oiiary i zło odchodziło skąd przyszło.

Wspominaliśmy już o analogiach między poziomem żyda dzisiejszych plemion prymitywnych i ludów zamieszkujących ziemię w czasach prehistorycznych. Posłuchajmy więc współczesnej opowiastki, która dobrze ilustruje ten typ działalności czarownika.

W styczniu 1972 zachorowała żona Kauyu, Monda: bolało ją całe ciało i głowa, skóra ibyła zimna i wil­gotna. Odczuwała też bóle żołądka, przestała jeść. Zaniepokojony mąż wezwał Wilakiego, miejscowego uzdrowiciela. Obmacując skórę Mondy Wilaki na­tychmiast wywnioskował, że trapią ją duchy przod­ków. Przy tym oznajmił jej i oałej wiosce, że choroba iest skutkiem jej złego postępowania. Zmarła przed dziesięciu laty teściowa ma dość słuchania, jak Monda wymyśla mężowi i obmawia go wobec sąsiadów. Jest też niezadowolona, że Monda bije dzieci po głowie (choć mąż ją uczy, że inna część ciała do tego służy), a ponadto jeszcze jest leniwa i nie gotuje na czas jedzenia. Monda wyzdrowieje, ale najpierw musi po­stanowić poprawę. Po tym kazaniu Wilaki przykła­dając usta do pleców i piersi Mondy wyssał z nich siedem drzazg drewnianych. Drzazgi te to strzały, które w nią wibili rozigniewani przodkowie. Oni też odebrali jej «część ducha»: dlatego skóra jej jest zimna. Gdyby złe duchy wstąpiły w Mondę — skóra byłaby gorąca. Monda oczywiście wyzdrowiała” — kończy opowiadanie Donald McGregor, misjonarz protestancki, opisujący obrzędy praktykowane na Nowej Gwinei („Znak”, 241—'242).

Ale prymitywne lecznictwo dawne czy dzisiejsze, to nie tylko stosowanie zaklęć i obrzędów. Zastana­wiając się nad przyczynami różnych zjawisk i zda­rzeń, człowiek pierwotny (gromadził wyniki swych obserwacji. Odkrywał lecznicze właściwości ziół, wód

mineralnych i innych składników własnego otocze­nia. A łącząc zastosowanie tych praktycznych środ­ków z działaniami magicznymi, bardzo wcześnie do­konał odkrycia ipewnej prawdy o ludzkiej psychice

że wiara w skuteczność leczenia pomaga zwalczać chorobę. Zasady tej często nadużywają dzisiejsi zna­chorzy, Jak i często nadużywali jej czarownicy, ale współczesna medycyna także uznaje stan psychiczny chorego, jego wiarę w wyzdrowienie, za bardzo ko­rzystny dla przebiegu leczenia.

Podstawą medycyny w jej pierwotnej postaci było ustne przekazywanie wyników obserwacji i doświad­czeń. Przechodziły one z pokolenia na pokolenie. Funkcja czarownika często bywała dziedziczna — oj­ciec wtajemniczał syna we własną wiedzę i stosowa­ne przez siebie sposoby. W kulturach, które osiągnęły wyższy szczebel rozwoju, metody przekazywania za­częto doskonalić. Powstawały np. specjalne szkoły, zlokalizowane zwykle przy świątyniach. Wynalezie­nie pisma bardzo ułatwiło rozwój nauki, więc także i medycyny. Można było teraz gromadzić wyniki le­czenia i analizować je opierając się nie tylko na doświadczeniach jednego pokolenia. W ten sposób powstawały w starożytnych cywilizacjach doskonale rozwinięte systemy medyczne, o wysokim .poziomie wiedzy o działaniu leków roślinnych i mineralnych oraz dużej 'biegłości w sztuce operacyjnej. Zapiski znalezione w Ur (tereny Mezopotamii), wykonane na glinianych tabliczkach, wskazują, że dokładne „pro­tokoły” obserwacji i skuteczności leczenia chorób pro­wadzono tam w sposób systematyczny przez około trzystalat.

Wśród najstarszych cywilizacji cztery wiodą spór

o prymat —^ babilońska, egipska, hinduska i chińska.

Jeśli ponadto przypomnimy tu wyniki badań archeo­logicznych w Meksyku i Azji (okolice dzisiejszego Uzbekistanu i Turkmenii), otrzymamy obraz roz­mieszczenia najstarszych skupisk cywilizacyjnych,, wysoko rozwiniętych już przed sześcioma tysiącami lat. I

Kultury Mezopotamii, nazywane zwykle cywiliza- I cją babilońską, łączyły wszystkie zdarzenia na ziemi I ze zjawiskami na niebie. Wszystkie sprawy tego I świata zostały z góry ustalone przez istoty nadprzyro- I dzone i ta boska wola zapisana została w gwiazdach. I Niebo jest więc jedną wielką księgą, a nauka jej I odczytywania jest najważniejsza. Kto ipotrafi czytać I niebo, może poznać i przewidzieć zdarzenia na ziemi, I objaśniać teraźniejszość i przepowiadać przyszłość. I Notowano więc skrzętnie wszystko, co działo się na I niebie i ziemi, usiłując znaleźć łączność między tymi I dwoma porządkami. Wiązano bieg słońca, jego poło- I żenie, fazy księżyca — z wegetacją roślin, porami I roku, pogodą i wylewami rzek. Szukano także związ- I ku między niezwykłymi zjawiskami na niebie (np. I zaćmienie słońca lub -księżyca, pojawienie się nowej gwiazdy czy komety), z wyjątkowymi wydarzeniami w życiu narodu czy pojedynczych ludzi. W księdze niebios szukano wyjaśnień klęsk żywiołowych, wy­ników wojen itp. Tak powstała nauka o przepowia­daniu z gwiazd, czyli astrologia.

Medycyna kultur Mezopotamii wiązała również kwestię zdrowia człowieka z jego losem wcześniej już określonym przez bogów i zapisanym w gwiaz­dach. Związek astrologii z medycyną uwidaczniał się na przykład w przywiązywaniu dużej wagi do liczb. Siódemka była liczbą „złą”. Nie udzielano więc cho-. rym pomocy w dniach, których data dzieliła się przez siedem. W mieszaniu składników roślinnych i mine-

ralńych także unikano tej liczby. Leczenie poszcze­gólnych- części ciała rozpoczynancPw momencie okre­ślonego — pomyślnego — układu gwiazd i od niego uzależniano wybór rośliny leczniczej.

O medycynie babilońskiej mówią łiam zachowane teksty lekarskie z VII wieku p.n.e., a niektóre nawet z XIII w. p.n.e. Ich treść jest jednak jeszcze starsza, pochodzi z około 2000 lat p.n.e. Medycyna balilońska przejęła wiedzę medyczną po wcześniej zamieszku­jących te tereny Sumerach. Samo słowo „asu”, jak w Babilonie nazywano lekarza, pochodżi z sumeryj- skiego „a-zu” (i&-zu), co znaczy „człowiek, który zna wodę” i określało kiedyś kapłana wróżącego na pod­stawie wody lub oliwy. Jeden z wielu związanych z medycyną bogów babilońskich, Ningiszzida, syn bo­ga Ninazu (co znaczy jS Pan Lekarz), jako swoim symbolem posługiwał się różdżką ze splecionymi wę­żami, której do dziś używa się dla oznaczenia zawodu lekarza.. Jak wynika z Kodeksu Hammurabiego (XVIII w. p.n.e.), w krajach Mezopotamii obok za­wodu lekarza-kapłana istniał także zawód lekarza „świeckiego”, nie związanego z religią. Taka specja­lizacja musiała dać oczywiście dobre wyniki. Leka- rza-ikapłana przyzywano dla ustalenia przyczyny cho­roby. Jeśli jednak prognostyki nie były zdecydowanie niepomyślne,^ gdy wszystkie znaki wskazywały, że bogowie nie będą przeciwni przywróceniu choremu Zdrowia, do akcji mógł wkroczyć lekarz. Opis sym­ptomów niekiedy nie wróżył nić dobrego: „Je­żeli choremu pulsuje w prawym uchu, jego choroba jest poważna, ale wyżyje. Jeśli pulsuje w lewym uchu (są podstawy) do niepokoju. Jeśli pulsuje w obu uszach, umrze”. Wspomniany wyżej Kodeks Hammu­rabiego przewidywał obcięcie lekarzowi rąk za spo­

wodowanie śmierci pacjenta... Poziom medycyny ba­bilońskiej musiał więc być rzeczywiście wysoki, a środki przez nią zalecane istotnie skuteczne, skoro zawód lekarza, mimo tak groźnej perspektywy, miał licznych adeptóW. Jak wiemy na podstawie zacho­wanych recept, leczono kierując się wiedzą o dzia­łaniu wyciągów z ziół i roztworów różnych soli (jako lekarstwa używano np. sproszkowanej skorupy żółwia, który to środek do -dziś zachowały w swych przepisach medycyny Dalekiego Wschodu). Nie obca była też medycynie babilońskiej chirurgia — doko­nywano wycinania guzów, amputacji kończyn. A mo­że i my spróbujemy skorzystać z porad 'babilońskich „asu”? Oto recepta na dolegliwości żołądkowe: „Je­żeli człowiek ma żołądek rozpalony i nie przyjmuje pokarmu ani napoju, weźmiesz nasienie tamaryszka, zmieszasz z miodem i zsiadłym mlekiem. Chory zje to i wyzdrowieje”.

O medycynie Egiptu najwięcej dowiedzieć się mo­żemy z papirusów poświęconych sztuce lekarskiej oraz z dzieł pisarzy greckich -— Herodota, Diodora i innych (kultura Grecji, a później Rzymu, ¡bardzo wiele zdobyczom Egiptu zawdzięcza; nawet słynna przysięga lekarska, sformułowana przez Hipokratesa, przejęta została z wzorów egipskich). Sporo wiado­mości o egipskiej medycynie dostarczają nam także dzisiaj badania mumii egipskich (np. zdumienie współczesnych lekarzy ¡budzą stwierdzone na mu­miach zabiegi operacyjne, szczególnie wycinanie otworów w kościach czaszki, tak zwana trepanacja; zabiegi te musiały być wykonywane za życia danej osoby, gdyż brzegi kostne wykazują ślady zagojenia).

Najstarsze papirusy lekarskie pochodzą z drugiego tysiąclecia pji.e., ale zawarta w nich wiedza jest

z pewnością starsza. Na przykład w tzw. papirusie Ebersa, zawierającym około dziewięciuset recept przeciwko różnym chorobom, część przepisów pocho­dzi przypuszczalnie z czwartego tysiąclecia p.n.e. Najsłynniejszym lekarzem był Imhótep, uważany za ojca medycyny egipskiej.

Szczególną uwagę przywiązywano w medycynie Egiptu do ziołolecznictwa. W powszechnym użyciu były, między innymi, olej rycynowy, kora granatow- ca (na robaki), piołun (na apetyt), a nawet opium dla uśmierzania bólu. Znano także właściwości roz­maitych soli mineralnych i chętnie je stosowano (sole miedzi na wymioty, sole ołowiu w celach kosmetycz­nych). Posługiwano się także środkami pochodzenia zwierzęcego (mleko rozmaitych zwierząt, krew, tłusz­cze itp.). Sposoby przyrządzania lekarstw były podob­ne do dzisiejszych: znajduje się w nich zawsze środek podstawowy (leczniczy), oraz pomocnicze, które mają nadać lekarstwu odpowiednią postać i poprawić jego smak czy zapach.

Podczas gdy wiele zdobyczy medycyny babilońskiej i egipskiej zastało przyswojonych i dalej rozwiniętych przez kultuty krajów europejskich (a także np. w Persji czy Kartaginie), rozwój medycyny Chin i Indii wykazuje cechy zupełnie swoiste. Stało się tak ze względu na niezależny rozwój nauki tych kra­jów od osiągnięć, odległych terytorialnie, Mezopo­tamii i Egiptu. Chiny i Indie rozwinęły tak oryginal­ne kierunki medyczne, jak akupunktura, chiroprak- tyka, joga i inne. Zielarstwo chińskie do dnia dzisiej­szego stanowi bogate źródło wiadomości o właściwoś­ciach różnych roślin leczniczych, szeroko stosowanych także przez współczesną medycynę Chin.

Chiński kanon medyczny, <nei człng, zawiera wiele

danych, które potrafią zadziwić uczonych współcze­snych. Na przykład, na dwa tysiące lat przed odkry­ciem krążenia krwi przez angielskiego fizjologa Wil­liama Harveya (1578—1657), w kanonie tym nauczar no, że „serce reguluje krew w całym ciele... krew płynie nieprzerwanie w koło i nigdy się nie zatrzymu­je”. Jeśli uświadomimy sobie, że religia i filozofia chińska, zawsze, a zwłaszcza od czasów Konfucjusza, głosiły „świętość ciała ludzkiego” i tym samym nie zezwalały na prowadzenie żadnych doświadczalnych prac anatomicznych, możemy tylko (podziwiać niez­wykłą umiejętność tak trafnego wnioskowania na podstawie nielicznych obserwacji.

Gdy myślimy o medycynie Indii, jako pierwsze skojarzenie pojawi się nam obraz „fakirów”, tych dziwnych ludzi, którzy podobno osiągnęli całkowitą kontrolę nad własnym ciałem. Ale sprawami jogi, która podobnie jak wspomniana wyżej akupunk­tura budzi obecnie szerokie zainteresowanie, zaj­miemy się osobno. Hinduska nauka zna jednak wiele jeszcze innych sposobów postępowania. U- jęte w pochodzącej ż X wieku p.n.e. księdze ayuveda i w znacznie późniejszym (około X-XII wieku -n.e.) systemie leczenia unani, metody medycyny hindu­skiej zawierają liczne, trafne z dzisiejszego punktu widzenia, wskazówki lecznicze i zasady przewidywa­nia przebiegu choroby (szczegółowo opracowano np. sposoby leczenia zatruć i ukąszeń jadowitych węży). Spisane na początku naszej ery przez hinduskich le­karzy, Susrutę i Charakę, zasady postępowania za­wierają m.in. opisy przeprowadzania operacji pla­stycznych, operacji w jamie brzusznej, .metody postę­powania w położnictwie i przy niektórych chorobach zakaźnych.

Powyższy przegląd stanu medycyny w wysoko roz­winiętych kulturach starożytności nie obejmuje, o- czywiście, wszystkich kultur świata. Mamy już dość szczegółowe. dane o stojącej na wysokim poziomie medycynie Majów i Inków. Również i tam doko- Inywano różnorodnych zabiegów chirurgicznych, jak otwieranie czaszki czy jamy brzusznej, operacyjne leczenie złamań i inne. Także medycyna współczes­nych nam ludów pierwotnych osiąga niekiedy po­ziom budzący nasz podziw. Dziewiętnastowieczni pod­różnicy pozostawili nam opisy bardzo trudnych ope­racji wykonywanych na ich oczach przez tubylczych I „medyków”. Angielski etnolog, badacz-obyczajów lu­dów Afryki, R. W. Felkin opisał w 1879 r. zabieg cesarskiego cięcia* którego był świadkiem w Ugan­dzie. Kobiecie, która miała ¡być operowana, w cha­rakterze narkozy dano do wypicia dużą ilość wina bananowego. Następnie ułożono ją na macie i zwią­zano pasami z kory drzewnej, aby jej przypadkowe poruszenia nie utrudniały zabiegu. Operację przepro­wadzał „czarownik” w asyście dwóch pomocników. W pomieszczeniu, gdzie dokonywano zabiegu,- był prócz nich tylko Felkin, którego także uważano za potęż­nego czarownika. Reszta współplemieńców oczeki­wała przed szałasem. Jeden z pomocników unieru­chamiał nagi kobiety, drugi, bardziej doświadczony, rękami ściskał z boków jej brzuch. Sam czarownik „zdezynfekował” starannie swoje ręce i brzuch ope­rowanej winem palmowym a następnie wodą. Przez cały czas odmawiał po cichu zaklęcia, które brzmia­ły jak nie kończąca się pieśń obrzędowa. Po umyciu rąk chwycił w dłoń zakrzywiony nóż i wydając prze­raźliwy krzyk jednym ruchem dokonał cięcia. Krzyk jego natychmiast został podchwycony na zewnątrz

szałasu. Jak można.sądzić, nagły ten hałas miał od­straszyć złe demony, ale z pewnością oddziaływał także na psychikę operowanej. Jeśli .była niedosta­tecznie uśpiona, krzyk musiał wywołać u niej para­liżujące uczucie lęku, które odwracało jej uwagę od bólu zadanego cięciem noża. Dalej wypadki poto­czyły się lotem błyskawicy. Czarownik wyjął płód i zajął się jego ożywieniem. Pomocnik rozpalonym żelazem przypalił krwawiące miejsca rany, oczyścił ją, przez ucisk z boku zbliżył ibrzegi do siebie i na­łożył szwy. Zagojenie rany nastąpiło po 11 dniach. Znamy przykłady wielu innych udanych zabiegów. Opisywano na przykład operacyjne wyjmowanie strza­ły z klatki piersiowej, zeszycia żołądka i jelit przedziu­rawionych włócznią, przy czym zamiast szpitalnych „klamerek” posługiwano się... kleszczami termitów.

Z odległej Afryki wróćmy jednak „do siebie”, do Europy. Ale nie wracamy do niej takiej, jaką jest dzisiaj. Zatrzymamy się jeszcze na chwilę w Euro­pie przedchrześcijańskiej, pogańskiej, zamieszkałej przez liczne ludy celtyckie, germańskie i słowiań­skie. Sposób życia, a zapewne i lecznictwa, ówczes­nych mieszkańców naszego kontynentu pozostawał najprawdopodobniej na poziomie bliskim temu, jaki poznaliśmy z opisu afrykańskiego podróżnika. Wolno założyć, że i tutaj istnieli „magowie” — kapłani bóstw, które na danym terenie czczono i że działali także ple­mienni „uzdrowiciele”, którym nie obce były rozmai­te praktyczne sposoby leczenia. „Wiedźmy”, i „cza­rownice” średniowiecza to bez wątpienia pozostałoś­ci kultów i praktyk okresu przedchrześcijańskiego.

Razem z przyjęciem chrześcijaństwa zaczynała się na danym terenie walka ze starymi obrzędami i wie­rzeniami. Także działalność kapłanów pogańskich by-

tiB

ła najpierw źle widziana, a później surowo tępiona. Nadawano im złowróżbne miano „czarowników”, a ich pomocnicom, kobietom, gdyż nip. u Słowian one głównie zajmowały się leczeniem, przyklejono etykietkę „czarownic”. Kulty -pogańskie musiały być przez bardzo długi okres czasu poważnym konku­rentem dla chrześcijaństwa, skoro papież Innocenty VIII jeszcze w roku 1484 musiał wydać bullę naka­zującą surowe tępienie czarownic. O trwałości daw­nych wierzeń i zaiboibonów niech świadczy przykład króla szwedzkiego, który wyruszając w 1563 roku na wojnę przeciwko królowi duńskiemu, zabrał ze sobą cztery „czarownice” do pomocy w przewidywa­niu wyników walki, odpędzaniu czarów i odczynia­niu uroków. Potępienie starych kultów, palenie na stosie podejrzanych o „nieczyste praktyki”, „kon­takty z diabłem”, i „czary”, sprawiło, że osoby bo­jące się takich oskarżeń chroniły się w odludne miej­sca, w lasach czy górach. Okoliczna ludność pamiętała jednak o ich leczniczych umiejętnościach i często z nich korzystała, zwłaszcza' że kościół w minimal­nym tylko stopniu potrafił ich usługi zastąpić. Pow­stające przy klasztorach szpitale były nieliczne, le­karzy niewielu, znacznie mniej niż np. w starożyt­nym Rzymie, i osiedlali się zazwyczaj w większych ośrodkach miejskich czy na dworach władców. Zresz­tą ich ¡usługi, a także leki przez nich zaleoane, by­najmniej nie były tanie. Wierzono ibowiem, że sku­teczność lekarstwa jest proporcjonalna do jego ce­ny. Stąd w receptach tego czasu szerokie zastosowa­nie drogich kamieni: pereł, szmaragdów, rubinów itd. .Także proszek zeskrobany ze złotych monet bar­dzo był ceniony — oczywiście za swoje walory Je-

Medycyna oficjalna, uznawana przez kościół, całko- ] wicie odżegnywała się od medycyny ludowej. Posłu- i szeństwo zasadom religii sprawiło, że lecznictwo śred- j niowieczne zatrzymało się na ustaleniach słynnych lekarzy greckich i rzymskich: Hipokratesa (460—377 p.n.e.) i Galena (130—201 n.e.) i wiele wieków miało ■; minąć nim medycyna zaczęła stawiać następne kroki w swoim rozwoju. Jeden z przepisów medycznych zamieszczony w wydanym w XVI „kompendium”, wiedzy lekarskiej głosił: „Ci, którzy rozmyślnie od­stępują od słusznych i właściwych zaleceń Hipokrar . tesa, potwierdzonych przez rozum i doświadczenie, mogą być uznani-za niesprawnych w zawodzie”. Nau­ka trwała więc jakby w stanie zamrożenia — nowe idee nie mogły się pojawić, .gdyż każda nowość rów­noznaczna była z herezją czy czarami, a to groziło wiadomymi konsekwencjami. W okresie wypraw krzyżowych, gdy Europa zetknęła się ze znajdującą się wówczas w stanie rozkwitu kulturą arabską, po­ziom medycyny uległ pewnej poprawie pod wpły­wem dzieł tamtejszych lekarzy, a szczególnie Awi- cenny (980-1037). Niemniej mamy pełne prawo po­wiedzieć o medycynie średniowiecznej to, co o swoich poprzednikach napisał Boerhaave (1668—1738), słyn­ny lekarz holenderski: „Gdy się porówna tę niewielką ilość dobra, jaką ludzkość zawdzięcza połowie tuzina lekarzy, którzy byli rzeczywiście godni swego za­wodu, z całym złem wyrządzonym przez przeważa­jącą większość pozostałych, nie można ani przez chwi­lę wątpić, że było by lepiej, gdyby zawód lekarski nigdy nie istniał.”

Aż do czasów Odrodzenia skamieniała bryła me­dycyny, miała nieruchomo tkwić w miejscu. Dopiero Paracelsus (ur. 1493 r.) ośmielił się odrzucić nauki

i Galena, i także Awicenny, twierdząc że nie sięga­ją one w samą naturę przyrody, i odkryć „nową prawdę” (a wiemy, że jest to prawda bardzo stara), że natura pokrewna jest człowiekowi. Zachowując założenia religii ujmował człowieka w kategoriach świata stworzonego przez siły przyrody i twierdził, że człowiek powinien „pomagać sam sobie” poznając świat. Pisał: „możemy wydrzeć diabłu całą jego sztu­kę, powinniśmy to uczynić, powinniśmy tę wiedzę wykorzystać, a diabła wyrzucić”. Pomaganie ludziom jest bowiem służbą Bogu, będzie to więc jego sztuka, a nie diabelska.

Ale na razie jesteśmy jeszcze w czasach średnio­wiecza i metody jego lekarzy bliższe są tym, które w IV wieku naszej ery stosował słynny ówczesny lekarz Marcellus z Bordeaux, niż -poglądom Parace- lsusa i innych uczonych Odrodzenia. Oto przepis Marćellusa na pozbycie się bólu zębów: „Człowiek ■obuty powinien stanąć na ziemi pod otwartym nie­bem, złapać żabę za głowę, napluć jej w pyszczek, powiedzieć, żeby ból zabrała ze sobą, i puścić ją. Ale musi to być wykonane w szczęśliwym dniu i szczę­śliwej godzinie”. Jeśli oficjalna nauka pełna była „naukowych” zabobonów i stosowała środki niewiele mające wspólnego z prawdziwą wiedzą medyczną, zrozumiałe, że stwarzało to korzystne warunki dla wszelkiej szarlatanerii. Arnaldus Villanovanus, sław­ny lekarz z Xin wieku, pisał: „Gdy nie możecie postawić diagnozy, należy stanowczo oświadczyć, że pacjent cierpi na zatwardzenie wątroby. Nawet je­żeli pacjent skarży się na bóle nie w wątrobie, lecz w głowie lub innej części ciała, należy twierdzić, że choroba mieści się w wątrobie. Stosownym słowem dla określenia zatwardzenia jest opilatio. Słowa tego

pacjent nie potrafi zrozumieć, co ma ważne znacze­nie”. Skoro nie potrafiono ani wskazać racjonalnych przyczyn chorób, ani znaleźć odpowiednich środków ich leczenia, szukano tłumaczeń pozamcjonalnych

od kary Bożej po‘działanie „sił nieczystych”. Śred­niowiecze bowiem to okres zdumiewającej mieszani­ny rzeczy sprzecznych i, logicznie rzecz biorąc, wy­kluczających się wzajemnie. Skostnieniu nauki ofic­jalnej towarzyszy wybujały rozwój pseudonauk (alchemia), żarliwa wiara chrześcijańska znajduje swoją przeciwwagę w powszechnej wierze w czary, magię, astrologię i najrozmaitsze zabobony.

Człowiek i świat znajdują się pod opieką Boga, każde więc zło musi być dziełem złego ducha, sza­tana. Kalendarz Duńczewskiego taką nam w 1759 ro­ku składa „relację o czarach i czarownicach”: „Przy tak wielkiej świątobliwości staropolskiej i rozmno­żeniu chwały bożej czart przeklęty rozrzucił tę za­razę duszom, jako pomiędzy rozsianą pszenicę Go­spodarza Ewangelicznego zły człowiek kąkol nocny. Stąd polskie przysłowie: Gdzie Pan Bóg kościół bu­duje, tam diabeł kaplicę stawią. •[...] Czarownicy i czarownice, za powodem szatańskim, igdy chcą je­chać gdzie na granicę albo na górę jaką dla uciechy i bankietów z diabłami, siadają na kozły, ożogi, miet- ły zamiast koni, na taki albo niecki zamiast karety, nasmarowawszy się tłustością z dzieci przed chrztem poduszonych. [...] Nieraz przez czary zwycięstwo otrzymali nad Polakami nieprzyjaciele, jako Turcy dwa razy pod Cecorą, z wielką stratą młodzi i ryce- rzów polskich. [...] Za Chmielnickiego pod Batogo- wem, Cudnowem, gdy czarowników połapano, łby im uciąwszy, jedna głowa nad drugą skakała, 'gryząc -się wzajemnie, o czym historycy nasi (pisali). [...] Przez

20

/

grady, pioruny, wichry, ognie, dwory i sąsiadów nisz­czą, na bydło nasełają czarta, aby je wybił lub wy- morzył. Mają od niego pewny proszek, którym po­sypują ogrody i pola, skąd żaby, gąsiennice, szarań­cze albo inne robactwo mnoży się”.

Prześladowanie czarownic rozpoczęło się we Fran­cji i Niemczech w wieku XIII-tym. Do Polski do­tarło w trzy wieki później i nigdy nie osiągnęło tak strasznych rozmiarów, jak w tamtych krajach (usta­lenie liczfoy ofiar jest oczywiście niemożliwe, niech nam wystarczy tych kilka przykładów: w maleńkim miasteczku Zuckmantel na Śląsku, w ciągu roku 1651 wykonano sto dwa wyroki śmierci; w dużych mia­stach liczba ofiar była jeszcze większa — w Genewie w ciągu trzech miesięcy spalono 500 czarownic). Osta­tnie nieszczęsne polskie „wiedźmy” spłonęły dwieście lat temu, w 1775 roku we wsi Doruchowo na ziemi wieluńskiej — 14 kobiet podejrzanych o to, że za pomocą czarów sprowadzają choroby i suszę. Rok później król Stanisław August zażądał zaprze­stania tortur w dochodzeniach o czary, a Wojciech Kluszewski, kasztelan biecki, zniesienia w tych spra­wach kary śmierci. Jednak i po uchwaleniu tych praw przez Sejm zdarzały się wypadki męczenia i pławie­nia czarownic. „Wiara bowiem ludu w czarodziej­stwo, ugruntowana wiekami przy pomocy książek, od których w wieku XVI i XVII roiło się w całej Euro­pie, potrzebowała także wieków na jej wykorzenie­nie” — pisze Zygmunt Gloger, badacz polskiego fol­kloru.

Czy my, ludzie XX wieku, możemy powiedzieć, że wolni jesteśmy od wszelkiej wiary w zabobony, uro­ki, magię itd, itd? Chyba nie. No cóż, wierzenia prze­sądne są jedną z powszechnych właściwości naszej

psychiki. Mamy więc swoje szczęśliwe podkowy, fe­ralne trzynastki, czarne koty; nie lubimy, gdy stłucze się nam lusterko czy rozsypie sól, odpukujemy w drzewo, mówimy „pomyślności” czy „na zdrowie”, gdy ktoś kichnie, nie wiedząc nawet, że kiedyś kich­nięcie było znakiem bardzo „niebezpiecznym” — w momencie kichania dusza rzekomo opuszczała ciało i dobre życzenie miało jej pomóc do niego powrócić. Mamy swoje amulety, maskotki, szczęśliwe dni i licz­by. Pół żartem, ale i pół serio wierzymy horoskopom gazetowym, chętnie słuchamy opowieści „naocznych świadków” o dziwnych historiach z duchami. Ba, ma­my już własne, zupełnie nowoczesne przesądy |=§ np. wiarę w latające talerze. Może znużeni „normalnym” życiem szukamy jednak odrobiny dziwności, przy­padku, tajemnicy? I odwrotnie, gdy naszemu nor­malnemu życiu coś zagraża, sądzimy, że „wszystkie środki” są dobre, jeśli tylko potrafią nam pomóc? (Naukowo udokumentowane jest rozpowszechnie­nie najrozmaitszych przesądów wśród żołnierzy ame­rykańskich walczących na frontach II wojny świa­towej).

Zainteresowanie dla spraw, które tak ważną rolę odgrywały w życiu naszych bardziej lub mniej od­ległych w czasie przodków, nie maleje we współ­czesnym świecie, a wzrasta. A że nauka współczesna raz przyjąwszy w czasach Odrodzenia za swoją, ma­ksymę: „nic, co ludzkie, nie jest mi obce”, od tamtej pory pozostała jej wierna, wtargnęła więc i w dzie­dzinę dawnych „przesądów”, zdziwiona naszym odra­dzającym się nimi zainteresowaniem. I skutek jest taki, że coraz mniej przesądów mamy prawo nazy­wać tylko przesądami. Wszystko, czy prawie wszy­stko, znajduje swoje racjonalne uzasadnienie. W wie-

lu społeczeństwach utrzymało się np. przekonanie, że kobieta ciężarna narażona jest na szczególne niebez­pieczeństwa (np. ze strony złych mocy), z drugiej strony uważano, że w tym okresie powinny przysłu­giwać jej pewne przywileje (spełnianie tzw. „zach­cianek”). Słowem, sądzono, że sposób jej życia w okresie ciąży odbija się na jej potomku. W pierw­szej połowie XX wieku poglądy te zaliczono do prze­sądów. Tymczasem badania przeprowadzone w okre­sie ostatnich dziesięcioleci dowiodły istnienia rzeczy­wistego związku między stanem fizycznym i psychicz­nym przyszłej matki a zdrowiem dziecka.

Medycyna ludowa także wreszcie „wpadła w ręce” uczonych. Występując przeciwko znachorom i zie­larzom przedstawiciele medycyny oficjalnej głoszą często, że stosowane przez tych pierwszych zaklęcia i praktyki nie mają żadnego leczniczego znaczenia, a czasem mogą nawet przynieść szkodę zdrowiu. W wielu wypadkach jest to rzeczywiście» słuszne (pa­miętamy opis „kuracji” przeprowadzonej w „Antku” Prusa). Mało kto z nas odważyłby się (nawet, gdyby zdobył potrzebne do sporządzenia owych mikstur środki) na zastosowanie którejś z poniższych recept: „Jeżeli siwych włosów chcesz pozbyć, a inszych na­być młodych, utrzeć suchego gnoju kociego na proch jako najmielszy, przesiać go i z octem mocnym atem- perować gęsto, czym namaściwszy włosy, opadną. A gdy łysina stanie się, to czynić, co głowę łysą wło­sami napełnia, a urosną włosy nowe” (Nostradamus). „Gdy żaby na wiosnę puszczają jaja po wodzie jako bańki drobne, zebrawszy ich w naczynie, płótna, ile chcesz, nowego, grubawego namoczyć i wysuszyć przy słońcu, co raz, drugi i trzeci uczyniwszy, scho­wać. Gdy tedy potrzeba, na ranę albo którąkolwiek

część ciała krwią płynącą przyłożyć kawałek dwa razy większy jak ranę; zaraz krew ustanie, rzecz na wielu doświadczona”.

Nie wszystkie jednak praktyki medycyny ludowej mamy prawo potępić czy wyśmiać. Odwrotnie, w świetle dzisiejszych badań dawne środki, a także często i same sposoby ich stosowania, uzyskują pełną aprobatę dzisiejszej wiedzy. Odziera je ona co praw­da z tego nimbu tajemnicy, który kiedyś posiadały, ale docenia to racjonalne jądro, które w nich znajdu­je. Cóż możemy mieć przeciwko dawnej mądrości, gdy głosi, że „słonecznik mężom sił dodaje”, „pie­truszka paniom niepłodnym służy”, „szafran w miarę użyty rozwesela seroa, nadużyty czyni człowieka smutnym”, skoro nauka potwierdziła taki czy inny, ale korzystny wpływ tych środków na organizm czło­wieka. Czy nie przyznamy racji Kalendarzowi Duń- czewskiego, gdy takie nam daje rady „dla pora­towania i utwierdzenia pamięci”: „Powietrze suche, subtelne, czyste i nieskazitelne znacznie pamięci jest pomocne, jako też odory wdzięczne, kadzidła łagodne i miłe pamięć utwierdzają”. „Kurzenie częste tytoniu tak dalece osłabia pamięć, iż wszystko przed tym wiadome i rzeczy pamiętne z głowy wyprowadza i w niepamięci topi”. Wtedy nie pomoże już nawet to pełne fantazji zalecenie: „Gdy co z trudnością pa­miętasz albo zapomnisz, potrzyj dłonią tył głowy, w której jest cerebellum, to jest móżdżek, a tak za­grzany, powoli, lecz często, wyobrażenie rzeczy pro- mowować będzie”.

Gdy porównamy środki, których używanie zalecają dawne zielniki czy ustna tradycja ze składem le­karstw stosowanych w medycynie dzisiejszej, w nie­licznych tylko wypadkach dostrzeżemy wyraźnie za­

rysowaną granicę. Babka szerokolistna, .popularny „sposób” na rany i wrzody, jest istotnie cennym środkifem zawierającym substancje skutecznie hamu­jące rozwój bakterii ropnych. Podobnie uzasadnione jest stosowanie szałwii przy stanach zapalnych dzią­seł, rumianku przy zapaleniu spojówek, a naparu z kwiatu lipowego jako środka napotnego obniżają­cego temperaturę ciała.

Ale także i wówczas, gdy dzisiaj nie możemy znaleźć uzasadnienia dla jakiegoś sposobu leczenia stosowanego przez medycynę ludową, nie znaczy to jeszcze, że jest on bezwartościowy. Przez wiele lat potępiano stosowany od zamierzchłych czasów sposób leczenia ran, polegający na nałożeniu na ranę chleba zmieszanego z pajęczyną. Wskazywano, że pajęczy­na jest siedliskiem kurzu, który może tylko zanie­czyścić ranę, a zwilżany śliną chleb zawiera moc bakterii. Gdy odkryta przez Aleksandra Fleminga penicylina (wydzielina grzybka Pénicillium notatum) okazała się, podczas badań przeprowadzonych przez E. Chaina w 1938 roku, wspaniałym środkiem prze- ciwbakteryjnym, wszystko się wreszcie wyjaśniło i innym okiem spojrzano na „znachorskie leczenie” ran. Okazało się, że grzybek Pénicillium chętnie osa­dza się na nitkach pajęczyny, a umieszczony na tak doskonałej ¡pożywce, jak wilgotny chleb, szybko się rozmnaża wydzielając penicylinę. Podobnie wyglą­dała sprawa odkrycia szczepień ochronnych. Edward Jenner (1749—1823), podczas .pobytu w hrabstwie Gloucester, gdzie odbywał praktykę u chirurga, sły­szał wielokrotnie od tamtejszych mieszkańców, że osoby, które zaraziły się ospą od bydła, nie zapada­ją na tę chorobę, gdy jej epidemia pojawi się wśród ludzi. Jenner wiedział, że współcześni mu lekarze

tego rodzaju opowieści traktowali lekceważąco, więc I swoje eksperymenty przeprowadzał w tajemnicy. Ich I skutkiem było wynalezienie w 1796 roku pierwszej i szczepionki.

Oczywiście nie wszystko, co się świeci, jest złotem | i nie wszystkie praktyki medycyny ludowej są w rów- I nym stopniu cenne. Ale okazało się, że warto do nich I jednak sięgać. Zmienił się więc także i stosunek do j owych, tak niegdyś pogardzanych jako objawów J ciemnoty i zabobonu „sposobów leczenia”. Skoro nau- i ka oficjalna nie odżegnuje się już ani od hipnozy czy I telepatii, jako spraw , ^niepoważnych” i przez to nie- I godnych zainteresowania, to innym także okiem pa- | trzy dziś na udział owej „magii” w zabiegach leczni- i czych. Wspominaliśmy już tutaj o znaczeniu sugestii j i stanu psychiki chorego w procesie leczenia. Związek I między samopoczuciem chorego, a siłą obronną jego. 1 organizmu przeciw atakowi choroby jest już dzisiaj- oczywisty. Stara prawda, że wiara w wyzdrowienie j jest połową sukcesu, znalazła swoje naukowe po- | twierdzenie, gdyż wiele chorób ma podłoże psycho- nerwowe i nieuwzględnianie stanu psychiki chorego ] może bardzo osłabić efekty leczenia. Współczesna na­uka wie już, że pewne zjawiska natury psychicznej,. . , jak np. silne emocje, mogą być przyczyną chorób or­ganicznych (tzw. zaburzeń psychosomatycznych,.czyli >J fizjologicznych o podłożu psychicznym) i uleczenie i ich osiągnąć można przede wszystkim za pomocą psy­chologicznego „oczyszczenia”.

Może w tym powiązaniu stanu psychiki i stanu ■; fizycznego zdrowia organizmu kryje się jedna z przy- czyn współczesnego odradzania się tzw. znachorstwa | jak również zielarstwa?

Przepełnione gabinety lekarskie nie sprzyjają peł­nemu kontaktowi lekarza z pacjentem. Odpowiadamy mniej lub bardziej ściśle i krótko na pytanie, co nam „dolega”, choć często odczuwamy potrzebę głębszej i dłuższej rozmowy i zainteresowania nami, nie tylko jako „obiektami do leczenia”, ale także jako ludźmi. Bierzemy otrzymane recepty i zażywamy przepisane nam lekarstwa, nie „o świcie” czy „podczas pełni księżyca”, ale zwykle „przed” lub „po jedzeniu”. Zażywamy, czytając jednocześnie w gazecie wiado­mości o „ubocznym działaniu” naszych medykamen­tów. I tu znajdujemy się może na tropie przyczyny powrotu do drugiego aspektu medycyny ludowej — do zielarstwa i w ogóle leków naturalnych. Orga­nizm ludzki przesycony jest chemikaliami, które chłonie z mniej lub więoej przesiąkniętego nimi śro­dowiska. Trudno nazwać zdrowymi nasze powietrze czy wodę, także nasze pożywienie zawiera domiesz­ki najrozmaitszych chemikaliów. Sam organizm broni się często przed — także na drodze chemicznej wy­twarzanymi — lekarstwami (uczulenia). Stąd rosnące zaufanie do ziół i innych sposobów naturalnych — ludzkie organizmy w swoim tysiące lat trwającym rozwoju przyzwyczaiły się do związków organicznych i mineralnych, które się w nich znajdują.

Bywa i tak, że i sama nauka swoimi odkryciami nakłania nas do powrotu ku sposobom „starym jak świat”. Tak możemy ocenić efekty badań (jeszcze nie zakończanych) nad wpływam jonizacji powietrza na organizmy żywe {nie tylko ludzkie). W ich świetle okazało się, że zdrowe jądro prawdy tkwi także w tak zdawałoby się jednoznacznie „przesądnym” obyczaju noszenia talizmanów. Również wyprawy na poszukiwanie dającego szczęście kwiatu paproci, gdy

paproć niestety nie choe mieć kwiatów, uznać mo­żemy w każdym razie za wyprawy po zdrowie. Ba­dania nad jonizacją {korzystny jest dla nas wpływ jonów ujemnych, szkodliwy natomiast.— dodatnich) dowiodły pozytywnych (jonizacja ujemna) właściwo­ści bursztynu — uważanego niegdyś za „kamień zdro­wia”, miedzi, srebra, a także lasów (szczególnie so­snowych i brzozowych) i Właśnie paproci — najsil­niej paproć jonizuje nocą, 300 razy silniej niż w dzień. Zjonizowane powietrze działa na organizm poprzez całą powierzchnię ciała, a najintensywniej przez układ oddechowy. Wyniki badań potwierdziły korzy­stny wpływ jonów ujemnych na system nerwowy i ich nieomal uzdrowicielskie działanie na cały orga­nizm. Obok wyżej wymienionych podobnie dobro­czynne efekty zawdzięczamy burzom, wodospadom i wielu roślinom — od wspaniałej róży po skromne rumianki.

Co na to wszystko mówi oficjalna medycyna? Otóż na ogół mówi dobrze. Jest już nauką dostatecznie czcigodną i okrzepłą, aby nie musiała odrzucać od siebie tego wszystkiego, co kiedyś mogło podważać jej „uczony” autorytet. Odwrotnie, aby rozwijać się dalej i wzbogacać o nowe skuteczne sposoby postę­powania, odważnie sięga wszędzie tam, gdzie istnieje nadzieja na znalezienie środków, -które pomogą jej w spełnianiu celu, jaki zawsze stawiała przed sobą: ratowania życia i zdrowia człowieka.

JOGA

Umysłem wpraw się w niewrażliwość, a siły cielesne połącz z obojętnością. Idź za biegiem rzeczy i nie ulegaj włas­nym popędom. A świat będzie w po­rządku.

Czuang-tsy

Nim Vasco da Gama w 1479 roku odkrył morską drogę do Indii i pociągnął za sobą tłumy śmiałków żądnych przygód, bogactw i nowych możliwości dzia­łania, Europa zetknęła się już wcześniej z tym dziw­nym i fascynującym krajem Wschodu. Zetknęła się najpierw pośrednio, przez kupców arabskich, któ­rzy byli w owych czasach jak gdyby łącznikami mię­dzy najodleglejszymi i nie znającymi się „osobiście” krańcami ówczesnego świata. Zdarzali się jednak lu­dzie odważni i opanowani pragnieniem poznawania świata także wśród innych nacji. Najsławniejszy spo­śród Europejczyków, choć nie jedyny, bo w sumie była ich spora gromadka, to Marco Polo. My jednak posłuchajmy opisu wrażeń na interesujący nas w tym

rozdziale temat, konkurenta Marca do podróżniczej sławy, Marokańczyka Ibn Battuty.

O ludziach tych (tzn. jogach) opowiada się zadzi­wiające rzeczy. Oto jeden z nich na przykład trwał miesiącami nic nie jedząc i nic nie pijąc. Dla wielu z nich robią w ziemi jamy, w których następnie za­kopują ich, pozostawiwszy jeno otwór, by mogło dostać się powietrze. I tam spoczywa miesiącami. Słyszałem, że pewien dżuga (joga) przebywał w zie­mi cały rok. W mieście Mandżarur widziałem pewne­go muzułmanina, który naukę u nich pobierał. Usta­wiono mu słup w rodzaju bębna, na którym stał przez dwadzieścia pięć dni, nie jedząc i nie pijąc. Opuś­ciłem go w tym stanie i nie wiem, jak długo stał., jeszcze po moim wyjeździe. Lud opowiada, że robią oni pigułki i że jedną taką pigułkę spożywają na pewną ilość dni albo miesięcy i nie przyjmują w tym czasie ani jadła ani napoju. Potrafią także wyjawić tajemne i nieznane sprawy. Sułtan poważa ich i chęt­nie przebywa w ich towarzystwie. Są dżugowie, któ­rzy na pożywaniu samych jeno jarzyn; poprzestają, lecz najwięcej jest takich, którzy mięsa nie jedzą. Ćwiczą się oni w ascezie, nie dbając ani o świat, ani

o jego blaski” (zapis z lat 1325—1354).

Obraz Indii, oglądanych oczami średniowiecznych podróżników, niewiele w gruncie rzeczy różnił się od tego, jaki ujrzeli ich następcy i do dziś zachował wiele z nim wspólnych elementów. Odkrywcy Indii trafili bowiem do kraju w pełni już ukształtowane­go i dojrzałego, świadomego odrębności i starodaw.- ności swej kultury. Pierwsze ślady cywilizacji hin­duskiej -pochodzą sprzed około 3 tysięcy lat pji.e. Najstarsza ze świętych ksiąg, zwanych wędami, Ri- gweda, spisana została mniej więcej na 1500 lat

p.n.e. Gdy więc uświadomimy sobie ogrom czasu, w ciągu jakiego religia i’ filozofia Indii kształtowały tamtejsze życie i obyczaje, łatwiej nam będzie zro­zumieć to, co niektórzy nazywają „odrębnością Wschodu”. Mówiliśmy o „duchu poszukiwań”, któ­ry tkwi w każdej istocie ludzkiej: ascetyzm, dążenie do doskonałości, do wyzwolenia się, nie są, jak moż­na by sądzić powierzchownie, tylko negacją, zaprze­czeniem życia. Oderwanie się od życia, medytacja, to tylko inny kierunek tego samego ludzkiego dąże­nia do poznania, głodu wiedzy, wiedzy wyższej, do której droga prowadzi przez oddalenie od siebie, o- graniczenie tego, co cielesne, ziemskie, aby czeka­jąc w ciszy usłyszeć w swojej duszy głos -boga. Zba­wienie osiąga się poprzez wiedzę czyli uświadomje-! nie, głosi jedna z zasad religijnych, dodając, że złem jest to, co przeszkadza uświadomieniu. Praktyki asce­tyczne umożliwiały osiągnięcie stanu „świętego odo­sobnienia duszy” (świat także powstał dzięki nie­zwykle surowej ascezie istoty najwyższej), i dawa­ły jej niezwykłą moc.;

Myśl hinduska stworzyła sześć różnych systemów osiągnięcia stanu wyzwolenia (mukti), joga jest jed­nym z nich. Ale joga, rozumiana jako ćwiczenie du­chowe i akty umartwiania ciała, wchodziła w skład wszystkich tych systemów. Jogą umożliwiała dostą­pienie „stanów szczęśliwości” — przyjaźni z ¡bogiem, identyfikacji i współ-czucia ze wszystkim, co istnie­je, zatracenia poczucia własnej odrębności i dozna­nia jedności „Ja” ze światem i Wszechświatem. Stan ten nosi nazwę samadhi i oznacza całkowite wyzwo­lenie osiągnięte za życia. W tym stanie, a dochodzą do niego tylko nieliczni, joga, czyli człowiek upra­wiający te ćwiczenia, posiada niezwykłą moc, któ-

ra pozwala mu na dokonywanie, użyjmy określenia Ibn Battuty, „niezwykłych rzeczy”: eliminowanie przyciągania ziemskiego, odczytywanie myśli, two-| rżenie wyimaginowanych zdarzeń przy pomocy siły woli oraz. **** co najbardziej nas -tu interesuje, skoro zdecydowaliśmy się w tej książce szukać racjonalnych I stron omawianych w niej „dziwnych” zagadnień — I zdobywa umiejętność opanowania i kierowania róż­nymi funkcjami własnego ciała.

Samo słowo „joga” jest pochodzenia 'sanskryckie- go i doskonale wyraża jednocześnie i metodę, i 'głów­ny cel jogi, znaczy bowiem „dyscyplina”, „ujarzmie­nie”, ale także „połączenie”, „jednoczenie”. Ostatecz­ne zasady jogi jako systemu sformułował w II wie­ku p.n.e. słynny mędrzec Patandżali.

Istnieje zresztą nie jeden a siedem systemów („dróg”) jogi. Każda z nich ma swoją „główną” za­sadę czy myśl. Radża joga. (królewska; radża znaczy władca) jest np. drogą rozwoju potęgi woli, Inana joga — drogą mądrości, Karma joga — bezinteresow­nego czynu, Hatha joga — podkreśla znaczenie środ­ków fizycznych i in. Każdy więc może obrać drogę najbliższą swoim predyspozycjom, najwłaściwszą dla siebie. Jak pisała popularyzatorka jogi w Polsce Ma­lina Michalska w swojej książce „Hatha joga dla wszystkich”: „nie ma bowiem większej przewiny na drodze indywidualnego rozwoju, jak zaparcie się samego siebie”.

Na przykładzie Radża jogi zobaczmy, jak wyglą­da cykl ćwiczeń jogi. Obejmuje on osiem zasadni­czych stadiów:

1. Samoopanowanie (jama) czyli przestrzeganie pię­ciu zasad moralnych — niezadawanie gwałtu, mówie-

32

nie prawdy, uczciwość, czystość, i wyrzeczenie się pragnień.

2. Przestrzeganie (nijana) wymaga stałego i całkowi­tego przestrzegania owych zasad.

3. Postawa (asana) nakazuje ćwiczenie różnych po­zycji uważanych za niezbędne dla medytacji. Naj­sławniejsza jest „pozycja lotosu” (padmasana), w niej najczęściej przedstawiano, na wizerunkach, bogów i mędrców hinduskich.

4. Opanowanie oddechu (pranajama) — zatrzymywa­nie i regulowanie oddechu, nadawanie procesowi od­dychania niezwykłych rytmów; ćwiczeniom tym przypisuje się wielkie wartości fizyczne i duchowe.

5. Powściąganie (pratjahara) —i przyzwyczajanie or­ganów zmysłowych do nieodbierania bodźców i nie- reagowania na nie.

6. Koncentracja umysłu (dharana) — skupianie cał­kowitej uwagi na jednym przedmiocie.

7. Medytacja (dhjana) — przedmiot koncentracji pochłania nas całkowicie.

8. Głęboka medytacja (samadhi) g§ stan, w którym nasza osobowość ulega roztopieniu. Nauka europej­ska nazwała ów- stan „medytacją transcendentalńą”. Jest on tak różny od stanu czuwania, snu czy pośred­niego —ś pół snu, pół jawy, że często bywa określa­ny jako „czwarty stan świadomości”.

I tu byłaby pora przejść do naukowych badań nad jogą. Wspomnijmy więc tylko jeszcze, że joga, nie­gdyś wiedza tajemna, praktykowana pod kierunkiem mistrzów (guru) przy świątyniach hinduizmu, wraz z powstaniem buddyzmu (Budda, właściwie Siddha- wtha Gautama, książę Sijaków, żył około 560 — 480 roku p.n.e.) rozprzestrzeniła się na cały kontynent azjatycki. W tej wędrówce ulegała różnym prze-

kształceniom. Najbardziej znaną odmianą buddyzmu jest japoński zen.

Bliższe poznanie jogi i jej tajemnic stało się udzia­łem Europejczyków dopiero na przełomie XIX i XX wieku, dzięki kilku hinduskim filozofom i lekarzom, którzy przełamali opór przed udostępnieniem treści świętych ksiąg i przepisów religijnych poznaniu na­ukowemu. Pozwoliło to rozwinąć szerokie badanie te­go systemu, początkowo w dziedzinie filozofii i re­ligioznawstwa, a później także od strony fizjologii i psychologii. W 1918 roku założony został Bombajski Instytut Jogi, w 1924 powstał Ogólnoindyjski Insty­tut Naukowo-Badawczy nad Jogą w Lonavala, a w 1932 Leśna Akademia Joga Vedanta w Rishikesh. Ostatnio, w 1971 roku, utworzony został Międzynaro­dowy Uniwersytet Maharishi, kontynuator prac Leś­nej Akademii; jego główny ośrodek znajduje się w Fairfield (Iowa) w Stanach Zjednoczonych. Autenty­czne bowiem, szerokie zainteresowanie jogą na Za­chodzie nastąpiło dopiero po drugiej wojnie świato­wej. Obecnie badaniem jogi zajmuje się duża liczba instytutów naukowych i uczonych całego świata.

Zmieniając „miejsce pobytu” joga znów uległa pewnym modyfikacjom. W Europie i Ameryce rezy­gnowano najczęściej ze strony filozoficzno-mistycz- nej, choć zdarzały się i wyjątki, na przykład Dom Ciszy w Rosenburgu, gdzie praktykowany jest japoń­ski system zen. Pizeważnie jednak ideę systemu pod­dawano „przeróbkom”, dostosowując zakres i sposób wykonywania ćwiczeń do właściwości psychiki i bu­dowy fizycznej ludzi Zachodu. Na przykład siedze­nie ze skrzyżowanymi lub podkurczonymi nogami, naturalne dla Hundusów czy Japończyków, Europej­czykowi sprawia pewną trudność. Nie jest on przy-

34

zwyczajony do takiej pozycji. W naszym życiu co­dziennym używamy zazwyczaj do siedzenia krzeseł, które na Wschodzie spotykane są raczej rzadko. Stąd też budowa stawów biodrowych i kolanowych oraz rozciągliwość wiązadeł w tych stawach inne są nie­co u Europejczyka niż u mieszkańca Azji.

Do bardziej znanych w Europie systemów ćwiczeń opartych na założeniach jogi należy trening autogen- ny Schultza. Jego celem zasadniczym jest, poprzez zdobycie umiejętności regulacji czynności narządów wewnętrznych, poprawa samopoczucia i likwidacja napięć psychicznych. Stosowanie treningu autogen- nego pomóc może w osiągnięciu pełniejszego wypo­czynku, a w niektórych chorobach (nerwice) ma du­że znaczenie lecznicze.

Inną próbą przekształcenia systemu joga jest me­toda relaksu dynamicznego opracowana przez Alfon- so Caycedo, bardzo popularna w Hiszpanii, kraju oj­czystym jej autora, i we Francji. Metoda ta jest połączeniem jogi i zen, a raczej przejęciem z nich tego, co jej twórcy wydawało się w nich najprzydat­niejsze dla celów leczniczych. Caycedo był psychiat­rą i szukał przede wszystkim nowej metody leczenia chorób psychicznych. Jednak system jego okazał się skuteczny jedynie^ jako sposób usuwania stanów ner­wicowych i rodzaj ćwiczeń relaksowych. Leczeniem schorzeń psychicznych, przy pomocy ćwiczeń roz­luźniających i uspakajających opartych na zasadach jogi, z równoczesnym zastosowaniem hipnozy, zaj­mował się także niemiecki psychiatra Ernest Krets­chmer.

W 1929 r., wzorując się na systemie joga, E. Jacob­son, lekarz amerykański, zaproponował zestaw ćwi­czeń, których celem leczniczym była likwidacja ner-

wic lękowych i nadmiernej pobudliwości emocjonal­nej. Ucząc się rozluźnienia pojedynczych mięśni i grup mięśniowych, pacjenci Jacobsona uzyskiwali kontrolę nad swoją psychiką i częściowo nad fun­kcjami fizjologicznymi własnego organizmu. Ćwicze­nia przez niego opracowane wpływały dodatnio na poprawę umiejętności konoentracji uwagi i pracę pamięci, oddziaływały też ogólnie bardzo korzystnie na stan psychiczny i odporność życiową jego pacjen­tów.

System ćwiczeń przystosowany do warunków pol­skich zaproponował Tadeusz Pasek i nazwał go re- laksowo-koncentrującym. Jak sam o tym pisze w książce „Teoria i metodyka ćwiczeń relaksowo- -koncentrujących”, celem tych ćwiczeń jest uzyska­nie i utrzymanie możliwie najwyższej sprawności fizycznej i psychicznej organizmu. Przez sprawność rozumie te cechy, które zgodne są z pojęciem zdro­wia zaproponowanym przez Światową Organizację Zdrowia: „pełnia doskonałego, trwałego samopoczu­cia psychicznego, fizycznego i społecznego w aspek­cie zdrowej długowieczności”. W skład systemu opra­cowanego przez T. Paska wchodzi zestaw ćwiczeń utrzymywania ciała w pozycji statycznej, ćwiczenia dynamiczne i oddechowe. Ich celem jest osiągnięcie kontroli nad psychicznymi i fizjologicznymi funkcja­mi organizmu.

Czy rzeczywiście i w jakim stopniu osiąga się cele, które stawia sobie joga i systemy jej pochodne? Na­wet największym sceptykom i kpiarzom coraz już trudniej sprowadzać kwestię jogi do „stawania na głowie” (jest to zresztą rzeczywiście jedna z pozycji jogi, tzw. sirsasana). Dziś jest już oczywiste, że jo­ga „w całej sferze swego psychofizycznego oddziały-

wania uczy prawdziwie wschodniej tolerancyjności opartej na ścisłej harmonii ducha i ciała”. Pytanie polega tylko na tym H jak to czyni? Gdy w drugiej połowie lat sześćdziesiątych wspomniany już Tadeusz Pasek, absolwent kilkuletnich gruntownych studiów tego systemu w jednej ze szkół joga w Indiach, sta­rał się znaleźć naukowców, którzy zajęliby się ba­daniem opracowanych przez niego ćwiczeń, tylko z trudem udało mu się zainteresować kilka osób. Sceptycyzm był tak wielki, że na demonstrowane przez niego ćwiczenia patrzono nieomal jak na kug- larskie sztuczki, a po wyjściu z pokazów niektórzy wymownie stukali się w czoło. Trudno się temu dzi­wić. Niektóre objawy zewnętrzne występujące w cza- , sie ćwiczeń do złudzenia przypominają opisy zabu­rzeń powstających w chorobach psychicznych. Jeś­li weźmiemy pod uwagę i to, że istotnie u adeptów joga, ćwiczących przez wiele lat, psychika i wrażli­wość układu nerwowego przedstawiają się nieco inaczej niż. u osób nie praktykujących jogi, łatwo może powstać mniemanie, że właściwie mamy do czy­nienia z ludźmi „innymi niż normalni”, z „fakira­mi”, jak ich błędnie ze śmiesznym uporem nazywa­my. Ale system ćwiczeń jogi na tym właśnie polega, aby wytworzyć odmienny stan wrażliwości naszej psychiki i całego układu nerwowego. Czy więc ma­my prawo użyć tu słoWa „nienormalność”? Wobec tego .powiększenie serca u sportowców czy przerośnię- cie mięśni u kulturystów, które są naturalnym skut­kiem ćwiczeń fizycznych i przystosowania do zwięk­szonego wysiłku, także powinniśmy nazywać „nie­normalnymi”. Ale czy w ogóle wiemy czym jest norma?

To prawda, obserwując ćwiczenia wykonywane

przez jogów odnosimy istotnie wrażenie zetknięcia z czymś niezwykłym. Dawni podróżnicy wspomina­ją o fakirach (słowo „fakir” znaczy po arabsku „ubogi”; tak nazywano ascetów, pokutników czy mni­chów uznawanych przez miejscową ludność za lu­dzi świętych), którzy np. postanawiali zacisnąć pięść i więcej jej nie otwierać. Stwierdzano wówczas, o- prócz wychudnięcia dłoni, wrastanie w nią paznokci, aż .po przebicie jej na wylot. U innych znów, któ­rzy przez wiele miesięcy czy lat trzymali ręce unie­sione w górę, dochodziło do całkowitego wysuszenia i zesztywnienia tych części ciała. Tak niezwykłe u- dręczenie fizyczne zrujnowałoby zupełnie organizm przeciętnie zdrowego człowieka, a tymczasem jogo­wie dożywają na ogół ;bardzo późnej starości, zacho­wując pełnię władz fizycznych i umysłowych.

Oczywiście osiągnięcie aż takiego stopnia panowa­nia nad własnymi władzami umysłowymi i cielesny­mi nie jest nam potrzebne. Spróbujmy jednak do­wiedzieć się, czy przy użyciu dokładnych i ścisłych metod .pomiarowych istotnie możemy wykazać, że w jodze mamy do czynienia ze zmianą sposobu kie­rowania pracą narządów wewnętrznych oraz wzmoc­nieniem równowagi psychicznej. Już analiza efektów ćwiczeń jogi, wykonywanych ¡bez specjalnego przy­gotowania, wykazuje duże różnice w stosunku do „normalnych” ćwiczeń gimnastycznych. Stwierdza się na przykład, że podczas sirsasany {stanie na głowie) ciśnienie tętnicze krwi może nie zmienić się lub nawet lekko obniżyć, tętno zmniejszy się ze spoczyn­kowych 70—80 uderzeń na minutę do 5(5—60, a częs­totliwość oddechu spada do 5—8 na minutę (wobec 12—18 w warunkach spoczynkowych). Jeżeli to sa­mo stanie na głowie wykonamy nie techniką jogi,

38

więc bez jednoczesnej koncentracji psychicznej, lecz zwykłą metodą 'gimnastyczną, występujące wówczas napięcie mięśni sprawi, że wszystkie wyżej wymie­nione funkcje zwiększą swój poziom w stosunku do stanu spoczynkowego.

Jeszcze większe zmiany występują podczas ćwi­czeń psychicznych prowadzących do medytacji tran- scedentalnej. Przemiana materii obniża się o około 15%, praca serca przebiega bardzo ekonomicznie (zmniejszenie częstości skurczów i objętości krwi przepompowywanej w czasie pojedynczego skurczu

o około 1/4 wartości spoczynkowej), a rejestracja tzw. (bioprądów mózgu daje wykres zupełnie różny od zapisu dokonanego w czasie snu czy wypoczynku.

Efekty ćwiczeń jogi nie są tylko chwilowe, odwrot­nie, osiągane dzięki nim zmiany w funkcjonowaniu organizmu utrzymują się długo. Nie ulega także wąt­pliwości pozytywny ich wpływ na naszą psychikę. Charakterystyczne objawy dodatnie, to zwiększona •zdolność uczenia się, zapamiętywania, szybsze reago­wanie na -bodźce, poprawa logiczności myślenia i in­ne, co w sumie pozwala nam mówić o korzystnym wpłynie jogi na ogólny poziom funkcjonowania u- mysłu człowieka. Ujemne natomiast cechy psychiki wyraźnie ulegają zanikowi. Stwierdza się zmniejsze­nie podatności na lęki, stany depresyjne i nerwicowe.

Ulega również podwyższeniu zdolność do pracy fi­zycznej. Na przykład .po sześciotygodniowym trenin­gu biegu na odległość 50 m, u osób nie uprawiają­cych ćwiczeń joga polepszenie czasu biegu wyniosło 0,01 sekundy, podczas, gdy „jogiści” osiągnęli po­prawę aż o 0,12 sek. W skoku w dal z miejsca, po treningu prowadzonym w tym samym czasie, jogiści

poprawili swoje rezultaty o 40 cm w stosunku do niejogistów.

Wzrostowi możliwości fizycznych i umysłowych towarzyszy także zmiana w „ekonomice” pracy ca­łego organizmu, czyli — lepsze gospodarowanie na­szymi zasobami. Podczas takiej samej pod względem, intensywności pracy fizycznej częstotliwość tętna i oddechu jest u jogistów dużo niższa, a przemiana materii nie wzrasta tak bardzo, jak u osób nie upra­wiających ćwiczeń joga. Zwiększa się także toleran­cja na działanie ujemnych czynników otoczenia, jak zimno, upał, niedotlenienie, zanieczyszczenie powiet­rza itp. Uprawianie jogi ma w ogóle wyraźnie po­zytywny wpływ na odporność organizmu na choro­by, a już szczególnie te, które związane są z zakaże­niem bakteryjnym lub wirusowym oraz różnego ro­dzaju, tak często spotykane ostatnio, uczulenia.

Najbardziej jednak zadziwiające są wyniki 'badań potwierdzających fakt, że osoby uprawiające ćwicze­nia joga potrafią świadomie kontrolować pracę swoich narządów wewnętrznych. Narządy te, jak wiemy, spełniają swoją rolę bez współudziału naszej świa­domości. Nikt z nas nie zwykł zastanawiać się, jak pracuje wątroba, bije serce czy kurczy się żołądek. Chyba że coś nam dolega i nagle zaczynamy „wsłu­chiwać się” w zmiany, jakie wystąpiły w pracy na­szych organów. Czynności narządów wewnętrznych kontrolowane są przez hormony i tę część układu nerwowego, która nie podlega naszej woli. Nie może­my, ot tak sobie, nagle, powiedzieć — „a teraz niech moje seroe bije bardzo wolno” albo „niech mi serce na chwilę przestanie bić” i w ten sposób wpłynąć na jego akcję. Natomiast osoby uprawiające ćwicze­nia joga potrafią to zrobić, osiągają umiejętność re-

gulowania poziomu aktywności organów wewnę­trznych. Oczywiście, nie przy pomocy prostego roz­kazu.

Największe wrażenie na „laikach” robiły zawsze i dalej robią eksperymenty z zakopywaniem faki­rów, umieszczanych w skrzyniach, w ziemi. Wyko­nywano je wielokrotnie pod tak ścisłą kontrolą, że nie było mowy o żadnym oszustwie. Zwłaszcza Angli­cy badali te praktyki szczegółowo i po najrozmait­szych analizach doszli do wniosku, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju „snu zimowego” czło­wieka, podobnego do snu zimowego zwierząt.

Przygotowując się do snu przez wiele dni, joga (tzn. człowiek uprawiający jogę) coraz bardziej ogra­nicza jedzenie i picie, aby na kilka dni przed zakopa­niem ograniczyć się do spożywania tylko niewielkiej ilości mleka. Zażywa jednocześnie środki przeczysz­czające. Dzień eksperymentu jest dniem ,postu cał­kowitego; joga raz jeszcze czyści przewód pokarmo­wy (niektórzy łykają nawet wielometrowej długoś­ci tasiemkę, którą zaraz wyciągają). Gdy przygotowa­nia są zakończone, joga zatyka wszystkie otwory ciała woskiem, kładzie się, krzyżuje ręce i zapada w sen. Ważną podobno czynnością jest cofnięcie ję­zyka w głąb gardła, co dodatkowo uszczelnia drogi oddechowe. Po przebudzeniu, a sen jogi może trwać do sześciu tygodni, pierwszą czynnością pomocnika jest właśnie wyciągnięcie języka. Następnie przykła­da się ciepły okład na głowę (przypuszczalnie dla jej ukrwienia), wyjmuje się wosk i wykonuje lek­kie nacieranie ciała.

W kwestii naukowego ¡badania snu joga szczególnie przekonywujące są prace grupy fizjologów hindus^ kich, opublikowane przed dziesięcioma laty. Badania

te przeprowadzono na jednym z wybitnych jogów (umiejętność „snu” opanowali tylko bardzo nieliczni jogowie), Shri Ramanand Yoga, mającym wówczas około 35 lat. Zamknięto igo w szklanej skrzyni, .po­dobnej do akwarium, całkowicie hermetycznej. Jej wymiary pozwalały na umieszczenie w niej człowie­ka i niezbędnych do ibadań podłączeń aparatury ele­ktromedycznej. Trans trwał pięć godzin. Nie .przedłu­żano snu ze względu na (bezpieczeństwo badanego, który nie przygotowywał się do tego snu w ów spe­cjalny, wyżej opisany sposób. Z ciekawszych wyni­ków można wymienić obniżenie w czasie ¡pobytu w skrzyni tętna o około 30%, zużycia tlenu przez organizm do 50%. Wszystkie pozostałe wyniki badań fizjologicznych utrzymały się na poziomie wyjścio­wym. Wygląd zewnętrzny badanego nie budził obaw: sprawiał wrażenie głęboko uśpionego. Na tym sa­mym jodze przeprowadzano także badania dotyczą­ce umiejętności zatrzymywania akcji serca. Także i ta umiejętność jest, nawet wśród wybitnych jogów, rzadka, najczęściej jogowie ograniczają tylko ilość skurczów, np. do kilku na minutę. Shri Ramanand Yoga potrafił wstrzymać pracę serca na czas 5—6 minut. Uwidaczniając serce metodą fluoroskopową można było w tym czasie zaobserwować jedynie nie­znaczne falowanie jego obrzeży, natomiast zwykła akcja skurczowa zanikała. Interesujące, że skład krwi nie ulegał w tym czasie zmianie, poza zmniejszeniem zawartości niektórych gazów, co eksperymentatorzy przypisali -znacznemu zahamowaniu przemiany ma­terii.

Podobne ¡badania przeprowadzono w 1970 roku na Swami Rama, najznakomitszym jodze klasztoru w Ri- smi Kesh. Użyto wówczas najnowocześniejszej apara­

tury naukowej i otrzymano zapis zatrzymania pra­cy serca. Badanie bioprądów mózgu wykazało, że mis­trzowie jogi rzeczywiście potrafią wprowadzić rów­nież swój mózg w dowolny stan, a mózg, jak wie­my, jest przecież „centrum dyspozycyjnym” człowie­ka. Na tej właśnie zasadzie, na której możliwe jest sterowanie mięśniami, możliwe jest i samosterowa- nie człowieka całym jego ciałem. Ponieważ 80% cho­rób ma podłoże psychosomatyczne, tj. pochodzenia psychicznego, medycyna podjęła już pierwsze pró­by „uczenia” pacjentów kierowania własnymi fun­kcjami fizjologicznymi, czyli, mówiąc w wielkim u- proszczeniu, wysilania woli w pożądanym dla orga­nizmu kierunku.

Patrząc „z zewnątrz” odnosi się wrażenie, że ćwi­czenia jogi powinny ¡być wykonywane z dużym wy­siłkiem. W rzeczywistości wcale tak nie jest: mierzo­ny w trakcie wykonywania ćwiczeń wydatek ener­getyczny jest prawie zerowy, czyli cały „trud” utrzy­mywania ciała w określonych pozycjach odbywa się prawie bez żadnych „kosztów”. Wszystkie tzw. naj­bardziej wartościowe pozycje jogi, tj. te, które sprzy­jają osiągnięciu wewnętrznego skupienia psychiki, odbywają się przy minimalnym zaangażowaniu ener­gii mięśniowej, w stanie relaksu. Ćwiczenia, takie jak asceza, post i specjalna dieta przestrzegana przez jogów, mają właśnie na celu mobilizację psy­chiki, doprowadzenie jej do stanu, w którym „nauczy się” nie tylko odrywania od spraw ciała, ale także świadomego kierowania nim. Jak twierdzą znawcy systfemu joga, samo wykonywanie ćwiczeń nie musi być zbyt dokładne, najważniejsze jest właśnie odpo­wiednie przygotowanie psychiczne. Bez niego same

Hit

fsftmia

ćwiczenia nigdy nie dadzą pożądanych efektów, od-/ wrotnie, czasem mogą spowodować pogłębienie ujemni nych cech psychiki.

Pewną pomocą w zrozumieniu wpływu koncen­tracji na procesy wewnątrzustrojowe może nam tu być analiza tzw. stanu przedstartowego (po raz pierw­szy rozpoznano go w sporcie, stąd ta jego „sportowa” nazwa). Jest to stan psychicznej mobilizacji przed* wykonaniem określonej pracy. Na przykład: chcemy dobrze zdać egzamin. Już sama myśl o nim wywołuje zmiany w pracy naszych organów — suchość w us­tach (zmniejsza się wydzielanie śliny), przyspieszenie akcji serca, zwiększenie szybkości reagowania na bodźce, a nawet (u osób szczególnie pobudliwych) biegunka spowodowana przyspieszeniem ruchów ro­baczkowych jelit. Sportowiec, przygotowujący się do startu, cierpi na podobne objawy. Jednakże, po wie­lokrotnych doświadczeniach, potrafi tak „sterować” własnym organizmem, by obecność wyżej wymienio­nych objawów nie dawała mu się zbytnio we znaki i nie przeszkadzała. Samo bowiem pobudzenie pro­cesów wewnątrzustrojowych ułatwia wykonywanie pracy, dopiero nadmierny jego poziom oddziałuje niekorzystnie, gdyż rozprzestrzenia się i na te fun­kcje organów wewnętrznych, których „uruchomie­nie” przy wykonywaniu danej pracy zupełnie nie jest potrzebne.

Istnieje więc możliwość świadomego pobudzenia pewnych funkcji organizmu w celu przygotowania go do wykonania zaplanowanych zadań. Logiczny wydawałby się wniosek, zgodnie z którym, jeżeli psychika jest w stanie wpłynąć na pobudzenie funkcji wewnątrzustrojowych, to powinna móc także działać

w kierunku odwrotnym, to znaczy, umożliwić, na tej samej drodze, hamowanie tych funkcji. Życie czło­wieka to aktywność jego organizmu. Pobudzania funkcji wewnątrzustrojowych uczymy się stale, opa­nowujemy tę umiejętność nieomal automatycznie, nieświadomie. Inna jest jednak rola hamowania. Bio­logicznie, z wyjątkiem pewnych sytuacji (np. w śnie zimowym zwierząt), hamowanie nie znajduje dla sie­bie w naszym życiu miejsca, nie mamy okazji ko­rzystać z jego usług i stąd nie możemy w sposób na­turalny nauczyć się nim posługiwać. Jak wskazuje doświadczenie jogi, zdobycie tej umiejętności jest jednak możliwe. Zwłaszcza ćwiczenia postaw i odde­chu wydają się sprzyjać,opanowaniu zasad obustron­nego kierowania własnymi funkcjami wewnątrz­ustrojowymi.

Nauka współczesna wiele spośród „tajemnic” jogi już wyjaśniła. Ale nie wszystkie. Jedno wydaje się być pewne — że ciało człowieka i jego psychika są ściśle ze sobą powiązane i że zarówno funkcje fizjo­logiczne mogą wpływać na psychikę, jak i odwrotnie, zmiany psychiczne mogą poważnie zmieniać przebieg procesów wewnątrzustrojowych. Najnowsza teoria (ale czy ostateczna?) twierdzi, że mamy tutaj do czy­nienia z zasadą „sprzężenia zwrotnego”. Napomknęli­śmy już o tym pisząc o leczeniu polegającym na „uczeniu” kierowania pracą organizmu za pomocą aktów woli, w którym ta właśnie zasada jest wy­korzystywana.

Propagatorzy jogi nie stawiają sobie jednak za cel ani odbierania chleba lekarzom, ani tworzenia mitów, że kiedykolwiek i w jakikolwiek sposób człowiekowi uda się podporządkować sobie całkowicie własny

organizm (nawet najbardziej długowieczni jogowie nie są jednak nieśmiertelni). Joga chce natomiast i nam, i medycynie, pomóc, zapraszając nas do wkroJ czenia na swoją drogę — po zdrowie, dobre samopo­czucie fizyczne i psychiczne, długą młodość i pogodę ducha.

t.

mm

AKUPUNKTURA

Nauki różnią się w rozmaitych krajach, ich dobrodziejstwa obejmują całą ludz­kość.

T’ai-Tsung

Biała, jasno oświetlona sala. Wzdłuż ścian, na ław­kach sporo osób, wszyscy ubrani w białe fartuchy. Słuchają, obserwują, czasem notują jakąś nazwę czy uwagę wypowiadaną przez prowadzącego zajęcia le­karza. Słucha także pacjent spoczywający na leżance. Lekarz pochyla się nad nim; padają fachowe terminy medyczne. Wynika z nich, że chory cierpi na rodzaj nieżytu żołądka — dolegliwość dość pospolitą w na­szym cywilizowanym świecie. Jej .powstanie nie zaw­sze łączy się z błędami dietetycznymi, znacznie czę­ściej jest ona wynikiem zbyt szybkiego i nie uregu­lowanego trybu życia, licznych sytuacji konflikto­wych itp. Jest to jedna z tzw. „chorób z przystoso­wania”, czyli, inaczej mówiąc, jest efektem nadmier-

nego obciążenia organizmu w stosunku do jego moż­liwości.

Lekarz otwiera metalowe pudełko, w którym leżą wyjałowione, cienkie igły. Bierze jedną z nich i nie przerywając wykładu objaśniającego wbija ją na głębokość dwu centymetrów w ciało, w pobliżu krę­gosłupa w okolicy lędźwi. Drugą igłę umiejscawia po przeciwnej stronie kręgosłupa na tej samej wy­sokości. Pacjent nawet nie drgnął. Czyżby nie czuł tych ukłuć? Na skórze nie ma ani kropli krwi. „Nie jest to jedyny sposób, który w tym wypadku możemy zastosować — objaśnia wykładowca. — Istnieją jesz­cze dwa inne punkty, nakłucie których przyniesie podobny efekt leczniczy. — Lekarz wskazuje odpo­wiednie miejsca na ciele leżącego i dodaje: — należy zawsze pamiętać o tym, aby wprowadzona w ciało igła pozostawała w nim tak długo, dopóki nie da się lekko wyciągnąć, co zwykle następuje po 15-20 mi­nutach”.

Wykład, na którym i my byliśmy obecni, należy do normalnego programu zajęć lekarzy i studentów, którzy postanowili rozszerzyć swoją wiedzę medycz­ną o umiejętność stosowania akupunktury.

Stara chińska metoda lecznicza znana była w Eu­ropie już od dawna, lecz traktowano ją tak samo, jak wiele innych tzw. dziwactw Wschodu i mimo zainteresowania akupunkturą ze strony poszczegól­nych lekarzy, medycyna oficjalna nigdy nie poświę­cała jej zbyt wiele uwagi. A przecież pierwsze książki

o akupunkturze ukazały się już w 1671 roku (we Francji) i w 1683 (w Anglii). Wspomnijmy jeszcze

o doktorze Ludwiku Berliozie, ojcu słynnego kompo­zytora Hektora Berlioza, który w 1816 roku ogłosił obszerną pracę o skuteczności leczenia nakłuciami

48

i porzućmy tę kronikę starań nie uwieńczonych suk­cesem: zbyt wiele trzeba by wymienić dćTt i nazwisk, a akupunktura i tak nie zdobyła rozgłosu.

Poszczęściło się” jej dopiero w wieku XX, w wie­ku wspaniałego rozwoju nauki. Stara chińska sztuka medyczna, której legendarne początki sięgają .ponoć 6 tysięcy lat, a naukowe metody stosowania mają lat 4500, podbiła cały świat. Ostatnie pięćdziesięcio­lecie to wspaniały rozwój akupunktury. Stosuje się ją w ponad 30 krajach; liczba lekarzy-akupunktu- rzystów przekroczyła znacznie milion: w Europie i Ameryce jest ich ponad dziesięć tysięcy. Początek znowu zrobiła Francja, gdzie metodę tę zaczęto nie tylko praktycznie wykorzystywać, lecz także badać naukowe podstawy jej stosowania. Z inicjatywy dok­tora Rogera de la Fuyje w 1945 roku powstało Mię­dzynarodowe Stowarzyszenie Akupunktury.

Przypuszczalnie nigdy nie dowiemy się jak powsta­ła akupunktura. Legenda głosi, że jeden z mieszkań­ców Państwa Środka cierpiał na dokuczliwe bóle głowy. Pewnego dnia, pracując w polu, uderzył nogą

o kamień. Bóle głowy ustąpiły. Gdy wiadomość o tym się rozniosła, każdy kogo bolała głowa, dokonywał podobnego „zabiegu”. Mądry władca kraju, skoro poinformowano go o metodzie leczniczej stosowanej przez .jego «poddanych, udoskonalił ją — zamiast bo­lesnego uderzenia zaczęto stosować ukłucia. Podczas badań archeologicznych istotnie natrafiono na igły, wykonane z krzemienia, jaspisu i kwarcu, pochodzące sprzed około 6 tysięcy lat.

Eksperymentalne” (jeśli wolno nam użyć w tym wypadku tego słowa) nakłucia dowiodły, źe przy ich pomocy leczyć można nie tylko bóle głowy, ale także inne schorzenia. Do dzisiaj lekarze chińscy pierwsze

próby przeprowadzają na sobie; współczesna nauka zna o wiele więcej punktów akupunktury niż znała medycyna tradycyjna, ich znaczenie lecznicze nie zostało jednak dotychczas w pełni zbadane.

Powstanie akupunktury — metody leczniczej wy­magającej dokładnej znajomości tajników anato­micznych ciała ludzkiego — właśnie w Chinach, jest samo w sobie zdumiewające. Religia i filozofia chiń­ska (a zwłaszcza konfucjanizm) głosiły świętość i nie­naruszalność ciała ludzkiego. Przeprowadzanie badań anatomicznych i zabiegów chirurgicznych było zabro­nione, choć historia medycyny chińskiej wymienia świetnych chirurgów i przeprowadzane przez nich operacje.

Także i akupunktura, podobnie jak joga, nie jest wolna od powiązań filozoficznych i, jak zwykliśmy określać je w Europie, mistycznych.

Podstawowym prawem rządzącym wszechświatem, jest — głosi myśl chińska — prawo ciągłej „ryt­micznej zmiany”. Zachodzi całkowita współzależność między wszystkim co istnieje. Wszystkie zdarzenia i wszystkie organizmy podlegają działaniu dwu sił, podstawowych elementów świata. Obie te, nierozłącz­ne i uzupełniające się siły, jang i in, są więc jakby przeciwstawnymi biegunami jednej i tej samej wiel­kości nazywanej „jednolitą siłą”, „energią witalną”, „siłą życia” (czi — nazwa chińska w przyjętej u nas transkrypcji). Jang to strona prawa, to niebo, Słońce, świadomość itd. Jang jest siłą spójną. Wynikiem jej działania jest ścieśnianie, przyciąganie, scalanie, kry­stalizacja. In — to strona lewa, Ziemia, Księżyc, ciemność, nieświadomość itd; efektem jej działania jest rozszerzanie, rozpraszanie, wybuch, odśrodko- wość. Każda cząsteczka wszechświata, każdy orga­

nizm jest mieszaniną jang i in. Pełne zdrowie jest więc stanem ,w którym energia witalna swobodnie przepływa przez organizm zachowując równowagę swych składników. Choroba natomiast jest zachwia­niem, zburzeniem tej równowagi czyli przesunięciem w kierunku czy to jang, czy in, co wpływa ujemnie na normalną pracę jednego lub wielu narządów. Le­czenie ma na celu przywrócenie stanu pierwotnej równowagi obu elementów.

Obieg „jednolitej siły”, wychodzącej z serca i wra­cającej do serca, trwa w ciele ludzkim 24 godziny. Opracowany przez lekarzy chińskich schemat wska­zuje bardzo dokładnie, w jakich godzinach jaki narząd wykazuje największą aktywność, czyli kiedy najsku­teczniej będą działały określone nakłucia akupunk­turo we. Obieg siły życia odbywa się po 14 liniach głównych, tzw. południkach (Liniach Narządów — Li­nia Serca, Linia Wątroby itp.). Sześć z owych linii podporządkowanych jest sile jang, sześć — sile in. Właśnie na przebiegu linii głównych, dwudziestu dwóch ich odgałęzień i ośmiu linii dodatkowych, znajdują się punkty nakłuć. Współczesna medycyna chińska zna ich około 800, podczas gdy tradycyjne tablice chińskie wskazywały 354 punkty.

Punkty akupunktury to te ściśle określone miej­sca na ciele człowieka, w których możliwe jest przy­wrócenie zburzonej równowagi sił jang i in w orga­nizmie. Rodzaj działania (wzmacniające jedną z sił, lub ją rozpraszająoe) zależy od stwierdzonego pod­czas badania nadmiaru lub niedoboru jednej z nich.

Medycynę chińską moglibyśmy nazwać zapobie­gawczą. Jej głównym zadaniem jest przeciwdziałanie chorobie, zanim zmiany przez nią spowodowane staną się widoczne. Ustalanie równowagi jang-in i jej za-

burzeń jest jedną ze specyficznych chińskich metod badania. Po rozmowie z pacjentem i ogólnych oglę­dzinach, lekarz przystępuje do badania tzw. punktów alarmowych, których ucisk normalnie nie powinien być bolesny. Jeśli pod wpływem ucisku pojawia się ból — objaw zaburzeń, lekarz przystępuje do badania —B innych, niealarmowych punktów nakłuć i ustala z ja­ką chorobą ma do czynienia, jaki jest stopień jej nasilenia oraz jakie miejsca powinny ibyć w postę- H powaniu leczniczym nakłuwane. Dr Lawson-Wood, angielski specjalista w zakresie akupunktury, opisu­je zdarzenie, które dobrze ilustruje kwestię diagno­styki. Jeden z jego znajomych skarżył się listownie, że żona, mimo najrozmaitszych prób odchudzania, ciągle przybiera na wadze. W odpowiedzi dr Lawson- -Wood wymienił 12 punktów, które zwykle są bada­ne i nakłuwane w wypadku otyłości leczonej metodą akupunktury. Rzeczywiście, aż osiem spośród dwu­nastu wymienionych punktów wykazywało bolesność uciskową. Nakłuwanie zastosowane w tych miejscach przyniosło radykalną poprawę. Chora przestała tyć, a po pewnym czasie jej waga wróciła do normy.

Poza badaniem punktów alarmowych i punktów nakłuć cechą specyficzną akupunktury jest także badanie tętna. W niczym nie przypomina ono mie­rzenia tętna, jakie znamy z naszych gabinetów le­karskich. Medycyna chińska rozróżnia 14 rodzajów tętna podstawowego i 8 dodatkowych. Opanowanie tej techniki badawczej i wykształcenie odpowiedniego czucia jest nie lada sztuką i wymaga wielu lat prak­tyki. Zasadą jest badanie tętna na obydwu rękach.

Każdy jego rodzaj określany bywa, co do swego na­tężenia, według skali od 0 do 8. O równowadze jang i in mówimy wówczas, gdy tętno na tej skali wy­

nosi 4. Tętno słabsze oznacza przewagę in, silniejsze natomiast przewagę jang. O tym, który z narządów jest chory i jakie punkty powinny być nakłuwane, wnioskuje się nie tylko z natężenia tętna, lecz także z szerokości i długości fali tętna, z jej kształtu, ruchu i umiejscowienia. Doświadczony akupunkturzysta z samego badania tętna potrafi dokładnie określić ro­dzaj choroby i sposób jej leczenia.

Środki, którymi posługuje się akupunktura, są róż­ne. Zazwyczaj, mówiąc o akupunkturze, mamy na myśli wbijanie igieł w odpowiednie miejsca ciała. Tradycyjna medycyna chińska często jednak stosuje jednocześnie i inne metody, np. masaż czy moxę (przypieczkę). Nie wszystkie jednak punkty są do- Istępne dla każdej z tych metod. Tradycyjne igły do nakłuwania wykonane są ze stali. Rękojeść, którą trzyma przeprowadzający zabieg lekarz, owinięta jest drutem miedzianym. W latach późniejszych zaczęto stosować specjalne igły dla wzmacniania i uspakaja­nia. Pierwsze z nich wykonane są ze złota, drugie ze srebra. Jednakże co do skuteczności tych igieł zdania są podzielone. Wielu specjalistów nadal sądzi,

\ że najlepsze efekty uzyskuje się stosując igły stalo­we, i to zarówno przy nakłuciach uspakajających, jak i wzmacniających.

Mówiliśmy o akupunkturze tak, jak gdyby wszy­stko, co jej dotyczy, było samo przez się zrozumiałe, nic nie budziło wątpliwości i nikt nie kwestionował zasad jej stosowania. Oczywiście wcale tak nie jest. Nasza wiedza o chorobach buntuje się przeciwko leczeniu gruźlicy przez wprowadzenie igły w miej­sce łączenia się kości łokciowej z nadgarstkiem, a cho­lery — przez nakłucie w punkcie umiejscowionym nad wyrostkiem łokciowym. Buntujemy się — wbrew

oczywistym dowodom skuteczności tych nakłuć. Bo jeżeli tak, to gdzie są te odkryte przez nas drobno­ustroje i czy cały gmach wiedzy o drogach powsta­wania chorób (np. chorób zakaźnych) oparty jest na nieporozumieniu? Oczywiście, takiego wniosku nikt nie myśli dopuszczać. Ale... trudno zaprzeczyć, że akupunktura jest skuteczną metodą leczenia.’

Nam, ludziom Zachodu, zawsze niełatwo przycho­dzi przyjąć razem z praktyką także teorie, które ją uzasadniają. Zetknęliśmy się już z tą kwestią przy temacie jogi. Akceptujemy skuteczność działania akupunktury, ale — nie kwapimy się z przyjęciem tłumaczącej ją teorii o istnieniu jang i in, Linii Na­rządów itp. Traktujemy więc chińskie określenia jako rodzaj szyfru i próbujemy przekładać je na ter­miny, którymi przywykliśmy posługiwać się od wie­ków. Uczeni zajmujący się akupunkturą wielokrotnie podejmowali próby przystosowania chińskiego syste­mu medycznego do pojęć i zasobu wiedzy współcze­snego Zachodu. Spróbujmy przedstawić kilka szcze­gólnie interesujących momentów takiego ujęcia aku­punktury.

Pojęcie „energii witalnej” straci swoją mistyczną aurę, gdy uświadomimy sobie, że przecież i zachodnia medycyna zna pojęcie „tonusu”, posługuje się takimi terminami, jak witalność, energia, lub jej ibrak, że używa takich pojęć jak siła (mięśni), praca (serca) itp., mówiąc o wszystkich tyeh zjawiskach, które wiążą się z przemianą materii, z funkcjonowaniem organizmu, słowem — z życiem. Także ów zegar akupunktury, wskazujący nasilenie pracy poszcze­gólnych narządów wewnętrznych, czyż nie jest bli­skim krewnym naszych rytmów i zegarów biologicz­nych? Podobnie jang i in, siły rządzące ciałem ludz­

kim, uzupełniające się i przeciwstawne jednocześnie, czyż nie znajdą żadnego odpowiednika w naszym sy­stemie nerwowym? Roger de la Fuyje sądził, że od­powiadają one układom sympatycznemu (współczul- nemu) i parasympatycznemu (przywspółczulnemu). Pierwszy z nich przygotowuje organizm do pracy zewnętrznej, przyspiesza przemianę materii, akcję serca dtp., drugi natomiast działa hamująco (spadek ciśnienia krwi, zwolnienie akcji serca itp.) i zawia­duje funkcjami wegetatywnymi organizmu.

Uparci przeciwnicy akupunktury jako na swój do­wód koronny wskazują zwykle na różnice między atlasem anatomicznym akupunktury a „normalnym” atlasem anatomicznej budowy człowieka. Liniom Narządów i innym — twierdzą oni — nie odpowia­dają przecież żadne dane fizjologiczne, nie może być żadnych powiązań między narządami wewnętrznymi a powierzchnią ciała. I oto na początku naszego wieku neurolog i fizjolog angielski, Henry Head, wyjaśnił i tę sprawę. Tzw. „strefy Heada” są to rejony wzmo­żonej wrażliwości skóry reagująoe na choroby orga­nów wewnętrznych. Odkrycie Heada jest bardzo po­mocne w diagnostyce chorób trudnych do rozpozna­nia. Teoria Heada o istnieniu podwójnego systemu skórnej wrażliwości nerwowej nie znalazła potwier­dzenia w świetle badań anatomicznych prowadzonych za jego życia (1861-1940), ale nie odrzucono jej osta­tecznie. Dla współczesnego lekarzó nie jest już żadną tajemnicą, a wręcz oczywistością związek między bó­lem, który chory odczuwa w lewej łopatce i ramie­niu oraz w głowie i w szyi a — atakiem dusznicy bolesnej. (Dodajmy, ze bóle odczuwane w tym właś- nie wypadku rozprzestrzeniają się z prawie idealną dokładnością po Linii Serca.

Podejmowane, bardziej lub mniej udane, próby tłumaczenia takich czy innych „właściwości” akupun­ktury, nie wyjaśniały nigdy do końca samej jej isto­ty. Nie znaczy to, że i takie teorie nie powstawały. Fizjologowie są zdania, że oddziaływanie nakłuć od­bywa się .poprzez system nerwowy, psychologowie sądzą, że mówić możemy raczej o działaniu sugestii. Badania prowadzone w ośrodkach naukowych kra­jów, w których akupunktura znalazła praktyczne za­stosowanie, wykazały, że przypuszczalnie mamy tu do czynienia z regulacją rozmieszczenia i równowagi ładunków elektrycznych wewnątrz organizmu. Każdy proces przemiany materii związany jest z powstawa­niem i zanikaniem potencjałów elektrycznych. W ich wytwarzaniu biorą udział jony elektrolitów rozpu­szczonych w organizmie. Mierząc potencjały elek­tryczne w dwóch odległych od siebie miejscach można wykazać, czy są one sobie równe, czy też różnią się. W tym ostatnim wypadku mówimy o prądzie bioe­lektrycznym.

Czynności tkanek zwiąfcane są. z różnie wyrażonymi zmianami ładunków elektrycznych. Impuls nerwowy na przykład, w czasie swojego przepływu wzdłuż włókna nerwowego człowieka wywołuje prąd bioe­lektryczny o napięciu 0,08 do 0,1 wolta. Tkanka cho­robowo uszkodzona ma zmieniony rozkład ładunków elektrycznych, co powoduje znaczne różnice w prze­biegu i kształcie prądów, nazwanych „prądami usz­kodzenia”.

Czynność bioelektryczna ulega zawsze zmianie, jeśli zmienimy przewodnictwo elektryczne w tkance. Zmiana taka pod względem fizjologicznym dokonuje się przez zwiększenie lub zmniejszenie ukrwienia tkanki albo poprzez uwodnienie środowiska wew­

nątrz— i zewnątrzkomórkowego. Na przykład emoc­je, które wykrywa aparat zwany „poszukiwaczem kłamstw”, powodują zmianę uwodnienia tkanek. Konflikt psychologiczny, powstający na skutek ko­nieczności powiedzenia kłamstwa, wpływa, poprzez system nerwowy, na uwodnienie skóry. Rozszerze­nie naczyń krwionośnych i zwiększone wydzielanie potu sprawia, że zmienia się jej przewodnictwo, elek­tryczne, co łatwo zmierzyć omometrem.

Zastosowanie igieł akupunkturowych w miejscach, gdzie Występują odchylenia^ w składzie elektrolitów* ma — 'być może — znaczenie właśnie jako środek wyrównujący nadmierne napięcie bioprądów. Pomia­ry na igle wykazały,, że istotnie, w pierwszych chwi­lach po wkłuciu, następuje wzmożony przepływ prą­du bioelektrycznego. Stwierdzono przy tym, że na­kłucia, celem których jest uspokojenie, wywołują wzmożony przepływ prądu bioelektrycznego z wnę­trza organizmu na zewnątrz. Odwrotnie, przy nakłu­ciach wzmacniających przepływ prądu ma kierunek od powierzchni ciała do wnętrza organizmu.

Punkty akupunktury, które dziś odszukiwać po­trafimy, bez pomocy chińskich atlasów, a posługując się po prostu radzieckim tobioskopem lub węgierskim dermotestem, aparatami, które służą do ich wykry­wania, są punktami podwyższonej przewodności ele­ktrycznej skóry, miejscami „otwarcia na świat” stref przewodności organizmu tworzących strukturę jego pola bioenergetycznego i rządzących jego regulacją. Stwierdzono zależność przewodności punktów aku­punktury tak od stanu psychicznego, jak i fizycznego organizmu. Tłumaczyłoby to doskonale zasadę lecze­nia nakłuciami: umieszczenie igły w określonym pun­kcie wpływa na jego przewodność i umożliwia orga-

nizmowi zdobycie niezbędnej mu do życia energii lub wydalenie jej nadmiaru. Dalsze badania wykazały, że punkty takie są nie tylko właściwością człowieka, że mają je także zwierzęta i rośliny i wszystkie w ogóle organizmy żywe. Stwierdzono, że punkty owe najsilniej reagują na działanie światła słonecz­nego. (Czyżbyśmy byli coraz bliżej pierwotnego chiń­skiego tłumaczenia mówiącego o jedności wszechświa­ta, wiecznej zmianie i przepływie „jednolitej” siły”?)

Metoda akupunktury jest na Wschodzie bardzo rozpowszechniona i stosowana, w mniej luib bardziej zmienionej postaci, w Tybecie, Japonii, Korei, Mon­golii i innych krajach. W Europie używamy nazwy „akupunktura”, natomiast w poszczególnych krajach Dalekiego Wschodu metoda leczenia nakłuciami nosi inne, miejscowe imiona. W Korei miejsca nakłuć na­zywane są Kyunghyul, a cały system — Kyungrak (ken-rak).

W latach 1962-63 opublikowano w czasopismach medycznych Koreańskiej Republiki Ludowo-Demo- kratycznej kilka artykułów o systemie Kyungrak. Ich autorem był prof. Kim Bong Han z Phenianu. Informował w nich o wynikach badań nad nowymi strukturami anatomicznymi odkrytymi przez siebie w organizmie królika. Nową strukturę uczony kore­ański nazwał systemem Kyungrak. Nowe światło rzucone na problematykę akupunktury wzbudziło tak duże zainteresowanie w różnych krajach, że w roku 1965 zorganizowano w Phenianie I 'Naukowe Sympoz­jum Koreańskiego Towarzystwa Kuyngrak, na któ­rym prof. Kim Bong Han złożył szczegółową relację ze swoich badań. Sprawozdanie z obrad Sympozjum rozesłano do wszystkich większych ośrodków nauko­wych na całym świecie. Badania nad nowo odkrytym

schematem rozszerzono na inne zwierzęta, przedsta­wiono także wyniki obserwacji poczynionych na człowieku.

Zapoznajmy się bliżej z wynikami tych badań. Zespół, którym kierował prof. Kim Bong Han, do­konał odkrycia struktur anatomicznych, które, połą­czone, tworzą rozgałęziony po całym ciele układ. Zbudowany jest on z guzków, tzw. ciałek Bonghan połączonych przewodami. Przewody Bonghan (tak je nazwano) są wszędzie — w naczyniach krwionośnych, na ich powierzchni, w narządach wewnętrznych, bie­gną wzdłuż nerwów, występują także w rdzeniu krę­gowym i mózgowiu. Zdaniem uczonego koreańskiego w ciałkach Bonghan zachodzą procesy, które warun­kują prawidłowe funkcjonowanie organizmu i jego samoregeneracj ę w wypadku choroby. W przewodach Bonghan krąży płyn produkowany przez te • ciałka i zawierający wszystkie potrzebne organizmowi sub­stancje. Układ Kuyngrak wytwarza także komórki, nazwane przez Kim Bong Hana „sanal” (uzdrawiają­ce), które mają być zalążkiem każdej nowo tworzo­nej w organizmie komórki. Przebieg przewodów Bonghan zgodny jest z przebiegiem Linii Narządów znanych z chińskich atlasów akupunktury.

Ocena nowej teorii jest trudna. Prof. Kim Bong Han przedstawia wyniki badań wykonanych przy użyciu najnowocześniejszej aparatury, włącznie i mi­kroskopią elektronową i chromatograficznym rozkła­dem substancji chemicznych obecnych w płynie Bonghan. Ale jak wytłumaczyć, że nauki takie jak anatomia, histologia i inne, mające swą wielowie­kową historię, a we współczesnych swych labora­toriach badawczych korzystając z najrozmaitszych metod i aparatur (często takich samych, jakich użyto

itgrSSfi

lOl r T* i 1 JCfSSratJ

w Phenianie) nie wykryły nigdy istnienia w orga­nizmach żywych układu Kuyngrak?

Teoria prof. Kim Bong Hana jest niewątpliwie atrakcyjna. Dopóki jednak odkrycie uczonych kore­ańskich nie uzyska potwierdzenia w wynikach badań przeprowadzonych .przez inne ośrodki naukowe, a do­tychczas żadnej pracy na ten temat nie opublikowa­no, musimy, niestety, pozostać przy trzech znanych dotychczas systemach: nerwowym, krwionośnym

i limfatycznym.

Historia współczesnych badań nad akupunkturą raz jeszcze z całą oczywistością uzmysławia nam, że na naukowej mapie świata ciągle znajdują się białe plamy i że mimo ogromnego postępu naszej wiedzy bardzo wiele zostało jeszcze do zrobienia. Fakt, że akupunktura, podobnie jak wiele innych metod lecz­niczych przekazanych nam przez wielowiekową tra­dycję i doświadczenie, nie znalazła do tej pory swo­jego naukowego wytłumaczenia, nie wyklucza prze­cież jej skuteczności.

Zwolennicy akupunktury twierdzą, że nie ma scho­rzenia, które nie poddawałoby się leczeniu tą me­todą. W spisie chorób, przy nazwie których podano punkty do nakłuwania, znajdziemy istotnie — wszy­stko. Od anemii, poprzez reumatyzm, padaczkę, osła­bienie pamięci aż .po zapalenie wyrostka robaczko­wego. Lekarze podkreślają często, że metoda ta stwa­rza możliwość leczenia i tych przypadków, które me­dycyna Zachodu kwalifikuje zazwyczaj na stół ope­racyjny (wspomniany wyżej wyrostek robaczkowy). Dr J. Lavier, autor wielu przekładów chińskich dzieł

o akupunkturze na język francuski, taki, z własnej praktyki, przytacza przykład:

Do jednego z paryskich szpitali przywieziono ko-

kim;

bietę w podeszłym już wieku, z atakiem kolki wąt­robowej. Chora leczyła się już od dłuższego czasu

i zapalny stan woreczka żółciowego nie wróżył nic dobrego. Jedynym wyjściem była już tylko operacja. Obecny przypadkowo w szpitalu dr Lavier poprosił

o zgodę na zastosowanie nakłuć. Zabieg chirurgicz­ny wydawał się być- pilny, ale ostatecznie zdecydo­wano się na dwudniową zwłokę. Jakież było zdziwie­nie zespołu lekarzy, gdy po dwu dniach leczenia me­todą akupunktury stan zapalny wyraźnie się cofnął, a ogólny stan zdrowia chorej zdecydowanie poprawił. Operacji nie przeprowadzono, a chorą dr Lavier wy­leczył całkowicie.

Lekarze chińscy stosują akupunkturę także w ce­lach znieczulających. Umiejscowienie punktów ane­stezji odpowiada rozmieszczeniu zakończeń ner­wowych w skórze. W miejscach tych igła jest jak gdyby wciągana przez ciało. Sądzi się, że znieczule­nie osiągane jest przez tłumienie „fali bólu” sil­niejszą od niej i wcześniej powstałą falą wywołaną przez podrażnienie igłą, która poprzez układ nerwo­wy dociera do odpowiednich partii kory mózgowej. Ta metoda anestezji nie skutkuje w wypadkach de­generacji właściwego nerwu, nie praktykuje się jej także na osobach nadmiernie wrażliwych, gdyż stan napięcia nerwowego nie sprzyja, a niekiedy zupełnie uniemożliwia powstanie konkurencyjnej wobec fali bólowej, fali znieczulającej.

Czy jednak akupunktura jest nam jako metoda lecznicza rzeczywiście potrzebna? — pytają sceptycy. Czy nie dość mamy własnych, dawnych i nowych sposobów zwalczania chorób? Entuzjaści odpowiedzą, że ten jeden właśnie sposób, ta jedna metoda, dobra jest na wszystko. Nie o to nam tu jednak chodzi.

Rzecz w tym, że akupunktura bywa czasem sposobem jedynym. Bezsprzeczne jest np. znaczenie leczenia nakłuciami w walce z bólem. W sytuacjach, gdy sam ból jako taki staje się rodzajem choroby niszczącej organizm, a wszelkie środki proponowane przez współczesną medycynę tracą swoją skuteczność, aku­punktura zdolna jest nie tylko przynieść ulgę w cier­pieniach, ale niekiedy rzeczywiście pomóc w walce z samym schorzeniem atakującym organizm. Mamy tu na myśli choroby takie, jak zaburzenia ruchowe kręgosłupa, lumbago, niedowłady czynnościowe i in­ne.

W Polsce stosowanie akupunktury do tej pory na­trafiało na wiele przeszkód. Liczba praktykujących akupunkturzystów jest bardzo mała, choć zaintere­sowanie tą metodą, tak wśród pacjentów, jak i wśród lekarzy stale rośnie. Na akupunkturę liczą szcze­gólnie ci, którym nie przyniosły skutecznej poprawy stanu zdrowia inne metody leczenia {dodajmy do wy­żej wymienionych chorób jeszcze migrenę i nerwo­bóle), a którzy nie chcą, na stałe, wiązać swojego samopoczucia z zażywaniem środków uspokajających czy narkotyków.

Lekarze zwolennicy . „chińskich punktów” nie traktują na ogół akupunktury jako jedynego pana­ceum na wszystko; nie proponują też bynajmniej odrzucenia medycznych zdobyczy naszej cywilizacji. Twierdzą natomiast, i zapewne słusznie, że leczenie nakłuciami jest metodą zdolną skutecznie wesprzeć medycynę tradycyjną.

Tajemnica chińskiego systemu leczniczego nie zo­stała wyjaśniona do końca. Oto zdarzenie, które raz jeszcze stawia nas w obliczu „dziwnych właści-

wości”, trudnych do obiektywnej oceny, ale przema­wiających „za” akupunkturą:

Wybuch bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę

i Nagasaki zniszczył w tym ostatnim mieście m.in. dwa szpitale, oddalone o mniej więcej taką samą od­ległość od miejsca wybuchu. Chorych, którzy ocaleli, ewakuowano. Pacjenci pierwszego z nich masowo ulegli wpływom choroby popromiennej. W ciągu kilku tygodni liczba zgonów w tym szpitalu wyniosła około trzech tysięcy. Wśród pacjentów drugiego szpi­tala, St. Francis Xavier Hospital, nie zanotowano w tym czasie przypadków zgonu. W szpitalu tym stosowano metody leczenia i postępowania oparte na starej medycynie chińskiej.

CHOROBA OSAMOTNIENIA

Poczucie osamotnienia wywołuje niepokój; stanowi ono w istocie źródło wszelkiego niepokoju. Jestem osamotniony znaczy, że jestem odcięty, że nie mogą wykorzy­stać moich ludzkich możliwości.

Erich Fromm

Pułkownik armii amerykańskiej, doktor David Simons, specjalista w dziedzinie fizjologii i psycho­logii lotniczej, sam także był pilotem. Mógł więc osobiście sprawdzać obserwacje poczynione w trak­cie ¡badania swoich pacjentów. Interesowały go głów­nie kwestie zabezpieczenia pilota w czasie lotów wy­sokościowych: urządzenia podające tlen do oddy­chania, ocieplanie kombinezonów lotniczych, sposo­by zapobiegania zaburzeniom wewnątrz organizmu pilota podczas opadania na spadochronie i inne. W miarę upływu lat zastanawiało go jednak coraz bardziej, czemu w rozmowach, jakie prowadził ze swoimi kolegami i pacjentami, tak często wraoa te­mat „dziwnych uczuć”, jakich doświadcza pilot w pewnych okolicznościach, na przykład podczas lo­

tu nocą czy w chmurach, gdy ziemia przestaje być widoczna.

Piloci to ńa ogół ludzie odważni; niejako we krwi mają lekceważenie niebezpieczeństwa i opowiadając

0 swoich przygodach, częściej „koloryzują”, niż skar­żą się na nadmiar wrażeń. Tym bardziej było więc dziwne, że wielu z nich, wobec ludzi, do których mieli zaufanie, otwarcie przyznaje się do lęku, jaki odczu­wają podczas niektórych lotów. Nie chodziło o zwy­czajny strach, było to coś zupełnie innego, coś, co budziło zdumienie samych tych bynajmniej nie bo- jaźliwych ludzi: lęk nie przed jakimś określonym niebezpieczeństwem, ale tajemniczy lęk przed zagu­bieniem się w przestrzeni.

Słuchając opowieści o „odrywaniu się” od Ziemi, obcowaniu z siłami pozaziemskimi, zagubieniu się

1 utracie orientacji w położeniu samolotu (mimo sprawnie działających przyrządów pokładowych), dr Simons próbował konfrontować je z własnymi doś­wiadczeniami. Niestety, u niego osobiście podobne objawy nie występowały. W tym samym jednak cza­sie znani teoretycy medycyny lotniczej: A. Graybiel, B. Clark, M.D. Ross, j.P. Henry i inni podjęli już próby określenia tego zjawiska nadając mu nazwę „odczucia oderwania się”. Dr Simons nie znał prac uczonych radzieckich, prowadzonych pod kierunkiem prof. Rozen-błata, ale już to, co słyszał i czytał, bardzo go zaintrygowało. Czy rzeczywiście loty na dużej wy­sokości, zwłaszcza przy braku widoczności Ziemi, wywołują jakiś specjalny stan psychiczny? A może istotnie tam, „w górze”, człowiek styka się z jakimiś nieznanymi siłami ? Należało to sprawdzić.

Program prac badawczych dr Simonsa przewidy­wał wykonanie doświadczeń w locie balonowym. Po-

c g

MB

dobne loty kilka miesięcy wcześniej odbyli wspólnie M.D. Ross i M.L. Lewis, ale dr Simons chciał jeszcze raz, sam na sobie, sprawdzić wyniki ich obserwacji. Twierdzili oni m. in., że podczas lotu „pojawiło się psychiczne odczucie oderwania się od Ziemi, jakkol­wiek nieco słabsze niż w dwóch .poprzednich lotach. Było to odczucie fizycznego, jak też duchowego, od­dzielenia się od Ziemi. Nie była to bojaźń, ani też depresja, lecz stan swego rodzaju rozweselenia i zado­wolenia z lotu”. Nie bardzo zgadzało się to z innymi opisami, w których była mowa o poczuciu oddalenia, osamotnienia i lęku.

Latem 1957 roku dr Simons odbył samotnie lot balonowy. Przebywał przez dwie doby na wysokości około 30 kilometrów zamknięty w ciasnej gondoli. Jak stwierdził po powrocie, chwilami uczucie zagu­bienia się w bezkresnych przestworzach było tak silne, że choć spodziewał się jego powstania, tylko ogromnym wysiłkiem woli udawało mu się pokonać lęk i nie ulec panice, która podpowiadała mu natych­miastowe przerwanie lotu i wcześniejszy niż sobie zaplanował, powrót na Ziemię. Wyniki obserwacji dr Simonsa i opis jego przeżyć stanowiły, nieocenioną wskazówkę dla ustalenia kierunku, w jakim powinny być prowadzone badania nad dziwnym zjawiskiem „oderwania”.

Stany izolacji były znane i opisywane także daw­niej. Znali je dobrze żeglarze, uczestnicy wypraw polarnych, a także więźniowie samotnie zamknię­ci w celach. Literatura zna wiele opisów tortu­ry, }aką dla człowieka jest całkowita samotność. Z opowiadań Krzysztofa Baranowskiego, który na jachcie „Polonez” opłynął kulę ziemską, nietrudno wywnioskować, iż pomimo kontaktu radiowego

Wmmmm

i -okresowych spotkań z ludźmi podczas przerw w podróży samotność na rozległych obszarach ocea­nicznych, podczas monotonnych codziennych zajęć, .była niekiedy trudna do zniesienia.

Uczucie osamotnienia i związane z nim zaburzenia w funkcjach psychiki występują nie tylko wtedy, gdy izolacja dotyczy jednego człowieka. Stan ten pojawia się także wówczas, kiedy izolowana jest grupa osób. Znają go dobrze podróżnicy polarni spędzający okres wielomiesięcznej nocy polarnej na ograniczonym te­renie stacji badawczej. Ile tragedii rozegrało się wów­czas z powodu nieuzasadnionych konfliktów między uczestnikami wyprawy!

Bardzo interesujące wyniki w zakresie badań wpływu izolacji na psychikę ludzką przyniosły ekspe­rymenty speleologów. W Polsce tego rodzaju do­świadczenia były przeprowadzane kilkakrotnie, ale zwłaszcza wyprawa z 1966 roku przyniosła bogaty plon naukowy. Celem tej wyprawy było zebranie obserwacji dotyczących zachowania się człowieka w warunkach trudnych. Miała ona miejsce w jaski­niach Szczeliny Chochołowskiej, gdzie dziesięciooso­bowa grupa z Klubu Wysokogórskiego z Warszawy przebywała przez 14 dni. Głównym elementem sy­tuacji, w jakiej znajduje się wyprawa speleologicz­na, jest izolacja od otoczenia naturalnego: brak świat­ła, zieleni i wielu innych czynników charakteryzują­cych zwykłe środowisko człowieka. Już sama ta zmiana sprzyja powstaniu uczucia ilozacji, a pogłę­biają- ją jeszcze warunki nowego miejsca «pobytu. Nie mniej istotna jest także kwestia wzajemnych stosun­ków międzyludzkich panujących w małej, odizolowa­nej. od świata, więc zdanej tylko na siebie, grupie. Trudne, czy nawet niekiedy niebezpieczne warunki,

Ciasnota, ziinlio, wilgoć, ograniczenie możliwości rli- chu sprzyjają ujawnianiu tak nie najlepszych, jak

i najpiękniejszych cech ludzkiego charakteru i wpły­wają na wytwarzanie się innych niż w normalnych warunkach zależności między poszczególnymi osoba­mi. Anegdotycznie brzmi opowieść o poczynaniach jednego z członków Klubu, który, aby nie korzystać- z zaimprowizowanej ubikacji, do której droga wiodła przez wąską kładkę nad przepaścią, przez pierwszych kilka dni prawie nic nie jadł. W czasie przechodzenia przez tunel, inny z uczestników wyprawy doznał na­gle uczucia lęku. Przejście było tak wąskie, że czoł­gający się człowiek z trudem się przez nie przeciskał. Przez ten kilkumetrowy odcinek trasy uczestnicy przechodzili pojedyńczo. Przestraszony speleolog, któremu nagle przypomniały się historie o uwięźnię- ciach w takich przejściach, ¡bezwiednie podkurczył nogi i w ten sposób zupełnie się „zaklinował”, Nie pomagało wyciąganie go z przodu za ręce, ani z tyłu za nogi. Aż ktoś przypomniał sobie, że uwięziony boi się szczurów. Rozległ się okrzyk: „uciekaj, duży szczur z tyłu”, i po kilku sekundach ofiara własnej wyobraźni była już po drugiej stronie, ku szczeremu rozbawieniu współtowarzyszy.

W warunkach izolacji dokuczliwa bywa także mo­notonia czynności. Aby się przed nią bronić, jeden ze speleologów każdą wolną chwilę spędzał na cero­waniu i łataniu swojego skafandra. Złośliwi koledzy twierdzili, że specjalnie wziął ze sobą „podarciucha”, aby mieć zajęcie na czas odpoczynku. Oczywiście, uczestnikami wyprawy nie byli ludzie przypadkowi, odwrotnie, zespół został dobrany bardzo starannie. Poza kilkoma osobami spoza Klubu, których zada­niem było przeprowadzanie badań naukowych, pozo­

stali członkowie wyprawy wielokrotnie już przeby­wali w podobnych warunkach. Q stanie emocjonal­nym uczestników eksperymentu najlepiej świadczą ich własne wypowiedzi w ankiecie psychologicznej: „nastrój wielkiej przygody”, „odczuwam uspokojenie

i beztroskę”, „znajduję przyjemność w zupełnie sa­motnych wędrówkach po grotach”. Jednak -pod ko­niec pobytu u wielu uczestników ekspedycji wystą­piły oznaki niezadowolenia, rozdrażnienia, apatii, przygnębienia; zdarzały się także wybuchy złości. Wszystkie te objawy zniknęły w krótkim czasie po zakończeniu wyprawy.

Historia badań nad stanem nazywanym „chorobą osamotnienia” lub „zespołem osamotnienia” jest do­skonałym przykładem roli nauki w rozwiewaniu mi­tów i złudzeń, którym człowiek tak łatwo ulega. Niewytłumaczalne zjawiska znajdują swoje wyja­śnienie w zupełnie racjonalnych przyczynach. Prowa­dzone badania pomogły także w poznaniu mechaniz­mów oddziaływania bodźców fizycznych na psychikę. Nie ulega ¡bowiem wątpliwości, że wszelkie zmiany w sposobie ludzkiego bytowania odbijają się na sta­nie psychicznym i samopoczuciu osób podlegających tym zmianom. Jeśli przywołamy raz jeszcze nazwi­ska Baranowskiego czy Teligi, drugiego naszego słyn­nego żeglarza, uświadomimy sobie wyraźnie, że tak radykalna zmiana trybu życia, odizolowanie od nor­malnych warunków, samotność, niekiedy poczucie zagrożenia i płynąca z niego świadomość, że w każ­dym, najbardziej nawet trudnym momencie polegać możemy tylko i jedynie na sobie, wszystkie te więc zmiany w sytuacji zewnętrznej nie mogą nie mieć wpływu na stan wewnętrzny człowieka, na jego psy­

chik§, odwrotnie — muszą wywołać specyficzne kon­sekwencje.

Już zwyczajna fizyczna zmiana środowiska może powodować odchylenia w strukturze psychicznej człowieka. Właściwie każdy bodziec wywołujący zmianę czynności ośrodków nerwowych powoduje odchylenia w poziomie naszych funkcji psychicznych. Na przykład podczas podróży samolotem, statkiem, czy podczas krótkiej nawet przejażdżki samochodem, pojawiają się często objawy „uczulenia” na drgania wywarzane przez te pojazdy. Ten rodzaj reakcji nosi nazwę choroby ruchowej, a jej objawy to uczu­cie osłabienia, zawroty głowy, nudności, niezborność ruchów i inne. Są to objawy fizjologiczne, ale wystę­pują tu także zmiany w psychice, w jej funkcjono­waniu: zwolnienie procesów myślowych i kojarzenio­wych, apatia, senność, osłabiona zdolność do zapa­miętywania i przypominania. Przyczyną tego stanu jest podrażnienie receptorów równowagi przez drgania pojazdów. Receptory te, zwłaszcza zlokali­zowane w uchu wewnętrznym, tzw. błędniku, wysy­łają bodźce do mózgowia, wpływając na zmianę pracy różnych ośrodków mózgu, a ten z kolei, otrzymaw­szy niepokojące dane o „zakłóceniach”, powoduje zmianę rytmu pracy organów wewnętrznych i stąd owe reakcje fizjologiczne, o których wspomnieliśmy.

Innym, doskonale nam wszystkim znanym z co­dziennego życia przykładem wpływu warunków zewnętrznych na psychikę ludzką, jest tzw. niedo­tlenienie czyli przebywanie w powietrzu o obniżonej zawartości tlenu. Komórki nerwowe są szczególnie wrażliwe na ten stan. Już pięciominutowe przerwa­nie przepływu krwi przez mózgowie powoduje w ko­mórkach tych nieodwracalne zmiany. Lecz i mniej­

szy stopień niedotlenienia wywołuje zmiany w ich czynnościach. Jeżeli niedotlenienie odbywa się rap­townie, na przykład podczas lotu w nieuszczelnionej kabinie — zmiany funkcjonowania komórek nerwo­wych najwcześniej uwidaczniają się właśnie w psy­chice. Człowiek podlega atakowi niczym nie uzasad­nionej wesołości, po którym dla odmiany wystąpić mogą objawy apatii; następuje zwolnienie procesów myślowych, zmniejszenie krytycyzmu i gotowości pamięci, a analiza sygnałów odbieranych z otoczenia odbywa się bardzo wolno. W okresie I wojny świa­towej, a więc w początkach rozwoju lotnictwa, gdy skutki niedotlenienia były jeszcze słabo zbadane, zdarzały się wypadki, że piloci dwóch nieprzyjaciel­skich samolotów zamiast nawiązywać walkę witali się jak serdeczni przyjaciele...

Człowiek wyrasta w określonych warunkach śro­dowiskowych. Jako dziecko uczy się odbierać bodźce, reagować na nie. Przyzwyczaja się więc do pewnego ich powiązania w zespół. Normalnie niewielką zwra­camy uwagę na warunki, w jakich żyjemy na co dzień. Znaczenie tła bodźcowego uświadamiamy sobie najczęściej dopiero przy zmianie środowiska. Zdarza się na przykład, że ktoś stale mieszkający w mieście, jako coś „nienormalnego”, więc denerwującego, od­czuwa ciszę panującą, jego zdaniem, na wsi, gdzie przyjechał spędzić wakacje. W istocie nie chodzi prze­cież o „oiszę”, lecz o zmianę rodzaju bodźców skła­dających się na tło dźwiękowe i inne ich zestawienie. Po pewnym okresie następuje przyzwyczajenie do nowego rodzaju bodźców.

Znaczenie tła bodźcowego zostało przez psychologię szczegółowo wyjaśnione. Wyniki badań pozwoliły wyodrębnię dwa zasadnicze stany, zdecydowanie

9P9S9SBHI

różniące się między sobą. Możemy mieć więc do czy­nienia z niedoborem bodźców (mówimy wtedy o de- prywacji sensorycznej) lub z ich nadmiarem (prze­ciążenie sensoryczne). W izolacji mamy do czynienia z różnymi kombinacjami tych dwóch podstawowych stanów (np. nadmierne nasilenie jednych bodźców, I przy całkowitym braku innych, do których jesteśmy 1 w życiu codziennym przyzwyczajeni).

W warunkach laboratoryjnych zmiany spowodo-: I wane zmniejszeniem dopływu bodźców były anali­zowane - poprzez stopniowe ich ograniczanie. W ba-[ daniach łych redukowano niektóre tylko bodźce, I zmniejszano ich natężenie lub całkowicie odcinano ich dopływ. Całkowite odcięcie dopływu bodźców jest dla człowieka trudne do zniesienia. Na przykład, jak podaje J.P. Henry, tylko połowa badanych wytrzy­muje eksperyment trwający sześć godzin. Wcześniej­sze przerwanie doświadczenia dokonywało się prze­ważnie w formie gwałtownej reakcji ruchowej po­równywanej przez obserwatorów do napadu szału charakterystycznego dla chorób psychicznych. U o- sób, które wytrwały do końca eksperymentu, poja­wiły się stany lękowe, utrata orientacji przestrzen­nej i czasowej, halucynacje. Badania przeprowadzone w jakiś czas później wykazały, że zaburzenia psy­chiczne powstałe na skutek tego sześciogodzinnego odcięcia od dopływu wszelkich bodźców utrzymują się przez pewien czas. Osoby poddane tej próbie cechuje niepokój, wrogość w stosunku do otoczenia, stan depresji. Utrzymują się także zmiany w zapisie bioprądów mózgu, 'ich wykres przybiera postać wol­nych, dużych fal.

Badania częściowej deprywacji sensorycznej prze­prowadzono w tzw. komorach ciszy (komora ciszy

& I ', 4

In H&i

jest kabiną dźwiękoszczelną), w której badany prze­bywa wiele dni mając do czynienia tylko z bodźca­mi, które sam wytwarza). Zaburzenia spowodowa­ne pobytem w komorze ciszy podobne są do tych, które wywołuje -izolacja całkowita, tyle tylko, że wol­niej powstają i wolniej ustępują po zakończeniu do­świadczenia. Już kilkugodzinne przebywanie w ko­morze powoduje obniżenie ocen testów psycholo­gicznych o 10-30%. Z relacji kosmonautów, z których każdy przez „próbę komory” przeszedł, wiemy, że najtrudniejszy moment następuje między 11 a 14-tym. dniem izolacji. Początkowo brak kontaktu z ludźmi odczuwany jest jako przyjemność. „Czułem się jak na wspaniałym urlopie” — stwierdził Titow. Później samotność zaczyna jednak ciążyć. Narasta niepokój, niepewność co do własnego losu i przebiegu badania. „Czyżby o mnie zapomnieli?” — zanotował inny z kandydatów na kosmonautę w swoim dzienniku czynności. Aż nadejść może moment krytyczny, gdy badanemu zabraknie sił na dalszą kontrolę nad sobą. Jego rozdrażnienie ujawnia się czasem jako formalny atak szału. Konieczne jest przerwanie izolacji w od­powiedniej chwili, aby nie dopuścić do utrwalenia się powstałych zmian psychicznych.

Sądzi się, że pobyt w komorze ciszy wpływa ujem­nie na psychikę człowieka nie'tylko ze względu na ograniczenia w dopływie bodźców, ale także przez zmniejszenie aktywności ruchowej. Wpływ aktywno­ści na psychikę człowieka, w każdych warunkach, mamy prawo uznać za równie pozytywny, jak jej brak za szkodliwy. Potwierdzają to doświadczenia z unieruchomieniem badanych w łóżku, przy zacho­waniu dopływu innych bodźców. Zaburzenia, które wówczas wystąpiły, podobne były do objawów jednej

2 cięższych chorób psychicznych, schizofrenii. Stwier­dzono utrzymujące się przez pewien czas otępienie,, rozkojarzenie myśli, niepokój, halucynacje. Wynika testów psychologicznych wskazywały ponadto pogor­szenie sprawności w obliczeniach, rozumieniu słów, myśleniu abstrakcyjnym, zdolności zapamiętywania

i przypominania, pogorszenie koordynacji wzroko- wo-ruchowej i szybkości spostrzegania.

Nie mniej istotną rolę w powstawaniu zmian psy­chicznych ma sama sytuacja uwięzienia i izolacji społecznej. Przebywanie w zamkniętej, ograniczonej przestrzeni i odcięcie od kontaków z innymi ludźmi, bywa niekiedy główną, ważniejszą niż sama depry- wacja sensoryczna, przyczyną powstawania stressu psychicznego. Zaburzenia wywołane uwięzieniem

i odcięciem od dopływu bodźców zewnętrznych osią­gają szczególne nasilenie w wypadku izolacji grupy osób. Badania takich sytuacji przeprowadzono w sy­mulatorach (urządzeniach pozorujących jakieś kon­kretne warunki pracy, np. kabinę pilota, stację ra­darową czy bazę akwenaiitów). Doświadczenia trwa­ły przez wiele tygodni a nawet miesięcy. Badanym zapewniono możliwie najlepsze warunki życia. Naj­trudniejszy okazywał się początkowy okres pobytu w izolacji. Wzrastały wówczas błędne reakcje (błędy w obliczeniach, pomyłki podczas wykonywania czyn­ności ruchowych), stwierdzono rosnącą powolność myślenia i błędy kojarzenia. Objawy te ustępowały po kilkunastu dniach (zależnie od ścisłości izolacji

i uwięzienia), natomiast przez wiele miesięcy utrzy­mywało się rozdrażnienie, obniżone zainteresowanie wykonywaną pracą oraz przedłużanie czasu wypo­czynku. Wpływała na to nie tylko sama zmiana wa­runków życia, ale także kwestia wzajemnych stosun­

ków izolowanych osób. Wspomnieliśmy już o zna­czeniu tego czynnika pisząc o doświadczeniach spe­leologów. Przy nieodpowiednim doborze członków zespołu izolowanego bardzo łatwo przy takich zmia­nach psychicznych o konflikty międzyosobowe. I od­wrotnie: owe konflikty także przecież nie wpływają korzystnie na stan psychiczny.

Są różne zdania na temat szans przystosowania się człowieka do warunków izolacji. Z pewnością dłu­gotrwała izolacja doprowadza w końcu do „pogodze­nia” się z nią. Nie mamy jednak podstaw, aby udzie­lić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: co wolno zaliczyć do zmian przystosowawczych, to znaczy — czy zaburzenia psychiki, które stwierdzamy u bada­nych, są czy nie są zmianami przystosowującymi te osoby do nowych warunków. Zamknięcie się w so­bie, 'poszukiwanie myślowych, abstrakcyjnych źró­deł zainteresowania, ograniczenie zainteresowania otoozeniem i inne podobne objawy, można byłoby nazwać zmianami przystosowawczymi, gdyż ułatwia­ją wyrównanie niedoboru jednych bodźców innymi, wypełniającymi powstałe na skutek zmiany warun­ków „puste” miejsca w psychice człowieka. Przysto­sowanie do warunków izolacji jest szyhsze i łatwiej­sze, jeżeli osoby jej podlegające wykonują celową

i interesującą pracę. Przykładem mogą tu być loty kosmiczne. Obawiano się bowiem, że u kosmonautów przeniesionych w stan izolacji, fizycznego oderwania do Ziemi i zagrożonych nieznanymi czynnikami śro­dowiska pozaziemskiego wystąpić mogą mimo wcześ­niejszych treningów znaczne zaburzenia psychiczne. Jednakże obszerny program prac, jakie miał do wy­konania każdy z kosmonautów, znakomicie ułatwiał przystosowanie do nowych warunków i pomagał

przezwyciężać poczucie izolacji i wszyistkie jego po­chodne. Aktywność i w tych warunkach okazywała się świetnym „sposobem” na opanowanie niepokoju, dając człowiekowi tak istotne dla jego stanu psychicz­nego poczucie uczestnictwa i wpływania na bieg wy­darzeń.

Chorobę osamotnienia można byłoby nazwać „gło­dem wrażeń”. Organizm nasz tak jest skonstruowa­ny, że domaga się stałego dopływu 'bodźców, usta­wicznej informacji o sytuacji, w jakiej się znajduje. Brak tych informacji wytwarza uczucie niedosytu, niepewności, co w efekcie staje się przyczyną zmian procesów psychicznych i fizjologicznych, o których mówiliśmy. W życiu codziennym niedobór wrażeń występuje, wbrew pozorom, dość często. Nae mamy, oczywiście, do czynienia ze stanami pełnej izolacji, ale są naszym udziałem stany niedoboru częściowego, spowodowane czy to jednostajnością dopływających bodźców, czy zmniejszeniem występowania niektó­rych z nich. Długotrwałe działanie tych samych bodźców i o tym samym natężeniu sprawia, że prze­stajemy na nie reagować. Niejako „wyłączamy się”, co objawia się apatią, sennością, przygnębieniem, powolnością procesów myślowych; mogą jednak wy­stąpić i objawy zupełnie tym przeciwne: rozdrażnie­nie, niepokój. Mówimy wówczas o skutkach stanu monotonii. Stan ten znamy chyba wszyscy, gdyż wszyscy od czasu do czasu skarżymy się na „nudę” tych samych zajęć w szkole, w zakładzie pracy, czy nawet w domu. Mechanizm oddziaływania choroby osamotnienia ilustrują także wyniki doświadczeń przeprowadzanych na zwierzętach przetrzymywa­nych w izolacji przez pewien okres czasu tuż po urodzeniu. Pozbawienie małych szympansów bódź-

ców wzrokowych odbiera im umiejętność posługiwa­nia się wzrokiem. Po kilku miesiącach przebywania w ciemności nigdy już nie potrafią nauczyć się pa­trzeć i zostają kalekami na całe życie. Młode psy, wychowane od urodzenia w odosobnieniu, w później­szym okresie nie są w stanie nauczyć się prawidło­wego reagowania na bodźce otoczenia, nawet jeśli mogłyby one (jak na przykład ogień) zagrażać ich życiu.

Tym samym regułom podlega człowiek. Dzieci, które we wczesnym okresie rozwoju przebywały w odosobnieniu, zawsze już miały trudności w przy­stosowaniu się do otoczenia. Obserwacja niemowląt wychowywanych w żłobkach wskazuje, że najważ­niejszy jest okres pierwszych sześciu miesięcy życia. Zaniedbanie kontaktu z dziećmi w tym czasie może spowodować niedwracalne zmiany w ich psychice (zmniejszenie zdolności myślenia abstrakcyjnego, nieumiejętność nawiązywania kontaktów emocjonal­nych z innymi ludźmi itp.). Zgodnie bowiem z opinią psychologów niemowlę już po kilku-kilkunastu dniach po urodzeniu jest zdolne uczyć się reagowania na niektóre bodźce.

Ostatnie omawiane w tym rozdziale przykłady sprowadziły sprawę samotności „na ziemię”, mdędzy nas, w nasze codzienne, zwyczajne życie. Niewielu zapewne czytelników tej książki znajdzie się w ra­kiecie kosmicznej, w podziemnych grotach czy za kołem podbiegunowym. Ale czy istotnie aż tam trze­ba się wybrać, by poznać stan izolacji, odczuć, czym jest samotność? Niestety, nie. „Choroba samotności” zaliczona została do szeregu chorób cywilizacyjnych, na które cierpi nasz nowy i niewątpliwie wspaniały, ale też coraz bardziej trudny i skomplikowany świat.

HIPNOZA

Doświadczenia wykazują, że istnieje jakaś materia, tak subtelna, że może przenikać wszystkie dala, praktycznie bez utraty energii.

F. A. Mesmer

Wpływ psychiki na ciało jest olbrzymi i ciągle jeszcze nie do końca zbadany. Wspominaliśmy już

o znaczeniu, jakie ma nastawienie chorego, pozytyw­ne bądź negatywne, dla przebiegu choroby i efektów leczenia. Wewnętrzny stan organizmu uruchamiają­cy i organizujący celowe zachowanie się człowieka psychologia nazywa motywem, używając niekie­dy tego terminu zamiennie z „popędem” lub „potrze­bą”. Słowem motywacja określa się pełny zespół motywów działających u danej jednostki oraz — w drugim znaczeniu — w ogóle dziedzinę mechani­zmów u ludzi (d zwierząt), obejmującą motywy, uczu­cia, potrzeby i procesy ich zaspokajania. Motywacja wpływa więc poważnie na aktualny stan psychiczny człowieka, a pośrednio na całość funkcji naszego

organizmu. Szczególnie ważny jest stan emocjonal­ny, tzw. potocznie „nastrój”. To, czy jesteśmy we­seli, zdenerwowani lub zupełnie apatyczni nie pozo­staje przecież bez wpływu na nasz stosunek do oto­czenia i wydarzeń, które wokół nas się toczą. Bywa przecież i tak, że jakaś sprawa obchodzi nas bardzo żywo, ale nasz „nastrój” powoduje, że zachowujemy się tak, jak gdyby była nam zupełnie obojętna.

Tę prawdę o ludzkiej psychice znali już pierwotni medycy. Czy zaklęcia, czary, tańce obrzędowe, dzi­waczne lub wręcz niesamowite stroje nie miały wła­śnie rozbudzić emocji chorego, wstrząsnąć nim, zmie­nić jego nastawienie psychiczne, nastrój ? Wyobraźnia chorego, rozbudzona niecodziennością widowiska, którego był świadkiem, ulegała atmosferze ceremo­nii. Chory stawał się kimś innym, zapominał o sobie i taka „kuracja wstrząsowa” wystarczała niekiedy do zlikwidowania choroby.

Podobne stany zna chyba każdy. Zafascynowani oglądanym meczem, po powrocie do domu uświada­miamy sobie, że na stadionie byliśmy właściwie nie sobą, a kimś zupełnie innym: grającą drużyną, cza­sem obiema drużynami na raz, którymś zawodnikiem. W każdym razie nie byliśmy sobą, a uczestnikami „misterium”, które pochłonęło nas całkowicie.

Dawni i współcześni podróżnicy na wyspę Bali, którzy byli obecni podczas wykonywania rytualnego tańca z krisami (specjalnie zakrzywione sztylety), wspominają to jako zupełnie niezwykłe przeżycie.

Byłem całkowicie odurzony atmosferą” — stwier­dził ktoś, kto miał możność uczestniczenia w tym widowisku. Rytmiczne drżenia kręgów tanecznych, ostre, kanciaste ruchy tancerzy, jednostajna muzyka, nieznacznie lecz nieustannie przyspieszająca tempo,

79

to wszystko jak fala ogarniało siedzących wokół widzów. Nie była to już ibierna widownia, lecz rów­nież uczestniczący w obrzędowym tańcu krąg. Co pewien czas ktoś „nie wytrzymywał” i przyłączał się do tańczących. A kiedy rytm wybijany na bębnach osiągnął zawrotne już tempo, nastrój tańca porwał wszystkich. Nawet siedzący wykonywali rytmiczne ruchy i rękami naśladowali uderzenia krisem we własne ciało.

Silne emocje działać mogą jednak nie tylko na psychikę człowieka, ale także na jego strukturę cie­lesną. W czasie bombardowania Londynu, w okresie ostatniej wojny, przywożono do szpitali ludzi, u któ­rych nagle wystąpiły objawy wskazujące na pęknię­cie wrzodu żołądka. W normalnych warunkach pęk­nięcie takie połączone jest z krwawieniem czy krwo­tokami do wnętrza żołądka, a niekiedy także do jamy brzusznej. Gdy jednak przystępowano do operowania przywiezionych podczas nalotu chorych, okazywało się, że ich żołądki były zupełnie zdrowe, wykazy­wały jedynie oznaki silnego przekrwienia. Dokładne badania ustaliły, że silne pobudzenie lękowe spowo­dowane nalotami i bombardowaniem wywołało obja­wy ciężkiego stanu chorobowego.

Znamy efekty wpływu emocji na człowieka, lecz nie do końca, potrafimy wyjaśnić mechanizm tego wpływu. Podobnie wygląda sprawa sugestii, zarówno sugestii obcej, jak i własnej, czyli autosugestii. Trudność zaczyna się już przy samej próbie jej zde­finiowania. Nazwanie bowiem jakiegoś zjawiska „skutkiem sugestii” niczego nie wyjaśnia, gdyż nie istnieje wyodrębniony proces psychologiczny, który odpowiadałby temu określeniu, obejmującemu wiele różnorodnych zjawisk i różne mechanizmy oddziały­

-- — r"

wania. Stąd biorą się najrozmaitsze kłopoty, gdyż słowo jest jedno, a jego odcieni znaczeniowych wiele. Najogólniej powiedzieć możemy, iż jest to proces, za pomocą którego wywieramy wpływ na zachowanie własne czy innego człowieka poprzez przekazywanie myśli, stanów uczuciowych, intencji i sposobów dzia­łania. Jednak mechanizmu tego procesu nie 'potrafi­my bliżej określić.

Psychologia informuje nas o istnieniu sugestii jaw­nej (bezpośredniej) i ukrytej (pośredniej). Terminy te określają raczej przebieg i skutki procesu sugero­wania, niż to czym on sam jest. Sugestią bezpośred­nią można nazwać oddziaływanie, które prowadzone jest w sposób jawny, rozpoznawalny od razu przez sugerowanego. Sposób ten wykorzystuje np. reklama handlowa, gdzie nazwa produktu określonego jako „jedyny”, „rewelacyjny” ma zachęcić do zaintereso­wania się danym przedmiotem i kupienia go. W grun­cie' rzeczy jednak każdy woli samodzielnie decydo­wać o wszystkich sprawach, które go dotyczą, niż ulegać cudzym czy to rozkazom, czy poradom. Stąd często lepsze efekty daje sugestia pośrednia, ukryta, jakby „przemycana” do cudzej świadomości. Chcemy na przykład, aby ktoś zainteresował się swoim wyglądem zewnętrznym, powiedzmy: nad­mierną tuszą. Nie mówimy mu tego wprost, lecz wspominamy przy nim o ludziach, którzy o siebie nie dbają itp., napomykając przy okazji, jakie dobro­czynne skutki wywiera niekiedy gimnastyka poranna czy... dieta.

Podatność na sugestię jest bowiem właściwa wszy­stkim ludziom, jedynie jej stopień może być różny. Jedni ulegają sugestii łatwiej, inni z większymi „oporami”, ale nawet niski poziom podatności może

się zmieniać zależnie od osobistego zaangażowania w danej sprawie. Jeżeli ktoś chce być o czymś przekonany, chce poddać się czyjemuś wpływowi lub mocno wierzy w autorytet osoby sugerującej, łatwiej sugestii ulega.

Jednym z najbardziej znanych, co nie znaczy — zrozumiałych, efektów działania sugestii jest suge­stia hipnotyczna. Osoba poddana działaniu sugestii hipnotycznej staje się skrajnie podatna na oddziały­wanie drugiej osoby. Hypnos -był greckim bogiem snu (bratem Tanatosa, boga śmierci), stąd nazwa hipno­zy, czyli stanu świadomości podobnego do snu, pow­stającego przejściowo na skutek działania sugestii hipnotycznej. Stan ten przez całe wieki wywoływał wiele zamieszania w świecie naukowym, długo nie potrafiono go wytłumaczyć i niekiedy w ogóle za­przeczano możliwości jego istnienia. Rezerwa nauki wobec hipnozy brała i bierze się stąd, że wykorzysty­wano ją bardzo często w sposób sprzeczny z nauko­wymi zasadami, oo wytworzyło wokół niej atmosferę szalbierstwa i nieuczciwości. Nazwa „hipnotyzer” przylgnęła na długo do najrozmaitszego autoramentu oszustów.

Hipnoza zresztą miała zdecydowanie „pecha”, tak do badań naukowych, jak i do swoich badaczy i prak­tyków. Samą jej nazwę wiąże się zwykle z nazwis­kiem Mesmera, do dziś przez wielu uważanego za wybitnego ... szarlatana (będziemy o nim jeszcze mó­wić szerzej), który w ogóle jej nie znał i nie stosował, wykorzystując jedynie sugestię.. Sen hipnotyczny wy­wołał jako pierwszy uczeń Mesmera, markiz de Puysegur. Właściwy „wynalazca” hipnozy i nauko­wych metod leczenia nią, angielski lekarz James Braid, był zapalonym frenologiem (bardzo niegdyś

popularna teoria głosząca, że na podstawie ukształ­towania czaszki określić można umysłowe i duchowe cechy człowieka) i bardzo pragnął połączyć w jedno obie dziedziny, co mu się — jak sam w końcu mu­siał przyznać — nie udało. Francuski psychiatra, profesor J. Charcot, także ważna postać w dziejach hipnozy, sądził dla odmiany, że zjawiska hipnotyczne mają związek z chorobami psychicznymi i że nie moż­na ich wywoływać u osób „normalnych” (nie jest to prawda, jak wykazały bowiem badania statystyczne, 85% ludzi jest podatnych na hipnozę, a może w ogóle wszyscy — zależy to tylko od warunków i czasu). Zygmunt Freud dowodził, że od zakochania do hipno­zy jest tylko jeden krok, gdyż tak wobec hipnoty­zera, jak i wobec osoby ukochanej odczuwamy to samo pragnienie oddania się i uległości, zatracamy własną wolę i krytycyzm. Różnica jest według niego jedna ^4- hipnotyzer jest jedynym obiektem branym pod uwagę... Takie pomieszanie teorii, pojęć i mnie­mań częściej gmatwało sprawę hipnozy, niż ją roz­jaśniało.

A samo zjawisko hipnozy znane jest przecież od wieków. Z opisów obrzędów religijnych w starożyt­nym Egipcie, w greckiej świątyni w Delfach, ze świę­tych ksiąg wedyjskich wiemy, że sugestię i autosu­gestię wykorzystywano w starożytności szeroko. Zda­rzały się i stany na poły hipnotyczne w momentach zupełnie nieoczekiwanych i niepożądanych. Tacyt, historyk rzymski, tak opisuje reakcję żołnierzy, któ­rzy pod wodzą Paulinusa Swgtoniusza stanęli na­przeciw broniących Brytanii przed zdobywczymi Rzymianami Celtów:

Na brzegu stał szyk bojowy nieprzyjaciół — nie­przerwane szeregi broni i mężów, między którymi

przebiegały niewiasty; na modłę furyj, w żałobnych szatach, z rozpuszczonymi włosami niosły przed sobą żagwie; one to a dokoła nich druidowie, którzy z rę­kami ku niebu wzniesionymi modlili się i przekleń­stwa miotali, niezwykłością widoku tak przerazili żołnierzy, że ci, jakby zdrętwiałe mając członki, nie­ruchome ciało na rany wystawiali”.

Sugestię stosowano szeroko we wszelkich zabiegach leczniczych wzmacniając za jej pomocą wiarę w sku­teczność zabiegów. Uznawano jej oddziaływanie za coś tak oczywistego, że nie usiłowano nawet docie­kać przyczyny efektu. Pierwsze próby poznania tej dziwnej właściwości ludzkiej pojawiły się w czasach Odrodzenia. W I rozdziale książki poświęciliśmy kilka zdań Paracelsusowi. Przypomnijmy go i tutaj, gdyż on to pierwszy, a za nim inni współcześni mu lekarze i ich następcy zaczęli głośno mówić o „sile życia” i dziwnej umiejętności (darze) pewnych ludzi, którzy potrafią wywierać wpływ na ciało i psychikę innych osób. Siła ta, nazwana „fluidem”, miała być zależna od woli człowieka i koncentrowała się w rękach, o- czach i innych częściach ciała posiadacza „fluidu”. Niektórzy twierdzili, że fluid ów widzieli osobiście, gdy np. wypływał z oczu hipnotyzera... Przypadek sprawił, że fluid ów nieco później otrzymał nazwę „magnetyzmu zwierzęcego”, a ludzi, którzy posiadali niezwykły dar przekazywania innym swego uzdro- wicielskiego wpływu, nazwano magnetyzerami.

Doktor medycyny (tytuł naukowy otrzymał w wie­ku 32 lat za dzieło „,0 wpływie planet na ludzkie ciało”) Franciszek Antoni Mesmer (1734—1815) eks­perymentalnie wypróbowuje lecznicze właściwości magnesu. Pierwsza próba i sukces! A później — po prostu cud za cudem! Wiedeński lekarz i jego metoda

zyskują sławą w całej Europie. Niestety, gdy zew­sząd napływają coraz to liczniejsze, potwierdzane przez najsłynniejsze ówczesne autorytety medyczne, dowody leczniczej właściwości magnesu, sam Mesmer dochodzi 'do wniosku, że to nie szczęśliwa podkowa wykonana z magnesu wywierała ów zbawienny wpływ na ludzi, lecz on sam. Siłę, którą odkrył, na­zwie Mesmer w swoim słynnym traktacie „magnetyz­mem zwierzęcym”. Nigdy nie dowie się, co właściwie odkrył a na czym polegała jego lecznicza metoda: sło­wa „hipnoza”, „sugestia” «pojawiają się w słowniku medycznym dużo później. Dopiero w roku 1840 J. Braid ogłosi swoją „Neurohipnologię” i uczyni z hipnozy narzędzie nauki, a minie jeszcze następnych czterdzieści lat nim Akademia Paryska „zezwoli” pro­fesorowi Charcot przedstawić sobie doświadczenia hipnotyczne i wreszcie uzna oficjalnie ich istnienie.

A przecież ta sama Akademia sto lat wcze­śniej tak bardzo zaważyła na losach i samego Me- smera, i jego odkrycia. Bowiem oficjalna nauka nie chciała w ogóle słyszeć o „pomysłach” Mesmera, uz­nając je za szarlatanerię dobrą dla żądnego sensacji tłumu. Pięć razy zwracał się Mesmer do najbardziej szanowanych ówczesnych instytucji naukowych i zawsze z tym samym skutkiem. Dopiero Akademia Paryska, wobśc powszechnego zainteresowania, ja­kie budził Mesmer, który «po wygnaniu z Wiednia osiedlił się w Paryżu i stał się po prostu „modnym lekarzem”, zmuszona została «do zajęcia stanowiska. Na specjalne polecenie Ludwika XVI Akademia po­wołała Komisję, która miała zbadać nową metodę. W jej skład weszły takie sławy, jak Benjamin Fran­klin, Antoni Lavoisier, astronom Bailly, botanik Jus­sieu i lekarz Guillotin, konstruktor mechanizmu, któ­

rego straszliwe działanie pozna wkrótce cały świat, a także sam jego twórca...

11 sierpnia 1784 roku Komisja ogłasza swój wer­dykt: trafnie zaprzecza istnieniu „płynu magnetycz- no-zwierzęcego”, o którym pisał Mesmer, słusznie także wiąże sposób jego leczenia ze sprawami „wy­obraźni”. Szkoda jedynie, że odrzucając to, co fałszy­we w metodzie i teoriach Mesmera, odrzuciła także i to, co było w niej cenne: właśnie owo działanie na „wyobraźnię” pacjentów, czyli na ich psychikę. Wy­rok Akademii wpłynął niestety hamująco na zainte­resowanie nauki tymi sprawami. Choć jednak wnio­ski Komisji z ówczesnego punktu widzenia były nie­wątpliwie słuszne, dzisiejsza nauka, a szczególnie psychoterapia, która sugestię uznaje za bardzo cen­ną broń w walce o zdrowie psychiczne człowieka, in­nym nieco okiem patrzy na metody Mesmera i znaj­duje wytłumaczenie dla jego w wielu wypadkach niewątpliwych, potwierdzonych oficjalnymi doku­mentami, sukcesów leczniczych. H.J. Eysenck, angiel­ski psycholog, krytycznie ustosunkowując się do teorii Mesmera, w swojej książce „Sens i nonsens w psy­chologii” tak opisuje jego klinikę:

Zabiegi wykonywano w obszernym hallu, w któ­rym okna zaciemniano za pomocą zasłon. W środku hallu stała słynna baque — otwarta wanna wysokości. jednej stopy, tak duża, że mogło stać wokół niej trzydziestu pacjentów. Napełniona była wodą, w któ­rej znajdowały się opiłki, zmielone szkło i różnego rodzaju butelki, ułożone w symetryczny wzór. Wan­na nakryta była deskami, zaopatrzonymi w otwory, przez które przechodziły połączone ze sobą pręty że­lazne. Pacjenci przykładali te pręty do różnych scho­rzałych części ciała, poddając się w ten sposób dzia-

łaniu leczniczej siły magnetyzmu zwierzęcego... W czasie trwania tych zabiegów obowiązywała pacjen­tów absolutna cisza. Niewidoczna orkiestra przygry­wała smętne melodie. W odpowiednim momencie »psychologicznym« zjawiał się Mesmer w jedwabnej, błyszczącej szacie i przechodząc obok pacjentów, «ujarzmiał» ich wzrokiem, przesuwając równocześnie dłońmi po ich ciałach i dotykając ich długą, żelazną laseczką”.

Mamy tutaj oprócz terapii grupowej (liczba pacjen­tów rosła; było w „dobrym tonie” leczyć się u Me- smera) stosowanej także przez współczesną psychia­trię, podobnie jak leczenie muzyką, także „grę wyo­braźni” (wanna), magnes (pręty żelazne) i dotyk.

O „grze wyobraźni” czyli działaniu sugestii i niewąt­pliwie autosugestii pacjentów Mesmera, już mówi­liśmy. A magnes i dotyk? Wpływem pola magnetycz­nego na organizmy żywe nauka współczesna zajmuje się od dawna i jego znaczenie nie jest już w tej chwili przez nikogo kwestionowane. Natomiast spra­wa dotyku dopiero niedawno znalazła się w kręgu tematów interesujących naukę. Stało się tak na sku­tek odkrycia energii biologicznej (różnej od innych rodzajów energii, tak jak energia elektryczna różni się np. od energii mechanicznej). Dość, że na I Mię­dzynarodowym Kongresie Badań Psychotronicznych, znalazł się także referat radzieckiego lekarza, dr Ale­ksego Kriwotworowa z Tbilisi, na temat możliwości leczenia palcami. Bioenergoterapia — sama nazwa łączy, w sposób charakterystyczny dla współczesnej nauki, różne dziedziny wiedzy — zajęła się 'badaniem starożytnego sposobu leczenia przez „nakładanie rąk”. Międzynarodowa ekipa lekarzy badała tę me­todę na Filipinach, gdzie tamtejsi czarownicy przy

87

mm

pomocy magicznych zaklęć i ruchów rąk potrafią usuwać tak poważno dolegliwości, 'jak guzy, wrzody, stany zapalne. Może więc „uzdrawiający wpływ” Mesmera to nie tylko efekt złudzeń, którym ulegali ludzie wrażliwa?

.Uznanie roli sugestii w hipnozie długi czas napo­tykało na sprzeciw. Kiedy w 1889 r. specjalnie po­wołana komisja dożyła sprawozdanie z wyników analizy różnych metod leczenia hipnozą, stwierdzono w nim, że odgrywają tu rolę czynniki wyłącznie fi­zyczne — światło, drgania atmosfery, elektryczność, temperatura, magnes itp. Nie dopuszczano nawet my­śli, że może tu spełniać jakąkolwiek rolę sugestia, czyli nie dający się fizycznie „uchwycić” czynnik psychiki człowieka. Być może właśnie owa sprzecz­ność między .tym, co głosiły teorie, a praktyką spra­wiła, że zainteresowanie hipnozą ponownie zaczęło słabnąć. Uznano, ją za zjawisko niezrozumiałe, oparte na niepewnych podstawach. Na przykład znakomity polski neurolog, Józef Babiński, doszedł do wniosku (1910 r.), że zarówno hipnoza, jak i histeria są czymś w rodzaju... symulacji. Stanowisko to było przez wie­le lat szeroko rozpowszechnione, a i dziś taki do tych zjawisk stosunek nie jest rzadkością. Wiele osób na­dal uważa hipnozę za synonim szarlatanerii, a histe­rię za „udawanie” choroby.

Ponowne zainteresowanie hipnozą datuje się od czasów, kiedy wykazano, że ból nie zawsze jest związany z działaniem silnego bodźca na zakończe­nia nerwowe w skórze. Słynny fizjolog, LP. Pawłów, ibadając na psach odruchy warunkowe, stwierdził, że gwałtowna zazwyczaj reakcja na działanie na skórę silnego prądu elektrycznego, jest znacznie słabsza, lub w ogóle nie występuje, jeśli nauczy się psa, że

po działaniu prądu dostanie pożywienie. Nawet zwiększenie siły wstrząsu elektrycznego do poziomu, na którym normalnie wywołuje on oparzenia lub zranienia skóry, w tym wypadku nie dawało takich rezultatów: dla psów włączenie prądu ibyło już tylko sygnałem pokarmowym.

Doświadczenie Pawłowa powtórzył w USA J:H. Massermann na kotach. Udało mu się koty „wy- trenować” aż do tego stopnia, że chcąc otrzymać po­karm, same włączały prąd. Podobne reakcje zaobser­wować można także u człowieka. Od dawna wiado­mo, że np. rana otrzymana w trakcie walki, często nie wywołuje takiego bólu, jakiego można oczekiwać na podstawie jej rozległości. W sporcie wyczynowym stwierdza się czasem, że zawodnik uległ podczas star­tu kontuzji, jednak napięcie uwagi, skierowanej na przebieg zawodów, nie dopuszcza do jego świadomo­ści sygnałów bólu z miejsca uszkodzonego.

Psychologowie twierdzą, że hipnoza jest takim przejściowym stanem świadomości, w którym uwaga osoby hipnotyzowanej do tego stopnia skupiona jest na hipnotyzerze, że wszelkie inne bodźce docierają do niej bardzo osłabione lub w ogóle nie docierają. U osoby zahipnotyzowanej czynności mózgu są jak gdyby sparaliżowane, zanika świadomość własnego „ja”, własna wola i rozsądek, a uczucia i myśli biegną zgodnie z kierunkiem nadanym im przez hipnotyze­ra. Ta specjalna więź powstała między hipnotyzerem a „medium” nosi w psychologii nazwę „kontaktu” albo „raportu”; może.mieć ona postać snu, ale nie jest to warunek konieczny.

Wzajemny stosunek hipnotyzowany-hipnotyzer można porównać do zależności istniejącej między dzieckiem a osobą, która jest dla niego autorytetem

i którą ono naśladuje. Wiele sporów wywołało swo­jego czasu mniemanie, że w stanie snu hipnotycz­nego można -popełnić przestępstwo. W powieściach kryminalnych wykorzystywano ten motyw konstru­ując fabułę wokół zbrodni wykonywanej przez nie­świadome „medium” kierowane przez zbrodniarza- -hipnotyzera. Wyniki badań nie potwierdziły praw­dziwości tego rodzaju sądów: Kiedy osobom zahipno­tyzowanym sugerowano popełnienie czynów niezgod­nych z ich poczuciem etycznym, odmawiały ich wy­konania. Co więcej, konflikt między poleceniem hip­notyzera a „buntem” przeciwko jego spełnieniu, po­woduje natychmiastowe przerwanie snu.

Fakt, że moralne sumienie osób hipnotyzowanych stawia opór hipnotyzerowi jest bardzo optymistyczny. Trudno bowiem nie myśleć • o niebezpiecznej sile zjawiska hipnozy, w którym cudza sugestia odnosi zwycięstwo nad własną wolą człowieka, co zawsze może stwarzać możliwość nadużyć. Hipnotyzowane­mu eksperymentalnie żołnierzowi odbywającemu służbę wojskową nakazywano, na przykład, dokona­nie po obudzeniu aktu dezercji i —i zwyciężała su­gestia hipnotyzera. Również estradowi hipnotyzerzy, produkujący przed widzami swoje umiejętności, czę­sto nadużywają zaufania osób poddających się ekspe­rymentom, wydając im polecenia, których spełnienie ma zabawić publiczność (np. nakazując im traktowa­nie jakiegoś przedmiotu jak żywej osoby i okazywa­nie jej należnych względów). Hipnotyzer w trakcie trwania transu może wydać osobie zahipnotyzowanej taide również polecenia, które wykonać powinna już po przerwaniu snu. Jednocześnie nakazuje jej, by „zapomniała” o wszystkim, co działo się podczas tran­su. Stąd osoba, której polecono wykonanie jakiejś

czynności juz „na jawie”, nie wie często, co, jaka siła zmusza ją do zrobienia czegoś, co czuje, że zro­bić musi. Zjawisko to nosi nazwę sugestii posthipno- tycznej. Gdy je odkryto, wydawało się, że oto otwo­rzyła się wspaniała droga do walki z nałogami (pale­niem tytoniu, alkoholizmem). Niestety, okazało się, że działanie sugestii posthipnotycznej trwa dość krótko, kilka najwyżej dni, aby więc osiągnąć wyleczenie, trzeba by było sporo czasu i wielu seansów. Kto więc wie, czy odzwyczajając się od nałogu palenia nie wpadlibyśmy w nałóg hipnozy? Nie wszystko prze­cież jeszcze o niej wiemy. Sugestia posthipnotyczna nie jest jedynym objawem charakterystycznym dla stanu hipnozy. W trakcie trwania samego snu hipno­tycznego wywoływać można u osoby hipnotyzowanej halućynacje, objawy anestezji, ślepoty, paraliżu i in­ne. Omówmy pokrótce niektóre z nich. Jak wspom­nieliśmy, osoba hipnotyzowana traci jak gdyby zdol­ność samodzielnego kontaktowania się z rzeczywisto­ścią i jest w stanie zainteresować się tymi tylko przedmiotami czy sprawami, na które jej uwagę skie­ruje hipnotyzer. Sugestia hipnotyzera zmienia stosu­nek medium do aktualnego jej otoczenia. Gdy hip­notyzowany nie dostrzega tego, co istnieje wokół nie­go realnie, mówimy o halucynacji negatywnej, i od­wrotnie, gdy „widzi” rzeczy, których nie ma, mówimy

o (halucynacji pozytywnej. W ten sposób osoba hipno­tyzowana znajdująca się w gabinecie hipnotyzera na przykład w Warszawie, może równocześnie kąpać się w Morzu Śródziemnym. Czy inaczej — człowiek hip­notyzowany przed licznym audytorium może zacho­wywać się, gdy poleci mu to hipnotyzer, tak jak gdy­by był sam we własnym pokoju. Ale hipnoza umożli­wia nie tylko, nazwijmy je tak, „podróże w przestrze-

tił”, osoba zahipnotyzowana może także odbywać „po­dróże w czasie”, na przykład we własną przeszłość (stan hipnotyczny doskonale wpływa na pamięci). Osoby przeniesione, na rozkaz hipnotyzera, we wła­sną przeszłość przypominały sobie wydarzenia bar­dzo odległe w czasie, takie, o których w stanie świa­domości w ogóle nie pamiętały. Cofnięcie (regresja) w czas dzieciństwa wywoływało zmiany w ich zacho­waniu („dziecinnieli”, jak moglibyśmy powiedzieć), zmieniał się ton ich głosu, dobór słów, odruchy. Sko­ro już jesteśmy- przy „dodatnich” stronach hipnozy, a poszerzenie pamięci o „strefy zapomniane” jest przecież objawem «pozytywnym, powiedzmy od razu

o jej korzystnym wpływie na funkcje emocjonalne człowieka (likwidacja niepokoju i stanów napięcia),

oo wykorzystuje hipnoterapia. Hipnoza stosowana jest najczęściej do bezpośredniego usuwania obja­wów chorobowych. Jej zastosowanie np. przy upor­czywych bólach głowy, w nerwicach lękowych czy histerii daje bardzo dobre wyniki. Wchodzi ona tak­że w skład metod leczniczych, którymi posługuje się psychoanaliza.

Także inne gałęzie medycyny, nie tylko psychiatria, interesowały się 'hipnozą. Wspomnieliśmy, że w cza­sie seansu hipnotycznego występuje tzw. analgezja, czyli niewrażliwość na iból. Osoba hipnotyzowana, „na rozkaz” przestaje uświadamiać sobie działanie bodźca normalnie powodującego odczuwanie bólu. W połowie ubiegłego wieku, w Londynie, rozpoczął stosowanie hipnozy przy zabiegach chirurgicznych J. Elliotson. Jego doświadczenia kontynuował G. Es- daile, inny lekarz angielski, pracujący w Indiach. Udoskonalił metody pracy swego poprzednika i udało mu się przeprowadzić wiele trudnych operacji bez

objawów bólu czy szoku u pacjentów. Potwierdziła • to specjalna komisja powołana dla zbadania jego me­tod, gdyż wzbudziły one wiele sporów w świecie le­karskim. Ponieważ w tyni samym czasie wynalezio­no środki znieczulające, eter i chloroform, środki więc prostsze w użyciu, których chemiczne działanie bardziej .było zrozumiałe niż hipnoza, świat lekarski stracił zainteresowanie dla „dziwacznych” metod Esdaile’a. Ale ostatnio słyszy się coraz częściej o po­dejmowaniu nowych prób stosowania hipnozy w in­nych dziedzinach medycyny (np. w położnictwie). Współczesne lecznictwo, „zmęczone” środkami far­makologicznymi, szuka nowych dróg. W Stanach Zjednoczonych eksperymentalnie pod hipnozą prze­prowadzono także zabiegi dentystyczne. Wyniki były podobno świetne — na przykład pacjent, którego nie tylko wprowadzono w stan analgezji, ale także pole­cono mu zapomnieć o tym, co działo się w trakcie seansu (anamnezja), w ogóle nie wiedział, że pozba­wiono go trzech (oczywiście chorych) zębów. Ale nim hipnodontoza (taką nazwę otrzymała nowa metoda lecznicza) znajdzie sobie na co dzień miejsce wśród nas i nim liczba lekarzy-hipnotyzerów dorówna licz­bie lekarzy innych specjalności, nie pozostaje nam nic innego, jak korzystać z usług dentystów... Tym bardziej, o czym wspominaliśmy tu kilkakrotnie, że sprawy hipnozy nie są jeszcze do końca poznane.

Obok na przykład niewrażliwości na ból możemy także podczas seansu hipnotycznego doprowadzić pacjenta do stanu przeciwnego, to znaczy wywołać objawy bólu, w ogóle go nie zadając. Gdy na przykład zasugerujemy wrażliwemu medium, że zostało popa­rzone, na jego skórze pojawią się zaczerwienienia i wystąpią pęcherze. Oprócz bowiem zmian psychicz-

nych zachodzących w stanie hipnozy, występują pod­czas transu także zmiany fizjologiczne: zmiana pracy serca, ciśnienia tętniczego, przemiany materii (gdy np. zasugerujemy osobie hipnotyzowanej, że je miód, stwierdzimy podwyższenie poziomu cukru we krwi).

iNaukowcy badający powstawanie hipnozy zwraca­ją uwagę, że podobne zjawiska występują także w świecie zwierzęcym. Jedno z najstarszych w tym zakresie doświadczeń przeprowadził A. Kircher: (1644): przyciskając lekko kurę do podłogi, naryso­wał, jako przedłużenie jej dzioba, linię prostą. Kura, jak gdyby „unieruchomiona” pozostała dłuższy czas w tej pozycji. Reakcję zesztywnienia można zaobser­wować przeprowadzając podobne doświadczenie na innych ptakach, a także u królika. W stan podobny do hipnotycznego popada również żaba, którą prze­wrócilibyśmy na grzbiet. Zjawisko to tłumaczy się na ogół działaniem odruchu samoobronnego: zwierzę, które spotyka się z działaniem nieznanej sobie siły, lub staje naprzeciwko potężnego wroga, zamiera w bezruchu, starając się jak gdyby „zniknąć” i w ten sposób ujść przed niebezpieczeństwem. Hipnozy u człowieka nie da się jednak wytłumaczyć tylko taką reakcją. Niektóre jej postacie, zwłaszcza wy­wołane nagłym, silnie oddziałującym nakazem (np. krzyk) mogą być istotnie związane z reakcją obronną. Normalna jednak hipnoza, a zwłaszcza sen hipnotyczny, mają inne źródło powstawania.

Możliwe, że mamy w tym wypadku do czynienia z uaktywnieniem jakiegoś jednego ogniska w móz­gowiu, pozostającego w łączności z hipnotyzerem, podczas gdy pozostała część ośrodków mózgowia ule­ga zahamowaniu. Tłumaczyłoby to, dlaczego pod wpływem rozkazu hipnotyzera „medium” potrafi wyr

konać działania, których normalnie wykonać by nie potrafiło, czy odwrotnie, nie potrafi wykonać czyn­ności, które zazwyczaj nie nastręczają żadnego trudu, np. podniesienie ręki czy zgięcie nogi. Podobnie, obok uaktywnienia pamięci na obszary, które przy pełnej świadomości jak gdyby nam „umykają”, można osobę hipnotyzowaną pozbawić umiejętności, które na ja­wie posiada, polecając jej na przykład „zapomnieć” sztuki czytania czy pisania.

Ostatnia naukowa definicja hipnozy brzmi: „hipno­za jest stanem bardzo intensywnej koncentracji uwa­gi na drugiej osobie”. Do hipnotyzowania trzeba więc zdobyć odpowiednie umiejętności lub dysponować wrodzonymi zdolnościami, które pozwolą nam całko­wicie zawładnąć cudzą uwagą. Techniki wywoływa­nia stanu hipnozy są bardzo różne, każdy właściwie hipnotyzer posługuje się własnymi metodami, dosto­sowując je do miejsca i czasu oraz „natury” pacjenta: wobec jednych osób potrzebna może być cisza czy ciemność, inne udaje się wprowadzić w trans hipno­tyczny przy świetle i w hałasie, przy obecności wielu osób. Posłuchajmy więc przytoczonego przez H.J. Ey- sencka opisu pewnego niecodziennego seansu hipno­tycznego: „W czasie wojny przyjaciel mój musiał zahipnotyzować pewnego francuskiego żołnierza, któ­ry doznał szoku na skutek wybuchu pocisku. Żołnierz nie znał angielskiego i trzeba było mówić do niego po francusku. Niestety hipnotyzer nie był lingwistą i-rO zgrozo — zamiast powtarzać w kółko, że pac­jentowi zamykają się oczy, mówił, że kleją mu się nozdrza. Nie miało to jednak, jak się okazało, naj­mniejszego znaczenia, pacjent bowiem zapadł wkrót­ce w głęboki trans,: bez względu na to, że tego ro­dzaju sugestia powinna mu się była wydać dziwna”.

TELEPATIA

Prawdziwy świat odkrywany przez nauką stoi dużo wyżej niż świat fantastyczny stworzony przez imaginację.

Ernest (Renan

Uwagi typu „nie wiemy”, „nie poznaliśmy”, „nie udało się jeszcze wyjaśnić” w tym i następnym roz­dziale pojawiać się będą częściej niż w poprzednich. Mówić bowiem będziemy o sprawach w tym samym stopniu fascynujących, co i mało zbadanych — o zja­wiskach parapsychologicznych. Znów więc mogliby­śmy zacząć od uwag tak na temat nadużyć, jakich dopuszczają się najrozmaitsi szalbierze korzystający z ludzkiej naiwności, jak też z drugiej strony, na temat nieufności tradycyjnej nauki zbywającej (w najlepszym wypadku!) niechętnym wzruszeniem ramion sprawy, wobec których ciągle jest bezsilne „mędrca szkiełko i oko”. Odrzućmy jednak na bok tak uprzedzenia, jak i pogoń za sensacją i stwierdźmy po prostu, że istotnie mówić będziemy o zjawiskach,

których racjonalne wytłumaczenie ciągle napotyka na trudności. Czy jednak „nie rozumiemy” musi być równoznaczne z zaprzeczamy możliwości istnienia tych zjawisk”? (Nie do końca wiemy przecież także, czym jest pamięć, świadomość, sugestia, a jednak prawdziwość, realność ich istnienia nie budzi niczy­ich wątpliwości). Odpowiedź twierdząca na wyżej sformułowane pytanie nie wystarczy dociekliwemu badaczowi. Przymykanie oczu, wymijanie pytań jest równie fałszywą odpowiedzią, jak odpowiedź błę­dna. Współczesna nauka nie zacieśnia, a rozszerza granice swojego poznania.

Nie może jednaik czynić tego nierozważnie — zbyt wielką wagę zwykliśmy przywiązywać do zdania uczonych, aby mogli udzielać pochopnych odpowiedzi. Nie zapominajmy zresztą, że uczony to taki sam czło­wiek, jak każdy z nas (czemu miałoby być inaczej i czy byłoby lepiej gdyby był „z innej gliny”?) Stąd więc czasem zdecydowana, pełna pasji obrona pozycji, których nie zawsze warto bronić (prowadzona w naj­lepszej #wierze), a czasem odwrotnie — skłonność do wysuwania ryzykownych hipotez, którym nauka za­wdzięcza niejedną piękną kartę.

Nie sądźmy zresztą, że nawet owi nieliczni przed­stawiciele świata nauki radośnie zaakceptowali moż­liwość istnienia właściwości, których natura jest sprzeczna z prawami obejmującymi wszystkie inne zjawiska. Odwrotnie, z trudem przystali nie tyle na istnienie spostrzegania pozazmysłowego (nazywanego w skrócie SPZ), co na samo dopuszczenie hipotezy

o jego istnieniu. Przyjęto ją jako jedną z wielu usi­łujących wyjaśnić zjawiska, których nie tłumaczy żadna z teorii dziś istniejących. Któż bowiem podej­mie się zaręczyć, że natura, „zezwalając” na pojawia­

nie się ludzi o „dziwnych” właściwościach, nie zdra­dza nam w ten sposób jakichś swoich, nieznanych jeszcze, sekretów? Pisał Rimbaud, a za nim, choć może nie dosłownie, powtórzyli te słowa uczeni: „Odkrycia nieznanego domagają się nowych form”. I oto parapsychologia uzyskała w wieku XX status kandydacki do świątyni nauki.

Przed uczonymi, którzy z dobrą wolą przystąpili do pracy, nie stanęło jednak, powiedzmy to sobie szcze­rze, zadanie łatwe. Z opowieści (czasem nawet z dreszczykiem) o niepojętych, cudownych zdarze­niach złożyć dałoby się niejedną grubą księgę. Nie możemy jednak wymagać od nauki, aby prawdy po­szukiwała w... stogu siana. Bogactwo ludzkiej wy­obraźni zawsze triumfowało nad umiejętnością chłod­nej obserwacji. Gdyby było inaczej, już dawno stra­ciliby zajęcie wszyscy cyrkowi prestidigitatorzy. Każ­dy z nas wie — sami iluzjoniści wcale tego zresztą nie ukrywają, odwrotnie, chętnie objaśniają zasady swoich sztuczek — że nie ma królika w cyklin drze. Jego pojawienie się jest efektem zręczności artysty i naszej, rozdzielonej na całość widowiska,*uwagi; wiemy to, i mimo wszystko na własne oczy widzimy, jak królik wynurza się z cylindra. W tym wypadku zgadzamy się, że ulegliśmy „iluzji”, że zręczność i sugestywność prestidigitatora zwyciężyły naszą uwagę. Bylibyśmy nawet niemile zdziwieni, gdyby ktoś sądził, że myślimy inaczej. Normalnie jednak nie lubimy, gdy ktoś podważa wiarygodność naszych opowieści o zdarzeniach, które „widzieliśmy na własne oczy”. Gdy H. Price wynajął starą ple­banię w Borley i zaprosił chętnych do czynienia ob­serwacji w tym „najbardziej nawiedzonym domu w Anglii”, minimalna tylko grupka spośród 48 osób

nfe uległa wstępnej sugestii (duchy i ich wcześniej­sze wyczyny były, oczywiście, wymyślone). Pozostali uczestnicy przewrotnego eksperymentu, który szcze­rze zresztą oburzył zwolenników zjawisk paranormal­nych, słyszeli („na własne uszy”) w zupełnie pustym domu najrozmaitsze odgłosy, obserwowali („na wła­sne oczy”) pojawianie się przedmiotów, których wcze­śniej nie było itp, itd. Gdy Price przyznał się do mi­styfikacji, rozpętała się burza — dopiero teraz wzbu­dził nieufność; nie chciano mu wierzyć.

Oddzielenie „fantazji”, kłamstw i mitów, które wokół spraw spostrzegania pozazmysłowego narosły, było więc pierwszą^ pracą, którą nauka musiała wy­konać: oczyszczała w ten sposób przedpole, przygo­towywała teren do dalszych badań.

Parapsychologia (lub metapsychologia) zajmuje się badaniem tzw. nadzmysłowych zdolności psychicz­nych człowieka, których całkowicie nie wyjaśnia żad­na z dotychczas stworzonych teorii naukowych. Za­liczamy do nich m.in. różdżkarstwo, psychokinezę, czyli zjawisko wpływania na przedmioty bez pomocy jakiejkolwiek znanej formy energii, przewidywanie przyszłości i odkrywanie tajemnic przeszłości, o któ­rym mówimy wtedy, gdy jakaś osoba doświadcza cze­goś, co w całości czy częściowo odpowiada przeszłemu, teraźniejszemu lub przyszłemu przeżyciu innej osoby żywej lub zmarłej (wykluczamy tu oczywiście przy­padkowy zbieg okoliczności, poznanie zmysłowe, a także, oczywiście, oszustwo).

Telepatia, czyli „przejmowanie treści cudzej świa­domości ibez dostrzegalnego fizycznego pośrednictwa” także do tych zjawisk należy. Chodzi tu o stany, w których ma miejsce „rozpoznawanie” myśli, obra­zów itp., niemożliwe do wytłumaczenia sposobami

zgodnymi z zasadami normalnych dróg pozna­nia zmysłowego. Przez „normalne poznanie zmysło­we” rozumiemy przyjmowanie informacji i kierowa­nie jej do świadomości za pośrednictwem narządów naszych zmysłów, a więc wzroku, słuchu, węchu, smaku, dotyku, wrażliwości na temperaturę, ból, oraz zmysłu równowagi. Rzecz jednak w tym, że dla spo­strzegania pozazmysłowego w organizmie człowieka nie ma żadnych odpowiedników: czy to w postaci ja­kichś narządów zmysłów czy innych receptorów. Ma­my więc oto przed sobą tajemniczą sprawę: poznanie odbywające się na innej drodze, niż zwykłe drogi czuciowe naszego organizmu.

Zjawisko odczuwania wydarzeń na odległość lub przeczuwania ich spotyka się także w świecie zwie­rzęcym. Pies przywiązany do swojego pana potrafi wyczuć jego śmierć czy nieszczęście, które go spotka­ło, nawet wtedy, gdy stało się to w dużej od miejsca jego pobytu odległości.

Także w naszym życiu codziennym spotykamy się ze zjawiskami, które na pozór wydają się nam nie­wytłumaczalne. Oto wchodzimy do pokoju, w którym przed chwilą miała miejsce gwałtowna kłótnia. Nikt nas o tym nie informuje, a jednak od razu wiemy, że „coś jest nie tak”. Czy jest w tym naszym „intui­cyjnym poznaniu” coś istotnie zdumiewającego? Chy­ba nie. Nastroje ludzi poznajemy nie tylko z ich słów, także z tzw. wyrazu twarzy, sposobu zachowania itp. W gniewie lub podnieceniu nasze oblicze nabiera cech niezmiernie charakterystycznych. Gwałtowne uczu­cia pobudzają tę część układu regulacji wewnętrzu- strojowej, która zwiększa naipięcie mięśni twarzy, przez co oczy stają się większe, rysy się zaostrzają, usta zaciskają, a skóra twarzy blednie wskutek zwę-

żenią naczyń krwionośnych. Mamy pełne prawo mó­wić w tym wypadku o własnej spostrzegawczości czy wrażliwości, ale o niczym więcej. Skoro bowiem przy­znaliśmy, że nie wiemy czym jest telepatia, powin­niśmy właśnie bardzo starannie, aby nie zaciemniać 4 kwestii i tak dość niejasnych, dbać o oddzielenie ! wszystkich spraw pokrewnych jej może, ale jednak dających się racjonalnie wyjaśnić.

Telepatia znana jest ludzkości od tysięcy lat i zaw­sze budziła ogromne zaciekawienie, jak wszystkie zjawiska uznawane za sprzeczne z naturalnym po­rządkiem świata. Angielski psycholog H.J. Eysenck taki przytacza przykład: „Sw. Augustyn, którego na­leżałoby raczej uznać za wiarygodnego świadka, opo­wiada, że jeden z jego uczniów zwrócił się do Albi- ceriusa, znanego kartagińskiego medium i wróżbity, z zapytaniem, o czym on (tj. uczeń) w danej chwili myśli. Albioerius odpowiedział, że myśli teraz o pew­nym wierszu Wergiliusza i — jakkolwiek nie posia­dał żadnego wykształcenia — wiersz ten wyrecyto­wał”. Dodajmy tu przy okazji, że istnieje pewien związek między parapsychologicznymi talentami a poziomem umysłowym człowieka. Wśród plemion pierwotnych, żyjących na poziomie epoki kamiennej, zdolności te występują bardzo często. Stwierdzono na przykład, z całkowitą pewnością, że członkowie ple­mion australijskich mają zdolność porozumiewania się bez słów na znaczne odległości. W ten sposób na­czelnicy plemion zwołują członków swojej gromady, ojcowie porozumiewają się z dziećmi itp. Zapytywa­ni, w jaki sposób dochodzi do nich ta czy inna wia­domość, nie «potrafią tego określić. Pojawia się ona po prostu w ich umytełach jako mocno wyrażona, na­trętna myśl, która zmusza do posłuszeństwa.

G.K. Jung, słynny psycholog szwajcarski, który po okresie zdecydowanego sceptycyzmu wobec zjawisk spostrzegania pozazmysłowego później poświęcił im wiele uwagi, wiązał moment ich pojawienia się z sil­nym pobudzeniem emocjonalnym i obniżeniem po­ziomu funkcji psychicznych.

Zakładamy więc występowanie u istot żywych umiejętności nie poznanych dotychczas przez psycho­logię czy fizjologię oraz właściwości materii nie zna­nych dotychczas fizyce. Abyśmy mogli mówić o tele­patii, odbiorca musi dowiedzieć się, co myśli nadawca bez udziału — jako pośredników — narządów zmysłu czy specjalnej aparatury. Do nawiązania łączności telepatycznej para „nadaj ący-odbierający” musi być odpowiednio dobrana. Szczególnie ważna jest zwłasz­cza osoba odbierająca, którą powinna cechować duża wrażliwość telepatyczna. Mówimy w tym wypadku, że do seansu telepatycznego konieczne jest odpowie­dnie medium. Podobnie do „nadawania” potrzebny jest tzw. „silny” nadawca. Dobranie pary osób kon­taktujących się ze sobą wymaga zazwyczaj ich wstęp­nego „zestrojenia się”. Wytwarza się wówczas między nimi więź przypominająca stosunek hipnotyzer-hip- notyzowany, choć oczywiście nie tak silna. (Bardzo mało w gruncie rzeczy wiemy o cechach osobowości korelujących ze zdolnościami parapsychologicznymi: kto wie, a tak głosi jedna z teorii próbujących racjo­nalnie wyjaśnić omawiane zjawiska, może i w wy­padku telepatii mamy do czynienia z działaniem su­gestii, a więc stanem wytworzonym przez funkcje psychiczne?) Samo przekazywanie myśli i jej odbiór odbywa się w warunkach koncentracji psychicznej. Także warunki zewnętrzne maj4 wpływ na zjawiska telepatii. Na Kongresie Psychotronicznym w Pradze,

estoński fizyk, dr Coomare, przedstawił wyniki swych statystycznych obserwacji nad częstotliwością wystę­powania zjawisk telepatycznych. Wynika z nich, że największą szansę powodzenia mają eksperymenty przeprowadzane przy nowiu księżyca, od północy do czwartej rano („godzina duchów”? — pyta żartobli­wie autorka ogromnie interesującego sprawozdania z tego Kongresu, Wanda Konarzewska).

Procedura naukowych eksperymentów w bada­niach nad telepatią i innymi zjawiskami SPZ, jak każda procedura prawdziwie naukowa, nie powinna mieć żadnych „słabych stron”: stąd konieczność opra­cowania warunków doświadczenia tak, aby można je było kontrolować, mierzyć i dokonywać obliczeń sta­tystycznych (dla ustalenia stopnia możliwego zbiegu 'okoliczności). Jest to kwestia bardzo ważna, gdyż dopiero wówczas przyjęcie lub odrzucenie jakiegoś zjawiska nie będzie .zależne od subiektywnego prze­konania (jeden wierzy, ibo Chce wierzyć, a ktoś inny nie wierzy, bo nie ma na to ochoty), a uzyska obiek­tywny walor naukowości. „Tajemniczość”, „dziwacz- ność” zjawisk parapsychologicznych (telepatii, jasno­widzenia) ujawniła się także i przy tej okazji. Oka­zało się bowiem, że warunki eksperymentu mają bar­dzo istotne znaczenie dla jego przebiegu: w miarę swobodne warunki doświadczenia ułatwiają osiągnię­cie wyników pozytywnych, natomiast ścisła, rygory­styczna kontrola obniża ich poziom. I nie chodzi tu bynajmniej o sprawę „oszustw”, które ścisła kon­trola uniemożliwia, chodzi o coś zupełnie innego —

o wpływ, jaki taka lub inna sytuacja wywiera na postawę osoby badanej. Mówimy tu przecież o spra­wach psychiki, a te nie do końca są poznane. Pewien „luz” podczas badań usposabia medium przychylnie

do eksperymentu, podczas gdy zbytnia kontrola ma wszelkie prawo działać hamująco.

Pogarszaniem się wyników nikt specjalnie się zre­sztą nie przejął, odwrotnie, uznano to za dowód, że i tymi zjawiskami rządzą jakieś prawa — rzecz po­lega tylko na tym, by je odkryć.

Podobnie różniły się wyniki otrzymywane na oso­bach „wierzących” w istnienie zjawisk telepatycz­nych i na tych, które w nie nie wierzą. Istnieją rów­nież możliwości wyuczenia się umiejętności telepa­tycznych. Przykładem może tu być opis doświadcze­nia opublikowany przez Milana Ryzla z Pragi. Pod­dany przez dr Ryzla eksperymentowi człowiek nie miał żadnych zdolności' telepatycznych, jednak po odpowiedniej serii seansów hipnotycznych nabył u- miejętność odgadywania cudzych myśli w stopniu- dość wysokim. Doświadczenie dr Ryzla zostało skon­trolowane przez specjalnie delegowaną grupę uczo­nych angielskich i amerykańskich z Towarzystwa Ba- I dań Parapsychologicznych, którzy potwierdzili praw- I dziwość jego wyników.

Badania nad telepatią przeprowadzano wielokrot- I nie, lecz ich rezultaty bardzo rzadko uznawano za I rzeczywiście istotne, gdyż zawsze pojawiały się ja- I kieś zastrzeżenia: czy to do obiektywności wyników, I czy sposobu przeprowadzania eksperymentu. Właśnie dlatego tak ważne jest ustalenie z góry ich warun­ków.

Większość badaczy telepatii skłania się do poglądu, że zdalne przekazywanie myśli odbywa się za po­mocą fal elektromagnetycznych. Powołują się oni na obserwacje zwierząt: wiele na przykład gatunków ryb ma zdolność wysyłania impulsów elektromagnetycz­nych, które, odbite od przeszkody, wracają i przez

specjalne odbieralniki tych sygnałów wykształcone przez owe ryby, zostają przekazane do mózgowia, jako „informacja” o otoczeniu.

W Polsce zwolennikiem teorii elektromagnetycznej dla wyjaśniania zjawisk parapsychologicznych, był prof. S. Manczarski, fizyk, który przeprowadził wiele interesujących doświadczeń z tego zakresu. Szczegól­nie ciekawe 'były eksperymenty z zastosowaniem specjalnych urządzeń — ekranów wychwytujących fale elektromagnetyczne. Jedna z osób, pomiędzy któ­rymi odbywała się łączność telepatyczna, przebywała w pomieszczeniu obudowanym ze wszystkich stron metalową siatką (jest to tzw. klatka Faradaya). Jak długo owa osoba pozostawała wewnątrz klatki, na­wiązanie z nią łączności telepatycznej było niemoż­liwe. Natomiast z chwilą wyjścia z niej potrafiła po­nownie odbierać przekazywane sygnały. Rejestracja jednak tych sygnałów jak dotąd się nie udała, i po­gląd, że mają one charakter elektromagnetyczny, oparty jest jedynie na pośrednich wskazówkach i przypuszczeniach; konkretnych dowodów dotych­czas brak. Największą trudność sprawia wyjaśnienie sposobu odbierania tego rodzaju fal. Według Man- czarskiego fale elektromagnetyczne odbierane są przez mózgowie, gdyż nałożenie siatki ekranizującej na głowę powoduje podobne efekty, co umieszczenie osoby badanej w klatce Faradaya. Odwrotne zupełnie wyniki w takich samych badaniach uzyskał L. Wa- siliew z Instytutu Fizjologii w Leningradzie. Umiesz­czał on osoby nadające lub odbierające sygnały w me­talowych pomieszczeniach uniemożliwiających do­pływ jakichkolwiek fal elektromagnetycznych o dłu­gości od | mm do 1 km i, jak stwierdził, nie miało to żadnego wpływu na telepatyczne przekazywanie

myśli. Świadczyłoby to przeciwko teorii wiążącej te­lepatię z elektromagnetyzmem, choć sam Wasiliew sądził; że tylko ta teoria może dać ilogiczne wytłu­maczenie zjawiska telepatii.

Powstawanie fal elektromagnetycznych wiąże się z potencjałami elektrycznymi. Wiadomo (potwierdzo­ne to zostało pomiarami wewnątrzkomórkowymi przy użyciu elektrod, których końce mają średnicę kilku tysięcznych milimetra!), że każda żyjąca komórka wytwarza różnicę potencjałów elektrycznych między swym wnętrzem a powierzchnią zewnętrzną. Różni­ca ta jest wynikiem nagromadzenia się jonów do­datnich na zewnątrz komórki, a ujemnych wewnątrz, co jest niezbędne dla prawidłowej pobudliwości ko­mórki na bodźce. Na skutek działania bodźców róż­nica potencjałów zmienia się, co powoduje powsta­wanie zmian wewnątrzkomórkowych. Mówimy wów­czas, że komórka ze stanu spoczynkowego przeszła w stan pobudzenia. Po ustąpieniu stanu pobudzenia różnica potencjałów pojawia się ponownie. Wahania potencjałów są niewielkie, dochodzą u człowieka średnio do 50—60 miliwoltów. Rejestrować je można nie tyilko bezpośrednio na powierzchni i we wnętrzu komórki, ale także w pewnej od niej odległości. Ta pośrednia rejestracja opiera się na fakcie powsta­wania pola elektromagnetycznego wokół obszaru, przez który przepływa prąd elektryczny. Zmiana po­tencjału w czasie pobudzenia komórki wywołuje więc wokół niej odpowiedniej wielkości pole elektromag­netyczne, które można zmierzyć. W ten sposób zapi­suje się bioprądy serca w postaci elektrokardiogra- mu, czy mózgu w postaci elektroencefalogramu.

Otóż, zdaniem zwolenników elektromagnetycznej teorii zjawisk telepatycznych, pole elektromagne­

tyczne wytwarzane przez bioprądy mózgu nie ogra­nicza się tylko do ciała człowieka, a rozprzestrzenia się wokół niego, nawet na dużą odległość. Potwier­dzeniem tych przypuszczeń może być doświadczenie opublikowane przez G. W. Fiska, który nadawał syg­nały za pomocą 50-watowego nadajnika z Tien-tsin w Chinach na fali długości 30 metrów (10 MHz). Najgłośniej były one słyszane w Argentynie, (ok.

21.000 kilometrów), a w następnej kolejności w Szanghaju (ok. 1.300 km) i w Nowej Zelandii (ok.

11.000 km). Natomiast w odległości 300 km nie były słyszane w ogóle (co zresztą nie zostało dotąd wy­jaśnione). Przeprowadzając wspólnie z Fosterem w Kalifornii (USA) badania nad najmniejszą mocą nadajnika, która daje jeszcze możliwość połączenia się, Fisk stwierdził, że na odległości Chiny — Stany Zjednoczone wystarcza jeden do dwóch watów (moc bateryjek lampki kieszonkowej!). Jednakże, „nadaj­nik” mózgowy ma moc zaledwie 10”18 watów, czyli 1 ąttowat (0,00000000000000001 wata). Czy tak mała moc wysyłanych sygnałów może powodować przeka­zywanie ich na kilkuset- a nawet kilkutysięczno-ki- lometrowe odległości?

Rejestracja bioprądów mózgu wskazuje, że ich in­tensywność mierzona na powierzchni czaszki jest bardzo mała. W przestrzeni ziemskiej jest wiele znacznie silniejszych pól. Także z kosmosu dopływa­ją do nas różne fale będące efektem wahań pola magnetycznego (wywołują je np. zaburzenia na Słoń­cu). Czy rzeczywiście więc te drobne wahania, które wytwarza bioelektryczna czynność mózgu jednego człowieka, mają szanse zostać wychwycone przez inną osobę? Czy nie „utopią się” one w polu magne­

tycznym i w powodzi fal elektromagnetycznych, któ­re wypełniają całą przestrzeń dokoła nas?

Zwolennicy teorii elektromagnetycznej w zakresie telepatycznego przekazywania myśli podkreślają, że wahania poziomu potencjałów bioelektrycznych móz­gu mają zupełnie inną charakterystykę czasową, niż olbrzymia większość spotykanych fal elektromagne­tycznych. Najczęstsze fale w bioelektrycznej aktyw­ności mózgu, tak zwane fale beta, mają częstotliwość około 60 herców. Natomiast fale elektromagnetycz­ne spotykane w przestrzeni okołoziemskiej mają częstotliwość osiągającą wartość kilku tysięcy her­ców. Tło fal elektromagnetycznych, na które nakła­dają się fale wysłane przez mózg jest więc aż tak odmienne, że umożliwiałoby to wychwytywanie od­powiednich częstotliwości, gdyby receptory na nie właśnie były wrażliwe. Mielibyśmy tu do czynienia z zasadą znaną elektronice, gdzie stosuje się filtry „likwidujące” każdą, inną niż pożądana, częstotliwość.

Sporą popularność zdobyła sobie także teoria ogło­szona w r. 1966 przez H.H. Price’a i J.R. Smythiesa próbująca inną niż elektromagnetyczna, drogą tłu­maczyć powstawanie zjawisk parapsychologicznych. Nowa teoria w istocie niewiele się jednak różni od teorii elektromagnetycznej, gdyż, podobnie jak tamta, zakłada, że psychika może sama odbierać sygnały z otoczenia, czyli utrzymuje, że istnieją bodźce, nie­dostępne poznaniu zmysłowemu. Nadal więc otwarte pozostaje pytanie, jaki charakter mają te bodźce.

Teorie są nauce niezbędne, lecz nim zaczną obo­wiązywać jako jedyne wyjaśnienie zjawisk, o któ­rych mówią, potrzeba banJzo dużej ilości faktów, które by je potwierdzały. Gdy mówimy o dziedzi­nach, o których wiemy mało, każda teoria jest rów­

nie prawdopodobna i tyle samo powinniśmy jej poś­więcić uwagi, nim ją odrzucimy, co gdyby miała oka­zać się słuszna.

Współczesna wiedza kroczy jednak naprzód w ta­kim tempie, jakby włożyła siedmiomilowe bajkowe buty. Towarzystwo Badań Parapsychologicznych is­tnieje od 1882 roku (założono je w Londynie). I Mię- -Jdzynarodowy Kongres Psychotroniczny odbył się w roku 1973 w Pradze. Wzięli w nim udział przed­stawiciele najbardziej tzw. „wiodących” kierunków współczesnej nauki — cybernetycy, matematycy, fi- zycy, elektronicy, 'biofizycy (przerwijmy, gdyż wy­liczać trzeba by było długo) reprezentujący sporą liczbę krajów i narodowości (badania naukowe nie ’ ,1 znają przecież granic). Referaty i dyskusje dotyczyły

f najnowszych odkryć i badań, które rzucają zupełnie nowe światło także na zagadnienia zjawisk parapsy­chologicznych. W Pradze zademonstrowano psycho- fotogramy wykonane przy użyciu aparatu skonstruo­wanego przez radzieckiego elektryka Siemiona Kir- liana (znaczenie wynalazku Kirliana uczeni porównu­ją do roli, jaką w historii nauki odegrało skonstruo­wanie mikroskopu czy odkrycie promieni Rentgena, bo przy jego pomocy po raz pierwszy utrwalono rze­komo obraz procesów psychicznych). Zdjęcia wykona­ne aparatem Kirliana w polu wysokiej częstotliwości ukazują charakterystyczne, zmieniające się zależnie do stanu psychofizycznego organizmu, promieniowa­nie. W niektórych klinikach USA i ZSRR psycho- fotogramy próbuje się zastosować w diagnostyce (pa­miętamy przecież, co mówiliśmy na temat wpływu psychiki na funkcje fizjologiczne organizmu).

Uczestnikom Kongresu w Pradze uczeni amery­kańscy zademonstrowali psychofotogramy wykonane

przy użyciu aparatu Kirliana, przedstawiające „strach”, „złość” i inne stany psychiki człowieka.- Gdybyśmy teraz, raz jeszcze, wrócili do pokoju, w którym przed chwilą kłóoono się zawzięcie, może skłonni bylibyśmy przyznać, że to nie tylko nasza świetna znajomość psychologii i fizjonomiki ludzkiej pomogły nam odgadnąć nastrój obecnych w pokoju osób. Czy była to intuicja, owo nieokreślone „coś”, co czasem podpowiada nam prawdziwą odpowiedź, choć pozory świadczą przeciwko niej? A może, (kto wie?), choć obecni w pokoju powitali nas uśmiechem i mi­łymi słowami, dotarły do nas te „promienie gniewu”, które rejestruje aparat Kirliana? Jak dotarły? To ciągle jest jeszcze pytanie. Mówiliśmy już sporo

o bioprądach, biopolach przez nie wytwarzanych,

o energii biologicznej. Powiedzmy więc jeszcze o po­lu energetycznym żywych organizmów, które jest „syntezą najróżnorodniejszych elementarnych pól fizycznych” i nie podlega prawom fizyki rządzącym materią nieorganiczną. Aleksander Dubrow, młody fizyk radziecki, sądzi, że wszystkie organizmy żywe posiadają zdolność „wykształcania stałego pola bio- grawitacyjnego i wypromieniowywania fal ibiograwi- tacyjnych: wszechobecnych i wszechprzenikających”. Hipoteza ta doskonale tłumaczyłaby zjawiska takie jak telepatia, hipnoza czy psychokineza.

Nieżyjący już L. Wasiliew, uczony radziecki, który wiele lat swej naukowej pracy poświęcił badaniom nad telepatią, pisał: „Jesteśmy zdania, że poznanie działania energii biologicznej będzie dla ludzkości tak samo doniosłe, jak odkrycie energii atomowej”. Ba­dania uczonego z Leningradu kontynuują jego na­stępcy. Oto słowa jednego z nich, W. Iliuszyna z Uni­wersytetu w Ałma-Acie, pracującego wraz z innymi

uczonymi nad koncepcją plazmy biologicznej: „Na- sze\badania na ludziach i zwierzętach potwierdziły realną możliwość istnienia to żywych ■ organizmach cząstek elementarnych, które stanowią jednolitą sieć energetyczną i przejawiają' się jako plazma biolo­giczna”.

Nauka intensywnie pracuje nad środkami techni­cznymi, które pozwolą badać problemy energetyki życia. Aparat Kirliana jest jednym z pierwszych, któ­ry umożliwił uczonym badanie metodami fizykalnymi zjawisk uważanych dotychczas za paranormalne. Zdjęcia osób obdarzonych właściwościami parapsy­chicznymi, wykonane przy użyciu tego aparatu, wy­kazały, że promieniowanie, które je otacza, jest o wie­le intensywniejsze niż „normalnego” człowieka. Przy użyciu aparatu Kirliana nieoczekiwanie znalazło tak­że potwierdzenie inne, uważane dotychczas za nie mające racjonalnych podstaw, przekonanie — o „po­winowactwie” ' między człowiekiem a np. światem roślin. Luther Burbank, przyjaciel słynnego wynalaz­cy Tomasza Edisona (Edison ibył zapalonym wyznaw­cą telepatii i przed śmiercią pracował nad aparatem, który umożliwiłby komunikowanie się... z duchami), był głęboko przekonany, że rośliny mają czuły sy­stem nerwowy, zdolny reagować na uczucia ¿udzi. Pisał: „Ktoś zasadzi kwiat, będzie go starannie doglą­dał, a kwiat zwiędnie. Lecz przy takim samym fi­zycznym doglądzie ktoś inny może rozwinąć ten sam kwiat w zdrową, bujną roślinę. Tajemnicą tą jest — miłość”. Eksperymenty przeprowadzone przy użyciu aparatu Kirliana potwierdzają tę teorię o telepatycz-. nej (bo jak inaczej ją nazwać?) łączności między czło­wiekiem a rośliną.

Poznanie zjawisk parapsychologicznych przysparza

nauce wiele problemów tak teoretycznych, jak prak­tycznych (jak badać, czym „mierzyć”, skoro nowe teorie wymagają stworzenia, skonstruowania dopiero, nowych narzędzi). Zainteresowanie nie maleje jednak lecz rośnie, gdyż kwestia „strefy granicznej” między zjawiskami psychicznymi a zjawiskami życia fizjolo­gicznego dotyka samego sedna współczesnego nauko­wego poglądu na świat. Zbadanie jej mogłoby wyja­śnić wiele istotnych problemów. Pomogłoby na przy­kład rozstrzygnąć stary spór, czy psychika jest cechą wyłącznie ludzką, czy też jest zespołem właściwości i procesów, które, jako naturalny etap ewolucji życia, spotykane są także i wśród innych organizmów ży­wych. Pozwoliłoby także inaczej spojrzeć i inaczej ocenić ludzi obdarzonych „niepojętymi” dziś jeszcze właściwościami i na same te właściwości spojrzeć nie jak na rzeczy „wykraczające” poza logiczny po­rządek świata, ale, odwrotnie, doskonale się w nim mieszczące.

DAR JASNOWIDZENIA

Trzeba sądzić z większym uszanowaniem

0 nieskończonej potędze natury, a z wię­kszą skromnością o naszej nieświadomości

1 niemocy.

Montaigne

Ciekawość człowieka nie ma granic. Jak gdyby myśl ludzka nie dość miała kłopotów z poszukiwa­niem odpowiedzi na pytania o to, „co było” i „jak jest”, wiecznie niespokojna i niezaspokojona cieka­wość podsuwa -jej jeszcze pytanie o to, „co i jak bę­dzie”. Dziś, w epoce planowania, statystyki i futuro- logii bezzasadność takich pytań wydaje się mniej oczywista, choć na zawarty w nich obok autentycznej pasji poznawczej, tego motoru nauki, pierwiastek pozaracjonalny wystarczająco dobitnie wskazuje fakt, że po informacje o przyszłości równie chętnie zwra­camy się do futurologów, co i do autorów powieści fantastyczno-naukowych. Głośno mówimy, że to „tylko rozrywka”, że tak naprawdę to nie wierzymy wizjom przyszłego świata roztaczanym przez autorów

msama al

ni « ■¡¿5> Vijxjii

tych książek, ale po cichutku dodajemy, że futuro­logom zdarza się mylić, natomiast Juliusz Verne ... I odkładamy tak powieści fantastyczno-naukowe, jak i sprawozdania z przyszłości na półkę, z myślą, że potomni ocenią, co było prawdą w naszym o nioh myśleniu, a co nie.

I tak było zawsze: to samo pytanie i takie samo poszukiwanie odpowiedzi — prawdziwych i ... tylko prawdopodobnych. Inne jedynie imiona nosiły dawne księgi o przyszłości i inaczej nazywali się niegdysiejsi futurologowie. Niejedna zapewne 23e słynnych w hi­storii przepowiedni opierała się także na świetnych informacjach, umiejętności kojarzenia faktów czy —1 znajomości psychiki ludzkiej. Wiele innych, których sława jest nie mniejsza, zostało już później, w legen­dach czy opowieściach, zinterpretowanych tak, by budzić podziw następnych pokoleń. Czy chcemy przez to powiedzieć, że nie ma innych szans poznania przy­szłości jak tylko racjonalne kojarzenie faktów z jed­nej strony, a bogactwo ludzkiej wyobraźni z drugiej? Bynajmniej. Także i dzisiaj na łamach gazet (zachod­nich najczęściej, ale i nasza prasa chętnie przedruko­wuje tego rodzaju ciekawostki) oprócz prognoz fu­turologicznych oraz opowieści fantastyczno-nauko­wych, pojawia się informacja o tym, 00, uznana za znakomitość w swoim zawodzie wróżka, pani X, prze-* widuje np. na nadchodzący rok. A i my sami, choć dysponujemy rzeczową wiedzą o sobie, i na niej opie­ramy nasze indywidualne plany, mimo to, oczami wróżek czy astrologów, chętnie zaglądamy w czas, który ma nadejść.

Z jakich to znaków i jakimi sposobami nie starano się 'poznać przyszłości, tak jednostkowej jak i zbio­rowej! W Chinach wróżono m. in. za «pomocą przy-

114

pałania skorup żółwia i kości. Odpowiedzi,na wyryte naNaich pytania uzyskiwano przez interpretację kształtów i pęknięć powstałych w ogniu. W wielu krajach^wróżono z gwiazd. Gdzie indziej z lotu pta­ków, z anatomii zwierząt ofiarnych, ibiegu rzek, pio­runów — Wyliczanie ciągnąć moglibyśmy w nieskoń­czoność. Podobnie jak wymienianie sławnych w hi­storii świata imion tych, którzy obdarzeni byli przez bogów darem poznawania ich wyroków. Poprzestań­my więc na dwóch charakterystycznych postaciach. Oto Józef w Egipcie tłumaczy sny faraona o siedmiu krowach tłustych i siedmiu chudych. Oto Kasandra: przepowiada upadek Troi, gdy Parys wyrusza po Helenę, żonę Meneilaosa; wróży także śmierć Aga- memnonowi, gdy ten wraca do domu. Nikt jej jednak nie wierzy — to kara, jaką zesłał na nią Apollo, gdy nie chciała mu zapłacić za dar prorokowania.

Świątynia Apollina w Delfach była najsławniejszą z greckich wyroczni. Z porad Pytii, kapłanki tego boga, korzystano we wszystkich ważnych kwestiach państwo wy oh, a także w trudnych sytuacjach indy­widualnych. Pytia umieszczona przed szczeliną skal­ną, gdzie z ziemi wydobywały się opary gazów (gdy szczelina podczas trzęsienia ziemi została zasypana, zaczęto odurzające, narkotyczne opary wytwarzać paląc ziarna jęczmienia, konopi i lauru), wysłuchiwa­ła pytań przekazywanych jej za pośrednictwem ka­płana i udzielała odpowiedzi, które on interpretował. „Odpowiedź pytyjska” stała się zresztą synonimem dwuznaczności. Taką właśnie przepowiednię otrzy­mał król Lidii Krezus, gdy zapytał, co się stanie jeśli napadnie na Persów. Odpowiedź głosiła, że wielkie mocarstwo zostanie pokonane. Tak, tylko że... to nie Persja upadła, lecz jego własne .państwo.

Kwestia interpretacji wróżb, znaków, przeczuć, snów itp. to sprawa ogromnie istotna — aż pp dziś dzień. Tacyt w swoich „Dziejach” tak opisuje „zda­rzenia”, które miały miejsce w Rzymie w czasie walk

0 tron cesarski między Othonem a Witeliuszem: „Prócz tego grozą przejmowały cuda przez rozmai­tych świadków rozgłaszane: że w przedsionku Kapito­lu wypadły lejce z rydwanu, na którym stała bogini Zwycięstwa, że z kaplicy Junony nagle wynurzyła się postać nadludzkiej wielkości, że posąg boskiego Juliusza na wyspie rzeki Tybru przy pogodnym

1 spokojnym dniu od zachodu na wschód się obrócił, że w Etrurii wół przemówił...” Prżykład powyższy

0 tyle jest charakterystyczny, że we wszystkich stro­nach świata i we wszystkich czasach szczególnie chętnie wyciągano wróżebne wnioski ze zjawisk dziwnych i cudownych. Wnioski zresztą, jak powie­dzieliśmy, różne... Ten sam wyżej wspomniany Othon uczestnicząc w obrzędzie ofiarnym dokonywanym w świątyni Apollina przez swojego poprzednika na tronie cesarskim, Galbę, uznał, że niepomyślna wróż­ba z wnętrzności zwierząt (wieszczek Umbrycjusz odczytał z nich, że na cesarza czyha wróg i przygo­towuje zasadzkę) jest wróżbą dobrą dla niego i roz­począł bunt.

Chrześcijaństwo troskę o przyszłość świata i czło­wieka powierzyło Opatrzności. Co nie znaczy, że lu­dzie przestali być ciekawi jej przyszłych wyroków

1 nie usiłowali ich poznać. Błogosławiony Dionizy Kartuz z Rychiel, doradca wielu książąt francuskich, w jednej ze swych mistycznych wizji pytał: „Panie, czy Turcy przyjdą do Rzymu?”. Nie rezygnowano także z interpretacji niezwykłych zjawisk czy snów (królowi Anglii Henrykowi I śni się, że trzy stany

jego ludu podnoszą przeciw niemu bunt; mnich Gun- zo otrzymuje we śnie liczbowe wskazówki do prze­budowy kościoła w Cluny). Na miejsce dawnych spo­sobów przepowiadania pojawiają się nowe: oto św. Bertulf, w Gandawie, pukaniem w swój sarkofag '„bardzo często i bardzo głośno”, ostrzega miasto przed nieszczęściami. Chrześcijaństwo nie zdołało wyrugo­wać do końca magicznego sposobu myślenia i odczu­wania. Obok wiary w cudotwórczą moc relikwii dalej chętnie posługiwano się amuletami, obok pomocy świętych chętnie korzystano z usług „czarownic”, obok kaznodziejów słuchano także i astrologów: „Mars, trzeci planeta, jasny i jakoby gorzał, błysz­czący się, jest natury gorącej i bez pomiarkowania suchy, choleryczny, męski i ludzkiej naturze nieprzy­jazny §..] Temu autorowie przypisują różnic, nie­zgody i wojny. Jemu poddawają alchemistów, kowa- lów i innych, którzy się ogniem zabawiać zwykli, tak­że wszelkie gwałty i tyranie, które mówią, iż swym dzieciom wpaja. Pod jego biegiem mają być kraje: Norwegia, Szwecja, Dania, Anglia, Francja, Polska, Śląsko, Bawaria i inne. Pod jego panowaniem panu­ją choroby: gorączki, krwawe biegunki, bóle i ściśnie- nie serca, melancholie i inne” (1750, Kalendarz Uni­wersalny).

W rozdziale pierwszym sporo miejsca poświęcili­śmy .tzw. przesądom i stwierdziliśmy jak chętnie sami im ulegamy. Próbowaliśmy także wskazać nie­które przyczyny tego współczesnego fenomenu socjo­logicznego i psychologicznego, jakim jest niewątpli­wie, tak sprzeczne z naukowym dwudziestowiecznym światopoglądem, zainteresowanie magią, astrologią, , okultyzmem itp. Obecnie zajęliśmy się szerzej histo­rią ludzkiej pasji, „zabawiania się odgadywaniem

rzeczy przyszłych”, jak pisał Montaigne, by na przy­kładowym materiale pokazać, jak trudno wobec tego niebywale zagmatwanego splotu fantazji i naiwności, dobrej wiary i złej woli, niewiedzy i pragnienia po­znania „wszystkiego”, zająć stanowisko obiektywne. Spróbujmy jednak o możliwości jasnowidzenia po­wiedzieć to, co mówiliśmy o innych tzw. zabobonach: oto, gdy nauka wzięła się za astrologię, okazało się, że mówienie o wpływie gwiazd na życie ludzkie nie jest tak zupełnie bezpodstawne. Może więc i ten „przesąd”, jeden z najtrwalszych prawdopodobnie, skoro istnieje przez wieki i w najodleglejszych od siebie rejonach świata, w świetle badań naukowych okaże się, pod tą czy inną nazwą, zjawiskiem nie z „dziedziny ułudy”, a z obszaru rzeczywistości real­nie poznawalnej.

Naukowe badania nad darem jasnowidzenia szły dwoma torami. Pierwszy z nich to zbieranie dobrze uwierzytelnionych dowodów występowania zjawiska przewidywania. Drugi to przeprowadzanie ekspery­mentów naukowych, w ściśle określonych warun­kach, z osobami obdarzonymi właściwościami jasno­widzącymi (w badaniach nad jasnowidzeniem obo­wiązują te same reguły, o których pisaliśmy szerzej w rodziale o telepatii).

Zacznijmy od tych ostatnich. Za przykład niech nam posłużą doświadczenia przeprowadzone przez S.G. Soala, wybitnego matematyka angielskiego, któ-, ry badania nad problematyką jasnowidzenia rozpo­czął po to, by udowodnić, że... zjawiska te nie są możliwe. Powiedzmy na wstępie, na czym polegają tego rodzaju doświadczenia. „Podstawą nowocze­snych badań zjawisk parapsychicznych jest takie skonstruowanie eksperymentu, aby można było obli­

czyć prawdopodobieństwo pojawienia się danego wyniku” — pisze H.J. Eysenck. Mamy talię złożoną z 52 kart. Tasujemy je i oglądamy kartę znajdującą się na wierzchu. Zadaniem drugiej osoby będzie od­gadnięcie koloru (jednego z możliwych czterech) tej karty. (W przypadku badań riad telepatią chodzi o to, aby przekazać drugiej osobie kolor tej karty, natomiast w badaniach nad darem przewidywania osoba obdarzona zdolnością jasnowidzenia powinna przewidzieć czyli powiedzieć lub zapisać kolor karty wcześniej, zanim my na tę kartę spojrzy­my). Przeprowadźmy, na przykład, 100 prób. Prawdo­podobieństwo- prawidłowego odgadnięcia wynosić bę­dzie, w tym wypadku, 25. Wynik, jaki uzyskamy, nie będzie, rzecz jasna, aż tak dokładny, czasem będzie to mniejsza niż 25 liczba odgadnięć, a czasem większa. A jeśli okaże się, po wielu próbach, że liczba odgad­nięć za każdym razem przekracza znacznie wynik prawdopodobny? Czy możemy tu mówić tylko

o „przypadku”, o „zbiegu okoliczności”? A może wchodzi tu w grę inny jakiś element, może to właśnie zdolności telepatyczne czy ów dar przewidywania, którym obdarzeni są niektórzy ludzie, sprawiają, że wyniki uzyskane w doświadczeniach z nimi przepro­wadzanych, tak znacznie przekraczają szansę przy­padku.

W naukowych badaniach zjawisk parapsyetiologicz­nych posługiwano się różnymi technikami i rozmai­tymi rodzajami kart. W eksperymentach z Bazy lim Shackletonem, jednym ze swoich najlepszych me­diów, Soal posługiwał się talią złożoną z pięciu kart przedstawiających różne zwierzęta. Przekładanie kart odbywało się w tempie co 2-3 sekundy jedna. Shackleton na dany sygnał zapisywał pierwszą literę

nazwy zwierzęcia, z którym kartę Soal miał dopiero za moment, po zapisie, pokazać współpracującej oso­bie, samemu na nią nie patrząc. Shackleton nie kon­centrował się specjalnie, nie zastanawiał przy pisaniu, obserwatorzy odnosili wrażenie, jakby wykonywał swoje zadanie automatycznie, niemal bezwiednie. Subiektywne odczucia Shackletona nie miały żadnego odbicia w wynikach: niekiedy pewien był powodze­nia, tymczasem wynik nie odbiegał od przeciętnej, innym razem odwrotnie — wątpił w wynik, a liczba odgadnięć była szczególnie wysoka. Porównania za­pisów wykazały, że Shackleton nie ze wszystkimi oso­bami mógł równie efektywnie współpracować. (Być może, mamy tu do czynienia z sytuacją podobną do tej, jaka występuje w hipnozie czy telepatii — ko­nieczny jest odpowiedni dobór osoby odgadującej i tej, której odgadywanie dotyczy oraz wcześniejsze ich „zestrojenie się”). Shackleton twierdził, że jego odgadywanie nie dotyczy rysunków na kartach, ale tego, co za chwilę pisać miała osoba z nim współpra­cująca. Przewidywany wynik zapisywał wcześniej, nim osobie notującej kartę pokazywano.

Jak podaje Soal, na sumaryczną liczbę 5799 prób przypadało 1679 odgadnięć trafnych (powyższa liczba obejmuje te tylko doświadczenia, które prze­prowadzono z odpowiednio dobranymi partnerami). Analiza matematyczna oparta o rachunek prawdopo­dobieństwa wykazuje, że wynik ten jest ponad wszel­ką wątpliwość wyższy od możliwego wyniku przypad­kowego. (Dla porównania: sytuacja taka miałaby miejsce, gdyby ktoś rzucający kostką otrzymał pod rząd serię 82 jednakowych wyników). Liczba odgad­nięć, której należałoby oczekiwać w oparciu o teorię prawdopodobieństwa, powinna wynosić 20% czyli

1160. W doświadczeniach z Shackletonem Soal otrzymał wynik 28,95% czyli o 519 odganięć więcej.

Podobne doświadczenia były wykonywane także przez innych badaczy. Wyniki, jakie uzyskiwano 1 z osobami obdarzonymi darem przewidywania, zaw­sze przekraczały w sposób znaczący szansę przypadku obliczaną według teorii prawdopodobieństwa. Czy oznacza to, że możliwość jasnowidzenia została stwierdzona w sposób nie kwestionowany? Niestety, nie. Tak wobec doświadczeń Soala, jak i innych ba­daczy spostrzegania pozazmysłowego (J.B. Rhine,

G.N.M. Tyrrell) wysuwano cały szereg zarzutów — od możliwości oszustwa, czy to ze strony mediów czy samych badaczy, po „stronniczość” w ocenie ekspery­mentów (niestety, sami oskarżyciele także nie są wol­ni od stronniczości, tyle że... w drugą stronę). Krytyka zawsze jest potrzebna. Badań nad zjawiskami jasnowidzenia nie zaprzestano, odwrotnie. W później­szych próbach poznawania tych zjawisk metodą sta­tystyczną partnerem badanego coraz częściej jest maszyna matematyczna. Maszyn nikt chyba nie bę­dzie podejrzewał o brak obiektywizmu. Kwestia wia­rygodności przeprowadzanych badań jest bardzo istotna, gdyż w chwili obecnej najwięcej zastrzeżeń budzą właśnie sposoby przeprowadzania eksperymen­tów. Nie brakuje bowiem faktów, które raczej sprzy­jają pogłębieniu dwuznacznej atmosfery istniejącej wokół zjawisk spostrzegania pozazmysłowego, niż pomagają pokonać nieufność. Zdarza się np., że byłe świetne media, po zmniejszeniu czy utracie właści­wości, którymi dysponowały, próbują w dalszym ciągu utrzymać wokół siebie atmosferę zainteresowa­nia (często pewną rolę odgrywają tu motywy finan­sowe) i rzeczywiście uciekają się do oszustw, rzucając

w ten sposób cień na inne przeprowadzone z nimi badania.

Drugim sposobem zdobywania danych o darze ja­snowidzenia jest zbieranie informacji o faktach wy­stąpienia przewidywania. H.F. Saltmarsh postanowił zebrać możliwie obszerne i -dokładne informacje

o wszystkich przypadkach przewidywania, jakie mia­ły miejsce w latach 1885—1935. Selekcja, jaką prze­prowadził, była bardzo ścisła. Spośród 349 opisów odrzucił, jako budzące pewne wątpliwości, jeszcze 68. Pozostałe 281 poddał analizie. Ocenę „dobrą” przyznał ostatecznie jedynie 134 przypadkom (sta­nowiło to 47,7% wszystkich zaakceptowanych opisów), które zawierały bardzo dokładny, drobiazgowy wprost zapis i wyraźnie określały czas przewidywa­nego zdarzenia. Analizując okoliczności pojawienia się przewidywania Saltmarsh. sklasyfikował je na­stępnie jako sny prorocze, stany z pogranicza świado­mości, odczucia lub przeczucia, halucynacje na jawie, wypowiedzi mediumiczne (podczas hipnozy) oraz wróżby z kuli kryształowej (przypuszczalnie autohip- noza). Najwięcej przypadków przewidywania miało miejsce we śnie i w stanach z pogranicza świadomo­ści. W sumie było ich 123 czyli 43,8% ogólnej liczby. 80 spośród nich uzyskało ocenę „dobrą”. Z pozostałej liczby przewidywań tylko 54 uzyskały taką samę oce­nę. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Czyż nie o każ­dym prawie z naszych snów, nie tylko o tych, które „spełniają się”, mamy prawo powiedzieć, że jest dziw­ny? Akcja snu potrafi nie liczyć się z prawami logiki, ba, sytuacje, które się nam śnią, zaprzeczają nawet prawom przyrody (w snach potrafimy np. fruwać). Sen byłby więc idealnym stanem, w którym do naszej psychiki, korzystając z uśpienia świadomości, wdzie-

rać by się mógł „inny porządek” świata. Czy więc istotnie możemy uznać, że sen szczególnie sprzyja po­jawieniu się przewidywania przyszłości? Opinia taka nie wszystkim wydaje się uzasadniona. Jej przeciw­nicy twierdzą, że marzenia senne łatwiej jest po prostu zapamiętać, zwłaszcza jeśli ich treść jest czy to niezwykła, czy zupełnie obca życiu realnemu śnią­cego. Trudniej natomiast wyłowić podobne doznania z lawiny wrażeń, jakie bezustannie atakują psychi­kę człowieka na jawie. Znaczna ilość dobrze udoku­mentowanych przykładów snów wieszczych bierze się być może i stąd, że częściej opowiadamy innym sny, które na nas samych z jakichś względów zrobiły bardzo duże wrażenie, niż dzielimy się każdą myślą, która przemknęła nam przez głowę (choćby jej pojawienie się i treść także wydawały się nam „niezwykłe”). Nasza świadomość kontroluje nasze słowa i działa hamująco, snom natomiast przy znaj e- my- „świat udzielny” i czujemy się zwolnieni od obo­wiązku ich racjonalizacji.

Opisy zebrane przez Saltmarsha pozwoliły mu stwierdzić, że rozpiętość czasowa między momentem przewidywania a pojawieniem się przewidywanego zdarzenia nie jest na ogół duża. Przewidywanie do­tyczy zazwyczaj zjawisk, które mają nastąpić po kilku lub kilkunastu minutach czy godzinach. Znacznie rzadziej występują wypadki przewidywania na wiele dni czy tygodni naprzód. Jasnowidzenie, które wy­przedza wydarzenie o całe Jata należy do wyjątków. Dla proroków i słynnych wróżbitów dawnych wieków nie stanowiło to podobno problemu: Joachim de Florę, żyjący w XII wieku, autor mistycznych dzieł o prze­powiedniach, przepowiedział jakoby imiona wszyst­kich przyszłych papieży. Michał z iNotre Dame, zwa-

ny Nostradamusem, lekarz i astrolog na dworze Katarzyny Medycejskiej, miał przewidzieć ucieczkę Ludwika XVI, króla Francji do Varennes i jego schwytanie. Nostradamus zmarł w 1566 r., a zdarze­nie, które przewidywał, nastąpiło w 225 lat później (w 1791 r.). Ale... takich i innych podobnych infor­macji lepiej zbyt dokładnie nie sprawdzajmy.

Angielskie Towarzystwo Badań Parapsychologicz- nych przyjmowało do depozytu nadsyłane mu dobro­wolnie przepowiednie. Tematyka zebranych proroctw była bardzo bogata. Dr D.J. West prześledził 32 spo­śród nich. W pracy opublikowanej w 1948 roku stwierdził, że ani jedno nie okazało się trafne. Ina­czej miała się rzecz z badaniem snów proroczych przeprowadzonym w 1932 r. w USA. Po porwaniu syna K. Lindbergha, słynnego ¿Lotnika, który jako pierwszy w 1927 roku dokonał przelotu nad Oceanem Atlantyckim, ogłoszono apel o nadsyłanie zapisów wszelkich snów związanych ze sprawą porwania. Otrzymano 1300 zapisów (a trudno nie pamiętać

o tym, że nie wszyscy, którzy śnili na ten temat, swoje sny nadesłali i że także wśród tych snów mo­gła znajdować się pewna liczba snów istotnie proro­czych). Porównanie zapisów z faktami wykazało, że 4 spośród nich zawierały wszystkie te elementy, które wystąpiły w rzeczywistości. Osoby, które owe sny nadesłały, bynajmniej nie uważały się za obda­rzone darem jasnowidzenia. Być może silne emocjo­nalne zaangażowanie się w sprawę, którą z uwagą śledził cały świat, sprawiło, że w ich snach znalazł odbicie tragiczny los dziecka.

Sondaże psychologiczne wykazują, a potwierdzić to może wielu spośród nas, że sporadyczne wypadki przewidywania nie należą do rzadkości. Fakty prze-

widywania pojawiają się znacznie częściej, niż można by sądzić, tyle że są to na ogół zdarzenia epizodycz­ne w życiu człowieka. Trudno w takich wypadkach mówić o „darze przewidywania”, ale, właśnie na pod­stawie wielu pojedynczych faktów, mówić można •o występowaniu zjawiska przewidywania.

Jasnowidzenie nie musi być oparte na żadnych wstępnych działaniach. Może wystąpić nagle, spon­tanicznie, bez szczególnej inspiracji zewnętrznej. Nie­mniej nie można wykluczyć, że w pewnych warun­kach, przewidywanie ujawnia się łatwiej. Do okolicz­ności sprzyjających należeć będzie, jak już wspom­nieliśmy, napięcie emocjonalne, zwłaszcza lęk, a tak­że szczególna koncentracja uwagi na przedmiocie czy sprawie żywo nas interesującej. Oto przykład, który dobrze ilustruje warunki sprzyjające powsta­waniu zjawisk trafnego przewidywania. W Janowej Dolinie (miejsowość na Wołyniu, znana z bazalto­wych kamieniołomów) mieszkał nauczyciel, pan Sz. wraz z siostrą, która prowadziła mu gospodarstwo. Po wybuchu wojny pani Sz. brała czynny udział w pracach miejscowego polskiego komitetu samopo­mocowego. W 1940 roku, latem, w obecności brata

i przypadkowo zebranych u niego kolegów z sąsied­nich miejscowości, opowiedziała swój sen. Śniło się jej, że Janowa Dolina została spalona, a polska lud­ność wioski wymordowana przez uzbrojoną grupę nacjonalistów ukraińskich. Zwłoki zabitych zrzucone zostały do kamieniołomów. Ocalały tylko trzy osoby, których nazwiska wymieniła. Słuchacze pani Sz. sen uznali po prostu — za sen (trudno abyśmy każdy sen już z góry traktowali jako potencjalną wiedzę o przy­szłości). Antagonizmy polsko-ukraińskie nie były na tych terenach niczym nowym, ale uzbrojonych band

w owym czasie w okolicach wioski nie było. Wkrótce potem pani Sz. wraz z bratem przesiedlona została na wschód.

W trzy lata później Janowa Dolina rzeczywiście została spalona przez banderowców. Mieszkańców wioski zapędzono do kamieniołomów i tam wymor­dowano. Wśród nielicznych,' którzy ocaleli, znalazły się owe trzy osoby, których nazwiska pani Sz. wy­mieniła. Prawdziwość tej historii potwierdziły osoby, które były obecne w domu pani Sz. w dniu, w któ­rym opowiadała ona swój sen. Pani Sz. nigdy nie zdradzała żadnych uzdolnień parapsychologicznych, co zgodnie poświadczyli wszyscy, którzy ją znali.

Między datą snu a tragedią mieszkańców Janowej Doliny upłynęło jednak aż trzy lata. Dodajmy — lata trudne, które i pani Sz., i zapewne osobom, któ­rym sen swój opowiedziała, nie szczędziły wrażeń niejednokrotnie dramatycznych. Do snu pani Sz., w chwili gdy przedstawiała go bratu i jego znajo­mym, nikt nie przywiązywał specjalnej wagi. Dopie­ro dalsze losy wsi sprawiły, że i pani Sz., i pozostałe osoby zaczęły odtwarzać sobie jego treść i oko­liczności, w jakich go poznały. Możliwość świadome­go oszustwa możemy chyba tym razem odrzucić. Nie da się jednak, w tym i wielu innych, podobnych wypadkach (gdy fakt przeczucia zostaje dostrzeżony po upływie dłuższego czasu od momentu rzeczywi­stego wystąpienia zdarzenia) wykluczyć możliwości powstania tzw. zakłóceń informacyjnych — np. pod­świadomego nakładania się na „pierwotny tekst” przepowiedni wrażeń późniejszych, powstałych już pod wpływem realnie zaszłych zdarzeń. Nae musimy chyba tłumaczyć, jak zawodna bywa ludzka pamięć ani jak trudno wierzyć nawet własnym zmysłom —

pisaliśmy o tym w rodziale o telepatii przy okazjr „najstraszniejszego domu” w Anglii.

Tego rodzaju zastrzeżeń nie można pomijać, gdy mówić chcemy o naukowym traktowaniu zjawisk spostrzegania pozazmysłowego. Przywiązywanie nad­miernej wagi do dowodów, które nie'spełniają wszy­stkich warunków obiektywności naukowej i mogą zostać zakwestionowane, w ostatecznym rachunku służy nie zwolennikoni a przeciwnikom spostrzegania pożarnysłowego, którzy z niekłamaną radością przyj­mują każdą „kompromitację” teorii sprzecznej ze znanymi prawami naukowymi. Należy więc tym sta­ranniej unikać wszystkiego, co może pogłębiać atmo­sferę nieufności. Świat nauki nie odrzucił przecież ostatecznie możliwości istnienia spostrzegania poza­zmysłowego. Nawet odwrotnie — zjawiska te znala­zły dla siebie miejsce w pracowniach wielu uczonych, a kwoty na badania nad nimi umieszczono w budże­cie niejednej uczelni. I tylko z tej strony oczekiwać możemy istotnie ważkich odpowiedzi.

Gromadzenie faktów, jak powiedzieliśmy, nie jest tym samym, co dostarczanie dowodów „za”, ale przeczenie faktom również nie wystarcza jako argu­ment „przeciw”. Poświęćmy jeszcze chwilę uwagi tym, których fama obdarza mianem' „jasnowidzą­cych”. Nie będziemy mówić ani o wszystkim chyba znanej Eusapii Palladino, która przez długi czas wo­dziła za nos tak prostaczków, jak i uczonych z dwu kontynentów, ani o pani Leonorze Piper, której nie­zwykłe talenty uznawał nawet psycholog William James. Zatrzymajmy się na osobie inżyniera Stefana Ossowieckiego. Wokół’jego postaci osnuto wiele dziw­nych opowieści: o jego zdolnościach psychokinetycz­nych, o umiejętności równoczesnego pojawiania się

w różnych miejscach itp.; wiele także zapisano zwią­zanych z nim anegdot (nawet politycznych, gdyż z usług inżyniera korzystali również przedstawiciele przedwojennych sfer rządowych; ponoć proponowano Ossowieckiemu, dla jego niezwykłych talentów, po­sadę w ambasadzie polskiej w Berlinie...). Jeden ze znajomych Ossowieckiego, Anatol Wroński, w swoim wspomnieniu o nim („Przekrój” nr 1513, 1974 r.) taki przytacza fakt. Wśród wielu zaginionych na wrześniowych drogach 1939 roku, znalazł się dr O., który wraz z kolegą jechał autem do Lublina, aby tam zameldować się w swojej jednostce wojskowej. Po kilku tygodniach znajomy doktora O. powrócił do Warszawy i poinformował jego rodzinę, że swego towarzysza podróży, po awarii samochodu, „zgubił” w okolicach Garwolina i odtąd go nie widział. Doktor w dalszym ciągu nie wracał. Zaniepokojona żona zgodziła się wreszcie skorzystać z pomocy Ossowiec­kiego, do czego namawiał ją A. Wroński. Seans odbył się w dniu słonecznym (był to warunek konieczny), w samo południe. Ossowieckiemu dostarczono foto­grafię i nie praną koszulę zaginionego. W trakcie seansu jasnowidz podał okoliczności śmierci i dokład­nie określił miejsce, gdzie należy szukać zwłok. In­formacje, których udzielił, znalazły potwierdzenie w rzeczywistości. Zamiast komentarza posłuchajmy, co pisze W. Konarzewska („Literatura”, nr 145, 1974 r.) w artykule poświęconym badaniom zjawisk parapsychologicznych. „Fotografia Kirliana przeko­nuje nas, że każdy przedmiot, którego dotknęła ręka człowieka, jest zaimpregnowany jego bioplazmatycz- iH, nym śladem”. Czy więc istotnie pozostawiamy wszę­

dzie za sobą „obłoczek bioplazmy”? Może to tym

właśnie śladem biegnie myśl człowieka, którego na­zywamy jasnowidzem?

Ani badania statystyczne, ani analiza poszczegól­nych przypadków jasnowidzenia • nie dały jednak, jeśli chodzi o poznanie istoty tego zjawiska, nic, co stworzyłoby nauce podstawy do dalszych badań. Sposób powstawania i przebieg przewidywania nie pozwalają na ustalenie „nośnika” tego zjawiska. Podejmowano natomiast próby jego teoretycznego uzasadnienia. Zaznaczmy jednak ńa wstępie, że każda z hipotez usiłujących wyjaśnić zjawiska SPZ jest, z takich czy innych względów, kwestionowana. Żadna z nich nie została potwierdzona w sposób pewny.

Największą szansę na potwierdzenie (choć z pew­nością z licznymi korektami i uzupełnieniami) ma, jak się wydaje, teoria oparta na przesłankach rela­tywistycznych.

W 1947 r. dwaj radzieccy fizycy, W.A. Folk

i N.S. Kryłow opublikowali dalsze rozwinięcie tzw. zasady nieokreśloności (nieoznaczoności) Heisenber- ga. Pomińmy szczegółowy, dość zawiły wywód autor- rów. Zatrzymajmy się na jednym, szczególnie nas tu interesującym punkcie. Twórcy nowej teorii stwier­dzają, że czas jest wielkością zespołową, niejednolitą, zależną od warunków, w jakich jest stwierdzany lub mierzony.

Najważniejszą konsekwencją rozumowania Folka

i Kryłowa była możliwość matematycznego uzasad­nienia dwuwymiarowości czasu. W tym kierunku rozwinął ich pracę A. Dobbs. Zgodnie z tym poglądem czas (zarówno w fizyce, jak i w psychologii) jest wielkością, która składa się z komponenty rzeczywi­stej i urojonej. Komponenta rzeczywista stosowana jest do określania czasu aktualnych zdarzeń i zja-

wisk, natomiast urojona określa kolejność występo­wania (sekwencję) prawdopodobieństwa pojawienia się możliwych zdarzeń. (Terminy „rzeczywisty”

i „urojony” należy rozpatrywać w znaczeniu mate­matycznym). Wszystkie zdarzenia, zachodzące aktual­nie wokół nas, układają się w kolejności czasowej według skali liczb rzeczywistych. Te natomiast, któ­re zgodnie z teorią prawdopodobieństwa mogą na­stąpić (chociaż nie muszą), układają się analogicznie w skali urojonej kómponenty czasu. Każda wartość rzeczywista odpowiada zwykle odpowiedniej warto­ści urojonej, czyli każde zdarzenie zbiega się w cza­sie z prawdopodobieństwem jego wystąpienia. Krzy­wa zbieżności może być jednak również przesunięta, pozwalając przewidzieć najpierw prawdopodobień­stwo wystąpienia zjawiska, być może na podstawie pewnych cech zjawisk aktualnie przebiegających. Zdaniem Dobbsa dar przewidywania nie jest niczym innym, jak właśnie zdolnością dostrzegania w aktual­nie przebiegających zjawiskach sygnałów o prawdo­podobieństwie pojawienia się zjawisk przyszłych. Jak jednak możliwy jest odbiór tych sygnałów? Dobbs sądzi, że „uczulona” jest na nie nasza podświadomość, ta strefa psychiki człowieka, która zajmuje miejsce pośrednie między świadomością a nieświadomością,

i która gromadzi treści ze świadomości wyparte. Zmiany zachowania, których sami nie umiemy uza­sadnić, zapis automatyczny, słowa czy obrazy, które nas „nawiedzają” itp., to efekty działania sił pod­świadomych. Także, być może, obrazy z przyszłości.

Przeciwko nowej koncepcji podnoszą się jednak różne głosy sprzeciwu. Z matematycznego punktu widzenia czasowi dwuwymiarowemu nie można nic zarzucić. Opór stawiają jednak fizycy, stwierdzając,

że jeśli teoria ta 'byłaby prawdziwa, należałoby zu­pełnie na nowo ustalić skalę czasoprzestrzeni, a tak­że — całkowicie zmienić podstawowe prawa fizyki, które pozwalają nam rozumieć zależności istniejące we wszechświecie. Zgodnie z teorią względności wszechświat pojmujemy w określonych kategoriach, gdzie czas jest ściśle związany z przestrzenią, co po­twierdza wynik badania każdego ze znanych zjawisk fizycznych.

Problem jasnowidzenia i innych zjawisk parapsy- chologicznych należy ciągle do kwestii otwartych

i czeka na swoich badaczy. Chętnych na pewno nie zabraknie: zagadka przyszłości, pragnienie jej pozna­nia nigdy zapewne nie przestanie nurtować umysłów ludzkich.

Rozwiązanie tajemnicy jasnowidzenia przyjdzie najprawdopodobniej ze strony nauk ścisłych. My, na zakończenie, posłuchajmy głosu uczonego — huma­nisty. Władysław Tatarkiewicz pisze: „Nie lękamy się przeszłości, skoro już minęła, i często ją chwalimy, choć była zła. Teraźniejszości też się nie lękamy, bo wiemy, że niebawem minie, wszak samo jej istnienie nie jest niczym innym jak zapadaniem się w prze­szłość. Za to przyszłość całym swym ciężarem leży na naszej świadomości. X dlatego oczekiwanie zła

i dobra znaczy dla nieszczęścia i szczęścia więcej niż ich wspominanie i nawet doznawanie. Przeszłość

i teraźniejszość znaczą mniej niż perspektywy na przyszłość. Posiadanie znaczy mniej niż nadzieja”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Telepatia i jasnowidzenie, zachomikowane(1)
Paramahamsa Jogananda - Zasady Krija, ❹►EBOKI ™ ▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬, Joga i nauki Mistrzów
Paramahamsa Jogananda - Samadhi, ❹►EBOKI ™ ▬▬▬▬▬▬▬▬▬▬, Joga i nauki Mistrzów
Nauki o zarzadzaniu cz 8
(1) Wprowadzenie do nauki o finansach 1id 778 ppt
Nauki o czlowieku 5
Nauki o człowieku 13
Ekonomika Nauki 1
Nauki o czlowieku 11
15 JOGA
06 Joga wiedza tajemna
Prawa nauki cz 1
hipnoza qd6svpn3fxpotg4w6fdgjxcrac3d3qw3hqx7l3q QD6SVPN3FXPOTG4W6FDGJXCRAC3D3QW3HQX7L3Q
Nauki prawne
DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI DO KOŃCA STAROŻYTNOŚCI
kodeks etyczny instruktora nauki jazdy, Materiały - instruktor
TEST DYDAKTYCZNY word Chełm, Instruktor nauki jazdy, Własne materiały, Testy
02. Relatywizm poznawczy w filozofii nauki, Filozofia, Epistemiologia, Kolokwia, Kolokwium I

więcej podobnych podstron